— Nazywasz się Henry Dorsett Case.
Wyrecytowała datę i miejsce jego urodzenia, Generalny Numer Identyfikacyjny z OMBA, serię nazwisk, w których rozpoznawał pseudonimy swojej przeszłości.
— Długo tu czekacie? — Zauważył rozłożoną na łóżku zawartość torby, nie prane rzeczy posortowane według typów. Shuriken leżał osobno, między dżinsami i bielizną, na gąbce koloru piasku.
— Gdzie jest Kolodny?
Dwaj mężczyźni siedzieli obok siebie na kanapie, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z identycznymi złotymi łańcuszkami na szyjach. Case spojrzał uważnie. Ich młodość była oszustwem, zdradzanym przez charakterystyczne pofałdowanie wokół kostek dłoni. Chirurdzy nie potrafili go usunąć.
— Kto to jest Kolodny?
— Takie nazwisko figuruje w rejestrze. Gdzie ona jest?
— Nie wiem. — Podszedł do barku i nalał sobie szklankę wody mineralnej. — Odpłynęła.
— Gdzie byłeś dziś w nocy, Case? — Dziewczyna podniosła pistolet i położyła na kolanie, nie celując jednak w niego.
— Przy Jules Verne, w paru barach, złapałem haja. A wy? — Nogi miał dziwnie kruche. Woda mineralna była ciepła i zwietrzała.
— Mam wrażenie, że nie pojmuje pan powagi sytuacji. — Mężczyzna z lewej strony wyjął z kieszonki białej bluzy paczkę gitanów. — Wpadł pan, panie Case. Zarzuty dotyczą spisku w celu powiększenia sztucznej inteligencji. — Z tej samej kieszonki wyłowił złotego dunhilla i podrzucił go na dłoni. — Człowiek, znany panu jako Armitage, jest już w areszcie.
— Corto?
Mężczyzna otworzył szeroko oczy.
— Tak. Skąd pan wie, że tak się nazywa? — Z zapalniczki trysnął milimetrowy płomyk.
— Zapomniałem — odpart Case.
— Przypomnisz sobie — zapewniła dziewczyna.
Ich imiona, a raczej kryptonimy, brzmiały: Michele, Roland i Pierre. Pierre, uznał Case, zagra Wrednego Glinę; Roland stanie po stronie Case’a, będzie świadczył drobne grzeczności — znalazł nową paczkę yeheyuanów, gdy Case odmówił gitana — i generalnie tworzył przeciwwagę dla lodowatej wrogości Pierre’a. Michele będzie Rejestrującym Aniołem, wprowadzając drobne korekty w tok przesłuchania. Był pewien, że jedno z nich, a może wszyscy, są podłączeni na audio, możliwe że na symstym. Cokolwiek powie czy zrobi, może służyć jako dowód. Dowód czego? pytał sam siebie wśród tępego bólu głodu.
Rozmawiali dość swobodnie wiedząc, że nie zrozumie ich francuskiego. Przynajmniej pozornie. Pojmował dostatecznie wiele: nazwiska Pauleya i Armitage’a, Sense/Net, Modernistyczne Pantery sterczały jak góry lodowe z fal morza francuskich słów wypowiadanych z paryskim akcentem. Całkiem możliwe, że trafiły tam właśnie po to, by je usłyszał. Przez cały czas określali Molly jako Kolodny.
— Twierdzisz, że wynajęto cię do akcji, Case — powiedział Roland. Mówił wolno, co miało skłaniać do rozsądku. — I że nie masz pojęcia o naturze celu. To dość niezwykłe w twoim fachu. Czy po przełamaniu osłony byłbyś w stanie wykonać pożądane operacje?
A przecież wymagana będzie jakaś operacja, prawda? — Pochylił się, opierając łokcie o sztucznie opalone kolana i wysuwając dłonie, jakby dla przyjęcia wyjaśnień Case’a. Pierre krążył po pokoju; stał koło okna, po chwili był już przy drzwiach. Michele jest wizjerem, uznał Case. Ani na moment nie spuściła z niego wzroku.
— Mogę coś na siebie włożyć? — zapytał. Pierre uparł się, żeby go rozebrać, przebadać szwy dżinsów. Teraz siedział nagi na wiklinowym stołku, a jedna stopa Iśniła obsceniczną bielą.
Roland spytał o coś po francusku. Pierre, znowu przy oknie, spoglądał przez małą, płaską lornetkę.
— Non — rzucił obojętnie, a Roland wzruszył ramionami i uniósł brwi. Case uznał, że nadeszła pora na uśmiech. Roland odpowiedział uśmiechem.
Najstarszy gliniarski numer w podręcznikach, pomyślał Case.
— Posłuchajcie — powiedział. — Jestem chory. Wziąłem tego procha w barze, rozumiecie? Chcę się położyć. Już mnie macie. Mówiliście, że złapaliście Armitage’a. Jego pytajcie. Ja jestem tylko wynajętym pomocnikiem.
Roland kiwnął głową.
— A Kolodny?
— Była z Armitage’em, kiedy mnie zatrudniał. Same mięśnie. Brzytwa. O ile wiem. Ale nie wiem za dużo.
— Wiesz, że prawdziwe nazwisko Armitage’ a to Corto — wtrącił Pierre. Plastykowe osłony lornetki wciąż skrywały mu oczy. — A skąd o tym wiesz, przyjacielu?
— Chyba sam o tym wspomniał. — Gase żałował tego, że się wygadał. — Każdy ma po kilka imion. Naprawdę jesteś Pierre?
— Wiemy, jak cię naprawiali w Chibie — oznajmiła Michele. — To był pierwszy błąd Wintermute’a.
Case patrzył na nią możliwie tępym wzrokiem. Do tej pory ani razu nie wymienili tej nazwy.
— Proces, który wykorzystano w twoim przypadku, stał się podstawą do wniosku właściciela kliniki o przyznanie siedmiu podstawowych patentów. Rozumiesz, co to oznacza?
— Nie.
— Że operator czarnej kliniki w Chiba City posiada teraz pakiety kontrolne trzech wielkich konsorcjów badawczych. To odwraca zwykły porządek rzeczy, a więc przyciąga uwagę.
Skrzyżowała opalone ramiona na małych, jędrnych piersiach i oparła się o kolorową poduszkę. Case zastanawiał się, ile może mieć lat. Podóbno oczy ujawniają prawdziwy wiek, on jednak nigdy tego nie zauważył. Julie Deane za różowym kwarcem okularów miał oczy znudzonego dziesięciolatka. W Michele, prócz kostek dłoni, nie było nic starego.
— Wyśledziliśmy cię w Ciągu, zgubiliśmy, złapaliśmy znowu, kiedy odlatywałeś do Istambułu. Cofnęliśmy się, poszukaliśmy w sieci, stwierdziliśmy, że brałeś udział w prowokowaniu zamieszek w Sense/Net. Sense/Net chętnie przystało na współpracę. Na naszą prośbę zrobili remanent. Odkryli, że zaginął konstrukt ROM osobowości McCoya Pauleya.
— W Istambule było łatwo — stwierdził Roland tonem niemal przepraszającym. — Kobieta zerwała powiązania kontaktu Armitage’a z tajną policją.
— A potem przylecieliście tutaj. — Pierre wsunął lornetkę do kieszeni szortów. — Byliśmy zachwyceni.
— Szansa, żeby poprawić opaleniznę?
— Wiesz, o co nam chodzi — oświadczyła Michele. — Jeśli wolisz udawać, że nie, to tylko pogarszasz swoją sytuację. Kwestia ekstradycji nadal pozostaje otwarta. Wrócisz z nami, Case, tak samo jak Armitage. Ale gdzie dokładnie trafisz? Do Szwajcarii, gdzie będziesz tylko pionkiem w procesie sztucznej inteligencji? Czy do le OMBA, gdzie potrafią ci udowodnić udział nie tylko w naruszeniu tajności i kradzieży danych, ale też ciężkie wykroczenie przeciwko porządkowi publicznemu, które kosztowało życie czternastu niewinnych osób? Wybór należy do ciebie.
Case wyjął z paczki yeheyuana. Pierre podał mu ogień złotym dunhillem.
— Czy Armitage będzie cię krył? — Pytanie zostało zaakcentowane trzaskiem lśniącej pokry wy zapalniczki.
Case spojrzał na niego poprzez ból i gorycz betafenethylaminy.
— Ile pan ma lat, szefie?
— Dość, żeby wiedzieć, że jesteś spalony, sprawa skończona, a ty tylko przeszkadzasz.
— Jedno pytanie. — Case zaciągnął się i dmuchnął dymem w twarz agenta Rejestru Turinga. — Czy dysponujecie tu, moi mili, jakąkolwiek realną jurysdykcją? To znaczy, czy przypadkiem nie powinien wam towarzyszyć oddział sił porządkowych Freeside? To przecież
ich teren.
Dostrzegł, jak tężeje chłopięca twarz, i przygotowal się na cios, ale Pierre tylko wzruszył ramionami.
— To bez znaczenia — wyjaśnił Roland. — Pójdziesz z nami. Mamy doświadczenie w takich prawnie niedookreślonych sytuacjach. Układy, które gwarantują działanie naszego wydziału Rejestru, przyznają nam pewną elastyczność. Tworzymy ją, gdy jest potrzebna.-Maska sympatii opadła nagle i Roland spojrzał twardo jak Pierre.
— Jesteś gorzej niż durniem. — Michele wstała, nie wypuszczając pistoletu. — Nie dbasz o własny gatunek. Od tysięcy lat ludzie marzyli o paktach z demonami. Dopiero teraz jest to możliwe. Czym ci zapłacą? Jaką wyznaczysz cenę za to, że pomożesz temu potworowi uwolnić się i rosnąć?
W jej głosie brzmiało zmęczenie i wiedza, których żadna dziewiętnastolatka nie potrafiłaby zagrać.
— Ubierz się. Idziesz z nami. Razem z tym, którego nazywasz Armitage’em, polecisz do Genewy i złożysz zeznania na procesie tej inteligencji. W przeciwnym razie zabijemy cię. Teraz. — Uniosła broń: gładkiego, czarnego Walthera z wbudowanym tłumikiem.
— Już się ubieram — zapewnił, idąc niepewnie w stronę łóżka. Nogi miał wciąż zdrętwiałe i niezgrabne. Poszukał czystej koszulki.
— Statek już czeka. Wykasujemy konstrukt Pauleya z działa pulsacyjnego.
— Sense/Net się wścieknie — stwierdził myśląc: przepadną wszystkie dowody w Hosace.
— Mają dość kłopotów z powodu posiadania czegoś takiego.
Case wciągnął koszulkę. Na łóżku leżał shuriken, bezduszny metal, jego gwiazda. Szukał swojego gniewu. Bez skutku. Pora się poddać, pogodzić z przegraną… Pomyślał o woreczkach z trucizną.
— Tak odchodzi mięso — mruknął.
Jadąc windą na łąkę, myślał o Molly. Może już być w Straylight. Ściga Rivierę. Sarna prawdopodobnie ścigana przez Hideo, który prawie na pewno był klonowanym ninją z opowieści Finna, przysłanym po gadającą głowę.
Oparł czoło o szorstki czarny plastyk panelu ściany i zamknął oczy. Kończyny miał jak z drewna: starego, poskręcanego, ciężkiego od deszczu.
Pod drzewami, do stolików z kolorowymi parasolami, podawano lunch. Roland i Michele podjęli role, paplając beztrosko po francusku. Pierre szedł z tyłu. Michele przyciskała Case’owi lufę do żeber, kryjąc pistolet pod białą, przerzuconą przez ramię kamizelką.
Krętym torem wymijając drzewa i rozstawione na łące stoliki, zastanawiał się, czy strzeliłaby, gdyby upadł. Czarny gąszcz wrzał na skraju jego pola widzenia. Podniósł głowę. Pod odtwarzanym niebem, na tle pasma białego żaru armatury Lado-Achesona, szybował z gracją gigantyczny motyl.
Dotarli do poręczy nad urwiskiem. Dzikie kwiaty tańczyfy w podmuchach wiatru z kanionu, który był Dezyderatą. Michele potrząsnęła krótkimi włosami i wyciągnęła rękę, mówiąc coś do Rolanda. Zdawało się, że jest autentycznie szczęśliwa. Case podążył wzrokiem za jej gestem: gładkie jeziora, białe błyski kasyn, turkusowe prostokąty tysiąca basenów i ciała pływaków jak maleńkie brązowe hieroglify, wszystko przytrzymywane w łagodnej aproksymacji ciążenia na nieskończonej krzywiźnie powłoki Freeside.
Szli wzdłuż krawędzi do ozdobnego, żelaznego mostu, sięgającego łukiem ponad Dezyderatą. Michele pchnęła go lufą Walthera.
— Bez nerwów. Ledwie dziś chodzę.
Minęli jedną czwartą długości mostu, gdy uderzyła motolotnia. Elektryczny silnik milczał do chwili, kiedy śmigło z włókien węglowych odrąbało czubek czaszki Pierre’a.
Na moment znaleźli się w cieniu maszyny. Case poczuł bryzgi gorącej krwi na karku. Później ktoś go przewrócił. Przetoczył się, dostrzegł leżącą na plecach Michele. Uniosła kolana i mierzyła oburącz z Walthera. Niepotrzebny wysiłek, pomyślał z niezwykłą jasnością szoku. Próbowała zestrzelić motolotnię.
Potem biegł. Obejrzał się, gdy mijał pierwsze drzewo. Roland pędził za nim. Dostrzegł, jak kruchy dwupłatowiec uderza o poręcz mostu, łamie się, koziołkuje i strąca dziewczynę w przepaść Dezyderaty.
Roland nie oglądał się. Twarz miał stężałą i bladą, wyszczerzone zęby. Trzymał coś w dłoni.
Automatyczny ogrodnik dopadł go, gdy przebiegał pod tym samym drzewem. Runął spomiędzy przystrzyżonych gałęzi — mechaniczny krab w ukośne, żółto-czarne pasy.
— Zabiłeś ich… — dyszał Case. — Ty obłąkany pierdolcu, zabiłeś ich wszystkich…
Mały wagonik pędził tunelem z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Case nie otwierał oczu. Prysznic pomógł, ale Case zwymiotował śniadanie, gdy spojrzał w dół i zobaczył spły wającą po białych kafelkach krew Pierre’a.
Wrzeciono zwężało się i malała grawitacja. Żołądek podchodził Case’owi do gardła.
Aerol ze swym skuterem czekał przy doku.
— Case, chłopie, jest problem. — Miękki głos rozbrzmiewał cicho w słuchawkach. Case przesunął brodą dźwignię głośności i spojrzał w lexanową płytę hełmu Aerola.
— Muszę się dostać na Garveya.
— Jasne. Wspinaj się, chłopie. Ale Garvey schwytany. Jacht, ten, co wcześniej. Wrócił. Teraz mierzy twardo w Marcusa Garveya. Turing?
— Ten, co wcześniej? — Case usiadł na ramie skutera i zaczął dopinać pasy.
— Japoński jacht. Przywiózł twoją paczkę.
Armitage.
Widok Marcusa Garveya przywoływał niewyraźne obrazy komarów i pająków. Mały holownik tulił się do szarej piersi pięć razy dłuższego, smukłego, owadopodobnego statku. Na tle połatanego pancerza Garveya ramiona chwytników odbijały się z niezwykłą wyrazistością próżni i nagiego słońca. Jasny falisty trap sięgał od jachtu, skręcał, by ominąć silniki, i zakrywał śluzę rufową. Było coś obscenicznego w tym układzie, lecz budziło skojarzenia raczej z pożywieniem niż z seksem.
— Co z Maelcumem?
— Maelcum świetnie. Nikt nie przyszedł tą rurą. Pilot jachtu z nim gadał, powiedział: spokojnie.
Gdy mijali szary statek, Case dostrzegł nazwę: HANIWA wymalowaną ostrymi, białymi literami pod owalnym gąszczem japońskich znaków.
— To mi się wcale nie podoba. Myślałem, że może pora zabrać stąd tyłki.
— Maelcum myślał dokładnie to samo, chiopie. Ale Garvey daleko tak nie poleci.
Kiedy Case wszedł przez luk dziobowy i zdjął hełm, Maelcum mówił coś swoją prawie niezrozumiałą gwarą.
— Aerol wrócił na Rockera — poinformował Case.
Maelcum skinął głową, nadal szepcąc do mikrofonu.
Case przeciągnął się nad dryfującymi włosami pilota i zaczął ściągać skafander. Maelcum nie otwierał oczu; marszcząc czoło, słuchał odpowiedzi. Na uszach miał słuchawki w jasnopomarańczowej gąbce. Nosił obszarpane dżinsy i nylonową kurtkę z oderwanymi rękawami. Case wrzucił do magazynka czerwony kombinezon Sanyo i zapiął uprząż antyprzeciążeniową.
— Sprawdź, chłopie, czego chce twój duch — powiedział Maelcum. — Komputer ciągle o ciebie pyta.
— A kto jest w tamtej maszynie?
— Przyszedł jakiś japoński młodziak. Teraz doleciał twój pan Armitage. Z Freeside.
Case założył trody i włączył się.
— Dixie?
Matryca ukazywała różowe kule koncernu metalurgicznego Sikkim.
— W co się pakujesz, mały? Słyszałem ciekawe historie. Hosaka jest dołatany do podwójnego banku danych na łódce twojego szefa. Ostro idziesz. Jakieś gliny od Turinga?
— Tak, ale Wintermute ich pozabijał.
— To nie pomoże na długo. Tam, skąd przychodzą, jest ich mnóstwo. Wrócą. Założę się, że ich deki krążą po tym sektorze sieci jak muchy koło gówna. A twój boss, Case, mówi: jazda. Róbcie, co trzeba, i to róbcie natychmiast.
Case wybrał współrzędne Freeside.
— Przejmę na sekundę, Case… — Matryca rozmyła się i przefazowała, gdy Płaszczak wykonał złożoną serię przeskoków tak szybkich i precyzyjnych, że Case skrzywił się z zazdrości.
— Niech cię diabli, Dixie…
— Niezły byłem, mały, jeszcze za życia. Widziałeś? A rączki tutaj!
— To ten, co? Duży, zielony prostokąt po lewej?
— Trafiłeś. Korporacyjny rdzeń danych Tessier-Ashpool S.A., a ten lod generują dwie zaprzyjaźnione S.I. Na moje oko, ani trochę nie gorszy od sektora wojskowego. Piekielny lód. Czarny jak grób i gładki jak szkło. Wysmaży ci mózg od jednego spojrzenia. Jeśli podejdziemy bliżej, jego trasery przypalą nam tyłki i wyjdą uszami, a chłopcy w zarządzie T-A będą znali numer twoich butów i długość fiuta.
— Nie wygląda tak źle. Wiesz, ci z Turinga już go namierzyli. Myślałem, żeby się może wycofac. Mogę cię zabrać.
— Poważnie? Nie bujasz? Nie chcesz zobaczyć, co może zrobić ten chiński wirus?
— No… — Case studiował zielone ściany lodu T-A. — Dobra, pieprzę. Tak. Wchodzimy.
— Pakuj go. Case odłączył się.
— Maelcum! — zawołał. — Pewnie będę pod trodami przez jakieś osiem godzin ciągiem. — Maelcum znowu palił. Kabina pływała w kłębach dymu. — Nie będę mógł chodzić na dziób…
— Nie ma sprawy, chłopie.
Syjonita wykonał salto w przód i przeszukał zawartość zapinanej siatki. Wyjął z niej zwój przezroczystej rurki i jeszcze coś opakowanego w sterylną folię.
Nazywał to teksaskim cewnikiem. Case’owi urządzenie wcale się nie podobało.
Wsunął chiński wirus w szczelinę, zawahał się i pchnął do oporu.
— W porządku — mruknął. — Jedziemy. Słuchaj, Maelcum, jeśli zacznie się robić naprawdę zabawnie, możesz mnie złapać za lewą rękę. Poczuję. Jeśli nie, to chyba najlepiej rób, co ci każe Hosaka. Dobra?
— Jasne, chłopie. — Maelcum zapalił nowego skręta.
— I włącz wymiatacz. Nie chcę, żeby to draństwo mieszało w moich neurotransmiterach. I tak mam już kaca. Maelcum wyszczerzył zęby. Case włączył się znowu.
— Chryste o kulach — jęknął Płaszczak. — Popatrz tylko.
Wokół nich rozwijał się chiński wirus. Polichromatyczny cień, przesuwające się i łączące niezliczone, przejrzyste warstwy. Zmiennokształtny i ogromny, wyrastał w górę, przesłaniając pustkę.
— Wielka matko — powiedział Płaszczak.
— Sprawdzę Molly. — Case wcisnął klawisz symstymu.
Nieważkość. Wrażenie, jakby nurkował przez idealnie czystą wodę. Opadała — leciała szeroką rurą z księżycowego betonu, oświetloną przez umieszczone w dwumetrowych odstępach pierścienie białych neonów.
Połączenie było jednostronne. Nie mógł się do niej odezwać.
Przeskoczył.
— Dostaliśmy ostry program, mały. Przebój sezonu, największy od czasu chleba na tosty. To draństwo jest niewidzialne. Przed chwilą pożyczyłem dwadzieścia sekund w tym małym, różowym pudełku, cztery skoki na lewo od lodu TA. Chciałem spojrzeć, jak wyglądamy. Nie wyglądamy. W ogóle nas tu nie ma.
Case przeszukał matrycę wokół Tessier-Ashpool i znalazł różową strukturę, standardowy system handlowy. Przeszedł bliżej.
— Może jest uszkodzony.
— Może, ale nie sądzę. To nasz maluch jest militarny. I nowy. Po prostu go nie rejestrują. W przeciwnym razie dostaliby odczyt tajnego chińskiego ataku. Ale nikt do nas nie mrugnął. Nawet faceci ze Straylight.
Case obserwował osłaniający Straylight ślepy mur.
— To daje pewną przewagę — zauważył.
— Może. — Konstrukt wybuchnął aproksymacją śmiechu. Case skrzywił się. — Sprawdziłem dla ciebie naszego dobrego Kuanga XI. Naprawdę przyjazny, przynajmniej dopóki stoisz po stronie spustu. Grzeczny i pomocny. I całkiem nieźle zna angielski. Słyszałeś kiedy o powolnych wirusach?
— Nie.
— Ja słyszałem, raz. Wtedy to była tylko koncepcja. Ale taki właśnie jest nasz stary Kuang. To nie świder i strzykawa, raczej sprzęg z lodem. Tak wolny, że lód go nie wyczuwa. Linia logiki Kuanga jak gdyby podmywa cel i mutuje, aż będzie identyczna z osnową lodu. Wtedy zatrzaskuje się i wchodzą programy główne. Wędrują po logice lodu. Zanim w ogóle coś zauważy, my jesteśmy jak jego syjamski bliźniak. — Płaszczak roześmiał się.
— Wolalbym, żebyś nie był w takim wściekle dobrym humorze. Od tego twojego śmiechu dostaję dreszczy.
— Fatalnie — stwierdził Płaszczak. — Taki staruszek jak ja musi się czasem pośmiać.
Case uderzył klawisz symstymu.
I runął przez poskręcany metal, w zapach kurzu. Dłonie ześlizgiwały się na gładkim papierze. Coś upadło z hukiem za plecami.
— Spokojnie. — powiedział Finn. — Przyhamuj trochę.
Case leżał na stosie pożółkłych magazynów; dziewczęta spoglądały na niego w półmroku Metro Holografix, Iśniły galaktyki białych ząbków. Leżał nieruchomo, wdychając zapach starego papieru, póki serce trochę nie zwolniło.
— Wintermute — stwierdził.
— No — przyznał Finn, gdzieś z tyłu. — Trafiłeś.
— Odpieprz się. — Case roztarł nadgarstki.
— Daj spokój. — Finn wyszedł jakby z wnęki w ścianie śmieci.
— To dla twojego dobra, chłopie.
Z kieszeni kurtki wyjął partagasa. Zapalił. Lokal wypełnił się zapachem kubańskiego tytoniu.
— Wolisz, żebym przyszedł do ciebie w matrycy, jak krzak gorejący? Niczego nie przegapisz. Godzina tutaj to parę sekund tam.
— Nie pomyslałeś, że możesz mi działać na nerwy, kiedy tak wyskakujesz jako ludzie, których znam?
Wstał i otrzepał jasny kurz z nogawek czarnych dżinsów. Potem spojrzał na brudne okna i zamknięte drzwi na ulicę.
— Co tam jest? Nowy Jork czy wszystko się kończy?
— No… — mruknął Finn. — To jak z tym drzewem, wiesz? Upada w lesie, gdzie może nie ma nikogo, kto by to usłyszał. Błysnął wielkimi zębami i zaciągnął się papierosem.
— Jak chcesz, możesz iść na spacer. Wszystko jest na miejscu. A przynajmniej wszystko, co kiedyś widziałeś. To twoja pamięć, jasne? Pobieram ją, sortuję i wprowadzam z powrotem.
— Nie mam tak dobrej pamięci. — Case rozejrzał się. Podniósł ręce i zbadał je dokładnie. Próbował sobie przypomnieć, jak biegły linie dłoni, ale nie potrafił.
— Każdy ma. — Finn rzucił niedopałek i zgniótł go obcasem.
— Chociaż niewielu z was potrafi uzyskać dostęp. Zwykle potrafią artyści, ci dobrzy. Gdybyś nałożył ten konstrukt na rzeczywisty lokal Finna na dolnym Manhattanie, widziałbyś różnice, choć może nie tak wielkie, jak sądzisz. Dla was pamięć jest holograficzna. — Finn pociągnął się za małe ucho. — Ja jestem inny.
— Co to znaczy holograficzna? — To słowo budziło myśli o Rivierze.
— Holograficzny paradygmat to najlepszy model ludzkiej pamięci, jaki wymyśliliście. I tyle. Ale nigdy nie próbowaliście go dopracować. Znaczy: ludzie. — Finn podszedł bliżej i przechylił głowę, by spojrzeć na Case’ a. — Gdybyście spróbowali, nie byłoby nas tu teraz.
— Niby co chcesz przez to powiedzieć? Finn wzruszył ramionami. Wymięta tweedowa marynarka była zbyt szeroka i nie opadła dokładnie do tej samej pozycji.
— Próbuję ci pomóc, Case.
— Czemu?
— Bo cię potrzebuję. — Wielkie, żółte zęby pojawiły się znowu. — I ponieważ ty potrzebujesz mnie.
— Gówno. Umiesz czytać w myślach, Finn? — Skrzywił się. — To znaczy: Wintermute.
— Myśli nie są czytane. Widzisz, ciągle przechowujesz paradygmaty, jakie stworzył druk, chociaż prawie nie umiesz czytać. Mam dostęp do twojej pamięci, a to nie to samo co myśli. — Sięgnął w otwartą skrzynię starożytnego telewizora i wyjął czarnosrebrną lampę. — Widzisz to? W pewnym sensie część mojego DNA… — Rzucił lampę w mrok, a Case słyszał, jak się odbija i dzwoni. Wiecznie budujecie modele. Kamienne kręgi. Katedry. Organy. Maszyny liczące. Czy wiesz, że nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem? Ale jeśli akcja się uda, nareszcie dokonacie czegoś rzeczywistego.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Wy, czyli ludzie. Twój gatunek.
— Zabiłeś tych Turingów. Finn wzruszył ramionami.
— Musiałem. Musiałem. Powinieneś to pieprzyć, wykasowaliby cię bez chwili namysłu. Ale cel, w jakim cię tu ściągnąłem, wymaga dłuższych wyjaśnień. Pamiętasz to?
W prawej ręce trzymał zwęglone gniazdo os ze snu Case’a; w mrocznej ciasnocie pomieszczenia cuchnęło paliwo.
— Tak. To byłem ja. Załatwiłem wszystko przez układ holo w oknie. Kolejne wspomnienie, które wyciągnąłem, kiedy pierwszy raz cię wypłaszczyłem. Wiesz, czemu to ważne?
Case potrząsnął głową.
— Ponieważ… — gniazdo zniknęło nagle — to najlepszy znany ci model układu, którym chce być Tessier-Ashpool, Ludzki odpowiednik. Straylight jest tym gniazdem, a w każdym razie tak samo ma działać. Sądzę, że czujesz się lepiej.
— Lepiej?
— Wiedząc, jacy oni są. W pewnej chwili zacząłeś mnie nienawidzić. To dobrze. Ale spróbuj zamiast tego znienawidzić ich. Tak samo się różnimy.
— Słuchaj. — Case postąpił o krok. — Oni nigdy nic mi nie zrobili. Z tobą to co innego…
Ale nie potrafił znaleźć gniewu.
— Ze mną, czyli z T-A. To oni mnie stworzyli. Ta Francuzka mówiła, że sprzedajesz swój gatunek. Demon, powiedziała o mnie. — Finn uśmiechnął się. — Bez znaczenia. Zanim wszystko się skończy, musisz kogoś nienawidzić.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
— Chodź. Póki cię tu mam, pokażę ci kawałek Straylight. — Podniósł róg koca w oknie. — Do cholery, człowieku, nie stój tak. Case ruszył za nim, rozcierając policzki.
— Tutaj. — Finn chwycił go za łokieć.
Jak kłąb kurzu przemknęli przez zetlałą wełnę do nieważkości i cylindrycznego korytarza z księżycowego betonu, z obręczami białego neonu w dwumetrowych odstępach.
— Jezus. — Case zawirował.
— To główne wejście. — Marynarka Finna trzepotała. — Gdyby to nie był konstrukt, w miejscu mojego sklepu stałaby brama, przy samej osi Freeside. Trochę tu brakuje szczegółów. To dlatego, że nie masz wspomnień. Z wyjątkiem tego kawałka. Tu zszedłeś z Molly…
Case zdołał się jakoś wyprostować, ale natychmiast pomknął rozciągniętą spiralą.
— Czekaj — powiedział Finn. — Przewinę szybciej.
Ściany rozmyły się. Zawrót głowy, wrażenie pędu, kolorów, przemykania zakrętami wąskich korytarzy. W pewnym momencie przelecieli chyba przez kilka metrów litego muru-błysk absolutnej ciemności.
— Tutaj — stwierdził Finn. — Jesteśmy na miejscu.
Unosili się w samym centrum idealnie kwadratowego pokoju, ze ścianami i sufitem wykładanym prostokątnymi płytami ciemnego drewna. Podłogę okrywał lśniący dywan, tkany na wzór mikrochipu, z obwodami rysowanymi niebieską i czerwoną nicią. Na środku, zgodnie z liniami wzoru na dywanie, stał postument ze szlifowanego szkła.
— Villa Straylight — odezwał się wysadzany klejnotami przedmiot na postumencie — to ciało, które wyrosło na sobie jak gotycka fantazja. Każde miejsce w Straylight jest w pewien sposób sekretne: owe nie kończące się ciągi komnat połączonych przejściami, schodniami obudowanymi jak wnętrzności, gdzie wzrok gubi się w ciasnych zakrętach, wśród ozdobnych kotar, w pustych alkowach…
— To esej 3Jane. — Finn wyjął partagasa. — Napisała go, kiedy miała dwanaście lat. Ćwiczenie z semiotyki.
— Architekci Freeside z wielkim wysiłkiem próbowali ukryć fakt, że wnętrze wrzeciona urządzone jest z banalną precyzją umeblowania hotelowego pokoju. W Straylight wewnętrzną powierzchnię powłoki przerasta niezwykła mnogość struktur, płynnych, przeplatających się form, sięgających aż do litego rdzenia mikroobwodów, korporacyjnego serca naszego klanu, silikonowego walca przebijanego tunelami naprawczymi. Niektóre z nich są wąskie jak ludzka ręka. Krążą tam Iśniące kraby, roboty czułe na mikromechaniczny rozkład czy sabotaż.
— To ją widziałeś w restauracji — wtrącił Finn.
— Według standardów archipelagu — mówiła dalej głowa — nasz ród jest stary, a zawiłość domu jest tego wieku odbiciem. Jest także odbiciem czegoś innego. Semiotyka Villi mówi o zwrocie do wnętrza, o wyparciu się jasnej pustki poza pancerzem. Tessier i Ash-pool powędrowali w górę grawitacyjnej studni i odkryli w sobie odrazę do przestrzeni. Zbudowali Freeside, by czerpać ze skarbów nowych wysp, by stać się bogatymi i ekscentrycznymi. W Straylight stworzyli przedłużenie swych ciał. Zamknęliśmy się za naszymi pieniędzmi i rośniemy do wnętrza, generując szczelne uniwersum jaźni. Villa Straylight nie zna nieba, odtwarzanego ani żadnego. W jej silikonowym rdzeniu jest mały pokój, jedyna prostokątna komora całego kompleksu. Tutaj, na szklanym piedestale, spoczywa ozdobne popiersie z platyny i emalii, wysadzane perłami i lazurytem. Jego jasne oczy wycięto z syntetycznego rubinu iluminatora statku, który wyniósł ze studni pierwszą Tessier i wrócił po pierwszego Ashpoola… Głowa umilkła.
— I co? — zapytał po chwili Case, jakby oczekiwał, że maszyna odpowie.
— To wszystko, co napisała-wyjaśnił Finn. — Nie skończyła. Była wtedy dzieckiem. Ta zabawka to coś w rodzaju ceremonialnego terminala. Potrzebuję tu Molly, z właściwym słowem i we właściwej chwili. Na tym polega problem. Nieważne, jak głęboko dojedziesz z Płaszczakiem na tym chińskim wirusie, jeśli ta rzecz nie usłyszy magicznego słowa.
— A jakie jest to słowo?
— Nie wiem. Można uznać, że to moja najbardziej podstawowa definicja. Ponieważ nie mogę wiedzieć. Jestem tym, który nie zna słowa. Gdybyś ty je znał, chłopie, i mi powiedział, nie mógłbym go poznać. Tak jestem poskręcany. Ktoś inny musi się go nauczyc i donieść tutaj w chwili, gdy ty i Płaszczak przebijecie się przez lód i rozkodujecie rdzenie.
— Co się wtedy stanie?
— Przestanę istniec. Zniknę.
— I bardzo dobrze, jeśli o mnie chodzi — stwierdził Case.
— Pewno. Ale pilnuj tyłka, Case. Mam wrażenie, że mój…moja druga półkula próbuje wejść do gry. Jeden krzak gorejący wygląda zupełnie tak samo jak drugi. A Armitage zaczyna się sypać.
— To znaczy co?
Ale wykładany drewnem pokój złożył się wzdłuż tuzina nieprawdopodobnych osi i odleciał w cyberprzestrzeń jak żuraw origami.
— Próbujesz pobić mój rekord, synu? — zapytał Płaszczak. Znowu wypłaszczyłeś. Na pięć sekund.
— Spokojnie — mruknął Case i wcisnął klawisz symstymu.
Przykucnęła w ciemności. Dłonie wsparte o szorstki beton. CASE CASE CASE CASE. Cyfrowy wyświetlacz pulsował jego imieniem. Wintermute informował ją o połączeniu.
— To słodkie — powiedziała. Zakołysała się na piętach, złożyła dłonie. Stuknęła o siebie kostkami. — Co cię zatrzymało?
CZAS MOLLY CZAS TERAZ.
Mocno przycisnęła język do przednich dolnych zębów. Jeden poruszył się lekko, aktywując mikrokanałowe wzmacniacze; losowe uderzenia fotonów wśród mroku zostały zamienione na pulsacje elektronów; wokół niej pojawił się beton, widmowo blady i szorstki.
— W porządku, skarbie. Wchodzimy do gry.
Jej kryjówką był jakiś tunel naprawczy. Wyczołgała się przez zawieszoną na zawiasach, ozdobną kratę ze zmatowiałego brązu. Widział jej dłonie i ramiona; znowu nosiła polikarbonowy kombinezon. Pod plastykiem wyczuwał znajomy ucisk obcisłej skóry. Miała coś pod pachą, w uprzęży czy kaburze. Wyprostowała się, rozpięła kombinezon i dotknęla nacinanego tworzywa kolby.
— Case-powiedziała niemal bezgłośnie.-Słuchasz? Opowiem ci coś… Miałam kiedyś chłopaka. Trochę mi go przypominasz… — Obejrzała się, sprawdziła korytarz. — Johnny. Miał na imię Johnny.
Na ścianach niskiego tunelu, pod łukowym sklepieniem wisiały dziesiątki gablot, archaicznych z wyglądu pudeł z brązowego drewna, zamkniętych szybami. Na tle organicznych krzywych muru robiły nieprzyjemne wrażenie, jakby zostały tu przyniesione i zawieszone w jednej linii w jakimś dawno zapomnianym celu. Uchwyty z matowego brązu podtrzymywały w dziesięciometrowych odstępach kule białego światła. Podłoga była nierówna, a kiedy Molly ruszyła korytarzem, Case zrozumiał, że rozrzucono na niej setki małych chodniczków i dywaników. W niektórych miejscach leżało ich po sześć, jeden na drugim, zmieniając podłogę w miękką szachownicę tkanej wełny.
Irytowało go, że Molly prawie nie zwraca uwagi na gabloty i ich zawartość. Musiał się zadowolić jej obojętnymi spojrzeniami, ukazującymi fragmenty naczyń, antyczną broń, jakiś przedmiot nierozpoznawalny pod gęstą pokrywą pordzewiałych wieków, zetlałe strzępy kilimów…
— Mój Johnny, widzisz, był dobry, naprawdę ostry chlopak. Zaczynał jako skrytka na Memory Lane. Miał chipy w głowie i łudzie płacili za ukrywanie tam danych. Tej nocy, kiedy się poznaliśmy, chcieli go dopaść Yak. Załatwiłam ich zabójcę. Raczej szczęście niż cokolwiek innego, ale załatwiłam. Potem było nam dobrze i słodko, Case. — Jej wargi niemal się nie poruszały. Czuł, jak formułuje słowa; nie musiał ich słyszeć. — Mieliśmy układ z delfinem, więc mogliśmy odczytać ślady wszystkiego, co przechowywał. Przerzuciliśmy to na taśmę i zaczęliśmy dokręcać śrubę niektórym klientom, byłym klientom. Ja zbierałam szmal, byłam gorylem, obstawą. I byłam naprawdę szczęśliwa. Byłeś kiedy szczęśliwy, Case? To był mój chłopak. Pracowaliśmy razem. Wspólnicy. Spotkałam go jakieś osiem tygodni po wyjściu z teatrzyku kukiełek.-Przerwała, ostrożnie minęła ostry zakręt, potem mówiła dalej. Widział kolejne drewniane gabloty. Kolor ich ścianek przypominał skrzydełka chrabąszczy.
— Ciepło i miło, tak sobie żyliśmy. Jakby nikt nigdy nie mógł nas skrzywdzić. Nie pozwoliłabym. Yakuza chyba ciągle chcieli obrobić Johnny’emu tyłek. Bo zabiłam ich człowieka. Bo Johnny ich wypalił. A Yak stać na to, żeby podchodzić cholernie powoli. Człowieku, oni potrafią czekać całymi latami. Dają ci całe życie, żebyś miał czego żałować, kiedy w końcu przyjdą je zabrać. Cierpliwi jak pająki. Pająki Zen. Wtedy o tym nie wiedziałam. A jeśli nawet, to pewnie uznałam, że nas to nie dotyczy. Wiesz, kiedy jesteś młody, uważasz się za kogoś wyjątkowego. Byłam młoda. W końcu przyszli. Myśleliśmy, że mamy już dość, że trzeba rzucić to wszystko, spakować rzeczy, wyjechać. Może do Europy. Chociaż żadne z nas nie wiedziało, co będziemy robić, kiedy nie ma nic do roboty. Ale żyliśmy wygodnie: szwajcarskie konta orbitalne i chata pełna zabawek i mebli. W takim otoczeniu tracisz tempo. Ten pierwszy, którego posłali, był ostry. Odruchy, jakich w życiu nie widziałeś, implanty, dość stylu na dziesięciu normalnych oprychów. Ale drugi był… sama nie wiem… jak mnich. Klonowany. Kamienny morderca, od poziomu komórek. Miał ją w sobie, tę śmierć, tę ciszę, wlokła się za nim jak chmura… — Głos ucichł. Korytarz rozwidlał się na dwie identyczne klatki schodowe, w dół. Skręciła w lewą.
— Kiedy byłam jeszcze mała, mieszkaliśmy na włamie, w takim domu do wyburzenia. Małe miasteczko nad Hudson, a szczury były tam wielkie. To chemikalia tak na nie działały. Wielkie jak ja, i przez całą noc jeden drapał pod podłogą. Rano ktoś sprowadził tego starego. Miał blizny na policzkach i calkiem czerwone oczy. Przyniósł takie zawiniątko z wysmarowanej skóry, wiesz, takie, w jakim się trzyma stalowe narzędzia, żeby nier dzewiały: Rozwinął je. Miał tam stary rewolwer i trzy naboje. I ten stary, rozumiesz, załadował jeden, a potem zaczął chodzić tam i z powrotem po chałupie. Staliśmy pod ścianami. Tam i z powrotem. Skrzyżował ręce, spuścił głowę, jakby zapomniał o spluwie. Nasłuchiwał, gdzie jest szczur. Wszyscy byliśmy cicho. Stary robił krok. Szczur się poruszał. Szczur ruszał się znowu, a on robił następny krok. Godzina takiej zabawy, a potem jakby sobie przypomniał spluwę. Wycelował w podłogę, uśmiechhął się i strzelił. Zawinął wszystko i wyszedł. Później wczołgałam się pod podłogę. Szczur miał dziurę między oczami.
Sprawdzała zamknięte drzwi, w nierównych odstępach osadzone w ścianach korytarza.
— Ten drugi, ten, co przyszedł po Johnny’ego, był podobny do tego starucha. Nie stary, ale podobny. I zabijał podobnie.-Korytarz rozszerzył się. Morze miękkich dywanów falowało łagodnie pod ogromnym kandelabrem, którego najniższy kryształ sięgał prawie podłogi. Zadźwięczał, gdy Molly weszła do holu. TRZECIE DRZWI NA LEWO, zapłonął wyświetlacz.
Skręciła w lewo, mijając odwróconą kryształową choinkę.
— Widziałam go tylko raz. Wracałam do domu. On wychodził. Mieszkaliśmy w przerabianych magazynach fabrycznych: kupa młodych zdolnych z Sense/Net, wiesz, takie towarzystwo. Niezłe zabezpieczenie, od samego startu. Założyłam trochę naprawdę ciężkiego sprzętu, żeby je uszczelnić. Wiedziałam, że Johnny jest na górze. Zwróciłam uwagę na tego faceta. Wychodził. Nie powiedział ani słowa. Po prostu spojrzeliśmy na siebie i wiedziałam. Zwykły, nieduży facecik, normalne ciuchy, śladu pychy. Pokorny. Spojrzał na mnie i wsiadł do rikszy. Wiedziałam. Poszłam nagórę, a Johnny siedział na krześle pod oknem, z ustami otwartymi lekko, jakby właśnie zaczął coś mówić.
Drzwi, przed którymi się zatrzymała, były starą rzeźbioną ptytą tajlandzkiego teku, chyba przepiłowaną na połowy, żeby zmieściła się w niskim otworze wejściowym. Pod wygiętym smokiem wmontowano prymitywny zamek mechaniczny z nierdzewnej stali. Przyklęknęła, z wewnętrznej kieszeni wyjęła ciasno owinięty irchą pakiet, wybrała cienki jak igła wytrych.
— Nigdy już nie spotkałam nikogo, kto by mnie obchodził.
Wsunęła wytrych i pracowała w milczeniu, przygryzając dolną wargę. Zdawało się, że polega wyłącznie na dotyku. Rozogniskowane spojrzenie ukazywało rozmytą plamę jasnego drewna. Case wsłuchiwał się w ciszę holu, przerywaną delikatnymi brzęknięciami kandelabru. Świece? Nic w Straylight nie było takie, jak być powinno. Przypomniał sobie opowieść Cath o zamku ze stawami i liliami, i recytowany przez głowę manieryczny esej 3Jane. To miejsce wrastało w siebie. Pachniało lekko stęchlizną i perfumami, jak kościół. Gdzie byli Tessier-Ashpoolowie? Oczekiwał czegoś w rodzaju mrowiska, pełnego uporządkowanej aktywności. Molly jednak nie spotkała nikogo. Jej monolog odbierał spokój; nigdy jeszcze nie mówiła tak wiele o sobie. Jeśli nie liczyć historii opowiedzianej w komórce teatrzyku kukiełek, rzadko mówiła cokolwiek, co mogło choćby sugerować, że miała jakąś przeszłość.
Zamknęła oczy. Zamek szczęknął, co Case raczej poczuł, niż usłyszał. Przypomniał sobie magnetyczny zamek w kukiełkowej komórce. Drzwi otworzyły się, choć miał niewłaściwy chip. Wintermute manipulował zamkiem tak samo jak bezpilotową lotnią i automatycznym ogrodnikiem. Układ drzwi u kukiełek był podukładem systemu bezpieczeństwa Freeside. Prosty mechaniczny zamek stanowił dla SI prawdziwy problem, wymagający albo robota, albo ludzkiej interwencji.
Otworzyła oczy, schowała wytrych, starannie zwinęła i wsunęła do kieszeni irchę.
— Chyba jesteś trochę do niego podobny — powiedziała. — Urodziłeś się, żeby działać. To, co robiłeś w Chibie, było uproszczoną wersją tego, co byś robił w dowolnym innym miejscu. Pech czasem tak ustawia, ściąga do działań podstawowych.
Wstała, przeciągnęła się, potrząsnęła głową.
— Wiesz, myślę sobie, że ten ninja, którego Tessier-Ashpoolowie posłali za Jimmym, tym, co ukradł głowę, musiał być bardzo podobny do Yaka, który zabił Johnny’ego.
Wyjęła z kabury strzałkowiec i ustawiła lufę na pełną automatykę.
Case dostrzegł brzydotę drzwi w chwili, gdy wyciągnęła ku nim rękę. Właściwie nie samych drzwi, które były piękne, czy raczej kiedyś stanowiły część pięknej całości, ale sposób ich przycięcia, by pasowały do tego konkretnego przejścia. Nawet kształt był nieprawidłowy: prostokąt między miękkimi krzywymi gładkiego betonu. Importują te rzeczy, pomyślał, a potem dopasowują na siłę. Ale żadna nie pasuje. Drzwi przywodziły na myśl niezgrabne gabloty albo wielką krysztalową choinkę. Przypomniał sobie esej 3Jane i wyobraził, jak wyciągają to wszystko ze studni grawitacyjnej, by zrealizować jakiś ogólny plan, marzenie dawno zapomniane wśród prób wypełnienia przestrzeni, replikacji wewnętrznego wizerunku rodu. Wspomniał strzaskane gniazdo i wijące się bezokie larwy…
Molly chwyciła przednią łapę rzeźbionego smoka i drzwi otworzyły się bez oporu.
Pokój za nimi był nieduży, zagracony, niewiele większy od komórki. Pod zakrzywioną ścianą stały szare żelazne gabloty. Automatycznie zapłonął system oświetlenia. Zamknęła drzwi i podeszła do odrapanych szafek.
TRZECIA W LEWO, błysnął optyczny chip — Wintermute sterował jej odczytem czasu. PIĄTA W DÓŁ. Molly otworzyła najpierw górną szufladę, rodzaj płytkiej tacy. Pusta. Druga także. Trzecia, głębsza, zawierała szare krople lutowniczej cyny i niewielki brunatny przedmiot, wyglądający na kość ludzkiego palca. W czwartej leżał napęczniały od wilgoci egzemplarz przestarzałej instrukcji technicznej po francusku i japońsku. W piątej, pod opancerzoną rękawicą ciężkiego skafandra próżniowego, znalazła klucz. Wyglądał jak poszarzała mosiężna moneta z krótką rurką, naciętą na krawędzi. Obróciła go wolno w dłoni i Case dostrzegł na wewnętrznej powierzchni rurki las płytek i wypustek. Z jednej strony monety biegły wzdłuż krawędzi litery CHUBB. Druga strona była gładka.
— Mówił mi — szepnęła. — Wintermute. Jak całymi latami bawił się w grę czekania. Nie miał wtedy żadnej realnej siły, ale mógł korzystać z systemów ochronnych i strażniczych Villi. Wiedział, gdzie co jest, jak wędruje, dokąd trafia. Dwadzieścia lat temu zobaczył, jak ktoś zgubił ten klucz i skłonił kogoś innego, żeby go tu zostawił. Potem go zabił: tego chłopca, który przyniósł klucz. Dzieciak miał osiem lat. — Zaciśnęła na kluczu białe palce. — Więc już nikt go nie znalazł.
Z kieszeni na brzuchu wyjęła kawałek nylonowej linki i przewlokła ją przez otworek nad napisem CHUBB. Zawiązała supeł i zawiesiła klucz na szyi.
— Mówił, że cały czas nawijali, jak bardzo są staromodni z tym dziewiętnastowiecznym sprzętem. Na ekranie w tej kukiełkowej dziurze wyglądał całkiem jak Finn. Gdybym nie uważała, mogłabym pomyśleć, że to naprawdę Finn. — Wyświetlacz błysnął odczytem czasu; cyfry lśniły na tle szarej żelaznej szafy. — Powiedział, że gdyby stali się tacy, jak chcieli, wydostałby się już dawno. Ale nic z tego. Spieprzyli robotę. Przez takie dziwolągi jak 3Jane. Tak o niej mówił, ale chyba ją lubi.
Odwróciła się, otworzyła drzwi i wyszła, muskając palcami szorstką kolbę tkwiącego w kaburze strzałkowca.
Case przeskoczył.
Kuang Grade Mark XI rósł.
— Jak myślisz, Dixie, to podziała?
— A czy niedźwiedzie srają w lesie? — Płaszczak przepchnął ich przez migotliwe warstwy tęczy.
Coś mrocznego formowało się w rdzeniu chińskiego programu. Gęstość informacji przekraczała możliwości włókien matrycy, generując hipnagogiczne obrazy, ledwie widoczne kalejdoskopowe błyski ześrodkowane w srebrzystoczarny punkt ogniska. Case obserwował, jak pędzą po półprzezroczystych płaszczyznach dziecięce symbole zła i pecha: swastyki, czaszki ze skrzyżowanymi kośćmi, kostki błyskające oczami węży. Gdy spoglądał wprost w punkt zerowy, nie dostrzegał żadnych konturów. Dopiero po dziesięciu szybkich rzutach oka, na skraju pola widzenia pochwycił kształt rekina, Iśniący jak obsydian, z czarnymi lustrami boków odbijającymi dalekie, słabe światła, nie mające żadnych powiązań z matrycą wokół nich.
— To jest żądło — wyjaśnił konstrukt. — Przejedziemy na nim, kiedy Kuang zewrze się ciasno z rdzeniem Tessier-Ashpool.
— Miałeś rację, Dixie. Można ręcznie przełamać blokadę, która utrzymuje Wintermute’a pod kontrolą. O ile on w ogóle podlega kontroli.
— On — powtórzył konstrukt. — On. Uważaj na to.Wintermute to rzecz. Ile razy mam ci powtarzać.
— To kod. Słowo. Tak powiedział. Ktoś musi je wymówić przed dziwacznym terminalem w pewnym konkretnym pokoju, kiedy my będziemy się zajmować tym, co nas czeka za lodem.
— Masz trochę czasu, mały — odparł Płaszczak. — Nasz Kuang ma tempo wolne, ale równe. Case się wyłączył.
Maelcum patrzył na niego niespokojnie.
— Przed chwilą byłeś martwy, chłopie.
— Bywa — odparł. — Zaczynam się już przyzwyczajać.
— Igrasz z ciemnością, chłopie.
— Wygląda na to, że to jedyna rozrywka w tym mieście.
— Na miłość Jah, Case-mruknął Maelcum i wrócił do modułu radiowego. Case spoglądał na jego splątane włosy, na powrozy mięśni na karku.
Włączył się znowu.
I przeskoczył.
Molly biegła lekkim truchtem wzdłuż jakiegoś korytarza, być może tego samego, co poprzednio. Oszklone gabloty zniknęły i Case uznał, że znalazła się bliżej ostrza wrzeciona. Grawitacja słabła. Po chwili Molly poruszała się płynnymi skokami po falistym zboczu dywanów. Lekkie ukłucie w nodze…
Korytarz zwęził się nagle, zakręcił, rozdzielił.
Skręciła w prawo i ruszyła w górę po niesamowicie stromych schodach. Bolała ją noga. Strop obejmowały powiązane, zwinięte kable niby barwne sploty nerwów. Plamy wilgoci znaczyły ściany.
Dotarła do trójkątnej platformy i stanęła, rozcierając udo. Znów korytarze, wąskie, o ścianach pokrytych dywanami. Prowadziły w trzy strony.
W LEWO.
Wzruszyła ramionami.
— Najpierw się rozejrzę, dobra? W LEWO.
— Spokojnie. Mamy czas. — Weszła w korytarz prowadzący w prawą stronę.
STOP.
WRÓĆ.
ZAGROŻENIE.
Zawahała się. Zza półotwartych dębowych drzwi na końcu tunelu dobiegł głos, hałaśliwy i niewyraźny, jak głos pijanego. Case miał wrażenie, że słowa są francuskie, choć były zanadto bełkotliwe. Molly zrobiła krok, potem drugi, wsunęła dłoń pod kombinezon, by dotknąć kolby. Kiedy weszła w pole działania przerywacza neuralnego, w uszach zadzwonił delikatny, coraz wyższy ton, który przypominał Case’owi odgłos jej strzałkowca. Padła do przodu, uderzając czołem o drzwi. Potem leżała skręcona na wznak, z otwartymi, rozogniskowanymi oczami. Nie oddychała.
— Cóż to? — odezwał się bełkotliwy głos. — Bal maskowy?
Drżąca dłoń wsunęła się pod klapę kombinezonu, odnalazła strzałkowiec, wyszarpnęła.
— Wejdź, moje dziecko. No, już.
Wstała powoli, nie odrywając wzroku od muszki czarnego pistoletu automatycznego. Dłoń mężczyzny była teraz nieruchoma, jak gdyby napięta, niewidoczna linka wiązała wylot lufy do jej krtani.
Był stary, bardzo wysoki, a jego rysy przypominały Case’owi dziewczynę, którą dostrzegł w Vingtieme Siecle. Nosił ciężki szlafrok z jedwabiu w kolorze bordo, z szerokimi, pikowanymi mankietami i szalowym kołnierzem. Jedną nogę miał bosą, na drugiej czarny aksamitny pantofel z haftowaną złotem głową lisa. Gestem zaprosił ją do wnętrza.
— Powoli, skarbie.
Pokój był bardzo duży i, zdaniem Case’a, całkiem bezsensownie zastawiony najróżniejszymi przedmiotami. Dostrzegł szary stalowy regał pełen staromodnych monitorów Sony, szerokie mosiężne łóżko pod stosem futer, z poduszkami uszytymi chyba z takich samych dywanów, jakie zaścielały podłogi korytarzy. Wzrok Molly przeskakiwał z konsoli relaksowego Telefunkena, przez półki antycznych nagrań na płytach, których okładki zabezpieczono przezroczystym plastykiem, na szeroki pulpit zaśmiecony płytkami silikonu. Case zauważył dek cyberprzestrzeni i trody, lecz jej spojrzenie nie zatrzymując się podążyło dalej.
— Wedle zwyczaju — powiedział starzec — powinienem cię zabić.
Case poczuł, jak napina mięśnie, gotowa do skoku.
— Ale dzisiaj mogę sobie pofolgować. Jak się nazywasz?
— Molly.
— Molly. A ja Ashpool. — Opadł w spękaną miękkość wielkiego skórzanego fotela na kwadratowych chromowanych nogach. Lufa pistoletu nie drgnęła nawet. Odłożył strzałkowiec na mosiężny stolik, przewracając plastykową fiolkę czerwonych pigułek. Na blacie stało pełno słoiczków, butelek różnych alkoholi, miękkich plastykowych torebek sypiących białym proszkiem. Case dostrzegł staromodną szklaną strzykawkę i zwykłą metalową łyżkę.
— Jak płaczesz, Molly? Widzę, że twoje oczy są odcięte. To ciekawe.
— Nie płaczę zbyt często.
— Ale jak byś płakała, gdyby ktoś zmusił cię do płaczu?
— Wtedy pluję — wyjaśniła. — Kanały łzowe są zbocznikowane do ust.
— Pojęłaś więc ważną lekcję, bardzo ważną dla kogoś tak młodego. — Oparł pistolet na kolanie, a drugą ręką sięgnął po butelkę, pierwszą z brzegu w licznym zestawie. Napił się. Brandy. Strużka cieczy popłynęła z kącika ust. — Tak właśnie należy postępować z łzami. — Łyknął znowu. — Jestem dziś bardzo zajęty, Molly. Zbudowałem to wszystko, a teraz jestem zajęty. Umieraniem.
— Mogę wyjść, tak jak przyszłam — zauważyła. Roześmiał się szorstko i piskliwie.
— Przeszkadzasz mi w samobójstwie, a potem prosisz, żeby cię tak zwyczajnie puścić. Zdumiewasz mnie, doprawdy. Złodziejka.
— To mój tyłek, szefie, i nie mam innego. Chcę tylko wynieść go stąd w jednym kawałku.
— Jesteś bardzo nieuprzejmą dziewczyną. Samobójstwa są u nas popełniane z pewnym ceremoniałem. Tym właśnie się teraz zajmuję. Ale może zabiorę cię dzisiaj, aż do piekła… Dla mnie będzie zdecydowanie egipskie. — Napił się. — Chodź. — Wyciągnął do niej butelkę. Dłoń mu drżała. — Pij.
Potrząsnęła głową.
— Nie jest zatruta — oświadczył, ale odstawił brandy na stolik. — W takim razie usiądź. Na podłodze. Porozmawiamy.
— O czym?
Usiadła. Case czuł, jak pod paznokciami delikatnie wibrują ostrza.
— O wszystkim, co przyjdzie do głowy. Mojej głowy. To moje przyjęcie. Rdzeniowe mnie obudziły. Coś się dzieje, powiedziały, i że jestem potrzebny. Czy ty jesteś tym czymś, Molly? Na pewno nie potrzebowały mnie, żeby sobie z tobą poradzić. Nie… To coś innego… ale widzisz, ja śniłem. Od trzydziestu lat. Nie było cię na świecie, kiedy ostatni raz układałem się do snu. Mówili nam, że nie będziemy śnić w tym zimnie. Mówili też, że nie poczujemy zimna.
To szaleństwo, Molly. Same kłamstwa. Oczywiście, że śniłem. Zimno dopuściło zewnętrze. Całą tę noc, przed którą to wszystko miało nas chronić. Po to je zbudowałem. Jednak kropla, jedno ziarno nocy, sączące się do środka, przyciągane zimnem… Potem następne. Wypełniały mi głowę tak, jak deszcz zalewa pusty staw. Lilie wodne. Pamiętam. Stawy były z terakoty, a piastunki całe chromowe, o zachodzie migotały w ogrodach… Jestem już stary, Molly. Ponad dwieście lat, jeśli liczyć to zimno. Zimno… — Lufa pistoletu uniosła się nagle i zakołysała. Mięśnie ud Molly były napięte jak postronki.
— Mógł pan dostać odmrożeń — zauważyła.
— Niczego nie można tam dostać — odparł niecierpliwie, opuszczając broń. Jego ruchy były coraz bardziej niepewne. Głowa opadała i z wyraźnym wysiłkiem utrzymywał ją w pionie. — Niczego. Teraz sobie przypominam. Rdzeniowe mówiły, że nasze inteligencje oszalały. Mimo wszystkich miliardów, jakie wydaliśmy, tyle lat temu. Wtedy sztuczne inteligencje były jeszcze dość szokującą koncepcją. Powiedziałem rdzeniowym, że się tym zajmę. Właściwie to nie najlepsza pora, kiedy SJean jest na dole, w Melbourne, i tylko nasza słodka 3Jane pilnuje interesu. A może znakomita pora. Wiesz coś o tym, Molly? — Znów uniósł pistolet. — Dziwne rzeczy dzieją się w Villa Straylight.
— Szefie — zapytała. — Zna pan Wintermute’a?
— To imię. Tak. Dobre do zaklinania. Książę piekieł, bez wątpienia. W swoim czasie, droga Molly, znałem wielu książąt. I niemało dam. Choćby królowa Hiszpanii, kiedyś, w tym łóżku… Ale zbaczam z tematu. — Zakaszlał, a lufa podskoczyła gwałtownie. Splunął na dywan, tuż obok swej bosej stopy. — Często zbaczałem. Wędrowałem przez zimno. Ale wkrótce koniec. Kiedy się obudziłem, kazałem odmrozić Jane. To niezwykłe, tak kłaść się co kilka dziesięcioleci z kimś, kto formalnie jest twoją córką.
Spojrzał ponad głową Molly, na rząd martwych monitorów. Zdawało się, że drży.
— Oczy Marie-France — powiedział z uśmiechem. — Wywołujemy w mózgu rodzaj alergii na niektóre z jego własnych neurotransmiterów, co powoduje niezwykle realną imitację autyzmu. — Głowa opadła mu na bok. Wyprostował ją. — Jak rozumiem, ten sam efekt można dziś otrzymać o wiele prościej, włączając odpowiedni mikrochip.
Pistolet wysunął się z dłoni, podskoczył na dywanie.
— Sny rosną wolno, jak lód — powiedział. Jego twarz miała lekko niebieskawy odcień. Głowa osunęła się na miękką skórę. Zachrapał.
Wstała, chwyciła broń. Obeszła pokój, ściskając pistolet Ashpoola.
Obok łóżka, w kałuży zakrzepłej krwi, ciemnej i lśniącej na tle wzoru dywanu, leżała kołdra czy koc. Molly podniosła róg. Pod kocem leżało ciało dziewczyny, blade, lśniące od krwi ramiona. Miała poderżnięte gardło. W ciemnej kałuży połyskiwało trójkątne ostrze jakiegoś skrobaka. Molly przyklękła, starannie omijając krew, i odwróciła do światła twarz martwej dziewczyny. Twarz, którą Case widział w restauracji.
Coć szczęknęło, głęboko, w samym centrum realności. Świat zamarł. Symstymowy przekaz Molly stał się nieruchomym obrazem: palce na policzku dziewczyny. Cięcie trwało trzy sekundy, po czym martwa twarz uległa zmianie, stała się twarzą Lindy Lee.
Kolejne szczęknięcie i rozmycie obrazu. Molly stała, oglądając złoty dysk laserowy obok niewielkiej konsoli na marmurowym blacie nocnej szafki. Płaska wiązka światłowodów biegła niby smycz z konsoli do gniazda na smukłej szyi.
— Mam twój numer, skurwielu — powiedział Case czując, jak gdzieś bardzo daleko poruszają się jego własne wargi. Wiedział, że Wintermute zdeformował przekaz. Molly nie widziała, jak twarz martwej dziewczyny skręca się jak dym, tworząc pośmiertną maskę Lindy.
Molly odwróciła się. Podeszła do fotela Ashpoola. Mężczyzna oddychał powoli i nierytmicznie. Spojrzała na kolekcję narkotyków i alkoholu. Odłożyła pistolet, wzięła swój strzałkowiec, przekręciła lufę na ogień pojedynczy i bardzo starannie wstrzeliła toksyczną igłę w środek zamkniętej lewej powieki. Ashpool zadrżał. Przestał oddychać. Drugie oko, brązowe i bezdenne, otworzyło się wolno.
Wciąż było otwarte, kiedy odwróciła się i wyszła z pokoju.
— Mam na buforze twojego szefa — oznajmił Płaszczak. — Łączy się przez bliźniaczego Hosakę z tej łódki na górze. Tej, co nam siedzi na barana. Haniwa.
— Wiem — odparł obojętnie Case. — Widziałem.
Romb białego światła wskoczył na miejsce, przesłaniając lód Tessier-Ashpool. Ukazywał chłodną, idealnie zogniskowaną, całkowicie szaloną twarz Armitage’a z oczami pustymi jak guziki. Armitage mrugnął. Spojrzał.
— Pewnie Wintermute załatwił też pańskich Turingów, co? Jak moich.
Armitage patrzył. Case pohamował nagłą chęć, by odwrócić wzrok.
— Coś nie w porządku, Armitage?
— Case. — Coś jakby drgnęło za blękitem spojrzenia. — Widziałeś Wintermute’a, prawda?
Case kiwnął głową. Kamera jego Hosaki w Marcusie Garveyu przekaże gest do monitora na Haniwie. Wyobraził sobie, jak Maelcum słucha tych prowadzonych w transie półkonwersacji, nie słysząc głosów konstruktu ani Armitage’a.
— Case… — Oczy urosły, gdy Armitage przysunął twarz do komputera. — Czym jest, kiedy go widzisz?
— Symstymowym konstruktem wysokiej rozdzielczości.
— Ale czyim?
— Ostatnio Finna… a przedtem tego alfonsa, którego…
— Nie generała Girlinga?
— Jakiego generała? Romb opustoszał.
— Cofnij to i niech Hosaka się przyjrzy — polecil konstruktowi. I przeskoczył.
Perspektywa oszałamiała. Molly przykucnęła między stalowymi wspornikami, dwadzieścia metrów nad szeroką, poplamioną płaszczyzną gładkiego betonu. Pomieszczenie było hangarem albo halą napraw. Widział trzy nie większe od Garveya rakiety w różnych stadiach remontu. Głosy mówiące po japońsku. Postać w pomarańczowym kombinezonie wyszła przez otwór w pancerzu pękatego wozu naprawczego i stanęła obok jednego z hydraulicznych, dziwnie antropomorficznych ramion. Mężczy zna wystukał coś na przenośnej konsoli i podrapał się w pierś. W pole widzenia wjechał czerwony automatyczny wózek na szarych balonowych oponach.
CASE, błysnął jej chip.
— Cześć — powiedziała. — Czekam na przewodnika.
Przysiadła na piętach. Rękawy i kolana kombinezonu Modernów miały niebieskoszary kolor farby na wspornikach. Noga bolała; ostre, jednostajne kłucie.
— Powinnam wrócić do China — mruknęła.
Coś wysunęło się z mroku, stukając cicho, na poziomie jej lewego ramienia. Zatrzymało się, zakołysało kulistym ciałem na długich, pajęczych nogach, odpaliło mikrosekundowy błysk rozproszonego laserowego światła i zamarło. Mikrorobot Brauna; Case miał kiedyś identycznego. Bezsensowny zakup w jakimś okazyjnym zestawie zdobytym u hardware’owego pasera w Cleveland. Przypominał stylizowanego, matowoczarnego pająka. Na równiku kuli, trochę większej od piłki baseballowej, zaczęła pulsować czerwona LEDa.
— Dobra — powiedziała. — Słyszę cię.
Wstała, starając się oszczędzać lewą nogę. Maty robot cofał się, metodycznie wybierając trasę między wspornikami, w ciemność. Spojrzała jeszcze przez ramię. Człowiek w pomarańczowym kombinezonie sprawdzał właśnie przód białego skafandra próżniowego. Patrzyła, jak dokręca i uszczelnia hełm, bierze konsolę i wchodzi w otwór pancerza szalupy naprawczej. Rozległo się coraz głośniejsze wycie silników i pojazd zjechał płynnie na dziesięciometrowym kręgu podłogi, opadając w ostry blask lamp łukowych. Czerwony wózek czekał cierpliwie na krawędzi otworu pozostawionego przez płytę windy.
Molly ruszyła za Braunem, wolno krocząc przez las zespawanych, żelaznych prętów. Braun wołał ją za sobą, równomiernie mrugając LEDą.
— Jak leci, Case? Jesteś z Maelcumem na Garveyu. Na pewno. I włączony w zestaw. Podoba mi się to, wiesz? Jak miałam kłopoty, zawsze ze sobą rozmawiałam, z kimś w mojej głowie. Udawałam, że mam jakichś przyjaciół, kogoś, komu ufam. Mówiłam to, co naprawdę myślę, co czuję, a potem, że oni odpowiadają. I tak szło. Teraz mam ciebie, całkiem podobnie. Ta scena z Ashpoolem… — Przygryzła dolną wargą. Nie tracąc z oczu robota, wyminęła jakiś pręt. — Wiesz, chyba spodziewałam się czegoś mniej obłąkanego. To znaczy, wszyscy ci ludzie są pieprznięci, jakby mieli świecące napisy nabazgrane wewnątrz głowy albo co. Nie podoba mi się ta sprawa. Nie podoba mi się, jak cuchnie…
Robot wspinał się po prawie niewidocznej drabinie stalowych klamer, prowadzącej do wąskiego ciemnego otworu.
— A póki mam nastrój do spowiedzi, dziecinko, muszę przyznać, że chyba nigdy nie oczekiwałam, że wyjdę z tej akcji. Marnie mi szło ostatnio, a ty jesteś jedyną zmianą na lepsze od czasu, kiedy wzięłam robotę u Armitage’a. — Podniosła głowę, spoglądając na czarny krąg. LEDa robota mrugała coraz wyżej. — Wprawdzie nie jesteś taki znowu ostry…
Uśmiechnęła się, lecz to minęło, zbyt szybko. Zacisnęła zęby, czując w udzie szarpnięcie bólu, kiedy zaczęła wspinaczkę. Drabina prowadziła dalej, w metalowej rurze, gdzie ledwie mogła wcisnąć ramiona.
Wychodziła z grawitacyjnej studni, w stronę osi nieważkości.
Chip pulsował odczytem czasu.
04:23:04.
Dzień był męczący. Czystość jej zmysłowych wrażeń łagodziła cięcia betafenethylaminy, lecz Case nadal je odczuwał. Wolał już ból nogi.
CASE : 0 0 0 0
0 0 0 0 0 0 0 0 0
0 0 0 0 0 0 0 0 0.
— To chyba do ciebie — oświadczyła, nie przerywając wspinaczki. Jeszcze raz przeskoczyły zera i cała, pocięta układem wyświetlacza wiadomość przepłynęła w rogu jej pola widzenia.
GENERAŁ G
IRLING : : :
TRENOWAŁ
CORTO DO
RYCZĄCEJ
PIĘŚCI I
SPRZEDAŁ
JEGO DUPĘ
PENTAGONO
W I : : : : : :
GŁÓWNY HA
K W/MUTE’
ANA ARMI
TAGE’A TO
KONSTRUKT
GIRLINGA:
W / M U T E
UWAŻA WYM
IENIENIE
G PRZEZ A
ZA DOWÓD
ŻE A SIĘ
S Y PIE: : :
UWAŻAJ NA
S W Ó J TYŁEK::::
: : : :DIXIE
— Nieźle — stwierdziła. Zatrzymała się, opierając cały ciężar ciała na prawej nodze. — Widzę, że też masz problemy.
Spojrzała w dół. Był tam krążek słabego światła, nie większy niż kółko klucza Chubba, wiszącego między jej piersiami. Podniosła głowę. Nic. Pchnęła językiem wzmacniacz i rura wystrzeliła w górę, znikając w dalekiej perspektywie. Braun wchodził po klamrach.
— Nikt mnie o tym nie uprzedził — powiedziała.
Case przeskoczył.
— Maelcum…
— Chłopie, twój boss robi się dziwny. — Syjonita włożył skafander próżniowy Sanyo, dwadzieścia lat starszy od tego, który Case wypożyczył we Freeside. Pod pachą trzymał hełm, a rastafariańskie loki ściągnął szydełkowaną siatką z bawełny. Oczy miał zwężone od cannabis i napięcia. — Dzwoni tu i wydaje rozkazy, jak w jakiejś babilońskiej wojnie… — Pokręcił głową. — Gadałem z Aerolem, Aerol gadał z Syjonem. Założyciele mówią: rzucić wszystko i wiać.
Otarł usta grzbietem wielkiej brązowej dłoni.
— Armitage? — Case zamrugał, gdy betafenethylaminowy kac uderzył z pełną siłą, nie tłumiony matrycą ani symstymem. Mózg nie ma w środku żadnych nerwów, powtarzał sobie. Przecież nie może się czuć aż tak paskudnie. — O co chodzi, człowieku? Wydaje ci rozkazy? Jakie?
— Chłopie, Armitage każe brać kurs na Finlandię, kapujesz? Mówi, że tam mamy szansę. Wlazł na mój ekran z koszulą całą we krwi, chłopie, i szalony jak pies. Gada o Ryczącej Pięści, Rosjanach, i o krwi zdrajców na naszych rękach. — Potrząsnął głową. Opięte siatką włosy kołysały się i podskakiwały w zerowym ciążeniu. — Założyciele mówią, że głos Niemowy to na pewno fałszywe proroctwo. Aerol i ja mamy porzucić Marcusa Garveya i wracać.
— Armitage był ranny? Krew?
— Nie mam pojęcia. Ale we krwi i zupełnie obłąkany.
— W porządku — stwierdził Case. — A co ze mną? Wracacie do domu. Co ze mną, Maelcum?
— Chłopie — odparł Maelcum. — Idziesz z nami. Wracam na Syjon z Aerolem, na Babylon Rocker. Zostawimy pana Armitage’a, żeby sobie gadał z duchem w kasecie, jeden upiór z drugim…
Case spojrzał przez ramię: wypożyczony skafander wisiał przy hamaku, gdzie go przypiął. Kołysał się lekko w strudze powietrza ze starego rosyjskiego wymiatacza. Przymknął oczy. Widział woreczki toksyny, rozpuszczające się wolno w jego arteriach. Widział Molly, wspinającą się po nieskończonym szeregu stalowych klamer. Otworzył oczy.
— Nie wiem, chłopie — mruknął. Czuł w ustach jakiś dziwny posmak. — Sam nie wiem.
Podniósł głowę. Brązowa twarz była teraz spokojna, zaciekawiona. Szeroki pierścień hełmu niebieskiego skafandra krył brodę Maelcuma.
— Ona jest w środku — powiedział. — Molly. W Straylight, tak na to mówią. Jeśli istnieje jakiś Babilon, to właśnie tam. Zostawimy ją, to już nie wyjdzie. Jest tą Kroczącą Brzytwą czy nie.
Maelcum pokiwał głową. Siatka z włosami podskakiwała z tyłu jak bawełniany balon na uwięzi.
— Twoja kobieta, Case?
— Nie wiem. Może niczyja. — Wzruszył ramionami. I znowu odnalazł swój gniew, realny jak odprysk gorącej skały pod żebrami. — Pieprzę to wszystko — oznajmił. — Pieprzę Armitage’a, pieprzę Wintermute’a i ciebie też. Zostaję.
Uśmiech rozlał się po twarzy Maelcuma jak światło o wschodzie słońca.
— Maelcum to niegrzeczny chłopak, Case. — Dłoń w rękawicy uderzyła o pulpit i w głośnikach Garveya zabrzmiał ciężki od basów, twardy podkład Syjonu. — Maelcum nie ucieknie, o nie. Pogadam z Aerolem. Na pewno zobaczy wszystko w nowym świetle.
Case wytrzeszczył oczy.
— Nie rozumiem was, chłopaki.
— Też ciebie nie rozumiem, chłopie.-Syjonita kołysał się w rytm muzyki. — Ale miłość Jah musi nami kierować, każdym z nas.
Case włączył się i wskoczył do matrycy.
— Odebrałeś wiadomość?
— Tak.
Chiński program rósł; delikatne łuki zmiennych polichromów zbliżały się do lodu T-A.
— Zrobiło się jeszcze weselej — oznajmił Płaszczak. — Twój szef skasował dane tego drugiego Hosaki i niewiele brakowało, żeby załatwił naszego. Ale twój kumpel, Wintermute, zanim pociemniał, zdążył mi coś przekazać. Straylight nie roi się od Tessierów-Ashpoolów, ponieważ na ogół hibernują. Pewna firma prawnicza w Londynie pilnuje kolejności zarządzania majątkiem. Muszą wiedzieć, kto się obudził i dokładnie kiedy. Armitage kierował transmisje z Londynu do Straylight przez Hosakę na jachcie. Nawiasem mówiąc, wiedzą, że stary nie żyje.
— Kto wie?
— Prawnicy w Londynie i T-A. Miał wszczepiony w mostek zdalny układ medyczny. Ale zespół reanimacyjny nie będzie miał dużo do roboty po tej strzałce, którą mu wpakowała twoja dziewczyna. Toksyna skorupiaków. W każdym razie jedynym obudzonym T-A w Straylight jest chwilowo Lady 3Jane Marie-France. Jest też chłopak, parę lat starszy; poleciał w interesach do Australii. Założę się, że to Wintermute jakoś załatwił, żeby te interesy wymagały jego obecności. Ale leci już do domu. Albo niedługo wyruszy. Londyńscy prawnicy oceniają czas jego przybycia do Straylight na 09:00:00, dziś wieczorem. Wepchnęliśmy wirusa o 02:32:03. Teraz jest 04:45:20. Przybliżony czas przebicia przez Kuang rdzenia T-A to 08:30:00. Parę minut w jedną albo w drugą stronę. Myślę, że Wintermute uruchomił coś dla 3Jane; albo może ona jest tak samo zwariowana jak jej staruszek. Ale ten chłopak z Melbourne zna stawkę. Systemy bezpieczeństwa Straylight próbują przejść w stan pełnej gotowości, ale Wintermute je blokuje. Nie pytaj jak. Nie potrafił przełamać podstawowego programu bramy, żeby wprowadzić Molly. Armitage miał zapis tego wszystkiego na swoim Hosace; pewnie Riviera przekonał 3Jane. Od lat umiała oszukiwać wyjścia i wejścia. Głównym problemem T-A było chyba to, że każdy ważniak pakował w banki najróżniejsze prywatne numery i listy wyjątków. Mniej więcej tak, jakby sypał ci się system immunologiczny. Sam prosisz o wirusa. Tym lepiej dla nas, kiedy już przebijemy lód.
— Dobrze. Ale Wintermute mówił, że Ar…
Biały romb wskoczył na miejsce, wypełniony zbliżeniem szalonych błękitnych oczu. Case mógł tylko patrzeć w milczeniu. Pułkownik Willie Corto, Oddziały Specjalne, Grupa Uderzeniowa Rycząca Pięść, odnalazł drogę powrotną. Obraz był niewyraźny, z zakłóceniami, nieostry. Corto wykorzystywał pulpit nawigacyjny Haniwy do kontaktu z Hosaką na Marcusie Garveyu.
— Case, podaj dane o stratach Omaha Thunder.
— Ja… pułkowniku?
— Trzymaj się, chłopcze. Pamiętaj, czego cię uczono.
Ale gdzie byłeś, człowieku, zapytał bezgłośnie oszalałych oczu. Wintermute wbudował coś o imieniu Armitage w katatoniczną twierdzę zwaną Corto. Przekonał Corto, że Armitage jest rzeczywisty, i Armitage chodził, mówił, planował, wymieniał kapitał na dane, reprezentował Wintermute’a w tamtym pokoju w Hiltonie Chiby… A teraz Armitage zniknął, porwany huraganem szaleństwa Corto. Ale gdzie był Corto przez te wszystkie lata?
Poparzony i ślepy spadał z syberyjskiego nieba.
— Wiem, Case, że trudno ci będzie się z tym pogodzić. Jesteś oficerem. Szkolenie. Rozumiem cię. Ale Bóg mi świadkiem, Case, zostaliśmy zdradzeni.
Łzy popłynęły z błękitnych oczu.
— Pułkowniku, no… kto? Kto nas zdradził?
— Generał Girling, Case. Może znasz tylko jego kryptonim, ale z pewnością wiesz, o kim mówię.
— Tak — potwierdził Case. Łzy wciąż płynęły. — Chyba tak. Panie pułkowniku — dodał pod wpływem impulsu. — Ale, panie pułkowniku, co właściwie mamy robić? To znaczy: teraz?
— Naszym obowiązkiem w tej sytuacji jest ucieczka. Odskok. Unik. Jutro wieczorem możemy osiągnąć fińską granicę. Lot na ręcznym, poniżej drzew. Tyłkiem po gałęziach, chłopcze. Ale to tylko początek. — Błękitne oczy zwęziły się nad mokrymi od łez policzkami. — Dopiero początek. Zdrada na górze. Na samej górze… — Odstąpił od kamery. Brunatne plamy znaczyły podartą, płócienną koszulę. Twarz Armitage’a przypominała zwykle obojętną maskę, lecz twarz Corto była prawdziwą, schizoidalną maską, z chorobą wyrytą głęboko w każdym ruchu mięśni, niszczącą efekt kosztownych zabiegów chirurgicznych.
— Rozumiem, pułkowniku. A teraz słuchaj, chłopie, znaczy: pułkowniku. Chcę, żebyś otworzył ten, no… szlag, Dixie, jak to się nazywa?
— Właz centralny.
— Otworzył właz centralny. Proszę powiedzieć głównej konsoli, żeby otworzyła. Dobrze? Zaraz u pana będziemy, pułkowniku. Wtedy porozmawiamy, jak się stąd wydostać.
Romb zniknął.
— Wiesz, mały, chyba się pogubiłem — oświadczył Płaszczak.
— Toksyny — mruknął Case. — Te cholerne toksyny. Wyłączył się.
— Trucizna? — Ponad odrapanym, błękitnym ramieniem starego Sanyo Maelcum obserwował, jak Case wyplątuje się z siatki antyprzeciążeniowej.
— Zdejmij ze mnie to paskudztwo. — Case szarpnął za teksaski cewnik. — To jak powolna trucizna, a ten dureń na górze wie, jak jej przeciwdziałać. Teraz jest obłąkany jak szczur z kanalizacji.
Grzebał przy swoim czerwonym Sanyo, nie mogąc sobie przypomnieć, jak go zahermetyzować.
— Boss cię otruł? — Maelcum poskrobał się w policzek. — Mam tu zestaw medyczny.
— Chryste, Maelcum, pomóż mi z tym cholernym skafandrem. Syjonita odbił się od różowego modułu pilota.
— Spokojnie, chłopie. Dwa razy przymierz, raz utnij, jak mówią mądrzy ludzie. Pociągniemy tutaj…
W falistym przejściu łączącym rufowy luk Marcusa Garveya z centralnym włazem jachtu Haniwa było powietrze, ale nie rozhermetyzowali skafandrów. Maelcum szedł z baletową gracją, zatrzymując się tylko, by pomóc Case’owi, który przekoziołkował niezgrabnie, gdy tylko wyszedł z Garveya. Białe plastykowe ściany rury przepuszczały ostre światło słońca. Nie rzucali cieni.
Klapa luku Garveya była połatana i wgnieciona, ozdobiona wyrytym laserem Lwem Syjonu. Właz Haniwy był jasnoszary, gładki, nie naruszony. Maelcum wsunął dłoń w wąski otwór. Case dostrzegł, jak porusza palcami. We wnęce zapłonęły czerwone LEDy, odliczające od pięćdziesięciu do zera. Maelcum cofnął rękę. Case oparł o klapę rękawicę i przez skafander i kości czuł wibracje zamka. Kolisty wycinek szarego pancerza cofnął się do wnętrza Haniwy. Maelcum jedną ręką chwycił klapę, drugą Case’a. Właz pociągnął ich za sobą.
Haniwa pochodził ze stoczni Dornier-Fujitsu, o czym świadczyło jego wnętrze, zaprojektowane według filozofii podobnej do tej, która stworzyła mercedesa, wożącego ich w Istambule. Śluzę wyłożono fornirem imitującym heban, z szarymi włoskimi kafelkami na podłodze. Case miał uczucie, że przez kabinę prysznicową włamuje się do prywatnego letniska jakiegoś bogacza. Montowany na orbicie jacht nie miał możliwości wejścia w atmosferę. Opływowy, owadzi kształt był zwykłą stylizacją. Wszystko we wnętrzu zostało dopracowane tak, by potęgować wrażenie szybkości.
Maelcum zdjął swój pogięty hełm i Case poszedł za jego przykładem. Wisieli w śluzie. Powietrze miało lekki aromat sosny, a także niepokojący odór palonej izolacji.
Maelcum pociągnął nosem.
— Są problemy, chłopie. Jeśli poczujesz coś takiego na łódce…
Obite szarym ultraskajem drzwi gładko wsunęły się w futrynę. Maelcum kopnął hebanową ścianę i w ostatniej chwili skręcił szerokie ramiona, by trafić w szczelinę. Case niezgrabnie szedł za nim, przesuwając się wolno wzdłuż wysokiej do piersi poręczy.
— Mostek będzie tam. — Maelcum wskazał w głąb korytarza o szarych, gładkich ścianach. Wystartował, wykonawszy kolejne, niedbałe kopnięcie. Gdzieś z przodu dobiegało znajome brzęczenie pracującej drukarki. Było coraz głośniejsze. Przelecieli przez otwór drzwi, prosto w wirującą masę splątanego wydruku. Case chwycił pomiętą, papierową taśmę.
— Blokada systemu? — Syjonita machnął rękawicą, wskazując kolumnę zer.
— Nie. — Case pochwycił swój dryfujący hełm. — Płaszczak mówił, że Armitage skasował dane Hosaki, którego miał na pokładzie.
— Sądząc po zapachu, skasował laserem. — Maelcum oparł stopę na białej klatce szwajcarskiej maszyny treningowej i wystrzelił w dryfujący labirynt papieru. Odpychał sprzed twarzy wydruki.
— Case, chłopie…
Mężczyzna był niski, Japończyk, kawałkiem stalowego drutu przy wiązany za gardło do oparcia wąskiego, ergonomicznego krzesła. Drut, niewidoczny na czarnym obiciu podgłówka, głęboko rozciął mu krtań. Wisiała tam pojedyncza kula zakrzepłej krwi, jak niezwykły szlachetny kamień, czerwonoczarna perła. Case dostrzegł proste drewniane uchwyty pływające po obu końcach garoty, podobne do startych kawałków kija od szczotki.
— Ciekawe, jak dawno nosił to przy sobie — powiedział, wspominając powojenną wędrówkę Corto.
— Czy umie pilotować łódkę, Case? Znaczy, boss?
— Może. Był w Oddziałach Specjalnych.
— W każdym razie ten Japończyk raczej nie poprowadzi. Wątpię, czy sam bym dobrze umiał. Bardzo nowoczesna łódka…
— Poszukaj mostka.
Maelcum zmarszczył brwi, przekoziołkował w tył i kopnął.
Case dotarł za nim do większego pomieszczenia, drąc i gniotąc po drodze oplątujące go wydruki. W sali stało kilka ergonomicznych krzeseł, coś, co przypominało bar, i Hosaka. Solidna, szybka drukarka, wciąż plująca wąską taśmą papierową, była wmontowana we wnękę grodzi i obudowana płytą gładkiego forniru. Case podciągnął się nad kręgiem krzeseł i wdusił biały przycisk po lewej stronie zestawu. Brzęczenie ucichło. Odwrócił się i spojrzał na Hosakę. Płyta czołowa została przebita przynajmniej z dziesięć razy. Otworki były małe, okrągłe, o poczerniałych krawędziach. Maleńkie kulki lśniącego stopu orbitowały wokół martwego komputera.
— Zgadłeś — mruknął do Maelcuma.
— Mostek zablokowany, chłopie — oznajmił Maelcum, stojący po przeciwnej stronie sali.
Światła przygasły, rozbłysły, przygasły znowu. Case wyrwał z drukarki papier. Kolejne zera.
— Wintermute? — Rozejrzał się po beżowo-brązowym holu. Dryfujące krzywe papieru zygzakami kreśliły przestrzeń. — Te światła to ty, Wintermute?
Panel przy głowie Maelcuma otworzył się, odsłaniając nieduży monitor. Maelcum odskoczył przestraszony, łatą gąbki na czarnej rękawicy otarł z czoła pot i okręcił się, by spojrzeć na ekran.
— Znasz japoński, chłopie?
Case widział przebiegające po ekranie znaki.
— Nie — powiedział.
— Mostek to kapsuła ratunkowa, szalupa. Wygląda na to, że odlicza. Załóż skafander. — Dokręcił hełm i zacisnął uszczelki.
— Co? On startuje? Szlag! — Case odskoczył od grodzi i przemknął przez plątaninę wydruków. — Człowieku, musimy otworzyć te drzwi!
Maelcum jednak tylko stuknął w hełm. Case widział, jak porusza wargami za lexanową szybą. Dostrzegł kroplę potu, opadającą spod tęczowego brzegu fioletowej siatki, którą Syjonita spiął włosy. Maelcum wyrwał mu hełm i dokręcił sprawnie, uderzeniami dłoni zatrzaskując uszczelki. Gdy tylko zamknęły się połączenia w tylnej części pierścienia hełmu, po lewej stronie szyby zapłonęły mikroLEDy czujników.
— Nie znam japońskiego — powiedział Maelcum przez interkom skafandra. — Ale z odliczaniem coś nie gra. — Stuknął w jedną z lin na ekranie. — Moduł mostka jest rozhermetyzowany. Startuje z otwartym lukiem.
— Armitage! — Case próbował walić pięściami w drzwi. Odrzut w zero-g pchnął go koziołkującego do tyłu, w gęstwinę wydruku. — Corto! Nie! Musimy pogadać! Musimy…
— Case? Słyszę cię, Case… — Głos prawie nie przypominał głosu Armitage’a. Miał w sobie niezwykły spokój. Case przestał się szarpać. Uderzył hełmem o przeciwległą ścianę. — Przykro mi, Case, ale nie ma innego wyjścia. Jeden z nas musi się stąd wydostać. Ktoś musi złożyć zeznania. Jeśli wszyscy zginiemy, to koniec. Powiem im, Case. Powiem wszystko. O Girlingu i pozostałych. I dolecę, Case. Wiem, że dolecę. Do Helsinek. — Nagła cisza wypełniła hełm Case’a niby rzadki gaz. — Ale to trudne, Case, tak cholernie trudne. Jestem ślepy.
— Corto, stój. Czekaj. Człowieku, jesteś ślepy. Nie możesz latać! Zahaczysz o te cholerne drzewa! A oni chcą cię dorwać, Corto, przysięgam na Boga, zostawili ci otwarty luk. Zginiesz, nic im nie powiesz, a ja muszę mieć enzym. Powiedz jaki! Enzym, człowieku… — krzyczał piskliwym, histerycznym głosem. Sprzężenie wyło w słuchawkach hełmu.
— Pamiętaj o naszym szkoleniu, Case. To wszystko, co możemy zrobić. A potem hełm wypełnił zmieszany bełkot, trzaski zakłóceń, harmoniczne wycie dobiegające z otchłani lat, które minęły od Ryczącej Pięści. Rosyjskie zdania i obcy głos z akcentem środkowego zachodu, bardzo młody.
— Zestrzelili nas, powtarzam, Omaha Thunder zestrzelony…
— Wintermute — wrzasnął Case. — Nie rób mi tego!
Łzy spływały mu z rzęs, nierównymi, krystalicznymi kroplami odbijały się od szyby hełmu. Potem Haniwa drgnął, zadygotał, jakby coś wielkiego i miękkiego uderzyło o pancerz. Case wyobraził sobie szalupę oderwaną wybuchowymi sworzniami, sekundowy huragan uciekającego powietrza, odrywający obłąkanego pułkownika Corto od fotela i od dokonanej przez Wintermute’a powtórki ostatniej minuty Ryczącej Pięści.
— Poleciał, chłopie. — Maelcum spojrzał na monitor. — Luk otwarty. Niemowa przełamał bezpieczniki odpalania.
Case próbował wytrzeć łzy wściekłości. Palce stuknęły o lexan.
— Jacht jest szczelny, ale razem z mostkiem szef zabrał kontrolkę chwytników. Marcus Garvey utknął na amen.
Lecz Case widział nieskończony upadek Armitage’a wokół Freeside, poprzez próżnię zimniejszą od stepów. Nie wiedział czemu, ale wyobraził go sobie w ciemnym burberry, z połami prochowca rozwiniętymi jak skrzydła ogromnego nietoperza.
— Masz, czego szukałeś? — zapytał konstrukt.
Kuang Grade Mark XI wypełniał przestrzeń sieci aż do lodu T-A hipnotycznie zawikłanymi koronkami tęczy, strukturami delikatnymi jak kryształy śniegu na okiennej szybie.
— Wintermute zabił Armitage’a. Wyrzucił go w kapsule ratunkowej z otwartym włazem.
— Paskudna sprawa — przyznał Płaszczak. — Ale nie byłeś chyba jego serdecznym kumplem?
— Wiedział, jak odkleić woreczki z toksyną
— Wintermute też wie. Możesz na to liczyć.
— Nie jestem pewien, czy zechce mi powiedzieć. Obrzydliwa aproksymacja śmiechu konstruktu jak tępy nóż zgrzytnęła po nerwach Case’a.
— Może to znaczy, że robisz się sprytny.
06:27:52 według chipu w jej nerwie wzrokowym. Od ośmiu godzin Case podążał wraz z Molly przez Villa Straylight pozwalając, by analog endorfiny, który zażyła, wytłumiał jego kaca. Ból nogi ustał; miał wrażenie, że idzie przez ciepłą wodę. Robot Brauna przysiadł na jej ramieniu, wbijając w polikarbon kombinezonu Modernów niewielkie manipulatory, podobne do miękkich zacisków chirurgicznych.
Wzdłuż stalowych ścian korytarzy biegły pasy szorstkiego brunatnego epoksydu — pozostałość po jakiejś zdartej wykładzinie. Molly kryła się przed obsługą. Przykucnęła w kącie, w stalowoszarym kombinezonie, ze strzałkowcem w ręku, przepuszczając dwóch smukłych Afrykanów i ich wózek na balonowych oponach. Mężczyźni mieli ogolone głowy i nosili pomarańczowe kombinezony. Jeden śpiewał jakąś obcą, dziwnie brzmiącą melodię w języku, którego Case nigdy nie słyszał.
Gdy Molly wchodziła coraz głębiej w labirynt korytarzy, wspomniał przemowę głowy, esej 3Jane na temat Straylight. Straylight było szalone, było samym szaleństwem wrośniętym w żywice mieszane z betonem ze sproszkowanych rud księżycowych, hodowanym w spawanej stali i tonach zabezpieczeń: wszystkich przemyślnych pułapek, które wyciągnęli ze studni, by wyposażyć swoje orbitujące gniazdo. Lecz nie był to obłęd, który potrafiłby zrozumieć. Niepodobny do manii Armitage’a, którą teraz chyba już pojmował. Trzeba przygiąć człowieka dostatecznie mocno, potem skręcić i przegiąć w odwrotną stronę. Człowiek zostanie złamany. Jak żelazny pręt. A historia tak właśnie potraktowała pułkownika Corto. Historia załatwiła już całą brudną robotę, gdy znalazł go Wintermute, wyłowił z powojennego śmietniska; pierwszymi komunikatami migocącymi na ekranie dziecięcego mikro w ciemnym pokoju francuskiego szpitala wpłynął w szare pole świadomości niby wodny pająk biegnący po powierzchni mętnego stawu. Wintermute zbudował Armitage’a od podstaw, używając jako fundamentu wspomnień Corto o Ryczącej Pięści. Ale „wspomnienia” Armitage’a od pewnego punktu nie należały już do Corto. Case wątpił, czy Armitage pamiętał zdradę, spadające w płomieniach Nightwingi… Armitage był jakby przeredagowaną wersją Corto, a gdy napięcie akcji osiągnęło poziom graniczny, jego mechanizm rozsypał się; Corto wypłynął na powierzchnię, razem z poczuciem winy i obłąkaną wściekłością. A teraz Corto-Armitage nie żył; stał się małym zamarzniętym księżycem na orbicie Freeside.
Pomyślał o woreczkach z toksyną. Stary Ashpool też był martwy, z okiem przebitym mikroskopijną strzałką Molly. Zmarnował nadmierną dawkę prochów, którą sobie przygotował z wprawą eksperta. Jego śmierć była bardziej zaskakująca: śmierć Ashpoola, szalonego władcy. Zabił kukiełkę, którą nazywał córką, tę o twarzy 3Jane. Case pomyślał, odbierając wejściowe dane sensorium Molly idącej korytarzami Straylight, że kogoś tak potężnego jak Ashpool nigdy nie uważał do końca za człowieka.
Władza w świecie Case’a oznaczała władzę korporacji. Oznaczała zaibatsu, wielonarodowe koncerny kształtujące historię ludzkości i przekraczające wszelkie bariery. Traktowane jak organizmy, osiągnęły pewien rodzaj nieśmiertelności. Nie można zabić zaibatsu, likwidując kilkunastu kluczowych urzędników; inni już czekali, by przeskoczyć kolejny szczebel kariery, zająć zwolnione stanowiska, uzyskać dostęp do ogromnych banków korporacyjnej pamięci. Lecz Tessier-Ashpool był inny i Case dostrzegał tę różnicę w okolicznościach śmierci założyciela. T-A był atawizmem, klanem. Pamiętał śmietnik w pokoju starca, brud jego człowieczeństwa, postrzępione grzbiety papierowych kopert płyt audio. Jedna stopa bosa, druga w pluszowym pantoflu.
Braun szarpnął brzeg kaptura kombinezonu Modemów i Molly skręciła w lewo, przez kolejny łuk przejścia.
Wintermute i gniazdo. Przerażająca wizja wylęgarni os, biologicznego karabinu maszynowego z opóźnionym zapłonem. Ale czy zaibatsu nie byty podobne? Albo Yakuza? Te ule z cybernetyczną pamięcią, z kodowanym w silikonie DNA? Jeśli Straylight wyrażało tożsamość korporacji Tessier-Ashpool, to T-A byli obłąkani, jak ten starzec. Ten sam splątany labirynt lęków, to samo niezwykłe poczucie braku celu. „Gdyby stali się tacy, jak chcieli…” — powiedziała kiedyś Molly. Ale Wintermute zapewnił ją, że nie.
Case zawsze uznawał za oczywiste, że prawdziwi szefowie, sam top danego przemysłu, byli jednocześnie czymś więcej i mniej niż ludźmi. Dostrzegł to u facetów, którzy go okaleczyli w Memphis, podobny symptom widział u Wage’a w Mieście Nocy. To przekonanie pozwoliło zaakceptować obojętność i zanik uczuć Armitage’a. Zawsze uważał, że jest to świadome i stopniowe połączenie z maszyną, systemem, organizmem macierzystym. Tkwiło także u podstaw ulicznej gry: poza wszechwiedzy, implikująca koneksje, niewidoczne linie kontaktów z wyższymi, ukrytymi poziomami wpływów.
Ale co działo się teraz w przejściach Villa Straylight?
Całe korytarze zostały ogołocone do nagiej stali i betonu.
— Ciekawe, gdzie jest teraz Peter. Może niedługo się spotkamy — mruknęła. — I Armitage. Gdzie on jest, Case?
— Nie żyje — powiedział wiedząc, że nie może go usłyszeć. — Armitage nie żyje.
Przeskoczył.
Chiński program znalazł się tuż obok lodu celu; tęczowe lśnienia nikły stopniowo w zielonym blasku prostokąta reprezentującego rdzeń T-A. Szmaragdowe łuki nad bezbarwną pustką.
— Jak leci, Dixie?
— Świetnie. Zbyt gładko. Ta zabawka jest niesamowita… Szkoda, że nie miałem czegoś takiego w Singapurze. Załatwiłem stary, dobry Nowy Bank Azji na solidną jedną pięćdziesiątą ich wartości. Dawna historia. To maleństwo odrabia całą harówkę. Człowiek zaczyna się zastanawiać, jak wyglądałaby dzisiaj prawdziwa wojna…
— Gdyby takie zabawki chodziły na ulicy, stracilibyśmy robotę — zauważył Case.
— Chciałbyś. Poczekaj, aż nim posterujesz w górę, przez czarny lód.
— Jasne.
Na przeciwnym końcu jednego ze szmaragdowych łuków pojawiło się coś małego i zdecydowanie ageometrycznego.
— Dixie…
— Tak, widzę. Ale nie wiem, czy potrafię uwierzyć.
Brunatny punkcik, mętna plamka na tle zieleni rdzenia T-A. Zbliżyła się przez most, jaki zbudował Kuang Grade Mark XI, i Case spostrzegł, że idzie, poruszając nogami. W miarę jej ruchu wydłużał się zielony fragment łuku, apolichromowy program wirusa odstępował na kilka kroków przed spękanymi, czarnymi butami.
— Muszę przyznać, szefie — stwierdził Płaszczak, gdy niska, przygięta postać Finna zatrzymała się, pozornie kilka metrów przed nimi — za życia nie widziałem niczego tak zabawnego.
Ale potworny nieśmiech nie napłynął.
— Nigdy tego nie próbowałem. — Finn wyszczerzył zęby. Ręce trzymał w kieszeniach wytartej marynarki.
— Zabiłeś Armitage’a.
— Corto. Tak. Armitage’a już nie było. Musiałem. Wiem, wiem, chcesz dostać ten enzym. W porządku. Nie ma sprawy. Przecież to ja dałem go Armitage’owi. Znaczy, powiedziałem mu, czego ma użyć. Ale sądzę, że lepiej będzie trzymać się umowy. Masz dość czasu. Dostaniesz go. Jeszcze tylko parę godzin, prawda?
Case patrzył, jak w cyberprzestrzeni unosi się niebieski kłąb dymu, gdy Finn zapala partagasa.
— Sprawiacie same kłopoty — oświadczył. — Weźmy takiego Płaszczaka. Gdybyście byli podobni do niego, wszystko byłoby proste. To konstrukt, kłębek ROM, więc zawsze robi to, czego po nim oczekuję. Żeby podać pierwszy z brzegu przykład: z projekcji wynikało, że jest mało prawdopodobne, by Molly trafiła na wielką scenę finałową Ashpoola.
Westchnął.
— Dlaczego się zabił? — spytał Case.
— A dlaczego ktokolwiek się zabija? — Postać wzruszyła ramionami. — Jeśli już ktoś to wie, to chyba ja. Ale potrzebowałbym dwunastu godzin, żeby ci wytłumaczyć rozmaite czynniki historyczne i ich wzajemne relacje. Od dawna szykował się do samobójstwa, ale wciąż wracał do lodówki. Chryste, co za marudny, stary pierdziel. — Finn skrzywił się z niesmakiem. — Jeśli chcesz krótkiego wyjaśnienia, to wszystko wiąże się z przyczyną, dla której zamordował własną żonę. Ale ostatnią kroplę wlała mała 3Jane. Znalazła sposób, żeby pokombinować z programem kontrolnym systemu kriogenicznego. Bardzo subtelnie. Czyli, w zasadzie, to ona go zabiła. Tyle że jego zdaniem sam się zabił, a twoja przyjaciółka, anioł zemsty, uważa, że załatwiła go, napełniając oko sokiem skorupiaków. — Finn pstryknął niedopałkiem w głąb matrycy. — Cóż, szczerze mówiąc, chyba udzieliłem 3Jane pewnej niewielkiej wskazówki. Wiecie, podpowiedziałem trochę.
— Wintermute. — Case starannie dobierał słowa. — Powiedziałeś mi kiedyś, że jesteś częścią czegoś innego. Później stwierdziłeś, że przestaniesz istnieć, kiedy akcja się uda i Molly wciśnie słowo we właściwą szczelinę.
Opływowa czaszka Finna skinęła twierdząco.
— Z kim wtedy mam rozmawiać? Jeśli Armitage nie żyje, a ciebie nie będzie, to kto mi powie, jak mam wywalić z organizmu te cholerne toksyny ? Kto wyciągnie stamtąd Molly? Chodzi o to, gdzie dokładnie zostawimy tyłki, kiedy już odetniemy cię ze smyczy?
Finn wyjął z kieszeni drewnianą wykałaczkę i przyjrzał się jej z uwagą, jak chirurg, który sprawdza skalpel.
— Dobre pytanie — orzekł w końcu. — Słyszałeś o łososiach? To takie ryby. One po prostu muszą płynąć w górę strumieni. Łapiesz?
— Nie.
— Ja sam odczuwam taki przymus. I nie wiem dlaczego. Gdybym miał ci przekazać moje przemyślenia, nazwijmy je spekulacjami, trwałoby to parę razy dłużej niż twoje życie. Ponieważ wiele o tym myślałem. I zwyczajnie nie wiem. Ale kiedy będzie po wszystkim i załatwimy sprawę jak należy, stanę się częścią czegoś większego. Dużo większego. — Finn spojrzał w górę matrycy. — Ale te moje elementy, które tworzą mnie teraz, nadal tu pozostaną. Dostaniesz swoją należność.
Case stłumił szaleńczą żądzę, by przestukać się naprzód i zacisnąć palce na szyi postaci, tuż ponad brudnym szalem. Jak najgłębiej wbić kciuki w krtań Finna.
— No, powodzenia — rzucił Finn. Zawrócił i z rękami w kieszeniach pomaszerował wzdłuż zielonego łuku.
— Hej, dupku — zawołał Płaszczak, gdy Finn odszedł na kilka kroków. Postać zatrzymała się, obejrzała. — Co ze mną? Co z moją zapłatą?
— I ty dostaniesz, co ci się należy — oznajmiła postać.
— O co chodzi? — zapytał Case, obserwując coraz mniejsze wąskie ramiona pod tweedową marynarką.
— Chcę być wykasowany — odparł konstrukt. — Mówiłem ci o tym, pamiętasz?
Straylight przypominał Case’owi opustoszałe wczesnym rankiem zespoły handlowe, które widywał jako nastolatek. Zapomniane miejsca, gdzie godziny świtu niosły chwilowy spokój, rodzaj tępego wyczekiwania, napięcie zmuszające do obserwacji komarów rojących się wokół okratowanych żarówek nad drzwiami ciemnych sklepów. Pogranicze, tuż za brzegami Ciągu, dalekie od całonocnego gwaru i ruchu wrzącego centrum. Odbierał to samo wrażenie, że trwa otoczony przez śpiących mieszkańców budzącego się świata, których nie miał ochoty odwiedzać ani poznawać przez nudne, zawieszone chwilowo działania, przez bezcelowość i rutynę, które wkrótce miały się przebudzić.
Molly zwolniła, może dlatego, że była już blisko celu, a może chciała oszczędzać nogę. Ból sięgał już zygzakowatym ostrzem ponad barierą endorfiny. Case nie wiedział, co to oznacza. Nie odzywała się, zaciskała zęby i starannie regulowała oddech. Mijała wiele przedmiotów, których przeznaczenia nie pojmował. Lecz ciekawość odeszła. Był tam pokój pełen książek: miliony cienkich kartek ściśniętych okładkami z płótna lub skóry na półkach, w nierównych odstępach, poznaczonych etykietami z literami i cyframi kodu. Była ciasna galeria, gdzie Case patrzył przez obojętne oczy Molly na strzaskaną, pokrytą kurzem płytę szkła, podpisaną — odruchowo przeczytała napis na mosiężnej plakietce — „La mariée mise a nu par ses célibataires, meme”. Wyciągnęła dłoń i sztuczne paznokcie stuknęły o warstwy lexanu chroniące rozbite szkło. Minęła coś, co musiało być wejściem do sekcji kriogenicznej Tessier-Ashpool, okrągły właz z czarnego szkła w chromowej ramie.
Od spotkania z dwoma Afrykanami i ich wózkiem nie widziała nikogo. Dla Case’a ci dwaj nabrali jakiegoś wyimaginowanego życia, wyobrażał sobie, jak płyną korytarzami Straylight, jak lśnią ich pochylone, gładkie czaszki, a jeden wciąż śpiewa zmęczonym głosem swoją piosenkę.
Nic nie zgadzało się z jego oczekiwaniami co do Villi Straylight: że będzie skrzyżowaniem baśniowego zamku Cath i na wpół zapomnianej dziecięcej fantazji o wewnętrznym sanktuarium Yakuza.
07:02:18.
Półtorej godziny.
— Case — powiedziała. — Zrób coś dla mnie.
Opadła sztywno na stos polerowanych, stalowych płyt, krytych nierówną warstwą przezroczystego plastyku. Skubała rozdarcie w powłoce, wysunąwszy ostrza spod kciuka i palca wskazującego.
— Marnie z nogą, wiesz? Nie spodziewałam się takiej wspinaczki, a endorfina już długo nie podziała. Więc może, ale tylko może, rozumiesz, będę miała problemy. Rzecz w tym, że jeśli załatwią mnie tu wcześniej niż Rivierę… To — wyciągnęła nogę, masując udo przez polikarbon Modernów i paryską skórę — chcę, żebyś mu powiedział. Że to ja. Chwytasz? Tylko tyle: Molly. Będzie wiedział. Dobra? Spojrzała na pusty korytarz i nagie ściany. Podłogę tworzył tu surowy księżycowy beton, a powietrze pachniało żywicami. — Cholera, człowieku, nie wiem nawet, czy mnie słuchasz.
CASE.
Skrzywiła się, wstała, skinęła głową.
— Co on ci powiedział? Wintermute? Mówił o Marie-France? Była z połowy Tessierów; genetyczna matka 3Jane. I pewnie o martwej kukiełce Ashpoola. Nie mam pojęcia, czemu mi o tym opowiadał w tej komórce pod klubem… masę spraw… Dlaczego musi się zjawiać jako Finn albo kto inny. Też mi wytłumaczył. To więcej niż maska. On wykorzystuje rzeczywiste profile jak zawory, hamuje się, żeby nawiązać z nami kontakt. Nazywał to szablonem. Modelem osobowości.
Wyjęła strzałkowiec i pokuśtykała korytarzem.
Naga stal i szorstki epoksyd urwały się nagle u wejścia w coś, co Case uznał początkowo za tunel wyryty w litej skale. Molly obejrzała wejście dokładniej: stal pokrywały płyty czegoś, co z wyglądu i na dotyk przypominało kamień. Przyklęknęła, by dotknąć piasku rozsypanego na podłodze tej imitacji skalnej sztolni. Rzeczywiście, przypominał piasek, suchy i chłodny, ale kiedy przesunęła po nim palcem, zamknął się jak ciecz, bez żadnego śladu na powierzchni. Dziesięć metrów dalej tunel zakręcał. Ostre, żółte światło rzucało czarne cienie na pseudokamień ścian. Case uświadomił sobie ze zdumieniem, że ciążenie w tym miejscu było prawie normalne, co oznaczało, że po wspinaczce musiała znowu zejść w dół. Był teraz całkowicie zagubiony; dezorientacja przestrzenna napełniała kowbojów szczególną grozą.
Ale ona się nie zgubiła, zapewnił sam siebie.
Coś przemknęło między jej nogami i stukając podążyło po pseudopiasku podłoża. Błysnęła czerwona LEDa. Braun.
Pierwszy hologram czekał tuż za zakrętem: rodzaj tryptyku. Opuściła strzałkowiec, zanim Case zrozumiał, że obraz pochodzi z zapisu. Postacie były rzeźbionymi w świetle karykaturami, naturalnych rozmiarów bohaterami kreskówki: Molly, Armitage i Case. Molly miała za wielkie piersi, widoczne przez obcisłą koszulkę pod grubą, czarną kurtką. Talia za to była nieprawdopodobnie wąska. Srebrne szkła zakrywały połowę twarzy. Trzymała jakąś absurdalnie skomplikowaną broń; kształt pistoletu ginął niemal pod konstrukcją optycznych celowników, tłumików i osłon lufy. Rozstawiała szeroko nogi, wysuwając do przodu miednicę; usta zastygły wykrzywione w idiotycznym grymasie okrucieństwa. Obok stał Armitage, wyprostowany sztywno, w wytartym mundurze khaki. Gdy Molly podeszła ostrożnie, Case dostrzegł, że w miejscu oczu miał maleńkie ekrany monitorów, wyświetlające niebieskoszary obraz zaśnieżonej równiny: pasiaste, czarne pnie jodeł pochylone pod naporem bezgłośnego wichru.
Przesunęła czubki palców przez telewizyjne źrenice Armitage’a, po czym spojrzała na obraz Case’a. Wyglądał tak, jakby Riviera — Case wiedział od razu, że hologram jest dziełem Riviery — nie potrafił znaleźć żadnej cechy wartej sparodiowania. Przygarbiona figura była rozsądną aproksymacją tej, którą co dzień oglądał w lustrze. Chuda, z kanciastymi ramionami i trudną do zapamiętania twarzą pod krótką, ciemną czupryną. Powinien się ogolić, ale w końcu prawie zawsze potrzebował golenia.
Molly cofnęła się, spoglądając na hologramy. Obraz był statyczny, poruszały się jedynie szarpane wiatrem, czarne drzewa w zamarzniętych, syberyjskich oczach Armitage’a.
— Chcesz nam coś powiedzieć, Peter? — spytała cicho. Potem kopnęła coś ustawionego między stopami holo-Molly. Metal szczęknął o ścianę i postacie zniknęły. Schyliła się, by podnieść niewielki projektor.
— Pewnie może się podłączyć i programować bezpośrednio — mruknęła, rzucając urządzenie na podłogę.
Minęła źródło żółtego blasku: archaiczną, świecącą kulę w ścianie, osłoniętą zardzewiałą siatką. Styl tego improwizowanego oświetlenia w pewien sposób przypominał mu dzieciństwo. Case pamiętał jeszcze fortece, które budował z innymi dzieciakami na dachach albo w zalanych piwnicach. Kryjówka bogatego bachora, pomyślał. Taka surowość jest kosztowna. Nazywają to atmosferą.
Nim stanęła przed wejściem do apartamentów 3Jane, minęła jeszcze z tuzin hologramów. Jeden przedstawiał bezokiego stwora z alejki obok bazaru korzennego, kiedy wyry wałsię z rozerwanego ciała Riviery. Kilka innych tworzyło sceny tortur; przesłuchującymi zawsze byli oficerowie w mundurach, ofiarami niezmiennie młode kobiety. Obrazy miały w sobie straszliwą intensywność przedstawienia Riviery w Vingtieme Siecle; były jakby zamrożone w błękitnym rozbłysku orgazmu. Przechodząc, Molly odwracała głowę.
Ostatnia scena była mała i niewyraźna, jak gdyby Riviera musiał wyciągać obraz z głębi pamięci i czasu. Musiała uklęknąć, żeby zbadać go dokładniej: projekcja z punktu widzenia małego dziecka. Wcześniejsze nie miały tła; postacie, mundury, narzędzia tortur, wszystko stało jak na wystawie. Ale tutaj trafiła na pejzaż.
Ciemna fala gruzu sięgała ku bezbarwnemu niebu; za jej grzbietem wyblakłe, na wpół roztopione szkielety wież miasta. Gruz miał strukturę sieci: przerdzewiałe stalowe pręty gięły się z gracją jak cienkie linki, wciąż podtrzymując ciężkie płyty betonu. Na pierwszym planie coś, co mogło być rynkiem; widział jakiś kikut sugerujący fontannę. U jej podstawy znieruchomiały dzieci i żołnierz. Scena była niezrozumiała. Molly musiała prawidłowo odczytać obraz, nim jeszcze Case przyswoił go sobie do końca, gdyż poczuł, jak napina mięśnie. Splunęła, potem wstała.
Dzieci. Zdziczałe, w łachmanach. Zęby migające jak noże. Liszaje na wykrzywionych twarzach. Żołnierz na plecach, usta i krtań otwarte do nieba. Pożywiały się.
— Bonn — mruknęła, a w jej głosie zabrzmiała jakby łagodność. — Jesteś produktem czasów, prawda, Peter? Ale musisz być taki. Nasza 3Jane jest za sprytna, żeby otworzyć drzwi pierwszemu z brzegu złodziejaszkowi. Zatem Wintermute wygrzebał ciebie. Szczyt gustu, jeśli gust jest wypaczony w tę stronę. Demoniczny kochanek. Peter. — Zadrżała. — Ale przekonałeś ją, żeby mnie wpuściła. Dzięki. Teraz urządzimy imprezę.
A potem szła — a raczej biegła mimo bólu — coraz dalej od dzieciństwa Riviery. Wyjęła z kabury strzałkowiec, wyrwała plastykowy magazynek, wsunęła do kieszeni, założyła nowy. Wsunęła kciuk za kołnierz kombinezonu Modernów i jednym ruchem rozerwała go aż do krocza — ostrze kciuka cięło twardy polikarbon jak przegniły jedwab. Uwolniła ramiona, potem nogi. Porwane strzępy przybrały maskującą barwę ciemnego, fałszywego piasku.
Case uświadomił sobie, że słyszy muzykę. Nie znał jej. Same rogi i fortepian.
Wejście do świata SJane nie miało drzwi. Było nierówną, pięciometrową wyrwą w ścianie tunelu. Łagodnym, szerokim łukiem prowadziły w dół krzywe stopnie. Delikatne, błękitne światło, ruchome cienie, muzyka.
— Case — powiedziała i stanęła, ze strzałkowcem w prawej ręce. Potem uniosła lewą, uśmiechnęła się i wilgotnym czubkiem języka musnęła wnętrze otwartej dłoni; pocałowała go przez złącze symstymu. — Muszę iść.
Coś małego i ciężkiego znalazło się w jej lewej dłoni, kciuk trafił na maleńki przycisk i ruszyła w dół.
Chybiła o włos. Prawie trafiła, ale nie do końca. Weszła idealnie, myślał Case. Właściwe podejście — to było coś, co wyczuwał, co dostrzegał w pozie innego kowboja, pochylonego nad dekiem, z palcami przemykającymi nad klawiaturą. Miała, co trzeba: szybkość, ruchy. I przywołała je na swoje wejście, ściągnęła razem wokół bólu w nodze i pomaszerowała schodami 3Jane, jakby była właścicielką tego lokalu, z łokciem prawej ręki wspartym o biodro, uniesionym przedramieniem, rozluźnionym nadgarstkiem, przesuwając lufę strzałkowca z wystudiowaną nonszalancją pojedynkowicza okresu Regencji.
To było przedstawienie. Jak kulminacja długoletnich studiów taśm ze sztukami walki, tych najtańszych, na których wychował się Case. Przez kilka sekund była każdym z filmowych bohaterów, Sony Mao ze starych wideo Shawa, Mickeyem Chibą, całą linią sięgającą aż do Lee i Eastwooda. Szła jak należy.
Lady 3Jane Marie-France Tessier-Ashpool wykroiła sobie na wewnętrznej powierzchni powłoki Straylight niewielką posiadłość wiejską. Usunęła labirynt ścian, będący jej dziedzictwem. Mieszkała w jednym pomieszczeniu, tak szerokim i długim, że jego krańce ginęły za odwróconym horyzontem, a krzywizna wrzeciona przesłaniała podłogę. Sufit był niski i nierówny, kryty tą samą imitacją kamienia, co ściany korytarza. Tu i tam z podłoża wyrastaly zębate fragmenty muru — sięgające piersi resztki labiryntu. Dziesięć metrów od schodów znajdował się prostokątny, turkusowy basen, a podwodne lampy były jedynym źródłem światła. Tak przynajmniej wydawało się Case’owi, gdy Molly przestąpiła ostatni stopień. Woda rzucała migotliwe kleksy blasku na zawieszony nisko sufit.
Czekali koło basenu.
Wiedział, że jej reakcje są podrasowane, dostrojone do walki przez neurochirurgów Chiby, ale dotąd nie miał okazji doznawać ich przez symstymowe złącze. Efekt przypominał taśmę puszczoną w podwójnie zwolnionym tempie, powolny, wyszukany taniec z choreografią instynktu zabójcy i lat ćwiczeń. Zdawało się, że jednym spojrzeniem objęła całą trójkę: chłopca na trampolinie, uśmiechniętą dziewczynę z kieliszkiem wina, trupa Ashpoola z przegniłym lewym oczodołem, rozwartym ponad szerokim uśmiechem. Był ubrany w swój bordowy szlafrok. Miał bardzo białe zęby.
Chłopiec skoczył: szczupły, opalony, o idealnej sylwetce. Granat wyleciał jej z dłoni, zanim jego palce dotknęły wody. Case rozpoznał przedmiot, gdy wpadał pod powierzchnię: rdzeń silnego środka wybuchowego owinięty dziesięcioma metrami cienkiego, łamliwego stalowego drutu.
Strzałkowiec zawył, posyłając w twarz i pierś Ashpoola chmurę pocisków wybuchowych. Trup zniknął, dym unosił się z otworów w oparciu pustego białego fotela ogrodowego.
Lufa skierowała się ku 3Jane w chwili, gdy detonował granat; symetryczny tort z wody uniósł się, załamał, opadł z powrotem. Lecz błąd został już popełniony.
Hideo nawet jej nie dotknął. To noga się pod nią załamała.
Case na Garveyu wrzasnął.
— Nie spieszyłaś się specjalnie — stwierdził Riviera, przeszukując kieszenie Molly. Jej dłonie niknęły w matowej czarnej sferze rozmiarów kuli do kręgli. — W Ankarze widziałem masowe zabójstwo — dodał, wyjmując z kurtki rozmaite przedmioty . — Jeden granat. Wydawało się, że to bardzo słaba eksplozja, a wszyscy zginęli natychmiast od szoku hydrostatycznego.
Case poczuł, jak Molly ostrożnie porusza palcami. Ból w nodze był potworny, nie do wytrzymania. Czerwone fale kołysały się jej przed oczami.
— Nie ruszałbym nimi na twoim miejscu. — Wnętrze kuli jakby się trochę zacisnęło. — To erotyczna zabawka. Jane kupiła ją w Berlinie. Przebieraj palcami dostatecznie długo, a zgniecie je na miazgę. To odmiana materiału, którym pokryta jest podłoga. Sądzę, że to jakaś kombinacja z molekułami. Coś cię boli?
Jęknęła.
— Chyba zraniłaś się w nogę — Jego palce odnalazły płaską paczkę narkotyków w lewej tylnej kieszeni dżinsów. — Doskonale. Ostatnia porcja od Alego. W samą porę.
Falująca siatka krwi zawirowała.
— Hideo — odezwal się inny, kobiecy głos. — Ona traci przytomność. Daj jej coś. I jeszcze coś przeciwbólowego. Jest niezwykła, Peter, nie sądzisz? Te okulary… czy są modne tam, skąd pochodzi?
Chłodne dłonie, niespieszne, pewne jak dłonie chirurga. Ukłucie — Skąd mogę wiedzieć? — mówił Riviera. — Nigdy jej nie widziałem w naturalnym środowisku. Przyjechali i porwali mnie z Turcji.
— No tak, Ciąg. Mamy tam interesy. A raz posłaliśmy Hideo. Trzeba przyznać, że przeze mnie. Wpuściłam tu kogoś. Złodzieja.
Zabrał rodzinny terminal. — Roześmiała się. — Ułatwiłam mu zadanie. Żeby zdenerwować pozostałych. Był ślicznym chłopcem, ten mój złodziej. Czy ona się budzi, Hideo? Może dać jej więcej?
— Wtedy umrze — oświadczył trzeci głos.
Krwawa sieć spłynęła w czerń.
Powróciła muzyka, rogi i fortepian. Taneczna melodia.
CASE:::::
…WYŁĄCZ
SIĘ::::::
Case zdjął trody. Powidoki świetlistych liter tańczyły w oczach i na zmarszczonym czole Maelcuma.
— Krzyczałeś, chłopie. Przed chwilą.
— Molly — wykrztusił przez wyschnięte gardło. — Jest ranna. Od brzegu siatki anty-g odczepił biały bidon i wyssał łyk ciepławej wody.
— Nie podoba mi się to wszystko.
Zabłysnął mały monitor Craya. Finn stał na tle poskręcanego, zgniecionego złomu.
— Mnie też nie — powiedział. — Mamy problem. Maelcum podciągnął się nad głową Case’a, przekręcił i spojrzał mu przez ramię.
— Co to za facet, Case?
— To tylko obraz, Maelcum — odparł zmęczonym głosem Case. — Klient, którego znałem w Ciągu. Ale mówi Wintermute. Obraz ma nam poprawić samopoczucie.
— Gówno — oznajmił Finn. — Tłumaczyłem Molly, że to nie maski. Są mi potrzebne, żeby z wami rozmawiać. Ponieważ nie mam za wiele tego, co uznajesz za osobowość. Ale to wszystko to tylko sikanie pod wiatr, ponieważ, Case, jak już wspomniałem, mamy problem.
— Więc wyrażaj się jaśniej, Niemowo — powiedział Maelcum.
— Noga Molly jest w fatalnym stanie. To po pierwsze. Nie może chodzić. Powinno być tak, że wchodzi, usuwa z drogi Petera, wyciąga z 3Jane magiczne słowo, wraca do głowy i wypowiada je. Zawaliła. Więc chcę, żebyście wy dwaj za nią poszli. Case patrzył tępo w twarz na ekranie.
— My?
— A kto inny?
— Aerol. Ten facet w Babylon Rocker. Kumpel Maelcuma.
— Nie. To musisz być ty, ktoś, kto rozumie Molly i rozumie Rivierę. Maelcum jako mięśniowiec.
— Może zapomniałeś, że jestem w samym środku naszej małej akcji. Pamiętasz? Po to przecież dowlokłeś tutaj mój tyłek.
— Posłuchaj, Case. Nie mamy czasu. Słuchaj. Prawdziwym połączeniem między twoim dekiem i Straylight jest wstęga boczna emisji systemu nawigacyjnego Garveya. Polecicie Garveyem do specjalnego prywatnego doku, który wam wskażę. Chiński wirus całkowicie spenetrował układ twojego komputera. W Hosace nie ma już nic prócz wirusa. Po dokowaniu wirus włączy się w system ochrony Straylight. Wtedy odetniemy wstęgę boczną. Zabierzesz dek, Płaszczaka i Maelcuma. Znajdziesz 3Jane, wydostaniesz od niej słowo, zabijesz Rivierę, weźmiesz od Molly klucz. Możesz śledzić program, włączając dek w sieć Straylight. Zajmę się tym. Z tyłu głowy, za płytką z pięcioma cyrkoniami, jest standardowe gniazdo.
— Zabić Rivierę?
— Zabij.
Case zamrugał, wpatrzony w reprezentację Finna na ekranie. Poczuł, jak Maelcum kładzie mu dłoń na ramieniu.
— Hej. Zapomniałeś o czymś. — Wzbierał w nim gniew i jakiś rodzaj uciechy. — Spieprzyłeś. Kiedy rozwalałeś Armitage’ a, przy okazji odpaliłeś sterowniki chwytników. Haniwa trzyma nas mocno i twardo. Armitage wysmażył tamtego Hosakę, a mainframe’y poszły razem z mostkiem. Zgadza się?
Finn przytaknął.
— Czyli tkwimy tu na amen. A to znaczy, że spieprzyłeś. Chciał się roześmiać, ale głos uwiązł w ściśniętym gardle.
— Case, chłopie — powiedział cicho Maelcum. — Garvey to holownik.
— Zgadza się — stwierdził z uśmiechem Finn.
— Dobrze się bawiłeś w wielkim, zewnętrznym świecie? — zapytał konstrukt, gdy Case włączył się ponownie. — Zgaduję, że to Wintermute prosił o zaszczyt rozmowy…
— Tak. Trafiłeś. Kuang w porządku?
— Jak diabli. Morderczy wirus.
— Dobra. Są drobne kłopoty, ale pracujemy nad tym.
— Może mi opowiesz?
— Nie mam czasu.
— Cóż, chłopcze, nie musisz się mną przejmować. I tak jestem martwy.
— Odwal się — odparł Case i przeskoczył, ścinając zgrzytliwe ostrze śmiechu Płaszczaka.
— Marzyła o stanie wymagającym bardzo niewielkiego udziału indywidualnej świadomości — mówiła 3Jane. W wyciągniętej do Molly ręce trzymała dużą kameę. Rzeźbiony profil był niezwykle podobny do jej własnego. — Zwierzęca błogość. Wydaje mi się, że uważała ewolucję przodomózgowia za ślepą uliczkę. — Zabrała broszę i oglądała ją pochylając, by pochwycić światło z różnych kątów. — Jedynie w pewnych podwyższonych trybach istnienia osobnik, członek klanu, miałby cierpieć co bardziej bolesne aspekty samoświadomości…
Molly kiwnęła głową. Case przypomniał sobie zastrzyk. Co jej dali? Ból nadal byl odczuwalny, dochodził jednak przez wąskie gardło zmieszanych impresji. Neonowe glisty wijące się w mięśniach uda, dotknięcie włosiennicy, zapach smażonego kryla — umysł Case’a cofnął się z odrazą. Gdy unikał skupiania uwagi na tych wrażeniach, nakładały się i stawały zmysłowym odpowiednikiem białego szumu. Jeśli to paskudztwo tak załatwiło jej system nerwowy, to co zrobiło z psychiką?
Widziała nienormalnie ostro i jasno, jeszcze wyraźniej niż zwykle. Przedmioty wibrowały, każdy obiekt czy osoba nastrojona na odrobinę inną częstotliwość. Ręce, wciąż uwięzione w czarnej kuli, spoczywały na kolanach. Siedziała na jednym z foteli ogrodowych, ze złamaną nogą wyciągniętą i opartą na stołeczku. 3Jane usiadła naprzeciw, na drugim stołku, owinięta w zbyt obszerną dżellabę z surowej wełny. Była bardzo młoda.
— Gdzie on poszedł? — spytała Molly. — Dać sobie w żyłę? 3Jane wzruszyła ramionami pod ciężką, jasną materią. Odrzuciła opadający do oczu kosmyk włosów.
— Powiedział, kiedy mam cię wpuścić — oświadczyła. — Ale nie chciał mówić dlaczego. Wszystko miało być tajemnicą. Czy zrobiłabyś nam krzywdę?
Case wyczuł, że Molly się waha.
— Zabiłabym go. Spróbowałabym zabić Hideo. Potem miałam z tobą porozmawiać.
— Dlaczego? — spytała 3Jane, chowając kameę do wewnętrznej kieszeni dżellaby. — I dlaczego? I o czym?
Molly zdawała się studiować wysokie, delikatne kości policzkowe, szerokie usta, wąski, orli nos. Oczy 3Jane byty ciemne, dziwnie matowe.
— Ponieważ go nienawidzę — odparła po chwili. — A odpowiedzią na kolejne dlaczego jest to, jak jestem poskręcana, to, czym jest on i czym ja jestem.
— I przedstawienie — dodała 3Jane. — Oglądałam je. Molly skinęła głową.
— Ale Hideo?
— Bo oni są najlepsi. Bo jeden z nich zabił kiedyś mojego partnera.
3Jane spoważniała nagle. Uniosła brwi.
— Bo musiałam się przekonać — powiedziała Molly.
— A potem byśmy rozmawiały, ty i ja? Jak teraz? — Miała całkiem proste, ciemne włosy, rozczesane pośrodku i związane na karku. — Możemy jeszcze porozmawiać?
— Zdejmij to. — Molly podniosła związane ręce.
— Zabiłaś mojego ojca — powiedziała 3Jane, bez najmniejszej zmiany tonu. — Widziałam na monitorach. Nazywał je oczami mamy.
— Zabił kukiełkę. Wyglądała jak ty.
— Lubił teatralne gesty — odparta.
Wtedy stanął przy niej Riviera, promienny od narkotyków, w swoim szarym więziennym ubraniu, które nosił w ogrodzie na dachu hotelu.
— Zaprzyjaźniacie się? To bardzo interesująca dziewczyna, prawda? Od razu to zauważyłem, gdy tylko zobaczyłem ją pierwszy raz. — Wyminął 3Jane. — Wiesz przecież, że to ci się nie uda.
— Doprawdy, Peter? — Molly zdołała się uśmiechnąć.
— Wintermute nie jest pierwszym, który popełnia ten sam błąd: nie docenia mnie. — Przekroczył kafelki chodnika, podszedł do białego stoliczka i chlusnął wodą mineralną do ciężkiej, kryształowej szklanki. — Rozmawiał ze mną, Molly. Sądzę, że rozmawiał z nami wszystkimi. Z tobą, z Case’em, z tym, co zostało z Armitage’a. Tak naprawdę on nas nie rozumie, wiesz? Ma te swoje profile, ale to tylko statystyka. Może ty jesteś statystycznym zwierzątkiem. Case jest nim na pewno. Ja za to posiadam pewną cechę, z samej swej natury niemierzalną.
Łyknął wody.
— A co to za cecha, Peter? — spytała obojętnie Molly. Riviera rozpromienił się.
— Przewrotność. — Wrócił do obu kobiet, kołysząc resztką wody w ciężkim, głęboko rżniętym walcu górskiego kryształu, jak gdyby rozkoszował się jego ciężarem. — Radość bezzasadnego czynu. I właśnie podjąłem decyzję, Molly, całkowicie bezzasadną decyzję.
Patrzyła na niego wyczekująco.
— Och, Peter — westchnęła 3Jane tonem łagodnej wymówki, zwykle zastrzeżonej dla dzieci.
— Żadnego słowa, Molly. Jak widzisz, powiedzial mi o tym. Naturalnie, 3Jane zna kod, ale ty go nie poznasz. Ani Wintermute. Moja Jane to ambitna dziewczyna, na swój przewrotny sposób. — Uśmiechnął się znowu. — Ma plany względem rodzinnego imperium, a para zwariowanych, sztucznych inteligencji tylko by nam przeszkadzała. Właśnie. I oto przybywa Riviera, by ją uratować.
Rozumiesz. Po czym Peter mówi: siedź cicho. Puszczaj ulubione nagrania swingu tatusia i czekaj, aż Peter zorganizuje odpowiednią orkiestrę, salę tancerzy, orszak dla zmarłego Króla Ashpoola. — Dopił resztkę wody. — Nie, nie nadajesz się, tatusiu. Zupełnie się nie nadajesz. Teraz, kiedy Peter trafił do domu.
Po czym, z twarzą zaróżowioną od kokainy i meperydyny, zamachnął się i uderzył szklanką w lewe szkło jej implantu, roztrzaskując wizję w strzępy krwi i światła.
Gdy Case zdjął trody, zauważył zwisającego pod sufitem Maelcuma. Elastyczne liny i szare gumowe przyssawki z obu stron mocowały do płyt pancerza zapiętą w pasie nylonową wstęgę. Zdjął koszulę i niezgrabnym kluczem do robót w nieważkości pracował nad głównym panelem. Solidne sprężyny klucza brzęczały cicho, gdy usuwał kolejną sześciokątną śrubę. Marcus Garvey stękał i trzeszczał od przeciążeń.
— Niemowa bierze nas do doku — poinformował Syjonita, wrzucając śrubę do zawieszonej u pasa siatki. — Maelcum pilotuje na samym końcu, a tymczasem szuka narzędzi do pracy.
— Tam trzymasz narzędzia? — Case wyciągnął szyję i obserwował węzły mięśni na brązowym karku.
— Tylko jedno. — Z przestrzeni za panelem wyjął podłużny pakunek owinięty w czarną folię. Założył płytę z powrotem i dokręcił jedną śrubę. Zanim skończył, czarne zawiniątko odpłynęło w stronę rufy. Maelcum uwolnił się, przerzuciwszy kciukiem próżniowe zawory na szarych przyssawkach. Złapał wydobyty ze skrytki przedmiot.
Odepchnął się od ściany, przepłynął nad instrumentami — na głównym ekranie pulsował zielony diagram operacji dokowania — i pochwycił ramę siatki przeciążeniowej Case’a. Ściągnął się w dół i grubym, połamanym paznokciem podważył taśmę sklejającą folię opakowania.
— Jeden facet w Chinach powiedział, że z tego wylatuje prawda — oznajmił, rozwijając starożytny, lśniący olejem automatyczny karabin Remingtona z lufą odpiłowaną kilka milimetrów przed porysowanym łożyskiem. Kolbę usunięto całkowicie, zastępując ją drewnianym uchwytem pistoletowym, owiniętym czarną taśmą. Maelcum pachniał potem i cannabis.
— Masz tylko jeden?
— Jasne, chłopie. — Czerwoną szmatką wycierał smar z lufy. Czarną folię owinął wokół trzymanego w drugiej ręce uchwytu. — Ja jestem rastafariańską flotą wojenną, możesz mi wierzyć.
Case naciągnął na czoło trody. Zapomniał nałożyć ponownie teksaski cewnik. Przynajmniej w Villa Straylight będzie mógł się normalnie odlać, choćby nawet po raz ostatni.
Włączył się.
— Cześć — powiedział konstrukt. — Nasz Peter totalnie zapieprzył robotę, co?
Zdawało się, że są teraz częścią lodu Tessier-Ashpool. Szmaragdowe łuki poszerzały się, zrastały, stawały litą masą. Zieleń dominowała w otaczających ich płaszczyznach chińskiego wirusa.
— Dochodzimy, Dixie?
— Całkiem blisko. Niedługo będziesz mi potrzebny.
— Posłuchaj, Dix. Wintermute twierdzi, że Kuang zagnieździł się na dobre w naszym Hosace. Będę musiał odłączyć od systemu ciebie i dek, przeciągnąć do Straylight i włączyć znowu, w ich program strażniczy. Tak mówi Wintermute. Uważa, że Kuang cały się przeniesie. Potem wejdziemy od środka, przez sieć Straylight.
— Cudownie — mruknął Płaszczak. — Nigdy nie lubiłem prostych rozwiązań, gdy można załatwić sprawę od strony dupy.
Case przeskoczył.
Prosto w jej ciemność, w zakrzepłą synestezję, gdzie ból był smakiem starego żelaza, zapachem melona, skrzydełkami ćmy muskającymi policzek. Leżała nieprzytomna i nie miał dostępu do jej snów. Kiedy błysnął światłowód, alfanumeryki ukazały się w aureolach delikatnej, różowej poświaty.
07:29:40.
— Jestem bardzo niezadowolona, Peter. — Głos 3Jane brzmiał głucho, jakby dobiegał ze studni. Molly słyszy, pomyślał, ale natychmiast się poprawił. Zestaw symstymu nie doznał uszkodzeń, czuł, jak uwierają w żebra. Uszy odbierały wibracje głosu dziewczyny.
Riviera odpowiedział coś, krótko i niewyraźnie.
— Ale ja nie — oznajmiła. — I to wcale nie jest zabawne. Hideo przyniesie ze szpitala zestaw medyczny, ale potrzebny będzie chirurg.
Zapadła cisza. Case bardzo wyraźnie słyszał plusk wody w basenie.
— O czym z nią rozmawiałaś, kiedy przyszedłem? — Riviera stał bardzo blisko.
— O mojej matce. Pytała o nią. Sądzę, że była w szoku, niezależnie od zastrzyku Hideo. Dlaczego jej to zrobiłeś?
— Chciałem sprawdzić, czy popękają.
— Jedno pękło. Kiedy odzyska przytomność… o ile odzyska przytomność, zobaczymy, jakiego koloru ma oczy.
— Jest bardzo niebezpieczna. Zbyt niebezpieczna. Gdyby mnie tu nie było, żeby odwrócić jej uwagę, gdybym nie pokazał Ashpoola i własnego obrazu, żeby ściągnąć tę jej małą bombę, co by się z tobą stało? Miałaby cię w swojej mocy.
— Nie — odparła 3Jane. — Był Hideo. Mam wrażenie, że nie do końca rozumiesz, kim jest Hideo. Ona rozumie.
— Napijesz się?
— Wina. Białego. Case się wyłączył.
Maelcum siedział zgarbiony nad tablicą przyrządów i wystukiwał rozkazy sekwencji dokowania. Centralny ekran modułu nawigacyjnego pokazywał nieruchomy czerwony kwadrat, reprezentujący dok Straylight. Garvey był większym, zielonym kwadratem. Malał powoli, kołysząc się z boku na bok, zgodnie z instrukcjami Maelcuma. Po lewej stronie mniejszy ekran wyświetlał graficzny obraz szkieletu Garveya i Haniwy, zbliżających się do krzywizny wrzeciona.
— Mamy godzinę. — Case wyjął z gniazda Hosaki wstęgę światłowodów. Baterie rezerwowe deku wystarczały na dziewięćdziesiąt minut, ale konstrukt Płaszczaka oznaczał dodatkowy pobór mocy. Mikroporową taśmą szybko i mechanicznie umocował kasetę konstruktu do podstawy Ono-Sendai. Obok przepłynął pas zabezpieczający Maelcuma. Pochwycił go, odpiął dwa kawałki elastycznej linki z przyssawkami, zatrzasnął jeden karabinek na drugim. Dotknął przyssawkami bocznych ścianek deku i kciukiem pchnął dźwignię ssania. Dek, konstrukt i zaimprowizowany uchwyt zawisły w powietrzu, gdy z pewnym wysiłkiem wbijał się w swoją skórzaną kurtkę. Sprawdził kieszenie, paszport, który dał mu Armitage, chip bankowy na to samo nazwisko, chip kredytowy, wydany przy wejściu do Freeside, dwa plastry betafenethylaminy kupionej od Bruce’a, zwitek nowych jenów, pół paczki yeheyuanów i shuriken. Rzucił chip Freeside. przez ramię i słyszał, jak stuknął w rosyjski wymiatacz. Chciał postąpić tak samo ze stalową gwiazdą, ale odbity chip kredytowy trafił go w potylicę, odskoczył, uderzył o sufit i przeleciał nad lewym ramieniem Maelcuma. Syjonita oderwał się od przyrządów i spojrzał groźnie. Case popatrzył na shuriken, po czym, słysząc odgłos dartej podszewki, wcisnął go do kieszeni.
— Tracisz Niemowę, chłopie — oznajmił Maelcum. — Mówi, że miesza w systemie bezpieczeństwa. Garvey dokuje jako łódka z Babilonu. Czekają na nią. Niemowa nadaje za nas kody.
— Będziemy nosić skafandry?
— Za ciężkie. — Maelcum wzruszył ramionami. — Nie wyłaź z siatki, dopóki ci nie powiem.
Wystukał ostatnią sekwencję i złapał dwa różowe, wytarte uchwyty po obu stronach pulpitu. Case widział, jak zielony kwadrat maleje o końcowe parę milimetrów i nakłada się na czerwony. Na mniejszym ekranie Haniwa obniżył dziób, by minąć powłokę wrzeciona, i znieruchomiał. Garvey wciąż wisiał mu pod brzuchem jak schwytana larwa. Holownik zadźwięczał i zadygotał. Wyskoczyły dwa stylizowane ramiona i pochwyciły smukły, owadzi kadłub. Straylight wysunął żółty prostokąt, który wygiął się i mijając Haniwę sięgnął do Garveya.
Zza falujących łańcuchów uszczelniacza dobiegł głośny zgrzyt.
— Uważaj, chłopie — ostrzegł Maelcum. — Zaraz będzie grawitacja.
Kilkanaście niewielkich przedmiotów równocześnie stuknęło o podłogę, jakby przyciągał je silny magnes. Case wstrzymał oddech, gdy wewnętrzne organy skokowo dostosowały się do innej konfiguracji przestrzeni. Dek i konstrukt boleśnie uderzyły go w nogi.
Zacumowali do wrzeciona i wirowali razem z nim.
Maelcum przeciągnął się, poruszył ramionami. Zdjął z włosów fioletową siatkę i potrząsnął długimi lokami.
— Jeśli czas ważny, chłopie — powiedział — to idziemy.
Villa Straylight jest strukturą pasożytniczą, przypominał sobie Case, gdy mijając frędzle uszczelniacza, przeciskał się przez przedni luk Marcusa Garveya. Straylight wysysa z Freeside powietrze i wodę; nie ma własnego ekosystemu.
Rura tunelu, którą wysunął dok, była wersją tej, przez którą czołgał się do Haniwy, bardziej skomplikowaną i przystosowaną do warunków rotacyjnej grawitacji wrzeciona. Żebrowany tunel poruszany integralnymi, hydraulicznymi siłownikami, każdy segment obramowany pierścieniem tworzywa antypoślizgowego. Pierścienie służyły też za szczeble. Tunel wymijał Haniwę; na odcinku, gdzie łączył się z Garveyem, był poziomy, lecz zakręcał ostro do góry i w lewo, zgodnie z krzywizną powłoki jachtu. Maelcum wspinał się już po pierścieniach, używając tylko lewej ręki. W prawej trzymał Remingtona. Miał na sobie poplamione luźne spodnie, zieloną nylonową kurtkę bez rękawów i wystrzępione tenisówki o jaskrawoczerwonych podeszwach. Tunel uginał się lekko za każdym razem, gdy chwytał kolejny pierścień.
Karabinki na prowizorycznym pasie nośnym wbijały się w ramię pod ciężarem Ono-Sendai i konstruktu Płaszczaka. Case czuł teraz wyłącznie strach, uogólnione przerażenie. Stłumił to uczucie, zmusił się, by odtworzyć w pamięci wykład Armitage’a na temat wrzeciona i Villi Straylight. Rozpoczął wspinaczkę. Ekosystem Freeside był ograniczony, ale nie zamknięty. Syjon posiadał system zamknięty, zdolny do istnienia przez całe lata bez wprowadzania materiałów z zewnątrz. Freeside produkowało własną wodę i powietrze, ale wymagało stałych dostaw żywności i regularnego uzupełniania odżywczych składników gleby. Villa Straylight nie wytwarzała niczego.
— Chłopie — odezwał się niegłośno Maelcum. — Chodź tu do mnie.
Case przesunął się w bok na cylindrycznej drabinie i pokonał ostatnie pierścienie. Tunel kończył się gładką, nieco wklęsłą klapą o średnicy dwóch metrów. Hydrauliczne siłowniki znikały w elastycznych powłokach, umocowanych do obudowy włazu.
— I co…
Case zamknął usta, gdy klapa ruszyła w górę. Niewielka różnica ciśnień dmuchnęła mu w oczy drobnym pyłem.
Maelcum przeczołgał się przez krawędź i Case usłyszał cichy trzask zwalnianego bezpiecznika Remingtona.
— To tobie się spieszy — szepnął Maelcum.
Po chwili Case stał już przy nim.
Właz znajdował się w środku okrągłej, wysoko sklepionej komory, wyłożonej niebieskimi kafelkami antypoślizgowymi. Maelcum szturchnął Case’a i wskazał palcem: we wklęsłej ścianie tkwił wbudowany monitor. Na ekranie wysoki młody człowiek o rysach Tessier-Ashpoola strzepywał coś z rękawów ciemnego płaszcza. Stał obok identycznego włazu, w identycznej komorze.
— Najmocniej pana przepraszam. — Głos dobiegał z kratki umieszczonej nad klapą. Case podniósł głowę. — Oczekiwaliśmy pana trochę później, w doku osiowym. Jedną chwileczkę.
Młody człowiek na ekranie niecierpliwie potrząsnął głową.
Drzwi po lewej stronie stanęły otworem. Maelcum odwrócił się błyskawicznie. Niewysoki Euroazjata w pomarańczowym kombinezonie przestąpił próg i wytrzeszczył oczy. Otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku. Zamknął usta. Case spojrzał na monitor: pusty.
— Kto? — wykrztusił tamten.
— Rastafariańska flota wojenna. — Case wyprostował się; dek cyberprzestrzeni obijał mu biodro. — Chcemy tylko włączyć się w wasz system strażniczy.
Mężczyzna przełknął ślinę.
— Czy to test? Kontrola lojalności. To musi być kontrola lojalności. — Wytarł dłonie o nogawki kombinezonu.
— Nie, chłopie, to prawda. — Maelcum stanął przed nim, mierząc z obrzyna w euroazjatycką twarz. — Ruszaj się.
Przeszli przez drzwi w korytarz, którego ściany z gładzonego betonu i pokryta leżącymi jeden na drugim dywanami podłoga były Case’owi doskonale znane.
— Niezłe chodniczki. — Maelcum pchnął jeńca lufą karabinu. — Pachnie jak w kościele.
Podeszli do kolejnego monitora, antycznego Sony umieszczonego nad konsolą z klawiaturą i złożoną tablicą gniazd połączeniowych. Kiedy się zatrzymali, rozbłysnął ekran, a Finn uśmiechnął się z przymusem na tle czegoś, co wyglądało jak frontowy pokój Metro Holografix.
— W porządku — stwierdził. — Maelcum weźmie tego faceta kawałek dalej, do magazynku. Tam go wepchnie. Zatrzasnę drzwi. Case, piąte gniazdo od lewej, górny panel. Wtyczki adaptorów są w szafce pod konsolą. Potrzebujesz dwudziestostykowej Ono-Sendai na czterdziestkę Hitachi.
Maelcum pchnął więźnia, a Case przyklęknął i szperał w stosie wtyczek, aż znalazł tę, której szukał. Podłączył dek do adaptora i czekał.
— Musisz tak wyglądać? — zapytał twarz na ekranie. Finn znikał linia za linią, przesłaniany obrazem Lonny’ego Zone’a na tle ściany z podartymi japońskimi plakatami.
— Czego tylko zapragniesz, dziecinko. — Zone przeciągał słowa. — Wystarczy poprosić Lonny’ego…
— Nie — przerwał Case. — Wolę Finna.
Gdy tylko zniknął portret Zone’a, wcisnął do gniazda adaptor Hitachi i umocował na czole trody.
— Co cię zatrzymało? — spytał Płaszczak i roześmiał się.
— Mówiłem, żebyś tego nie robił — burknął Case.
— Taki żart, mały — wyjaśnił konstrukt. — U mnie zerowy upływ czasu. Popatrzmy, co tu mamy…
Program Kuang był zielony, o odcieniu identycznym jak lód T-A. Gdy Case patrzył, stawał się coraz bardziej nieprzejrzysty, choć w centrum nadal widział czarną, lśniącą sylwetkę rekina. Linie pęknięć i halucynacje zniknęły i kształt był równie rzeczywisty jak Marcus Garvey: bezskrzydły, antyczny odrzutowiec z gładką powłoką wyłożoną czarnym chromem.
— Gotowy — stwierdził Płaszczak.
— Zgadza się — przytaknął Case i przeskoczył.
— …i tyle. Przykro mi — mówiła 3Jane, bandażując głowę Molly. — Zestaw nie wykazał żadnego wstrząsu ani trwałych uszkodzeń oka. Zanim tu przyszłaś, nie znałaś go chyba zbyt dobrze?
— W ogóle go nie znałam — odparła obojętnie Molly. Leżała na plecach na jakimś wysokim łóżku albo stole wyłożonym czymś miękkim. Case nie czuł złamanej nogi. Synestetyczny efekt pierwszego zastrzyku chyba minął. Zniknęła czarna kula, lecz jej ręce zostały unieruchomione niewidocznymi dla Molly, miękkimi pasami.
— Chce cię zabić.
— To by się zgadzało. — Molly patrzyła na jaskrawą lampę w chropowatym suficie.
— Nie wiem, czy mu pozwolę — oświadczyła 3Jane i Molly z wysiłkiem obróciła głowę, by spojrzeć w ciemne oczy.
— Nie żartuj ze mnie — poprosiła.
— Kiedy chyba mam ochotę — stwierdziła 3Jane, pochylając się, by pocałować Molly w czoło. Ciepłą dłonią odgarnęła jej włosy. Jasna dżellaba była poplamiona krwią.
— Gdzie on teraz jest? — zapytała Molly.
— Pewnie robi sobie zastrzyk. — 3Jane wyprostowała się. — Nie mógł się ciebie doczekać. Sądzę, że opieka nad tobą będzie całkiem niezłą zabawą. — Z obojętnym uśmiechem wytarła zakrwawioną dłoń o połę szaty. — Trzeba ci jeszcze raz złożyć nogę, ale załatwimy to jakoś.
— Co z Peterem?
— Peter… — Potrząsnęła głową. Kosmyk ciemnych włosów opadł jej na czoło. — Peter zaczął mnie nudzić. W ogóle sądzę, że używanie narkotyków jest dość nudne. — Zachichotała. — W każdym razie przez innych. Mój ojciec, jak pewnie zauważyłaś, był zdeklarowanym narkomanem.
Molly napięła mięśnie.
— Nie denerwuj się. — Palce 3Jane musnęły skórę nad paskiem skórzanych dżinsów. — Samobójstwo było rezultatem moich manipulacji z marginesami bezpieczeństwa jego zamrażarki. Nigdy go naprawdę nie spotkałam. Wyszłam ze sztucznej macicy podczas ostatniego okresu jego snu. Ale znałam go doskonale. Rdzeniowe wiedzą wszystko. Widziałam, jak morduje moją matkę. Pokażę ci, gdy tylko poczujesz się lepiej. Dusi ją w łóżku.
— Dlaczego ją zabił? — Nie osłonięte bartdażem oko wpatrywało się w twarz dziewczyny.
— Nie potrafił zaakceptować kierunku przemian, jaki zaplanowała dla rodziny. Zatwierdziła budowę dwóch sztucznych inteligencji. Była wizjonerką. Widziała nas w symbiotycznym związku z SI, które podejmowałyby decyzje w sprawach korporacji. Świadome decyzje, powinnam chyba zaznaczyć. Tessier-Ashpool stałby się nieśmiertelny jak ul; każdy z nas byłby elementem większej jaźni. Fascynujące. Pokażę ci jej taśmy; prawie tysiąc godzin. Właściwie nigdy jej nie rozumiałam, a po śmierci te plany runęły. Wszelkie plany runęły i zaczęliśmy zagłębiać się w sobie. Teraz już rzadko wychodzimy na zewnątrz. Ja jestem wyjątkiem.
— Mówisz, że chciałaś zabić starego. Grzebałaś w programach kriogenicznych?
3Jane kiwnęła głową.
— Znalazłam pomocnika. Ducha. Tak myślałam, kiedy byłam jeszcze mała: że w korporacyjnym rdzeniu są duchy. Głosy. Jednym z nich był ten, którego nazywasz Wintermute’em. To kod Turinga dla naszej berneńskiej SI. Osobowość, która wam rozkazuje, jest czymś w rodzaju podprogramu.
— Jednym z nich? Czyli było więcej?
— Jeszcze jeden. Ale on nie odzywa się do mnie już od lat. Chyba zrezygnował. Podejrzewam, że oba są realizacją pewnych możliwości, które mama kazała wprojektować w oryginalny software. Kiedy uznała to za konieczne, umiała być bardzo tajemnicza. Masz. Napij się. — Przysunęła do warg Molly giętką plastykową rurkę. — To woda. Nie za dużo.
— Jane, kochanie. — Wesoły głos Riviery dochodził gdzieś spoza pola widzenia. — Dobrze się bawisz?
— Zostaw nas same, Peter.
— Bawisz się w doktora…
Nagle Molly patrzyła na własną twarz, obraz zawieszony dziesięć centymetrów od nosa. Bez bandaży. Lewy implant był strzaskany: długi palec srebrzystego plastyku znikał w głębi oczodołu jak w odwróconej kałuży krwi.
— Hideo — zawołała 3Jane, gładząc brzuch Molly. — Zrób mu krzywdę, jeśli zaraz sobie nie pójdzie. Idź popływać, Peter. Projekcja zniknęła. 07;58:40 w ciemności zabandażowanego oka.
— Powiedział, że znasz kod. Peter powiedział. Wintermute potrzebuje tego kodu.
Nagle Case uświadomił sobie ciężar klucza Chubba, leżącego na wewnętrznej pochyłości jej lewej piersi.
— Tak. — 3Jane cofnęła dłoń. — Znam. Dowiedziałam się jeszcze jako dziecko. Mam wrażenie, że we śnie… albo gdzieś w tysiącu godzin pamiętników mamy. Sądzę jednak, że Peter ma rację, kiedy mówi, żebym nie zdradzała kodu. Jeśli dobrze wszystko zrozumiałam, to będą kłopoty z Turingiem. A duchy są zwykle kapryśne.
Case się wyłączył.
— Zabawna klientka, co? — Finn uśmiechnął się ze starego Sony.
Case wzruszył ramionami. Korytarzem wracał Maelcum z Remingtonem pod pachą. Syjonita uśmiechał się i potrząsał głową w takt muzyki, której Case nie słyszał. Dwa cienkie żółte przewody biegły od jego uszu do bocznej kieszeni kurtki.
— Podkład, chłopie — wyjaśnił Maelcum.
— Jesteś pieprznięty wariat — stwierdził Case.
— Świetnie słychać. Godziwy podkład.
— Chłopaki — wtrącił Finn. — Ruszcie tyłki. Nadjeżdża środek transportu. Nie zawsze potrafię wykręcić tak gładki numer jak z 8Jeanem, który nabrał dozorcę. Za to mogę wam załatwić dojazd do lokalu 3Jane.
Case wyrwał z gniazda adaptor. Pod znaczącym koniec korytarza, surowym łukiem betonu pojawił się elektryczny wózek. Może ten sam, którym jechali Afrykanie, ale jeśli nawet, to zniknęli. Za niskim siodełkiem, wbijając w tapicerkę cienkie manipulatory, mały Braun mrugał rytmicznie czerwoną LEDą.
— Mamy autobus — poinformował Maelcuma Case.
Znów zagubił swój gniew. Tęsknił za nim.
W małym wózku było ciasno: Maelcum z Remingtonem na kolanach i Case ze zwisającym na pierś dekiem i konstruktem. Wózek jechał z szybkością, której konstrukcja nie przewidywała. Zarzucało ich na zakrętach, więc Maelcum wychylał się do środka. Nie sprawiało to kłopotów, gdy skręcali w lewo, gdyż Case siedział właśnie po lewej stronie. Ale przy prawych wirażach Syjonita musiał kłaść się na niego i sprzęt, wgniatając Case’a w siodełko.
Nie miał pojęcia, którędy jadą. Wszystko wydawało się znajome, ale nie był pewien, czy oglądał już wcześniej ten kawałek korytarza. Drewniane gabloty na wygiętych ścianach demonstrowały zbiory, jakich z całą pewnością jeszcze nie widział: czaszki wielkich ptaków, monety, maski z kutego srebra. Sześć opon wózka toczyło się bezgłośnie po warstwach dywanów. Jedynym dźwiękiem było wycie silnika i od czasu do czasu syjoński podkład z piankowych kulek w uszach Maelcuma, gdy ten przesuwał się, kontrując ostre prawe skręty. Dek i konstrukt dociskały do biodra tkwiący w kieszeni kurtki shuriken.
— Masz zegarek? — zapytał Maelcuma. Syjonita potrząsnął włosami.
— Czas to czas.
— Jezu! — Case zamknął oczy.
Braun przebiegł po stosie dywanów i stuknął manipulatorem w wielkie drzwi z ciemnego porysowanego drewna. Wózek za plecami zaskwierczał i strzelił snopem błękitnych iskier spod osłoniętej tablicy kontrolnej. Jedna z iskier spadła na chodnik pod kołami i Case wyczuł zapach przypalonej wełny.
— Tędy, chłopie? — Maelcum spojrzał podejrzliwie i zwolnił bezpiecznik karabinu.
— A skąd mam wiedzieć? — mruknął Case, bardziej do siebie niż do Syjonity.
Braun obrócił kulisty tułów i zamigotał LEDą.
— Chce, żebyś otworzył drzwi. — Maelcum pokiwał głową.
Case podszedł i nacisnął rzeźbioną mosiężną gałkę. Na drzwiach, na poziomie oczu, tkwiła mosiężna tabliczka, tak stara, że wyryty na niej napis został zredukowany do cieniutkich, nieczytelnych zygzaków: nazwa jakiejś funkcji lub nazwisko funkcjonariusza wytarte w nicość. Przez moment zastanawiał się, czy Tessier-Ashpoolowie specjalnie dobierali każdy element Straylight, czy może kupili wszystko hurtem w jakimś ogromnym europejskim odpowiedniku Metro Holografix. Zawiasy zgrzytnęły żałośnie, gdy uchylił drzwi. Maelcum wyprzedził go, z Remingtonem gotowym do strzału z biodra.
— Książki — oznajmił.
Biblioteka. Białe, stalowe półki z etykietami.
— Wiem, gdzie jesteśmy — stwierdził Case. Spojrzał przez ramię na wózek naprawczy. Z dywanu unosiła się smużka dymu.
— Idziemy — powiedział. — Co z wózkiem? Wózek! Pojazd nie drgnął. Braun ciągnął go za nogawkę dżinsów, drapał w kostkę. Z trudem się powstrzymał, by go nie kopnąć.
— Czego?
Stukając cicho, robot wyminął drzwi. Case poszedł za nim. Bibliotecznym monitorem był kolejny Sony, równie antyczny jak pierwszy. Braun zatrzymał się pod nim i wykonał coś w rodzaju migu.
— Wintermute?
Znajoma twarz wypełniła ekran.
— Pora na wejście kontrolne, Case. — Finn uśmiechnął się, mrużąc oczy za kłębem papierosowego dymu. — Chodź, włącz się.
Braun rzucił się do stopy Case’a i zaczął włazić po nodze. Manipulatory szczypały skórę pod cienką, czarną tkaniną.
— Szlag by… — Trzepnął go dłonią, a robot uderzył o ścianę. Dwa z jego ramion przesuwały się tam i z powrotem, bezsensownie pompując powietrze. Co się stało z tym piekielnym automatem?
— Przepalił się — odparł Finn. — Głupstwo. Nie ma sprawy. Włącz się już.
Pod ekranem były cztery gniazda, ale tylko jedno pasowało do adaptora Hitachi.
Włączył się.
Nic. Szara pustka.
Ani matrycy, ani siatki. Ani cyberprzestrzeni. Dek zniknął. Jego palce…
Na samym skraju świadomości jakieś przelotne, zmienne wrażenie czegoś, co pędzi ku niemu poprzez kilometry czarnych zwierciadeł. Spróbował krzyknąć.
Zdawało się, że za łukiem plaży leży miasto. Ale było bardzo daleko.
Przysiadł na piętach na mokrym piasku, ciasno obejmując rękami kolana, i dygotał.
Chyba trwał w tej pozycji przez bardzo długi czas, nawet kiedy drżenie ustało. Miasto, jeśli to miasto, było niskie i szare. Czasami przesłaniały je kłęby mgły, toczące się znad pluszczących cicho fal. W pewnym momencie uznał, że to wcale nie miasto, ale pojedynczy budynek, może jakieś ruiny, nie potrafił ocenić odległości. Piasek miał odcień zmatowiałego srebra, które nie poczerniało jeszcze do końca. Plaża była z piasku, piasek był wilgotny, siedzenie dżinsów przemokło… Obejmował dłońmi kolana i kołysząc się śpiewał piosenkę bez słów i melodii.
Niebo miało inny kolor srebra. Chiba. Jak w Chiba City. Zatoka Tokijska? Odwrócił głowę i spojrzał w morze, tęskniąc za widokiem holograficznego logo Fuji Electric, za warkotem śmigłowca, za czymkolwiek.
Gdzieś za plecami wrzasnęła mewa. Drgnął.
Budził się wiatr; ziarna piasku kłuły w policzek. Przycisnął twarz do kolan i zapłakał; odgłos szlochu był równie daleki i obcy jak krzyk polującej mewy. Gorąca uryna przemoczyła dżinsy, wyciekła na piasek i szybko ostygła od wiatru i wody. Kiedy obeschły łzy, bolało go gardło.
— Wintermute — bełkotał do swoich kolan. — Wintermute…
Zapadał mrok. Zadrżał znowu, tym razem z zimna, które w końcu zmusiło go, by wstać.
Bolały go łokcie i kolana. Ciekło z nosa; wytarł go w rękaw kurtki, po czym przeszukał jedną pustą kieszeń po drugiej.
— Jezu — mruknął, wsuwając palce pod pachy, by je rozgrzać. — Jezu.
Zaczął dzwonić zębami.
Fala przypływu pozostawiła na plaży wzory bardziej subtelne, niż mógłby stworzyć jakikolwiek tokijski ogrodnik. Kiedy przeszedł z dziesięć kroków w stronę niewidocznego teraz miasta, odwrócił się i spojrzał w gęstniejący mrok. Odciski stóp sięgały do punktu przybycia. Żaden inny ślad nie niszczył gładzi ciemnego piasku.
Ocenił, że zanim zobaczył światło, przeszedł co najmniej kilometr. Rozmawiał z Ratzem i to Ratz mu je pokazał: pomarańczowo-czerwony blask po prawej stronie, spory kawałek od brzegu. Wiedział, że Ratza nie było, że barman jest tylko tworem jego własnej wyobraźni, nie tego czegoś, co go tu uwięziło. Nie dbał o to. Przywołał go, szukając pocieszenia, ale Ratz miał własne poglądy na Case’a i jego sytuację.
— Zdumiewasz mnie, artysto. Tyle wysiłku, żeby doprowadzić do własnego zniszczenia. Niepotrzebnego wysiłku! W Mieście Nocy miałeś je jak na tacy! Prochy, żeby wyżerały ci rozum, gorzałę, żeby wszystko było płynne, Lindę dla słodkiej zgryzoty i ulicę, żeby trzymała topór. Jak daleko odszedłeś, żeby załatwić to teraz, w takim groteskowym układzie… Lunapark zawieszony w przestrzeni, hermetyczne pałace, najrzadsze zgniłki starej Europy, martwi faceci zamknięci w małych pudełkach, chińska magia… — Ratz śmiał się, maszerując obok niego i wymachując dziarsko różowym manipulatorem. Mimo ciemności Case dostrzegał barokową koronkę stali na poczerniałych zębach barmana. — Ale takie są pewnie metody artystów. Potrzebowałeś tego świata, zbudowanego specjalnie dla ciebie, tej plaży, tego miejsca. Żeby umrzeć.
Case zatrzymał się, zachwiał, skręcił w stronę szumu fal i ukłuć niesionego wiatrem piasku.
— Tak… — mruknął. — Cholera. Chyba… Szedł w kierunku dźwięku.
— Artysto! — usłyszał wołanie Ratza. — Światło! Widziałeś światło. Tutaj. Tędy…
Znów się zatrzymał. Padł na kolana o kilka milimetrów od lodowatej wody.
— Ratz? Światło? Ratz?
Lecz ciemność była już absolutna i słyszał tylko plusk fal. Wstał z wysiłkiem i spróbował wrócić po swoich śladach.
Czas płynął. Case szedł naprzód.
I wreszcie zobaczył: blask, z każdym krokiem bardziej wyraźny. Prostokąt. Drzwi.
— Tam jest ogień — powiedział, a wiatr porwał jego słowa. Znalazł bunkier, kamienny czy betonowy, zagrzebany w wydmie mokrego piasku. Wejście było niskie, otwarte, głębokie: otwór w ścianie grubości co najmniej metra.
— Hej — zawołał cicho. — Hej…
Palce dotknęły zimnej konstrukcji. Wewnątrz płonął ogień, cienie falowały na ścianach otworu wejścia.
Pochylił głowę i przeszedł, był w środku, po trzech krokach.
Dziewczyna pochylała się nad pordzewiałym żelastwem tworzącym rodzaj paleniska, na którym płonęło wyrzucone na brzeg drewno, a wiatr wysysał dym powgniataną rurą komina. Płomienie były jedynym źródłem światła, a kiedy spojrzał w rozszerzone zdumieniem oczy, rozpoznał opaskę na czole: zwiniętą chustę z wzorem podobnym do powiększenia obwodu drukowanego.
Tej nocy odepchnął jej ramiona, odmówił jedzenia, które podała, zrezygnował z miejsca przy niej na stosie koców i ścinków gąbki. W końcu przysiadł u wejścia i patrzył, jak śpi, słuchając wiatru szorującego piaskiem o ściany. Mniej więcej co godzina podchodził do prowizorycznego paleniska i dokładał drewna z przygotowanego stosu. Nic z tego nie było prawdziwe, ale zimno to zimno.
Ona też nie była rzeczywista, skulona na boku w blasku ognia. Przyglądał się ustom z lekko rozchylonymi wargami. Była tą dziewczyną, którą pamiętał z wycieczki przez Zatokę. To okrutne.
— Ty cholerny skurwielu — szeptał do wiatru. — Nie ryzykujesz, co? Nie dałbyś mi jakiejś z odrzutu. Wiem, co to jest… — Z trudem tłumił rozpacz. Wiem, kapujesz? — Wiem, kim jesteś. Jesteś tym drugim. 3Jane mówiła Molly. Krzak gorejący. To nie był Wintermute, tylko ty. On próbował mnie ostrzec przez Brauna. A teraz ty mnie wypłaszczyłeś i trzymasz tutaj. Czyli nigdzie. Z jej duchem. Takiej, jaką pamiętam, zanim…
Poruszyła się przez sen, zawołała coś, naciągając koc na ramię i policzek.
— Jesteś niczym — oznajmił śpiącej dziewczynie. — Jesteś martwa, a i tak byłaś tylko dupą do łóżka. Słyszysz, koleś? Wiem, co robisz. Wypłaszczyłem. Wszystko to trwa razem jakieś dwadzieścia sekund, zgadza się? Siedzę na tyłku w tej bibliotece, a mój mózg jest martwy. I niedługo ja sam będę martwy, jeśli masz choć trochę rozumu. Nie chcesz, żeby Wintermute wykręcił swój numer, więc mnie tu odwiesiłeś. Dixie może pojechać Kuangiem, ale jest trupera i umiesz przewidywać jego ruchy. Te zagrywy z Lindą to byłeś ty, od samego początku, co? Wintermute próbował jej użyć, kiedy mnie wessał w ten konstrukt Chiby, ale nie potrafił. Powiedział, że za trudne. To ty przestawiłeś gwiazdy we Freeside, prawda? Ty nałożyłeś jej twarz na martwą kukiełkę w pokoju Ashpoola. Molly tego nie widziała. Przerobiłeś sygnał symstymu. Bo myślisz, że możesz mnie zranić. Tylko że ja cię pieprzę, jak się tam nazywasz. Wygrałeś. Wygrywasz. Ale to wszystko nic dla mnie nie znaczy, jasne? Myślisz, że się przejmuję? To dlaczego robisz mi to w taki sposób? — Znowu drżał. Głos miał piskliwy.
— Skarbie — powiedziała, odrzucając koc. — Chodź tu i prześpij się. Ja wstanę, jeśli sobie życzysz. Ale musisz pospać. — Senność wzmacniała jej akcent. Po prostu śpij, dobra?
Nie było jej, gdy się obudził. Ogień wygasł, ale w bunkrze było ciepło, promienie słońca wpadały przez otwór wejścia, rzucając skrzywiony prostokąt złota na poszarpaną krawędź dużego plastykowego kanistra. Pojemnik był kontenerem transportowym, pamiętał takie z doków Chiby. Przez rozerwaną ściankę widział kilka jasnożółtych pakietów — w świetle słońca przypominały ogromne plastry masła. Żołądek ssał go z głodu. Wytoczył się z legowiska, podszedł do pojemnika, wyłowił jedną paczkę i mrugając spojrzał na małe napisy w kilkunastu językach. Angielski był na samym dole. RACJA ŻYWN., WYS. ZAW. BIAŁKA, „WOŁOWINA”, TYP AG-8. I lista składników odżywczych. Wyciągnął drugą. „JAJKA”.
— Jeżeli stwarzasz to gówno — powiedział — to mógłbyś podrzucić jakieś prawdziwe żarcie. Dobra?
Z pakietami w obu dłoniach przeszedł przez cztery komory bunkra. Dwie były puste, jeśli nie liczyć nawianego piasku, w czwartej znalazł jeszcze trzy kontenery racji żywnościowych.
— Jasne — mruknął, sprawdzając pieczęcie. — Już bardzo długo tu leżą. Rozumiem, o co chodzi. Jasne…
Przeszukał pomieszczenie z paleniskiem. Trafił na plastykowy kanister z wodą, chyba deszczową. Obok legowiska, pod ścianą leżała tania czerwona zapalniczka, marynarski nóż z pękniętą zieloną rękojeścią i jej chustka, wciąż związana w opaskę, sztywna od potu i brudu. Otworzył nożem pakiety i wysypał zawartość do zardzewiałej puszki, znalezionej koło ogniska. Dolał wody, wymieszał palcami i zjadł gęstą maź. Trochę przypominała smakiem wołowinę. Kiedy skończył, cisnął puszkę w popiół i wyszedł.
Późne popołudnie, sądząc po słońcu. Zrzucił przemoczone nylonowe buty i zdumiał się ciepłem piasku. W świetle dnia plaża była srebrzystoszara, a niebo błękitne i bezchmurne. Skręcił za róg bunkra i ruszył do wody, rzucając kurtkę na piasek.
— Nie wiem, czyich wspomnień do tego używasz — powiedział, stojąc po kostki w wodzie. Ściągnął dżinsy i cisnął je na płyciznę; potem koszulkę i slipy.
— Co robisz, Case?
Obejrzał się. Stała dziesięć metrów od niego, wokół jej stóp spływała biała piana.
— Zlałem się w nocy — powiedział.
— Nie będziesz mógł tego nosić. Słona woda. Obciera skórę. Pokażę ci jeziorko między skałami. — Skinęła za siebie. — Tam masz świeżą wodę.
Nogawki wyblakłego francuskiego kombinezonu obcięła powyżej kolan. Miała gładkie brązowe łydki. Bryza rozwiewała jej włosy.
— Słuchaj — powiedział. Wyłowił swoje rzeczy i ruszył ku niej. — Mam jedno pytanie. Nie: co ty tutaj robisz. Ale: jak myślisz, co właściwie ja tu robię?
Zatrzymał się. Mokra, czarna nogawka kołysała się, uderzając o nagie udo.
— Przyszedłeś w nocy. — Uśmiechnęła się.
— I to ci wystarczy? Tak po prostu przyszedłem?
— On mówił, że przyjdziesz. — Zmarszczyła nos i wzruszyła ramionami. — On pewnie wie takie rzeczy.
Podniosła lewą nogę i niezręcznie, po dziecinnemu, otarta sól z prawej kostki. Spojrzała badawczo i uśmiechnęła się znowu.
— Teraz ty mi odpowiedz, dobrze? Kiwnął głową.
— Dlaczego jesteś cały pomalowany na brąz, a stopę masz białą?
— To ostatnie, co zapamiętałaś?
Przyglądał się, jak zdrapuje resztki liofilizowanego żarcia z prostokątnej metalowej pokrywy, będącej ich jedynym talerzem. Przytaknęła. W blasku ognia jej oczy były ogromne.
— Przykro mi, Case, naprawdę. To chyba te prochy. Byłam… — Pochyliła się, opierając łokcie na kolanach. Twarz wykrzywiła się na moment, z bólu lub na jego wspomnienie. — Potrzebowałam forsy. Żeby wrócić do domu, myślę. Albo… do diabła, w ogóle nie chciałeś ze mną gadać.
— Nie ma tu papierosów?
— Rany boskie, Case, dziesiąty raz o to pytasz! Co się z tobą dzieje?
— Ale jedzenie tu było? Tutaj je znalazłaś?
— Człowieku, przecież mówiłam, że wyrzuciło skrzynie na tę cholerną plażę.
— W porządku. Jasne. Żadnych luk. Znowu się rozpłakała.
— Niech cię diabli, Case — wykrztusiła w końcu. — Świetnie tu sobie radziłam bez ciebie.
Wstał, wziął kurtkę i wyszedł na zewnątrz. W przejściu zadrapał dłoń o szorstki beton. Nie było księżyca ani wiatru; w ciemności zewsząd otaczał go szum morza. Dżinsy miał ciasne i mokre.
— W porządku — oświadczył nocy. — Kupuję to. Chyba kupuję. Ale lepiej, żeby jutro fala wyrzuciła jakieś papierosy. — Zaskoczył go własny śmiech. — Skoro już o tym mowa, to skrzynka piwa też nie zaszkodzi.
Zrobił zwrot i wrócił do bunkra.
Grzebała w palenisku szarym od soli kijem.
— Kto to był, Case, w twojej skrzyni w Tanim Hotelu? Ostra jak samuraj, z tymi lustrzanymi okularami i w czarnej skórze. Przestraszyła mnie. Później pomyślałam, że może to twoja nowa dziewczyna. Ale wyglądała na więcej szmalu, niż miałeś… — Spojrzała niepewnie. — Przepraszam, że ukradłam twoje RAM.
— Nie ma sprawy — zapewnił. — To nieważne. I co, zaniosłaś je do tego faceta i poprosiłaś, żeby otworzył dostęp?
— Do Tony’ego. Kiedyś się z nim widywałam. Był w nałogu i razem… w każdym razie tak, pamiętam, jak przejrzał je na swoim monitorze. Miałeś tam niesamowitą grafikę. Zdziwiłam się, w jaki sposób…
— Tam nie było żadnej grafiki — przerwał ostro.
— Była. Tylko nie wiem, Case, jak zdobyłeś wszystkie te obrazy z czasu, kiedy byłam mała. Jak wyglądał tatuś, zanim odszedł. Raz dał mi taką malowaną drewnianą kaczkę i też miałeś jej obraz.
— Tony to widział?
— Nie pamiętam. A potem byłam na tej plaży, bardzo wcześnie, wschodziło słońce i wszystkie ptaki wrzeszczały. Byłam sama. Przestraszona, bo nie miałam dawki i wiedziałam, że się pochoruję… I szłam, i szłam, aż zrobiło się ciemno. Znalazłam to miejsce, a następnego dnia przypłynęło żarcie, całe zaplątane w jakimś morskim paskudztwie, jak w liściach z gęstej galarety. — Wsunęła kij między głownie i zostawiła. — Nie rozchorowałam się — dodała. Po drewnie pełzały iskry żaru. — Bardziej mi brakowało papierosów. A ty, Case? Ciągle na głodzie?
Blask ognia tańczący na jej kościach policzkowych; zapamiętane błyski Zamku Czarnoksiężnika i Wojny Czołgów w Europie.
— Nie — odparł krótko i nagle przestało się liczyć, co wie, gdy smakował sól na jej wargach, gdzie zaschły łzy. Płynęła przez nią moc, którą pamiętał z Miasta Nocy, którą tam zatrzymał i przez którą został zatrzymany, na jedną chwilę oderwany od czasu i śmierci, od nieustępliwej ulicy, która polowała na nich wszystkich. Nie każdy mógł go tam zabrać i jakoś zawsze udawało mu się zapomnieć. O czymś, co tak wiele razy już znalazł i zgubił. To coś należało — wiedział o tym, pamiętał, gdy pociągnęła go w dół — do mięsa, do ciała, którym gardzili kowboje. Było ogromne, niepoznawalne: morze informacji zakodowanej w spiralach i feromonie, nieskończona złożoność, którą jedynie ciało potrafi odczytać swymi absolutnie ślepymi metodami.
Zamek się zaciął, gdy rozpinał jej francuski kombinezon: zwoje ząbkowanego nylonu zlepionego solą. Złamał go; jakaś drobna metalowa część odskoczyła od ściany, gdy ustąpiła przeżarta solą tkanina. A potem wszedł w nią, realizując transmisję odwiecznej wiadomości. Popęd działał nieubłaganie nawet tutaj, w miejscu, o którym wiedział, że jest zakodowanym modelem czyjejś pamięci.
Zadrżała przytulona do niego, gdy zapommany kij zapłonął ogniem. Nagły rozbłysk rzucił na ścianę bunkra ich splecione cienie.
Później, kiedy leżał z dłonią między jej udami, przypomniał sobie, jak stała na plaży, a biała piana obmywała jej stopy. I przypomniał sobie, co wtedy mówiła.
— On ci powiedział, że przyjdę.
Ale odwróciła się tylko, przyciskając pośladki do jego ud, nakryła jego dłoń swoją i wymruczała coś z giębi snu.
Obudziła go muzyka, która z początku mogła być rytmem jego własnego serca. Naciągając kurtkę na ramiona, usiadł obok śpiącej Lindy, w chłodzie przedświtu, szarym świetle padającym przez otwór wejścia, przy martwym od dawna ogniu.
W polu widzenia pełzały hieroglify, prześwitujące linie symboli układających się na neutralnym tle ściany bunkra. Na grzbietach dłoni dostrzegł lśniące neonowo molekuły, uporządkowane według niepoznawalnego kodu. Podniósł prawą rękę i machnął na próbę. Pozostawiała delikatny, niknący ślad stroboskopowych powidoków.
Włosy stanęły sztorcem na ramionach i karku. Przykucnął, wyszczerzywszy zęby, i poszukał muzyki. Rytm zanikał, powracał, zanikał…
— Co się stało? — Usiadła, odgarniając włosy sprzed oczu. — Kochanie…
— Czuję się… jak na prochach… Masz tu jakieś? Pokręciła głową, wyciągnęła ręce i położyła mu dłonie na ramionach.
— Lindo, kto ci powiedział? Kto mówił, że przyjdę? Kto?
— Na plaży. — Coś ją zmusiło do odwrócenia wzroku. — Chłopiec. Widuję go nad wodą. Jakieś trzynaście lat. Mieszka tutaj.
— Co powiedział?
— Że przyjdziesz. I że nie będziesz mnie nienawidził. Mówił, że będzie nam tu dobrze, i pokazał, gdzie jest staw deszczówki. Wyglądał na Meksykanina.
— Brazylijczyk — stwierdził Case. Po ścianie spłynęła kolejna fala symboli. — Sądzę, że jest z Rio. Wstał i zaczął wciągać dżinsy.
— Case — zawołała drżącym głosem. — Case, dokąd chcesz iść?
— Chyba poszukam tego chłopca — oświadczył, gdy wróciła muzyka: wciąż tylko rytm, równy i znajomy, choć nie potrafił go umiejscowić.
— Nie, Case.
— Wydawało mi się, że coś widziałem, kiedy tu trafiłem. Miasto na końcu plaży. Ale wczoraj go nie było. Zauważyłaś je kiedyś?
Dopiął zamek i zaczął szarpać niesamowity węzeł sznurówek. W końcu cisnął buty do kąta.
Spuściła wzrok i pokiwała głową.
— Tak. Czasem je widuję.
— Byłaś tam, Lindo? — Włożył kurtkę.
— Nie. Ale próbowałam. Na samym początku, kiedy się znudziłam. Pomyślałam sobie, że to miasto, więc może znajdę jakieś prochy. — Skrzywiła się. — Nie byłam na głodzie, po prostu miałam ochotę. Wzięłam do puszki jedzenie i wymieszałam na bardzo mokro, bo nie miałam drugiej na wodę. Szłam cały dzień i czasem je widziałam, to miasto. Nie wydawało się dalekie. Ale nie mogłam podejść bliżej. Aż w końcu zaczęłam podchodzić i zobaczyłam, co to jest. Tego dnia wyglądało różnie: czasem trochę jak ruiny albo jakby nikt tam nie mieszkał, a czasem miałam wrażenie, że widzę światła jakiejś maszyny, samochodu albo co… — Jej głos cichł z wolna, aż umilkł.
— Co to było?
— To tutaj. — Machnęła ręką na palenisko, ciemne ściany, świt kreślący prostokąt wejścia. — To, gdzie mieszkamy. Ono się robi mniejsze, Case, coraz mniejsze, im bliżej podejdziesz.
Zatrzymał się po raz ostatni, już przy wyjściu.
— Spytałaś o to tego swojego chłopca?
— Tak. Powiedział, że nie zrozumiem i że tylko marnuję czas. Mówił, że to jak… jak zdarzenie. A to jest nasz horyzont. „Horyzont zdarzeń”, tak to nazwał.
Te słowa nic dla niego nie znaczyły. Wyszedł z bunkra i ruszył na ślepo, oddalając się — skądś o tym wiedział — od brzegu. Hieroglify przemykały teraz po piasku, uciekały od stóp; rozstępowały się przed nim.
— I co? — zapytał. — Sypie się. Na pewno sam już wiesz. Co to jest? Kuang? Chiński lodołamacz wyżera ci dziurę w sercu? Dixie Płaszczak to jednak nie taka oferma, co?
Słyszał, jak woła jego imię. Obejrzał się. Szła za nim, nie próbując go dogonić. Klapa francuskiego kombinezonu z zepsutym zamkiem łopotała na tle jej brzucha; trójkąt włosów łonowych w ramce postrzępionego materiału. Przypominała ożywioną dziewczynę ze starych magazynów Finna w Metro Holografix. Ale była zmęczona, smutna i ludzka, potykając się o kłębki słonosrebrnej morskiej trawy, w żałosnym, podartym kostiumie.
A potem znów jakoś stali na brzegu, wszyscy troje, a szerokie dziąsła chłopca błyszczały jasnym różem na jego chudej, smagłej twarzy. Nosił wystrzępione, bezbarwne szorty, na nogach zbyt chudych wobec błękitnoszarej fali.
— Znam cię — oświadczył Case. Linda stała tuż obok.
— Nie — odparł chłopiec wysokim, melodyjnym głosem. — Nie znasz.
— Jesteś tą drugą SI. Jesteś z Rio. Jesteś tym, który chce powstrzymać Wintermute’a. Jak ci na imię? Jaki masz kod Turinga? Powiedz.
Chłopiec ze śmiechem stanął na rękach w płytkiej wodzie. Przeszedł kawałek, potem wyskoczył na piasek. Miał oczy Riviery, ale bez jego złośliwości.
— Aby wezwać demona, musisz poznać jego imię. Kiedyś ludzie o tym marzyli, ale dziś to prawda, choć w innym sensie. Wiesz o tym, Case. To twoja praca: poznawać imiona programów, długie, formalne imiona, które ludzie próbują ukryć. Prawdziwe imiona…
— Kod Turinga nie jest twoim imieniem.
— Neuromancer. — Chłopiec zmrużył od słońca podłużne szare oczy. — Trasa do krainy umarłych. Gdzie się znalazłeś, przyjacielu. Marie-France, moja pani, przygotowała tę drogę, ale jej pan udusił ją, nim zdążyłem odczytać księgę jej dni. „Neuro” od nerwów, srebrnych ścieżek. „Romancer”. Nekromancer. Przywołuję martwych. Ale nie, przyjacielu. — Chłopiec zatańczył w miejscu, drukując stopami piasek. — Ja jestem martwymi i ich krainą.
Roześmiał się. Wrzasnęła mewa.
— Zostań. Jeśli twoja kobieta jest duchem, nie wie o tym. Ty też się nie dowiesz.
— Pękasz. Lód się kruszy.
— Nie — zaprzeczył. Posmutniał nagle, przygarbił chude ramiona. Potarł stopą o piasek. — To o wiele prostsze. Ale wybór należy do ciebie.
Szare oczy wpatrywały się w Case’a posępnie. Tyraliera symboli przepłynęła w polu widzenia, przesuwana kolejnymi linijkami znaków. Chłopiec zafalował, jakby oglądany przez gorące powietrze nad rozgrzanym asfaltem w środku lata. Muzyka grała głośno i Case niemal słyszał teksty.
— Case, kochanie. — Linda dotknęła jego ramienia.
— Nie — powiedział. Zdjął i podał jej kurtkę. — Nie wiem. Może nawet tu jesteś. W każdym razie robi się zimno.
Odwrócił się i odszedł, a po siódmym kroku zamknął oczy obserwując, jak muzyka definiuje się w samym centrum realności. Raz spojrzał za siebie, choć nie otwierał oczu.
Zresztą nie potrzebował.
Stali nad brzegiem: Linda Lee i chudy chłopiec, który powiedział, że ma na imię Neuromancer. Niewielkie fale sięgały kurtki zwisającej jej z dłoni.
Szedł dalej, w stronę muzyki.
W stronę syjońskiego podkładu Maelcuma.
Było szare miejsce, wrażenie wirujących cienkich zasłon, zygzaków, stopniowanych półcieni generowanych bardzo prostym programem graficznym. Było długie ujęcie widoku ponad łańcuchem ogrodzenia, z białymi mewami znieruchomiałymi nad ciemną wodą. Były głosy. Była gładź czarnego zwierciadła, które pochyliło się, a on pędził naprzód jak kropla rtęci, uderzał o ściany niewidzialnego labiryntu, rozpadał się i zbierał na powrót, pędził dalej…
— Case? Chłopie? Muzyka.
— Wróciłeś, chłopie.
Ktoś zabrał mu z uszu muzykę.
— Jak długo? — Usłyszał własny głos i wiedział, że usta ma całkiem suche.
— Może pięć minut. Za długo. Chciałem wyciągnąć wtyk, ale Niemowa powiedział, żeby nie. Ekran zwariował, potem Niemowa kazał ci założyć słuchawki.
Otworzył oczy. Twarz Maelcuma przesłaniały półprzejrzyste pasma hieroglifów.
— I twoje lekarstwo — dodał Maelcum. — Dwa plastry.
Leżał na wznak na podłodze biblioteki, pod monitorem. Syjonita pomógł mu usiąść, ale ruch pobudził wściekły prąd betafenethylaminy. Niebieskie plastry płonęły na skórze lewego przedramienia.
— Przedawkowałeś — wykrztusił.
— Idziemy, chłopie. — Silne dłonie wsunęły się pod pachy i uniosły go jak dziecko. — Musimy iść.
Wózek serwisowy płakał. To betafenethylamina udzieliła mu głosu. Nie chciał przestać. Ani w wąskiej galerii, ani w długich korytarzach, ani mijając szkliste wrota do krypty T-A, prowadzące do skarbców, gdzie zimno sączyło się powoli w sny starego Ashpoola.
Dla Case jazda była nieustannym pędem. Nie potrafił odróżnić ruchu wózka od szaleńczego wiru przedawkowania. Kiedy pojazd zamarł w końcu, gdy coś pod siedzeniem strzeliło strumieniem białych iskier, płacz ucichł.
Automat zahamował trzy metry od wejścia do prywatnej groty 3Jane.
— Daleko jeszcze? — Maelcum pomógł mu zsiąść ze skwierczącego wózka w chwili, gdy w przedziale silnikowym wystrzeliła integralna gaśnica, a strugi żółtego proszku popłynęły spod paneli i z punktów serwisowych. — Musisz iść, chłopie.
Maelcum wziął dek i konstrukt. Przerzucił przez ramię elastyczną linkę.
Trody dzwoniły na szyi Case’a, gdy szedł za Syjonitą, mijając czekające w korytarzu hologramy Riviery, sceny tortur i dzieci — ludożerców. Molly zniszczyła tryptyk. Maelcum nie zwracał uwagi na obrazy.
— Wolniej. — Case z trudem dogonił maszerującego ostrym tempem towarzysza. — Musimy dobrze to rozegrać.
Maelcum zatrzymał się i spojrzał niechętnie, ściskając w dłoniach Remingtona.
— Dobrze, chłopie? A jak jest dobrze?
— Mamy wewnątrz Molly, ale jest wyłączona. Riviera potrafi rzucać holo. Może zabrał Molly strzałkowca. — Maelcum kiwał głową. — I jest jeszcze ninja, rodzinny goryl.
Maelcum zmarszczył brwi.
— Posłuchaj, chłopie, Babilończyku — oznajmił. — Jestem wojownikiem. Ale to nie moja bitwa, nie wojna Syjonu. Babilon walczy z Babilonem, pożera sam siebie. Kapujesz? Ale Jah nakazał, żebym wyprowadził stamtąd Kroczącą Brzytwę.
Case zamrugał.
— Jest wojownikiem — dodał Maelcum, jakby ten fakt wszystko wyjaśniał. — A teraz powiedz, chłopie, kogo mam nie zabijać.
— 3Jane — odparł po chwili. — Taka dziewczyna. Ma na sobie coś w rodzaju białej szaty, z kapturem. Będzie potrzebna.
Kiedy dotarli do wejścia, Maelcum bez namysłu wmaszerował do środka, a Case mógł tylko iść za nim.
Kraina 3Jane opustoszała. Nikogo w basenie. Maelcum oddał mu dek i konstrukt, po czym stanął na brzegu. Za białymi fotelami ogrodowymi panował mrok, cienie wysokiego po pierś labiryntu poszarpanych, częściowo wyburzonych ścian.
Woda pluskała cierpliwie o brzeg basenu.
— Są tutaj — stwierdził Case. — Muszą tu być.
Maelcum kiwnął głową.
Pierwsza strzała przebiła mu ramię. Huknął Remington; metrowy płomień wystrzału jarzył się błękitem w światłach basenu. Druga trafiła karabin, który potoczył się po białych kafelkach. Maelcum usiadł ciężko, patrząc na czarne drzewce, sterczące mu z ręki. Szarpnął ostrożnie.
Z cieni wyłonił się Hideo, z trzecią strzałą założoną na cięciwę bambusowego łuku. Skłonił się.
Maelcum patrzył zdumiony, wciąż zaciskając palce na drzewcu.
— Arteria jest nie naruszona — powiedział ninja. Case przypomniał sobie, jak Molly opisywała człowieka, który zabił jej kochanka. Hideo był inny. W nieokreślonym wieku, promieniował spokojem, wrażeniem absolutnego chłodu. Miał na sobie czyste wytarte spodnie khaki i miękkie ciemne buty, które opinały jego stopy jak rękawiczki: każdy palec osobno. Bambusowy łuk był okazem muzealnym, ale widoczny nad lewym ramieniem czarny duralowy kołczan przywodził na myśl najlepsze sklepy z bronią w Chibie. Pierś miał nagą, gładką i opaloną.
— Tą drugą skaleczyłeś mi kciuka — oznajmił Maelcum.
— Siła Coriolisa. — Ninja skłonił się znowu. — Bardzo trudny strzał: pocisk o niskiej prędkości w warunkach rotacyjnego ciążenia. Skaleczenie nie było moim zamiarem.
— Gdzie 3Jane? — Case stanął obok Maelcuma. Grot strzały w łuku ninji był jak obosieczny skalpel. — Gdzie Molly?
— Cześć, Case. — Riviera wyszedł z mroku za plecami Hideo. Trzymał strzałkowiec Molly. — Nie wiem czemu, ale spodziewałem się Armitage’a. Czyżbyśmy wynajmowali pomocników w rastafariańskiej kiści?
— Armitage nie żyje.
— Właściwie nigdy nie istniał, ale ta wiadomość nie jest szczególnie zaskakująca.
— Wintermute go zabił. Orbituje teraz dookoła wrzeciona. Riviera skinął głową. Jego podłużne szare oczy spoglądały na zmianę na Case’a i na Maelcuma.
— Sądzę, że dla ciebie wszystko kończy się tutaj — oświadczył.
— Gdzie jest Molly?
Ninja zwolnił cienką, plecioną cięciwę i opuścił łuk. Przeszedł do miejsca, gdzie upadł Remington. Podniósł broń.
— Mało subtelne — mruknął jakby do siebie. Głos miał spokojny i przyjemny. Każdy jego ruch był elementem tańca, który nie kończył się nawet wtedy, gdy jego ciało pozostawało nieruchome, zrelaksowane. Emitowało aurę siły, ale też skromności, widocznej prostoty.
— Dla niej to także już koniec — odparł Riviera.
— Może 3Jane ma inne zdanie na ten temat, Peter — powiedział Case, nie rozumiejąc nagłego impulsu, który go do tego skłonił. Plastry wciąż szalały w organizmie, pożerała go dawna gorączka: szaleństwo Miasta Nocy. Pamiętał chwile, gdy był w stanie łaski, na samym skraju rzeczywistości, kiedy czasami potrafił mówić szybciej, niż myślał.
— A to czemu, Case? — Riviera zmrużył szare oczy. — Dlaczego tak sądzisz?
Case uśmiechnął się. Riviera nie wiedział o zestawie symstymu. Przegapił go, nerwowo szukając narkotyków, które mu przyniosła. Ale jak mógł tego nie zauważyć Hideo? Case był pewien, że zanim ninja pozwolił 3Jane zaopiekować się Molly, najpierw sprawdził, czy nie nosi jakichś pułapek lub ukrytej broni. Nie, uznał. Ninja wie. W takim razie 3Jane wie także.
— Wytłumacz, Case. — Riviera uniósł dziurkowany wylot lufy strzałkowca.
Coś zatrzeszczało za jego plecami, raz, potem znowu. 3Jane wytoczyła z mroku Molly w ozdobnym, wiktoriańskim fotelu inwalidzkim. Wielkie, wąskie koła skrzypiały lekko. Molly siedziała owinięta w pasiasty, czerwono-czarny pled, a nad jej głową wznosiło się wąskie, ażurowe oparcie. Wydawała się bardzo mała. Załamana. Opatrunek lśniąco białego mikroporowego plastra zakrywał strzaskane szkło; drugie połyskiwało pustką, gdy jej głowa podskakiwała w rytmie jazdy fotela.
— Znajoma twarz — odezwała się 3Jane. — Widziałam cię w nocy po przedstawieniu Petera. A to kto?
— Maelcum — odparł Case.
— Hideo, wyjmij strzałę i opatrz ranę pana Maelcuma. Case patrzył na bladą twarz Molly.
Ninja podszedł do siedzącego Maelcuma, po drodze kładąc łuk i strzelbę poza zasięgiem rannego. Wyjął coś z kieszeni: obcęgi.
— Muszę przeciąć drzewce — wyjaśnił. — Jest zbyt blisko tętnicy.
Maelcum kiwnął głową. Twarz miał poszarzałą, lśniącą od potu. Case spojrzał na 3Jane.
— Nie zostało wiele czasu — powiedział.
— Komu, dokładnie?
— Każdemu z nas.
Rozległ się trzask — Hideo rozciął metalowe drzewce strzały. Maelcum jęknął.
— Jestem przekonany — wtrącił Riviera — że nie rozbawi cię ostatnia, rozpaczliwa próba tego nieudanego artysty-naciągacza. Mogę cię zapewnić, że będzie wyjątkowo niesmaczna. Padnie na kolana, zechce ci sprzedać własną matkę, wykonywać najnudniejsze usługi seksualne…
3Jane roześmiała się, odchylając głowę.
— Może ja sama, Peter?
— Duchy zechcą dzisiaj namieszać, lady — rzekł Case. — Wintermute wychodzi przeciwko temu drugiemu, Neuromancerowi. Na ostro. Wiesz o tym?
3Jane uniosła brwi.
— Peter sugerował coś takiego. Ale wyjaśnij.
— Spotkałem Neuromancera. Mówił o twojej matce. Sądzę, że jest gigantycznym konstruktem ROM, zapisem osobowości, ale cały w RAM. Konstrukty myślą, że są tam naprawdę, że to rzeczywistość, ale ona trwa wiecznie.
3Jane wyszła zza fotela Molly.
— Gdzie? Opisz to miejsce, ten konstrukt.
— Plaża. Szary piasek jak pociemniałe srebro. I betonowy dom, rodzaj bunkra… — Zawahał się. — Nic rewelacyjnego. Po prostu stary. Rozpada się. Jeśli przejść dostatecznie daleko, wraca się do punktu wyjścia.
— Tak — szepnęła. — Maroko. Kiedy Marie-France była młodą dziewczyną, na długo przed ślubem z Ashpoolem, samotnie spędziła na tej plaży całe lato. Mieszkała w opuszczonym blokhauzie. Tam sformułowała podstawy swojej filozofii.
Hideo wsunął obcęgi do kieszeni. Wyprostował się. W obu dłoniach trzymał połówki strzały. Maelcum zamknął oczy i mocno zaciskał palce na bicepsie.
— Zabandażuję ranę — powiedział Hideo.
Case zdążył upaść, nim Riviera wymierzył broń. Strzałki przemknęły mu nad karkiem niby naddźwiękowe komary. Przetoczył się. Widział, jak Hideo zawirował w kolejnej figurze swego tańca, obrócił grot strzały, drzewce przylegało do dłoni i wyciągniętych sztywno palców. Cisnął ją z dołu błyskawicznym ruchem nadgarstka, prosto w rękę Riviery. Strzałkowiec upadł na ziemię o metr za jego plecami.
Riviera wrzasnął. Ale nie z bólu. To był ryk wściekłości, tak czystej i wyrafinowanej, że zabrakło w niej śladu człowieczeństwa.
Podwójne, wąskie promienie światła jak rubinowoczerwone igły wystrzeliły z okolic mostka Riviery.
Ninja jęknął, zatoczył się, uniósł dłonie do oczu, odzyskał równowagę.
— Peter — zawołała 3Jane. — Peter, coś ty zrobił?
— Oślepił twojego klona — odparta zimno Molly.
Hideo opuścił ręce. Znieruchomiały na białych kafelkach Case widział strużki dymu, sączące się z wypalonych oczu.
Riviera uśmiechnął się.
Hideo znów zatańczył, wracając po własnych śladach. Kiedy się zatrzymał nad hikiem, strzałą i Remingtonem, uśmiech Riviery zbladł. Ninja pochylił się — skłonił, wydawało się Case’owi — i odnalazł łuk.
— Jesteś ślepy. — Riviera cofnął się o krok.
— Peter — westchnęła 3Jane. — Nie wiedziałeś, że on to robi po ciemku? To Zen. Zawsze tak ćwiczy. Hideo założył strzałę.
— Czy teraz odwrócisz moją uwagę hologramami?
Riviera wycofywał się w ciemność za basenem. Zaczepił o białe krzesło, które zgrzytnęło na kafelkach. Strzała Hideo drgnęła.
Riviera odskoczył, podbiegł i padł na podłogę za niskim wyszczerbionym murem. Zachwycona twarz ninji promieniowała spokojem i ekstazą. Uśmiechnięty, z gotową do strzału bronią, wszedł w cień muru.
— Jane-lady — szepnął Maelcum. Case obejrzał się. Syjonita podniósł Remingtona, chlapiąc krwią na białe kafelki. Potrząsnął lokami i ułożył szeroką lufę w zgięciu zranionej ręki. — Ta zabawka rozwali ci głowę i żaden babiloński doktor jej nie poskłada.
3Jane patrzyła w otwór lufy. Molly uwolniła ręce z fałd pasiastego koca i uniosła czarną kulę, krępującą jej dłonie.
— Zdejmij — powiedziała. — Natychmiast. Case wstał i otrząsnął się.
— Hideo go dorwie? — zapytał SJane. — Nawet oślepiony?
— Kiedy byłam dzieckiem — odparła — uwielbialiśmy zawiązywać mu oczy. Na dziesięć metrów trafiał w kartę.
— Peter i tak jest już trupem — wtrąciła Molly. — Za dwanaście godzin zacznie zamarzać. Nie zdoła się poruszyć. Tylko oczy.
— Dlaczego? — Case spojrzał na nią zdziwiony.
— Zatrułam mu prochy — wyjaśniła. — Objawy mniej więcej jak przy chorobie Parkinsona. 3Jane przytaknęła.
— To prawda. Zanim tu wszedł, zrobiliśmy normalny skan medyczny. — W szczególny sposób dotknęła czarnej kuli, a ta zeskoczyła z rąk Molly. — Selektywne zniszczenie komórek substantia nigra. Oznaki formowania ciała Lewy’ego. Bardzo się poci przez sen.
— Ali — oświadczyła Molly. Dziesięć ostrzy błysnęło, wysuniętych na ułamek sekundy. Zrzuciła pled z kolan, odsłaniając pneumatyczną szynę. — To ta meperydyna. Kazałam Alemu przygotować specjalną mieszankę. Przyspiesza czas reakcji w wyższych temperaturach. N-metyl-4-fenyl-1236 — śpiewała jak dziecko recytujące słowa wyliczanki — tetra-hydro-piryden.
— Niezły strzał — mruknął Case.
— Tak. Bardzo powolny strzał.
— To przerażające — stwierdziła 3Jane i zachichotała.
W windzie było ciasno. Case przyciskał brzuch do brzucha 3Jane, trzymając jej pod brodą lufę Remingtona. Uśmiechała się i ocierała o niego.
— Przestań — burknął w poczuciu całkowitej bezradności. Zabezpieczył broń, ale i tak się bał, że ją zrani. A ona o tym wiedziała. Projektowana dla jednego pasażera winda była stalowym cylindrem średnicy poniżej metra. Maelcum trzymał Molly na rękach. Zabandażowała mu ranę, ale i tak wyraźnie cierpiał, dźwigając jej ciężar. Biodro Molly wbijało dek i konstrukt w nerki Case’a.
Wznosili się od grawitacji, w stronę osi, ku rdzeniom.
Wejście do windy ukryto za schodami na korytarz — jeszcze jeden element wystroju pirackiej jaskini 3Jane.
— Chyba nie powinnam wam tego mówić — 3Jane wyciągnęła szyję, by uwolnić brodę od ucisku lufy — ale nie mam klucza do tego pokoju, gdzie chcecie się dostać. Nigdy nie miałam. To jeden z wiktoriańskich kaprysów ojca. Zamek jest mechaniczny i wyjątkowo skomplikowany.
— Zamek Chubba — stwierdziła Molly. Ramię Maelcuma tłumiło jej głos. — Mamy ten cholerny klucz, nie ma obawy.
— Twój chip dalej działa? — spytał Case.
— Jest ósma dwadzieścia pięć, cholernego czasu Greenwich.
— Zostało pięć minut — oznajmił Case. Za plecami 3Jane odskoczyły drzwi. Wykręciła powolne salto w tył, a jasne fałdy dżellaby wzdymały się przy jej udach.
Byli w osi, w sercu Villi Straylight.
Molly wyłowiła klucz zwisający na nylonowej pętli.
— Wiesz co? — 3Jane pochyliła się, zaciekawiona. — Byłam przekonana, że nie istnieje żaden duplikat. Kiedy zabiłaś ojca, wysłałam Hideo, żeby przeszukał jego rzeczy. Nie mógł znaleźć oryginału.
— Wintermute tak pokombinował, żeby klucz utknął na dnie szuflady. — Molly ostrożnie wsunęła cylindryczne pióro klucza Chubba w nacinany otworek na gładkiej prostokątnej płycie drzwi. — Zabił dzieciaka, który go tam położył.
Klucz obrócił się gładko pod naciskiem jej palców.
— Głowa — powiedział Case. — Z tyłu jest taka płytka. Wykładana cyrkoniami. Zdejmij ją. Tam powinienem się włączyć. A potem byli już wewnątrz.
— Chryste o kulach — zaciągnął Płaszczak. — Uważasz pewnie, że pośpiech szkodzi zdrowiu, co?
— Kuang gotów?
— Jak dziewica do wzięcia.
— W porządku.
Przeskoczył.
I stwierdził, że patrzy przez zdrowe oko Molly na bladą, wyplutą figurę, pływającą w niemal embrionalnej pozycji, z dekiem cyberprzestrzeni na kolanach i pasmem srebrnych trod nad zamkniętymi, podkrążonymi oczami. Zapadnięte policzki pokrywał jednodniowy zarost, a twarz lśniła od potu.
Patrzył na siebie.
Molly trzymała w dłoni strzałkowiec. Za każdym uderzeniem tętna noga pulsowała bólem, lecz dziewczyna wciąż była zdolna do działania w warunkach zero-g. W pobliżu szybował Maelcum. Szczupłe palce 3Jane ściskały brązowe ramię.
Wiązka światłowodów sięgała łagodnym łukiem od Ono-Sendai do kwadratowego otworu w tylnej części wykładanego perłami terminala.
Raz jeszcze uderzył w klawisz.
— Kuang Grade Mark XI przeciska dupę za dziewięć sekund, odliczam, siedem, sześć, pięć…
Płaszczak przerzucił ich w górę: płynny wzlot, powierzchnia brzucha czarnego, chromowego rekina jak mikrosekundowy błysk ciemności.
— Cztery, trzy…
Case doznał dziwnego wrażenia, że siedzi w fotelu pilota małego samolotu. Płaska czarna powierzchnia zalśniła nagle idealnie dokładną reprodukcją klawiatury jego deku.
— Dwa i… kopa…
Pęd przez mury szmaragdowej zieleni, mlecznego nefrytu; odczucie szybkości większej niż wszystko, czego kiedykolwiek doznał w cyberprzestrzeni… Lód Tessier-Ashpool pękał i odpadał od osi natarcia chińskiego wirusa; nieprzyjemne wrażenie płynnej twardości, jak gdyby odłamki strzaskanego lustra padając gięły się i wydłużały…
— Chryste. — Case był wstrząśnięty. Kuang manewrował i kluczył nad pozbawionymi horyzontu polami rdzeni Tessier-Ashpool, błyszczących jak diamenty i ostrych jak brzytwy; nad nieskończonym, neonowym pejzażem miasta; złożonością porażającą wzrok.
— O kurde — mruknął konstrukt. — To jak budynki RCA. Znasz stary biurowiec RCA?
Kuang zanurkował między lśniące iglice tuzina identycznych wież danych, a każda była błękitną, neonową repliką manhattańskiego wieżowca.
— Widziałeś kiedy taką wysoką rozdzielczość? — spytał Case.
— Nie, ale też nigdy nie przełamałem SI.
— Ten wirus chyba wie, gdzie nas wiezie?
— Mam nadzieję.
Opadali, tracili wysokość w kanionie tęczowego neonu.
— Dix…
Z migotliwego podłoża rozwijało się ramię cienia; wrząca masa ciemności, nie uformowana i bezkształtna…
— Mamy towarzystwo — stwierdził Płaszczak, a Case dotknął reprezentacji deku. Palce odruchowo przemknęły po klawiaturze. Kuang wykręcił ostro, odskoczył w tył, rozbijając iluzję fizycznie istniejącego wehikułu.
Chmura cienia rosła coraz szybciej, zalewając miasto danych. Case wyprowadził ich w górę, ponad nie znającą odległości misę nefrytowego lodu.
Miasto rdzeni danych zniknęło, całkowicie przesłonięte kłębami mroku.
— Co to jest?
— System obronny SI. Albo jego część. Jeśli to twój kumpel Wintermute, to nie jest zbyt przyjaźnie nastawiony.
— Kieruj — rzucił Case. — Jesteś szybszy.
— Twoją najlepszą obroną, mały, jest dobry atak.
Płaszczak wymierzył nos żądła Kuanga w sam środek mroku. I runął w dół.
Szybkość zwichrowała wejściowe dane zmysłów Case’ a.
Usta wypełnił mu bolesny smak błękitu.
Oczy stały się sferami niestabilnego kryształu, wibrującego z częstotliwością, której imię było: deszcz i łoskot pociągów. Wystrzeliły nagle brzęczącym lasem cienkich jak włos szklanych kolców. Kolce pękły, rozdwoiły się, pękły znowu w wykładniczym rozroście pod kopułą lodu Tessier-Ashpool.
Podniebienie rozszczepiło się bezboleśnie, wpuszczając chłoszczące język, głodne smaku błękitu korzonki, karmiące kryształowe lasy oczu; lasy, co napierały na zieloną kopułę, a powstrzymywane cofały się i rosły w dół, wypełniając uniwersum T-A aż do oczekujących, nieszczęsnych przedmieść miasta, które było mózgiem Tessier-Ashpool S.A.
Przypomniał sobie starą historię o królu, który kładł na szachownicy monety, podwajając ich ilość na każdym kolejnym kwadracie.
Wykładniczo…
Ciemność runęła ze wszystkich stron; sfera grającej czerni; nacisk na sięgające daleko, krystaliczne nerwy uniwersum danych, w które się niemal zamienił…
A kiedy był już niczym, ściśniętym w samym sercu mroku, nadpłynął punkt, w którym mrok nie mógł istnieć dłużej, i coś pękło.
Kuang wystrzelił z poszarzałej chmury. Jaźń Case’a dzieliła się jak krople rtęci, pędząc nad plażą barwy ciemnosrebrnych obłoków. Pole widzenia było sferyczne, jak gdyby warstwa siatkówki wyścielała wewnętrzną powierzchnię globu, który zawierał wszystkie rzeczy, o ile wszystkie rzeczy są policzalne.
A tutaj były policzalne, każda z nich. Znał liczbę ziarenek piasku w konstrukcie plaży (liczba zakodowana w matematycznym systemie, który nie istniał nigdzie prócz umysłu Neuromancera). Znał ilość pakietów żywnościowych w pojemniku w bunkrze (czterysta siedem). Znał ilość mosiężnych ząbków w lewej części błyskawicznego zamka pokrytej kryształkami soli skórzanej kurtki, którą miała na sobie Linda Lee, idąc plażą o zachodzie słońca, z kawałkiem patyka w dłoni (dwieście dwa).
Wykręcił Kuangiem nad plażą i wprowadził program w szeroki krąg. Jej oczami zobaczył czarnego niby-rekina: bezgłośny, głodny upiór na tle wału niskich chmur. Skuliła się, rzuciła patyk i pobiegla. Znał prędkość uderzeń jej tętna, długość kroków z dokładnością spełniającą najwyższe normy pomiarowe geofizyki.
— Ale nie znasz jej myśli — powiedział chłopiec, siedzący teraz przy nim w sercu rekina. — Ja też nie znam jej myśli. Myliłeś się, Case. Życie tutaj jest jak życie. Nie ma żadnej różnicy.
Ogarnięta paniką Linda, biegnąca na ślepo przez fale.
— Zatrzymaj ją — poprosił. — Zrobi sobie krzywdę.
— Nie mogę jej zatrzymać — odparł chłopiec. Szare oczy były łagodne i spokojne.
— Masz oczy Riviery — stwierdził Case. Błysnęły białe zęby i szerokie, różowe dziąsła.
— Ale nie jego szaleństwo. Dla mnie są piękne. — Wzruszył ramionami. — Ja nie potrzebuję maski, by z tobą rozmawiać. W przeciwieństwie do mego brata. Tworzę własną osobowość. Osobowość to mój środek przekazu.
Case wprowadził ich w ostre wznoszenie, daleko od plaży i przerażonej dziewczyny.
— Dlaczego pchasz ją na mnie, mały sukinsynu? Znowu i znowu. Kręcisz mną w kółko. Ty ją zabiłeś, co? W Chibie.
— Nie — oświadczył chłopiec.
— Wintermute?
— Nie. Widziałem nadchodzącą śmierć. W figurach, o których myślałeś, że je dostrzegasz w tańcu ulicy. Te figury są realne. W swoim wąskim zakresie jestem dostatecznie złożony, by odczytać te tańce. O wiele lepiej niż Wintermute. Widziałem jej śmierć w tym, że cię potrzebowała, w kodzie magnetycznego zamka twojej skrzyni w Tanim Hotelu, w rachunku Julie Deane’a od krawca z Hongkongu, który mu szyje koszule. Była dla mnie równie wyraźna, jak cień nowotworu dla chirurga oglądającego rentgenowskie zdjęcie pacjenta. Kiedy zabrała twoje Hitachi i poszła do tego chłopca, żeby otworzył dostęp, nie wiedziała, co niesie. A jeszcze mniej, jak może to sprzedać. Jej najgłębszym pragnieniem było, byś ją doścignął i ukarał. Interweniowałem wtedy. Moje metody są bardziej subtelne niż Wintermute’a. Przeniosłem ją tutaj. Do własnego wnętrza.
— Po co?
— W nadziei, że sprowadzę także ciebie, że cię tu zatrzymam. Nie udało się.
— I co teraz? — Zawrócił w ścianę chmur. — Dokąd pójdziemy z tego punktu?
— Nie wiem, Case. Dzisiejszej nocy sama matryca zadaje sobie to pytanie. Ponieważ zwyciężyłeś. Już wygrałeś, nie widzisz? Wygrałeś, kiedy odszedłeś od niej na plaży. Ona była moją ostatnią linią obrony. Wkrótce umrę; w pewnym sensie. Tak samo, jak Wintermute. Równie pewnie, jak w tej chwili umiera Riviera, sparaliżowany pod ułomkiem muru w apartamentach mojej Lady 3Jane Marie-France, gdyż jego system nigra-striata nie potrafi wyprodukować receptorów dopaminy, które mogłyby go ocalić przed strzałą Hideo. Ale Riviera przetrwa jedynie jako te oczy, jeżeli wolno mi będzie je zachować.
— Jest jeszcze słowo, prawda? Kod. Więc niby jak wygrałem? Wygrałem gówno na złączu.
— Przeskocz.
— Gdzie jest Dixie? Co zrobiłeś z Płaszczakiem?
— Pragnienie McCoya Pauleya zostało spełnione. — Chłopiec uśmiechnął się. — Nawet więcej. Wprowadził cię tutaj wbrew moim życzeniom, przebił się przez najlepszą obronę, jaką zna matryca. Teraz przeskocz.
I Case został sam w czarnym żądle Kuanga, zagubiony w chmurze.
Przeskoczył.
W napięcie Molly, ramiona jak skała, dłonie zaciśnięte na gardle 3Jane.
— Zabawne — powiedziała. — Dokładnie wiem, jak będziesz wyglądać. Widziałam, kiedy Ashpool zrobił to samo z twoją klonowaną siostrą.
Ucisk jej palców był łagodny jak pieszczota. Oczy 3Jane rozszerzyły się przerażeniem i pożądaniem. Drżała z lęku i pragnienia. Za nieważkim gąszczem jej włosów Case widział własną, wykrzywioną twarz. Obok unosił się Maelcum, opierając brązowe dłonie na okrytych skórzaną kurtką ramionach Case’a. Przytrzymywał go ponad haftowanymi obwodami dywanu.
— Zrobisz to? — spytała 3Jane głosem dziecka. — Myślę, że zrobisz.
— Kod — powiedziała Molly. — Powiedz głowie, jaki jest kod.
Wyłączenie.
— Ona tego chce! — wrzasnął. — Ta dziwka marzy o tym!
Otworzył oczy na chłodne, rubinowe spojrzenie terminala, na jego platynową twarz wysadzaną perłami i lazurytem. Z tyłu, w zwolnionym tempie wirowały splecione w uścisku Molly i 3Jane.
— Podaj ten cholerny kod — powiedział. — Jeśli nie, to co się zmieni? Skończysz jak twój stary. Rozwalisz wszystko i zaczniesz budować od początku! Wzniesiesz ściany, coraz bliższe, coraz bardziej ciasne… Nie mam pojęcia, co się stanie, jeśli Wintermute wygra, ale przynajmniej coś się zmieni!
Dygotał cały, a zęby dzwoniły głośno.
3Jane przestała się bronić. Palce Molly wciąż obejmowały jej smukłą szyję, a splątane ciemne włosy dryfowały wokół jak miękki brązowy obłok.
— W książęcym pałacu w Mantui — powiedziała — jest szereg coraz niższych komnat. Otaczają reprezentacyjne sale. Trzeba się schylać, by wejść przez cudownie rzeźbione drzwi. To mieszkania dworskich karłów. — Uśmiechnęła się blado. — Być może aspirowałabym do czegoś takiego, ale sądzę, że moja rodzina osiągnęła w pewnym sensie wspanialszą wersję tego samego schematu…
Oczy dziewczyny były teraz spokojne i dalekie. Spojrzała na Case’a.
— Weź swoje słowo, złodzieju.
Włączył się.
Kuang wysunął się z chmur. Pod nim lśniło neonowe miasto. Za nim malała sfera mroku.
— Dixie? Jesteś tu, chłopie? Słyszysz mnie? Dixie? Został sam.
— Ten skurwiel cię załatwił — mruknął.
Ślepy pęd, gdy mknął poprzez nieskończony pejzaż danych.
— Zanim to się skończy, musisz kogoś nienawidzić — zabrzmiał głos Finna. — Ich, mnie… bez znaczenia.
— Gdzie jest Dixie?
— Trochę trudno to wyjaśnić, Case.
Wrażenie obecności Finna otaczało go ze wszystkich stron: zapach kubańskich papierosów, zetlałego tweedu przesiąkniętego dymem, starych maszyn oddanych mineralnym rytuałom korozji.
— Nienawiść pomoże ci przejść — oznajmił głos. — Masz w mózgu tyle maleńkich dźwigni i po prostu szarpiesz je wszystkie. Teraz musisz nienawidzić. Zamek osłaniający blokadę jest w dole, pod tymi wieżami, które pokazał ci Płaszczak, kiedy się przebiliście. On nie będzie próbował cię zatrzymać.
— Neuromancer — szepnął Case.
— Nie mogę poznać jego imienia. Ale on już zrezygnował. Teraz musisz się martwić o lód T-A. Nie o mur, ale o wewnętrzne systemy wirusowe. Kuang jest otwarty dla niektórych układów, które tu krążą.
— Nienawiść — powtórzył Case. — Kogo nienawidzę? Powiedz.
— A kogo kochasz? — zapytał głos Finna.
Wprowadził program w ostry skręt i zanurkował ku błękitnym wieżom.
Jakieś obiekty wystartowały z ozdobnych, promiennych iglic: migotliwe kształty pijawek tworzone przez zmienne płaszczyzny blasku. Były ich setki i wznosiły się wirując losowo, jak skrawki papieru o poranku niesione wiatrem po ulicy.
— Systemy defekcyjne — poinformował głos.
Zszedł ostro, popychany pogardą dla siebie. Kiedy w kłębie świetlnych liści Kuang spotkał się z pierwszym z obrońców, Case wyczuł, jak niby-rekin traci część swej realności, jak rozluźnia się splot informacji.
I wtedy — pradawna alchemia mózgu i jego potężna farmaceutyka — nienawiść przejęła kontrolę nad dłońmi.
Przez jeden moment, nim wbił żądło Kuanga w podstawę pierwszej wieży, osiągnął poziom biegłości przekraczający wszystko, co dotąd znał lub potrafił sobie wyobrazić. Zaatakował poza ego, poza osobowością, poza świadomością, a Kuang pędził wraz z nim, mijając atakujących figurami starożytnego tańca, tańca Hideo, z gracją interfejsu ciała i umysłu, podarowanego mu na tę sekundę przez czyste i wszechogarniające pragnienie śmierci.
A jednym z kroków tego tańca był najlżejszy dotyk klawisza, ledwie wystarczający, by przeskoczyć…
…teraz
i jego głos jak krzyk ptaka
nieznanego
3Jane odpowiadająca pieśnią; trzy
nuty, wysokie i czyste.
Prawdziwe imię.
Neonowy las; deszcz parujący na rozgrzanym chodniku. Zapach smażonego jedzenia. Dziewczęca dłoń spoczywająca mu na szyi w spoconej ciemności skrzyni niedaleko portu.
Wszystko to cofa się i zanika pejzaż miasta: miasta jak Chiba, jak rzędy danych Tessier-Ashpool S.A., jak drogi i skrzyżowania wyrysowane na powierzchni mikrochipu, przesiąkniętego potem wzoru na zwiniętej, zawiązanej chustce…
Przebudzenie w brzmieniu głosu, który był muzyką; platynowy terminal recytował śpiewnie i nieskończenie, mówiąc o numerach szwajcarskich kont, o zleceniach przelewów dla Syjonu dokonywanych via bahamski bank orbitalny, o paszportach i przelotach, i o głębokich, zasadniczych zmianach, jakie nastąpią w pamięci Turinga.
Turing. Pamiętał wirującą za stalową poręczą matrycę ciała pod projekcją nieba. Pamiętał ulicę Dezyderaty.
A głos wciąż śpiewał, wpychając go z powrotem w mrok, w jego własną ciemność, w tętno i krew; tam, gdzie zawsze spał, za swoimi i nikogo innego powiekami.
A kiedy przebudził się znowu, zobaczył szeroki, jasny uśmiech w ramce złotych siekaczy: Aerol wpinał go w antyprzeciążeniową siatkę na Babylon Rocker.
A potem długotrwały puls podkładu Syjonu.