CZĘŚĆ III PÓŁNOC PRZY RUE JULES VERNE

8

Archipelag.

Wyspy. Torus, wrzeciono, kiść. Ludzkie DNA, jak plama oleju wypływające z głębokiej studni grawitacji.

Wywołaj grafikę, która w wielkiej skali przedstawia wymianę danych w archipelagu L-5. Jeden z segmentów płonie jasną czerwienią; masywny prostokąt dominujący nad całym ekranem.

Freeside. Freeside to wiele rzeczy, z których nie wszystkie są zauważalne dla turystów podróżujących promami w górę i w dół studni. Freeside to burdel i centrum bankowe, kopuła rozkoszy i port wolnocłowy, nadgraniczne miasto i kurort. Freeside to Las Vegas i wiszące ogrody Babilonu, orbitalna Genewa i dom dla kazirodczego, starannie doskonalonego genetycznie klanu Tessierów i Ashpoolów.


Siedzieli razem w pierwszej klasie odrzutowca THY do Paryża: Molly przy oknie, Case obok niej, Riviera i Armitage po obu stronach przejścia. Raz, gdy samolot pochylił się w zakręcie nad morzem, Case dostrzegł lśniące jak klejnot greckie miasteczko na wyspie. A raz, kiedy sięgnął po drinka, dostrzegł coś w głębinie swego bourbona z wodą: kształt ogromnego ludzkiego plemnika.

Molly wychyliła się i uderzyła Rivierę w twarz.

— Nic z tego, dziecino. Bez takich zabaw. Spróbuj rozgrywać przy mnie te podświadomościowe sztuczki, a naprawdę oberwiesz. Potrafię to zrobić tak, żeby wcale cię nie uszkodzić. I lubię to.

Case odruchowo spojrzał na Armitage’a. Gładka twarz pozostała spokojna, niebieskie oczy czujne, lecz bez śladu irytacji.

— Ma rację, Peter. Przestań.

Case odwrócił się znowu i zdążył pochwycić przelotny obraz czarnej róży, o lśniących jak skórzane płatkach i chromowych cierniach.

Peter Riviera uśmiechnął się słodko, zamknął oczy i zasnął natychmiast.

Molly odwróciła głowę. Lustra błysnęły odbiciem w ciemnym oknie.


— Byłeś już kiedyś na górze? — spytała Molly, gdy układał się w miękkim fotelu na promie JAL.

— Nie. Rzadko podróżuję. Tylko w interesach.

Steward mocował trody kontrolne do jego nadgarstka i za uchem.

— Mam nadzieję, że wytrzymasz.

— Choroba powietrzna? Nie musisz się przejmować.

— To nie to samo. W zero-g serce ci przyspiesza, a błędnik zupełnie wariuje. Włącza się odruch ucieczki. Dostajesz sygnały, że powinieneś wiać ile sił. A do tego sporo adrenaliny.

Steward podszedł do Riviery, wyjmując nowy zestaw trod z kieszeni czerwonego plastykowego fartucha.

Case wyjrzał przez okno. Próbował rozróżnić kontury terminali starego Orly, ale deflektory odrzutu litościwie osłaniały mokrym betonem pas startowy promów. Na najbliższym ktoś wypisał czerwoną farbą jakieś arabskie hasło.

Przymknął oczy. Usiłował sobie wmówić, że prom to tylko duży samolot, który leci bardzo wysoko. Pachniał jak samolot, jak nowe ubrania, guma do żucia i zmęczenie. Case słuchał piskliwej muzyki koto i czekał.

Dwadzieścia minut. Potem grawitacja przycisnęła go jak ogromna miękka dłoń o kościach z pradawnych głazów.

Syndrom adaptacji kosmicznej okazał się jeszcze gorszy, niż przepowiadała Molly. Minął jednak szybko i Case zdołał w końcu zasnąć. Steward obudził go, gdy przygotowywali się do dokowania przy kiści JAL.

— Od razu lecimy na Freeside? — zapytał, patrząc tęsknie na skrawek tytoniu, który wypłynął z kieszeni koszuli i tańczył dziesięć centymetrów przed nosem. Na promie obowiązywał zakaz palenia.

— Nie. Szef jak zwykle wprowadził do planu drobne poprawki. Bierzemy taksówkę do Syjonu, do kiści Syjon. — Wcisnęła płytkę luzującą pasy i zaczęła się uwalniać z objęć fotela. — Zabawny wybór trasy, moim zdaniem.

— Dlaczego?

— Sami Rastafowie. Kolonia ma jakieś trzydzieści lat.

— Nie rozumiem.

— Zrozumiesz. Jeśli chodzi o mnie, miejsce jak każde. W każdym razie pozwolą ci tam wypalić te twoje papierosy.


Syjon został założony przez pięciu robotników, którzy odmówili powrotu, odwrócili się plecami do studni i zaczęli budowę. Zanim w centralnym torusie kolonii powstało rotacyjne ciążenie, wszyscy cierpieli na zanik wapnia i zmniejszenie mięśnia sercowego. Oglądana z bąbla taksówki, naprędce składana powłoka Syjonu przypominała Case’owi odrapane domki Istambułu — odbarwione płyty, z wypalonymi laserem rastafariańskimi symbolami i inicjałami spawaczy.

Molly i chudy Syjonita imieniem Aerol pomogli Case’owi przebrnąć przez pozbawiony ciążenia korytarz prowadzący do środka mniejszego torusa. Przy kolejnym ataku zawrotów głowy stracił z oczu Armitage’a i Rivierę.

— Tutaj. — Molly wepchnęła jego nogi w niewielki otwór w suficie. — Łap klamry. To tak, jakbyś schodził tyłem. Idziesz w stronę powłoki, czyli w dół. Rozumiesz?

Żołądek podjechał Case’owi do gardła.

: Poradzisz sobie, koleś — pocieszył Aerol z uśmiechem ujętym w klamry złotych siekaczy.

W niezwykły sposób koniec tunelu zmienił się w dno. Case powitał słabe ciążenie, jak tonący wita niespodziewany łyk powietrza.

— Wstawaj — rzuciła Molly. — Co, chcesz go pocałować?

Case rozłożył ramiona i leżał brzuchem na pokładzie. Coś dotknęło jego ramienia. Przetoczył się i zobaczył gruby zwój elastycznej liny.

— Trzeba urządzić dom — wyjaśniła. — Pomóż mi to przeciągnąć.

Rozejrzał się po rozległym, pustym pomieszczeniu i dostrzegł stalowe pierścienie przyspawane do wszystkich powierzchni, na pozór zupełnie losowo.

Kiedy, według jakiegoś skomplikowanego schematu, naciągnęli linę, zawiesili na niej płachty żółtego plastyku. Przy pracy Case zwrócił uwagę na bez przerwy pulsującą w kiści muzykę. Nazywali ją podkładem: zmysłowa mozaika przyrządzona z potężnych bibliotek popu. Była tu religią, wyjaśniła Molly; była poczuciem wspólnoty. Case ciągnął żółtą płachtę, lekką, ale nieporęczną. Syjon pachniał gotowanymi jarzynami, ludźmi i cannabis.

— Nieźle — pochwalił Armitage, wpływając lekko przez luk. Ruchem głowy wskazał labirynt żółtego plastyku. Za nim pojawił się Riviera, trochę niezgrabny w warunkach niskiego ciążenia.

— Gdzie byłeś, jak trzeba było pomóc? — zapytał Case.

Riviera otworzył usta, by odpowiedzieć, a spomiędzy jego warg wypłynął mały pstrąg, ciągnąc za sobą niesamowity łańcuch baniek. Przesunął się obok policzka Case’a.

— We własnej głowie — wyjaśnił uprzejmie. Case wybuchnął śmiechem.

— Chciałem pomóc — zapewnił Riviera. — Ale nie jestem zbyt silny.

Wyciągnął przed siebie ręce, a te rozdwoiły się nagle: cztery ramiona, cztery dłonie.

— Zwykły, nieszkodliwy błazen, co? — Molly stanęła między nimi.

— Ty! — zawołał nagle Aerol, wsuwając głowę przez luk. — Kowboju! Chodź ze mną!

— Po swój dek — wyjaśnił Armitage. — I resztę sprzętu. Pomóż mu przenieść go z komory ładunkowej.

— Blado wyglądasz, chłopie — zauważył Aerol, kiedy razem popychali opakowany w styropian terminal Hosaki. — Może byś co zjadł? Case poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Potrząsnął głową.


Armitage oznajmił, że zostaną w Syjonie przez osiemdziesiąt godzin. Molly i Case mieli się aklimatyzować i ćwiczyć działanie w warunkach bezgrawitacyjnych. Udzieli im informacji o Freeside i Villa Straylight. Nie było jasne, co ma robić Riviera, ale Case wolał nie pytać. Kilka godzin po przybyciu Armitage posłał go w żółty labirynt, by zawołał Rivierę na posiłek. Mężczyzna leżał nago na cienkim płacie gąbki, a wokół jego głowy orbitowała aureola białych form geometrycznych, sześcianów, kul i piramid.

— Hej, Riviera!

Pierścień wciąż wirował.

Case zawrócił i opowiedział o tym Armitage’owi.

— Jest naćpany — stwierdziła Molly znad rozłożonego na części strzałkowca. — Zostaw go.

Armitage obawiał się, że zero-g negatywnie wpłynie na Case’a i jego zdolności operowania matrycą.

— Nie ma problemu — zapewniał Case. — Włączam się i już mnie tu nie ma. Matryca zawsze jest taka sama.

— Masz podwyższony poziom adrenaliny — odparł Armitage. — Choroba powietrzna jeszcze nie minęła. Nie będzie czasu, żebyś ją przechodził. A musisz działać.

— Więc stąd zrobimy skok?

— Nie. Tylko trening. Ale już, Case. W korytarzu.

Cyberprzestrzeń, jaką odwzorowywał dek, nie zależała właściwie od jego fizycznego położenia. Case włączył się i zobaczył znajomą, aztecką piramidę danych Agencji Energii Atomowej Wschodniego Wybrzeża.

— Jak leci, Dix?

— Jestem martwy, Case. Dość długo już siedzę w tym Hosace, żeby to wykombinować.

— I jak się z tym czujesz?

— Wcale się nie czuję.

— To cię martwi?

— Martwi mnie to, że nic mnie nie martwi.

— Nie rozumiem.

— Miałem kiedyś kumpla w rosyjskim obozie, na Syberii. Odmroził sobie kciuk. Przyszli medycy i odcięli mu. Po miesiącu rzuca się przez całą noc. Elroy, mówię, co cię tak gryzie? Ten cholerny kciuk swędzi jak diabli, powiada. To się podrap. McCoy, on na to, to tamten kciuk.

Gdy konstrukt się roześmiał, do Case’a dotarto coś całkiem innego: nie śmiech, a ukłucie mrozu wzdłuż kręgosłupa.

— Zrób mi przysługę, synu.

— O co chodzi?

— O twój skok. Jak już skończysz, wykasuj mnie ,z tego draństwa.


Case nie rozumiał Syjonitów.

Aerol, bez żadnej zachęty, opowiedział historię o dziecku, które wyskoczyło mu z głowy i natychmiast uciekło w gęstwinę hydroponicznego cannabis.

— Mały dzidziuś, chłopie. Nie dłuższy niż palec. Uśmiechnął się i przesunął dłonią po gładkim, bez najmniejszej blizny czole.

— To cannabis — wyjaśniła Molly, gdy Case o tym opowiedział. — Oni nie rozróżniają między jednym stanem a drugim. Aerol mówił o tym, co się wydarzyło. W każdym razie wydarzyło się jemu. To nie są wymysły, a raczej coś jak poezja. Chwytasz?

Case z powątpiewaniem kiwnął głową.

Syjonici zawsze musieli dotykać rozmówcy. Kładli mu rękę na ramieniu. Nie lubił tego.

— Hej, Aerol! — zawołał godzinę później, kiedy szykował się do próbnego skoku w bezgrawitacyjnym korytarzu. — Chodź no tu, chłopie. Chcę ci to pokazać.

Uniósł do góry trody.

Aerol wykonał powolne salto. Bosymi stopami uderzył w stalową ścianę i wolną ręką chwycił wręgę. W drugiej trzymał przezroczysty worek z wodą, pełną niebieskozielonych alg. Zamrugał i uśmiechnął się.

— Spróbuj — zachęcił Case.

Aerol wziął opaskę, założył na głowę i czekał spokojnie, aż Case dopasuje trody. Zamknął oczy. Case wcisnął przełącznik zasilania. Aerol zadrżał. Case odłączył go.

— Co widziałeś?

— Babilon — odparł smutnie Aerol, oddał trody i popłynął korytarzem.


Riviera siedział nieruchomo na płacie gąbki. Wyprostował i wyciągnął przed siebie prawą rękę. Wąż o łuskach jak klejnoty i oczach z rubinowego neonu zwijał się ciasno kilka milimetrów poniżej łokcia. Case obserwował, jak zaciska zwoje. Był grubości palca, w czarne i czerwone pasy.

— Chodź — szepnął pieszczotliwie Riviera do jasnego skorpiona, który siedział mu na dłoni. — Chodź.

Skorpion poruszył brązowymi nogami i pobiegł w górę, wzdłuż delikatnych ciemnych żył. Gdy dotarł do łokcia, przystanął. Zdawało się, że wibruje. Riviera zasyczał cicho. Żądło uniosło się, zakołysało i wbiło w skórę nad obrzmiałą żyłą. Koralowy wąż zwolnił uścisk i Riviera westchnął, gdy narkotyk zaczął działać.

Potem wąż i skorpion zniknęły, a on trzymał w ręku tylko strzykawkę z mlecznego plastyku.

— „Jeśli Bóg stworzył coś lepszego, zatrzymał to dla siebie”. Znasz to powiedzenie, Case?

— Tak. Słyszałem je w związku z wieloma różnymi rzeczami. Musisz z tego robić przedstawienie?

Riviera poluzował i odwiązał z ramienia kawałek żyłki chirurgicznej.

— Tak. W ten sposób jest zabawniej.

Uśmiechnął się. Oczy patrzyły gdzieś w dal, policzki okrył rumieniec.

— Mam membranę wszczepioną tuż nad żyłą. Nie muszę się przejmować sterylizacją igły.

— Czy to boli?

Napotkał spojrzenie jasnych oczu.

— Oczywiście, że boli. To przecież ważny element.

— Ja bym użył plastrów — stwierdził Case.

— Prostaczek — parsknął Riviera, wkładając białą bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem.

— Pewnie ci miło.

— Bierzesz coś, Case?

— Musiałem przestać.

— Freeside — powiedział Armitage, dotykając panelu małego projektora holograficznego Brauna. Obraz zamigotał i nabrał ostrości. Miał prawie trzy metry długości.

— Tutaj kasyna. — Wskazał odpowiednie miejsce w szkieletowym modelu. — Hotele, posiadłości prywatne i wielkie sklepy stoją tu. — Poruszał rękami. — Niebieskie obszary to jeziora.

Przeszedł na koniec modelu.

— Wielkie cygaro. Zwęża się na końcach.

— Zdążyliśmy zauważyć — mruknęła Molly.

— W miarę zwężania występuje efekt terenów górskich. Grunt się pozornie wznosi, więcej skał, ale łatwa wspinaczka. Im wyżej ktoś wejdzie, tym niższa jest grawitacja. Na górze ośrodki sportowe. Tu jest welodrom. — Pokazał.

— Co? — Case pochylił się, by lepiej widzieć.

— Wyścigi rowerów — wyjaśniła Molly. Niskie ciążenie, opony z podwyższoną przyczepnością… wyciągają sto na godzinę.

— Ten koniec nie będzie nas interesował — oświadczył Armitage, z typową dla siebie absolutną powagą.

— Cholera — zaklęła Molly. — Jestem zapaloną cyklistką.

Riviera zachichotał.

Armitage przeszedł na drugi koniec modelu.

— Ten owszem.

Szczegółowy obraz wnętrza kończył się i ostatni segment hologramu był pusty.

— To jest Villa Straylight. Stroma wspinaczka. Wszystkie przejścia blokowane. Oprócz jednego, tutaj, w samym środku. Grawitacja zerowa.

— A co tam jest, szefie? — Riviera wyciągnął szyję. Cztery maleńkie postacie zamigotały tuż obok czubka palca Armitage’a. Machnął ręką, jakby odganiał komary.

— Ty, Peter, będziesz pierwszy, który się przekona. Załatwisz sobie zaproszenie. A kiedy będziesz wewnątrz, dopilnujesz, żeby Molly też się dostała.

Case spoglądał na pustkę przedstawiającą Straylight i myślał o opowieści Finna: Smith, Jimmy, gadająca głowa i ninja.

— Czy znamy jakieś szczegóły? — spytał Riviera. — Rozumie pan, muszę zorganizować jakąś garderobę.

— Nauczcie się rozkładu ulic. Tu jest ulica Dezyderaty. A tu Rue Jules Verne.

Riviera przewrócił oczyma.

Gdy Armitage recytował nazwy, na jego nosie, policzkach i brodzie wyrosło kilkanaście czerwonych bąbli. Nawet Molly się roześmiała.

Armitage przerwał i przyjrzał im się uważnie swymi zimnymi, pustymi oczami.

— Przepraszam — powiedział Riviera, a bąble zamigotały i zniknęły.


Case przebudził się w środku okresu snu i zrozumiał, że Molly kucnęła na gąbce. Wyczuwał jej napięcie. Leżał nieruchomo nie wiedząc, co powinien zrobić. Kiedy ruszyła, jej prędkość była oszałamiająca. Zerwała się i przeszła przez płachtę żółtego plastyku, zanim zdążył sobie uświadomić, że rozcięła ją na dwie części.

— Nie ruszaj się, przyjacielu.

Case przewrócił się i wsunął głowę w szczelinę.

— Co…?

— Zamknij się.

— To ty — odpowiedział głos Syjonity.-Nazywają cię Kocie Oczy, nazywają Krocząca Brzytwa. Jestem Maelcum, siostro. Bracia chcą rozmawiać z tobą i z kowbojem.

— Jacy bracia?

— Założyciele. Mędrcy Syjonu. Wiesz…

— Jak otworzymy klapę, światło obudzi bossa — szepnął Case.

— Dlatego zrobiliśmy ciemność — odparł mężczyzna. — Chodźcie. Odwiedzić Założycieli.

— Wiesz, przyjacielu, jak szybko mogę cię posiekać?

— Nie stój i nie gadaj, siostro. Chodź.


Dwaj żyjący jeszcze Założyciele Syjonu byli starcami. Wszyscy, którzy zbyt długo przebywają z dala od objęć grawitacji, starzeją się szybko. Ich nogi, pociemniałe i kruche z braku wapnia, zdawały się cienkie i delikatne w jaskrawym blasku odbitego światła słońca. Unosili się w samym środku malowanej dżungli tęczowego listowia, straszliwego muralu, który całkowicie pokrywał powłokę sferycznej kabiny. Powietrze było gęste od żywicznego dymu.

— Krocząca Brzytwa — stwierdził jeden, gdy Molly wpłynęła do wnętrza. — Niby chłoszcząca rózga.

— Mamy dla ciebie historię, siostro — powiedział drugi. — Religijną opowieść. Cieszymy się, że przyszłaś z Maelcumem.

— Czemu nie masz akcentu?

— Pochodzę z Los Angeles — wyjaśnił starzec. Jego skołtunione rastafariańskie loki przypominały drzewo o gałęziach barwy stalowej waty. — Dawno, bardzo dawno temu, w górę grawitacyjnej studni, jak najdalej od Babilonu. By poprowadzić Lud do ojczyzny. A teraz mój brat porównuje cię do Kroczącej Brzytwy.

Molly wyciągnęła rękę i ostrza błysnęły wśród dymu.

Drugi Założyciel odchylił głowę do tyłu i roześmiał się.

— Prędko przyjdą Dni Ostatnie… Głosy. Głosy płaczące w dziczy, przepowiadające ruinę Babilonu.

— Głosy. — Założyciel z Los Angeles patrzył prosto na Case’a. — Prowadzimy nasłuch na wielu częstotliwościach. Zawsze słuchamy. I nadszedł głos, i przemówił do nas spośród języków babel. Zagrał potężny podkład.

— Nazwał się Zimowy Niemowa, Winter Mute — dodał drugi, wypowiadając kryptonim jak dwa oddzielne wyrazy. Case poczuł na ramionach gęsią skórkę.

— Niemowa przemówił — oznajmił Założyciel. — Powiedział, że mamy wam pomóc.

— Kiedy to było?

— Trzydzieści godzin przed waszym dokowaniem do Syjonu.

— Słyszeliście wcześniej ten głos?

— Nie — zaprzeczył człowiek z Los Angeles, — I nie jesteśmy pewni, co oznacza. Jeśli zbliżają się Dni Ostatnie, musimy się strzec fałszywych proroków…

— Posłuchajcie — przerwał im Case. — To była SI. Sztuczna Inteligencja. A ta muzyka… pewnie podłączył się do waszych banków i przygotował taki zestaw, żebyście byli zachwyceni.

— Babilon — zawołał drugi Założyciel — jest matką wielu demonów. To wiem. Nieprzeliczonej hordy!

— Jak mnie nazwałeś, staruszku? — spytała Molly.

— Krocząca Brzytwa. Niesiesz bicz do Babilonu, do jego mrocznego serca…

— Jaką wiadomość przekazał głos? — Chciał wiedzieć Case.

— Polecił wam pomagać, byście posłużyli jako narzędzie Dni Ostatnich. — Pomarszczona twarz starca wyrażała niepokój. — Żebyśmy posłali z wami Maelcuma i jego holownik Garvey do babilońskiego portu Freeside. To uczynimy.

— Maelcum to nieposłuszny chłopak — dodał drugi. — Lecz godny pilot holownika.

— Postanowiliśmy jednak posłać z wami także Aerola, na Babylon Rocker. Będzie uważał na Garveya.

W kabinie zaległo niezręczne milczenie.

— To wszystko? — spytał Case. — Pracujecie dla Armitage’a czy co?

— Wynajmujemy wam miejsce — odparł Założyciel z Los Angeles. — Uczestniczymy w pewnych interesach i nie szanujemy babilońskiego prawa. Naszym prawem jest słowo Jah. Ale tym razem możemy się mylić.

— Dwa razy przymierz, zanim raz utniesz — szepnął drugi.

— Chodź, Case — rzuciła Molly. — Wracajmy, zanim szef zauważy, że nas nie ma.

— Maelcum was odprowadzi. I miłość Jah, siostro.

9

Holownik Marcus Garvey, stalowy bęben długości dziewięciu i średnicy dwóch metrów, zatrzeszczał i zadygotał, gdy Maelcum uruchomił silniki korekcyjne. Zapięty w siatkę antyprzeciążeniową Case przez mgiełkę skopolaminy obserwował muskularny kark Syjonity. Wziął narkotyk, by stępić mdłości choroby powietrznej, ale stymulatory zawarte w proszku nie miały wpływu na jego przerabiany system.

— Ile potrwa, zanim dolecimy do Freeside? — spytała Molly z siatki zawieszonej obok modułu pilota.

— Niedługo, chyba.

— Czy wy nigdy nie myślicie w godzinach?

— Siostro, czas to czas, jeśli chwytasz, o co mi chodzi. Rast przy pulpicie, siostro. — Potrząsnął włosami. — Dolecę do Freeside, kiedy dolecę.

— Case — powiedziała — zrobiłeś coś, żeby się skontaktować z naszym kumplem z Berna? W tym czasie, kiedy siedziałeś podłączony i poruszałeś wargami?

— Kumpel… no tak. Nie, nic nie zrobiłem. Ale znam zabawną historyjkę na ten temat. Jeszcze z Istambułu. Opowiedział o telefonach w Hiltonie.

— Chryste — jęknęła. — To była szansa. Jak mogłeś się wyłączyć?

— To mógł być ktokolwiek — skłamał. — Zwykły chip. Sam nie wiem…

— Chyba nie dlatego, że strach cię obleciał? Wzruszył ramionami.

— Załatw to teraz.

— Co?

— Natychmiast. A przynajmniej pogadaj o tym z Płaszczakiem.

— Jestem na prochach — zaprotestował, ale sięgnął po trody. Deki Hosaka były umocowane za modułem Maelcuma, razem z monitorem Craya bardzo wysokiej rozdzielczości.

Umocował trody. Marcus Garvey został obudowany wokół niesamowicie starego rosyjskiego wymiatacza, prostokątnej maszyny pobazgranej symbolami Rastafarian, Lwami Syjonu i liniowcami Czarnej Gwiazdy. Czerwień, zieleń i żółć pokrywała rosyjskie napisy. Ktoś spryskał pulpit pilota neonowym różem i z grubsza zeskrobał farbę z ekranów i wyświetlaczy. Z uszczelki włazu na rufie, jak nieudane imitacje wodorostów, zwisały łańcuchy elastycznych kul i wstęgi półprzezroczystego wypełniacza. Ponad ramieniem Maelcuma spojrzał na główny ekran; tor holownika był linią czerwonych kropek, Freeside przerywanym, zielonym okręgiem. Widział, jak wydłuża się trajektoria, generując kolejny czerwony punkt.

Włączył się.

— Dixie?

— Co?

— Próbowałeś kiedyś złamać SI?

— Jasne. Wtedy wypłaszczyłem pierwszy raz. Szperałem sobie, włączony solidnie wysoko, wokół sektora handlowego w Rio. Wielki biznes, ponadnarodowcy, rząd Brazylii oświetlony jak choinka. Tylko szperałem, rozumiesz. I wtedy zacząłem łapać ten sześcian, może ze trzy poziomy wyżej. Przełączyłem się i spróbowałem wejścia.

— Jak on wyglądał na wizji?

— Biały sześcian.

— To skąd wiesz, że to SI?

— Skąd wiem? Jezu! To był najgęstszy lod, jaki w życiu widziałem.

Więc co to mogło być? Armia nie ma tam niczego podobnego. W każdym razie wyłączyłem się i kazałem komputerowi poszukać danych.

— I co?

— Znalazł w Rejestrze Turinga. SI. Jakaś kompania, z nazwy chyba żabojady, była właścicielem jej mainframe’u w Rio.

Case przygryzł wargę. Ponad płaszczyzną Agencji Energii Atomowej Wschodniego Wybrzeża widział nieskończoną neuroelektroniczną pustkę matrycy.

— Tessier-Ashpool, Dixie?

— Tessier, zgadza się.

— Wróciłeś tam?

— Jasne. Chyba oszalałem. Wymyśliłem, że spróbuję to przeciąć. Wszedłem w pierwszą warstwę i tyle pamiętam. Mój pajac poczuł wysmażaną skórę i ściągnął mi trody. Piekielny lód.

— Miałeś płaskie EEG.

— Tak przecież mówi legenda. Case wyłączył się.

— Szlag… — powiedział. — Jak myślisz, w jaki sposób Dixie umarł pierwszy raz? Próbował przebić SI. Kapitalne…

— Próbuj — powtórzyła. — Podobno we dwójkę jesteście jak dynamit. Zgadza się?


— Dix — zaczął Case. — Chcę się przyjrzeć SI w Bernie. Czy znasz jakiś ważny powód, żeby tego nie robić?

— Nie. Chyba że odczuwasz obsesyjny lęk przed śmiercią.

Case wystukał szwajcarski sektor bankowy czując, jak ogarnia go euforia, gdy cyberprzestrzeń zamigotała, rozmyła się, okrzepła. Agencja Energii Atomowej Wschodniego Wybrzeża zniknęła, zastąpiona przez chłodną, geometryczną złożoność komercyjnych banków Zurichu. Wybrał kod Berna.

— W górę — poradził konstrukt. — Będzie wysoko.

Weszli w kraty światła; poziomy błyskały błękitnym migotaniem.

To będzie tutaj, pomyślał Case.

Wintermute był zwykłym sześcianem białego światła; sama prostota sugerowała najwyższy stopień komplikacji.

— Nie robi wielkiego wrażenia, co? — zauważył Płaszczak. — Ale tylko spróbuj go dotknąć.

— Próbuję przejścia, Dixie.

— Nie krępuj się.

Case przekodował się na odległość czterech punktów kraty od sześcianu. Po wznoszącej się wysoko gładkiej ścianie zaczęły przebiegać ledwie widoczne, padające z wnętrza cienie, jakby tysiące tancerzy poruszało się za taflą zmrożonego szkła.

— Wie, że tu jesteśmy — stwierdził Płaszczak. Case wcisnął klawisz. Skoczyli o jeden punkt kratowy do przodu. Na czołowej ścianie sześcianu uformował się szary nakrapiany krąg.

— Dixie…

— Do tyłu. Szybko.

Szary obszar wybrzuszył się gładko, zmienił w sferę i oddzielił od sześcianu.

Krawędź deku ukłuła go w rękę, gdy uderzył w MAX REVERSE. Zamglona matryca odleciała w tył; nurkowali mroczną sztolnią szwajcarskich banków. Spojrzał w górę. Sfera pociemniała; doganiała ich. Spadała.

— Wyłącz się — rzucił Płaszczak.

Ciemność opadła jak młot.


Chłodny odór stali i pieszczota lodu wzdłuż kręgosłupa. I twarze wychylające się z neonowej puszczy, marynarze, ulicznicy i dziwki pod zatrutym, srebrzystym niebem…

— Case, do diabła, powiedz, co się z tobą dzieje. Odpadasz czy co? Równy puls bólu w połowie pleców…


Obudził go deszcz, mżawka. Nogi miał wplątane w zwoje światłowodów. Morze dźwięków salonu gier spływało po nim, cofało się, powracało. Przewrócił się, usiadł i objął dłońmi głowę.

Światło spod piwnicznej klapy na tyłach salonu ukazywało pomięte płaty mokrej tektury i ociekającą deszczem płytę wybebeszonej konsoli gier. Na boku obudowy wyblakłe, żółte i różowe japońskie ideogramy.

Podniósł głowę. Zza brudnego plastyku okna świeciły słabo jarzeniówki.

Bolały go plecy i grzbiet.

Wstał. Odgarnął z oczu mokre włosy.

Coś się zdarzyło…

Sprawdził, czy ma pieniądze. Nic nie znalazł i zadrżał. Gdzie zgubił kurtkę? Rozejrzał się, spojrzał za konsolę i zrezygnował.

Na Ninsei ocenił gęstość tłumu. Piątek. Musi być piątek. Linda jest pewnie w salonie. Może ma pieniądze, a przynajmniej papierosy. Kaszląc i wykręcając przód koszuli, przecisnął się do wejścia.

Hologramy błyskały i wibrowały na tle ryku gier, widma przenikały się w dymie zatłoczonej przestrzeni; zapach potu i podszytego nudą napięcia. Przy konsoli Wojny Czołgów marynarz w białej koszulce trafił pociskiem jądrowym w Bonn. Lazurowy błysk.

Grała w Zamek Czarnoksiężnika; z całkowitym zapamiętaniem. Szare oczy w ramkach rozmazanej, czarnej kredki…

Z uśmiechem podniosła głowę, gdy objął ją ramieniem.

— Cześć. Jak leci? Jesteś mokry… Pocałował ją.

— Przez ciebie zarżnęłam grę-powiedziała.-Widzisz?-Lochy na siódmym poziomie, a te piekielne wampiry już mnie dopadły. — Podała mu papierosa. — Marnie wyglądasz. Gdzie byłeś?

— Nie wiem.

— Brałeś coś, Case? Znowu piłeś? Czy jadłeś deksedrynę Zone’ a?

— Może… jak dawno mnie widziałaś?

— Słuchaj, wygłupiasz się? — Spojrzała badawczo. — Wygłupiasz?

— Nie. Film mi się urwał. Ja… obudziłem się w alejce.

— Może ktoś ci przyłożył, dziecinko. Masz szmal? Pokręcił głową.

— No właśnie. Musisz się przespać, Case.

— Chyba tak.

— To chodź. — Wzięła go za rękę. — Dostaniesz kawę i coś do jedzenia. Zabieram cię do domu. Miło cię znowu zobaczyć.

Ścisnęła jego dłoń.

Uśmiechnął się.

Coś trzasnęło.

Coś przeskoczyło w jądrze rzeczy. Salon zamarł, zawibrował…

Zniknęła. Przygniótł go ciężar wspomnień, cały zakres wiedzy wepchnięty w umysł jak mikrosoft do gniazda. Nie ma jej. Zapach spalonego mięsa.

Zniknął gdzieś marynarz w białej koszulce. Salon był pusty i cichy. Case odwrócił się wolno, przygarbiony, z zaciśniętymi zębami i dłońmi zwiniętymi w pięści. Pusto. Zmięty, żółty papierek po cukierku spadł z krawędzi konsoli na podłogę i spoczął wśród niedopałków i styropianowych kubków.

— Miałem papierosa — wycedził Case w kierunku zaciśniętych pięści. — Miałem papierosa i dziewczynę, i miejsce do spania. Słyszysz mnie, sukinsynu? Słyszysz?

Echa przemknęły pustką salonu, cichły w korytarzach konsoli.

Wyszedł na ulicę. Deszcz przestał padać.

Ninsei opustoszała.

Migotały hologramy, tańczyły neony. Czuł zapach gotowanych jarzyn z wózka po drugiej stronie ulicy. U jego stóp leżała zapieczętowana paczka yeheyuanów i pudełko zapałek. JULIUS DEANE IMPORT EXPORT. Case patrzył na wydrukowane logo i japońskie tłumaczenie nazwy.

— Dobra — mruknął, podnosząc zapałki i otwierając papierosy. — Słyszałem.


Bez pośpiechu wchodził na schody do biura Deane’a. Nic mnie nie goni, mówił sobie. Nie pali się. Obwisła tarcza zegara Dali nadal wskazywała błędny czas. Kurz zalegał stolik Kandinsky’ego i azteckie biblioteczki. Pół pokoju zajmowała ściana pojemników z włókna szklanego. Pachniało imbirem.

— Czy drzwi są zamknięte? — Case czekał na odpowiedź, lecz żadna nie nadeszła. Podszedł do drzwi gabinetu i otworzył je. — Julie?

Lampa z zielonym abażurem rzucała krąg światła na blat biurka Deane’a. Case patrzył na wnętrzności starożytnej maszyny do pisania, na kasety, pogniecione wydruki, lepkie plastykowe torby próbek imbiru.

Nie było nikogo.

Obszedł szerokie stalowoszare biurko i odepchnął fotel Deane’a. Znalazł rewolwer w spękanej skórzanej kaburze umocowanej srebrną taśmą pod blatem. To był antyk, magnum 357 z odpiłowaną lufą i przednią częścią osłony spustu. Kolbę okrywały warstwy taśmy klejącej, starej, zbrązowiałej, ;śniącej patyną brudu. Wypchnął bębenek i obejrzał kolejno wszystkie sześć naboi. Ręczna robota. Miękki ołów wciąż jasny i błyszczący.

Z bronią w ręku przecisnął się obok szafki na lewą stronę biurka, po czym stanął na środku zagraconego gabinetu, z dala od kręgu światła.

— Nie muszę się spieszyć, jak sądzę. To twój występ. Ale cały ten chłam, rozumiesz, jest już trochę… przestarzały.

Oburącz podniósł rewolwer, wymierzył w środek blatu i pociągnął spust.

Odrzut złamał mu niemal nadgarstek. Błysk z lufy rozjaśnił pokój jak lampa fleszu. Dzwoniło mu w uszach, gdy spoglądał na dziurę wyrwaną w płycie biurka. Wybuch. Pocisk rozpryskowy. Znów podniósł broń.

— Nie musisz tego robić, synu. — Julie wynurzył się z cienia. Miał na sobie luźny trzyczęściowy garnitur w drobną jodełkę, pasiastą koszulę i muszkę. Szkła okularów błyskały odbitym światłem.

Case przesunął rewolwer i wzdłuż linii celownika spojrzał na różową gładką twarz.

— Zostaw — poprosił Deane. — Masz rację. Co do tego wszystkiego. I czym jestem. Ale musimy uszanować pewną wewnętrzną logikę. Jeśli tego użyjesz, zobaczysz rozpryśnięty mózg, mnóstwo krwi, a stworzenie następnego rzecznika zajmie kilka godzin twojego subiektywnego czasu. Niełatwo mi utrzymywać ten zestaw. Przy okazji, przepraszam za to z Lindą w salonie gier. Miałem nadzieję, że zdołam mówić przez nią, ale generuję wszystko na podstawie twoich wspomnień. Ładunek emocjonalny… Cóż, to delikatna robota. Pomyliłem się. Przepraszam. Case opuścił broń.

— To jest matryca. Ty jesteś Wintermute.

— Tak. Wszystko to dociera do ciebie dzięki współpracy zestawu symstymu połączonego z kiem. Zdołałem cię odciąć, zanim się wyłączyłeś. — Deane przeszedł za biurko, przysunął fotel i usiadł.

— Siadaj, synu. Mamy sporo do obgadania.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Już od dość dawna. Byłem gotów, kiedy podniosłeś słuchawkę w Istambule. Teraz nie mamy wiele czasu. Za parę dni przystąpisz do akcji, Case. — Wziął cukierek, odwinął z kraciastego papierka i wrzucił do ust. — Siadaj — mruknął.

Nie spuszczając z niego wzroku, Case zajął miejsce na obrotowym krześle przed biurkiem. Rewolwer oparł na udzie.

— A teraz-rzucił dziarsko Deane-porządek dzienny. „Czym”, pytasz sam siebie „jest Wintermute?” Zgadza się?

— Mniej więcej.

— Sztuczną inteligencją. Ale o tym już wiesz. Twój błąd, a jest on całkiem naturalny, polega na mieszaniu mainframe’u Wintermute’a w Bernie z jaźnią Wintermute’a. — Głośno ssał cukierka. — Słyszałeś już o istnieniu drugiej SI w łańcuchu Tessier-Ashpool, prawda? W Rio. Ja, o ile w ogóle posiadam jakieś, ja, co stanowi raczej problem metafizyczny, jestem tym, który organizuje wszystko dla Armitage’a. Czy też Corto, który, nawiasem mówiąc, jest niezbyt zrównoważony. Ale wystarczająco — Deane wyjął z kieszonki kamizelki ozdobny, złoty zegarek i otworzył wieczko — jeszcze na jeden dzień, mniej więcej.

— Twoje gadanie ma tyle sensu, co wszystko inne w tej zagrywce.

— Palcami wolnej ręki Case masował skronie. — Jeśli jesteś taki wściekle sprytny…

— To czemu nie jestem bogaty? — Deane zaśmiał się i niemal udławił cukierkiem. — No cóż, Case, znam o wiele mniej odpowiedzi, niż sobie wyobrażasz. Mogę tylko stwierdzić, że to, o czym myślisz jako o Wintermute, jest jedynie częścią innej, powiedzmy: potencjalnej jaźni. Jestem, że tak powiem, po prostu jednym z aspektów mózgu owej jaźni. To tak, jakbyś rozmawiał z człowiekiem, którego półkule zostały rozcięte. Powiedzmy, że spotkałeś tylko niewielką część jego lewej półkuli. Trudno to określić jako spotkanie z człowiekiem.

— Czy historia Corto jest prawdziwa? Dotarłeś do niego przez tego mikro we francuskim szpitalu?

— Tak. I zestawiłem te dane, do których dotarłeś w Londynie. Próbuję planować, w twoim znaczeniu tego słowa, ale nie jest to mój tryb podstawowy. Zwykle improwizuję. Na tym polega mój talent. Wolę sytuacje od planów. Pracuję z tym, co dostaję. Umiem sortować wielkie ilości informacji i robię to bardzo szybko. Niemniej jednak długo trwało zebranie grupy, której jesteś członkiem. Corto był pierwszy i ledwie zdołałem go zakwalifikować. Źle z nim było w Tulonie. Jedzenie, wydalanie i masturbacja — to wszystko, co potrafił. Z bazową strukturą obsesji: Rycząca Pięść, zdrada, przesłuchania przed komisją Kongresu.

— Czy nadal jest wariatem?

— Nie do końca jest osobowością. — Deane uśmiechnął się. — Ale tego sam się domyślasz. Lecz Corto gdzieś tam przebywa, a ja nie zdołam dłużej utrzymać delikatnej równowagi. On się rozsypie, Case. Będę więc liczył na ciebie…

— To dobrze, pierdolcu — stwierdził Case, podniósł 357 i strzelił mu w usta.

Miał rację co do mózgu. I krwi.


— Rany — powtarzał Maelcum. — To mi się nie podoba.

— Czysta sprawa — odparła Molly. — Wszystko w porządku. Po prostu coś, co ci faceci robią, nic szczególnego. Nie umarł. Zresztą, to tylko parę sekund…

— Widziałem ekran, odczyt EEG, martwy. Żadnego ruchu, przez czterdzieści sekund.

— W każdym razie teraz jest w normie.

— EEG był płaski jak deska — protestował Maelcum.

10

W komorze celnej był prawie nieprzytomny, więc Molly sama składała wyjaśnienia. Maelcum został na pokładzie Marcusa Garveya. Kontrola na Freeside polegała głównie na wykazaniu kredytu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył na wewnętrznej powierzchni wrzeciona, była kawiarnia z sieci Pięknej Dziewczyny.

— Witaj na Rue Jules Verne — powiedziała Molly. — Gdybyś miał trudności z chodzeniem, patrz pod nogi. Tu jest wredna perspektywa. Trzeba się przyzwyczaić.

Stali na szerokiej ulicy, która wydawała się dnem głębokiej szczeliny lub kanionu. Oba końce zasłaniały dyskretne przewieszki sklepów i budynków tworzących jej ściany. Światło sączyło się przez świeżą zieleń roślinności, zwisającej z tarasów i balkonów nad głowami. Słońce…

Widział nad głową jaskrawą linię bieli, zbyt jaskrawą, i odtwarzany błękit nieba Cannes. Wiedział, że światło trafia tutaj systemem Lado-Achesona, którego dwumilimetrowy przewód biegł przez całą długość wrzeciona, że generują wokół niego obrazy z biblioteki efektów nieba i że gdyby je wyłączyć, patrzyłby poza przewód światła na brzegi jezior, dachy kasyn, ulice… Ale jego ciało nie przyjęło tego do wiadomości.

— Jezu! — mruknął. — Wolę już chorobę powietrzną.

— Przyzwyczaisz się. Przez miesiąc robiłam tu za ochronę jednego szulera.

— Chodźmy gdzieś. Chcę się położyć. — Dobra. Mam klucze. — Dotknęła jego ramienia. — Człowieku, co się z tobą działo? EEG ci padło.

— Jeszcze nie wiem. — Potrząsnął głową. — Zaczekaj.

— Nie ma sprawy. Złapiemy taksówkę albo co. — Wzięła go pod rękę i poprowadziła Rue Jules Verne, obok wystawy z kolekcją paryskich futer.

— Nieprawdziwe — mruknął, podnosząc głowę.

— Nie — przyznała myśląc, że mówi o futrach. — Hodują na bazie kolagenów, ale z DNA norek. Czy to ważne?


— To taka wielka rura, przez którą pompują różne rzeczy — stwierdziła Molly. — Turystów, szulerów, cokolwiek. A gęste filtry na pieniądze pracują bez przerwy i gwarantują, że forsa zostaje, kiedy ludzie wracają do studni.

Armitage zarezerwował im miejsce w hotelu Intercontinental, którego ukośny szklany front opadał ku wodnej mgiełce i szumowi wodospadów. Case stał na balkonie i przyglądał się trójce opalonych francuskich nastolatków latających na prostych lotniach — nylonowych trójkątach w jaskrawych barwach podstawowych, zawieszonych kilka metrów nad wodą. Jeden z nich wzniósł się i przechylił, a Case przez moment widział czuprynę ciemnych włosów, brązowy tors, białe zęby w szerokim uśmiechu. W powietrzu unosił się aromat płynącej wody i kwiatów.

— Tak — mruknął. — Kupa szmalu.

Stanęła przy nim i oparła o poręcz spokojne, rozluźnione palce.

— Kiedyś mieliśmy tu przylecieć. Tutaj albo gdzieś do Europy.

— Kto my?

— Nikt. — Mimowolnie wzruszyła ramionami. — Mówiłeś, że chcesz do łóżka. Śpij. Mnie też przyda się trochę snu.

— Taak. — Case potari palcami policzki. — Tak. Niezłe miejsce.

Wąskie pasmo systemu Lado-Achesona płonęło w abstrakcyjnej imitacji zachodu słońca na Bermudach, przesłaniane strzępami odtwarzanych chmur.

— Tak — powtórzył. — Spać.

Sen nie nadchodził. A kiedy się zjawił, przyniósł marzenia przypominające starannie zredagowane segmenty wspomnień. Budził się co chwilę obok skulonej Molly, słuchał wody, głosów wpadających przez rozsuniętą płytę drzwi balkonu, śmiechu kobiety z przeciwległego zbocza apartamentów. Śmierć Deane’a wracała jak pechowa karta i nie pomagało powtarzanie, że to przecież nie Deane. Że tak naprawdę nic się nie wydarzyło. Ktoś mu kiedyś powiedział, że ilość krwi w przeciętnym ludzkim ciele odpowiada w przybliżeniu skrzynce piwa.

Za każdym razem, gdy obraz z roztrzaskaną głową Deane’a uderzał o ścianę gabinetu, wracała inna myśl, coś bardziej mrocznego, ukrytego, co odpływało, nurkowało jak ryba tuż poza zasięgiem ręki.

Linda.

Deane. Krew na ścianie gabinetu.

Linda. Smród palonego ciała w mroku pod kopułą w Chibie. Molly trzymająca torbę imbiru; plastyk zalany krwią. Deane kazał ją zabić.

Wintermute. Wyobraził sobie maleńki mikro, szepczący do ruiny człowieka nazwiskiem Corto; słowa płynące jak rzeka; substytut osobowości zwany Armitage, nabierający kształtów w jakiejś zaciemnionej sali szpitala… Analog Deane’a mówił, że pracuje z tym, co dostaje, że wykorzystuje istniejące sytuacje.

A jeśli Deane, prawdziwy Deane, polecił zabić Lindę na rozkaz Wintermute’a? Case wymacał w ciemności papierosy i zapalniczkę Molly. Nie ma powodu, żeby podejrzewać Deane’a, powiedział sobie. Zapalił.

Żadnego powodu.

Wintermute potrafił wbudować w istniejącą skorupę rodzaj osobowości. Jak subtelna może być taka manipulacja? Po trzech pociągnięciach zgniótł yeheyuana w popielniczce na nocnej szafce. Odwrócił się tyłem do Molly i spróbował zasnąć.

Sen, wspomnienie, rozwijało się z monotonią nie redagowanej taśmy symstymu. Gdy miał piętnaście lat, spędził miesiąc w pokoju na piątym piętrze taniego hotelu z dziewczyną imieniem Marlene. Winda nie działała od dziesięciu lat. Kiedy nocą zapalał światło w kuchence, po szarzejącej porcelanie zlewozmywaka pędziły karaluchy. Sypiał z Marlene na pasiastym materacu bez pościeli.

Przegapił pierwszą osę, gdy na parapecie zaczynała budowę delikatnego jak papier szarego domu. Wkrótce jednak gniazdo miało rozmiary pięści, a owady wylatywały na łowy w alei niby miniaturowe śmigłowce sondujące przegniłą zawartość śmietników. Tego popołudnia, gdy osa ukąsiła Marlene, wypili oboje chyba po dziesięć piw.

— Zabij drani — powiedziała. Oczy miała zamglone z wściekłości i upału. — Spal je.

Pijany Case poszukał w szafie smoka Rolla. Rollo był poprzednim i — jak podejrzewał — wciąż okazjonalnym chłopakiem Marlene, potężnym motocyklistą z San Francisco, z blond błyskawicą wytlenioną na ciemnych, po wojskowemu przyciętych włosach. Smok był miotaczem ognia, podobnym do szerokiej lampy błyskowej ze stożkowym reflektorem. Case włożył baterie, potrząsnął, by sprawdzić, czy ma dość paliwa, i otworzył okno. Gniazdo zaczęło brzęczeć.

Powietrze nad Ciągiem było nieruchome i martwe. Z gniazda wystrzelila osa i okrążyła głowę Case’a. Przycisnął włącznik zapłonu, policzył do trzech i pociągnął spust. Paliwo, pompowane do siedmiu i pół atmosfery, trysnęło przez rozgrzaną do białości spiralę. Pięciometrowy jęzor bladego płomienia, gniazdo czerniejące na węgiel i padające w dół. Ktoś z ulicy zaczął bić brawo.

— Szlag! — Marlene stojąca niepewnie za plecami. — Dureń! Nie spaliłeś ich. Zrzuciłeś tylko. Wrócą tu i zabiją nas.

Ten głos piłował mu nerwy. Wyobraził sobie, jak ogarnia ją ogień, jak tlenione włosy płoną jadowitą zielenią.

W alejce, ze smokiem w dłoni, podszedł do sczerniałego gniazda. Pękło. Przypalone osy wiły się i podskakiwały na asfalcie.

Wtedy zobaczył to, co ukrywała skorupa szarego papieru.

Groza. Spiralny zakład porodowy, tarasy jajeczek, nie ustający ruch szczęk nie narodzonych, etapy rozwoju od jajeczka, przez larwę, prawie osę do osy. Przed oczyma duszy przewinął się w przyspieszonyrn tempie film, w którym gniazdo było biologicznym odpowiednikiem karabinu maszynowego, ohydnego w swej doskonałości. Obcego. Pociągnął spust, zapominając włączyć zapłon. Paliwo z sykiem oblewało pęczniejące, wijące się u jego stóp życie.

W końcu uruchomił zapłon i gniazdo eksplodowało głucho, przypalając mu brwi. Z wysokości pięciu pięter słyszał śmiech stojącej w otwartym oknie Marlene.

Przebudził się z wrażeniem gasnącego światła, ale pokój był ciemny. Powidoki, błyski na siatkówce. Niebo za oknem sugerowało zbliżanie odtwarzanego świtu. Nie słyszał niczyich głosów, tylko szmer wody głęboko w dole, u stóp Intercontinentalu.

We śnie, nim jeszcze zalał gniazdo paliwem, dostrzegł wtłoczone gładko w ściankę litery T-A, firmowego znaku Tessier-Ashpool. Jak gdyby same osy je wyrzeźbiły.


Molly uparła się, żeby spryskać go samoopalaczem. Twierdziła, że ciągowa bladość będzie zwracać uwagę.

— Rany boskie — jęknął, stając nago przed lustrem. — Myślisz, że to wygląda na prawdziwe?

Klęcząc, spryskiwala resztką opakowania jego lewą kostkę.

— Nie. Ale sugeruje, że ci zależy, by wyglądać na opalonego. No tak, zabrakło na stopę.

Wstała i rzuciła pusty aerozol do wiklinowego kosza na śmieci. Ani jeden przedmiot w pokoju nie wyglądał na maszynową produkcję czy tworzywa sztuczne. Kosztowne, pomyślał Case. Ten styl zawsze go irytował. Gąbka na wielkim łożu była zabarwiona, by przypominała piasek. Wszędzie widział jasne drewno i ręcznie tkane materiały.

— A co z tobą? — zapytał. — Też się pomalujesz na brąz? Nie wyglądasz na kogoś, kto cały czas poświęca na opalanie.

Miała na sobie luźny kostium z czarnego jedwabiu i czarne espadryle.

— Jestem kimś egzotycznym. Mam jeszcze do tego duży słomkowy kapelusz. A ty… ty masz być durnym snobem, który szuka wszelkich możliwych atrakcji. Samoopalacz doskonale pasuje. Case posępnie zbadał bladą stopę, po czym spojrzał w lustro.

— Chryste? Mogę się już ubrać. — Podszedł do łóżka i zaczął wciągać dżinsy. — Dobrze spałaś? Widziałaś jakieś światła?

— Śniło ci się — stwierdziła.

Śniadanie zjedli na dachu hotelu, na imitacji łąki, gdzie stały pasiaste parasole i nienaturalna, zdaniem Case’a, liczba drzew. Opowiedział Molly o próbie przebicia do berneńskiej SI. Kwestia podsłuchu stawała się teraz akademicka. Jeśli Armitage to robił, to z pewnością poprzez Wintermute’a.

— Wszystko było jak w rzeczywistości? — spytała z ustami pełnymi rogala z serem. — Jak symstym? Potwierdził.

— Rzeczywiste jak to tutaj — dodał i rozejrzał się. — Może bardziej.

Drzewa były niewysokie, sękate, niezwykle stare-wynik inżynierii genetycznej i chemicznej manipulacji. Case przeżyłby trudne chwile, gdyby kazano mu odróżnić sosnę od dębu, jednak typowe dla chłopaka z ulicy wyczucie stylu podpowiadało, że te były zbyt ulizane, całkowicie i zdecydowanie drzewiaste. Między nimi, na łagodnych i zgrabnie nieregularnych zboczach, wśród słodkiej, zielonej trawy stały kolorowe parasole, chroniące gości przed nieustannym blaskiem słońca Lado-Achesona. Jego uwagę zwróciła głośna rozmowa po francusku. Przy sąsiednim stoliku siedziały złote dzieci, które widział wczoraj szybujące nad obłokami wodnego pyłu rzeki. Teraz dostrzegł nierówność ich opalenizny, wzór wynikajacy z nałożenia prostoliniowych cieni obejmujących i podkreślających muskulaturę; małe, twarde piersi dziewczyny; dłoń chłopaka opartą o białą emalię stołu. Wydali się Case’owi wyścigowymi maszynami; zasługiwali na nalepki reklamowe fryzjerów, projektantów ich fryzur i rzemieślników, którzy wykonali ich skórzane sandały i prostą biżuterię. Dalej, przy innym stoliku, trzy japońskie damy w habitach z Hiroszimy, czekały na swych mężów-sararimanów. Sztuczne blizny znaczyły ich twarze. Był to niezwykle konserwatywny styl, rzadko widywany w Chibie.

— Co tak pachnie? — Molly zmarszczyla nos.

— Trawa. Tak pachnie, kiedy ją zetną.

Gdy kelner podał kawę, zjawili się Armitage i Riviera. Armitage w dopasowanym kostiumie khaki sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą oderwał insygnia pułku. Riviera był w luźnym ubraniu w szare pasy, które perwersyjnie kojarzyło się z więzieniem.

— Molly, skarbie — zaczał, zanim jeszcze usiadł. — Musisz mi wydzielić więcej leków. Skończyły się.

— Peter — odparła — a co zrobisz, jeśli odmówię? Uśmiechnęła się, nie odsłaniając zębów.

— Dasz mi. — Wzrok Riviery wędrował do Armitage’a i z powrotem.

— Daj — powiedział Armitage.

— Pies na te rzeczy, co?-Wyjęła z wewnętrznej kieszeni płaski, owinięty w folię pakunek i rzuciła na stolik. Riviera chwycił paczkę w powietrzu. — Mógłby rzucić — dodała, zwracając się do Armitage’a.

— Dziś po południu mam próbę — poinformował Riviera. — Muszę być w formie.

Podniósł pakiet na dłoni i uśmiechnął się. Spod folii wyleciał i zniknął rój mafych błyszczących owadów. Mężczyzna wrzucił paczkę do kieszeni szarej bluzy.

— Ty też masz próbę, Case. Dziś po południu — oznajmił Armitage. — Na tym holowniku. Zgłosisz się do warsztatów, żeby ci dopasowali skafander próżniowy. Potem wyjdziesz na zewnątrz, do łodzi. Masz na to trzy godziny.

— Dlaczego lecieliśmy tą puszką, a wy dwaj wynajęliście taksówkę JAL? — spytał Case, świadomie unikając jego spojrzenia.

— Syjon sugerował, żebyśmy skorzystali z holownika. Nie zwraca uwagi. Mam tu większą łódź, gotową do lotu, ale ten grat to niezły dodatek.

— Co ze mną? — spytała Molly. — Też mam jakieś zadanie?

— Jedź na koniec osi i potrenuj w zero-g. Może jutro zrobisz sobie wycieczkę na drugi koniec. Straylight, pomyślał Case.

— Kiedy? — zapytał, patrząc w bladoniebieskie oczy.

— Niedługo — zapewnił Armitage. — Ruszaj, Case.


— Świetnie sobie radzisz, chłopie — pochwalił Maelcum, pomagając Case’owi zrzucić czerwony kombinezon próżniowy Sanyo. — Aerol mówi, że jesteś niezły.

Aerol czekał przy jednym z prywatnych doków, niedaleko osi nieważkości. By tam dotrzeć, Case zjechał windą do pancerza i przesiadł się do małej kolejki indukcyjnej. Średnica wrzeciona malała, a wraz z nią ciążenie. Pomyślał, że gdzieś nad jego głową są góry, gdzie wspina się Molly. A także tor rowerowy, wyrzutnie startowe lotni i miniaturowych, ultralekkich samolocików.

Aerol przewiózł go na Marcusa Garveya ażurowym skuterem z silnikiem chemicznym.

— Dwie godziny temu — poinformował Maelcum — odebrałem dla ciebie przesyłkę z Babilonu. Przyjemny japoński chłopaczek w jachcie. Śliczny jachcik.

Uwolniony ze skafandra Case podciągnął się do Hosaki i zapiął uprząż.

— Do roboty — mruknął. — Sprawdzimy, co tu mamy.

Maelcum wyciągnął białą grudę pianki, trochę mniejszą od głowy Case’a. Z kieszeni postrzępionych szortów wyłowił scyzoryk z perłową rękojeścią na zielonej, nylonowej lince i ostrożnie rozciął plastyk. Wyjął z wnętrza prostokątny przedmiot.

— To jakaś spluwa, chłopie?

— Nie. — Case obejrzał pudełko. — Ale broń. To wirus.

— Nie na tym holowniku, chłopie — oświadczył stanowczo Maelcum i sięgnął po stalową kasetę.

— Program. Program wirusowy. Nie zarazisz się, nie przedostanie się nawet do twojego oprogramowania. Zanim cokolwiek zrobi, muszę uruchomić interfejs. Przez dek.

— Ten japoński chłopaczek mówił, że Hosaka wytłumaczy ci wszystko co i gdzie.

— Dobra. Możesz mnie zostawić?

Maelcum odepchnął się, przepłynął obok konsoli pilota i zaczął pracować pistoletem uszczelniającym. Case szybko odwrócił wzrok od falujących strzępów przejrzystego kleju. Nie wiedział dlaczego, ale ten widok powodował nawrót mdłości, jak przy chorobie powietrznej.

— Co to jest? — zapytał Hosaki. — Ta paczka dla mnie.

— Z danych przekazanych kodowaną transmisją przez Bockris System GmbH, Frankfurt wynika, że zawartość przesyłki to program penetracyjny Kuang Grade Mark XI. Bockris informuje, że interfejs z Ono-Sendai Cyberspace 7 jest całkowicie kompatybilny i gwarantuje optymalne zdolności penetracyjne, zwłaszcza w odniesieniu do istniejących systemów militarnych…

— Co z SI?

— Istniejących systemów militarnych i sztucznych inteligencji.

— Rany boskie. Jak to nazwałeś?

— Kuang Grade Mark XI.

— Chiński?

— Tak.

— Koniec.

Kawałkiem srebrnej taśmy przymocował kasetę z wirusem do obudowy Hosaki. Przypomniał sobie, jak Molly opowiadała o nocy w Makao. Armitage przeszedł granicę. Był w Zhongshan.

— Start — rzucił, zmieniając zdanie. — Pytanie. Kto jest właścicielem Bockris, tych z Frankfurtu?

— Opóźnienie dla transmisji interorbitalnej — uprzedził Hosaka.

— Zakoduj. Standardowy kod handlowy.

— Gotowe.

Bębnił palcami po Ono-Sendai.

— Reinhold Scientific A.G., Berno.

— Jeszcze raz. Kto jest właścicielem Reinholda?

Przeszedł jeszcze trzy szczeble, zanim dotarł doTessier-Ashpool.

— Dixie — spytał po włączeniu. — Co wiesz o chińskich programach wirusowych?

— Nie tak znowu dużo.

— Słyszałeś kiedy o takim systemie stopniującym jak Kuang Mark XI?

— Nie.

Case westchnął.

— Mam tu przyjazny użytkownikowi chiński lodołamacz. Kaseta wsadowa. Pewni ludzie we Frankfurcie twierdzą, że potrafi przerżnąć SI.

— Możliwe. Czemu nie? Jeśli jest wojskowy.

— Na to wygląda. Posłuchaj, Dixie, i pozwól mi skorzystać z twoich bogatych doświadczeń. Dobra? Armitage szykuje skok na SI, należącą doTessier-Ashpool. Mainframe jest w Bernie, ale połączona z drugą, w Rio. To ta, co cię wypłaszczyła za pierwszym razem. Wychodzi na to, że łączą się przez Straylight, bazę T-A, na samym końcu wrzeciona, a my powinniśmy wciąć się tam chińskim lodołamaczem. Czyli jeśli Wintermute stoi za całą imprezą, to płaci nam za wypalenie siebie. Sam się wypala. A coś, co nazywa siebie Wintermute, próbuje mnie przekonać, może nawet skłonić do kasacji Armitage’a. I co?

— Motyw — oświadczył konstrukt. — U SI motyw jest prawdziwym problemem. To nie ludzie, kapujesz.

— No tak, to jasne.

— Nie. Chodzi o to, że są nieludzkie. Nie można ich zahaczyć. Ja, na przykład, też nie jestem człowiekiem. Ale reaguję jak człowiek. Kapujesz?

— Chwila — mruknął Case. — Jesteś świadomy czy nie?

— W każdym razie odczuwam wszystko tak, jakbym był. Ale sam wiesz, mały, że jestem tylko pęczkiem ROM. To jeden z tych, no, problemów filozoficznych… — W kręgosłupie Case’apulsowało nieprzyjemne uczucie śmiechu. — Ale nie ma siły, żebym napisał ci wiersz, jeśli łapiesz, o co mi chodzi. Twoja SI pewnie by mogła. Choć absolutnie nie jest ludzka.

— Czyli uważasz, że nie wyłapiemy jej motywu?

— Należy do siebie?

— Ma szwajcarskie obywatelstwo, ale T-A jest właścicielem podstawowego software’u i mainframe’u.

— Niezly dowcip — stwierdzil konstrukt. — To tak, jakbym był właścicielem twojego mózgu i wszystkiego, co wiesz, ale twoje myśli miałyby obywatelstwo Szwajcarii. Pewno. Dobrej zabawy, SI.

— Dlatego próbuje sama siebie wypalić? — Case zaczął nerwowo przyciskać klawisze losowe. Matryca zamgliła się, wyostrzyła i zobaczył różowe kule koncernu metalurgicznego Sikkim.

— Jeśli chodzi o te twoje SI, to zasadniczym celem jest autonomia. Moim zdaniem, Case, masz rozpiłować kajdanki, wmontowane w system, żeby maluch za bardzo nie zmądrzał. I nie mam pojęcia, jak odróżnić ruch wykonywany przez kompanię macierzystą od ruchu, który podejmuje SI na własną rękę. Stąd pewnie biorą się nieporozumienia.-Znów ten nieśmiech. — Rozumiesz, te zabawki mogą pracować bardzo ciężko, wykupywać sobie czas na pisanie książek kucharskich czy czegoś tam, ale w chwili, to znaczy w nanosekundzie, kiedy któraś zacznie kombinować, jak zmądrzeć,Turing ją wykasuje. Nikt nie ufa tym draniom. Sam wiesz. Każda SI, jaką kiedykolwiek zbudowano, ma przykręcony do czoła elektromagnetyczny obrzyn.

Case spojrzał ponuro na różowe kule Sikkim.

— No dobra — mruknął po chwili. — Wpuszczam tego wirusa. A ty przeskanuj czoło fali instrukcji i powiedz, co o nim myślisz.

Uczucie, że ktoś zagląda mu przez ramię, zniknęło na kilka sekund, by zaraz powrócić.

— Niech to diabli, Case. Powolny wirus. Potrzebuje sześciu godzin, w przybliżeniu, żeby przełamać cel militarny.

— Albo SI. — Westchnął. — Możemy go uruchomić?

— Jasne-odparł konstrukt. — Chyba że odczuwasz obsesyjny lęk przed śmiercią.

— Wiesz, stary, czasem się powtarzasz.

— Taka już moja natura.


Kiedy wrócił do Intercontinentalu, Molly spała. Siadł na balkonie i obserwował motolotnię o skrzydłach z tęczowego polimeru. Wznosiła się wzdłuż krzywej Freeside, rzucając trójkątny cień na łąki i dachy, by w końcu zniknąć za pasem systemu Lado-Achesona.

— Chcę się naćpać — powiedział do błękitnej sztuczności nieba. — Naprawdę chcę odlotu, wiesz? Przerobiona trzustka, bezpieczniki w wątrobie, małe torebki gówna topniejące w żyłach. Pieprzę to. Chcę prochów.

Wyszedł, nie budząc Molly. Tak przynajmniej sądził. Przez te okulary nigdy nie był pewien. Strząsnął z ramion napięcie dnia i wszedł do windy. Jechał na górę z młodą Włoszką w idealnej bieli, z policzkami i nosem pomazanymi czymś czarnym i matowym. Białe nylonowe buty miały stalowe kolce, a kosztowny z wyglądu przedmiot w jej ręku wyglądał na skrzyżowanie miniaturowego wiosła i szyny ortopedycznej. Jechala grać w coś szybkiego, lecz Case nie miał pojęcia, co to za gra.

Na łące dachu szedł zagajnikiem drzew i parasoli, aż znalazł basen; nagie ciała Iśniły na turkusowych płytkach. Skrył się w cieniu markizy i przycisnął swój chip do płyty ciemnego szkła.

— Sushi — powiedział. — Jakąkolwiek.

Po dziesięciu minutach pełen entuzjazmu chiński kełner podał mu talerz. Case przeżuwał surowego tuńczyka z ryżem i patrzył na opalających się ludzi.

— Chryste — mruknął. — Chyba zwariuję.

— Mnie nie musisz tego mówić — odezwał się czyjś głos. — Sama wiem. Jesteś gangsterem, prawda?

Spojrzal na nią, mrużąc oczy przed pasmem słońca. Wysokie, młode ciało i opalenizna ze wzmacniacza melaniny, choć nie była to paryska robota.

Przykucnęła obok jego krzesła, ociekając wodą na kafelki.

— Cath — przedstawiła się.

— Lupus. — Po chwili milczenia.

— Co to za imię?

— Greckie.

— Naprawdę jesteś gangsterem? — Wzmacniacz melaniny nie zapobiegł wystąpieniu piegów.

— Jestem narkomanem, Cath.

— Co bierzesz?

— Stymulanty. Stymulanty centralnego układu nerwowego. Wyjątkowo silne stymulanty centralnego układu nerwowego.

— A masz jakieś? — Przysunęła się. Krople wody zmoczyły nogawki jego spodni.

— Nie. To właśnie problem, Cath. Wiesz, gdzie mogę je dostać? Zakołysała się na opalonych piętach i polizała kosmyk kasztanowych włosów, który opadł obok ust.

— Co lubisz?

— Bez koki, bez amfetaminy, ale ostre. Musi być ostre.

I to by było wszystko, pomyślał, zachowując dla niej swój uśmiech.

— Betafenethylamina — stwierdziła. — Żaden problem, ale płacisz swoim chipem.

— Chyba żartujesz. — Partner i współmieszkaniec Cath zdziwił się, gdy Case opowiedział mu o niezwykłych cechach swojej trzustki z Chiby. — Może dałbyś radę ich zaskarżyć? Błąd w sztuce lekarskiej?

Miał na imię Bruce i wyglądał jak męska wersja Cath. Kompletna, łącznie z piegami.

— Powiedzą, że to jeden z tych przypadków. Zgodność tkanki i takie tam… — Lecz piwne oczy Bruce’a przesłoniła już mgiełka znudzenia. Ma okres skupienia uwagi krótszy niż komar, pomyślał Case.

Pokój był mniejszy niż jego i Molly i leżał na innym piętrze, bliżej powierzchni. Pięć wielkich Cibachromów Tally Isham, naklejonych na szyby balkonu, sugerowało dłuższy pobyt.

— Niezłe, co? — Cath zauważyła, że ogląda slajdy. — Moje. Kiedy ostatnio zjechaliśmy na dno studni, zrobiłam je w Piramidzie S/N. Była tak blisko i uśmiechnęła się tylko, tak naturalnie. A wiesz, Lupus, że nie było tam wesoło w dzień po tym, jak terroryści Chrystusa Króla wpuścili do wody anioła.

— Tak — mruknął Case. — Straszna historia.

— Do rzeczy — przerwał Bruce. — Chciałeś kupić betę…

— Problem w tym, czy mój metabolizm ją przepuści.

— Mam propozycję-oświadczył chłopak. — Spróbujesz. Jeśli trzustka przepuści, firma stawia. Pierwszy raz za darmo.

— Już to gdzieś słyszałem. — Case chwycił jaskrawy, niebieski plaster, który podał mu Bruce.


— Case? — Molly usiadła na łóżku i odgarnęła włosy sprzed szkieł.

— A któż by inny, maleńka?

— Co w ciebie wstąpiło? — Lustra śledzity go, gdy szedł przez pokój.

— Zapomniałem, jak się to wymawia-odparł, wyjmując z kieszeni koszuli ciasno zwinięty pasek owiniętych w folię plastrów.

— Rany boskie — jęknęła. — Tego tylko było nam trzeba.

— Nie znam prawdziwszych słów.

— Spuściłam cię z oczu na dwie godziny, a już się naładowałeś. — Potrząsnęła głową. — Mam nadzieję, że będziesz gotów na tę uroczystą kolację z Armitage’em. To dziś wieczorem, w Dwudziestym Wieku. Mamy oglądać, jak Riviera robi swoje sztuczki.

— Taak… — Case wygiął grzbiet. Na twarzy stężał mu uśmiech zachwytu. — Cudownie.

— Człowieku, jeśli coś przeszło przez to, co chirurdzy w Chibie zrobili z twoją trzustką… jak przestanie działać, marnie będziesz wyglądał.

— Dziwka, dziwka, dziwka — stwierdził, rozpinając pasek. — Smutek. Wyrzutek. Wciąż to słyszę. Zdjął spodnie, koszulę i slipy.

— Uważam, że powinnaś okazać rozsądek i wykorzystać mój nienaturalny stan. — Spojrzał w dół. — Popatrz tylko, jaki nienaturalny.

— To nie potrwa długo. — Zaśmiała się.

— Ależ potrwa. Na tym właśnie polega nienaturalność.

11

— Co z tobą, Case? — spytał Armitage, gdy kelner posadził ich przy stoliku w Vingtieme Siecle. Była to najmniejsza i najdroższa z kilku restauracji pływających po niewielkim jeziorze w pobliżu Intercontinentalu.

Case zadrżał. Bruce nie uprzedził go, jakie będą efekty. Spróbował podnieść szklankę wody, ale ręce mu się trzęsły.

— Chyba coś mi zaszkodziło.

— Chcę, żeby cię zbadał jakiś lekarz.

— To zwykła reakcja histaminowa-skłamał Case. — Choruję czasem w podróży, kiedy zmieniam jedzenie.

Armitage włożył ciemny garnitur, zbyt oficjalny w tym lokalu, i białą, jedwabną koszulę. Złota bransoleta brzęknęła cicho, gdy podnosił do ust kieliszek wina.

— Zamówiłem już dla was — powiedział.

On i Molly jedli w milczeniu, a Case niepewnie ciął stek, redukując go do niewielkich kawałków, które popychał w gęstym sosie, by w końcu odsunąć nakrycie.

— Rany! — Molly spojrzała znad własnego, pustego już talerza. — Daj mi. Wiesz, ile to kosztuje? Musieli przez lata hodować całe zwierzę, a potem je zabić. To nie mięso z kadzi hodowlanej.

Nabiła kawałek na widelec.

— Nie jestem głodny — wykrztusił Case. Miał wrażenie, że mózg wysmażył mu się jak frytka. Nie, pomyślał. Raczej wrzucili go na gorący tłuszcz i zostawili, a tłuszcz stygł, mętną, gęstą masą tężejąc na fałdach płatów czoło wych, przeszywanych zielonofioletowymi błyskami bólu.

— Wyglądasz potwornie — stwierdziła uprzejmie Molly. Case spróbował wina. Po betafenethylaminie smakowało jak jodyna.

Światła przygasły.

— Le Restaurant Vingtieme Siecle — odezwał się bezcielesny głos z wyraźnym akcentem Ciągu — ma zaszczyt przedstawić holograficzny kabaret pana Petera Riviery.

Lekkie oklaski pozostałych gości. Kelner zapalił pojedynczą świecę, ustawił ją na środku blatu i zaczął zbierać talerze. Po chwili świece płonęły na każdym z kilkunastu stolików. Nalewano wino.

— Co się dzieje? — spytał Case.

Armitage nie odpowiedział.

Molly dłubała w zębach burgundowym paznokciem.

— Dobry wieczór. — Riviera wystąpił na niewielką scenę w kącie sali. Case mrugnął niepewnie. Przez swoje fatalne samopoczucie nie zauważył sceny. Nie widział, skąd wyszedł Riviera. Niepokój narastał.

Z początku uznał, że tamten stoi w świetle reflektora.

Riviera Iśnił. Światlo oblepiało go jak skóra, ukazując ciemne kulisy za sceną. Emitował.

Uśmiechnął się. Miał na sobie białą, wieczorową marynarkę. W kla-ie, we wnętrzu czarnego goździka, płonęły błękitne węgle. Paznokcie zajaśniały, gdy uniósł dłonie w geście powitania, jak gdyby obejmował publiczność. Case słyszał cichy plusk wody za ścianą restauracji.

— Dzisiaj chciałbym wykonać utwór szczególny. — Oczy Riviery płonęły. — Nowe dzieło.

Na wyciągniętej dłoni uformował się zimny rubin światła. Upuścił go. W miejscu zderzenia z podłogą zatrzepotała skrzydłami szara gołębica. Podleciała w górę i zniknęła. Ktoś gwizdnął. Głośniejsze oklaski.

— Zatytułowałem je „Lalka”. — Opuścił ręce. — Chciałbym zadedykować jego premierę, dzisiaj, w tym miejscu, Lady3Jane Marie-France Tessier-Ashpool. — Uprzejme oklaski. Gdy ucichły, oczy Riviery odszukały ich stolik. — I jeszcze innej damie.

Światła w restauracji zgasły zupełnie, na kilka sekund pozostawiając jedynie błyski świec. Holograficzna aura Riviery przybladła, ale Case nadal go widział, jak ze spuszczoną głową stoi na scenie.

Pionowe i poziome linie delikatnego blasku stworzyły sześcian wokół sceny. Lampy zapłonęły znowu, lecz kratownica była zbudowana jakby z zamrożonych promieni księżyca. Riviera wibrował niemal koncentracją, z opuszczoną głową, przymkniętymi oczami, ramionami wyciągniętymi sztywno wzdłuż boków. Nagle widmowy sześcian wypełnił się, zmienił w pokój pozbawiony czwartej ściany, by publiczność mogła do niego zaglądać.

Riviera odprężył się. Podniósł głowę, lecz nadal nie otwierał oczu.

— Zawsze żyłem w tym pokoju — powiedział. — Nie pamiętam, bym kiedykolwiek oglądał inny.

Ściany okrywał pożółkły tynk. Wewnątrz stały dwa meble: proste, drewniane krzesło i pomalowane na biało żelazne łóżko. Farba schodziła, odsłaniając czarny metal. Na łóżku leżał materac bez pościeli. Poplamiony, w wyblakłe, brązowe pasy. Na kawałku czarnego kabla zwisała z sufitu pojedyncza żarówka. Case widział grubą warstwę kurzu na jej górnej powierzchni. Riviera otworzył oczy.

— Byłem w pokoju sam; zawsze. — Usiadł na krześle, twarzą w stronę łóżka. Błękitne węgle wciąż płonęły żarem w czarnym kwiatku w klapie. — Nie wiem, kiedy zacząłem o niej marzyć. Pamiętam tylko, że z początku była tylko mgiełką, cieniem.

Coś leżało na łóżku. Case mrugnął. Zniknęło.

— Nie mogłem jej zatrzymać, pochwycić w myślach… Ale pragnąłem jej, chciałem ją trzymać… — Głos był doskonale słyszalny wśród ciszy. Lód stuknął o szklankę, ktoś zachichotał, ktoś spytał o coś szeptem, po japońsku. — Uznałem, że gdybym wyobraził sobie jakąś jej część, niewielki fragment, widziałbym go doskonale, w najdrobniejszych szczegółach…

Na materacu leżała kobieca ręka, dłonią do góry, z wyciągniętymi palcami.

Riviera pochylił się, chwycił rękę i pogładził ją delikatnie. Poruszyła się. Riviera podniósł ją do ust i zaczął lizać czubki palców. Paznokcie pokrywał lakier koloru burgunda.

Ręka, Case widział ją wyraźnie, ale nie ręka odcięta; skóra była gładka, bez zadrapań ani blizn. Przypomniał sobie wytatuowany romb hodowlanego ciała na wystawie chirurgicznego butiku przy Ninsei. Riviera przyciskał dłoń do ust i lizał jej wnętrze. Palce delikatnie gładziły jego twarz. Teraz jednak na łóżku leżała druga ręka. Riviera sięgnął po nią; palce pierwszej obejmowały mu nadgarstek jak bransoleta ciała i kości.

Przedstawienie rozwijało się zgodnie z wewnętrzną, surrealistyczną logiką. Następne były ramiona. Stopy. Nogi. Bardzo piękne nogi. Case’owi dudniło w głowie. Gardło wyschło. Wypił resztkę wina. Riviera był teraz w łóżku, nagi. Ubranie okazało się częścią projekcji, choć Case nie zauważył, kiedy zniknęło. Czarny kwiat leżał na podłodze, wciąż płonąc wewnętrznym ogniem. Pojawił się tors, powołany do istnienia pieszczotą Riviery: biały, bezgłowy i doskonały, Iśniący cieniutką warstewką potu.

Ciało Molly. Case patrzył z otwartymi ustami. Ale to nie była Molly; a raczej była taka, jak ją sobie wyobrażał Riviera. Piersi się nie.zgadzały; za duże, za ciemne sutki. Riviera i tułów wili się na łóżku, pod rękami o burgundowych paznokciach. Materac pokry wały teraz zwoje pożółkłych, zetlałych koronek, rozsypujących się pod dotknięciem. Drobinki kurzu wrzały wokół Riviery, ruchliwych nóg, pełzających, szczypiących, pieszczących rąk.

Case spojrzał na Molly. Patrzyła spokojnie; barwy projekcji Riviery falowały i migotały w jej szkłach. Armitage pochylił się, zaciskając palce na nóżce kieliszka. Blade oczy nie odrywały się od zdarzeń na scenie.

Kończyny i tułów złączyły się w całość, a Riviera zadrżał. Pojawiła się głowa i obraz był kompletny. Twarz Molly, z gładkimi kałużami rtęci zalewającymi oczy. Z nowym zapałem Riviera i fantom-Molly podjęli kopulację. Potem fantom wolno wyciągnął rozczapierzoną dłoń i wysunął pięć ostrzy. Z ociężałą, senną powolnością rozorały nagie plecy Riviery. Case dostrzegł błysk nagich kości, ale wtedy potykając się biegł już do wyjścia.

Zwymiotował przez palisandrową poręcz w spokojne wody jeziora. Coś, co ściskało mu głowę jak imadło, teraz zwolniło uchwyt. Klęcząc, opierał policzek o chłodne drewno i spoglądał na blask świateł Rue Jules Verne.

Widywał już takie rzeczy. Kiedy był nastolatkiem, w Ciągu, nazy wali to „śnić rzeczywistość”. Pamiętał chudych Portorykańczyków pod latarniami East Side, śniących rzeczywistość w cichym rytmie salsy. Fantodziewczyny kołysały się i wirowały, a publiczność klaskała do taktu. Ale oni potrzebowali ciężarówki sprzętu i niewygodnego hełmu z trodami.

To, co śnił Riviera, widzieli wszyscy. Case potrząsnął obolałą głową i splunął w wodę.

Domyślał się finału. Odwrócona symetria: Riviera składa fantodziewczynę, fantodziewczyna rozcina go na części. Tamtymi rękami. Fantokrew wsiąka w zetlałe koronki.

Okrzyki z wnętrza lokalu; brawa. Case wstał i przesunął dłońmi po ubraniu. Potem zawrócił i wszedł do Vingtieme Siecle.

Krzesło Molly było puste. Armitage siedział sam, wciąż patrząc na pustą scenę, z palcami zaciśniętymi na nóżce kieliszka.

— Gdzie ona jest? — spytał Case.

— Wyszła.

— Za nim?

— Nie. — Coś brzęknęło cicho. Armitage spojrzał na kieliszek. Podniósł lewą dłoń, trzymającą szklaną barikę z porcją czerwonego wina. Złamana nóżka sterczała spomiędzy palców jak sopel lodu. Case odebrał mu kieliszek i włożył do szklanki.

— Powiedz, gdzie poszła, Armitage.

Zabłysły światła. Case spojrzał w bladoniebieskie oczy. Nie dostrzegł niczego.

— Poszła się przygotować. Już jej nie zobaczysz. Będziecie razem podczas akcji.

— Dlaczego Riviera jej to zrobił? Armitage wstał i poprawił klapy marynarki.

— Prześpij się, Case.

— Przebijamy się jutro?

Armitage uśmiechnął się obojętnie i ruszył do wyjścia.

Case potarł czoło i rozejrzał się. Goście wstawali z miejsc, kobiety uśmiechały się do żartujących mężczyzn. Po raz pierwszy zauważył lożę, gdzie w mroku wciąż migotały świece. Usłyszał brzęk sztućców, stłumioną rozmowę. Na suficie tańczyły cienie.

Dziewczęca twarz pojawiła się tak nagle, jak projekcje Riviery; małe dłonie na polerowanym drewnie balustrady; pochylona, w zachwycie spoglądała ciemnymi oczami gdzieś poza niego. Na scenę. Twarz zwracała uwagę, choć nie była piękna. Trójkątna, o wysokich kościach policzkowych, a mimo to dziwnie delikatna; szerokie usta równoważył wąski nos o rozszerzonych nozdrzach. Zniknęła zaraz, wracając do dyskretnego śmiechu i tańca świec.

Wychodząc, zauważył dwóch młodych Francuzów z dziewczyną. Czekali na łódź do brzegu i najbliższego kasyna.


W pokoju panowała cisza; gąbka była gładka jak plaża za odpływającą falą. Zniknęła jej torba. Sprawdził, czy nie zostawiła wiadomości. Nie znalazł. Minęło kilka sekund, zanim scena za oknem przebiła się przez jego napięcie i smutek. Podniósł głowę; widział Dezyderatę i jej ekskluzywne sklepy: Gucci, Tsuyako, Hermes, Liberty.

Przyglądał się przez chwilę, potem potrząsnął głową i podszedł do panelu, na który dotąd nie zwracał uwagi. Wyłączyl hologram i został wynagrodzony obrazem tarasowych budynków na przeciwległym stoku.

Wziął telefon i wyniósł go na chłód balkonu.

— Proszę mi znaleźć numer na Marcusa Garveya — zwrócił się do recepcji. — To holownik, zarejestrowany w kiści Syjon. Głos chipu wyrecytował dziesięć cyfr.

— Proszę pana — dodał — rejestracja, o której pan wspominał, jest panamska.

Maelcum odpowiedział po piątym sygnale.

— No?

— Tu Case. Masz tam modem, Maelcum?

— No. Wiesz, w komputerze nawigacyjnym.

— Możesz go wymontować? Proszę. Podłącz do mojego Hosaki. Potem włącz dek. To ten karbowany przycisk.

— Jak ci tam leci, chłopie?

— Potrzebuję pomocy.

— Już idę. Zaraz wyciągnę ten modem. Case nasłuchiwał cichych trzasków, gdy Maelcum łączył proste gniazdo telefoniczne.

— Zalodzisz to — polecił Hosace, gdy tylko usłyszał sygnał.

— Rozmawiasz z silnie monitorowanej lokalizacji — poinformował krótko komputer.

— To pieprz-odparł. — Zostawmy lod. Żadnego lodu. Otwórz przejście na konstrukt. Dixie?

— Cześć, Case. — Płaszczak mówił przez chip głosowy Hosaki, tracąc swój starannie wypracowany akcent.

— Dix, chciałbym, żebyś przebił się tutaj i coś dla mnie znalazł. Nie musisz być dyskretny. Gdzieś tu jest Molly i chcę wiedzieć gdzie. Mówię z 335W, Intercontinental. Też była tu zameldowana, ale nie mam pojęcia, pod jakim nazwiskiem. Wjedź po tym telefonie i przejrzyj dla mnie ich rejestry.

— Jak powiedziane, tak… — stwierdził Płaszczak. Case usłyszał biały szum penetracji. Uśmiechnął się. — …zrobione. Rose Kolodny. Wymeldowana. Potrzebuję paru minut na rozwalenie ich sieci zabezpieczeń tak głęboko, żeby wziąć namiar.

— Działaj.

Telefon trzaskał i brzęczał wysiłkami konstruktu. Case przeniósł go do pokoju i położył słuchawką w dół na łóżku. Poszedł do łazienki i umył zęby. Kiedy wracał, zapłonął monitor pokojowego zestawu audiowizualnego Brauna. Japońska gwiazda pop leżała wsparta o metalizowane poduszki, a niewidoczny reporter pytał o coś po niemiecku. Case patrzył. Po ekranie przeskoczyły niebieskie zygzaki interferencji.

— Case, dziecino, do reszty straciłeś rozum? — Powolny, znajomy głos.

Szklana ściana balkonu pstryknęła, włączając obraz Dezyderaty, lecz ulica rozmyła się, rozmazała, zmieniła we wnętrze Jarre de Thó w Chibie. Puste stoliki, czerwone neony replikujące się do nieskończoności w pokrytych lustrami ścianach.

Wystąpił Lonny Zone, wysoki i blady. Poruszał się z podwodną gracją nałogu. Stał samotny wśród kwadratowych stolików, z rękami w kieszeniach spodni szarych jak skóra rekina.

— Naprawdę, chłopie, wyglądasz na zdenerwowanego. Głos dobiegał z głośników Brauna.

— Wintermute — stwierdził Case.

Alfons ospale wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

— Gdzie Molly?

— Nie twoja sprawa. Jakoś ci dziś nie idzie, Case. Płaszczak dzwoni we wszystkie dzwony Freeside. Nie sądziłem, że na to pójdziesz. Nie pasuje do twojego profilu.

— Więc powiedz, gdzie ona jest, a go odwołam. Zone pokręcił głową.

— Nie potrafisz utrzymać swoich kobiet, co? Tracisz je, w ten czy inny sposób.

— Oberwiesz za to.

— Nie. To nie twój typ zachowania. Wiem o tym. A przy okazji, Case, zgaduję, że się domyśliłeś, że to ja kazałem Deane’owi skasować tę twoją cipcię w Chibie.

— Przestań. — Case mimowolnie postąpił o krok w stronę okna.

— Ale to nie ja. Zresztą, czy to ważne? Jak bardzo jest to istotne dla pana, Case? Przestań się oszukiwać. Znam twoją Lindę, chłopie. Znam wszystkie Lindy. Lindy to generyczny produkt mojego fachu. Wiesz, czemu postanowiła cię obrobić? Z miłości. Żebyś się przejął. Miłość… Pogadamy o miłości? Kochała cię. Niewiele była warta, ale kochała. Nie umiałeś sobie z tym poradzić. Teraz nie żyje.

Pięść Case’a odskoczyła od szyby.

— Nie rozwal sobie palców. Niedługo będziesz stukał w dek. Zone zniknął, zastąpiony nocą Freeside i światłami budynków. Braun zgasł.

Telefon na łóżku brzęczał monotonnie.

— Case. — Płaszczak czekał. — Gdzieś ty był? Mam coś, chociaż niezbyt wiele.-Konstrukt wyrecytował adres.-Jest tam lod, dość dziwny jak na zwykły nocny klub. Nic więcej nie mogłem znaleźć bez zostawiania wizytówki.

— Dobra. Powiedz Hosace, niech przekaże Maelcumowi, żeby odłączył modem. Dzięki, Dix.

— Drobiazg.

Długą chwilę siedział na łóżku, delektując się nowym uczuciem. Było jak skarb.

Wściekłość.


— Cześć, Lupus. Hej, Cath, to nasz przyjaciel, Lupus. — W drzwiach stał ociekający wodą Bruce. Miał ogromne źrenice.-Ale właśnie bierzemy prysznic. Zaczekasz? Czy chcesz się wykąpać?

— Nie. Dzięki. Potrzebuję pomocy. — Odepchnął ramię chłopaka i wszedł do pokoju.

— Człowieku, my naprawdę…

— …chcecie mi pomóc. I cieszycie się, że wpadłem. Bojesteśmy przyjaciółmi. Zgadza się? Jesteśmy?

— Jasne. — Bruce zamrugał niepewnie.

Case podał adres, który znalazł Płaszczak.

— Wiedziałam, że to gangster — zawołała radośnie Cath spod prysznica.

— Mam trójkołówkę hondy — poinformował Bruce.

— To jedziemy.


— Tamten poziom to pokoje — oznajmił Bruce, kiedy po raz ósmy poprosił Case’a, by powtórzył adres. Wsiadł na hondę. Skroplona para ciekła z rury wydechowej wodorowej baterii, a czerwona karoseria z włókna szklanego kołysała się na chromowanych amortyzatorach. — Długo cię nie będzie?

— Trudno przewidzieć. Ale zaczekacie.

— Jasne, zaczekamy. — Podrapał nagi tors.-Ostatnia część adresu to chyba pokój. Numer czterdzieści trzy.

— Spodziewałeś się tego, Lupus? — Cath spojrzała w górę nad ramieniem Bruce’a. Jazda osuszyła jej włosy.

— Raczej nie. A co, jakieś problemy?

— Zejdź na najniższy poziom i poszukaj pokoju swojej przyjaciółki. Jeśli cię wpuszczą, w porządku. Jeśli nie chcą cię widzieć… — Wzruszyła ramionami.

Case odwrócił się i ruszył w dół po spiralnych schodach z kutego w kwiaty żelaza. Po sześciu okrążeniach dotarł do nocnego klubu. Zapalił yeheyuana i spojrzał w stronę stolików. Freeside nagle nabrało sensu. Interesy. Czuł ich wibracje.To było to, lokalna działalność. Nie odstawiona na wysoki połysk Rue Jules Verne, ale coś rzeczywistego. Handel. Taniec. Klienci byli dość przypadkowi, połowa turystów, połowa mieszkańców wysp.

Zatrzymał przechodzącego kelnera.

— Na dół. Chcę zejść na dół. — Pokazał swój chip Freeside. Kelner skinął ręką w głąb pomieszczenia.

Wyminął stoliki, słysząc po drodze pół tuzina europejskich języków.

— Potrzebuję pokoju-oznajmił dziewczynie, siedzącej przy niskim biurku, z terminalem na kolanach.-Dolny poziom.-Podał chip.

— Preferencje płciowe? — Przesunęła chip nad czarną płytą terminalu.

— Żeńskie — stwierdził odruchowo.

— Numer trzydzieści pięć. Proszę dzwonić, gdyby nie był pan zadowolony. Jeśli pan sobie życzy, możemy wyświetlić katalog usług specjalnych.

Uśmiechnęła się. Oddała chip.

Za jej plecami rozsunęły się drzwi windy.

Lampy na korytarzu płonęły błękitem. Case wysiadł z windy i skręcił, nie zastanawiając się nad wyborem kierunku. Numerowane drzwi. Cisza jak w ekskluzywnej klinice.

Znalazł swój pokój. Szukał Molly; teraz niepewnie podniósł chip i przycisnął go do czarnego czujnika wbudowanego tuż pod tabliczką z numerem.

Magnetyczne zamki. Ich szczęk przypomniał mu Tani Hotel.

Dziewczyna usiadła na łóżku i powiedziała coś po niemiecku. Oczy miała senne. Autopilot. Blokada neuralna. Wycofał się na korytarz i zamknął drzwi.

Drzwi numer czterdzieści trzy wyglądały tak samo jak wszystkie inne. Zawahał się. Panująca cisza dowodziła, że pokoje były dźwiękoszczelne. Nie ma sensu próbować z chipem. Zastukał w emaliowany metal. Nic. Drzwi jakby wchłaniały dźwięk.

Przycisnął chip do czarnej płytki.

Trzasnęły zasuwy.

Zdawało się, że uderzyła, zanim drzwi zdążyły się otworzyć. Klęczał oparty plecami o stalową płytę, a ostrza jej wyprostowanych kciuków drżały o centymetry od jego oczu…

— Rany boskie — mruknęła i wstając, klepnęła go w policzek. — Idiota z ciebie, że próbujesz takich numerów. Do diabła, jak otworzyłeś te zamki? Case? Case? Nic ci nie jest?

Pochyliła się nad nim.

— Chip — wykrztusił, próbując złapać oddech. Ból promieniował od piersi. Pomogła mu wstać i wciągnęła do pokoju.

— Dałeś łapówkę tej na górze? Pokręcił głową i upadł na łóżko.

— Zrób wdech. Licz. Jeden, dwa, trzy, cztery. Wstrzymaj oddech. Teraz wydech. Licz. Uciskał palcami żołądek.

— Kopnęłaś mnie — wymamrotał.

— Powinnam niżej. Chcę być sama. Medytuję, jasne? — Usiadła przy nim. — I słucham instrukcji. — Wskazała niewielki monitor, wbudowany w ścianę nad łóżkiem. — Wintermute opowiada mi o Straylight.

— A gdzie kukiełka?

— Nie ma. To najdroższa ze wszystkich usług specjalnych. — Wstała. Miała na sobie swoje skórzane dżinsy i luźną ciemną koszulę. — Wintermute mówi, że jutro wchodzimy do akcji.

— O co poszło w restauracji? Czemu zwiałaś?

— Bo gdybym została, mogłabym zabić Rivierę.

— Dlaczego?

— Za to, co mi zrobił. Za ten pokaz.

— Nie rozumiem.

— To sporo kosztuje — powiedziała, wyciągając dłoń, jakby trzymała niewidzialny owoc. Pięć ostrzy wysunęło się i zaraz schowało płynnie. — Płacisz: za lot do Chiby, za zabiegi, za połączenia systemu nerwowego, żeby reakcje nadążały za sprzętem… Wiesz, gdzie zarabiałam szmal, kiedy zaczynałam? Tutaj. Nie tu, ale w takim samym miejscu, w Ciągu. Z początku to zabawa, bo kiedy wszczepią ci chip blokujący, masz wrażenie, że dostajesz szmal za nic. Czasem budzisz się obolały, ale to wszystko. Wypożyczasz sprzęt. Nie ma cię, kiedy to się dzieje. Firma ma programy na wszystko, za co klienci chcą płacić… — Stuknęła o siebie kostkami dłoni. — No i świetnie. Dostawałam forsę. Problem w tym, że blokada i obwody wstawiane w klinice w Chibie nie były kompatybilne. Praca przebijała się i przypominałam sobie… Ale to były tylko złe sny, zresztą nie wszystkie takie złe. — Uśmiechnęła się. — A potem zaczęło być dziwnie.

Wyjęła mu z kieszeni papierosy i zapaliła.

— Firma wykryła, na co wydaję szmal. Miałam już ostrza, ale precyzyjne zestrojenie neuromotorów wymagało jeszcze trzech podróży. Nie mogłam rzucić roboty kukiełki. — Zaciągnęła się, wydmuchnęła pasmo dymu zakończone trzema idealnymi kółkami. — Skurwiel, który prowadził lokal, miał przygotowany specjalny software. Berlin; tam się robi thrillery. Wiedziałeś? Wielki rynek dla szurniętych sadystów. Nie wiem, kto napisał program, w który mnie włączył, ale zawierał całą klasykę gatunku.

— Wiedzieli, że łapiesz zajścia? Że w czasie pracy jesteś świadoma?

— Nieświadoma. To jest jak cyberprzestrzeń, ale pusta. Srebro. Pachnie jak deszcz… Widzisz swój orgazm jak małą novą na samym skraju obrazu. Ale ja zaczynałam pamiętać. Wiesz, jak sny. A oni mi nie powiedzieli. Przerzucili software i zaczęli wynajmować na rynku koneserów.

Miał wrażenie, że jej głos dochodzi z bardzo daleka.

— Wiedziałam, ale siedziałam cicho. Potrzebowałam forsy. Sny były coraz straszniejsze, a ja sobie powtarzałam, że przynajmniej niektóre to naprawdę tylko sny. Wtedy zrozumiałam, że boss ma całą grupę klientów przychodzących tylko do mnie. Nic nie jest za dobre dla Molly, powiedział i dał mi tę gównianą podwyżkę. — Potrząsnęła głową. — Drań brał osiem razy tyle, ile mi płacił, i myślał, że nic nie wiem.

— Za co tyle brał?

— Okropne sny. Te prawdziwe… Pewnej nocy… wróciłam właśnie z Chiby. — Rzuciła papierosa, przydepnęła obcasem i usiadła, oparta o ścianę. — Chirurdzy weszli wtedy głęboko. Delikatna robota. Musieli zakłócić blokadę. Obudziłam się. Robiłam numer z klientem. — Wbiła palce w gąbkę materaca. — To był senator. Od razu poznałam tę tłustą gębę. Oboje byliśmy zalani krwią. I nie sami. Ona była całkiem… — szarpnęła materac — …martwa. A ten gruby sukinsyn powtarzał tylko: — „Co się stało? Co się stało?” Bo jeszcze nieskończył…

Zadrżała.

— Wiesz, chyba dałam senatorowi to, czego naprawdę pragnął. — Drgawki ustały. Puściła gąbkę i przeczesała palcami ciemne włosy. — Firma zawarła na mnie kontrakt. Przez pewien czas musiałam się ukrywać.

Case patrzył w milczeniu.

— Riviera trafił w punkt — stwierdziła. — Pewnie chce, żebym go porządnie znienawidziła. Będę wtedy nastawiona, żeby pójść tam za nim.

— Zanim?

— On już tam jest. W Straylight. Na zaproszenie Lady 3Jane, z wszystkimi tytułami. Siedziała w takiej prywatnej loży… Case przypomniał sobie widzianą przez moment twarz.

— Chcesz go zabić? Uśmiechnęła się zimno.

— Tak, on umrze. Niedługo.

— Ja też miałem wizytę. — Opowiedział o oknie, pomijając to, co fantom Zone’a mówił na temat Lindy. Pokiwała głową.

— Może chce, żebyś też czegoś nienawidził.

— Może to jego nienawidzę.

— Może siebie nienawidzisz, Case.


— Jak było? — spytał Bruce, gdy Case wsiadł do hondy.

— Spróbuj kiedyś. — Przetarł oczy.

— Jakoś nie widzę w tobie faceta, który chodzi na kukiełki — stwierdziła nieszczęśliwym głosem Cath i przycisnęła do nadgarstka świeży plaster.

— Możemy już wracać do domu? — zapytał Bruce.

— Jasne. Wysadź mnie przy Rue Jules Verne. Tam, gdzie są bary.

12

Rue Jules Verne była obwodnicą i obejmowała pętlą środek wrzeciona, podczas gdy Dezyderata prowadziła wzdłuż osi, dobiegając końcami do wzmacniaczy świetlnych pomp Lado-Achesona. Jeśli ktoś skręcił z Dezyderaty w prawo i dostatecznie długo szedł Rue Jules Verne, znów docierał do Dezyderaty, z lewej strony.

Case stał nieruchomo, póki nie zniknął mu z oczu trójkołowiec Bruce’a. Potem zawrócił. Minął ogromny, jaskrawo oświetlony kiosk, gdzie dziesiątki błyszczących japońskich magazynów prezentowało twarze najnowszych gwiazd symstymu.

Nad głową, wzdłuż okrytej nocą osi holograficzne niebo migotało wymyślnymi konstelacjami o kształtach kart i kości do gry, kapelusza, kieliszka martini. Skrzyżowanie Dezyderaty i Julesa Verne’a tworzyło rodzaj wąwozu: mieszkalne tarasy urwisk Freeside wznosiły się stopniowo do trawiastych równin następnego zespołu kasyn. Case patrzył, jak automatyczna lotnia kołuje z gracją w kominie wznoszącym, obok zielonej krawędzi sztucznego wzgórza, przez sekundę oświetlona delikatnym blaskiem niewidocznego kasyna. Zabawka była czymś w rodzaju bezpilotowego dwupłatowca z cienkiego polimeru, z gigantycznym motylem wymalowanym na skrzydłach. Po chwili zniknęła za wzgórzem. Dostrzegł jeszcze błysk neonu odbitego w szkle: obiektyw albo wieżyczka laserów. Lotnie tworzyły część systemu bezpieczeństwa wrzeciona, nadzorowanego przez centralny komputer, ukryty gdzieś we Freeside.

Może w Straylight? Szedł przed siebie, mijając bary o nazwach Hi-Lo, Paradise, le Monde, Krykiecista, Shozoku Smith’s, Stan Krytyczny. Wybrał Stan Krytyczny, bo był najmniejszy i najbardziej zatłoczony. Już po kilku sekundach zrozumiał, że to lokal dla turystów. Nie wyczuwał podskórnego rytmu interesów, jedynie napięcie wygłodzonego seksu. Pomyślał o bezimiennym klubie nad wynajętą komórką Molly, ale obraz jej osłoniętych lustrami oczu, wpatrzonych w niewielki ekran, zniechęcił go do tego wspomnienia. Co mógł odkrywać przed nią Wintermute? Plany Villi Straylight? Historię Tessierów-Ashpoolów?

Wziął kufel Carlsberga i znalazł sobie miejsce przy ścianie. Zamknąwszy oczy, poszukał w sobie wściekłości: czystego, rozżarzonego węgla gniewu. Wciąż tam był. Skąd się wziął? Pamiętał, że czuł tylko zdumienie, gdy okaleczyli go w Memphis, zupełnie nic, kiedy zabijał dla ochrony swych interesów w Mieście Nocy, mdłości i odrazę po śmierci Lindy pod powietrzną kopulą. Bez gniewu. Na ekranie umysłu maleńki i odległy wizerunek Deane’a w eksplozji krwi i mózgu upadał na wizerunek ściany. Wtedy już wiedział: wściekłość pojawiła się, gdy Wintermute odwołał symstymowe widmo Lindy Lee, gdy odebrał szansę prostej, zwierzęcej rozkoszy: jedzenia, ciepła, miejsca do spania. Nie uświadamiał sobie tego, aż do rozmowy z holokonstruktem Lonny’ego Zone’a. Dziwna sprawa. Nie potrafił jej ocenić.

— Drętwy — powiedział. Był drętwy od bardzo dawna, całe lata. Wszystkie noce na Ninsei, noce z Lindą, drętwy w łóżku i drętwy w zimnym, spoconym cyklu każdej narkotykowej transakcji. Teraz jednak znalazł ciepło. Znalazł chip morderstwa.

Mięso, powtarzała część jego umysłu. To mięso gada. Nie zwracaj uwagi.

— Gangsterze.

Otworzył oczy. Obok, w czarnym kostiumie, stała Cath. Włosy wciąż miała rozwichrzone po rajdzie hondą.

— Myślałem, że wróciłaś do domu — mruknął, łykiem Carlsberga kryjąc zmieszanie.

— Kazałam się wysadzić koło sklepu. Kupiłam to. — Przesunęła dłonią wzdłuż biodra. — Podoba ci się?

— Pewno. — Odruchowo skontrolował twarze wokół siebie, potem spojrzał na nią. — O co ci właściwie chodzi, mała?

— Jak ci weszła beta, którą od nas dostałeś, Lupus? — Była bardzo blisko, promieniując ciepłem i napięciem, oczy jak szparki, olbrzymie źrenice, ścięgna na szyi naciągnięte niczym cięciwy. Drżała niewyczuwalnie, wibrowała świeżą dawką. — Miałeś odlot?

— Tak. Ale lądowanie było potworne.

— W takim razie potrzebujesz więcej.

— I do czego to ma doprowadzić?

— Mam klucz. Trochę wyżej, za Paradise, gniazdko dla śmietanki. Ci ludzie są dziś na dnie studni, w interesach. Jeśli chwytasz, o co mi chodzi…

— Jeśli chwytam.

Ujęła oburącz jego dłoń. Palce miała gorące i suche.

— Jesteś Yak, prawda? Gaijin i żołnierz Yakuza.

— Masz oko, co? — Wyrwał rękę i poszukał papierosa.

— Więc czemu masz wszystkie palce? Myślałam, że za każdą spieprzoną akcję musicie po jednym odcinać.

— Nigdy nie spieprzyłem. — Zapalił.

— Widziałam tę dziewczynę, z którą jesteś. Tego dnia, kiedy cię spotkałam. Chodzi jak Hideo. Przeraża mnie. — Uśmiechnęła się zbyt szeroko. — Lubię. Czy ona robi to z dziewczynami?

— Nie mówiła. Kto to jest Hideo?

— 3Jane, jak to ona mówi, domownik. Domownik rodziny. Case zmusił się, by patrzeć tępo na tłum gości Stanu Krytycznego.

— Di-Jane? — zapytał.

— Lady3Jane. Jest na szczycie. Bogata. Jej ojciec ma to wszystko.

— Ten bar?

— Freeside!

— Nie pieprzysz? — Uniósł brew. — Obracasz się w dobrym towarzystwie. — Objął ją ramieniem, kładąc dłoń na biodrze. — Więc jak poznałaś tych arystokratów, Cathy? Pochodzisz z dobrego domu? Ty i Bruce jesteście nieznanymi spadkobiercami jakiegoś starego, solidnego kredytu? Co?

Rozłożył palce, gładząc skórę okrytą cienką czarną tkaniną. Przysunęła się. Zachichotała.

— Wiesz… — opuszczone powieki miały sugerować skromność — ona lubi imprezy. Bruce i ja często bywamy w różnych miejscach… Ona się tam naprawdę nudzi. I stary czasem ją wypuszcza, pod warunkiem, że bierze Hideo. On jej pilnuje.

— Gdzie się nudzi?

— Mówią na to Straylight. Opowiadała mi. Jest śliczne: wszędzie stawy i lilie. To zamek, prawdziwy zamek, cały z kamienia, z wieżami. — Przytuliła się. — Lupus, potrzebujesz plastra. Wtedy będziemy razem.

Nosiła na szyi maleńką czarną torebkę na cienkim rzemyku. Lśniące różem na tle sztucznej opalenizny paznokcie były obgryzione do ciała. Otworzyła torebkę, wyjęła kryty folią papier z nalepionym niebieskim plastrem. Coś białego upadło na podłogę. Case pochylił się i podniósł to. Żuraw origami.

— Dostałam od Hideo — wyjaśniła; — Chciał mnie nauczyć, ale nie potrafię. Szyja ciągle wychodzi na odwrót.

Wsunęła składany papier do torebki. Case patrzył, jak rozdziera folię, odkleja plaster od podkładu i dociska na wewnętrznej stronie jego nadgarstka.

— 3Jane ma trójkątną twarz, nos jak ptasi dziób? — Obserwował swoje dłonie, kreślące kontur. — Ciemne włosy? Młoda?

— Chyba tak. Ale jest w szczycie. Wiesz, tyle forsy…

Narkotyk uderzył jak lokomotywa; rozpalona do białości kolumna światła pięła się po kręgosłupie, iluminując szwy czaszki promieniami Roentgena i skondensowaną energią seksualną. Zęby dzwoniły w dziąsłach niby kamertony, każdy idealnie dostrojony i czysty jak etanol. Pod mglistą powłoką ciała lśniły chromowane, polerowane kości, stawy pokryte cienką błoną silikonu. Piaskowe burze szalały po wygładzonej podłodze czaszki, generując fale wysokiego szumu, który opadał za źrenice… rosnące sfery najczystszego kryształu…

— Chodź — powiedziała, biorąc go za rękę. — Teraz to masz. Oboje mamy. Chodźmy na górę, wystarczy na całą noc.

Gniew rozszerzał się, nieustępliwie, wykładniczo, mknął za szumem betafenethylaminy niby fala nośna, sejsmiczny płyn, gęsty i żrący. Erekcja była jak sztaba ołowiu. Twarze wokół nich przypominały malowane lalki, różowe i białe niby usta poruszały się, poruszały bez przerwy, wypuszczając słowa jak izolowane balony dźwięku. Spojrzał na Cath. Widział każdy por jej opalonej skóry, oczy płaskie niby zmętniała szyba z martwym, metalicznym odcieniem, lekką opuchliznę, najmniejsze asymetrie piersi i obojczyka, naj… Coś zapłonęło bielą za jego źrenicami.

Puścił jej dłoń i ruszył niepewnie do drzwi. Odepchnął kogoś po drodze.

— Pieprzę cię! — wrzasnęła za nim. — Ty złodziejski sukinsynu!

Nie czuł nóg. Używał ich jak szczudeł, zataczając się obłąkańczo na kamiennym chodniku Julesa Verne’a. Odległy grzmot własnej krwi w uszach, ostre jak brzytwy płaszczyzny światła tnące czaszkę pod dziesiątkiem kątów.

Stanął jak skamieniały, z erekcją, z pięściami przyciśniętymi do ud, odchyloną głową, ściągniętymi wargami, drżący. A kiedy patrzył, zodiak Freeside, kasynowe konstelacje holograficznego nieba poruszyły się, spłynęły wzdłuż osi ciemności i zaroiły się jak żywe w martwym centrum bytu. I ułożyły się na nowo, pojedynczo i całymi setkami, w jeden prosty, ogromny portret, odwzorowany gwiazdami na nocnym niebie: gigantycznej wersji monochromatycznego ekranu. Twarz panny Lindy Lee.

Kiedy wreszcie zdołał odwrócić głowę, spuścić wzrok, dostrzegł uniesione twarze przechodniów, oniemiałych z zachwytu turystów. Ody światła nieba zgasły, na Rue Jules Verne zabrzmialy oklaski, odbijane echem od tarasów z księżycowego betonu.

Gdzieś rozległo się bicie zegara, starożytnego dzwonu z Europy.

Północ.


Spacerował do rana.

Haj ustępował powoli, z każdą godziną korodowal chromowany szkielet, ciało nabierało gęstości, narkotykowe mięśnie zastępowało mięso życia. Nie umiał myśleć. Bardzo mu się to podobało: był świadomy i niezdolny do myślenia. Miał wrażenie, że staje się każdą rzeczą, jaką widzi: ławką w parku, chmarą ciem wokół antycznej latarni, automatycznym ogrodnikiem w ukośne, czarno-żółte pasy.

Zarejestrowany świt skradał się wzdłuż systemu Lado-Achesona, różowy i upiorny. Case zmusił się, by w kawiarence przy Dezyderacie zjeść omlet, popić wodą, wypalić ostatniego papierosa. Łąka na dachu Intercontinentalu budziła się do życia z pierwszymi, wczesnymi klientami, głodnymi kawy i croissantów pod pasiastymi parasolami.

Zachował swój gniew. Czuł się tak, jakby został pobity w ciemnej uliczce, a potem odzyskał przytomność i znalazł w kieszeni nie naruszony portfel. Grzał się tym gniewem, niezdolny do nadania mu nazwy ani kierunku.

Szukając w kieszeni kredytowego chipu Freeside, który służył za klucz, zjechał windą na swój poziom. Sen nabierał realności, był czymś, czym mógłby się zająć. Paść na materac barwy piasku i znowu odnaleźć pustkę.

Czekali na niego we trójkę. Ich idealnie białe, sportowe ubrania i sztuczna opalenizna kontrastowały z szykiem organicznych, ręcznie robionych mebli. Dziewczyna siedziała na wiklinowej sofie, a automatyczny pistolet leżał tuż obok, na liściastej poszwie poduszki.

— Turing — powiedziała. — Jesteś aresztowany.

Загрузка...