STANISłAW LEM


OBłOK MAGELLANA


Basi


WSTęP

Jestem jednym z dwustu dwudziestu siedmiu ludzi, którzy opuścili Ziemię, wyruszając poza granice układu słonecznego. Osiągnęliśmy zamierzony cel i teraz, w dziesiątym roku podróży, rozpoczynamy drogę powrotną.

Pocisk nasz osiągnie niebawem szybkość przechodzącą połowę szybkości światła, a jednak miną lata, zanim z mroków wynurzy się niedostrzegalna teraz przez najsilniejsze teleskopy Ziemia jako błękitny pyłek wśród gwiazd.

Przywieziemy wam kroniki wyprawy, cały nie przejrzany i nie uporządkowany jeszcze ogrom pierwszego doświadczenia, wiernie utrwalony w mechanicznej pamięci naszych automatów.

Przywieziemy wam dzieła naukowe niezmiernej wagi, powstałe w czasie lotu. Otwierają one nowe, nie przeczuwane, bezkresne obszary poszukiwań w głębi Wszechświata.

Ale w podróży tej poznaliśmy coś trudniejszego i piękniejszego niż odkrycia naukowe i tajemnice materii, coś, czego nie może ogarnąć żadna teoria ani zanotować najdoskonalszy automat.

Jestem sam. Kabinę zalega półmrok, w którym ledwo wyróżniają się kontury sprzętów i małego aparatu przede mną. W jego wnętrzu drży okruch kryształu, utrwalający mój głos. Zanim zacząłem mówić, zamknąłem oczy pragnąc być bliżej was. Słyszałem wtedy przez kilka chwil wielką, czarną ciszę bez granic. Będę usiłował powiedzieć wam, jakeśmy ją pokonali. Będzie to historia o tym, jak oddalając się od Ziemi, w świetlne odległości, stawaliśmy się jej coraz bliżsi, jak walczyliśmy z lękiem gorszym od budzonego przez wszystkie twory materii, z lekiem próżni, która przepaściami przestrzeni do iskry wygasza każde słońce i unicestwia każdy ogrom.

Jak z upływem tygodni, miesięcy i lat słabły nasze najdroższe, najbardziej własne wspomnienia, bezsilne wobec czarnej nieskończoności. Jak goniąc za oparciem, chwytaliśmy się rozpaczliwie coraz innych zajęć i myśli, jak usuwało się i rozpadało to wszystko, co na Ziemi było niewzruszonym usprawiedliwieniem, potrzebą tej podróży, jak w poszukiwaniu jej ostatecznego sensu schodziliśmy w minione epoki i jak dopiero tam, w krwawej drodze ludzkości, odnaleźliśmy siebie, a nasz czas teraźniejszy, zawieszony między otchłanią przeszłości a pełną niewiadomego przyszłością, stał się tak silny, że jednakowo mogliśmy stawić czoło zwycięstwom i klęskom.

Żebyście to mogli pojąć choć niedoskonale, choć w przybliżeniu, muszę przekazać wam drobną cząstkę ciężarów, jakie przygniatały nas i miażdżyły, musicie przejść wraz ze mną przez potopy wydarzeń, przez wielkie lata nawiedzone czarnym zalewem próżni, kiedy w głębi statku słyszeliśmy najokrutniejszą ze wszystkiego, nieskończoną ciszę Wszechświata, kiedy widzieliśmy rozbłyskiwanie i przygasanie słońc, poznawaliśmy nieba czarne i rude, kiedy zza stalowych ścian słyszeliśmy wycie rozpruwanych atmosfer planetarnych, napotykali globy zamieszkałe, globy martwe i takie, na których życie dopiero się rodzi.

Do kogo z was zwracam się, rozpoczynając opowieść o naszych losach, o tym, jak żyliśmy i umierali?

Pragnąłem przekazać ją moim najbliższym, matce, ojcu, towarzyszom młodości, tym, z którymi połączyły mnie rzeczy ulotne, lecz najtrwalsze: szum drzew i wody, wspólne marzenia, błękit, w którym wiatr gonił obłoki nad naszymi głowami. Gdy jednak począłem wywoływać ich wspomnienia, pojąłem, że nie mam do tego prawa. Kocham ich nie mniej niż dawniej i tylko trudniej mi to wyrazić, lecz moja opowieść należy nie tylko do nich. Bo z upływem czasu, w miarę jak wzbierała przestrzeń dzieląca nas od Ziemi, krąg bliskich powiększał się i rósł.

Każdej nocy tych lat ze wszystkich kontynentów Ziemi, z małych osiedli i miast, z laboratoriów i szczytów gór, ze sztucznych satelitów, z obserwatoriów księżycowych, z rakiet lawirujących w przestrzeni układu wewnętrznego miliony spojrzeń podnosiły się na kwadrant nieba, gdzie błyszczy słaba gwiazda, która była naszym celem.

Bo kiedy znikliśmy w otchłani, poza ostatnią granicą grawitacji słonecznej, w każdej sekundzie pozostawiając za sobą dziesiątki tysięcy mil, nadal towarzyszyła nam wasza pamięć.

Czym bylibyśmy w tej metalowej łupinie pośród rozgwieżdżonego mroku, kiedy prawa fizyczne rwały więź łączącej nas z Ziemią sygnalizacji, gdyby nie wiara miliardów ludzi w nasz powrót?

Dlatego krąg moich przyjaciół obejmuje bliskich i dalekich, zapomnianych i nieznanych, tych, którzy urodzili się po naszym odlocie, i tych, których nigdy nie zobaczę. Wszyscy jesteście mi jednakowo drodzy i do wszystkich was mówię w tej chwili. Potrzeba było widać takich właśnie odległości, takich cierpień i takich lat, bym pojął, jak wielkie jest to, co nas łączy, i jak drobne to, co dzieli.

Niewiele mam czasu przed sobą. W pośpiechu wypowiedzenia wszystkiego, co było, mogę stać się chwilami nie dość zrozumiały, chaotyczny, lecz będę się starał o jedno. O to, by ukazać wam, jak poprzez wydarzenia, nad którymi usiłowaliśmy zapanować, powstała w nas konieczność ogarnięcia jednym, choćby błyskawicowym spojrzeniem całej drogi, jaką człowiek przeszedł od swego początku.

Wyprawa ta wydaje się nam zdobyciem olbrzymiego szczytu, z którego roztacza się widok na wieki, lecz w istocie jest tylko wejściem na jeden ze stopni niezmierzonej pochyłości, której wyżyny ukrywa przyszłość. Przejdą setki i tysiące lat, w których dzieje nasze skurczą się do drobnego, choć niezbędnego etapu i wszystkie te, dziś krwią naszą ożywiane wypadki staną się martwą literą zapomnianych kronik. Imiona nasze będą nieznane, staniemy się bezimienni jak dalekie roje gwiazd, które tylko w całości swych skupień posiadają nazwę. Wielkie są gwiazdy i silne, i wieczne wobec życia ludzkiego, które z nich powstało. Bo gwiazdy stwarzają człowieka i gwiazdy go zabijają. Lecz oto człowiek w swojej drodze już jest pomiędzy gwiazdami, poznał przestrzeń i czas, i gwiazdy same, które go wydały. Nic nie może mu się oprzeć. Tym staje się większy, im większe napotyka przeszkody. W nim jest wszystko: wielkość i słabość, miłość i okrucieństwo, to, co ograniczone, i to, co nie ma granic. Bo nawet gwiazdy starzeją się i gasną, a my pozostaniemy. Bo potem nad naszą wyobraźnię rozbudowana cywilizacja, po epoce bujnego, szybkiego postępu, stanie przed ścianą nowych trudności, przed groźnym nieznanym, podważającym podstawy bytu, i wtedy ludzie raz jeszcze sięgną wstecz i odkryją nas na nowo, tak jak my odkrywaliśmy wielki czas przeszły.


DOM

Przyszedłem na świat w podbiegunowej części Grenlandii, tam gdzie klimat tropikalny ustępuje umiarkowanemu, a miejsce gajów palmowych zajmują wysokopienne lasy liściaste. Dom nasz był starą, przesadnie oszkloną budowlą, jakich wiele można napotkać w tamtejszych okolicach. Otaczający go ogród wnikał do parterowych pokojów przez ściany otwarte niemal okrągły rok. Płynące stąd intymne sąsiedztwo kwiatów było niekiedy kłopotliwe i ojciec próbował nawet walczyć z tym nadmiernym, jak je nazywał, zakwieceniem mieszkania, ale babka, mająca po swej stronie matkę i siostry, zwyciężyła i ojciec wycofał się w końcu na piętro.

Dom miał swoją historię, długą i godną. Wzniesiony u schyłku XXVIII wieku, stał podówczas przy motostradzie wiodącej do Meorii, ale gdy z czasem lotnictwo do reszty wyparło w całym okręgu komunikację lądową, droga uległa naturalnemu naporowi lasu, i szlak, którym niegdyś biegła, znaczą dziś tylko drzewa młodsze od okolicznych.

Wnętrza domu prawie nie pamiętam, a i on sam staje mi pod powiekami widziany z dala, prześwitujący przez drzewa, co łatwo zrozumieć, bo przebywałem w ogrodzie tak nieustannie, jakbym w nim mieszkał. Był tam kunsztowny labirynt z żywopłotów; u jego wejścia trzymały straż smukłe topole; dalej rozpoczynał się chaos zawsze cienistych ścieżek, wiodących po długiej wędrówce — właściwie gonitwie, bo nie chodzi się mając cztery lata! — do wysoko wzniesionej altany oplecionej bluszczem. Poprzez szpary między liśćmi można było ogarnąć wzrokiem cały lesisty horyzont aż po nieboskłon zachodu, na którym co kilka chwil wykwitały pionowe linie ogniste, bo dom nasz stał ledwo osiemdziesiąt kilometrów od meoryjskiego dworca rakietowego. Chyba dziś jeszcze mógłbym wskazać na ślepo każdy konar, każde rozwidlenie gałązek w tej altanie. Wzbijałem się w niej ponad chmury, pływałem po oceanach, bywałem kapitanem dalekiej żeglugi i sternikiem rakiet, astrogatorem lub rozbitkiem próżni planetarnej albo odkrywcą nowych gwiazd i zamieszkujących je ludów — a czasem wszystkim naraz.

Z rodzeństwem nie bawiłem się, dzieliła nas bowiem znaczna różnica wieku. Najwięcej czasu poświęcała mi babka i z nią właśnie łączą się pierwsze moje wspomnienia. Gdy mijało południe, szła do ogrodu, odnajdywała mnie w największym gąszczu, sadzała na ramieniu i wychodziła na taras. Za jej przykładem wpatrywałem się w niebo, by dostrzec nadlatujący samolocik ojca, różowy i okrągły jak piwonie przed domem. Bałem się zawsze, czy aby ojciec nie zgubi się po drodze.

— Nie bój się, głuptasie, tatuś znajdzie nas, tatuś leci po nitce z radiowego kłębka — mówiła babka wskazując na antenę, która srebrną trzcinką wznosiła się z dachu. Wytrzeszczałem oczy.

— Babciu, tam nie ma żadnej nitki.

— Bo masz za małe oczy. Zobaczysz ją, jak dorośniesz.

Babka miała dopiero osiemdziesiąt sześć lat, ale wydawała mi się niesłychanie stara. Sądziłem, że taka była zawsze. Siwe włosy czesała gładko w tył i wiązała w ciężki węzeł. Ubierała się fiołkowo lub granatowo i nie nosiła żadnych ozdób prócz cienkiego pierścionka na serdecznym palcu. Mienił się w nim prostokątny kamień. Uta, moja starsza siostra, powiedziała mi raz, że w tym kryształku utrwalony jest głos dziadka z czasów, kiedy jeszcze żył, był młody i kochał się w babce. To mnie zafascynowało. W czasie zabawy zbliżyłem przebiegle ucho do pierścionka, ale nic nie słyszałem i poskarżyłem się na Utę. Śmiejąc się babka próbowała przekonać mnie, że Uta mówi prawdę, a gdy to nie poskutkowało, po krótkim wahaniu wyjęła z sekretarzyka małe puzderko, przytknęła do niego pierścionek i w pokoju rozległ się męski głos. Tego, co mówił, nie rozumiałem, ale byłem zadowolony i dziwiłem się bardzo ujrzawszy, że babka płacze. Po namyśle zacząłem także płakać. Na to weszła matka i zastała nas oboje rzewnie szlochających.

Kiedy dziadek żył (było to przed moim urodzeniem), babka projektowała modele i desenie sukien. Po jego śmierci przeniosła się do domu najmłodszego syna, którym był mój ojciec, i przestała pracować. Z dawnych czasów zostały jej stosy tek z projektami. Lubiłem je przeglądać, bo było tam wiele zabawnych i dziwacznych rysunków. Od czasu do czasu babka wymyślała jakąś suknię to dla matki, to dla którejś z sióstr, a nawet dla siebie. Miał to być modny strój, odmieniający kolor i deseń w zależności od temperatury. Do łez rozśmieszało mnie odgadywanie, jaki będzie następny rodzaj wzoru i barwy, wyłaniający się na takiej sukni, kiedy się ją rozłożyło na słońcu. W okresie prób babka zamykała się w pokoju. Cały dom żył oczekiwaniem, a potem, przy kolacji, babka zjawiała się odziana jak zawsze w nieposzlakowany, ciemny błękit i na nasze chóralne pytania odpowiadała:

— Nie w głowie mi takie zabawki. Za staram na to.

Ojciec przebywał poza domem w najrozmaitszych porach, nieraz i nocą, bo był lekarzem. Odpoczywał najchętniej na werandzie, patrząc przez ciemne szkła w chmury. Uśmiechał się wtedy nikle, jakby weseliła go zmienność ich kształtów. Kiedy bawiłem się przed domem, podchodził do mnie czasem i patrzał z wysoka na moje budowle piaskowe, a potem oddalał się w milczeniu. Brałem to za przejaw surowości; teraz myślę, że był po prostu nieśmiały. Odzywając się do niego przy stole, babka czy matka często musiały powtarzać zdanie, bo zawsze był trochę nieobecny czy roztargniony, a w większym gronie, kiedy na przykład bywali u nas stryjowie, wolał słuchać innych niż mówić. Tylko raz jeden zadziwił mnie, niemal przeraził. Nie pamiętam bliżej, w jakich okolicznościach zobaczyłem w telewizorze, jak ojciec dokonuje operacji. Zaraz wygoniono mnie z pokoju, ale pozostało mi niewyraźne wspomnienie czegoś pulsującego, krwawego i ponad tą rzeczą okropną — twarzy ojca, jakby zakrzepłej w gniewie, z boleśnie wytężonym wzrokiem. Scena ta wracała w snach, których się bałem.

Stryjowie bywali u nas wieczorami; kiedy zjawiali się wszyscy, nazywało się to „posiedzeniem rady rodzinnej”. Przesiadywali do późnej nocy w jadalnym, pod wielkim liriodendronem, który osłaniał fotele palczastymi liśćmi. Nie zapomnę mego pierwszego występu na takiej radzie. Obudziwszy się w środku nocy, zacząłem płakać ze strachu, a gdy nikt nie nadchodził, w rozpaczy pognałem przez ciemny korytarz do jadalni. Matki nie było w pokoju, chciałem więc wleźć na kolana siedzącego najbliżej stryja Nariana; jakże się jednak przeląkłem, kiedy moje wyciągnięte ręce przeszły przez postać stryja jak przez powietrze. Z przeraźliwym wrzaskiem rzuciłem się do ojca. Podniósł mnie wysoko i długo huśtał, tłumacząc:

— No, syneczku, nie trzeba się bać. Widzisz, stryjka Nariana nie ma tu naprawdę, stryj jest u siebie w domu, w Australii, a do nas przyszedł tylko z telewizytą; przecież wiesz, co to jest telewizor, tutaj stoi na stoliczku, kiedy go wyłączę, stryjek zniknie, o — cyk! Widzisz?

Ojciec uważał, że niezrozumiałe zjawisko trzeba dziecku dokładnie wyjaśnić, a wtedy przestanie się go lękać, wyznam jednak, że do czwartego roku życia nie mogłem oswoić się z telewizytami stryjów, z których Narian żył pod Canberrą, Amiel za Uralem, a trzeci, Orchild, niby w Transwalu, niby na południowym stoku Erathostenesa, ale bodaj połowę życia spędzał w próżni międzyplanetarnej, gdzie prowadził wielkie roboty inżynieryjne, i ojciec nazywał go dlatego „Próżniakiem”. Czwarty, najstarszy brat ojca, Merlin, mieszkał na Szpicbergu, jakieś tysiąc trzysta kilometrów od nas, i co sobotę bywał u nas we własnej osobie.

Muszę teraz opowiedzieć o pewnym micie rodzinnym, który stworzony przez dziadka, wędrował z pokolenia w pokolenie. Babka moja przy całym bogactwie serca i umysłu odznaczała się niepoślednim roztargnieniem, które zwłaszcza w codziennych drobiazgach porządnie jej dokuczało. Dziadek — nie wiem, czy aby ją pocieszyć, czy też w dobrej wierze — twierdził, że roztargnienie, nie będąc samo w sobie cnotą, chadza w parze z talentem artystycznym, i to bardzo wybitnym. Tak więc oczekiwano przejawów niepospolitych uzdolnień u dzieci, a kiedy rzeczywistość nie spełniła nadziei, dziadek wniósł do swej teorii poprawkę; nie dzieci, lecz wnuki będą wielkimi artystami.

Jednakże siostry moje zawiodły i to oczekiwanie, a brat już jako dziecko zdradzał zainteresowania techniczne. Bodaj do dziś dnia stoi u nas na strychu „łóżko powietrzne” jego pomysłu: system mocnych wentylatorów wyrzucających w górę strumień powietrza tak silny, że może swobodnie unosić ciało człowieka. Stanowiłem obiekt doświadczeń brata, co prawda niechętnie, bo trudno było myśleć nie tylko o odpoczynku, ale i oddychać, wisząc metr nad posadzką w objęciach prądu powietrznego dmuchającego z gwałtownością orkanu. Podobne do tej historie pozwalały przypuszczać, że brat będzie wynalazcą. Raz jeszcze rozczarowana babka doszła do wniosku, że artystą — tym razem już na pewno — zostanie najmłodszy, to znaczy ja. Dlatego uchodziła mi na sucho niejedna sztuczka, za którą inne z rodzeństwa dostałoby klapsa, a trzeba powiedzieć, że sprawiałem rodzicom sporo kłopotów. Nie pamiętam pierwszych odwiedzin składu zabawek, do którego zaprowadzono mnie, gdy miałem trzy lata, lecz nieraz mi o tym opowiadano. Oszołomiony mnogością skarbów, które mogły być moje, biegałem po lustrzanej sali, chwytając na oślep modele rakiet, balony, radiobąki i lalki, a nie mogąc rozstać się z żadną z tych pięknych rzeczy i porywając coraz to nowe, objuczyłem się tak, że upadłem wreszcie pod ciężarem, zanosząc się krzykiem i łzami gniewu. Babka zaczęła coś mówić o impulsywnej naturze artystów, ale pogląd ojca był bardziej przyziemny.

— Pędrak jest dziki, bo w lesie wyrósł — rzekł i zwracając się do mnie, na pół serio ciągnął:

— Gdybyś urodził się w starożytności, zostałbyś piratem, łupieżcą albo konkwistadorem, wiesz?

Jak już wspomniałem, rodzeństwo było ode mnie starsze; gdy uczyłem się dopiero sylabizować, obie siostry zakończyły studia meteotechniczne. Kiedyś starsza, Uta, w przystępie wspaniałomyślności opowiedziała mi o cudach swego zawodu: gdy miała dyżury na lokalnej stacji klimatycznej, od niej zależało, czy będzie pogoda.

— A jakbyś nie poszła na dyżur, to co? — spytałem.

— To nie byłoby pogody.

Nie wiem, czemu zrozumiałem to tak, że od Uty zależy nie tylko pogoda, ale w ogóle istnienie świata. Przekonany, że gdyby nie Uta, stałoby się z nim coś okropnego, nabrałem dla siostry szacunku. Niedługo potem ofiarowała mi „Młodego meteotechnika”, przyrządzik, z pomocą którego mogłem kierować ruchami małej chmurki. Zbudziły się we mnie niejasne podejrzenia. Wypytałem ją podstępnie, czy poza ruchami chmur i wiatrów nic więcej od niej nie zależy? Nie orientując się w zasięgu tego wywiadu, potwierdziła i wraz z drugą siostrą, Lidią, straciła w moich oczach aureolę potęgi.

— Taak? — rzekłem przeciągle. — A wiesz co? Meteotechnika jest całkiem niepotrzebna. No, możemy jeszcze wam, kobietom — dodałem wspaniałomyślnie — ale my, mężczyźni, potrzebujemy właśnie burz, orkanów i dzikiego wichru, a nie jakiegoś tam sztucznego, cukierkowego klimaciku.

Uta zmarszczyła brwi i odpowiedziała lakonicznie:

— Majtki ci spadają.

Długo nie mogłem jej tego darować.

Brat lekceważył mnie z wysokości swej czwartej klasy. Miałem już sześć lat i pałałem gorącą żądzą przygód. Do Pałacu Dzieci w pobliskiej Meorii nie puszczano mnie jeszcze samego — byłem za mały. Dlatego przydawano mi go za opiekuna. Z racji swych czternastu lat traktował widowiska bajkowe pogardliwie i usiłował imponować mi w ten sposób, że kiedy na scenie działy się niesłychane dziwy, przemocą wszeptywał mi do ucha, co się za chwilę stanie, bo znał już treść przedstawienia.

Bywając w Meorii nie mogłem oderwać się od wystaw automatycznych magazynów; najsilniej przyciągały mnie składy zabawek i cukiernie. Pytałem matkę, czy mogłaby zjeść wszystkie torty i mieć wszystkie wystawione cudowności.

— Ależ tak — odpowiadała.

— Więc dlaczego nie bierzesz sobie wszystkiego? Matka śmiała się i mówiła, że „wszystko” nie jest jej potrzebne. Tego nie mogłem zrozumieć.

— Jak będę duży — mówiłem — to wezmę sobie i zabawki, i torty i będę miał całą wannę kremu, i w ogóle wszystko.

Pierwej trzeba było jednak zostać dorosłym, starałem się więc jakoś przyśpieszyć proces rośnięcia. Dlatego, kiedy nic szczególnego nie było na widoku, chętnie szedłem wcześnie spać.

— Nie wstydzisz się kłaść przed zmrokiem? Taki duży chłopak? — mówiła matka.

Milczałem chytrze. Wiedziałem, że czas mija we śnie prędzej niż na jawie.

W ósmym roku życia spróbowałem po raz pierwszy narzucić swoją wolę rodzeństwu; szło o sposób uświetnienia zbliżających się urodzin ojca.

Z czytanki wiedziałem już coś niecoś o starożytnych satrapach i zaproponowałem, żebyśmy wybudowali ojcu królewski pałac. Wyśmiano mnie, postanowiłem więc przeprowadzić plan na własną rękę. Matka starała się mi wytłumaczyć, że pałac nie jest ojcu potrzebny.

— Nie myślał o pałacu, bo nie ma czasu — odrzekłem — ale na pewno ucieszy się, jak go dostanie.

— Ależ nie. Podarunek nie może być rzeczą małą czy dużą. Dawno, bardzo dawno temu, za czasów starożytnych, ludzie ofiarowywali sobie rozmaite rzeczy, ale teraz obdarza się tylko dzieci, bo każdy dorosły może mieć wszystko, czego zapragnie.

Uważałem, że takie zróżnicowanie było bardzo krzywdzące. Dorośli mogli mieć wszystko, a jak się kończyło moje byle żądanie trzeciego kawałka tortu przy obiedzie? Przemilczałem to jednak, nie chcąc spierać się z matką.

— Widzisz — ciągnęła — przedwczoraj w ogrodzie piesek zasnął ci na kolanach, pamiętasz? Nie zmieniałeś pozycji, chociaż było ci niewygodnie, chociaż cię to męczyło, bo nie chciałeś sprawić pieskowi przykrości. Było ci przyjemnie, że robisz to dla pieska, prawda? Ojcu powinieneś ofiarować coś w podobny sposób; zobaczysz, jak się ucieszy.

— No tak — odparłem — ale ojciec nie śpi przecież na moich kolanach.

— Tak, ale czy musisz hałasować i puszczać ognie sztuczne przed jego oknami wieczorem, kiedy czyta?

— Ogni mogę nie puszczać — rzekłem — ale to za mało. Odszedłem zamyślony. Plan królewskiego pałacu dojrzewał.

Jak w każdym domu, i u nas było wiele automatów; do sprzątania, kuchennych, wytwórczych i ogrodowych. Te ostatnie, pielęgnujące kwiaty i drzewa, nazywały się Mo—notami. Monot Pierwszy był u nas jeszcze od czasów dziadka. Nieraz nosił mnie na barana, czego bardzo nie lubił nasz wilczur, Pluton; psy na ogół nie cierpią automatów. Babka mówiła mi, że w ogóle wszystkie niższe stworzenia boją się automatów, bo nie rozumieją, jak to może być, żeby poruszało się coś, co nie żyje.

Te uwagi babki wziąłem sobie do serca, bo i ja nie wiedziałem, dlaczego automaty ruszają się i wykonują dane im polecenia; czyżbym także był niższą istotą? Dlatego przed przystąpieniem do budowy pałacu (miały go oczywiście wznieść nasze automaty) zaszyłem się w najodleglejszy kat ogrodu z obu Monetami i na początek kazałem pierwszemu rozbić brzuch drugiego, żeby zobaczyć, co ma w środku, ale odmówił mi posłuszeństwa. Bardzo rozgniewany, wyszukałem największy młotek, jaki mogłem znaleźć w domu, i sam zabrałem się do dzieła, nie potrafiłem jednak dać rady metalowej pokrywie. W ferworze pracy zapomniałem całkiem, że jest pora poobiedniego odpoczynku ojca, i waliłem młotkiem, aż się rozlegało po okolicy. Nagle usłyszałem nad sobą czyjś głos. Czerwony jak burak, ledwo żywy ze zmęczenia, podniosłem oczy i ujrzałem ojca, który pokiwał melancholijnie głową.

— Żebyś choć cząstkę tej energii wkładał w naukę — powiedział i odszedł.

W moje dziewiąte urodziny, które przypadły na wiosnę 3098 roku, matka oświadczyła mi, że jeśli będę grzeczny, za dwa tygodnie pojadę z rodzicami i rodzeństwem na Wenus. Miała to być moja pierwsza wycieczka międzyplanetarna. Czas dzielący od terminu wyjazdu spędzałem na życiu niezmiernie przykładnym. Wieczorem w przeddzień wyruszenia przybyli do nas we własnych osobach wszyscy stryjowie; matka uświetniła to zebranie stworzonym w najgłębszej tajemnicy cudem sztuki kulinarnej. Był to tort księżycowy, który ustawiony na stole, we właściwej chwili zaszumiał i wyrzucił z krateru fale kremu, spływające po czekoladowych zboczach.

Już od szeregu dni żywiłem ukrytą nadzieję, że w drodze na Wenus spotka nas katastrofa i osiądziemy jako rozbitkowie na jakiejś samotnej planetoidzie. Gotując się na tę okoliczność, postanowiłem zebrać odpowiednie zapasy żywności, a że tort wydał mi się doskonały do tego celu, wstałem w nocy, ściągnąłem ogromny kawał ze spiżarni i schowałem go na dnie mojej walizeczki. Na drugi dzień skoro świt udaliśmy się na meoryjski dworzec rakietowy. Lot na Wenus trwał krótko i odbył się bez najmniejszego wypadku. Najgłębiej rozczarowany, znudziwszy sobie oglądanie czarnego nieba z pokładu widokowego, zaszyłem się w kąt kajuty i aby nie zmarnować zapasów, jadłem jeden kawałek czekolady z kremem po drugim, aż do chwili, kiedy megafony obwieściły zbliżanie się do portu lotniczego planety. Skutki okazały się żałosne. Z całego pobytu na Wenus zapamiętałem tylko ból brzucha, wymalowany w kwiatki i ptaszki gabinet przychodni dziecięcej i grubego lekarza, który zbliżając się do mnie, już z dala śmiał się i pytał, jak mi się podoba na Wenus.

Na drugi dzień trzeba było wracać; zalanego łzami zapakowano mnie do rakiety. Byłem już zdrów, miałem więc dość siły, by zgłębić przeżyte nieszczęście, które — tego obawiałem się najbardziej — mogło stać się przedmiotem drwin rodzeństwa. Dlatego w czasie lotu na Ziemię zachowywałem tajemnicze, ponure milczenie; nikt go co prawda nie zauważył. Taki był koniec mojej pierwszej wyprawy kosmicznej.

Nie będę mnożył tych historyjek, przemieszanych bezładnie, utrwalonych we wspomnieniu, błahych jak niepotrzebne drobiazgi, z którymi trudno się rozstać. Pamiętam je, ale nie mogę odnaleźć w sobie dziecka, które było ich bohaterem. Cóż pozostało mi z tego wszystkiego? Zamiłowanie do bajek? To, że nie lubię czekolady? Niewiele więcej. Ale w tej drobnej reszcie ukryty jest cień świata zagubionego gdzieś na samym dnie mojej istoty, nieosiągalny i niezrozumiały, który czasem, rzadko, powraca w jakimś odcieniu wieczornego nieba, w nagłym zapatrzeniu, w szumie deszczu, w jakiejś woni, w jakiejś ciemności, budząc uśmiech żalu.

Kiedy po latach wróciłem do domu, nasz ogród zdumiał mnie, niemal przeraził. Poznawałem każdy klomb, każde drzewo, ale tam, gdzie dawniej rozwierały się krainy wstrząsających zdarzeń, teraz nie było nic. Zwykły kwiatowy ogród z altanką, jabłoniami, żywopłotem… I jakie to wszystko było małe. Droga od domu do furtki była dawniej wyprawą przynoszącą wzruszenia, jakich teraz nie dawał mi lot wokół Ziemi. Tak, w ciągu kilku lat cała Ziemia stała się mniejsza od ogrodu mego dzieciństwa. Bo niecierpliwe marzenia spełniły się: dorosłem i mogłem wszystko, co chciałem… Ale to już dalsza historia.


MłODOść

W latach chłopięcych dokonałem wielu odkryć. Jednym z największych byli moi stryjowie. Od dawna wiedziałem, że najstarszy brat ojca, stryj Merlin, bada kamienie. Wątpiłem o jego rozsądku — cóż ciekawego mogło się kryć w kamieniach? Ale potem okazało się, że potrafi opowiadać o rzeczach tysiąckroć ciekawszych od bajek. W jego ustach plagioklazy skał magmowych, chryzolity i margle kredowe nabierały romantycznego, tajemniczego znaczenia; za pomocą jabłka i serwetki umiał pokazać, jak rodzą się systemy górskie, a kiedy opowiadał o płaszczach z lawy, które przywdziewają stygnące globy, widziałem ogniem ziejące potwory, powiewające w czarnych otchłaniach szatami ze szkarłatnego ognia. Drugi stryj, Narian, ów Australijczyk, który tak mnie kiedyś przestraszył swoją telewizytą, był konstruktorem sztucznych klimatów na wielkich planetach, władcą metanowych orkanów i panem burz prujących oceany lodowatych węglowodorów. Cóż za światy otwierały się w jego słowach! Mówił mi o latającym kontynencie Gondwana, o dziwnym niebie Jupitera, sklepionym na kształt odwróconej czaszy, w którym drobne słońce świeci w dzień i w nocy, o podzwrotnikowych obszarach Saturna, przez znaczną część roku zasnutych cieniem wirujących, gigantycznych pierścieni, o swoich młodzieńczych wyprawach na zimne księżyce tej planety, noszące podobne do zaklęć nazwy: Tytan, Rea i Diana.

A jednak z ciężkim sercem sprzeniewierzyłem się im obu, postanawiając pójść w ślady trzeciego stryja, Orchilda, znanego w rodzinie pod przydomkiem „Próżniaka”. Posłyszawszy, że bombarduje atomy, wyobraziłem sobie, iż stryj Orchild ślęczy gdzieś w swojej pracowni międzyplanetarnej, trudząc się niezmiernie, aby w końcu upolować tę tak przeraźliwie małą cząsteczkę materii. Cóż się jednak okazało? Ten badacz nieskończenie małego zajmował się właśnie budowaniem urządzeń bijących rozmiarami wszystko, co istnieje na Ziemi, ba, większych od Ziemi samej. Czy nie było zdumiewające, że drogi w głąb Kosmosu i w głąb atomu jednakowo prowadziły w nieskończoność? Stryj Orchild budował machiny dla bombardowania atomów. Były to wypełnione próżnią, zamknięte na kształt pierścienia rury; pola magnetyczne rozpędzały w nich nukleony — pociski wystrzeliwane w jądra pierwiastków. Największy przyspieszacz XXX wieku stanowił krąg pierścienny o średnicy trzech tysięcy kilometrów; jego zakrzywiona lufa biegła przez tunele w łańcuchach górskich i przekraczała doliny łukami mostów; następnym etapem budownictwa mógł być już chyba tylko przyspieszacz, heliotron, opasujący całą kulę ziemską. Czyżby konstruktorzy doszli wreszcie do nieprzekraczalnej granicy? Nie: powstał pomysł zupełnie nowy — postanowiono budowę nowego heliotronu w przestrzeni pustej. Miałże to być system rur w kształcie koła, fruwający gdzieś w przestworzach między Księżycem i Ziemią? Stryj Orchild wyprowadził mnie z błędu. Podstawowy materiał konstrukcyjny — próżnia — znajdował się już w przestworzach, doskonały pod względem jakości. Rakiety przewoziły z Ziemi w przestrzeń wiele tysięcy stacji magnetycznych, zawieszonych następnie w pustce tak, by utworzyły idealnie okrągłe koło. A co robił stryj? Czuwał może nad tą pracą? Nie, zajmował się właśnie tym, co było między stacjami, to znaczy próżnią. A więc niczym? Cóż znowu! Z tego, co o niej mówił, wynikało, że nie ma rzeczy bogatszej w możliwości od próżni, w której przepływają pola elektromagnetyczne, gońcy i posłowie dalekich gwiazd. Nie zjawiał się na telewizytach, bo na nich nie można wspinać się na drzewa, a bardzo to lubił. Kiedy przyjeżdżał, właziliśmy na jedną z wielkich jabłoni, sadowili się w rozwidleniu konarów i gryząc twarde jabłka, zaciekle dyskutowaliśmy o polach bodźczych, sterujących i ulotowych, o fotonach przeciwrównoległych i nieważkich cząstkach materii. Tak, było już zupełnie pewne, że zostanę energetykiem–próżniowcem, lecz nadeszły wakacje 3103 roku i wszystkie te plany niespodzianie runęły. Miałem już czternaście lat i wolno mi było wyprawiać się na kilkusetkilometrowe wycieczki. Raz poleciałem na Tampere.

Czy znacie osobliwość tej małej wysepki Morza Północnego, starą bazę i zarazem muzeum okrętów kosmicznych? W otoczeniu wysokich świerków, pośród wietrzejących odłamów dolomitu wznosi się ogromna hala o wysokich oknach pokrytych, niby szronem, osadem soli niesionej przez wiatr oceanu. W środku, pod stropem zawisłym nad kratownicą dźwigarów przypominających kręgosłup i żebra przedpotopowego wieloryba, spoczywają rzędami wielkie kadłuby.

Kustoszem muzeum był starzec o czerwonej twarzy, z szeroką brodą, w której jakby przez zapomnienie plątały się pojedyncze złote włosy. Odkryłem go w komorze kotłowej jednej z rakiet. Siedział w zupełnej ciemności pod kwarcowymi baniami, w których wrzał niegdyś płynny metal; teraz wśród wyziębłych ścian pachniało kurzem i wilgocią rdzy. Przeląkłem się, gdy stanął tuż przede mną — byłem pewny, że jestem sam w wielkiej budowli. W świetle padającym z dołu przez nie domknięty właz dostrzegłem biel jego brody. Spytałem, co tu robi.

— Pilnuję ich… żeby nie odleciały — odparł po chwili tak długiej, że zwątpiłem, czy w ogóle usłyszę odpowiedź. Postał nade mną — słyszałem jego wysilony, ciężki oddech — i w milczeniu zszedł po trapie na dno hali.

Odwiedzałem muzeum coraz częściej. Przez jakiś czas stosunki nasze nie mogły się ułożyć; próbowałem zbliżyć się do starca, lecz on zdawał się mnie unikać, co prawda biernie: zaszywał się w labiryncie statków, ale gdy go wreszcie odnajdywałem, odpowiadał na pytania, zrazu lakonicznie, z przymieszką sarkazmu, którego nie pojmowałem, potem. w miarę jak się nasza znajomość przedłużała, stawał się coraz wymowniejszy. Powoli poznałem życiorysy zgromadzonych w hali okrętów, a także wiele innych gwiazdolotów, bo znał — wierzyłem w to — losy wszystkich statków, jakie tylko kursowały w obszarach układu słonecznego na przestrzeni ostatnich sześciu wieków.

Bawiłem na Helgolandzie u wujostwa i każdego prawie dnia przyjeżdżałem na wysepkę. W miarę jak starzec przemierzał nieprzebyte, zdawało się, tereny swej pamięci, już tylko sam stanowił dla mnie zagadkę, bo o sobie nie mówił nigdy. Domyślałem się, że był kapitanem gwiazdowym, może przywódcą wielkich wypraw, lecz nie pytałem nikogo, bo był mi potrzebny właśnie taki — otoczony nimbem tajemniczości.

U samego wejścia hali, pomiędzy filarami, stały cztery pociski zbudowane przez stocznie kosmonautyczne sprzed tysiąca lat, archaiczne, smukłe wrzeciona o spiczastych nosach, z płetwami rozłożonymi na kształt bełtu strzały. Podwozia obu pierwszych opierały się ciężko o betonową pochylnię, trzeci stał przechylony w tył, jakby przytrzymany w upadku. Prawa jego płoza dotykała obrzeża fundamentów, lewa sterczała w powietrzu, wysunięta w połowie, podkulona niby piszczel martwego ptaka. Ten najstarszy okręt próżni zadzierał dziób tak stromo, jakby w oczekiwaniu wzlotu, który choć bardzo się odwleka, przyjdzie niewątpliwie. Głębiej leżały rakiety z XXII i XXIII wieku o kształtach trójgrannych ryb. Myślałem początkowo, że wszystkie są czarne, ale to tylko mrok okrywał je litościwie, jakby pragnąc ukryć plamy śniedzi i wgniecenia boków.

Chciałem powiedzieć, że starzec oprowadzał mnie po statkach, ale to byłaby nieprawda. Po krętych schodkach wchodziło się na wąską, blaszaną galeryjkę, skąd widniały rzędy ciemnych grzbietów z ziejącymi studniami wejść. Wewnątrz statków czynne było sztuczne oświetlenie. W jego blasku odmykały się klapy grodzi, ukazywały okrągłe przejścia, kajuty, szyby transportowe i międzypokładowe ganki. Schodziło się nimi na sam spód, do dennych przedziałów, w których po staroświecku lśniące rubinowym smarem tkwiły nożycowe wyciągi podwozi. Poprzez zwężające się tunele, przekraczając szeregi ołowianych progów bezpieczeństwa, docierało się do komór atomowych. Wśród czarnych ścian, chropowatych od żaru, jaki szalał tu niegdyś, stały zgarbione krzyżaki magnesów. W zakurzonej przestrzeni między nimi wirowały ongiś odłamy słońc, źródła mocy i ruchu.

Wędrówki te pozostawiały mego przewodnika niechętnym czy nawet znudzonym, w każdym razie obojętnym zarówno na moje wybuchy entuzjazmu, jak i na to, co mówiłem, a mówiłem bodaj że bez przerwy.

Role odmieniały się dopiero, gdy po zwiedzeniu wszystkich zakamarków wracaliśmy do centralnych pomieszczeń rakiety.

Jak to zrozumiałem znacznie później, czekał, bym zaspokoił najbardziej powierzchowną, krzykliwą ciekawość i zapragnął poznać sprawy ważniejsze od osobliwości dawnej inżynierii atomowej. Kiedym obył się już ze wszystkimi okrętami i zwiedził najniedostępniejsze ich zakątki, nastał czas opowieści.

Starzec spotykał mnie, jakby przypadkiem, u wejścia. Gdyśmy przemierzyli pusty, rozległy obszar hali, minęli bezwładne cielska z poczwórnymi piętrami szeroko rozwartych luków oddychających chłodną, powietrzną ciemnością, wchodziliśmy po dudniących blachą stopniach do wnętrza srebrzystego giganta z dziobem przedłużonym w iglicę, wielkiego astratora, pozornie nie tkniętego przez czas. Zbliżając się do centralnej kabiny nawigacyjnej, gdzie między poszarzałymi ekranami telewizyjnymi i pulpitami rozdzielnic stała na podwyższeniu armatura steru, starzec, znowu jakby przypadkowo, wstrzymywał się i zaczynał mówić, zrazu cedząc zdania burkliwie, z nieznośną powolnością, potem coraz płynniej i jaśniej, aż odmykał drzwi sterowni, przy czym automatycznie zapalały się lampy sufitowe i zaczynała się jedna z tych niesłychanych historii, które na zawsze zapadły w moją młodość.

Były to strzępy dawnych dziejów, kiedy lot na najbliższą planetę stanowił pełną niewiadomego wyprawę, dramat o poplątanym przebiegu i wątku, tonący w niedopowiedzeniach, odgrywający się w rozziewie próżni, pośród dwu światów: ziemskiego, opuszczonego, być może, na zawsze, i pełnego tajemnic, nie zbadanego globu. Były to legendy o statkach porwanych w wir obrotu wokół nie znanych i nie umieszczonych na mapach nieba asteroidów, o rozpaczliwych zmaganiach ze ssącym przyciąganiem olbrzymiego Jupitera, o granicach wytrzymałości załóg i pocisków, sagi o walce, odlotach i powracaniu z głębin.

Pamiętam dzieje statku, który trafiony w oddział maszyn odłamkiem rozpadłej komety, utracił zdolność manewrowania i pędził ślepo, zapadał w nieskończoną pustkę, wysyłając rozpaczliwe sygnały radiowe o pomoc. Sygnały te przybywały na Ziemię zwichrowane odbiciem od tarczy Księżyca czy też innego ciała niebieskiego i — zniekształcone — nie pozwalały dokładnie określić położenia okrętu. Przez wiele tygodni napływały coraz słabsze i słabsze, aż wreszcie umilkły na zawsze.

W innej opowieści pasażerski pocisk bezpośredni linii Mars—Ziemia, wracając do portu macierzystego, nie wyminął napotkanego na drodze obłoku pyłu kosmicznego i wychynął zeń otoczony wirującą mgławicą. W czasie dalszego lotu ta osobliwa aureola nie uczyniła mu szkody, gdy jednak wtargnął w atmosferę naszej planety, chmura okrążającego go pyłu stanęła w ogniu i w ciągu kilku mgnień statek spłonął ze wszystkim, co niósł na swych pokładach.

Opowiadając, starzec podnosił się czasem z przygodnego siedzenia, dochodził do dźwigni sterowych, wyciągał ręce, jakby je chciał położyć na czarnych rękojeściach, lecz nigdy nie posuwał się dalej w ilustrowaniu własnych słów. Czasem tylko, mówiąc o jakimś człowieku, kierował powoli wzrok w przestrzeń, jak gdyby przeprowadzał spojrzeniem oddalającą się postać, czasem zasępiał się i milkł, błądząc oczami po kajucie, jakby nie mogąc odnaleźć tego, co właśnie miało się pojawić w tym miejscu opowiadania, lecz po chwili pokonywał opór rzeczywistości i wraz z nim poczynałem widzieć przedmioty, ciepłe jeszcze od dotyku rąk astronautów, miedziane plomby bezpieczników grawitacyjnych zerwane gwałtowną dłonią sternika w chwili niebezpieczeństwa, słyszałem kroki wachtowego i byłem sam z jego wielką, nieustraszoną samotnością wobec gwiazd tlejących w czarnych kręgach ekranów. Raz czy drugi owładnął mną niepokój, kiedy wydało mi się, że starzec przedstawia w odmienny sposób koleje jakiejś wyprawy, ustalone już w opowiadaniach dawniejszych, lecz trwało to krótko; poddawałem się, zamykałem oczy na nieścisłości, nie—prawdopodobieństwa, niemożliwości nawet; wierzyłem mu, bo chciałem mu wierzyć. Choć nie umiałbym tego wówczas wyrazić, czułem niejasno, że zmieniając może i przeinaczając szczegóły, czyni to tylko po to, by tym wyraźniej ukazała się prawda o ludziach, co pierwsi wyruszyli w obszary nieskończonej nocy.

Postanowiłem zostać astronautą. Zdumiewało mnie, jak mogłem być dotąd ślepy na uroki tego porywającego zawodu. Jak sądzę, było tak głównie dlatego, że jeden z działów żeglugi międzyplanetarnej studiował mój brat, a nasze stosunki, mówiąc jego językiem, językiem inżyniera–elektryka, były zawsze skłonne do przepięć.

Kiedy wyznałem staremu kapitanowi moją decyzję, zrazu nie zwrócił na to uwagi — już jego milczenie dotknęło mnie boleśnie — a potem oschle wyjaśnił, że takim astronautą, jak bohaterowie przeszłości, zostać nie mogę. Nie istnieją już dzielne załogi zmagające się z ławicami meteorów, tych raf oceanu próżni, ani nawigatorzy kreślący z nocy w noc odcinek przebytej drogi na mapach nieba. Nie ma już kapitanów przemierzających niestrudzenie metalowe pokłady, w czasie kiedy podróżni spoczywają zmożeni snem, nie ma wachtowych i sterników wpatrzonych znad astrokompasów w chmury gwiazd. Dziesiątki tysięcy bezludnych, samoczynnie sterowanych pocisków krąży po orbitach naszego układu słonecznego; te długie pociągi próżni przewożą z planety na planetę surowce, minerały, rudy, maszyny, a jeśli znajdują się na nich ludzie, są to pasażerowie przywykli do dziwów podróży, wygodnie korzystający z usług maszyn, które czuwają nad bezpieczeństwem lotu.

Zauważyłem nieśmiało, że mój brat studiuje astronautykę.

— Ech — odparł lekceważąco — uczy się budować automaty pilotujące. To i wszystko. Jakbyś robił trąby zamiast muzyki i nazywał się wielkim kompozytorem.

Pośpieszyłem powtórzyć to bratu.

— Sameś trąba — odrzekł. Pozostałem sam z moją duchową rozterką. Przyjacielem ojca był profesor Murach, któremu jako astronomowi, a więc posiadającemu według mego mniemania jakiś intymny stosunek do gwiazd, zawierzyłem moje troski.

— Nie chcę budować sterujących robotów. Chcę zostać prawdziwym astronautą, sternikiem albo nawet kapitanem okrętów kosmicznych.

— Ho, ho, romantyka starożytności! — zawołał Murach, wysłuchawszy mnie cierpliwie. Pokiwał melancholijnie głową. — Nie ma co, astronautyka to piękna rzecz. A jakże, a jakże! Czy znasz Atmosfery planet — żegluga Rufusa?

Nie znałem tego dzieła. Profesor się uradował.

— Doskonale, przeczytaj to sobie. Cudowna rzecz. Pełna niejasności jak mglisty wieczór; ogromna swoboda dla fantazji, wizjonerstwa! Tak, tak, astronautyka była kiedyś bardzo trudną sztuką. Człowiek dochodził do granic wytrzymałości psychicznej. Wiele tam wspaniałych kart bohaterstwa, wiele zwycięstw nad samym sobą. Jak pięknie powiedział Rufus: „Dobry jest nasz świat dla astronautów: na każde sto trylionów części próżni przypada jedna część lądu, jest gdzie rozwijać żagle, i tyle gwiazd, tych wielkich ogni portowych oceanu ciemności!” Ale czy wiesz, mój kochany, dlaczego to właściwie była tak trudna sztuka — astronautyka? Nie wiedziałem.

— No jakże? — rzekł Murach i spojrzał na mnie z góry. Tam gdzie inni mają brwi, miał dwie małe, buńczucznie skupione kępki siwych włosów, które żywymi ruchami zdawały się uczestniczyć w rozmowie i niekiedy rozśmieszały mnie, nadwątlając dowodową siłę słów profesora.

— Wytłumaczę ci, że błądzisz, niedoszły gwiazdokrążco. Czy wiesz, że ludzie podróżowali niegdyś po morzach?

— W tak zwanych parowcach! — wyrwałem się.

— Ano tak, ale jeszcze dawniej, w starożytności, pływali na statkach żaglowych, posługując się wiatrem jako siłą napędową. Otóż dopóki nie poznali dokładnie hydrostatyki, hydrodynamiki, teorii falowania i innych nauk, budowali statki na oko, uważasz, i dlatego właśnie tak powstałe żaglowce posiadały indywidualność. Nie było dwu takich samych — drobne różnice w osadzeniu masztów, kilu, w kształcie kadłuba powodowały niemałe różnice w reagowaniu na ster i tak dalej. Przewidywać ich nie umiano. Dzięki przebytym niebezpieczeństwom, przygodom, nawet katastrofom żeglarze gromadzili doświadczenie, z którego powstawała wielka sztuka żeglarstwa. Sztuka, uważasz, a nie nauka, bo oprócz rzetelnej wiedzy niemało tam było podań, gadek, przesądów, a do prowadzenia statku prócz samej nauki niezbędna była odwaga osobista, kunszt i talent. Potem jednak nauka wyparła te wszystkie luzy i dla sztuki zostawało coraz mniej miejsca. Otóż podobna historia powtórzyła się sto lat temu z żeglugą międzyplanetarną.

— To znaczy, że człowiek nie może już kierować rakietą? — powiedziałem. — Ale ja chcę to robić! Co to komu zaszkodzi?

— A zaszkodzi — odparł profesor i jego brwi poruszyły się jak bródki niewidzialnych krasnoludków. — Zaszkodzi, bo robiłbyś to powolniej i mniej dokładnie od automatu, to znaczy gorzej, nie mówiąc już o tym, że człowiekowi nie przystoi wykonywanie pracy, którą może spełniać automat. Wiesz przecie, że to niegodne.

— A na wycieczce — odpowiedziałem — albo w górach nieraz ścina się drzewo, pali ogień, gotuje, a można by przecież sporządzić jedzenie w grzejnym automacie…

— Na wycieczce robimy to, co jest korzystne dla zdrowia, odświeża psychikę, raduje człowieka i tak dalej. Prowadząc zaś rakietę, naraziłbyś ładunek, nie mówiąc już o tobie…

— Cóż jedna rakieta! — wyrwało mi się. Profesor roześmiał się zadowolony.

— A widzisz, sam się przyznałeś niechcący: marząc o astronautyce, nie myślisz o odpowiedzialności i pracy, chodzi ci tylko o ich pozór, o taką szczyptę, która lepiej jeszcze, bo „na poważnie” przyprawi radość samego lotu. Przed dwustu laty była to wielka i trudna sztuka, godna prawdziwych mężczyzn, pochłaniająca całe życie tych, co się jej oddawali, i nazwiska wielkich astrogatorów przeszły do historii, ale to, co wtedy było koniecznością, dziś byłoby w najlepszym razie zabawą albo, co gorsza, nonsensem.

Zły byłem na profesora, że tak logicznie dowodzi swego, na starego strażnika okrętów, na brata i na świat. Zdania jednak nie zmieniłem: zostanę astronautą, coś się już dla mnie znajdzie. Przemilczałem to chytrze, ale profesor poznał widać po moim skromnie opuszczonym spojrzeniu, co się święci.

— Czy chcesz zostać kapitanem dalekiej żeglugi gwiazdowej? — spytał obcesowo, a ja, wbrew ślubom milczenia, mimo woli palnąłem:

— Chcę!

Najpierw wytrzeszczył oczy, potem się roześmiał. Śmiał się długo. Nareszcie spoważniał.

— Czy to prawda — spytał — że niedawno przegryzłeś zębami ołowiany kabel?

— Prawda — odparłem ponuro. Jeszcze byłem trochę dumny z tego czynu, choć żaden z dorosłych nie okazał dla niego ani krzty pobłażania, nie mówiąc już o entuzjazmie.

— A po coś to zrobił?

— O zakład — odparłem jeszcze posępniej.

— Jesteś bardzo uparty… słyszę o tym i sam widzę. Hm, cóż… może cię czas ugasi… a na razie czytaj Rufusa…

Murach patrzał na mnie surowo, lecz jego ruchliwe brwi mówiły wyraźnie, że są po mojej stronie. Z tym przekonaniem pożegnałem profesora po to, by w kilka dni później wybrać się do Ośrodka Szybkości Świetlnych.

Były to lata gorących dyskusji i wielkich przygotowań, które uwieńczyć miała pierwsza wyprawa pozaukładowa. Na całej Ziemi powstawały specjalne zakłady, w których ochotnicy poddawali się dobrowolnie trudnym i niebezpiecznym doświadczeniom, nie znano bowiem skutków, jakie wywrzeć może na ustrój ludzki szybkość powyżej 10 000 kilometrów na sekundę, a było już pewne, że rakieta, która ma osiągnąć najbliższą gwiazdę stałą, musi się poruszać z prędkością co najmniej dziesięć razy większą.

Udałem się tedy do najbliższego Ośrodka Szybkości Świetlnych jako kandydat na ochotnika; za mojej wczesnej młodości nierzadko widywało się biało odzianych pracowników tych placówek, z małym, srebrnym promyczkiem na rękawie; przyjęte było okazywanie im wielkiego szacunku, takiego, jaki żywi się dla największych uczonych i artystów.

W Ośrodku potraktowano mnie z wyszukaną uprzejmością, w której dawała się jednak wyczuć pewna rutyna; przypuszczam, że podobnych do mnie kandydatów musiano odprawić dziesiątki dziennie.

Poza wielkimi chęciami nie miałem oczywiście żadnych kwalifikacji, pożegnano mnie tedy z przyrzeczeniem, że jeśli będę się dobrze uczył, będę mógł po pięciu latach zgłosić się ponownie, już na egzamin wstępny.

Tak więc odszedłem z niczym. Ciężko zawiedziony, rozważałem najfantastyczniejsze plany: chciałem samotnie wyruszyć w przestrzeń jednoosobowym pociskiem, licząc na to, że przed wyczerpaniem zapasów napotkam jakiś statek, który zaopiekuje się mną jako rozbitkiem próżni; potem zamierzałem potajemnie zakraść się na rakietę wyruszającą w rejs ku strefie najodleglejszych planet i ujawnić swą obecność na pokładzie gdzieś za orbitą Marsa; liczyłem na to, że wzruszony moim płomiennym zapałem kierownik wyprawy uczyni ze mnie co najmniej swego asystenta; przygotowywałem sobie nawet odpowiednią mowę, która miała go przekonać, i to w kilku wariantach, zależnych od okoliczności. Wszystkie te projekty, pozostając w sferze rojeń, zabierały mi jednak mnóstwo czasu. Pochłaniając całe tomy opowieści kosmicznych, uczyłem się kiepsko, a wyrywany przy stole z kosmicznej zadumy jakimś pytaniem, odpowiadałem od rzeczy. Ani mi w głowie postało, że poczciwa babka jak najopaczniej tłumaczy sobie moje zachowanie. Wielkie, nagłe zagapienia z podniesioną do ust łyżką, marne postępy w nauce, stronienie od ludzi — wszystko to stanowiło w jej oczach niewątpliwe znamiona dojrzewającego talentu artystycznego. Pełna najlepszych przeczuć, ofiarowała mi na urodziny biały, piękny genetofor, na którym sama brzdąkała nieraz jednym palcem. Spróbowałem na nim swych sił — najpierw, by sprawić babce przyjemność, a potem, bo mnie wideoplastyka naprawdę zainteresowała. Sztuka ta wywodzi się jeszcze ze średniowiecza. Powstała ze skrzyżowania tak zwanego filmu, powieściopisarstwa oraz plastycznej i barwnej telewizji. Z pomocą genetoforu, który jest dla niego tym, czym fortepian dla kompozytora, artysta może tworzyć wszystko, co tylko zdoła pomyśleć. Może więc budować dramaty i komedie, rzeczywiste historie osób bądź baśnie dziejące się w fikcyjnych światach, może konstruować istoty na pół roślinne i na pół zwierzęce, a wszystko to dzięki nakładaniu się świetlnych pól powstających przy grze na genetoforze. Pierwsze próby dały mi wiele uciechy; zamykałem się w pokoju i zasiadałem przed rozległym ekranem, z rękami na wielorzędowej klawiaturze. Po naciśnięciu kilkudziesięciu klawiszów naciskałem wyzwalacz, i oto w głębi ekranu jawiła się, na pustym dotąd szkle, stworzona postać. Nie samo jej ukazanie się wywoływało ów pierwszy, osobliwy wstrząs, lecz to, że owa postać wyposażona była w pewną, choć niewielką zrazu niezależność: poruszała się, chodziła, jakby badając przestrzeń, w której ją zamknięto. Co prawda zazwyczaj wykazywała poważne braki, a mówiąc językiem artystów, zawierała sprzeczności dysonansowe, więc jednym naciśnięciem pedału usuwałem ją z ekranu i przystępowałem do następnych prób.

Każdy początkujący psuje oczywiście w swoich palcówkach sporo postaci, ale ja biłem w tej dziedzinie rekordy i muszę przyznać, że całe ich zastępy jawiły mi się w snach, groźne, dyszące zemstą za niezdarne powołanie do życia i równie brutalne wyrwanie z tej chwilowej egzystencji. Wideoplastyka ani o włos bowiem nie różni się od sztuk starożytności; aparat jest jakby udoskonaloną paletą i piórem, a poznawszy jego konstrukcję, adept dorównuje średniowiecznemu pisarzowi, który posiadł zasady ortografii. Szczęśliwsze może jest porównanie wideoplastyki do muzyki: jak muzyk tony, tak wideoplastyk zestraja rozmaite cechy psychiczne i jak w pierwszym przypadku rodzi się melodia, tak w drugim powstaje bohater dramatu. Największe jednak podobieństwo leży, jak sądzę, w tym, że podobnie jak kompozytor z prawdziwego zdarzenia orkiestrując temat symfoniczny słyszy wyobraźnią współbrzmienie wszystkich instrumentów przedtem, nim jedną choćby nutę postawi na pięciolinii, tak samo wideoplastyk najcięższą i najbardziej twórczą część swego dzieła wypełnia, zanim naciśnie pierwszy klawisz genetoforu, to znaczy gdy w fantazji buduje swych bohaterów. Tylko wtedy mogą powstać takie postaci, które ugną się przed jego wolą i wzruszać będą widza swymi losami; tego jednak nikt nikogo nauczyć nie może, a sama biegłość w posługiwaniu się aparatem starczy jedynie do tworzenia ruchliwych kukieł i niesamowitej a sztucznej scenerii, co było właśnie moim udziałem.

Niejeden studiujący zmarnuje lata, nim pojmie, jak złudny jest miraż twórczej wszechmocy, którym skusiła go wideoplastyka, i jak wielkim staje się ona kłamstwem, kiedy rzeczywiste losy ziemskie porzuca dla rojenia o możliwych bytach. Na szczęście dla mnie mój brak talentu był tak jawny, że ani przez chwilę nie pomyślałem o wideoplastyce poważnie i moje artystyczne próby zakończyło rozebranie genetoforu na drobne części, bo pragnąłem poznać jego konstrukcję. Biedna babka, obejrzawszy jeden i drugi płód moich wysiłków, przeżyła gorzkie rozczarowanie, już ostatnie, gdyż na nikogo w rodzinie nie mogła przenieść piastowanych z dawna nadziei.

Jest w zwyczaju, że młody człowiek zdobywszy średnie wykształcenie przebywa kolejno po kilka miesięcy na rozmaitych, dowolnie wybranych uczelniach i uniwersytetach, aby obcując ze środowiskiem uczonych, inżynierów, techników poznać własne zamiłowania i zdolności. Opuszczając szkołę jako siedemnastoletni chłopiec, długo wahałem się, od czego zacząć, aż wstąpiłem do meoryjskiej placówki Instytutu Planowania Przyszłości, IPP–u, jak nazywano go w skrócie. Tu po raz pierwszy zetknąłem się z ludźmi, którzy pracowali nad planami podróży pozaukładowej.

W tym czasie nie znane jeszcze były praktyczne możliwości podróżowania z szybkością dość wielką, żeby odległość od Ziemi do dalekich gwiazd można pokonać w czasie równym długości życia ludzkiego. Pewno pamiętacie zaciekłe dyskusje, jakie toczyły się na progu naszego wieku, związane z projektami budowy statków kosmicznych przeznaczonych do lotów w głąb Galaktyki.

Ze względu na niesłychanie długi czas podróży miała w nich następować tak zwana „przemiana pokoleń”, to jest do celu mieli dotrzeć dopiero wnukowie, a nawet prawnukowie tych, co opuszczali Ziemię. Takie rozwiązanie wydawało się podówczas koniecznością podyktowaną przez stan techniki kosmonautycznej. Wzbudziło ono gwałtowny i powszechny sprzeciw. Było coś poniżającego i niegodnego człowieka w mającym się ciągnąć setki lat mrówczym wegetowaniu wewnątrz metalowej skorupy rzuconej w otchłań próżni. Poza względami uczuciowymi doniosłe były też przesłanki rozumowe.

Jakimi będą — mówiono — ludzie przez dziesiątki lat obcujący z próżnią? Jak groźne i wielkie są możliwości załamania, wypaczenia charakteru, powstania istot skarlałych moralnie i umysłowo? I jakże poniżająca w istocie rzeczy, owadzia rola przypaść miała tym pokoleniom „pośrednim”, które całe życie spędzić muszą w rakiecie, zamknięte w niej od narodzin do zgonu, i jakimiż ludzie żyjący w takich warunkach będą wychowawcami, nauczycielami, opiekunami tych, co w końcu dotrą do gwiazd?!

Wszystko to — odpowiadali inni — jest prawdą. Trudności, mozoły, niebezpieczeństwa podróży są niewyobrażalne, a jednak lot w gwiazdy jest koniecznością. Po opanowaniu systemu słonecznego, po zagospodarowaniu najpierw bliskich, a potem, w drugiej połowie trzeciego tysiąclecia, i dalekich planet, aż po orbitę ostatniej, Cerbera, nastąpić musi nowy krok naprzód — przejście przez Ocean Próżni, dzielący nas od najbliższego innego słońca. Wyprawę można odwlekać czas jakiś, ale ona przyjdzie, bo przyjść musi, rezygnacja bowiem oznaczałaby zastój, a więc — po kilku czy kilkunastu wiekach — śmierć cywilizacji ziemskiej.

Nowe paliwa atomowe oraz odkrycie metod wyzwalania energii atomowej z każdego rodzaju materii umożliwiły techniczne rozwiązanie problemu lotów z szybkościami przyświetlnymi, wyłoniło się jednak nowe pytanie: Czy człowiek może w ogóle, nawet przy zastosowaniu wszelkich środków ostrożności, podróżować z chyżością rzędu stu lub dwustu tysięcy kilometrów na sekundę?

Optymiści przypuszczali, że problem da się rozwiązać stosunkowo prosto w przestrzeni znacznie oddalonej od pól grawitacyjnych planet i kiedy rakiety będą przyśpieszać biegu z należytą powolnością. Przypominali powstałe w starożytności i średniowieczu teorie, że człowiek dochodzi do kresu wytrzymałości biologicznej przy szybkościach rzędu 30, 100 czy 1000 kilometrów na godzinę; granicę tę przesuwano nieustannie ze stulecia w stulecie.

Ostrożniejsi zwracali uwagę na fakt, że przy szybkościach bliskich świetlnej poczną się ujawniać i działać pewne konsekwencje teorii względności, których wpływ na procesy życiowe jest zupełnie nieznany. Tylko doświadczenie mogło rozstrzygnąć wątpliwości.

Tak powstały Ośrodki Szybkości Świetlnej, rozsypane po całej Ziemi i licznych planetach — placówki Instytutu Planowania Przyszłości.

W toku badań wyłoniło się tajemnicze zjawisko zwane „migotaniem świadomości”, a polegające na tym, że człowiek zamknięty w pocisku, który dochodził do szybkości 170–180 000 kilometrów na sekundę, odczuwał osobliwe zaćmiewanie umysłu, prowadzące przy dalszym przyśpieszaniu do utraty przytomności, grożącej wreszcie śmiercią. Szybkość 170 000 kilometrów na sekundę nazwano „progową podświetlną” i z nią właśnie miał lecieć pocisk wymierzony w najbliższą gwiazdę.

Taki był stan wiedzy w czasie, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z zespołem Instytutu Planowania Przyszłości.

Oszołomiony perspektywami, jakie otwierała praca tych ludzi, postanowiłem starać się za wszelką cenę o przyjęcie do Instytutu. Do tego jednak trzeba było mieć ukończoną mechaneurystykę, kosmodromię albo medycynę. Po namyśle zdecydowałem się rozpocząć studia w słynącym z pięknych tradycji Instytucie Mechaneurystyki Ogólnej w Meorii. Nauka szła mi niezgorzej, ale po roku żałować zacząłem, że obrany przedmiot nic nie ma wspólnego z umiłowana astronautyką, i po niedługim czasie zapisałem się dodatkowo na kosmodromię. Nie zaspokojony rozpiętością mych zająć, poszerzałem ją jeszcze przez to, że nad tajnikami budowy automatów ślęczałem w Meorii, a wykładów z kosmonautyki słuchałem na uniwersytecie położonym u stóp Apeninu Księżycowego, choć z łatwością mogłem dostać się na którąkolwiek z uczelni ziemskich, ale to, że codziennie dojeżdżałem na Księżyc, podnosiło mnie i uniezwyklało we własnych oczach. Dwie godziny dziennie spędzałem w rakiecie i tam tylko miałem czas na spożycie posiłków. Wszystko to razem było oczywiście czystym szaleństwem. Nie dojadałem i nie dosypiałem, samoudręczając się ogromem podjętych obowiązków, lecz było mi z tym tak dobrze, że nie mogę wspomnieć owego okresu bez uśmiechu. Sądziłem się doskonałym, wszechstronnym i — nade wszystko — tajemniczym, bo dbałem o to, by moje otoczenie na Księżycu nie wiedziało o studiach w Grenlandii, i na odwrót.

Tak minęły dwa lata. Ukończywszy niższe studia mechaneurystyczne, zdałem nieźle egzaminy z teorii lotu rakietowego i pojechałem do domu na letnie wakacje. Przyleciałem późnym wieczorem. Matka powiedziała mi, że minąłem się z ojcem, którego wezwano właśnie na operację. Długo siedzieliśmy na werandzie, przyglądając się rojom gwiazd spadających z lipcowego nieba; od czasu do czasu wschodni brzeg horyzontu wyrzucał irn na spotkanie pionowe linie ogniste; to meoryjski dworzec rakietowy startowymi płomieniami rakiet zdawał się witać meteorytowych gońców Kosmosu.

Dobrze po północy ojciec dał znać, że wróci późno, i prosił, by na niego nie czekać. Matka posłała mi w dawnym dziecinnym pokoju; ledwo położyłem się do łóżka, usnąłem jak kamień. Obudziłem się w blaskach pełnego dnia. Cały dom zalegała cisza. Wszedłem do jadalnego, by wymknąć się do ogrodu. U drzwi korytarza omal nie zderzyłem się z ojcem. Przystanąłem zaskoczony tym spotkaniem, bo byłem przekonany, że śpi. Okazało się, że wrócił dopiero o trzeciej nad ranem i wstał teraz tylko po to, by się połączyć ze szpitalem. Staliśmy długą chwilę, obaj niepewni, co robić, w zalewającym pokój zielonym, niby podwodnym blasku, który sączył się przez kotary powojów. W swoim szarym, długim szlafroku ojciec wydał mi się starszy niż kiedykolwiek. Blady, z podkrążonymi oczami, jakby był cały jeszcze w nocy, taki daleki od wielkiego, słonecznego dnia na dworze. I był dużo niższy niż dawniej — a może to ja wyrosłem? Przemknęło mi przez głowę, że jest już u progu, starości, i serce ścisnęło się we mnie od tkliwości i żalu. Czym był? Nie stworzył nic — żadnej nowej operacji, ani jednego nie praktykowanego przed nim zabiegu, żadnego odkrycia — nawet operatorem nie był słynnym: dobra ręka, dobre oko, tak mówiono, ale nic nadzwyczajnego; zwykły lekarz–chirurg. Stryjowie zmieniali klimaty planet, wznosili gigantyczne konstrukcje w próżni, pozostawiali za sobą widome, trwałe znaki swej pracy, a on? Milcząc, ukradkiem, pocałowałem go w nie ogolony policzek i chciałem wymknąć się na dwór. Zatrzymał mnie.

— Podobno chcesz teraz wstąpić do Instytutu Planowania Przyszłości?

Przytaknąłem.

— Dawniej chciałeś mieć wszystko, a teraz znowu chcesz być wszystkim…

Nie uśmiechał się. Czekał, spodziewając się odpowiedzi. Milczałem i w tym milczeniu pojawił się cień rozdrażnienia. Zaczerpnął oddechu, ale się nie odezwał. Wyciągniętą ręką, końcami palców musnął moją koszulę i z tym nie dokończonym gestem znikł za drzwiami gabinetu. Zostałem sam, wytrącony z równowagi, trochę wzruszony, trochę zły. Wyszedłem do ogrodu, ale naraz straciłem ochotę buszowania po miejscach dawnych zabaw. Położyłem się na rozgrzanej trawie i po minucie ojciec zniknął z mej pamięci; nie myślałem o nim, poddając twarz promieniom obu naszych słońc grenlandzkich: sztucznego, atomowego, które stało w zenicie i jaśniało platynowym blaskiem, i prawdziwego, bladą tarczką unoszącego się tuż nad horyzontem. Przypomniał mi się epizod ostatniej wspinaczki księżycowej: lina zacięła się między dwoma skalnymi blokami i gdyby nie to, że człowiek waży tam sześć razy mniej niż na Ziemi…

Jakiś cień przepłynął mi po powiekach, za nim drugi i trzeci. Ktoś do nas przybywał; helikoptery siadały na trawnikach w głębi ogrodu. Unosząc się na łokciach, ujrzałem pierwszych wysiadających, a wysoko nad domem — klucz nowych maszyn świecących śmigłami. Po chwili od zachodu nadciągnęło kilkanaście; opuszczały się i dotykały niemal wierzchołków drzew. Przybysze utworzyli rosnącą grupę i dawali rękami znaki lądującym. Niektórzy kryli coś za plecami. Wstałem, coraz bardziej zdziwiony, a tymczasem na gazonach siadały helikoptery; ludzie poruszali się bezładnie, jakby w niezdecydowaniu, aż pociągnęli w stronę domu.

Wszystko to tak mnie ogłupiło, że kiedy się zbliżyli, zamiast odpowiedzieć na pozdrowienia, wybąkałem:

— Co… co to będzie?

— Przylecieliśmy na rocznicę — odpowiedziało kilka głosów naraz.

— Co?

— No, pięćdziesięciolecie pracy doktora…

— Jesteś jego synem? — spytała niska, siwa kobieta. Włosy jej płonęły w słońcu żywym srebrem. Miałem szaloną chęć czmychnąć w krzaki, ale nogi jakby mi w ziemię wrosły. Jak to, dziś przypadało pięćdziesięciolecie pracy ojca, a ja nic o tym nie wiedziałem?… A on? Chyba pamiętał…

Pod domem gromadził się tłum, a po ogrodzie wciąż przepływały cienie opadających helikopterów. Ten zjazd gwiaździsty nie ustawał i następne lądowały poza obrębem ogrodu, bo na trawnikach i ścieżkach stała maszyna przy maszynie. Powietrze wypełniał stłumiony gwar. Naraz drzwi się otwarły; na progu ukazał się ojciec. Odruchowo zaciągnął poły rozchełstanego szlafroka i znieruchomiał z gołą głową i rozwichrzonymi włosami; na policzku miał odgnieciony wzór tkaniny — widocznie zdrzemnął się z głową na oparciu fotela. Stał, patrząc na morze głów, i zrobiło się tak cicho, że słychać było zamierający furkot, z którym opuszczały się coraz to nowe maszyny. Nagle ojciec drgnął i ruszył w dół, jakby chciał iść naprzeciw wszystkim, ale zatrzymał się w połowie schodków. Podniósł ręce i opuścił je; rozchylił wargi i nic nie powiedział. W ciżbie zrodził się ruch; ludzie zaczęli podchodzić do schodków; podawali mu kwiaty — przeważnie cienkie wiązanki, ale wnet nie mógł ich już utrzymać, więc następni składali je na schodkach. Były tam maki i bławatki ze zbożowych rezerwatów australijskich, białe magnolie, afrykańskie storczyki, orchidee i bukieciki stokrotek, ukwiecone gałązki jabłoni z wchodzącej właśnie w wiosnę Antarktydy i wielkie, puszyste, blade róże rodzące się tylko w szklarniach Księżyca. Kto złożył swój dar, cofał się w milczeniu, a ojciec odprowadzał go wzrokiem, w którym czasem błyskało przypomnienie. Usta jego poruszały się wtedy bez głosu, ale już przystępował ktoś nowy, a nad drzewa ogrodu, jak ciężki ptak, wzbijał się helikopter odlatującego i w miarę jak tłum rzedniał, rósł stos kwiatów na schodach. Wtem w głębi ogrodu pojawiło się dziewięciu starych ludzi w błyszczących, białych skafandrach; szli z obnażonymi, siwymi głowami, z widocznym wysiłkiem przemagając ciężar próżniowego rynsztunku, od którego dawno odwykli. Z zamierającym sercem dostrzegłem na ich piersiach odznaki pilotów Neptuna. Prawda, ojciec był kiedyś, jeszcze nim poznał matkę, lekarzem rakietowym, ale nigdy o tym nie mówił. Piloci doszli z pustymi rękami do werandy, odpięli srebrne odznaki i jeden po drugim uderzeniem otwartej dłoni wbijali je ostrzami w drewno najniższego stopnia, tak że ta pociemniała i wytarta od tysięcy stąpnięć deska zalśniła nagle, jak wybita srebrnymi gwoździami. A potem zostaliśmy sami w pustym, słonecznym ogrodzie. Wtedy ojciec, wciąż stojący bez ruchu, zadrżał i cofnął się; kwiaty posypały mu się z ramion, a on, po omacku odnalazłszy drzwi, zniknął w głębi domu.

A ja wciąż nie ruszałem się, jakby zasłuchany w pobrzęk oddalających się maszyn; po chwili ukazała się jeszcze jedna, z miękkim szumem przeszybowała nad drzewami i upadła. Wyskoczył z niej człowiek w kombinezonie; rozejrzawszy się szybko, podbiegł ku werandzie, rzucił coś na stos kwiatów i równie prędko wrócił do samolotu.

Miałem dobry wzrok i dostrzegłem z dala osobliwy wygląd tego spóźnionego daru. Była to garść rdzawych, zeschłych i ostrych porostów areozy, jedynej zakwitającej rośliny Marsa.


MARATON

,,Ludzie sławią mędrca za jego miłość do nich, wszakże gdyby mu tego nie powiedzieli, nie wiedziałby, że ich kocha”. Te słowa starożytnego filozofa są lepszą charakterystyką mego ojca niż jakakolwiek, na którą sam bym się zdobył. Niejeden pyta siebie: Czy obrałem właściwy zawód? Czy jestem w nim szczęśliwy? Czy dobrze mi żyć? — i odpowiada natychmiast potrójnym „tak”. Ojciec nigdy nie zadawał sobie takich pytań, nie przychodziły mu na myśl i na pewno uważałby je za równie bezsensowne jak pytanie — „Czy żyję?”

Jego bracia służyli społeczeństwu wiedzą. On robił to samo, a kiedy wiedza zawodziła, kiedy przegrywał walkę o życie swoich chorych, dalej towarzyszył umierającym, już nie jako lekarz, ale jako współginący człowiek. Stryjowie poddawali się na przemian radości osiągnięć badawczych i przygnębieniu porażek; ojciec pozostawał zawsze taki sam — pod nigdy nie opuszczającym go, wszechobecnym ciężarem odpowiedzialności, która była dla jego duszy tym, czym dla ciał naszych jest grawitacja ziemska, zmuszająca mięśnie do wysiłku, do ciągłego napięcia, do przezwyciężania ciężaru ciał, ale bez której życie byłoby nie do pomyślenia.

Po pamiętnych wakacjach letnich zrezygnowałem z wyższego kursu mechaneurystyki i wstąpiłem na medycynę. Ta nowa decyzja, powzięta z karkołomnym pośpiechem poprzednich, płynęła jednak z innych pobudek: była to próba dotarcia do istotnych wartości życia i zarazem jakiejś ekspiacji wobec ojca — próba zapalczywa i naiwna już choćby dlatego, że nie miałem pojęcia o tym, czym jest właściwie zawód lekarza. Usprawiedliwić może mnie tylko to, że ukończyłem medycynę i nie straciłem z oczu głównego celu, jakim był udział w wyprawie pozaukładowej.

Lata studiów lekarskich uciszyły mnie. Z poprzedniego okresu zostało mi niewiele: trochę notatek, rysunków i projektów przechowywanych nie tyle z rzeczywistej potrzeby, co dla samouspokojenia, że nie całkiem zmarnowałem miniony czas. Babka znalazła pewne pocieszenie w tym, że choć nie zostałem artystą, przecież przejawił się we mnie talent, co prawda zupełnie nieoczekiwany: zabłysnąłem na uczelni jako wschodząca gwiazda w biegach długodystansowych. Uzyskiwałem coraz lepsze wyniki, zostałem mistrzem akademickim kontynentu, a pod koniec studiów — północnej półkuli. Otrzymawszy dyplom, wstąpiłem na klinikę chirurgiczną. Kiedy w pół roku potem kierownictwo wyprawy do Centaura ogłosiło werbunek załogi, jąłem ubiegać się o stanowisko asystenta profesora Schreya, który był pierwszym chirurgiem okrętu. Pewna przeszkodę stanowiło moje skąpe doświadczenie zawodowe, ale poszukiwano ludzi o wszechstronnym wykształceniu, liczyłem więc na dawniejsze studia — z kosmodromii i mechaneurystyki. Gdy zgłaszałem moją kandydaturę, jeden z astrogatorów powiedział mi, że będę musiał długo czekać na odpowiedź, napływ chętnych jest bowiem ogromny, a każde zgłoszenie rozpatruje się szczegółowo, ale — tu się uśmiechnął — taka lekcja cierpliwości może się okazać bardzo przydatna na przyszłość, bo będziemy w rakiecie czekali na osiągnięcie celu wiele lat. ,,Będziemy” — tak powiedział, a chociaż był to tylko przypadkowy zwrot, żyłem tym słowem przez cztery miesiące.

Nie mogąc znaleźć sobie miejsca w domu, chodziłem na długie piesze wycieczki w głąb lasu. Była jesień, drzewa stały nieruchome w żółtawym, jakby starym słońcu, ze szkieletami gałęzi rysujących się ‘ostro na błękicie. Błądziłem tak godzinami, aż zapadała noc ukazując gwiazdy. Zatrzymywałem się, podnosiłem głowę i stałem zapatrzony. Brał pierwszy mróz, pod nogami szumiały zeschłe liście, zewsząd płynęła chłodna, cierpka woń butwienia, roślinnego rozkładu, śmierci, ale żadnej wiosny serce nie biło mi tak mocno, jak w owym bezlistnym lesie kończącej się jesieni.

Jak dziwnymi drogami chadza rozwój ludzki! To, co żyjącym wydaje się często niezrozumiałe, pozorna gmatwanina posplatanych, sprzecznych możliwości, w której poruszają się mozolnie, postępując naprzód i cofając się po błędach, potomkom ich — z perspektywy czasu — wydaje się oczywistą koniecznością, a zakręty i uchyłki przebytej drogi tłumaczą się jasno, jak linie pisma układające się w pełne treści słowa.

Kiedyś, przed wiekami, na długi czas przed erą astronautyki, ludzie sądzili, że podróży międzyplanetarnych nie da się urzeczywistnić bez stworzenia dla rakiet przejściowych stacji pozaziemskich, tak zwanych sztucznych satelitów. Potem rozwój techniki wykazał, że takie przedsięwzięcie jest zbędne: w istocie bowiem kosmonautyka rozwijała się przez siedemset lat z górą niezależnie od sztucznych księżyców, na których pomieściły się jedynie obserwatoria astronomiczne i stacje regulacji pogody. Po wiekach nadszedł czas, kiedy — na owym etapie rozwoju — wynikła, nowymi już wywołana przyczynami, konieczność budowy astronautycznej stacji pośredniej. Stało się to, gdy człowiek od podróży planetarnych przeszedł do wypraw gwiezdnych.

Już we wstępnych fazach przygotowań, przy badaniu wpływu olbrzymich szybkości na organizm ludzki, zaszła potrzeba wznoszenia placówek doświadczalnych na sztucznych księżycach oddalonych znacznie od Ziemi, żeby usunąć szkodliwy wpływ jej ciążenia. Potem, gdy przystąpiono do konstrukcji okrętu gwiezdnego, okazało się, że trzeba go budować w przestrzeni pozaziemskiej, gdyż jest zbyt wielki, by mógł wznieść się z planety lub na niej lądować. Podobnie dawniej bardzo wielkie okręty oceaniczne nie mogły wchodzić do małych portów, ale stawały w znacznej od nich odległości, komunikując się z lądem za pomocą drobnych stateczków. Tak samo Gea, pierwszy statek gwiazdowy, zbudowany w próżni międzyplanetarnej w odległości 180 000 kilometrów od Ziemi, nie miał nigdy lądować na żadnej planecie, lecz tylko obniżać się do górnych warstw atmosfery i jak gdyby pływając w nich, wyrzucać ze swego wnętrza chmary rakiet łączności.

Tak właśnie powstała za moich już czasów zawieszona w pustce pierwsza stocznia okrętów pozaukładowych.

Jedną z wczesnych faz budowy oglądałem kiedyś z Czwartego Sztucznego Satelity. Stałem w oszklonej kabinie obserwacyjnej na szczycie metalowego kadłuba w gromadzie ciekawych;— bezpośrednie rakiety nieustannie przywoziły tu coraz to nowych turystów.

Praca w stoczni toczyła się w stożku cienia rzucanego przez Ziemię, której nocna półkula ziała w niebie jak ogromna studnia czerni. Obszar budowy oświetlały sunące tam i na powrót wahadłowym ruchem jupitery, zawieszone w przestrzeni; każdy wyrzucał dwanaście słupów światła, odbijającego się lustrzanymi błyskawicami daleko w dole, w układanych warstwami pancernych płytach okrętu. Mrowie automatów łaziło po jego powierzchni; jedne posuwały się nieustannie naprzód i wstecz, niby czółenka gigantycznego warsztatu tkackiego, inne co chwila wznosiły się nad nim, to wybuchając blaskiem, kiedy trafiał je snop światła, to ginąc w mroku. Patrząc przez lornetkę, można było dostrzec rozłożyste dźwigary i łuki konstrukcji, które te maleństwa przenosiły z miejsca na miejsce bez najmniejszego trudu, jako że wszystkie ciężary stawały się tu nieważkie. Przestwór wypełniony był smugami różnobarwnych dymów, tryskających spod aparatów spawalniczych. Długie ogony kolorowych iskier, ściekając po bokach budowanego okrętu, zbierały się w obłoki, które sunęły leniwie w ślad za migocącymi rakietami, przeszywane w dziesiątkach kierunków słupami blasku. Orgia świateł wygaszała blade gwiazdy, stanowiące pozornie płaskie tło. W stosunku do naszego punktu obserwacyjnego, który znajdował się w odległości trzydziestu kilometrów, cała ta dziedzina gorączkowej pracy wykonywała majestatyczny w swej powolności obrót, przez co reflektory, które początkowo świeciły „u góry”, pod koniec znalazły się „u dołu”, przy całej zresztą umowności tych pojęć w przestrzeni niegrawitacyjnej.

Po jedenastu miesiącach nieprzerwanych robót automaty znikły: wpełzły do wnętrza statku, jeśli należały do jego mechanicznej obsługi, bądź też oddaliły się na jedną ze swych baz, i Gea, wyswobodzona z rusztowań, mknęła wokół Ziemi niby sztuczny księżyc, srebrna, wielka, milcząca. Jej otchłannych wylotów nigdy jeszcze nie tknął ogień atomowy.

Ojciec mój lubił poezję w dziwny nieco sposób: bardzo rzadko czytywał utwory swoich ulubionych poetów, nazywał wiersze „pomocą”, a ona nie zawsze jest przecież potrzebna, i tylko czasem, w nocy, zapalało się światło w oknie jego pokoju. Taką pomocą w miesiącach oczekiwania były dla mnie wspinaczki górskie. W najosobliwszych porach prosiłem kolegów o zastępstwo w klinice i wyprawiałem się samotnie na trudne szlaki skalne.

Aż nagle, jakby się nad moją głową rozbiła bania z wypadkami, w ciągu kilku dni otrzymałem od pierwszego astrogatora wyprawy zawiadomienie o przyjęciu w poczet załogi, ujrzałem swoje nazwisko na liście zawodników letnich igrzysk olimpijskich i… poznałem Annę.

Miała jasne oczy o rozumnym wyrazie, który powtarzał się w jej pełnych wargach jakoś ostrożniej czy obojętniej. Studiowała geologię, lubiła muzykę i stare książki — więcej nic bodaj o niej nie wiedziałem. Gdy byłem sam, kochałem ją bardzo, kiedyśmy się spotykali, przestawało to być takie pewne. Z wolą i mimowiednie wyrządzaliśmy sobie drobne, dotkliwe przykrości; wciąż zdarzały się nieporozumienia, dąsy, dziś dramatyczne, nazajutrz błahe. A przecież cierpiałem z ich powodu, a cierpienia — o tym wiedziałem z książek — towarzyszą wielkim uczuciom. Tak tedy drogą okrężnego, choć ściśle logicznego rozumowania dochodziłem do wniosku, że jednak kocham Annę. A ona? Niczego pewnego nie mogłem się dowiedzieć. Jej wzrok, kiedyśmy byli razem, wybiegał często dokądś, otwarty i daleki, jakby go powierzała niedostrzegalnym dla mnie krajobrazom, zamyślona czy zasmucona i nieobecna. To mnie gniewało. Stawała się pokorna — wtedy ja z kolei pokorniałem. Wszystko to było jakieś mgliste, pełne niedopowiedzeń, pogrążone w domysłach i oczekiwaniach, zarazem nieznośne i urzekające, a działo się wiosną. Chodziliśmy po ogrodach, słuchaliśmy, jak ptaki uczą się śpiewać, siadaliśmy na ławkach u krzaków obsypanych zielonymi pączkami; zrywałem je, obracałem w palcach i bezmyślnie rozdłubywałem, jakby chcąc im, jeszcze nie rozwiniętym, sklejonym niemowlęce, nadać przemocą kształt przyszłych kwiatów. Było w tym coś więcej niż oznaka chwilowego zniecierpliwienia, bo i nam najbardziej brakło jedynej rzeczy, która pozwoliłaby dojrzeć możliwościom —— czasu. Tylko on mógł wszystko wyjaśnić, wiążąc nas albo rozdzielając, aleśmy go nie mieli. Termin odlotu z Ziemi zbliżał się. Wielokrotnie postanawiałem odbyć decydującą rozmowę z Anną i wciąż to odkładałem. Zarazem nadchodził dzień startu na olimpiadzie. Jedno i drugie spędzało mi sen z oczu. Osobliwe zestawienie? Być może, ale jak patetycznie układało się mi życie! Wiedziałem, że ten mój pierwszy maraton olimpijski jest zarazem ostatnim, bo po powrocie z wyprawy będę już za stary. Zwyciężyć przed odlotem — czy nie byłoby to wspaniałe pożegnanie z Ziemią? Odejść w gwiazdy z laurowym wieńcem u skroni! Dwudziestopięcioletni, więc skłonny do uogólnień filozoficznych, powiadałem sobie: Masz wszystko, czego chciałeś: dyplom ukończenia studiów, udział w wyprawie gwiazdowej, bieg olimpijski i miłość — i oto jesteś nieszczęśliwy. Doprawdy, jakież mądre jest powiedzenie: „Daj człowiekowi wszystko, czego pragnie, a zgnębisz go!” W takim nastroju rozpoczęłem treningi. Biegałem po wielkim kolisku bieżni, po trawiastych pagórkach roztocza nadbrzeżnego i po rozległych alejach parków uniwersyteckich, zawsze sam, ze stoperem w ręku, w upalnym słońcu czerwca i unoszącym się wszędzie, nieustannym szumie bliskiego oceanu. Trenowałem tylko rankami; przemierzywszy swoje dwadzieścia kilometrów, leciałem do obozu badawczo–kondycyjnego, w którym od miesiąca przebywali przyszli uczestnicy wyprawy. Było to miasteczko położone wśród starych lasów cedrowych u stóp Karakorum. Nosiło nazwę Keriam, jednakowoż przyjęła się nie wiadomo przez kogo rzucona nazwa „Czyśćca”, jako że stanowiło dla swych mieszkańców etap przejściowy między Ziemią a pokładem rakiety. Niełatwo określić atmosferę, jaka w nim panowała. Wiele czasu zajmowały prace przygotowawcze i wykłady z najrozmaitszych dziedzin, których celem było możliwie wszechstronne przygotowanie każdego do podróży. Jednocześnie biegły badania przyszłych astronautów; fizjologowie, „biologowie i lekarze krzątali się w swych lśniących płaszczach w pracowni, z której wnętrza dochodził świst rozpędzanych kabin obrotowych. Nieraz można było spotkać wśród wielu ożywionych, jakąś twarz przygasłą: kogoś, komu nieodwołalny wyrok lekarski zamknął drogę do gwiazd.

Równocześnie ziemskie życie gwałtownie dobijało się do wrót miasteczka. Chociaż wielu towarzyszy wyruszało z członkami najbliższej rodziny, żonami i dziećmi, każdy przecież pozostawiał na Ziemi kogoś bliskiego i nie było bodaj godziny, w której radość i oczekiwanie nadchodzącego nie mieszały się z żalem rozłąki.

Dzieląc swój czas między stadionem i „Czyśćcem”, nie spotykałem się z Anną przez szereg dni i tylko złowiwszy jakąś chwilę przed nocą, widywałem ją na telewizycie. Na ostatniej, zupełnie przypadkowo i nieoczekiwanie, przyszło do rozstrzygającej rozmowy. Jak się tego obawiałem, Anna powiedziała, że jej fach byłby w podróży bezużyteczny. Pracować mogła tylko na Ziemi. Mówiłem o sile uczuć, która w proch ściera przeszkody. Na to spytała, czy ja — w odwrotnej sytuacji — zrezygnowałbym dla niej z medycyny? Cóż miałem odpowiedzieć? Czując, że wszystko się wali, że tracę ją, zacząłem mówić szalone rzeczy, wyrzucać jej, że gdyby naprawdę mnie kochała, zmieniłaby zawód albo i w ogóle przestała pracować — na jakiś czas — dodałem pośpiesznie, widząc bladość Anny.

— Chciałeś mi sprawić ból? — powiedziała. — Udało ci się to.

Jest takie stare powiedzenie, że człowiek chciałby się pod ziemię zapaść; otóż na telewizycie można to zrealizować niemal dosłownie; zarazem wściekły i zawstydzony, nacisnąłem wyłącznik i pokój Anny, jej twarz, oczy, głos, wszystko znikło jak pod zaklęciem. Postanowiłem twardo więcej się z nią nie widzieć, ale zaraz nazajutrz znalazłem pretekst: przeprosiny za wczorajsze zachowanie. Nie miała mi go już za złe. Ostatecznie umówiliśmy się na dzień po maratonie. Czy w głębi ducha liczyłem jeszcze na zmianę jej decyzji? Najuczciwsza będzie odpowiedź: chwilami — tak. Tymczasem wróciłem na bieżnię do moich samotnych biegów. Muszę przyznać, że zaciskałem czasem powieki w oczekiwaniu, że ujrzę pod nimi Annę, ale nie zjawiała się. Jak i przedtem, biegałem ze stoperem i kiedy ruch jego wskazówki schodził się z uderzeniami mego tętna, ogarniało mnie y/rażenie, że to mój wysiłek porusza czas, że stanąłby, gdyby nie ja, że gwałtownym finiszem biegnę prosto ku trzem wielkim dniom: dwudziestego lipca miałem startować w maratonie, rankiem dwudziestego pierwszego widzieć się z Anną, a wieczorem dwudziestego drugiego stanąć na pokładzie rakiety.

Coraz żywiej interesowałem się w tym czasie faworytami. Trzej najgroźniejsi byli to Gerhard. Mehilla i El Tuni.

Zwłaszcza Mehilli nie mogłem się napatrzyć; krok miał nieporównanej lekkości, dzięki wysokiemu wzrostowi dłuższy od mego o prawie pięć centymetrów. Stosował taktykę nagłych ucieczek między dwudziestym i trzydziestym kilometrem, tam zazwyczaj strząsał z siebie współzawodników i — nie oglądając się — podążał lekkimi, długimi krokami, jakby coraz bardziej nieważki płynął przez powietrze. Pod koniec treningów biegłem z nim raz na pełny dystans i chociaż dałem z siebie wszystko, przyszedł do mety sześćset metrów przede mną. Pamiętam, jak tego wieczora rozebrawszy się do kąpieli, nasępiony i czujny, przyglądałem się własnym nogom, mierząc oczami zwęźlenia mięśni na udach i łydkach, niczym muzyk doszukujący się zarazem błędów i ukrytych możliwości w swoim instrumencie.

Były to wcale niezłe nogi, mogę szczerze powiedzieć, ale nie mogły się mierzyć z nogami Mehilli. Nadchodził dzień startu, dzień porażki; przyjaciele nie ukrywali przede mną swych wątpliwości; pocieszanie, podobne do oszukiwania, nie było u nas w zwyczaju.

W nocy poprzedzającej bieg spotkała mnie największa klęska, jaka może grozić biegaczowi: czy to wyswobodził się ukrywany dotąd niepokój, czy może przez ostatnie dni trenowałem zbyt wiele, dość, że spałem bardzo źle i zwlokłem się rano z łóżka zmięty i zmęczony, zmęczony jeszcze przed startem! O wycofaniu się jednak nawet nie pomyślałem; pojechałem na stadion, powtarzając sobie, że trzeba się nauczyć przegrywać.

Stadion była to właściwie płaska, bardzo wielka równina. Huczało nad nią kilkanaście, a może kilkadziesiąt tysięcy helikopterów zaciemniających słońce. Porządkowi w czerwonych, małych śmigłowcach rozsyłali je w dwie strony i wskazywali miejsca, w których wolno się było zatrzymywać, to znaczy unosić nieruchomo w powietrzu. Gdy wszystko się uspokoiło, dawał się słyszeć lekki, głuchy szum wielu tysięcy wirujących śmigieł, a z obu boków bieżni wznosiły się regularne czworoboki helikopterów zawieszonych nieruchomo, tworzących mrowie różnobarwnych kadłubów, olbrzymie, niemal chmur sięgające równie pochyłe. Nad owalną bieżnią uwijały się teraz tylko jednoosobowe odrzutowce sędziów i arbitrów. Nareszcie z ukrytego pośród drzew budynku wychodzić poczęli zawodnicy. Na ten dzień zamówiono u meteotechników pogodę ładną, lecz obłoczną, z licznymi, wielkimi kumulusami, które miały zapewnić niezbyt wysoką temperaturę w nasłonecznionych częściach trasy. Wychodząc ze stadionu wiła się ona pośród rozległych parków i ogrodów Instytutu, dochodziła do nadmorskiej plaży (był to odcinek najtrudniejszy) i wracała osiemnasto–kilometrowym ciągiem alei wysadzanych po obu bokach palmami i włoskimi kasztanami.

Bieg zgromadził ponad osiemdziesięciu zawodników. Startowaliśmy w trzech szeregach; z uwagi na długość dystansu miejsce nie miało oczywiście znaczenia. Na znak startera ruszyliśmy przed siebie. Z obu stron zawyły unisono chmury helikopterów, drgnęły i poczęły sunąć za nami do granicy wyznaczonej przez dwa rzędy czerwonych balonów. Dalej miały nam towarzyszyć tylko pojazdy kontrolne i sanitarne.

Jest bardzo starą zasadą, że maratonu nie wygrywa ten, kto prowadzi w pierwszej połowie trasy. Do dziesiątego kilometra zawodnicy biegli gęsto, dużymi skupiskami i wszystko działo się mniej więcej tak, jak przypuszczałem: powstała czołówka, w której znajdowało się koło osiemnastu biegaczy; od reszty dzieliła ją powoli rosnąca przerwa.

Ja sam biegłem jako jeden z ostatnich w czołówce, starając się pilnować prócz trzech wspomnianych zawodników z naszej uczelni także Jaffara i Elesza z innych. Pierwszy, bardzo szczupły, białoskóry, przypominał sylwetką Mehillę, choć brakło mu ścięgnistości tamtego; drugi, krępy, czarnooki, biegł jak maszyna, pracując równomiernie łokciami. Od jego zwartej sylwetki biło jak gdyby w jeden węzeł ściągnięte zapamiętanie. Postanowiłem uwiesić się za plecami tej piątki między dwudziestym a trzydziestym kilometrem, a potem wypuścić się z łańcucha do końca.

Wspomniałem o moich treningach na wzgórzach roztocza nadmorskiego. Biegałem zazwyczaj w pełnym słońcu, które zdawało się przepalać włosy i czaszkę przez białą czapeczkę, a że w czasie biegu wcale nie piłem., coraz gęstszy i bardziej słony pot ściekał mi na twarz i oczy; mówiłem sobie wtedy: „A masz, a masz, mało ci?” — i biegnąc na równych odcinkach stosunkowo powoli, przyśpieszałem, gdy droga szła pod górę, zupełnie jakbym nienawidził samego siebie i chciał udręczyć własne ciało.

Treningi te nie dały mi większej szybkości, dały za to wytrzymałość, która w krytycznym dniu okazała się bardzo potrzebna. Meteotechnicy, jak zwykle, mierzyli dobrze, ale trafili gorzej; do jedenastej, to jest do chwili, w której minęliśmy znaki dziewiętnastego kilometra, błękitem płynęły wielkie, spiętrzone obłoki, ale gdy wyciągnięty sznur biegaczy począł opuszczać się szeroko rzuconą serpentyna ku plaży nadmorskiej, gdzie nie było ani skrawka cienia, obłoki zrzedły. Biegłem wciąż to jako ostatni, to jako przedostatni w czołówce; jeśli wziąć pod uwagę nie przespaną noc, czułem się nie najgorzej, choć chwilami nachodziło mnie nikłe wrażenie, że nogi przecinają ośrodek nieco gęstszy od powietrza. Starałem się robić kroki możliwie długie i lekkie. Serce i płuca pracowały za to doskonale, cały świat chwiał się trochę, zgodnie z automatycznym rytmem biegu, uderzenia pulsu następowały regularnie, niespieszne i pełne, tyle że coraz mocniej rozlegały się w głowie. Wciąż jeszcze oddychałem przez nos, zagryzając w zębach chusteczkę.

Gdy ostatni z serii wielkich obłoków znikł za horyzontem, słońce skierowało na nas całą siłę pionowych promieni i już po pięciu minutach w czołówce nastąpiły dramatyczne zmiany. Pierwszy odpadł Elesz; jego krępa postać jak gdyby cofała się pod prąd sunących obok zawodników. Rychło, gdy znalazł się za mną, straciłem go z oczu. Skupiłem uwagę na Gerhardzie i El Tunim. Ten ostatni, smagły, wspaniale zbudowany, z szeroką i płaska pozornie, lecz jakże pojemną piersią prawdziwego długodystansowca, prowadził przez ostatnie osiem kilometrów. Teraz utrzymywał się na swoim miejscu, ale po równie trudno uchwytnych, co oczywistych oznakach dostrzegłem, że prowadzenie kosztuje go coraz więcej; zrezygnował z ekonomii wysiłku, a to był początek końca. Jakoż jego cytrynowa koszulka jak gdyby zawahała się, a potem nieodparcie zaczęła się obsuwać w tył. mijana przez strugę zawodników utrzymujących jednakowe tempo. Jaffara nie mogłem dostrzec, a nie bardzo się rozglądałem, obawiając się wypaść z rytmu. Słońce przypiekało coraz mocniej. Czułem, jak parzy moje odsłonięte ramiona i uda, lecz jego nieznośne gorąco napełniało mnie otuchą. Wiedziałem, że to, co było niedobre dla mnie, było jeszcze gorsze dla innych.

Trasa omijała kilka wydm piaszczystych, wchodząc łukiem na ostatnią, o łagodnych stokach, lecz największą. Tu, w blasku rozpalającym piasek do białości, tak że powietrze nad nim dygotało, rozmazując odległe plamy horyzontu, przypuściłem szturm do serca czołówki. Na szczycie wydmy kończył się dwudziesty pierwszy kilometr. Dobiegłem do znaku jako dziewiąty. Przed sobą i z tyłu słyszałem ciężkie oddechy. Przez chwilę trzymałem się obok Jaffara. Kurczowo chwytał powietrze, obnażając wyschłe zęby. Udało mi się go minąć; aż się zdziwiłem, tak łatwo mi to przyszło.

Droga zakręcała, nadchodziły już ujścia wielkich alei, ocienione rozłożystymi kasztanami. Wszyscy, jakby się zmówiwszy, jednocześnie przyśpieszyli kroku. To było dla mnie groźne, obawiałem się, że nie wytrzymam długo tak morderczego tempa. A jednak musiałem biec, gdyż dalej, między drzewami rzucającymi cień, miałem mniej szans niż na otwartej przestrzeni. Wyplułem chusteczkę w garść, chwyciłem dech i przyśpieszyłem. Jak łatwo to powiedzieć! Przyśpieszyłem kroku, a poniżej serca narodził się niewielki, lecz ostry ból i począł wchodzić we wnętrzności. „Ani się waż zwolnić” — powiedziałem sobie. Ból stawał się większy i jakby przelewał się w ciele. Byliśmy już między szpalerami drzew. Podniosłem głowę, jak gdyby tak lżej było biec. Taka zmiana dawała chwilową przynajmniej złudę ulgi. Nad nami przepływały piętra chłodnej zieleni; niebo wchodziło między korony palm jaśniejącymi zatokami. Oczy zdawały się pić nieruchomość i ciszę ukrytą w liściastych masywach. Droga znowu pięła się pod górę. Kończył się dwudziesty szósty kilometr. Biegłem to ósmy, to dziewiąty, a za moimi plecami rozgrywała się walka o miejsce, o której nic nie wiedziałem; w rozgrzanym powietrzu unosił się tylko miarowy tupot, uderzenia stóp o nawierzchnię i zmieszane oddechy. Czasem liść spłynął z wierzchołka kasztanu, czasem ptak jakiś podniósł się z gałęzi i niefrasobliwie trzepotał przez chwilę nad głowami biegaczy. Senny, rozgrzany, tchnący bezruchem południa spokój tych miejsc zdumiewająco kontrastował z milczącą zaciekłością naszej walki.

Sześciu następnych kilometrów prawie nie pamiętam, tak bardzo zwrócony byłem do wewnątrz, z takim zapamiętaniem poskramiałem bunt ciała, w którym to tu, to tam odzywały się ostre igły bólu, jakby mi ktoś nerwy nakłuwał. Gdy się ocknąłem, przede mną było tylko trzech biegaczy: Gerhard, jakiś całkiem nieznany blondyn w błękitnej koszulce i lekkonogi Mehilla. Gerhard trzymał się wciąż dobrze, ale nie odbijał się już od nawierzchni tak elastycznie jak poprzednio. Młody chłopiec w niebieskiej koszulce zostawał w tyle centymetr po centymetrze; gdy zrównał się ze mną, usłyszałem świszczące łkanie jego płuc; szarpnął się do przodu raz, drugi i zrezygnował. Nie zwracałem na to uwagi, jak na całe otoczenie, gdyż nie miałem już sił, by automatycznie utrzymywać tempo. Im słabsze stawały się mięśnie, tym większy musiał być wysiłek psychiczny.

Tak upływały kilometry; droga podchodziła łagodnymi zakrętami, w oddali sunęły leniwie wzgórza, zachodziły na siebie i odsuwały się wstecz w nieustannym odgłosie kroków. Przede mną biegł Gerhard, oddalony o jakieś dziesięć do dwunastu metrów, a daleko w przedzie to przejaśniała się w słońcu, to zanurzała w cieniu biała koszulka Mehilli.

Gerhard obejrzał się raz i drugi; wydało mi się, że coś jakby szacunek ukazało się na jego twarzy, lecz było to na pewno złudzenie, cóż bowiem na czterdziestym kilometrze maratonu może wyrażać oblicze człowieka zlanego potem, który słoną i piaszczystą skorupą przysycha do skóry, z umęczonym sercem i ziejącymi płucami? Gdy Gerhard obejrzał się po raz drugi, przywidziało mi się, że się uśmiecha, jak gdyby mówił: „Czekaj, zaraz zobaczysz, jak mogę biec!” Zarazem zrobiło się ciemniej; pomyślałem, że to kurz osiadł mi na rzęsach, ale to było pewno zmęczenie czy może niedokrwienie siatkówki, dość, że próżno straciłem drobne ułamki wysiłku, daremnie próbując zetrzeć mgłę z oczu. Ogarnął mnie gniew.

Dobrze — pomyślałem — oślepnę, ale będę biegł dalej.

Gdy otwarłem powieki, Gerharda już nie było. Ogromne plamy przesuwały się w tył, trzewiki sucho klaskały o bieżnię, wokół było pusto i bezludnie i tylko sto metrów przede mną bielała koszulka Mehilli, który zdawał się nie biec, lecz szybować bardzo nisko nad ziemią wymachami żylastych rąk. Wciąż jednakowo daleki, zachowywał dzielący nas odstęp nieubłaganie, z taką obojętnością jak brzeg horyzontu. Gdy spróbowałem przyśpieszyć, z uczuciem, że serce mi pęka, on uczynił to samo, nie odwracając głowy, bo dźwięk kroków niósł się daleko w czystym powietrzu.

Znienacka przestałem czuć własne nogi. Musiałem spojrzeć w dół, żeby stwierdzić, że poruszają się jak poprzednio, ale w ogóle tego nie czułem. Czułem tylko powietrze, które wpadając do płuc przez szeroko rozwarte usta krajało gardło jak rozpalony nóż. I czułem serce, a właściwie kurczący się w piersi, coraz gwałtowniejszy ból. We wzroku pływały jakieś męty i fantomy. Biała plama migała i chwiała się przede mną; nie wiedziałem już, nie pojmowałem, że to jest koszulka Mehilli, nie mogłem myśleć, jakby ze wszystkimi mięśniami i mózg mój zwarł się i zacisnął jak pięść wzniesiona do ciosu. Zdawało mi się, że nie biegnę, lecz jadę na jakimś zwierzęciu i ćwiczyłem je, ćwiczyłem bez litości, miotając niewysłowione obelgi na jego powolność, nienawidziłem i jego, i tego okrutnego bólu, który przeżerał mi wnętrzności. W tym momencie rozległ się przeraźliwy, wysoki dźwięk: fanfary u wejścia stadionu zwiastowały zbliżanie się pierwszych biegaczy. Zacięły mnie niby metalowym biczem. Na jedno mgnienie przejrzałem. Może dziesięć czy jedenaście kroków przede mną biegł Mehilla.

Jego koszulka była mokra, jak wyżęta, tors chodził mu kurczowo jak u pijanego i tylko nogi niezmordowanie wybijały takt. Otwartymi do rozdarcia ustami wziewałem już woń jego potu, zatoczyłem się i znowu rzuciłem się naprzód. Między wejściowymi pylonami stadionu obejrzał się. Zdążyłem dostrzec wyraz przestrachu na jego twarzy, potknął się, stracił krok, drugi. Potem wzrok znowu mi się zamglił. Miałem wrażenie, że żyły eksplodują mi w skroniach, ale mętna biaława plama rosła. Czułem już ciepło jego rozgrzanego ciała. Pierś w pierś wbiegliśmy na stadion. Wtedy jak gdyby żelazny grom strzelił z nieba, jakby się otwarło i rozbrzmiało surmami sądu ostatecznego — to wszyscy ludzie w zatłoczonych gondolach śmigłowców puścili w ruch syreny, awaryjne gwizdki i otwarli klapy wydmuchowe silników. Pogrążony w tym piekielnym ryku, niby na dnie oceanu wrzawy, biegłem dalej. Zdawało mi się, że jakieś rozpalone garście skręcają moje ciało, chwytają mięśnie nóg i poruszają nimi coraz gwałtowniej. Chciałem krzyczeć z bólu i wołać o pomoc przeciw temu, kto torturował mnie tak straszliwie; nagle coś zawirowało wokół głowy, buchnęły światła, tuż przed zmętniałymi oczami ukazała się biała wstążka. Skoczyłem na nią, podnosząc ręce. Nogi poniosły mnie dalej. Nie mogłem zwolnić i wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że tym zagadkowym czymś czy kimś, co doświadczył mnie ta!: bezlitośnie na ostatnich metrach, była moja wola, że to byłem ja sam i że to działał dalej żelazny, narzucony ciału nakaz. Biegłem dalej. Jakieś zamazane postaci wyskoczyły z obu stron, ujrzałem jakieś skrzydła — to były trzepoczące się na wietrze koce, które rozwijali. Wtedy zrozumiałem, że przyszedłem pierwszy, i upadłem gwałtownie, jakby mi ktoś nogi podciął, tracąc przytomność,

Dużo później, gdy przyszedłem do siebie w pomieszczeniu pogotowia sanitarnego, dowiedziałem się, co tak przeraziło Mehilla na finiszu, że aż stracił krok: to była moja twarz.


POżEGNANIE Z ZIEMIą

We wszystkim, co robiłem owej nocy przed spotkaniem z Anną, była szczypta szaleństwa. Po biegu byłem jak we śnie: widziałem tłumy ludzi, zlaną potem twarz Mehilii, który mnie całował, czułem uścisk, potrząsania, słyszałem okrzyki, ale to wszystko jakby wcale mnie nie tyczyło. Potem siedziałem wysoko na trybunie i patrzyłem w dół na stadion: co się na nim działo — nie wiem. Pod wieczór otoczyła mnie grupa entuzjastów–studentów; odlatywali do Azji i nie pamiętam dobrze, jak znalazłem się wraz z nimi w rakiecie; bodaj sam zaproponowałem, że ich odprowadzę. Potem toczyłem długą, bezładną rozmowę, odpowiadając na pięć pytań naraz; dużo było gwaru, śmiechu, pocisk lądował i znów się podnosił, podróżni zmieniali się, a ja wciąż stanowiłem ośrodek powszechnego zainteresowania; naraz zauważyłem, że w kabinie zostały ledwo cztery osoby. Otrzeźwiałem, jakbym się zbudził. Odezwały się głośniki, rakieta opadała ku Ziemi. Byliśmy nad małą stacyjką syberyjską Kaletę. Zmieszany, bo nie wiadomo po co dałem się uwieźć na ten kraj świata, wysiadłem szybko na pusty peron; razem ze mną wysiadł młody kosmodromista, którego poznałem w drodze. Popatrzywszy na zegarek, uściskał mnie i powiedział, że leci jutro na Fobosa, a teraz chce się jeszcze pożegnać z przyjacielem mieszkającym w okolicy — i tyle go widziałem. Tak że ostatnim jego słowem, które brzmiało mi w uszach, gdy znikł, było „pożegnanie”. I zostałem sam, niezdecydowany, co robić na odludnej stacyjce, w cichym, ciepłym zmierzchu, pełnym woni mokrych liści — bo deszcz przestał właśnie padać — wobec pokrytych mgłą pól i nadchodzącej nocy.

I wtedy uczyniłem pierwszą rzecz nierozsądną: nie chciałem tej nocy, nie żebym się jej obawiał, po prostu nie chciałem jej, a poddając się temu nierozumnemu popędowi, zjechałem na dolny poziom dworca, gdzie mieściła się podziemna stacja organowców. Kilka minut chodziłem tam i na powrót po pustym peronie, patrząc bezmyślnie w lustrzane płyty ścian, w których niewyraźnie odbijała się moja sylwetka. W pewnej chwili wsunięta do kieszeni ręka trafiła na jakiś przedmiot półsztywny, niewielki, chrzęszczący: gałązkę mego wieńca olimpijskiego.

Z niskim, przenikliwym sykiem wypadł z tunelu organowiec, błysnął stalą boków, przeciągle stęknął hamownicami i znieruchomiał. Po dwudziestu sekundach jechałem już na zachód, w ślad za słońcem, które niedawno skryło się pod horyzont. Wagon kołysał się ledwie wyczuwalnie i nabierał pędu, przeganiając obrót Ziemi. W przedziale poza mną nie było żywej duszy. Otworzyłem radio. Po końcowych słowach wiadomości wieczornych usłyszałem pierwsze, wznoszące się majestatycznie tony symfonii Pożegnalnej Kreskaty.

— Cóż u licha z tym pożegnaniem?! — żachnąłem się i wyłączyłem radio.

Organowiec nie kołysał się już i nie wibrował, całą mocą przeszywając przestrzeń. Nagle jego tor wynurzył się na powierzchnię ziemi; za oknami zafalowało coraz jaśniejsze, coraz żywsze światło; doganiałem uchodzący na zachód dzień. W ciszy, która nastała po zamknięciu radia, tym donośniej odzywały się w głowie cztery powolne, do fanfar podobne, tony introdukcji symfonicznej. Wstałem i zacząłem chodzić między fotelami. W perłowych oczkach ściennych informatorów wyskakiwały coraz to nowe nazwy mijanych stacji, potem znowu zrobiło się ciemno — pocisk dotarł do brzegu Europy i skoczył w głąb wielkiego tunelu, gnając pod dnem Atlantyku ku Grenlandii.

Kiedy pierwsze znajome nazwy zaczęły przebiegać w informatorach rządkami świecących liter, pomyślałem raptownie, że muszę się zobaczyć z ojcem. Ależ oczywiście, po to jechałem przecież do Grenlandii! To było jak objawienie. Spytałem o najdogodniejsze połączenie i niebawem wysiadłem na stacyjce w szczerym polu; przezroczysta rura pociągu biegła prosto jak strzelił w obie strony, malejąc w oddali, na wschodzie pogrążona już w mroku, ku zachodowi grająca czerwonym blaskiem zorzy. Niosło się od niej słabnące, coraz wyższe i dalsze granie jakby trąconej struny, które znów przypomniało mi Symfonią. Wzruszyłem ramionami.

Po drugiej stronie stacyjki opodal peronu czekał już na gazonie wezwany z organowca helikopter. Wysoka trawa ciężka była od rosy i przemoczyła mi spodnie do kolan. Klnąc pod nosem, wsiadłem i poleciałem prosto do domu. Kiedy mój wehikuł opuszczał się. na ogród, dzień, dognany w nieustającym pościgu na zachód, znowu począł gasnąć, ale nie zwróciłem na to uwagi. Nawet nie zatrzasnąwszy drzwiczek za sobą, pognałem do domu. Był pusty. Znów rozmowa z informatorem (jestem widać skazany dziś na wyłączne towarzystwo automatów! — pomyślałem zgryźliwie). Babka i matka były w mieście, a ojciec brał udział w zjeździe lekarzy na Antarktydzie. Postanowiłem odszukać go, i to bez zwłoki. Helikopter był oczywiście zbyt powolny, poleciałem więc na dworzec rakietowy, który góruje nad północnym przedmieściem Meorii. Już z daleka ujrzałem jego kopułę płonącą w ostatnich promieniach słońca. Zostawiłem helikopter na szczytowej platformie dworca i poszedłem w stronę ruchomych schodów, gdzie po szklanym globusie informatora snuły się kolorowe światełka. Bezpośredniego połączenia z Antarktydą w najbliższych minutach nie było; musiałem lecieć na Trzeci Sztuczny Księżyc i tam przesiąść się do rakiety odchodzącej na biegun. Wstąpiłem na stopień schodów sunących w dół. ku peronom. Minąłem pierwszy poziom; po ścianach płynęły świetliste napisy:

TAJMYR — KAMCZATKA — NOWA ZELANDIA — CZTERY MINUTY BRAZYLIA — ZIEMIA OGNISTA — SIEDEM MINUT

Przyszło mi do głowy, że właściwie mógłbym lecieć do Patagonii i skorzystać z miejscowego połączenia z Antarktyda, ale nie ruszyłem się z miejsca. Schody jechały w dół; minąłem drugi, trzeci i czwarty poziom; ludzi było coraz więcej. Błysnął napis:

ARCHIPELAG MALAJSKI — ODJAZD

i równocześnie rozległo się stłumione dudnienie, które zaraz ucichło; gdzieś na wysokości wibrował świst ładujących pocisków, słychać było podźwiękiwanie zamykanych klap i daleki głos. który mówił: „Pęk bezpośredni Mars–Dejmos–Ziemia osiem sekund opóźnienia”, za przejrzystymi taflami migały strumienie ludzi, a ja opadałem coraz niżej, aż białe światła peronów komunikacji ziemskiej ustąpiły błękitowi peronu satelitów. W tłumie śpieszących skierowałem się ku torom, ale po drodze cała moja energia przepadła gdzieś, jakby uszła wraz z ostatnim blaskiem zachodu, który wlewał się w głąb hali przez szkliste ściany.

Przylecę na Antarktydę, odszukam miejsce posiedzenia i wywołam ojca z sali — będzie uradowany, ale i zaskoczony, spyta, czy czegoś chcę. I co mu powiem? Że musiałem, koniecznie musiałem go widzieć? Na to nie trzeba było lecieć — był przecież telewizor. Więc co, że chciałem dotknąć jego ciemnego ubrania, poczuć ciepło jego rąk? Powiem mu to w jakimś wielkim korytarzu, za drzwiami będzie się rozlegał głos prelegenta i ojciec ze wszech sił będzie udawał, że wcale mu się nie śpieszy na salę, a ja będę stał, patrzał na niego i nawet się nie odezwę — bo cóż mu powiem? Przecież Gea odlatuje dopiero za kilkanaście dni, więc ten nagły pośpiech, cała ta rakietowa eskapada dziś w nocy nie ma w ogóle sensu.

To było jasne. Porzucając zamiar lotu na Antarktydę, byłem w zgodzie z rozsądkiem. Ale kiedy wolnym krokiem oddalałem się od torów, na które wchodziły rakiety, czułem ostry żal. Oparty o balustradę, patrzałem, jak na teleforach wyskakują zielone światła sygnałowe, jak rakiety nabierają szybkości, jak szkarłatne litery na ich bokach zlewają się w dygocące smugi, a pociski z przenikliwym świstem wpadają w głąb wyrzutni i opuszczają jej wylot, wzniesiony o dziewiętnaście pięter nad poziom peronów, całe przemienione w pęd, wyrzucając postrzępione płaty ognia. Sekunda — i znikły w ciemniejącym niebie. Twarz moją owiał duszny, nagrzany podmuch o smaku żelaza, dudnienie ucichło i zostałem sam. Wzdłuż peronów nad szpalerami wejść do elewatorów płonęły jaskrawymi liniami jarzeniówki, a za szkłem ścian osiadał zmierzch coraz gęstszy — mój drugi zmierzch tego dnia.

Na wolny tor wchodziły rakiety pozaziemskie: długie, obłe, podobne do ryb o spłaszczonych czaszkach, a w głębi hali zapalały się napisy:

KSIĘŻYC: MORZE DESZCZÓW — APENINY — MORZE OBŁOKÓW — BIEGUN POŁUDNIOWY — CZTERY MINUTY

Rozpoczął się nowy przypływ ludzi. Grupa dziewcząt zdążająca z górnego poziomu tak się śpieszyła, że biegły po miarowo sunących w dół schodach; ostatniej otworzyło się zawiniątko, sypiąc kolorowymi drobiazgami. Dziewczyna zrobiła rozpaczliwy ruch, jakby chciała zawrócić, ale przynaglona okrzykami towarzyszek, machnęła ręką i pobiegła do rakiety. Po chwili zielono zamrugały telefory i powietrze zadudniło na znak, że pęk księżycowych pocisków odszedł. Zrobiło się prawie pusto. Błądząc wzrokiem po hali drgnąłem ze zdziwienia, ujrzawszy datę świecącą nad globusem informatora. Dziś właśnie jest Święto Obalenia Granic! To dlatego matka udała się do miasta! Ciekawe, czy babka włożyła tę nową suknię, czy też, spłoszywszy się po swojemu, w ostatniej chwili przywdziała codzienny fiolet? A czy oglądały mój bieg maratoński? Myślałem tak, kierując się ku wyjściu; wtem stopa potrąciła o jakiś przedmiot. Była to jasnozłota, nakrapiana błękitnym maczkiem piłka, którą zgubiła jedna z księżycowych dziewcząt. Żal mi było zostawić tę piłeczkę, taką bezpańską w ogromnej hali, pełnej odgłosów nieustannego ruchu. Schowałem ją do kieszeni, przy czym laur dał znać o sobie delikatnym szelestem listków, i szybko ruszyłem do wyjścia. Tuż przy nim siedział jakiś człowiek. Pogardziwszy fotelami, spoczywał na sporym pakunku, wyciągając nogi daleko przed siebie, i z rękami skrzyżowanymi na piersiach głośno i fałszywie gwizdał symfonię Pożegnalną.

Cóż to za bęcwał tak koncertuje! — pomyślałem. Spojrzeliśmy na siebie i jednocześnie wydaliśmy okrzyk zdumienia. To był Peutan, mój kolega ze studiów mechaneurystycznych. Zaczęła się bezładna rozmowa z pociąganiem za rękawy, postępowaniem krok naprzód i w tył, poklepywaniem i powtarzającym się refrenem: „A pamiętasz, jak profesor?”, „A pamiętasz?”, „A pamiętasz?…”

— To dopiero niespodzianka — powiedziałem na koniec — ale, pozwól, co ty tu właściwie robisz o tej porze, w święto?

Roześmiał się triumfalnie.

— Czekam na Nitę. Dziś wraca, za niecałą godzinę tu będzie. Już nawet z nią mówiłem, wiesz?!

To była jego dziewczyna. Przed rokiem skończyła studia i przebywała na sześciomiesięcznej praktyce na stacji kosmodromicznej Tytana, jednej z najodleglejszych w całym układzie słonecznym.

— Strasznie się cieszę — powiedziałem czując, że te słowa zupełnie nie odpowiadają prawdzie. Wesoły nastrój, wywołany nieoczekiwanym spotkaniem, od razu mnie opuścił. Peutan nie dostrzegł tego wcale.

— Mam dla niej niespodziankę — stuknął lekko nogą w paczkę. — Niagara. To jej kot. Urodził się właśnie, kiedy odjeżdżała. Ale teraz jest już grzeczny. Drapaka mógł dać, co prawda, więc na wszelki wypadek wsadziłem go do pudła.

— Z kotem wybrałeś się na spotkanie? — powiedziałem ze złośliwością, której nie zdołałem powściągnąć. — Na twoim miejscu przyszedłbym z kwiatami.

— Kwiaty też są, tam, w środku. — Peutan powtórnie tknął nogą paczkę, która odpowiedziała zdenerwowanym miauknięciem. — No, a co ty tutaj robisz, zwycięzco olimpijski? Nie masz pojęcia, jakeśmy wszyscy wrzeszczeli, kiedy finiszowałeś, chociaż żałowaliśmy, żeś nie biegł w barwach naszej uczelni. No, pokażże się, odwróć się do światła, niech ci się przypatrzę, przecież tak…

Nie dokończył. Z ust wyrwał mu się okrzyk zakończony przeciągłym gwizdnięciem.

— Co ty tu masz? To ty na Centaura lecisz? Gwiazdy kiełzać?… Maratończyku! Doktorze! Draniu! I ani słowa nie pisnąłeś?!

Ostrożnie, jakby to była rzecz bardzo krucha, dotknął małego, białego emblematu Gei, który miałem przypięty na piersi. Teraz należało rozpocząć długie opowiadanie, ale do tego naprawdę nie byłem w tej chwili zdolny. Więc powiedziałem tylko:

— Zazdrościsz mi?

— A żebyś wiedział, że tak! — palnął i zaśmiał się krótko.

— A wiesz co? Ja tobie także! — wyrwało mi się. Powiedziałem to takim tonem, że Peutan o nic już nie pytał. Przez kilka sekund staliśmy w milczeniu, patrząc na siebie, na koniec on wyciągnął rękę i uścisnął moją jakoś uroczyście, mówiąc:

— No to co? Pożegnamy się chyba? Będziesz nam składał telewizyty?

— Na pewno. Jak długo się da.

— No, pamiętaj!

Jeszcze raz spojrzeliśmy na siebie i ruszyłem do wyjścia. Powietrze wypełnił szum i świst startujących rakiet, a kiedy ucichł, daleko za moimi plecami odezwało się gwizdanie Peutana.

Sprzed dworca rozchodziły się w różne strony całe kondygnacje ruchomych chodników. Wybrałem ten, który dążył do parku nadrzecznego, i oparłszy się o balustradę patrzałem na przepływającą światłami panoramę miasta.

W szerokich alejach płonęły daleko stojące od siebie niebotyczne gmachy, otoczone pierścieniami ogrodów o drzewach czarnych jak węgiel na tle biało rozjarzonych ścian. Był to jakby wielokilometrowy pochód mrocznych, lesistych wysp, z których środka wzbijały się w niebo jaśniejące wieże. W dole rozpościerała się nawierzchnia ulic, gładka, rozległa przejrzysta jak lód, z pulsująca w głębi siecią tuneli. Każdy piać, każdą ulicę podszywał pęd wehikułów rozmazujących się od szybkości w długie, kolorowe smugi, niczym cyrkulacja krwi w arteriach gigantycznego organizmu. Blask dobywający się z kryształowych podziemi miasta mieszał się z ulewami barw padającymi z góry. Złote i liliowe ogniotryski reklam wspinały się po ścianach; na najwyższych kondygnacjach gorzały diamentowe wystawy, ludzie wypadali z magazynów, objuczeni paczkami, i wskakiwali do czekających helikopterów, które w rozpylonych słupach światła unosiły się i zawisały u wszystkich pięter niczym pszczoły rojące się nad plastrami gigantycznego ula. Na skrzyżowaniach lotniczego ruchu gorączkowo mrugały telefory, pod zielonkawo przyćmionym szkliwem ulic przetaczały się lawiny pojazdów, wszędzie panował podniecający, nerwowy pośpiech świątecznego wieczoru, a ja płynąłem przez to kotłowisko spokojny, chłodny, patrząc obojętnie, jak oparte o poręcz chodnika ręce barwią się to cytrynowo, to błękitnie, to purpurowo, jakby zanurzone znienacka w krew.

Po jakimś czasie światła zrzedły, ruch osłabł, w miejsce niebotycznych budowli pojawiły się domy, potem domki, za to ogrody poczęły rosnąć, powiększać się, rozprzestrzeniać coraz szerzej, aż wreszcie ruchomy chodnik skończył się. Pozostawiwszy seledynowy lampion jego stacyjki daleko za piętami, poszedłem przed siebie, z przyjemnością czując miękką, wilgotną ziemię pod stopami. Za bramą parku otoczyły mnie drzewa. W śródmieściu potężny blask ulic oślepiał niebo i zdawało się, że jest już ciemna noc. Teraz ujrzałem w górze błękit mroczny, ale jeszcze bez gwiazd. Niebo zachodu promieniało ostatkami stygnącej, przyprószonej srebrną mgłą czerwieni. Była to godzina, kiedy na ławkach ogrodowych, tam gdzie świateł jest najmniej, siadają pary, szepcząc do siebie słowa, których nikt na świecie nie zna, choćby sam mówił je nieraz, bo w dziwny sposób treść takich rozmów, takich spotkań wymyka się z pamięci, ulatnia się z niej, jak parujący niepostrzeżenie eter i pozostaje tylko odurzający, słodko—gorzki osad, wspomnienie nastroju, po brzegi wypełnionego oczekiwaniem jakichś wielkich, ciemnych oczu, rozwartych tuż u własnej twarzy, i szeptu, który oprócz woni oddechu, tonu głosu nie znaczy nic, jak muzyka, która nie znacząc pozornie nic, oznacza przecież wszystko.

Szedłem przez park. Daleko, sponad czarnych w mroku drzew wstawały świetliste sylwety wieżowców, a po alejkach chodziły pary, zajmowały ławeczki, tuliły się z dala od lamp jaśniejących pośród gałęzi, a ja kroczyłem minio, czując ściśnięte w kieszeni pięści jak dwa kawały kamienia i odwracając wzrok. A jednak kiedy przemierzyłem cały park i wyszedłem na ogromne, puste bulwary nadrzeczne z wielokrotnymi naszyjnikami świateł odbijających się w czarnej wodzie, miałam jeszcze pod powiekami obraz tych ciemniejszych od nocy ciał zwartych w jakimś bezradnym zapamiętaniu, gubiących się w uścisku, który jest jak gdyby próbą zniweczenia ostatnich granic między dwojgiem ludzi, a w głowie rozlegały się cztery wysokie tony introdukcji symfonicznej.

Stanąłem na krawędzi nabrzeża. Rzeka łagodnym zakolem obejmowała łuny miasta, a w dole, pode mną, nurt płynął bez najsłabszego odgłosu, gładki, milczący, kołysząc odbiciami lamp jakby z nieskończoną łagodnością. Wyjąłem rękę z kieszeni, rozluźniłem pięść. Wypadł z niej zmięty, pokruszony liść lauru.

— Cóż za głupiec! — powiedziałem i poszedłem dalej, przyśpieszając kroku. Kilkaset metrów ponad zakrętem rzeki wznosił się grobowiec Nieznanego Kosmonauty, starodawna, panująca nad całym miastem ścięta piramida, ulubiony cel moich wędrówek chłopięcych. Niemal na oślep skierowałem się ku schodom w tej wielkiej skarpie. Ledwo stanąłem na pierwszym stopniu, ruszył bezszelestnie, niosąc mnie w górę, i było to, jak gdyby całe miasto nieskończenie delikatnym, a przecież nieustępliwym ruchem porzucało mnie, uchodziło spod stóp, coraz dalsze i dalsze, rosnąc w głębi horyzontem świetlistych wieżowców. Chodnik stanął. Byłem na płaskim szczycie piramidy, przed pomnikiem Kosmonauty.

Na gigantycznej bryle meteorytu, czarnej, jakby zapiekł się w niej mrok otchłani, w których krążyła przez wieki, leży na wznak rzucony człowiek. W dzień widać tego obalonego kolosa z najdalszych placów miejskich; spod pleców wystrzela mu w bok i w górę odłam bełtu rakietowego zwrócony ostrzem w niebo, wskazując kierunek, z którego przybył. Teraz, w odblaskach dalekiej łuny miasta, olbrzym zatracił człowiecze kształty. Fałdy jego kamiennego skafandra ciemniały jak wyrwy ściany skalnej i ludzka była tylko głowa, naga, ogromna, ciężko odrzucona w tył, spoczywająca skronią na wypukłości głazu. Ruszyłem z miejsca. Krok rozległ się na granicie niczym w rozrzedzonym powietrzu. Za torsem leżącego panował mrok zupełny; obszedłszy posąg dokoła, stanąłem nagle na wprost twarzy. Wznosiła się nade mną jak obryw górski, tak wielka, że nie mogłem ogarnąć jej spojrzeniem. Zdawało mi się, że słyszę w panującej głuchej ciszy tony symfonii Pożegnalnej. Byłem trochę pijany patetycznym uczuciem osamotnienia, które narastało z każdą chwilą; powiedziałem sobie: oto mój towarzysz tej nocy. Podźwignąłem się na krawędź meteoru i siadłem tuż pod okiem olbrzyma. O wyciągnięcie ręki za mną słabo i tajemniczo błyszczała wypukła tarcza powieki. Nogi opuściłem w pustkę; tam, pod stopami, rozpościerała się Meoria.

Nad bezkresnym morzem świateł górowały dwa jego źródła potężne. W centrum starej dzielnicy naukowej jaśniał gmach Uniwersytetu, wzniesiony u schyłku XXI wieku, ogromna budowla o liniach tak stromych, tak rwących w górę, że niemal padających na siebie. Jest w nich jakaś nieokiełznana, radosna buntowniczość, wyzwanie rzucone sile ciężkości przez owych pierwszych architektów, których wizje kształtowała epoka rakiet, ostrość pocisków nad—dźwiękowych i wybuchowe krzywe ich wzlotów. Naprzeciw tego tysiącletniego kolosa, urągającego grawitacji, jakby w niebo wystrzelonego ze wszystkich naraz kryształowych kolumnad, stoi drugi, nowożytny już bastion Pałacu Mechaneurystyki. Wobec jego skupionej prostoty, która jest samym światłem zastygłym w nieważką konstrukcję promieni, Uniwersytet zdaje się prymitywny i burzliwy gwałtownością kształtów ukazujących zapamiętanie dawnych architektów, którzy napinali budulec do ostatnich granic wytrzymałości. Dziesięć wieków dzieli te dwa dzieła budownictwa ziemskiego. Ale czym był ten czas w porównaniu z wiekiem głazu meteorytowego pode mną? Na jego skorupie, zeszklonej od żaru, który wydał planety, spoczywało w tej chwili dwu ludzi. Jeden, kamienny, uosabiał tych wszystkich, co nie powrócili z otchłani. Drugi, żywy, miał w nią wyruszyć. Cóż za spotkanie! Jaki krąg dziejów zamykał się tu i otwierał, zwrócony ku niewiadomemu! Myślałem tak z opuszczonym w ciemność wzrokiem, podpierając głowę rękami. Wtem kamienne powierzchnie mego otoczenia wystąpiły z mroku, oblane drgającym blaskiem. Nad Pałacem Mechaneurystyki rozwijały się w powietrzu ogniste draperie, gasząc światło gwiazd: sztuczna zorza polarna wstępowała z ziemi w niebo odwróconym wodospadem srebra, a na jej falującym tle niewidzialna dłoń pisała płomieniem:

BAL SIĘ ROZPOCZYNA!

Wtedy rozgwieżdżone czeluście miasta drgnęły, wyrzucając z siebie setki, tysiące, dziesiątki tysięcy iskromiotów, rac, ogni bengalskich łopocących światłem ponad najwyższymi wieżami, a z parków wznosiły się, jakby na ich spotkanie, balony o groteskowych kształtach pajaców i fantastycznych maszkar; zarazem w wypełnionej srebrna wy m półmrokiem przestrzeni między Pałacem i Uniwersytetem zadrżało mrowie szkarłatnych, liliowych i szmaragdowych pierścionków — to szykował się kulig studencki, a śmigła helikopterów, zakończone lampkami, wirując tworzyły świetliste obrączki. Patrzałem na to wszystko niechętnie, mrużąc oczy od natarczywych świateł, urażony: gdybyż Ziemia, już daleka i obojętna, zostawiła mnie rozważaniom G nieskończoności — ale ona zapraszała na tę karnawałową, błazeńską zabawę w takiej chwili! Aż do miejsca, w którym się schroniłem, przywiał wiatr echo dalekiego krzyku tłumów. Usiłowałem jeszcze ocalić moją tragiczną samotność, lecz na myśl, jak hucznie przywitaliby dawni koledzy zwycięskiego maratończyka i badacza gwiazd, zawahałem się; coraz bardziej było mi żal, że nie jestem tam, w dole. Przez chwilę walczyłem jeszcze z pokusą, aż porwałem się na równe nogi, zeskoczyłem na płaski szczyt piramidy i wezwałem helikopter. Po minucie wyłonił się z ciemności i opadł wolno przede mną, owinięty festonami kwiatów, z zapraszająco oświetloną, pustą kabina. Ledwo jednak wsiadłem i poczułem, jak niesie mnie powietrzny nurt, przyszła nowa myśl: A co, jeśli spotkam tam Annę i zobaczy mnie roześmianego, tańczącego przed jutrzejszym pożegnaniem?

Pośpiesznie zmieniłem kierunek lotu i niebawem już tylko srebrny odblask chmur wskazywał miejsce, w którym zniknęła Meoria.

Nie wiem, jak długo leciałem. Od czasu do czasu w dole przepływały miasta jak ogniste plamy wysnuwające w ciemności cienkie, rozjarzone nici dróg; mój pojazd chybotał się niekiedy w powietrznych prądach, szkła opalizowany od kondensującej się wody. Kilka razy ujrzałem nad sobą gwiazdy; potem z widokami tej nocnej podróży mieszać się poczęły majaki snu. Kiedy ocknąłem się, za szybami pędziły grube zwały chmur, po wierzchu czarnych, od dołu zalanych blaskiem. Pomyślałem, że dolatuję do jakiegoś miasta, i zacząłem się opuszczać. Chmury rozstąpiły się, ujrzałem ziemię, całą w blasku, a jednak nie była to okolica zamieszkała. Ze słabym wstrząsem helikopter dotknął gruntu. Wysiadłem.

Znajdowałem się w alei pustego parku, objętego spokojną, błękitną pożogą. Grupy świerków gorzały niby jakieś zimne pochodnie, topole przemieniły się w rozjarzone świeczniki, a spiętrzone nade mną korony kasztanów promieniały jak planetarne mgławice. To pod działaniem niewidzialnych emitorów nadfiołkowych świecił zielony barwnik roślinny. Każdy liść, każda łodyżka, każde źdźbło trawy było źródłem mgławej luminiscencji. Poszedłem przed siebie ścieżką, ciemną w morzu światła jak czarny strumień o rozpalonych brzegach. Martwe, ciemne były tylko pnie, konary i — jakby na przekór porządkowi dnia — kielichy kwiatów. Wszechobecny, bijący zewsząd blask odrealniał otoczenie; kiedy budził się wiatr, nieruchome kiście światła, rozpadały się; żywopłoty falowały ogniem, a strzeliste altany kłoniły się niczym ogarnięte płomieniami okręty.

Doszedłem do fontanny otoczonej klombami. Tysiąc tęcz łamało się w biczu tryskającej wody. Dokoła basenu biegła kamienna ławka. Usiadłem na niej, zapatrzony w park. Jego srebrne masywy szyła czarna koronka gałęzi. Znowu naszła mnie senność. Przyjmowałem ją jako coś dobroczynnego; kamienna płyta ławki wydała mi się godnym pożądania łożem, opuszczając powieki, czułem się jakby poza światem i życiem.

…Leżałem w gorącym piasku plaży. Słońce stało wysoko, był odpływ, morze cofało się, tylko pojedyncze szumiące fale jeszcze wracały, oblewały mnie i cofały się, aż spłynęła ostatnia i zostałem porzucony, sam, na suchym, twardym brzegu… jawy.

Otworzyłem oczy. Dobiegł mnie słaby odgłos płaczu. Podniosłem głowę — płynął z bliska. Wstałem, rozbity i zdrętwiały, i obszedłem okrągły basen. Na tej samej ławce kamiennej, z drugiej strony fontanny, kuliło się dziecko — mały, może czteroletni chłopczyk. Na zamorusanej twarzyczce świeciły ślady łez. Kiedy mnie zobaczył, przestał płakać. Oczadziały snem, zdumiony, milczałem. Patrzyliśmy na siebie długo, obaj zaskoczeni i posępni. On pierwszy miał tego dość.

— Co ty tu robisz? — spytał grubym od chrypki głosem. Straciłem rezon. Niełatwo przyszłoby mi odpowiedzieć na to pytanie.

— A co ty tu robisz? — rzekłem, starając się nadać głosowi poważne, mentorskie brzmienie.

— Ja się zgubiłem.

— Gdzie twoi rodzice?

— Nie wiem.

— Skąd się tu wziąłeś?

— Przyleciałem.

Po dłuższej indagacji dowiedziałem się, że przybył z rodzicami na wycieczkę i koniecznie chciał zobaczyć konia.

— Jakiego konia?

— Jak to, nie wiesz? Ja myślałem, że ty też byłeś u konia.

Jak się okazało, do parku przylegał ogród zoologiczny. Był w nim z rodzicami. Ale do konia nie doszli. Ojciec powiedział tak: „Musimy już wracać. Wsiadaj do samolotu. Jak będziemy lecieli, złożysz koniowi telewizytę”.

Ale on chciał pogłaskać konia. Więc wsiadł do samolotu i wysiadł z drugiej strony, tak że nikt tego nie zauważył. A swój naręczny teleranik, połączony falą radiową z teleranem rodziców, żeby wiedzieli zawsze, gdzie on jest, zdjął z ręki i schował pod fotelem. A potem poszedł do konia. O zmierzchu wrócił do parku, ale rodziców nie było. Więc błąkał się długo i wołał, ale nikogo nie było. Aż znalazł te ławkę. Próbował spać, ale nie mógł.

— Bałeś się?

Nie odpowiedział. Co tu z nim robić? Spytałem, gdzie mieszka. Nie wiedział.

— Ile słońc świeci nad twoim domem? — spytałem po namyśle.

— Dwa.

— Dwa?

— Nie, jedno.

— Więc nie dwa, tylko jedno?

— Jedno.

— Na pewno?

— Może na pewno.

Z takimi informacjami niewiele mogłem począć. Odwieźć go do najbliższego portu lotniczego? Naraz zakłócił moje rozważania:

— Czy ty też się zgubiłeś?

— Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?

— Tak myślałem.

— To się myliłeś. Dorośli nigdy się nie gubią — rzekłem energicznie, żeby nie dopuścić do niepożądanego obrotu rozmowy. Mały popatrzył na mnie przeciągle, ale nic nie powiedział. Naraz rozkaszlał się głośno. To przesądziło sprawę. Tak, innej rady nie było. Nigdy mi się to jeszcze nie przytrafiło, ale wiedziałem, co należy zrobić. Okryłem dziecko kurtką i sięgnąłem po teleran. Dobywając go z kieszeni, odkryłem w niej jakiś okrągły przedmiot: złocistą, nakrapianą piłeczkę, którą podjąłem na dworcu rakietowym. Dałem ją małemu, a sam odnalazłem nie przyciskany dotąd guziczek na krawędzi teleranu, otoczony czerwonymi literkami:

WSZYSTKIE ZAKRESY

Nacisnąłem go — iż aparacika buchnęła wrzawa: głosy ludzkie, prędkie gwizdanie stacji automatycznych, sygnały dalekich statków i kontynentów, buczenie nadajników rakietowych, strzępy słów, muzyki, śpiewu, wszystko to, stopione w milionogłosy gwar, biegło z płaskiego pudełeczka. Pochyliłem się nad aparatem i cicho — bo nie chciałem, żeby malec mnie słyszał — powiedziałem sakramentalne słowa:

— Uwaga! Człowiek w niebezpieczeństwie!

Powtórzyłem to trzy razy i czekałem. W głębi głośniczka coś drgnęło. Rosła tam cisza, zataczając coraz szersze kręgi, jakby ktoś kamień rzucił w bezkresną wodę. Dziesiątki tysięcy głosów milkło, rozlegały się sygnały oczekiwania:

— Odbiór! — mówiono. — Uwaga, odbiór!

Jeszcze ktoś o coś pytał, jeszcze tu i ówdzie rozlegały się szybkie serie impulsów nadawczych, a tymczasem moje słowa przekazywały stacje translacyjne dalej i dalej; zdawało się, że słyszę echa własnego głosu, który w ułamku sekundy obiegł całą kulę ziemską, a potem, skupiony w emitorach kierunkowych, został rzucony w przestworza. Odezwały się stacje kosmodromiczne sztucznych satelitów i Księżyca, pracujące z jednosekundowym opóźnieniem, przyjęły wezwanie i przeszły na odbiór, aż cała wewnętrzna sfera panowania człowieka zamarła i delikatny szmer głośniczka w teleranie przerywał już tylko nigdy nie ustający tykot atomowych zegarów obserwacyjnych. Naraz jakiś pilot księżycowy odezwał się, pytając, co się stało. Jakiś gruby głos kazał mu się natychmiast wyłączyć i nastała cisza. To było w piątej sekundzie po moim wezwaniu. A w szóstej, tak jak było trzeba, zacząłem krótko i rzeczowo mówić: Odnaleziono dziecko, nazywa się Pao, ma trzy i pół roku, orzechowe oczy i tak dalej. Potem znów nastała cisza, przestrzelona krótkimi gwizdnięciami stacji translacyjnych, i naraz dwie odezwały się równocześnie: oznajmiały, że mają zanotowane zgłoszenie rodziców i już od pięciu godzin czekają wieści. A potem — w dwudziestej drugiej sekundzie — wszystkie przerwane połączenia wznowiono, wszystkie stacje okrętów i rakiet odezwały się, automaty kończyły wypowiadanie urwanych w połowie zdań, ludzie się śmiali i rozmawiali, i znowu burzliwy gwar przelewał się w miniaturowym głośniku.

Na rodziców chłopca czekaliśmy jeszcze dwie godziny. Najpierw rzucałem do małego piłkę; odrzucił ją sumiennie, bez uśmiechu, niemal ponuro; naraz zauważyłem, że zbiera mu się na płacz. Wtedy przypomniałem sobie, że zwyciężyłem w maratonie; to była doskonała myśl! Opowiedziałem mu całą rzecz jak najdokładniej; miał zrazu pewne wątpliwości, ale przekonała go gałązka lauru. W najdramatyczniejszym momencie uczyniłem pauzę — i przedłużyłem ją: malec spał z głową na moim ramieniu. Ślady rozmazanych łez zabrudziły mu policzki; od czasu do czasu marszczył się i pochlipywał. A kiedy nad wzgórzystym konturem lasów zajaśniała różowa smuga, ogród zgasł nagle, jak zdmuchnięty, i niemal równocześnie usłyszałem daleki pobrzęk: nadlatywali rodzice. Wówczas na myśl, że będę musiał z nimi rozmawiać, może nawet powiedzieć, skąd się tu wziąłem, że będą mi dziękowali i zapraszali do siebie, ogarnęła mnie panika. Jak mogłem na j ostrożnie j, złożyłem chłopca na kamiennej ławce, podłożyłem mu pod głowę zwinięte rękawy kurtki, w palce wetknąłem piłeczkę i jak ścigany pobiegłem do mego helikoptera. Ten ostatni szalony postępek nie należał już do nocy, bo kiedy uniosłem się w powietrze, prosto w oczy trafił mnie pierwszy promień wschodzącego słońca.

21 lipca 3123 roku widziałem się po raz ostatni z Anną. Spotkaliśmy się w Porsangoer, małej stacyjce bezpośredniej linii Eurazja–Ameryka, położonej nad fiordem tej samej nazwy. Stromą, krętą ścieżyną wspinaliśmy się na szczyt nadbrzeżnej skały, od czasu do czasu przystając dla nabrania tchu. Donośnie rozlegał się szum niewidzialnego morza. Na samym wierzchołku uderzył w nas porywisty wiatr. Zatrzymaliśmy się z opuszczonymi dłońmi i bijącymi sercami. W dole toczyła się nieubłagana walka dwu krajobrazów. Jeden, wyniosły, zastygł jakby w oczekiwaniu klęski, drugi atakował go niezmordowanie szeregami czar—no—białych wzgórz, które z łoskotem waliły o skałę.

— Czy pożegnałeś się już z Ziemią? — nie patrząc na mnie, półgłosem spytała moja towarzyszka.

— Robię to w tej chwili — odparłem równie niegłośno.

Anna zbliżyła się swoim lekkim krokiem do spiętrzonych głazów i wyszukała miejsce najlepiej odpowiadające kształtowi pleców, niby stworzone tam dla niej i od wieków czekające tej chwili. Zawsze z ukrytym podziwem obserwowałem, jak w naturalny sposób umiała pośród najdzikszej głuszy odkrywać takie drobne dogodności.

— Z kim się widziałeś? — spytała.

— Byłem dziś w domu, u profesora Muracha, u przyjaciół… bo ja tu wszystkich zostawiam, Anno.

Słowa te zabrzmiały jak skarga, choć nie było to moim zamiarem.

— Tak się składa… — dodałem jakby w usprawiedliwieniu.

— A ja jestem ostatnia — powiedziała. Oboje patrzyliśmy nie na siebie, lecz w białe ciągi fal idących z czarnego oceanu; wyglądało to, jak gdyby następował cały horyzont. Niekiedy w czasie tej rozmowy odnosiłem wrażenie, że morze stoi, a my mkniemy przez nie i fale roztrąca pęd skalistego obrywu, na którego szczycie spoczywamy bez ruchu.

Spytała, jak długo będzie trwała podróż. Spojrzałem zdziwiony, bo już to jej mówiłem.

— Około dwudziestu lat — odrzekłem i sam się zdumiałem.

— A szybkość Gei będzie przekraczała połowę szybkości światła?

— Tak.

Sądziłem, że zapatrzyła się w dal, ale zastanowił mnie nieznaczny ruch jej warg. Nagle pojąłem: liczyła. Nie omyliłem się.

— Podróż będzie trwała około dwudziestu lat ziemskich — odezwała się — ale dzięki szybkości statku staniecie się starsi tylko o… — zamilkła, jakby niepewna swych cichych obliczeń.

— O piętnaście, a może szesnaście, ponieważ… — urwałem na widok nieopisanego uśmiechu, jaki pojawił się na jej twarzy.

— Gdy wrócisz, będę starsza od ciebie — wyjaśniła. Nie wiedziałem, co powiedzieć; było mi niewygodnie,

lecz nie ważyłem się zmienić pozycji, patrzałem w buczący przeciągle ocean i czułem, jak dzieli nas milczenie, to samo, które dawniej tak mocno łączyło.

— Anno — wyrzuciłem z rozpaczą — myślę, że byłem wobec ciebie szczery i dobrze nam było razem, i mogliśmy…

— Po co to mówisz? — spytała, wciąż patrząc przed siebie, jakby w trochę sennym zachwyceniu. Jej spokój zwiększał jeszcze moje osamotnienie.

— Mówię to, bo zdaje mi się w tej chwili, że jesteśmy sobie obcy, a przecież to nieprawda, Aniu… to nie może być prawda…

— A jednak to prawda — odparła i przyjąłbym te słowa biernie, gdyby nie to, że raz jeszcze uczyniła coś, co tak często mnie u niej zadziwiało: uśmiechnęła się ironicznie czy może smutno, nie umiem powiedzieć.

— Aniu…

Chciałem ją przyciągnąć do siebie, ale wyswobodziła się łagodnie.

— Jeżeli znaczę coś dla ciebie — powiedizała — to tylko dlatego, że byłam niezależna. Gdybym była inna, na pewno nie byłabym ostatnim człowiekiem, którego żegnasz…

— Może masz rację, chociaż nie wierzę w to, ale czy doprawdy musimy mówić o tym?

— Chciałbyś jakichś słów ładnych, melancholijnych może, które stałyby się rodzajem symfonicznego finale naszej znajomości? — rzekła z odrobiną szyderstwa. Już się nie uśmiechała. — A gdybym ci teraz powiedziała, że chcę…

— Proszę cię, daj spokój żartom — odparłem, a ona roześmiała się na widok poruszenia, które opanowałem o ułamek sekundy za późno. Zanosiła się od śmiechu, aż jej ciemne, wzburzone wiatrem włosy dotykały wysokiego głazu stanowiącego naturalne oparcie i opływały jego krawędź, jak kotłująca się pod nami woda — głazy urwiska. Jej śmiech zmieszał mnie, ale trwało to tylko chwilę. Potem przyszła myśl, która niejednokrotnie już nawiedziła ranie u jej boku: oto był drugi człowiek, cały, wielki, zamknięty świat, który spośród tysięcy wyróżniło i uczyniło dla mnie jednego coś niepojętego i potężnego. I oto ten świat uchodził, rozdzielało nas już tak wiele, że fizyczna bliskość .Jął była zupełnie bezradna. Dotknąłem jej dłoni; spojrzała mi w twarz. W jej oczach zapaliło się coś — ciepłe, miękkie światło.

— Anno — wyszeptałem — to wszystko prawda, wiem o tobie tak mało, a i ty o mnie; nie było jeszcze nic prócz możliwości, której nie jest dane się rozwinąć. Ale chcę, żebyś wiedziała, jak wiele dzięki tobie…

— Jakiś ty niemądry i uparty — odparła z uśmiechem. — Znów te okrągłe zdania?

— Więc cóż mam robić? — spytałem jak dziecko, a ona roześmiała się krótko, ale zaraz spoważniała i odchylając głowę w tył, rzekła:

— Bo ja wiem… Chyba pocałuj mnie… Nie widzę innego wyjścia…

Objąłem ją. Patrzyliśmy sobie w oczy. Bez trudu mógłbym odnaleźć pośród wszystkich odcieni nieboskłonu barwę jej tęczówek, w których teraz, jak w dwu małych niebach, stały odbicia miniaturowych słońc.

Wstała, wygładziła sukienkę i uważnie, nieufnie nawet przeglądała się w małym lusterku, czesząc włosy moim grzebieniem. Zawsze wzruszała mnie surowa prostota, jaka malowała się na jej twarzy przy owych toaletowych zabiegach, a teraz myśl, że widzę je po raz ostatni, ścisnęła mi gardło niewypowiedzianym żalem.

— Już późno, samolot ci ucieknie — powiedziała, a kiedy zerwawszy się z ziemi potknąłem się, ujęła mnie pod ramie drobna, silną ręką.

— Chodź, niezgrabiaszu. chodź, bo jeszcze zamiast na gwiazdę, polecisz do wody…


GEA

Kiedyś, w zamierzchłych czasach, ludzie byli więźniami przestrzeni. Spośród wszystkich ziemskich krajobrazów znali tylko ten, w którym rodzili się, żyli i umierali. Pierwsi podróżnicy pokonywać musieli gęstwiny puszcz, rwące rzeki, nieprzebyte łańcuchy górskie, a na kontynentach, rozdzielonych oceanami, życie toczyło się niezależnie, jak na odległych planetach. Jakże zdumieli się Fenicjanie, kiedy wypłynąwszy na morza południowej półkuli, ujrzeli słońce idące po niebie od prawej ręki ku lewej, a księżyc wschodzący za zwrotnikiem Koziorożca sierpem poziomym, tak że najpierw wychylały się zza horyzontu jego dwa czerwonawe rogi.

Przyszły czasy wypełniania białych plam na mapach globu, długich, mozolnych i bohaterskich wypraw wątłych żaglowców — epoka Kolumba, Magellana, Yasco da Gamy. ale Ziemia wciąż była ogromna i żeby ją opłynąć, nieraz ledwo starczyło życia ludzkiego; niejeden z tych, co pierwsi ruszali w taką podróż, nie ujrzał już ojczyzny. Dopiero w wieku maszyn planeta poczęła się zmniejszać; ludzie okrążali ją w ciągu miesięcy, tygodni, potem dni i wówczas okazało się, że zdobywając panowanie nad przestrzenią człowiek poruszył to, co przez wieki wydawało mu się najbardziej niewzruszone: czas.

Każdemu z nas zdarza się dziś w podróży to doganiać kończący się już dzień, to przedłużać lub skracać noc, to wreszcie przy locie w kierunku przeciwnym do obrotu Ziemi przeskakiwać nagle dzień tygodnia. Nikt się nad tym nie zastanawia, takie to oczywiste; ludzie pracujący na sztucznych satelitach przywykają do ich lokalnego czasu o rytmie snu i czuwania krótszym niż ziemska doba, lecz bez trudu odmieniają nawyki, kiedy wracają na Ziemię. Tak, przestrzeń stopniała, czas rozchwiał się, lecz wywalczone na nim swobody wciąż jeszcze są nieznaczne. Nawet kosmonauci powracający z dalekiej wyprawy, gdzieś spod orbity Saturna czy Plutona, przywożą we wnętrzu swego statku czas wcześniejszy od ziemskiego o trzy, cztery czy pięć dni, nigdy więcej.

Wyprawa pozaukładowa do najbliższej gwiazdy, Proximy Centaura, miała całkowicie rozdwoić czas. Jeden, płynący ze stałą szybkością, pozostawał na Ziemi, drugi, mierzony na Gei, biec miał tym wolniej, im szybciej poruszała się rakieta. Różnica, obliczona dla całej podróży, sięgała lat. Dziwna to i wielka rzecz, gdy teorie i wzory, sprawdzone dotąd na zjawiskach gwiazdowych, poczynają rządzić życiem człowieka. Mieliśmy powrócić młodsi od naszych ziemskich rówieśników, gdyż w najdrobniejszych molekułach wszystkiego, co uniesie Gea — zarówno przedmiotów, jak roślin i ludzi — czas miał posuwać się wolniej niż dotąd; trudno było przewidzieć skutki tego zjawiska, kiedy podróże pozaukładowe staną się powszechne.

Rozmyślałem tak na małym lotnisku, położonym w suchej trawiastej kotlince pośród brzozowych i olchowych zagajników. Czekała już na mnie rakieta Gei, jeden z tych zabawnych odrzutowców, które opadając na grunt rozkładają w powietrzu swoje trzy płetwy, aby wylądować na nich pionowo, stając na podobieństwo hieratycznej amfory z wydłużoną w dziób szyją.

Wszystkie pożegnania miałem już za sobą — z ludźmi, krajobrazami, rzeczami — byłem gotów do drogi, lekki i spokojny, z iskrą głęboko ukrytego podniecenia, a jednak odsuwałem chwilę odlotu. Z długiej smugi cienia, rzucanego przez stateczek, patrzałem na niedaleką grupę świerków, aż granatową pod światło. Wokół wszystko było bezruchem, nagrzaną ciszą dnia, w którym wiosna niepostrzeżenie przechodzi w lato, kosmate główki jaskrów, jakby zmęczone upałem, chyliły się na łodyżkach, jakiś ptak odezwał się niedaleko i — przelękniony własnym głosem — umilkł. Miałem to wszystko odtrącić jednym ruchem, jak pływak odbijający od brzegu. Tuż przy mojej stopie kwitła kępka fioletowych kwiatków o nie znanej mi nazwie; pochyliłem się, żeby je zerwać, lecz wyprostowałem się z pustą dłonią. Po co? Zwiędną. Niech raczej pozostaną takie, jakimi opuścił je mój wzrok. Wspiąłem się na stopnie, w wejściu raz się jeszcze obejrzałem; świerki stały strzeliste, ich czerń w tysiącu miejsc przekłuwał czerwony blask zachodu. Chciałem się uśmiechnąć, zależało mi na tym. Nie mogłem. Własny bezruch, przedłużając się, niedostrzegalnie napełniał się jakimś niepojętym jeszcze ciężarem.

— Można lecieć — powiedziałem machinalnie, schylała jąć głowę w wejściu, i siadłem.

— Można lecieć — odpowiedział, a raczej syknął pilot——robot.

Pocisk drgnął i skoczył w górę. Widziałem przez okrągłe przezierniki gwałtownie uciekającą Ziemię. W kabinie zrobiło się jaśniej; to słońce wzeszło dla mnie jeszcze raz tego dnia i majestatycznie szybowało coraz wyżej i wyżej, ale trwało to krótko, błękit nieba, jak wyżarzony, zbladł, spopielił się, sczerniał i pokazały się gwiazdy. Nie chciałem na nie teraz patrzeć; złożywszy ręce na oparciu pustego fotela przede mną, siedziałem tak, nie wiem jak długo, aż rozległ się sygnał.

Podniosłem głowę.

Daleko w dole, za oknem, płonęło słońce, oślepiająca kula w aureoli kosmatych płomieni. Przed nami, w mrowiu nieruchomych gwiazd, ukazywały się kolorowe, rosnące w oczach sznury ogników. Były to boje świetlne, zawieszone spiralami wokół Gei; wyznaczały drogę jednokierunkowego ruchu dla rakiet towarowych, odrzutowców i małych, jak mój, pocisków, których całe roje uwijały się przy okręcie. Przelecieliśmy nad nim dwa razy; widocznie na lotnisku był tłok. Nareszcie przyszło radiowezwanie przybicia. Stateczek wykonał przepisową pętlę i nagle oślepiło mnie srebrne łyśnięcie — to były światła naszych własnych reflektorów, odbite w pancerzu Gei; zawieszona nieruchomo, rosła jak potworny, nadymany balon z najjaśniejszego srebra, potem jej blask ściemniał i zgasł. Zachodziliśmy już z boku; długi na kilometr prawie, rybi korpus powiększał się gwałtownie, wypełniając niebo. Nastąpił delikatny wstrząs. krótki mrok i znowu zapłonęły światła, ale już inne.

Zaledwie wysiadłem i postąpiłem kilka kroków (w pobliżu nie było żadnego człowieka), ruchome schody poczęły mnie nieść w górę. Nie dojechałem do najwyższego podestu, zszedłem w bok, na nieruchomy, podobny do galery j Id występ. Tutaj, jakieś trzy piętra pode mną, rozwierało się lotnisko towarowe. Pośród matowych pasów stali człapały, stukotały, furkotały i dmuchały kroczące ładowarki i spychacze, posuwistym, kaczym chodem przemierzając przesta pomostów nad wybiegami rakiet.

Okrągłe klapy wlotowe bez ustanku otwierały się i zamykały, jak pyski pośpiesznie oddychających ryb; ciężarowe rakiety wynurzały się z tunelów, zrzucały ładunek na taśmy bez końca, a w głębi hali pod ścianami migotały rozpryskujące się pomarańczowe, czerwone i zielone światełka sygnałów. Cały przestwór wypełniał niewyraźny, monotonny, głuchy chrobot. To, że był stosunkowo nikły, zawdzięczało się jedynie pochłaniaczom hałasu, których ślimacznice wystawały z filarów i stropu.

Wsiadłem do windy. W ścianie widniał mikrofon informatora; spytałem o inżyniera Yrjölę, technicznego kierownika wyprawy. Był na dziewiątym pokładzie. Pojechałem tam. Ściany pionowego szybu, w którym poruszała się winda, tworzyło przejrzyste szkliwo, widziałem więc w czasie wznoszenia się wagoniki sunące w sąsiednich szybach, że jednak przemykały oddzielone pustymi tunelami innych, sylwety znajdujących się w nich ludzi, otoczone mleczną aureolą, zbyt były niewyraźne, abym mógł je rozpoznać. Wtem, tuż za szklaną płytą, wychynęło oświetlone wnętrze pośpiesznej windy. Biegła, w górę szybciej niż moja. Stało w niej dwu ludzi. Jeden odwrócony był do mnie plecami, postać i twarz drugiego dostrzegłem doskonale, zastygła w jakimś geście i wyrazie niezrozumiałym wskutek migawkowości spostrzeżenia. Winda już znikła i wznosiłem się dalej sam, ale pod opuszczonymi powiekami jeszcze przez chwilę rozwiewał się obraz ujrzanego człowieka. Był to Goobar, uczestnik wyprawy, najwybitniejszy uczony naszych czasów.

Mój wehikuł stanął. Znalazłem się we wnętrzu przestronnego korytarza. Osobliwe spotkanie poruszyło mnie trochę i może dlatego nie chciałem od razu szukać inżyniera. Po mojej lewej ręce co kilkanaście metrów widniały wnęki drzwi, po prawej zaś ścianę stanowiła ciągnąca się, jak daleko okiem sięgnąć, szklana płyta. Padał zza niej blask jak od pochmurnego nieba. Idąc przed siebie zauważyłem, że był zmienny: to wzmagał się, to przyćmiewał. Kiedy tak szedłem myśląc, trudno powiedzieć o czym, ogarniało mnie coraz silniejsze wrażenie, że kroczę wzdłuż wielkiego lasu.

Śmieszne złudzenie — pomyślałem i zbliżyłem się do szklanej ściany.

W dole rozpościerał się olbrzymi park. Z wysokości, na której stałem, widniały korony dębów i buków, chylące się leniwie na wietrze, soczyste trawniki między żywopłotami, kwiatowe klomby, kręte alejki i jeziorka, jedne połyskujące niebem, inne ukazujące odbicia chmur, a dalej zagajniki, rozwarte gdzieniegdzie przecinkami; zieleń jasna, prawie pisklęco żółta, przechodząca w znacznej odległości w czerń świerków stojących odosobnionymi kępami pośród morza liści. Ten lesisty pejzaż ciągnął się aż po horyzont nieba zasnutego mlecznymi obłokami. Przyłożywszy twarz do szklanej płyty, dojrzałem w głębi pode mną, w kierunku równoległym do biegu korytarza, czarnoniebieskie skały, osuwającą się po nich pienistą linię potoku i tam, gdzie krył się w dole, gromadkę cyprysów stłoczonych nad złomami cętkowanego porfiru. Pierwsze wrażenie prysło.

Panorama wideoplastyczna — pomyślałem. W tej chwili ktoś położył mi rękę na ramieniu.

Przede mną stał człowiek wysoki, szczupły, nieznacznie przygarbiony, o ciemnorudej czuprynie z twardych, w pierścionki skręcających się włosów, mocno przylegających do czaszki. Twarz miał młodą, chudą, skłonną do marszczenia się, usta szerokie o cienkich, chwytnych wargach. Uśmiechał się mnąc policzki w mnóstwo drobnych fałdek i ukazywał bardzo białe, ostre zęby. Poznałem go, zanim się odezwał.

— Jestem Yrjöla — powiedział — konstruktor. Znamy się z widzenia.

Podałem mu rękę, którą mocno uścisnął, a potem lekko otworzył i dotknął jej wnętrza.

— Wioślarz? — spytał uśmiechając się, jeśli to było możliwe, jeszcze szerzej.

Skinąłem głową.

— Z tym będzie u nas gorzej. Ale ty przecież także biegasz, doktorze, prawda?

Ten sportowy wywiad rozbawił mnie.

— Owszem — odparłem — ale obawiam się, że tam — wskazałem ręką za szybę — biegać nie można? Tam nic nie ma, prawda?

— Co znowu! — zmartwił się moim niedowiarstwem. — To prawdziwy ogród… no… może… trochę mniejszy, niż stąd się wydaje…

Znów się uśmiechał. W połyskujących oczach, w twardej, rudej czuprynie, w twarzy miał coś pociągającego; dużo w niej było szelmowskiego, może nawet chytrego humoru.

Patrzył na mnie, mrugając szybko, jakby się namyślał nad kilkoma wypowiedzianymi przeze mnie słowami.

— Doktorze — powiedział — Gea to diabelnie wielka i zawiła historia, a nasza podróż jeszcze zawilsza. Wiesz co, zanim obejmiesz swoje królestwo, poświęć mi piętnaście minut czasu, dobrze?

Zaskoczony tym wstępem, raz jeszcze skinąłem głową. Wziął mnie za ramię i poprowadził w stronę najbliższej wnęki. Zjechaliśmy windą na dół. Liczyłem kondygnacje: winda stanęła na pierwszej. Otworzyły się drzwi, naprzeciw zwisały w gęstym półmroku splątane liście powoju. Pod podeszwami zachrobotał żwir, w nozdrza uderzył świeży, jodłowy powiew. Po kilkudziesięciu krokach obejrzałem się i przystanąłem zaskoczony. Wzgórzysta, rozległa okolica rozpościerała się na wszystkie strony, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem; okryte gęstym poszyciem wzgórza, z których sterczały malownicze wapienne skałki, szły coraz dalej aż po widnokrąg, gdzie sinawymi krechami pochylały się kliny leśnych masywów.

— Doskonałe złudzenie! — wyrwało mi się. Yrjöla przyglądał mi się zasępiony.

— Czekaj — powiedział — przyrzekłeś mi piętnaście minut. Chodźmy dalej.

Przeszliśmy płachetkę trawnika opadającego w dół; drogę zamykały krzaki kwitnącego bzu. Mój przewodnik zapuścił się bez wahania w gąszcz. Ruszyłem za nim. Krzaki urywały się nad potokiem pieniącym się w kamienistych brzegach. Yrjöla przesadził go jednym susem; poszedłem w ślad za nim. Na drugim brzegu inżynier wspiął się bez widocznego wysiłku na wielki głaz i wskazał mi ręką miejsce obok siebie.

Przez długą chwilę milczeliśmy. Wiatr zdawał się tu silniejszy, jego żywiczny zapach wzmagał chłód bijący od potoku, który rozpryskiwał się pod naszymi stopami. Na drugim brzegu, w zakolu prądu, stały majestatyczne, posępne świerki kanadyjskie, a nieco dalej ogromna północna sosna o igliwiu błękitnym i srebrnym; jej podobne do barów niedźwiedzich korzenie wiły się i znikały w szczelinach skały. Chciałem spytać, czy to jest już złudzenie. Przez cały czas usiłowałem odkryć miejsce, w którym rzeczywisty park przechodzi w miraż wideoplastyczny stworzony zręcznie ukrytą aparaturą, lecz nie mogłem dostrzec najmniejszych śladów przejścia. Złudzenie było zupełne.

— Doktorze — powiedział niegłośno Yrjöla — nie wiem, czy słyszałeś, że jestem jednym z konstruktorów Gei? Proszę cię, nie myśl o niej jako o zespole dobrze zaprojektowanych maszyn. Pomyśl, wykreślając jej przyszłe kształty. przewidując niezbędność i użyteczność wszystkich jej urządzeń, nie planowaliśmy przecież tego, co jest jedynie ważne, tego, że Gea będzie, oprócz naszych ciał, jedyna cząstką Ziemi, jaką z sobą zabieramy…

Musiałem natężyć słuch, tak cicho mówił Yrjöla. Porywy wiatru i szum kipiącej wśród głazów wody zacierały chwilami jego słowa.

— To nie jest zwykły okręt. Wzrok twój będzie napotykał jego ściany w pierwszej chwili przebudzenia, w zdrowiu, w chorobie, w odpoczynku i pracy — dzień po dniu. noc za nocą. Tak będzie przez lata. Te maszyny, te ściany metalowe, te tutaj kamienie, woda, drzewa i wiatr to będzie jedyne powietrze dla płuc, krajobraz dla oczu. Prawda, że ubogi, ciasny, zamykający, ale ziemski. To będzie nie okręt twój, ale kraj, doktorze. Twoja ojczyzna.

Pomilczał.

— Tak musi być, musi się tak stać… inaczej będzie ci bardzo ciężko. Bardzo źle i ciężko. Jeśliś się nawet przeląkł, to wiem, że mi tego nie powiesz i że nie zrezygnujesz z podróży, bobyś tego nie potrafił. I dlatego od ciebie zależy, czy ta podróż — a właściwie życie — będzie najwyższą wolnością czy najcięższą koniecznością. Nie ma jeszcze piętnastu minut, ale to wszystko. Powiedziałem ci to dlatego, bo… czy mam mówić dalej, czy też życzysz sobie, żebym poszedł do wszystkich diabłów?

— Mów, Yrjöla.

76

— Widzisz, trochę się domyślam, dlaczego przybyłeś do nas sam. Nie lubisz wybierać i zawsze chciałbyś przeżyć dwie ewentualności tam, gdzie jest miejsce tylko na jedną.,. Teraz jednak klniesz mnie przeraźliwie?

— Wiesz, że nie.

— To pięknie. Słuchaj, ty zwyciężyłeś Mehillę?

— Cóż to ma…

— Ma. Zwyciężyłeś wszystkich, prawda?

— Tak.

— Więc daj rękę.

Podałem mu dłoń; pociągnął mnie w tył. Głaz, na którym siedzieliśmy, dotykał tu następnego; spoglądając wzwyż, widziałem biegnące w górę ogromne osypisko piargów aż po szczyt rozłożystego zbocza. Srebrną żmijką łyskał spływający żlebem strumyk. Yrjöla przybliżył moją rękę do następnego głazu. Spodziewałem się jego chropowatej, zimnej powierzchni. Jednakże palce przeszły przez kamień jak przez powietrze i zatrzymały się na płaskim metalu. Zrozumiałem. Tu właśnie biegła granica ogrodu, tu kończyły się drzewa i głazy rzeczywiste, a rozpoczynało ich wyczarowane wideoplastyką przedłużenie: dalekie lasy, pochmurne niebo, góry nad nami… wszystko.

— A ten potok? — spytałem, wskazując na żmijkę w górze, która zdawała się początkiem burzącej się na głazach wody.

— Ten pod nami jest najprawdziwszy w świecie; możesz kapać się w nim, ile dusza zapragnie — odparł Yrjöla — a ten w górze… no cóż, zacytuję twoje słowa: „doskonałe złudzenie”.

Puścił moja rękę. Było to dość niezwykłe widowisko: przedramię do łokcia pogrążone w głazie, który nie istniał naprawdę. Wzrok kłamał dotykowi.

Cofnąłem dłoń, gdy się ukazała, złudzenie wróciło do poprzedniej pełni.

Kiedyśmy już wychodzili z parku, zagadnąłem inżyniera:

— Skąd znasz mnie tak dobrze?

— Nie znam cię wcale — odparł. — Mówiłem ci dzisiaj to, co niedawno mówiłem sobie.

— A jednak wiesz o mnie… — Tak się uśmiechnął, że nie dokończyłem.

— Wiem o tobie niejedno, ale to całkiem coś innego. Muszę przecież wiedzieć; jestem panem nad maszynami, ale towarzyszem ludzi.

— Wspomniałeś przedtem o biegach. Czy tu można biegać?

— A jakże. Bieżnia otacza park. Trudno o lepszą. Będziemy biegać… i być może zwyciężysz mnie, choć nie jest to pewne… Uprawiam krótsze dystanse: trzy i pięć kilometrów.

Spojrzał na mnie, uśmiechnął się szelmowsko i dodał:

— Ale zwyciężysz mnie, jeżeli będziesz bardzo chciał… Zamilkliśmy. Dopiero wychodząc z windy na czwartej kondygnacji, Yrjöla odezwał się:

— Wszystko to słowa i nic więcej. Będzie trudno, tak mówimy, alboż jednak domyślamy się, co to znaczy? Wydelikaciła nas cywilizacja jak jagódki cieplarniane: pulchniśmy, rumiani, nie zahartowani dostatecznie, nie uwędzeni w dymie diabelskim!

Cóż on tak wciąż o tych diabłach — przemknęło mi przez głowę, a głośno powiedziałem:

— Nie tacyśmy znów cieplarniani, jak mówisz, a już pulchnym nazwać cię na pewno nie można.

— Wszystko jeszcze się okaże, bo przed nami. Na razie tyle: będziemy robić swoje. Prawda?

Przymknąłem twierdząco oczy, a gdy je otworzyłem, znikł już, jakby go porwał jeden z diabłów, o których wspominał.

Jakby on sam był też tylko wideoplastycznym złudzeniem — pomyślałem i myśl ta wywołała cierpki uśmiech.

Spytałem informatora o drogę i udałem się do szpitala.

Znów krótka podróż wagonikami, najpierw pionowo, potem długim, skośnym szybem pośród mlecznych i opałowych ścian. Korytarz wiodący do szpitala był węższy niż galeria nad parkiem, kremowozłoty z błękitnym malowidłem, jak gdyby na ściany padały słoneczne cienie liści. Żadnych okien. Licho wie, jak to zrobione, zwłaszcza że te cienie najwyraźniej falowały i poruszały się niby od wiatru. Sporo tu było niespodzianek. Niektóre wydawały mi się nieco zbyt teatralne jak na mój gust.

Przeznaczone mi mieszkanie obszedłem szybko; kilka niewielkich, jasnych pokoi, gabinet do pracy z oknami otwierającymi się na morze — miraż wideoplastyczny oczywiście. Pomyślałem, że będzie budzić tęsknotę tym silniejszą, iż nie dającą się zaspokoić, ale może właśnie tak trzeba.

Od sal szpitalnych dzieli moje mieszkanie rodzaj sklepionej sieni. Pośrodku, w majolikowym kuble wpuszczonym w posadzkę, stoi ciężka, czarniawa araukaria. Jej iglaste łapy wychodzą daleko w przestrzeń, jak gdyby usiłowała dotknąć przechodzącego i przypomnieć mu tak o swym istnieniu. Przez podwójne drzwi wchodzi się do małej sali. Dużo tu ściennych szafek, sterylizatory promieniste, wyciągi powietrzne, w bocznych niszach, pociągniętych mlecznym szkliwem, mikroanalizatory chemiczne, szkło, retorty, elektryczne palniki. W następnej, większej sali — biel jeszcze bardziej nieskazitelna. Lśniące jak żywe srebro aparaty, foteliki z plastycznej porcelany i półkręgiem umieszczone wysokie okna, wychodzące na rozległą przestrzeń porosłą dojrzałym, ciężko falującym zbożem.

Pochylnia w drugim końcu sali wiedzie do wielkiej, matowej ściany ze szkła; nie wszedłem tam, domyślając się za nią właściwej sali operacyjnej. Przez mleczną taflę przecierały się niewyraźne kształty aparatów i podobny do mostu o jednym przęśle — stół chirurgiczny.

Zbliżając się do drzwi następnych, usłyszałem za nimi kroki — kobiece niewątpliwie, gdyż były drobne i lekkie. Znieruchomiałem. Szalona myśl: tam jest Anna! — Natychmiast powściągnąłem ją i wszedłem. Przy wielkim oknie stała tyłem obrócona do mnie kobieta w bieli. Za jej plecami ciągnęły się rzędem śnieżne łóżka, porozdzielane sięgającymi stropu płytami szafirowego opalu. Była wzrostu Anny, bardzo młoda; jej ciemne włosy zwijały się w pukle. To, że nie odwróciła się na odgłos mych kroków, powtórnie rozpaliło nadzieję; drugi raz nie mogłem jej już zdusić, nie miałem siły.

— Anno… — szepnąłem samymi ustami.

Nie mogła usłyszeć, jestem tego pewny, lecz spojrzała w moją stronę. To była obca dziewczyna, nie Anna. Piękniejsza od Anny. Ale ja, idąc ku niej, szukałem jeszcze w tej nieznanej twarzy rysów tamtej, jakbym usiłował marzeniem przekształcić rzeczywistość.

— Jesteś lekarzem? — spytała, oparta nieruchomo o parapet okna.

— Tak.

— Będziemy kolegami — powiedziała. — Nazywam się Anna Ruys.

Drgnąłem i spojrzałem na nią bacznie. Nonsens. Oczywiście nic nie wiedziała. Alboż to jedna tylko kobieta na świecie nosi to imię?

Uśmiechnęła się i zmarszczyła jednocześnie, źle zrozumiawszy moje krótkie zamilknięcie.

— Jesteś zaskoczony, doktorze?

— Nie… to jest… nie, nie — powiedziałem, maskując zmieszanie uśmiechem. — Po prostu wyobraziłem sobie, że nazwisko twoje, bo słyszałem tylko nazwisko, oznacza mężczyznę.

Pomilczeliśmy chwilę.

— Nie mamy tu na razie nic do roboty, prawda?

— Nie — powiedziała, jakby trochę dziewczynkowato niepewna. Podeszła do łóżka i zamyśliwszy się nagle czy zapatrzywszy, wygładzała nie istniejące zmarszczki pościeli.

— No cóż, jeśli nie ma roboty, to… możemy sobie tylko życzyć, żeby tak dalej było — powiedziałem.

Znowu zamilkliśmy oboje; przez krótką chwilę wsłuchiwałem się w głęboką ciszę, jaka zdawała się panować na całym statku, wspomniałem jednak pełną ruchu halę lotniska. A więc to tylko dobra izolacja dźwiękowa.

— Kierownikiem szpitala jest profesor Schrey, prawda? — spytałem.

— Tak — odparła, rada, że znalazł się wreszcie dość obiecujący temat rozmowy. — Ale nie ma go na statku, poleciał na Ziemię. Dziś wieczorem wraca, mówiłam z nim przed paroma chwilami.

Skądś, jakby z niesłychanych wysokości, dobiegł cieniutki, szklany dźwięk, przelewający się jak ćwierkanie mechanicznego ptaka.

— Obiad! — wykrzyknęła moja towarzyszka radośnie i równocześnie zrozumiałem jej wyczekujące zasłuchanie sprzed chwili.

Widać nudzi się… już teraz! — przemknęło mi przez głowę.

Była moją przewodniczką w labiryncie korytarzy, gdyż przebywała na Gei już od tygodnia. Droga wiodła bardzo rozległymi ruchomymi schodami. Przeniosły nas ponad szklistym stropem centralnego parku. Zauważyłem, że jego „niebo” było, jeśli patrzeć z góry, całkiem przezroczyste. W dole rozpościerały się zalesione wzgórza, widziane niby z nisko szybującego samolotu.

W przedsionku sali jadalnej dostrzegłem znajomą twarz; był to Ter Haar, historyk, którego poznałem przelotnie kilka miesięcy przedtem. Utkwił mi w pamięci dla zabawnego wydarzenia. Na przyjęciu u profesora Muracha miał za sąsiadkę siedmioletnią córeczkę jednego z gości. Usiłował ją bawić i doprowadził do tego, że mała w pewnej chwili rozszlochała się niepowstrzymanie, aż matka musiała ją wyprowadzić. Jak się okazało, historyk opowiedział dziecku, że w dawnych czasach ludzie zabijali zwierzęta, by je zjadać. Kiedyśmy zostali potem sami w ogrodzie, Ter Haar wyjawił mi z pełną rozbrajającej powagi szczerością, jak bardzo onieśmielają go dzieci. ,,Po pięciu minutach rozmowy — powiedział wciąż jeszcze zmieszany — zaczynam się pocić z wytężenia, szukając tematów, i w efekcie kończy się to tak jak dziś…”

Teraz na widok jego masywnej, niedźwiedziej postaci uśmiechnąłem się, jakbym ujrzał starego znajomego. On także mnie poznał i pociągnął nas z Anną do stolika w głębi sali. Siedział tam już wysoki mężczyzna, był to Ter Akonian, kierownik wyprawy.

Kiedy obsługujący automat zbliżył się i wydobywając ze swego kryształowego wnętrza ogrzane potrawy nakładał je sprawnie na talerze, sponad błysków zastawy przypatrywałem się ciekawie sędziwemu astrogatorowi. Głowę miał kościstą i wielką. W krótko przystrzyżonej brodzie czerń włosów mieniła się błękitnawo, niczym stal bardzo starej, hartownej klingi.

Może stąd — pomyślałem — pochodzi jego przydomek „stalowego astrogatora”.

Sala zapełniała się. Na cytrynowych ścianach, ujętych w bladosrebrne ramy, widniały malowidła przedstawiające sceny z życia średniowiecznych miast. Strop był jakby wykrystalizowany z ogromnego bloku lodu. Chwiejne światło świec płonących na stolikach rozszczepiało się w jego diamentowych rozetach i zalewało nas powodzią ruchliwego blasku.

Ter Akonian spytał, czy jestem zadowolony z mieszkania. Podniósł przy tym głowę i w jego twarzy, przywodzącej na myśl ciemne, posępne góry Kaukazu, który go wydał, zabłysły nieoczekiwanie oczy dziecinnie błękitne.

— Jeśli pragniesz zmienić mieszkanie, nasi architekci stoją do twej dyspozycji — podjął astrogator, który opacznie zrozumiał moje milczenie. Powiedziałem, że mieszkanie bardzo mi się podoba. Annie Ruys zachciało się naraz wina palmowego; znała je z Malajów, gdzie przebywała przez dłuższy czas, i zachęcała mnie, bym go spróbował. Automat znikł i powrócił natychmiast, wyczarowawszy dwie butelki. Wtem ze strumienia ludzi idących głównym przejściem wyszły w naszą stronę trzy osoby: Yrjöla, podobny do niego chłopiec lat może czternastu i ciemnowłosa kobieta. Z daleka wydało mi się, że jest w średnim wieku, ale im była bliżej, tym bardziej jakby młodniała. Poznałem cenioną rzeźbiarkę, Soledad. Chłopiec, podchodząc do naszego stolika, szurgnął energicznie nogami, a Yrjöla ozwał się zza jego pleców:

— To Nils, syn mój, doktorze…

Usiedli. Nils Yrjöla przyjrzał mi się bacznie. Miał zwyczaj przeszywania oczami sąsiadów, jak gdyby stanowili zagadki prowokujące do natychmiastowego rozwiązania. Siedząca obok niego rzeźbiarka wyglądała chwilami niemal jak jego rówieśnica; w jej drobnej twarzy dostrzegało się tylko ciemne, duże wargi z połyskliwymi zębami. Oczy miała przymrużone, nagie ramiona chude były jak u dziewczynki, ale pamiętałem twardy, odważny uścisk jej palców. Włosy, spięte w tyle głowy, wiązała wstążką. Czasem potrząsała nimi, jakby — zniecierpliwiona tym atrybutem kobiecości — chciała się od nich uwolnić.

Obiad zapowiadał się niebywale. W rubinowej ramce świecił sążnisty spis potraw, a karta win przypominała starożytną książkę; można by ją studiować godzinami. Na stole tyle było złotych, granatowych i zielonych naczyniek, czarek, miseczek, że zdumiewało mnie, jak mieszczą się wszystkie na niewielkiej sześciokątnej płycie. Anna Ruys, której profil bielał po mojej prawicy na tle wklęsłego, kryształowego szlifu, jadła smacznie, robiąc do każdego kęska trochę okrągłe oczy. Gdy przyszło do pieczystego, spojrzała badawczo w najbliższą lustrzaną płytę i ruchem właściwym kobietom od niepamiętnych czasów poprawiła włosy. Rozmowa w czasie obiadu była chwiejna i wątła, gdyż niezmierna ilość i zawiłość potraw zmuszała do skupienia. W złocie i szkłach zastawy poruszały się szeregi płomyczków.

Wykwint obiadu dziwił mnie i nawet nieco niecierpliwił, milczałem jednak, sądząc, że trzeba się stosować do okrętowych zwyczajów, ale Ter Haar pierwszy nie wytrzymał.

— Uff! — powiedział. — Przedobrzyli! To ma niby znaczyć „czym chata bogata”, ale człowiek się tu przecież umęczy!

Roześmieliśmy się. Od razu nastrój stał się bezpośredni. Teraz jednocześnie Anna i ja ośmieliliśmy się odmówić automatowi, który chciał nam nałożyć jeszcze jedną potrawę. Rozprawialiśmy z ożywieniem o robotach nad nawodnieniem pustyń Marsa. Tylko Soledad przez cały czas obiadu była nieobecna duchem. Dwa razy spadł jej widelec, po który nieco na oślep sięgała pod stół, zagrażając całej zastawie, i wynurzała się zdziwiona, gdyż automat, zawsze bystrzejszy, usuwał te ślady roztargnienia i już przy jej talerzu świecił nowy komplet sztućców. Nareszcie, gdy podano mrożony mus pomarańczowy, zdawała się budzić. Wszyscy zamilkli, a Soledad, mrugając długorzęsymi powiekami, zwróciła się do obsługującego automatu i spytała:

— Czy można dostać starą bułkę?

Gdy ją dostała, poczęła skubać, maczać w kieliszku i spożywać takimi okruszynami, jakby żywiła ptaszka.

Ter Haar, nachylając się ku mnie, szepnął konfidencjonalnie:

— Jak ci się podoba ten fresk tam, na ścianie?

Wskazał go widelcem. Zwróciłem się w tę stronę. Malowidło przedstawiało ulicę średniowiecznego miasta. Stały nad nią dziwaczne domy z oknami przeciętymi krzyżem, o dachach spiczastych jak błazeńska czapka; pod nimi szli ludzie, a środkiem po żelaznych szynach jechał błękitny pojazd. Za przednią szybą stał kierowca w białej peruce, odziany w suto szamerowany, pawi kolet; na głowie miał trójkątny pieróg ze strusim piórem, a wokół szyi rurkowany, koronkowy kołnierz. Mocno na korbie osadzoną dłonią prowadził swój przedpotopowy wehikuł wypełniony ludźmi, których twarze wychylały się za nim z okien.

Nie bardzo wiedziałem, co tak śmieszy Ter Haara, który chichotał cichutko i mrugał do mnie porozumiewawczo, jak psotny chłopak.

— No, jak ci się podoba? — powtórzył.

Starałem się znaleźć jakiś błąd, anachronizm, gdyż o to na pewno szło historykowi. Przypuszczałem, że jak każdy specjalista, uczulony jest na ignorancję innych w kwestiach swego fachu.

— Zdaje mi się — powiedziałem ociągając się — że chodzi o okna… Okna z takim krzyżem były tylko w domach tych, no, które poświęcano obrzędom religijnym, nieprawdaż? Bo krzyż był…

Ter Haar patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami, poczerwieniał i wybuchnął śmiechem tak głośnym, że ja z kolei poczułem rumieniec.

— Ależ co ty mówisz, człowieku kochany! Okna są dobre, ten krzyż nie ma nic wspólnego z religijnym! Jak to, nie widzisz? Przecież to jest elektryczny wóz szynowy, tak zwany „tramwaj”, więc rzecz dzieje się gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, a motorniczy i pasażerowie są ubrani jak szlachta na dworze królów francuskich!

— Więc artysta pomylił się o sto lat. Czy to znów takie ważne? — wystąpiła w mojej obronie Anna. — Stroje zmieniały się wtedy niemal co chwila… pamiętam, oglądałam takie widowisko… Więc czy mieli kurty z szamerowaniem, czy bez, jasną perukę czy ciemną…

Ter Haar przestał się śmiać.

— No — powiedział — dajmy temu pokój. To moja wina. Za każdym razem myślę, że to niemożliwe — ale, niestety, wy wszyscy jesteście tak zupełnymi, tak niesłychanymi ignorantami w dziedzinie historii…

Stuknął widelcem w stół.

— Ależ, profesorze — powiedziałem — pozwól… któż z nas nie zna praw rozwoju społecznego?

— To nagi szkielet, nic więcej! — przerwał mi. — Tyle właśnie wynosicie ze szkół! Nie zdradzacie najmniejszego zainteresowania tym, jak starożytni żyli, jak pracowali, jakie piastowali marzenia…

W tej chwili ktoś wstał w głębi i spytał, czy obecni nic nie mają przeciw lekkiemu utworowi muzycznemu. Zaprzeczono chóralnie i zaraz popłynęła przytłumiona melodia. Ter Haar milczał już do końca obiadu. Sala pustoszała; wstali i moi współbiesiadnicy. Skłoniwszy się, wyszedłem z doktor Ruys, z Anną, jak już ją nazywałem. Musiałem początkowo przemagać w sobie jakiś opór, by mówić jej po imieniu, ale rychło znikł. Zabrała się energicznie do oprowadzania mnie po statku.

Okręt miał jedenaście pięter; idąc od przodu ku tyłowi, zwiedziliśmy najpierw małe obserwatorium dziobowe, za nim — rozparte w pięciu kondygnacjach — główne obserwatorium astrofizyczne z najsilniejszym teleskopem Gei, dalej centrale nawigacyjne i umieszczone ponad nimi nastawnie automatów sterujących, ułożone w dwu grupach: zespół pierwszy czynny był w czasie żeglugi wielką mocą, drugi zaś zastępował go, kiedy okręt wpływał w pobliże ciał niebieskich. Zjechaliśmy potem do hali lotnisk dennych i hangarów statków własnych Gei, obejrzeliśmy hale sportowe, ogród dzieci, pływalnie, filharmonię, sale wideoplastyki i wypoczynkowe. U końca tego poziomu mieścił się nasz szpital. Tam gdzie przestrzeń mieszkalna przytykała do grodzi atomowych, zajmujących całą rufę, wznosił się potężny mur pancernej zapory przeciwpromienistej. Stamtąd wznieśliśmy się windami na górę i obeszli kolejno jedenaście laboratoriów; przy dwunastym miałem już dość. Anna, widząc, jak zachwyt mój przemienia się w zmęczenie, zafrasowała się, wetknęła nawet mały palec do ust, ale pod moim spojrzeniem zaraz go wyjęła i zawołała radośnie:

— Już wiem, gdzie pójdziemy! Kolega nie był jeszcze na pokładzie spacerowym?!

Zaprzeczyłem. Uradowana, triumfalnie wzięła mnie pod rękę i poprowadziła.

U końca szerokiego korytarza widniała matowa, srebrna zasłona z mięsistego materiału. Rozchyliliśmy ją i ze sztucznego światła wpadliśmy w najgłębszą czerń.

Długą chwilę nie widziałem nic; nareszcie oczy z wolna poczęły przywykać do ciemności. Znajdowaliśmy się w przelocie korytarza tak przestronnego, że można by go nazwać salą, gdyby nie jego niezwykła długość; co kilkadziesiąt kroków w ścianie znajdowały się drzwi oznaczone fosforyzującą, bladą strzałką; aleja tych żółtych kresek, jak gdyby zawieszonych w powietrzu niczym korowód świetlików, biegła tak daleko, że ostatnie zlewały się w mżącą nitkę. Gdy oderwałem wzrok od tych światełek i spojrzałem w przeciwległą stronę korytarza, a raczej pokładu, wydało mi się zrazu, że tam nic nie ma, ale w następnej sekundzie drgnąłem pojąwszy, jak bardzo się omyliłem. Tam rozwierała się otchłań.

Ruszyłem ku rozgwieżdżonemu przestworowi ostrożnie, jakby w obawie, że pokład nagle się skończy i runę głową naprzód w przepaść bez dna, ale w pewnej chwili wyciągnięta dłoń dotknęła chłodnej płyty, która zamykała dalszą drogę.

Zaczynałem rozróżniać konstelacje. Nieco w dole rozchodziły się rozstaje Drogi Mlecznej. Tlało tam wiele miliardów nikłych iskier; w kilku miejscach na tym bladym tle jakby dopalającego się żarzenia widniały czarne wyrwy, cienie mrocznych obłoków kosmicznych. Nie od razu spostrzegłem, że wzrok mój, utkwiony w Drodze Mlecznej, podnosi się, że gwiazdy się poruszają, aż nagle z głębi galerii, w której staliśmy, u samego jej końca zajaśniał trójkąt intensywnego srebra. Spojrzałem w tamtą stronę. Klin światła szybko się rozszerzał, zalewając coraz większą przestrzeń i gasząc fosforyczne strzałki na drzwiach, aż w jednym mgnieniu zalał nas blask księżycowej pełni. Spojrzałem w niebo. Księżyc świecił z dołu, wypukły, cętkowany gęsto kraterami, ogromny jak srebrny, robaczywy owoc. Zaćmiewał najbliższe gwiazdy i płynął leniwie, a cienie w galerii bezszelestnie kładły się w drugą stronę, stawały się coraz bardziej skośne, żeglowały widmowo po ścianach i stropie, wichrowały się, aż Księżyc odpłynął do drugiego bieguna Gei i znikł równie nagle, jak się pojawił. Nie było w tym wszystkim nic dziwnego, gdyż okręt wirował wokół swej podłużnej osi, wytwarzając sztuczne pole ciążenia.

Gdy Księżyc zaszedł za rufę statku, mrok znowu opadł między nas. Anna chwyciła nagle moją rękę gorącą, drobną dłonią i skierowała mnie w przeciwną stronę, szepcząc:

— Patrz… patrz… Ziemia zaraz wzejdzie…

Ziemia pojawiła się wśród gwiazd błękitną, mglistą kulą, w trzech czwartych pochłoniętą przez noc. Światło jej wielkiego sierpa łagodniejsze było od księżycowego, niebieskie, z nieuchwytną domieszką zieleni. Kontury lądów i mórz pojawiały się w przerwach chmur rozmazane, jakby nad—myte. Nad jej północnym, niewidzialnym, bo odchylonym od słońca biegunem płonął jaskrawy punkt — to była własna gwiazda Ziemi, północne słońce atomowe. Znowu cienie i światła sunęły galerią, znowu wyginały się, wydłużały, kładły, ostatni blask uciekał w górę pokładu, coraz dalszy, i znowu nastała ciemność.

— Widziałeś? — jak dziecko szepnęła moja towarzyszka.

Nie odpowiedziałem. Znałem ten widok dobrze; któż z nas choć kilka razy w ciągu roku nie wznosi się (w swych sprawach) wysoko, by podróżować przez próżnię, ale to były podróże krótkie, mierzone dniami, rzadko tygodniami, można się było domyślić wszystkiego, co będzie oczekiwać przy powrocie, teraz jednak Ziemia wydała mi się niedostępna, dziwnie daleka… i kiedy młoda dziewczyna tuż przy mnie, przycisnąwszy twarz i czoło do zimnych tafli, szeptała: — Jakie śliczne… — poczułem się, po raz pierwszy od dawna, samotny.

Dziecko — pomyślałem.

W ciemności, która ogarnęła nas po zachodzie Ziemi, sunęły wolno gwiazdowe chmury, wznosząc się ruchem dziwnie przykuwającym oczy, dziwnie obiecującym, jakby się wraz z nimi podnosiły majestatyczne, cętkowane srebrnymi iskrami ciemności, niby zasłony mające ukazać coś niewiadomego — lecz zbyt dobrze znałem to złudzenie…

Potem spacerowaliśmy przez czas jakiś po pokładzie i na przemian z głuchym mrokiem przebiegały po nas strefy światła, raz ostrej bieli księżycowej, raz ziemskiego błękitu, z wpływającymi między nie długimi interwałami mroku, i było to jakby się nad nami zwijało i rozwijało gigantyczne skrzydło.

Anna opowiadała mi o sobie. Była na Gei z ojcem, znanym kompozytorem. Teraz właśnie wykonywano w filharmonii jego szóstą symfonię. Zdziwiło mnie, że Anna nie zaproponowała nawet, byśmy jej wysłuchali.

— Ach, znam ją tak dobrze… A czy ojciec ogląda wszystkie moje operacje? — powiedziała tak poważnie, że przez chwilę nie byłem pewny, czy to żart. Ostatecznie jednak pojechaliśmy na koncert. Gdyśmy się zbliżali do westybulu wyłożonego płytami chryzoprasu, zagrzmiały najwyższe, zwieńczające melodię tony finału i niebawem słuchacze zaczęli wysypywać się z sali, zstępując w dół po schodach; leniwym łukiem owijały się one wokół monumentalnej bryły naturalnego wulkanitu i białą, niknącą w półcieniu spiralą dochodziły do żywopłotów, które z tej strony wysyłał im na spotkanie centralny park Gei.

Staliśmy na półpiętrze, niezdecydowani, co robić, zdawało mi się, że dziewczyna ma dość mego niewątpliwie nazbyt milczącego towarzystwa, choć dzielnie pełniła rolę przewodniczki i wskazywała mi dyskretnymi ruchami głowy i oczu przechodzących, wymieniając ich nazwiska. Najwięcej chyba było tu astronomów i fizyków; technicy reprezentowani byli skąpo; ani jednego mechaneurysty.

— Za mechaneurystów wszystko robią ich automaty, mogą więc też słuchać za nich koncertów — powiedziała Anna i długo śmiała się z własnego dowcipu, ale śmiech zakończyło nie dość dobrze zamaskowane ziewniecie. To był już znak zupełnie niedwuznaczny, więc pożegnałem ją, życząc dobrej nocy. Zbiegła w dół; w półmroku odwróciła się i raz jeszcze kiwnęła mi ręką.

Wciąż stałem na podeście; wzrok błądził pośród ciemnych i jasnych głów, zatrzymywał się na sylwetkach kobiet; ludzi szło coraz mniej, jeszcze jedna i druga trójka, potem jakaś zapóźniona para… Już zbierałem się do odejścia, gdy w szerokim, kolumnami obramionym portalu ukazała się samotna kobieta.

Była to wielka, dziwna uroda. Owalna twarz, niskie łuki brwi, ciemne oczy i niezmącone, pogodne, wypukłe czoło, a wszystko to jeszcze jakby nie ustalone, niczym świt letniego dnia. Skończone, sformowane, chciałoby się powiedzieć: ostateczne, były tylko jej usta, jak gdyby znacznie dojrzalsze od twarzy. W wyrazie ich było coś takiego, co budziło zarazem radość i niedosyt. Coś bardzo śpiewnego, lekkiego, a przecież tak ziemskiego. Udzielała swego piękna wszystkiemu, do czego się zbliżała. Gdy doszła do początku schodów, położyła białą dłoń na chropawym złomie wulkanitu i wydawało się, że ten martwy głaz ożył na mgnienie. Szła ku mnie. Ciężkie, wpółrozpuszczone włosy mieniły się wszystkimi odcieniami brązu, który pod światło błyskał złotem. Gdy była tuż, zdziwiłem się, że jest taka niewielka; policzki miała gładkie, ścisłe, z lekka trójkątne, podbródek z dziecinnym dołkiem. Mijając mnie, spojrzała mi w oczy i wtedy ścięgna jej szyi wystąpiły jak struny delikatnego instrumentu.

— Sam? — spytała.

— Sam — potwierdziłem i wymieniłem nazwisko. — Callarla — powiedziała. — Jestem biofizykiem.

Nazwisko to było mi znane, lecz nie pamiętałem skąd. Staliśmy tak może sekundę, która wydała mi się wiecznością. Potem skinęła mi głową i ze słowami: „dobranoc, doktorze” — poczęła schodzić w dół. Nie widziałem ruchu jej nóg pod opadającą aż do stóp suknią, tylko lekkie falowanie. Patrzałem jeszcze, jak schodzi, a raczej spływa w dół, wiotka i smukła. Przeciągnąłem ręką po twarzy i w taki dopiero sposób przekonałem się, że się uśmiecham. Uśmiech zgasł. W twarzy tej kobiety — uświadomiłem to sobie teraz — było coś bolesnego. To było bardzo drobne i może wśród ludzi niedostrzegalne, ale było na pewno. Taką twarz może mieć ktoś, kto ukrywa przed ukochanym cierpienie, i to ukrywa dobrze; jedynie zupełnie obcy człowiek może je spostrzec, i to tylko w pierwszym widzeniu, gdyż potem, przywyknąwszy, zaniewidzi.

Trudno — pomyślałem. — Każdy z tych kilkuset ludzi, którzy udają się teraz na spoczynek w wygodnych apartamentach Geł, bierze w podróż do gwiazd wszystkie swoje ziemskie sprawy; nie sposób ich przecież strząsnąć przed wyruszeniem w otchłań, tak jak strząsnęliśmy z obuwia proch Ziemi.


OGRóD PRóżNI

Nazajutrz o jedenastej czasu ziemskiego miał się rozpocząć pierwszy samodzielny lot Gei. W podkowiastej sali sterowni zgromadziło się bodaj trzy czwarte załogi, oczekując uroczystej chwili.

Astrogatorzy, Ter Akonian, Songgram, Grotrian i Pendergast, naczelni konstruktorzy, Yrjöla i Uteneut, atomiści, mechanicy, inżynierowie i technicy przechodzili kolejno od jednego aparatu do drugiego; kontrolne lampki, jak gdyby odpowiadając na stawiane pytania, mrugały twierdząco. Pod przednią ścianą sterowni, całą z jednej płyty polerowanego synklitu, stał na wzniesieniu główny pulpit rozrządczy. Po zakończeniu przygotowań astrogatorzy usunęli zeń pokrywę ochronną i oczom naszym ukazała się mała, czarna dźwigienka rozruchowa, której nie tknęła jeszcze niczyja dłoń. Przełożyć miał ją Goobar. Czekaliśmy go z minuty na minutę, minęła jednak jedenasta, a uczony się nie zjawiał. Wśród astrogatorów zapanowała mała konsternacja; zbliżali głowy, porozumiewali się szeptem, nareszcie najstarszy, Ter Akonian, połączył się z pracownią profesora.

Po chwili rozmowy starzec, przykrywając dłonią otwór mikrofonu, powiedział niegłośno do otaczających go astrogatorów:

— Zapomniał…

Słowo to, podawane z ust do ust, spowodowało lekki szmer, który rozszedł się po całej sali. Ter Akonian coś mówił, tak jednak cicho, że choć stałem w jednym z pierwszych rzędów, niczego nie mogłem usłyszeć. Odłożywszy słuchawkę, pierwszy astrogator pogładził brodę i powiedział:

— Trochę cierpliwości. On ma jakiś pomysł i musi go naszkicować. Przyjdzie za pięć minut.

Czekaliśmy nie pięć, lecz piętnaście minut. Nareszcie szklana płyta szybu zajaśniała, drzwi otwarły się i wszedł, a raczej wbiegł Goobar. Usiłował najwidoczniej nadrobić zawinione przez siebie opóźnienie. Ujrzawszy tylu ludzi, którzy rozstępowali się przed nim szeroko, skłonił się, jakby zdziwiony tak licznym zgromadzeniem, i ruszył prosto do astrogatorów, mrugając oczami. Zepsuł cały porządek uroczystości, bo zanim Ter Akonian zdążył powiedzieć choć słowo (a po wyrazie jego twarzy i po tym, jak przygładzał brodę, domyśliłem się, że miał przemawiać), Goobar wszedł po trzech stopniach na wzniesienie, spytał najbliżej stojącego Yrjölę: — Czy to? — i pośpiesznie przełożył rękojeść.

Wszystkie światła hali zaczęły wówczas niknąć, wygaszone, za to w ścianach zapłonęły długimi rzędami biegnące prostokąty; w każdym takim okienku drgała na barwnym tle czarna igła; nad nami ozwało się cichutkie brzęczenie automatów, potem przez konstrukcję przeszło nieznaczne drgnienie i czołowa ściana rozwarła się, ukazując czeluść próżni, obłoki gwiazd i — na pierwszym planie — świetlny model Gei, jak płonący szkielet ryby wycelowany w mrok. W miarę jak prądy, wysyłane przez zespoły automatów sterujących, uruchamiały wzbudnice, pędnie, grupy reaktorów wodorohelowych i główne układy wyrzutowo—wylotowe, jednostajny różowy blask obejmował tysiączne nici przewodów w głębi modelu.

Goobar, którego ciemna sylwetka wyraźnie rysowała się na tle rozgwieżdżonego nieba, zszedł na dół i wycofał się w bok, pochrząkując, jakby myślał: „Co też narobiłem najlepszego”. Gdy boczne światła zapełgały mocniej, próżno wszyscy rozglądali się za profesorem; wielki uczony znikł, umknąwszy zapewne najbliższą windą do swej pracowni.

Tymczasem Yrjöla i Ter Akonian zajęli jego miejsce przy pulpicie. Majestatycznie, bez najlżejszego wstrząsu czy drżenia Gea schodziła z orbity, jaką opisywała pokornie wokół Ziemi od chwili swych narodzin. Szeroko rzuconą ewolutą parła pod prąd grawitacji. Jak o tym świadczył oświetlony model, z jej wylotów, na razie tylko systemu osiowego, wypływał równy strumień gazów atomowych. Okręt rozpoczął ewolucje w przestrzeni. Pomyślałem, że lepiej jeszcze będzie je widać z pokładów spacerowych, i skierowałem się do windy, nie ja jeden zresztą, gdyż odpływ ciekawych był masowy.

Zdawało się, że w galerii jest niewielu ludzi; wrażenie to powodowała jej przestronność; każdy pokład spacerowy ma 550 metrów długości, że zaś są dwa, gdyby się wszyscy członkowie załogi ustawili rzędem, staliby o pięć metrów jeden od drugiego.

Gea rozpędzała się, stawała, zataczała koła w lewo i w prawo, wznosiła się i opadała, to znowu poczynała sunąć po spirali coraz ciaśniejszej; wszystkie te ruchy, raz płynne, raz ostre, były ledwo wyczuwalne i tylko niebo kołowało w najdziwaczniejszy sposób, niekiedy tak szybko, że gwiazdy zmieniały się w płonące wiry, a wśród nich mknęły, niczym gorejące żagwie, rtęciowy Księżyc i błękitna Ziemia. Po kilkunastu minutach poczułem zawrót głowy od tych „gwiazdotrysków” i „gwiazdospadów”, usiadłem więc na ławce, plecami zwrócony do widoku, i przymknąłem oczy. Kiedy je otwarłem, niebo było zupełnie nieruchome. To mnie zdziwiło, gdyż odczuwałem ciążenie, jak gdyby statek nadal wirował wokół podłużnej osi. Zagadnięty inżynier Uteneut wyjaśnił mi, że Gea obraca się w samej rzeczy, lecz „oczy” telewizorów, odbierających widok przestrzeni, wirują teraz w stronę przeciwną, zachowując w ten sposób nieruchomość w stosunku do gwiazd.

— Ach, więc my nie widzimy bezpośrednio nieba przez te szklane ściany — rzekłem. — A ja myślałem, że one są rzeczywistym, gigantycznym oknem!

W tej chwili rozległy się okrzyki patrzących. Wstałem i spojrzałem w czarną głąb. Tak daleko w dole, że twarz trzeba było przycisnąć do zimnej płyty, aby cokolwiek dojrzeć, nad otchłanią gwiazd drżały drobne, kolorowe światełka — różowe i zielone. Pomiędzy nimi uwijały się żwawo zgrabne kształty, jak srebrne płotki w czarnej wodzie.

Przelatywaliśmy właśnie nad dziecięcym parkiem próżni. Umyślnie czy też przypadkowo Gea zatrzymała się i zaczęła nawet wolno się obniżać. Ziemia została za naszą rufą, tak że jej blask nie przeszkadzał w swobodnym oglądaniu widoku, jaki roztaczał się w dole. Nie bez wzruszenia poznawałem tak dobrze od dzieciństwa znany model naszego układu słonecznego, zawieszony w przestrzeni. Słońce udawała wielka, złotym blaskiem płonąca kula; niedaleko od niej toczył się wulkaniczny Merkury, dalej biegła śnieżnobiała Wenus, Ziemia i pomarańczoworudy Mars. W głębi krążyły leniwie modele wielkich globów: pasiastego Jupitera, Saturna w otoku pierścieni i czterech lodowych planet ciemności — Urana, Neptuna, Plutona i Cerbera. Właśnie w „ulice” parku, wytrasowane gęsto zawieszonymi bojami świetlnymi, wpływały astrokary, wiozące wycieczki dziecięce; powodowane sterami, zdławiwszy motory, płynęły posłusznie kanałami o barwnych brzegach, wyznaczonych przez długie naszyjniki świateł kierunkowych, omijając Słońce (które buchało prawdziwymi płomieniami), i zbliżały się po kolei do planet. Zwinnie opłynęły Merkurego i podchodziły do modelu Ziemi. W pewnej od niego odległości, gdy rozmiarami dorównywał pozornej średnicy prawdziwej Ziemi, trudno było, patrząc ze statku, odróżnić ojczystą naszą planetę od tego szklanego globusa dwudziestometrowej średnicy, oświetlonego od wewnątrz błękitnymi jarzeniówkami — tak wielkie było podobieństwo. Zdawało mi się, że słyszę chóralne okrzyki podziwu i zdumienia, jakimi dzieci zawsze omal nie rozsadzały astrokaru na widok tego cudownego powstania „bliźnięcia” Ziemi. Próbowałem odszukać wzrokiem modele Jupitera i Saturna, lecz toczyły się w mrokach zbyt daleko.

Gea długo wisiała nad parkiem próżni i zacząłem się zastanawiać, czy nie jest uszkodzona, potem jednak pomyślałem, że nasi astrogatorzy też byli przecież kiedyś dziećmi.

Rankiem trzeciego dnia pobytu na Gei, zajrzawszy do pustego szpitala i pokręciwszy się po sali operacyjnej, wsiadłem do windy i pojechałem na piąty pokład, noszący nieoficjalną, lecz używaną powszechnie nazwę „miasta”. Jest to system pięciu prostych, równoległych korytarzy schodzących się końcami w dwu wielkich salach. Ta, do której zaniosła mnie winda, była półokrągła, z kwietnikiem i białym, marmurowym posągiem pośrodku; w łukiem biegnącej ścianie otwierały się ujścia pięciu korytarzy, tak prawie przestronnych jak ulice. Każdy rozjaśniało światło innego koloru; środkiem biegł wąski kwietnik, a na ścianach były z fantazją wymalowane fasady wyimaginowanych domków; tam gdzie malowany dom miał bramę wejściową, znajdowały się prawdziwe drzwi wiodące do mieszkania. Wszedłem w głąb korytarza oświetlonego cytrynowymi lampami. Chciałem już zawrócić, znudzony bezcelową wędrówką, gdy w oddali dostrzegłem znajomą, krępą postać Ter Haara. Obaj ucieszyliśmy się ze spotkania.

— Zwiedzasz Geę? — powiedział. — Doskonale! Wiesz, jak się nazywały ulice w starożytnych miastach? Nazwy ich pochodziły od zawodu mieszkańców, więc na przykład Garncarska, Szewska, Kowalska… Masz tu ten stary obyczaj w nowej postaci: jesteśmy na ulicy Fizyków; gdybyśmy wrócili tam, na tę salę, zobaczyłbyś inne: zieloną — Biologów, różową — Mechaneurystów…

— Po co te kolory? — spytałem. — Jakieś karnawałowe…

— Dla ułatwienia orientacji i urozmaicenia. No, to już nie zabłądzisz w naszym mieście; teraz musisz poznać ludzi; z tym dłuższa historia…

Stał na lekko rozstawionych nogach i pocierał palcami podbródek.

— Nad czym myślisz? — spytałem.

— Zastanawiam się, dokąd najpierw pójdziemy. Wziął mnie pod rękę. Przeszliśmy kilkadziesiąt kroków

i stanęliśmy przed wymalowanym na ścianie domkiem o słomianym dachu, na którym siedział w gnieździe również wymalowany bocian i patrzał na nas przekrzywiając zabawnie głowę.

— Tu mieszka Rudelik — rzekł Ter Haar przystając. — Chciałbym, żebyś go poznał bliżej. Warto.

— Ten?…

— Tak, ten znakomity, od fizyki atomowej. Pozwól. Otworzył drzwi. Ukazał się mały przedsionek, na jego

końcu drugie drzwi. Historyk przepuścił mnie. Wszedłem pierwszy i zaraz się zatrzymałem, bo otoczyła mnie ciemność. Popchnięty lekko przez towarzysza, postąpiłem jeszcze krok i stanąłem zdumiony.

Tuż przede mną, na czarnym jak smoła, obsypanym gwiazdami niebie wznosił się pionowy zwał grani skalnej, na przemian pręgowany absolutną czernią mroku i białością rozpalonego żelaza; ta grań przechodziła w piłę poszarpanych szczytów, zmierzającą gigantycznym łukiem w horyzont, gdzie bardzo nisko, tuż nad kamienną pustynią, wisiała ciężka, błękitna tarcza Ziemi. Od pierwszego wejrzenia poznawało się krajobraz Księżyca. Pod stopami miałem głaz pocięty drobnymi szczelinami; jego powierzchnia w odległości sześciu kroków urywała się jak nożem ścięta. Tam, rozparty wygodnie między dwoma skalnymi blokami, opuściwszy nogi w przepaść, siedział młody, dwudziestokilkuletni człowiek w popielatym, domowym ubraniu. Na nasz widok uśmiechnął się szeroko i wstał.

— Gdzież to jesteśmy? — spytałem, wymieniając z nim mocny uścisk dłoni.

Ter Haar podszedł tymczasem nad sam brzeg przepaści. Widok był urzekający. Ściana spadała w dół potwornymi susami, cała w czarnych jamach i chropawych wypiętrzeniach; kilkaset metrów niżej sterczały z niej grzebieniaste igły, błyszczące w słońcu; samo dno urwiska, skryte w cieniu, było niewidoczne.

— Jesteśmy na północnej przełęczce Hadleya — rzekł Rudelik — stąd jest najlepszy widok na tamtą ścianę.

Wyciągniętą ręką wskazał osłoneczniony wiszar, pokryty cienkimi, czarnymi wyżłobieniami, z wychylonym w próżnię grzybiastym nawisem szczytu.

— Nieprzebyta ściana! — rzekłem z mimowolnym szacunkiem. Obudził się we mnie alpinista albo raczej selenista, bo nieraz bywałem na księżycowych wspinaczkach.

— Niestety, na razie tak — powiedział Rudelik i uśmiechnął się po raz drugi, ale nieco żałośnie. — Cztery razy chodziłem tam z bratem. No, nie dałem jeszcze za wygraną.

— Pewnie — powiedziałem. — Tam jest chyba ze trzydzieści metrów przewieszki, co?

— Czterdzieści metrów — sprostował Rudelik. — Teraz myślę, że gdybym spróbował po raz piąty, tam gdzie ten żlebik… Widzisz go?

— Czy nie kończy się ślepo? — zauważyłem i chciałem przejść nieco dalej, żeby wypatrzyć to zawrotne miejsce, ale fizyk z przepraszającym uśmiechem powstrzymał mnie, wyciągając ramię.

— Dalej nie można, bo sobie guza nabijesz! — powiedział.

Zreflektowałem się. Nie byliśmy przecież na Księżycu!

— No i co ty tu robisz teraz? — spytałem.

— Nic, tak patrzę. Zaczarowało mnie to miejsce. Ale siadajcie. O tu — wskazał ów występ nad przepaścią.

Poszliśmy za jego radą.

— Ładne masz mieszkanie… — powiedziałem półgłosem, mając we wzroku nagą, upiorną dzikość księżycowego krajobrazu, jakby pochwyconą na jedno mgnienie w straszliwej erupcji i zatrzymaną tak na wieki. Pięć kilometrów pod nami, otoczone piłą grzbietu, leżało martwe, płaskie, porznięte głębokimi rozpadlinami dno krateru.

— I umeblowanie niebrzydkie… — dodałem, stukając palcem w głaz, który wydał pusty odgłos jak skrzynia.

Rudelik zaśmiał się krótko.

— Kiedy byłem tu, a raczej tam, po raz ostatni — wyjaśnił po chwili — wpadłem na pewien pomysł, który później wyleciał mi z głowy, pomyślałem więc, że może przypomnę go sobie znalazłszy się na tym samym miejscu. To taka stara rada, wiecie…

— I co, przypomniałeś sobie?

— Nie, ale… mimo to… trudno było porzucić to wszystko… Jednakże już chyba czas, co?

Wychylił się w przepaść, aż mimo woli poczułem brzydki dreszcz, i wykonał drobny ruch ręką. Naraz cały księżycowy krajobraz zniknął jak zdmuchnięty. Równocześnie roześmialiśmy się z Ter Haarem w głos: siedzieliśmy wszyscy na biurku, z nogami zwisającymi tuż nad podłogą, w niewielkim, trójokiennym pokoju. W kącie stał automat matematyczny o bursztynowej polewie. Między fotelikami, nisko na ścianie wisiała fotografia; nachyliwszy się, poznałem oglądaną przed chwilą „w naturze” ścianę księżycową. Zdjęcie było niewielkie, a przecież nie traciła na nim swej groźnej dzikości.

Загрузка...