Allegiance, Makau
Jane, wybacz mi, proszę, że tak długo nie pisałem i że teraz kreślę pospiesznie jedynie tych parę Słów. W ciągu ostatnich trzech tygodni nie miałem czasu, żeby sięgnąć po pióro — kiedy wypłynęliśmy z Cieśniny Bangka, dopadła nas Malaria. Sam uniknąłem choroby, podobnie jak większość moich ludzi, a Keynes utrzymuje, że powinniśmy dziękować za to Temeraire’owi, gdyż wierzy, iż ciepło jego ciała w jakiś sposób rozprasza Miazmaty, które powodują gorączkę malaryczną, i nasz bliski kontakt zapewnia ochronę.
Ale zachowaliśmy zdrowie tylko po to, żeby podjąć nowe Obowiązki: kapitan Riley zaniemógł jako jeden z pierwszych, rozchorował się lord Purbeck i musiałem obejmować wachty na zmianę z trzecim i czwartym oficerem, Franksem i Beckettem. Pełni zapału młodzieńcy, a Franks robi, co może, lecz nie jest przygotowany do dowodzenia tak dużym Okrętem jak Allegiance ani do utrzymywania dyscypliny wśród Załogi — jąka się, niestety, co wyjaśnia jego na pozór niegrzeczne zachowanie przy stole, o którym wspominałem wcześniej. Jako że mamy lato i Kanton jest niedostępny dla zachodnich jednostek, w której to porze zachodnie statki nie mają dostępu do Kantonu, zacumujemy jutro rano w Makau, gdzie lekarz okrętowy ma nadzieję kupić wysuszoną korę chinową, by uzupełnić zapasy, a ja liczę na spotkanie jakiegoś brytyjskiego statku handlowego, pływającego poza sezonem, który by zawiózł ten list do Anglii. To będzie moja ostatnia Okazja, ponieważ za specjalną zgodą księcia Yongxinga możemy zachować kurs północny aż do Zatoki Zhi-Li, dzięki czemu dotrzemy do Pekinu przez Tien-sing. Zaoszczędzimy mnóstwo czasu, lecz ponieważ normalnie zachodnim statkom nie wolno zapuszczać się na północ od Kantonu, na pewno nie napotkamy brytyjskich jednostek po wypłynięciu z portu.
Po drodze spotkaliśmy już trzy francuskie statki handlowe, więcej niż zwykłem widywać w tej części Świata, choć od mojej ostatniej wizyty w Kantonie minęło siedem lat i teraz pływa tu o wiele więcej zagranicznych jednostek. O tej porze dnia nad portem czasem rozpościera się Mgła, także i teraz zasnuwająca szkło mojej lunety, więc nie mam pewności, lecz obawiam się, że zacumował tu również Okręt, choć raczej holenderski niż francuski, a niewątpliwie żaden z naszych. Oczywiście Allegiance jest bezpieczny, jako statek transportowy, pozostający pod ochroną Korony, której Francuzi nie ośmieliliby się naruszyć na tych Wodach, obawiamy się jednak, że Francuzi ustanowili tu Ambasadę, której celem byłoby zapewne działanie na szkodę naszej Misji.
Jeśli chodzi o moje wcześniejsze Podejrzenia, to nie mogę nic dodać. Nie doszło do kolejnych Zamachów, choć uszczuplenie naszych sił znacznie by to ułatwiło. Tak więc zacząłem mieć nadzieję, że Feng Li działał kierowany sobie tylko znanymi pobudkami, a nie na rozkaz kogoś innego.
Słyszę Dzwon — muszę wracać na Pokład. Pozwolę sobie na koniec przesłać Ci wyrazy Sympatii i Szacunku. Nigdy we mnie nie wątp,
Twój wierny sługa,
Mgła utrzymała się przez całą noc i wciąż wisiała nisko, gdy Allegiance zbliżył się do portu Makau. Szeroki półksiężyc plaży, otoczony schludnymi, przysadzistymi budynkami w stylu portugalskim i rzędem równo posadzonych młodych drzew, wydawał się całkiem swojski, a dżonki ze zwiniętymi jeszcze żaglami można było wziąć za bączki przycumowane na redzie w Funchalu czy Portsmouth. Nawet nieco zerodowane, obleczone zielenią góry, które wyłoniły się z mgły, dobrze pasowałyby do któregoś ze śródziemnomorskich portów.
Temeraire dotąd siedział na tylnych łapach, bardzo się niecierpliwiąc. Teraz opadł na pokład, wyraźnie rozczarowany.
— Och, to wygląda tak samo — orzekł ponuro. — I nie widzę innych smoków.
Allegiance podchodził od morza pod osłoną białego obłoku, więc ludzie z brzegu ujrzeli go w całej okazałości dopiero wtedy, gdy leniwie wschodzące słońce rozpędziło mgłę, a powiew wiatru zdmuchnął z dziobu jej ostatni łach. Nastąpiło gwałtowne poruszenie: Laurence odwiedzał już wcześniej tę kolonię i spodziewał się niejakiego rozgardiaszu, może przesadnego ze względu na rozmiary okrętu, niespotykane na tych wodach, lecz zupełnie zaskoczyła go wrzawa, jaka się podniosła na brzegu.
— Tien-lung, tien-lung!
Okrzyk popłynął nad wodą, a zaraz potem co mniejsze i bardziej zwrotne dżonki ruszyły w ich stronę, a było ich tyle, że obijały się o siebie, a potem także o burty Allegiance, choć marynarze, wrzeszczeli, próbując je odpędzić.
Kolejne łodzie odbiły od brzegu, nawet kiedy rzucali kotwicę, ze szczególną ostrożnością wymuszoną przez niepożądane towarzystwo. Laurence ze zdziwieniem zobaczył, że na brzeg schodzą się Chinki, poruszające się w charakterystyczny sposób, niektóre w bardzo eleganckich strojach, z małymi dziećmi, nawet niemowlętami na rękach. Kobiety, nie zważając na odzienie, wsiadały do dżonek, w których były jeszcze wolne miejsca. Na szczęście wiał słaby wiatr, a prąd był łagodny, bo inaczej niejedna z przeładowanych łodzi z pewnością by się wywróciła i wielu ludzi poniosłoby śmierć. Teraz jednak zbliżały się do okrętu, a kiedy podpłynęły już całkiem blisko, kobiety zaczęły podnosić dzieci nad głowy, niemal machając nimi w ich stronę.
— Co to, u licha, ma znaczyć? — zapytał Laurence.
Nigdy wcześniej nie spotkał się z takim zachowaniem: z doświadczenia wiedział, że Chinki starannie unikają kontaktów z przybyszami z Zachodu, nie miał nawet pojęcia, że jest ich tyle w Makau. Ich błazeństwa przyciągnęły również uwagę ludzi Zachodu przebywających w porcie, tak na brzegu, jak na pokładach innych statków. Laurence zesztywniał, kiedy okazało się, że poprzedniego wieczoru błędnie ocenił sytuację, zbyt optymistycznie, bo w porcie były dwa francuskie okręty, smukłe i zgrabne, dwupokładowiec wyposażony w jakieś sześćdziesiąt cztery działa i mniejsza, czterdziestoośmiodziałowa fregata.
Temeraire obserwował wszystko z wielkim zainteresowaniem, prychając z rozbawieniem na widok niektórych niemowląt, które wyglądały śmiesznie w długich, haftowanych ubraniach, niczym parówki spowite w jedwab i złotą nić, i zazwyczaj kwiliły rozpaczliwie, machając w powietrzu nóżkami i rączkami.
— Zapytam je — powiedział.
Pochylił się nad relingiem i zwrócił się do jakiejś energicznej kobiety, która przewróciła rywalkę, by uzyskać lepsze miejsce przy burcie łodzi dla siebie i swojej latorośli, grubego, może dwuletniego chłopca, na którego pucołowatej twarzy wciąż malowała się flegmatyczna rezygnacja, choć znalazł się niemal w pysku smoka.
Temeraire zamrugał, usłyszawszy odpowiedź, i znowu przysiadł na tylnych łapach.
— Nie jestem pewny, czy dobrze zrozumiałem, bo ona mówi trochę inaczej — rzekł — ale chyba powiedziała, że przyszli tutaj, żeby mnie zobaczyć.
Udając obojętność, odwrócił łeb i niby to dyskretnie potarł pyskiem swój bok, ścierając wyimaginowane plamy, po czym pofolgował swojej próżności, przyjmując najbardziej korzystną pozę: uniósł wysoko łeb, podniósł krezę i rozpostarł lekko skrzydła.
— Niebiański przynosi szczęście. — Yongxing bez wątpienia uważał, że jest to oczywiste, kiedy poproszono go o udzielenie dodatkowych wyjaśnień. — Normalnie nie mieliby okazji go zobaczyć — to tylko kupcy.
Książę z lekceważeniem odwrócił się od gapiów.
— Razem z Liu Bao i Sun Kaiem udamy się do Guangzhou, by porozmawiać z nadzorcą i wicekrólem i przekazać cesarzowi wiadomość o naszym przybyciu — oznajmił, posługując się chińską nazwą Kantonu, i zawiesił wyczekująco głos, tak że siłą rzeczy Laurence musiał zaoferować mu łódź paradną z okrętu.
— Pozwolę sobie przypomnieć Waszej Wysokości, że raczej na pewno dotrzemy do Tien-sing w ciągu trzech tygodni, więc równie dobrze można się wstrzymać z komunikacją ze stolicą. — Laurence pragnął jedynie zaoszczędzić księciu trudu. Znajdowali się ponad tysiąc mil od celu.
Ale Yongxing stanowczo dał mu do zrozumienia, że ta propozycja niemal obraża tron, więc Laurence złożył przeprosiny, tłumacząc się nieznajomością lokalnych zwyczajów. Yongxing wcale nie wyglądał na zadowolonego i Laurence z wielką ulgą zapakował jego i dwóch posłów do łodzi paradnej, choć oznaczało to, że on i Hammond popłyną na ląd szalupą, bo barkas został już oddelegowany do przewozu na pokład wody pitnej i żywego inwentarza.
— Czy mam przywieźć coś dla ciebie, Tom? — zapytał Laurence, wsuwając głowę do kajuty Rileya.
Ułożony pod oknem Riley uniósł głowę z poduszek i słabo pomachał żółtawą dłonią.
— Czuję się już o wiele lepiej. Ale nie odmówię dobrego porto, jeśli uda ci się tam znaleźć jakąś godziwą butelczynę, bo chyba mi się już na dobre wykrzywiła gęba od tej paskudnej chininy.
Laurence poszedł pożegnać się z Temeraire’em, któremu udało się namówić chorążych i gońców, żeby go wyczyścili, zupełnie niepotrzebnie. Chińscy goście stawali się coraz bardziej ambitni i zaczęli rzucać na pokład kwiaty, a także inne podarunki, mniej nieszkodliwe. Porucznik Franks przybiegł do Laurence’a bardzo blady i oznajmił, z przejęcia nawet się nie jąkając:
— Sir, wrzucają na pokład zapalone kadzidło. Proszę, niech pan im każe przestać.
Laurence wszedł szybko na smoczy pokład.
— Temeraire, powiedz im, proszę, żeby nie wrzucali na pokład żadnych zapalonych rzeczy. Roland, Dyer, obserwujcie, co wrzucają, a jeśli zauważycie coś niebezpiecznego, od razu wywalcie za burtę. Mam nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy odpalać tu petard — dodał bez przekonania.
— Nie pozwolę im na to — obiecał Temeraire. — Sprawdzisz, czy mógłbym gdzieś tam wylądować?
— Sprawdzę, ale nie rób sobie większych nadziei. Cała kolonia ma zaledwie cztery mile kwadratowe, do tego jest gęsto zabudowana — powiedział Laurence. — Ale przynajmniej możemy polatać nad nią, a może i nad całym Kantonem, jeśli przystaną na to mandaryni.
Angielską faktorię wybudowano dokładnie naprzeciwko głównej plaży, więc nietrudno było ją znaleźć, choć nie musieli tego robić, ponieważ przedstawiciele Kompanii, zauważywszy tłum gapiów, wysłali na brzeg nieduży komitet powitalny, na którego czele stał wysoki młody mężczyzna w mundurze wojsk Kompanii Wschodnioindyjskiej, z agresywnymi bokobrodami i wydatnym orlim nosem, nadającym mu drapieżnego wyglądu, wzmocnionego jeszcze czujnym wzrokiem.
— Major Heretford, do usług — rzekł i skłonił głowę. — Pozwolę sobie powiedzieć, że cholernie się cieszymy na wasz widok — dodał z żołnierską szczerością, gdy weszli do środka. — Szesnaście miesięcy. Już myśleliśmy, że cała sprawa pozostanie niezauważona.
Laurence z niesmakiem przypomniał sobie o przechwyceniu przez Chińczyków statków handlowych Kompanii, do którego doszło wiele miesięcy temu. Przejęty sytuacją Temeraire’a i problemami związanymi z podróżą, niemal zapomniał o całym incydencie, lecz nie można było liczyć na to, że da się coś takiego ukryć przed ludźmi, którzy tutaj stacjonują. Siedzieli pewnie jak na szpilkach przez wszystkie te miesiące, gotowi odpłacić za tę zniewagę.
— Oczywiście nie podjęto żadnych działań? — zapytał Hammond z niepokojem, który graniczył wręcz ze strachem. Laurence znowu poczuł do niego niechęć. — Byłoby to ze wszech miar szkodliwe.
Heretford ledwo na niego spojrzał.
— Nie, pełnomocnicy Kompanii uznali, że w tych okolicznościach najlepiej będzie ułagodzić Chińczyków i poczekać na jakieś oficjalne decyzje — odpowiedział tonem, który nie pozostawiał zbyt wiele wątpliwości co do jego zapatrywań na całą sprawę.
Laurence od razu poczuł do niego sympatię, choć normalnie nie miał zbyt wysokiego zdania o armii Kompanii. Lecz Heretford wyglądał na człowieka inteligentnego i kompetentnego, a jego nieliczni podwładni zdradzali oznaki dobrej dyscypliny: broń mieli dobrze utrzymaną, a mundury czyste mimo upału.
Okna sali konferencyjnej zasłonięto przed promieniami wschodzącego słońca i przygotowano wachlarze, aby rozpędzić wilgotne i duszne powietrze. Kiedy już wszyscy się przedstawili, przyniesiono szklaneczki z ponczem z bordo, ochłodzonym lodem w piwnicach. Pełnomocnicy Kompanii chętnie przyjęli listy, które wręczył im Laurence, i obiecali, że przekażą je do Anglii. Zakończywszy na tym wymianę uprzejmości, zaczęli wypytywać, delikatnie, lecz wyraźnie, o cel misji.
— Oczywiście miło nam słyszeć, że rząd wypłacił rekompensatę kapitanom Mestisowi, Holtowi i Greggsonowi, a także Kompanii, lecz nie mieści się w głowie, jakie szkody dla całej naszej działalności przyniósł ten incydent. — Sir George Staunton mówił cichym, lecz dobitnym głosem. Był przewodniczącym pełnomocników Kompanii pomimo względnie młodego wieku dzięki najlepszej znajomości tutejszych zwyczajów. Jako dwunastoletni chłopiec towarzyszył ojcu w misji Macartneya i należał do nielicznych Brytyjczyków, którzy opanowali chiński język.
Staunton opisał kilka innych przypadków złego traktowania Brytyjczyków i dodał na koniec:
— Z przykrością muszę powiedzieć, że jest to bardzo charakterystyczne zachowanie. Administracja jest coraz bardziej zachłanna i bezczelna, lecz tylko w stosunku do nas; Francuzów i Holendrów traktują o wiele lepiej. Wcześniej do pewnego stopnia uwzględniano nasze skargi, teraz zaś są po prostu odrzucane, a postawa urzędników staje się coraz bardziej nieprzejednana.
— Obawiamy się już nawet, że każą nam opuścić kraj — dodał pan Grothing-Pyle, zażywny mężczyzna o siwych włosach wzburzonych nieco od energicznego machania wachlarzem. — Nie chcę obrazić majora Heretforda ani jego ludzi — skinął oficerowi głową — ale trudno byłoby nie ulec takiemu żądaniu, a Francuzi z pewnością chętnie by pomogli Chińczykom w jego realizacji.
— I przejęli potem nasze placówki — dodał Staunton, a pozostali przytaknęli mu jednocześnie. — Przybycie Allegiance z pewnością zmienia postać rzeczy, szczególnie jeśli chodzi o możliwość stawienia oporu…
Hammond nie pozwolił mu dokończyć.
— Proszę o wybaczenie, ale muszę panu przerwać. Allegiance nie będzie brał udziału w żadnej akcji wymierzonej w cesarstwo chińskie: w żadnej, i proszę w ogóle o tym nie myśleć. — Mówił bardzo stanowczo, choć bez wątpienia był najmłodszy spośród zebranych przy stole, z wyjątkiem Heretforda. Wszyscy zesztywnieli, lecz Hammond nie zwrócił na to uwagi: — Naszym pierwszym i najważniejszym celem jest uzyskać przychylność chińskiego dworu dla naszego narodu i nie dopuścić do przymierza Chińczyków z Francuzami. Wszystko inne jest nieważne.
— Panie Hammond — powiedział Staunton — nie sądzę, by w ogóle istniała możliwość zawarcia takiego przymierza ani by było ono tak groźne, jak pan sobie wyobraża. Chińskie imperium nie jest potęgą militarną w stylu zachodnim, choć rozmiar kraju i liczebność smoków może zrobić wrażenie na kimś niedoświadczonym — Hammond zarumienił się po tym przytyku, zapewne celowym — a poza tym oni nie są zbyt zainteresowani sprawami europejskimi. Od wieków z zasady nie przejmują się tym, co się dzieje poza granicami.
— Z pewnością nawet pan rozważy fakt, że zadali sobie wiele trudu, aby wysłać księcia Yongxinga do Anglii, co oznacza, że zmiana polityki jest możliwa przy odpowiednim bodźcu — odpowiedział chłodno Hammond.
Długo jeszcze dyskutowali o tej i wielu innych sprawach, coraz bardziej uprzejmie. Laurence z trudem nadążał za rozmową, zaprawioną zupełnie nieznanymi mu nazwiskami, wydarzeniami i sprawami: jakieś lokalne rozruchy wieśniaków i sytuacja w Tybecie, gdzie najwyraźniej doszło do otwartej rebelii; deficyt handlowy i konieczność otworzenia kolejnych rynków w Chinach; kłopoty z Inkami na szlaku południowoamerykańskim.
Mimo iż Laurence nie potrafił wyciągnąć żadnych konkretnych wniosków, rozmowa coś mu uświadomiła. Coraz bardziej umacniał się w przekonaniu, że chociaż Hammond jest dobrze zorientowany, jego poglądy co do niemal wszystkich spraw pozostają w sprzeczności z ustalonymi opiniami pełnomocników Kompanii. Dyplomata poruszył na przykład kwestię pokłonu i uznał ją za nieistotną. Oznajmił, że oczywiście przejdą całą ceremonię i dzięki temu zmienią sytuację na lepsze, złagodzą skutki obraźliwego zachowania lorda Macartneya, który nie zgodził się na to podczas poprzedniej misji. Staunton z mocą zaprotestował.
— Jeśli ulegniemy w tym punkcie, nie uzyskawszy żadnych ustępstw, będą tylko mieli jeszcze gorszą opinię o nas. Lord Macartney odmówił nie bez przyczyny. W tej ceremonii biorą udział posłowie z ziem lennych, wasale chińskiego tronu, a skoro z tego właśnie powodu nie zgodziliśmy się na nią wcześniej, nie możemy przejść jej teraz, bo tym samym zaakceptowalibyśmy ich skandaliczne zachowanie wobec nas. Bardzo by to zaszkodziło naszej sprawie i zachęciło ich do dalszego traktowania nas w podobny sposób.
— Ośmielę się stwierdzić, że nic nie mogłoby zaszkodzić naszej sprawie bardziej niż odrzucenie zwyczajów potężnego i starego narodu na jego własnej ziemi tylko dlatego, że stoją one w sprzeczności z naszą etykietą — rzekł Hammond. — Zwycięstwo w tym punkcie będzie oznaczać porażkę na wszystkich innych frontach, o czym przekonała nas nieudana misja lorda Macartneya.
— Muszę panu przypomnieć, że Portugalczycy padali na twarz nie tylko przed cesarzem, lecz także przed jego portretami i listami, na każde żądanie mandarynów, a mimo to ich ambasada także nie przetrwała — powiedział Staunton.
Laurence wzdrygał się na myśl o tym, że musiałby się płaszczyć przed kimkolwiek, cesarzem Chin czy kimś innym, leczodniósł wrażenie, że nie tylko on skłania się ku opinii Stauntona. Tak wielkie poniżenie, jego zdaniem, mogłoby nawet wzbudzić odrazę w stronie, która domaga się wypełnienia rytuału, i doprowadzić do jeszcze bardziej pogardliwego traktowania Brytyjczyków. Przy obiedzie posadzono go po lewej ręce Stauntona i po bardziej swobodnej rozmowie jeszcze bardziej przekonał się do jego poglądów i jeszcze bardziej zwątpił w opinie Hammonda. W końcu wrócili na plażę, gdzie oczekiwali na przybycie łodzi.
— Najbardziej zaniepokoiły mnie wieści o francuskim pośle — powiedział Hammond, bardziej do siebie niż do Laurence’a. — De Guignes jest niebezpieczny. Szkoda, że Bonaparte nie przysłał tu kogoś innego!
Laurence nie odpowiedział. W głębi ducha musiał przyznać, że myśli podobnie o Hammondzie i żałuje, że zamiast niego nie wysłano kogoś innego.
Książę Yongxing powrócił wraz z towarzyszami pod koniec następnego dnia, lecz gdy zwrócono się do niego o pozwolenie na kontynuowanie podróży czy choćby opuszczenie portu, zdecydowanie odmówił i oznajmił, że Allegiance musi zaczekać na dalsze polecenia, choć nie wyjaśnił, skąd ani kiedy mają nadejść. Tymczasem lokalne statki odbywały pielgrzymki nawet podczas nocy, oświetlając sobie drogę zawieszonymi na dziobach dużymi papierowymi latarniami.
Następnego dnia Laurence’a bardzo wcześnie wybiła ze snu głośna sprzeczka za drzwiami. Roland zażarcie perorowała czystym, wysokim sopranem, posługując się na przemian angielskim i chińskim, którego nauczyła się od Temeraire’a.
— Co to za hałasy? — zawołał.
Uchyliła drzwi, tylko na tyle, że widać było jej oko i usta. Laurence dostrzegł nad jej ramieniem jednego z chińskich służących, który próbował dosięgnąć klamki, wyraźnie zniecierpliwiony.
— To Huang, sir, strasznie się piekli i mówi, że książę chce, żeby pan natychmiast przyszedł na pokład, chociaż wyjaśniłam mu, że dopiero co położył się pan spać po środkowej wachcie.
Laurence westchnął i przetarł twarz.
— Dobrze, Roland, powiedz mu, że przyjdę.
Nie miał najmniejszej ochoty wstawać. Podczas późnej wachty jedna z łodzi, pilotowana przez młodzieńca, który bardziej znał się na interesach niż na pływaniu, odwróciła się burtą do fali. Jej źle spuszczona kotwica uderzyła od spodu w burtę Allegiance i wybiła dziurę w ładowni, tak że woda zalała dopiero co zakupione zboże. Jednocześnie łódź się wywróciła, a jej pasażerowie, ubrani w ciężkie jedwabne stroje, nie byli w stanie dopłynąć do brzegu, mimo iż znajdował się całkiem niedaleko, i trzeba było ich wyłowić w świetle latarni. Tak więc była to długa i pracowita noc, a on musiał opanować sytuację, zanim wreszcie położył się do łóżka nad ranem. Przemył twarz letnią wodą z miski, ubrał niechętnie płaszcz i udał się na pokład.
Zobaczył, że Temeraire rozmawia z kimś. Dopiero po chwili Laurence uświadomił sobie, że jest to smok, taki, jakiego jeszcze nie widział.
— Laurence, to jest Lung Yu Ping — powiedział Temeraire, gdy Laurence wszedł na smoczy pokład. — Przyniosła nam listy.
Stanąwszy naprzeciwko smoczycy, Laurence stwierdził, że niemal dorównuje jej wzrostem: mniejsza od konia, miała szerokie, wypukłe czoło, długi, ostro zakończony pysk oraz mocno zapadniętą pierś, przez co przypominała bardziej charta. Na jej karku mogłoby usiąść najwyżej dziecko, a cała uprząż sprowadzała się do delikatnej obroży z żółtego jedwabiu, z której zwisała drobna siatka podobna do cienkiej kolczugi, pokrywająca pierś i podpięta złotymi pierścieniami do przednich łap.
Ta pozłacana siatka kontrastowała z bladozieloną skórą, a skrzydła były ciemnozielone, poprzecinane złotymi paskami. Także wyglądały dość niezwykle: były wąskie, zwężone i dłuższe od jej tułowia, nawet składały się na jej grzbiecie, a ich końce leżały na pokładzie niczym tren.
Kiedy Temeraire przedstawił ich po chińsku, smok przysiadł na tylnych łapach i ukłonił się. Laurence odpowiedział skłonem głowy, rozbawiony nieco faktem, że wita się ze smokiem tak jak z człowiekiem. Po wymianie uprzejmości smok wyciągnął szyję, by mu się lepiej przyjrzeć, i omiótł go wzrokiem od stóp do głów. Miał wielkie bursztynowe oczy, osłonięte grubymi powiekami.
Hammond rozmawiał z Sun Kaiem i Liu Bao, którzy trzymali osobliwy list, gruby i opatrzony wieloma pieczęciami, pokryty czarnym atramentem i cynobrowymi cętkami. Yongxing stał nieco z boku i czytał inną wiadomość, złożoną z ogromnych znaków nakreślonych na długiej rolce papieru. Nie podzielił się z nikim treścią, tylko zwinął list, oddał służącemu i dołączył do pozostałej trójki.
Hammond ukłonił się Chińczykom i podszedł do Laurence’a, by przetłumaczyć mu nowiny.
— Otrzymaliśmy polecenia — powiedział. — Okręt ma płynąć do Tien-sing, a my polecimy dalej, i upierają się, żebyśmy ruszali natychmiast.
— Polecenia? — zapytał skonsternowany Laurence. — Nie rozumiem. Kto je wydał? Niemożliwe, żeby już otrzymali odpowiedź z Pekinu. Przecież książę Yongxing wysłał do nich wiadomość zaledwie przed trzema dniami.
Temeraire przekazał pytanie Ping, a ta przechyliła głowę na bok i odpowiedziała niskim, mało kobiecym głosem, dudniącym w potężnej piersi.
— Mówi, że przyniosła wiadomość ze stacji przekaźnikowej w Heyuan, oddalonej o czterysta li, i leciała stamtąd nieco ponad dwie godziny — powiedział. — Nie mam pojęcia, jaka to odległość.
— Jedna mila to trzy li — wyjaśnił Hammond i zmarszczył czoło, przeliczając.
Laurence, bardziej biegły w rachunkach, wytrzeszczył oczy: jeśli to była prawda, oznaczało to, że Yu Ping przeleciała ponad sto dwadzieścia mil. W takim tempie, przy zmieniających się kurierach, wiadomość rzeczywiście mogła przybyć z Pekinu oddalonego o prawie dwa tysiące mil. Mimo wszystko nie mógł uwierzyć.
Yongxing usłyszał ich rozmowę i oznajmił zniecierpliwionym tonem:
— To wiadomość najwyższej wagi, przekazana dzięki Nefrytowym Smokom. Oczywiście przybyła z Pekinu. Kiedy przemawia cesarz, nie można sobie pozwalać na zwłokę. Jak szybko możecie się przygotować do podróży?
Wciąż nieco oszołomiony Laurence opanował się i zaprotestował. Oznajmił, że nie może opuścić pokładu Allegiance, ale musi zaczekać, aż Riley wydobrzeje. Yongxing nie musiał nawet się odzywać, bo Hammond głośno się sprzeciwił.
— Nie możemy już na samym początku obrażać cesarza — powiedział. — Allegiance z pewnością może pozostać w porcie na czas rekonwalescencji kapitana Rileya.
— Na litość boską, to tylko pogorszy sytuację — rzucił zniecierpliwiony Laurence. — Gorączka zabrała mu już połowę załogi i nie możemy pozwolić na to, żeby druga polowa zdezerterowała.
Ale argument Hammonda był nie do odparcia, szczególnie kiedy poparł go Staunton, który przybył na okręt, żeby zjeść z Laurence’em i Hammondem śniadanie.
— Obiecuję, że major Heretford i jego ludzie udzielą kapitanowi Rileyowi wszelkiej możliwej pomocy — oświadczył Staunton. — Ale zgadzam się. W tym kraju przywiązują dużą wagę do rytuałów i odrzucenie ceremonialnej etykiety zostałoby odebrane jako celowa zniewaga. Proszę nie zwlekać.
Po tej zachęcie, a także konsultacji z Franksem i Beckettem, którzy, opierając się bardziej na odwadze niż doświadczeniu, zapewnili go, że sobie poradzą, i wizycie u Rileya Laurence wreszcie ustąpił.
— W końcu nie stoimy przy nabrzeżu i mamy dość zapasów, więc teraz Franks może wciągnąć łodzie i zatrzymać ludzi na pokładzie — zauważył Riley. — Niestety, zostaniemy za wami daleko z tyłu, ale ja czuję się już o wiele lepiej, podobnie jak Purbeck. Wyruszymy najszybciej jak to możliwe i spotkamy się z wami w Pekinie.
Od razu pojawiły się kolejne problemy: zaczęto już się pakować, kiedy Hammond, ostrożnie rozeznawszy się w sytuacji, ustalił, że zaproszenie obejmuje tylko nielicznych. Laurence znalazł się na liście z konieczności jako pomocnik Temeraire’a, Hammond jako przedstawiciel króla uzyskał niechętną zgodę, ale ze zgrozą odrzucono pomysł, że zabierze się z nimi załoga smoka, przypięta do uprzęży.
— Nigdzie nie polecę bez załogi, która strzegłaby Laurence’a — rzucił Temeraire, usłyszawszy o problemach, i oznajmił to samemu Yongxingowi, pełen najgorszych podejrzeń. Dla podkreślenia zaparł się mocno na pokładzie, owinięty ogonem, jakby chciał sprawić wrażenie, że nie ruszy się z miejsca. Szybko zaproponowano kompromis: Laurence wyznaczy dziesięciu członków swojej załogi i zabiorą ich inne chińskie smoki, którym wypada się zniżyć do takiej posługi.
— Chciałbym się dowiedzieć, co może zdziałać dziesięciu ludzi w środku Pekinu — zauważył cierpko Granby, kiedy Hammond przedstawił w kajucie propozycję Chińczyków; wciąż nie mógł wybaczyć dyplomacie, że ten nie pozwolił na śledztwo po zamachu na Laurence’a.
— A ja chciałbym się dowiedzieć, co mogłaby pana zdaniem zdziałać setka ludzi w wypadku ataku armii cesarskiej — odpowiedział równie ostro Hammond. — Tak czy owak, nic więcej nie wskóramy. Zdrowo musiałem się napocić, żeby pozwolili nam zabrać tę dziesiątkę.
— W takim razie musi nam to wystarczyć — odparł Laurence, nie podnosząc nawet wzroku. Przebierał właśnie odzież i odrzucał bardziej znoszone podczas podróży ubrania. — Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to przede wszystkim musimy mieć pewność, że Allegiance rzuci kotwicę w odległości, którą Temeraire będzie mógł pokonać bez trudu w jednym locie. — Odwrócił się do Stauntona, którego zaprosił na pokład, i rzekł: — Czy zgodziłby się pan towarzyszyć kapitanowi Rileyowi, jeśli pozwalają na to pańskie obowiązki? Po naszym odlocie jednocześnie straci tłumaczy i glejt chińskich posłów. Martwię się, że może mieć jakieś kłopoty podczas podróży na północ.
— Jestem całkowicie do pańskiej i jego dyspozycji — powiedział Staunton i skłonił głowę.
Hammond nie wyglądał na zbyt zadowolonego, ale w tych okolicznościach nie mógł protestować, więc Laurence ucieszył się, że dzięki temu politycznemu posunięciu zyskał możliwość korzystania z rad Stauntona, nawet jeżeli ten dołączy do niego później.
Oczywiście Granby będzie mu towarzyszył, więc Ferris musiał przejąć dowództwo nad tymi, którzy zostaną na transportowcu; co do innych wybór był o wiele trudniejszy. Laurence nie chciał nikogo faworyzować, lecz nie zamierzał też zabierać Ferrisowi wszystkich najlepszych ludzi. Ostatecznie zdecydował się na Keynesa i Willoughby’ego z obsługi naziemnej: polegał na opinii lekarza i choć miał zostawić uprząż, to uznał, że powinien zabrać ze sobą chociaż jednego uprzężnika, aby ten pokierował pozostałymi, gdyby trzeba było włożyć Temeraire’owi jakąś prowizoryczną uprząż.
Porucznik Riggs przerwał jego naradę z Granbym i z pasją poprosił o włączenie go do grupy wraz z czterema najlepszymi strzelcami.
— Tutaj nas nie potrzebują, mają na pokładzie piechotę morską, a gdyby coś poszło źle, to z karabinów będzie największy pożytek — powiedział.
Miał rację z taktycznego punktu widzenia, lecz tak naprawdę strzelcy należeli do największych awanturników wśród młodych oficerów, więc Laurence nie chciał zabierać aż czterech z nich na dwór cesarski po siedmiu miesiącach spędzonych na morzu. z pewnością za obrazę jakiejś chińskiej damy czekałaby ich surowa kara, a on przecież będzie zbyt zajęty, żeby mieć ich na oku przez cały czas.
— Weźmy pana Dunne’a i pana Hackleya — powiedział wreszcie Laurence. — Nie. Rozumiem pańską argumentację, panie Riggs, ale do tego zadania potrzebujemy zrównoważonych ludzi, którzy nie przysporzą kłopotów. Myślę, że się rozumiemy. Dobrze. John, weźmiemy też Blythe’a i Martina z topmanów.
— Zostaje jeszcze dwóch — rzekł Granby, dodając nowe nazwiska do listy.
— Nie mogę zabrać Bayleswortha, bo Ferris będzie potrzebował godnego zaufania zastępcy — powiedział Laurence, rozpatrzywszy kandydaturę ostatniego porucznika. — Weźmy więc Therrowsa z bellmanów. I jeszcze Digby’ego: trochę za młody, ale dobrze się sprawuje i przyda mu się nowe doświadczenie.
— Zbiorę ich na pokładzie za piętnaście minut, sir — powiedział Granby, wstając.
— Dobrze. I przyślij tutaj Ferrisa — rzekł Laurence, już pisząc rozkazy. — Panie Ferris, polegam na pańskiej ocenie sytuacji — podjął, kiedy zjawił się drugi oficer. — Trudno przewidzieć, co się może wydarzyć w tych okolicznościach. Wypisałem oficjalne rozkazy, na wypadek gdybym zaginął wraz z panem Granbym. Jeśli tak się stanie, musi pan przede wszystkim zadbać o bezpieczeństwo Temeraire’a, a także załogi, oraz o powrót do Anglii.
— Tak jest, sir — odparł przybity Ferris i wziął zalakowany pakiet; nie poprosił o włączenie go do odlatującej grupy, tylko wyszedł posłusznie z opuszczoną głową.
Laurence dokończył pakowanie kufra: na szczęście już na samym początku podróży złożył najlepszy mundur i kapelusz na dnie skrzyni, owinięte w papier i tkaninę nieprzemakalną, bo chciał zachować to ubranie na spotkania dyplomatyczne. Przebrał się w skórzany płaszcz i spodnie z grubego sukna, które zwykle ubierał do lotu; niezbyt jeszcze zniszczone, były jednocześnie bardziej wytrzymałe i odporne na taką podróż. Spośród koszul tylko dwie nadawały się do zabrania; dorzucił do nich kilka drobiazgów, a resztę ubrań zwinął w tobołek i upchnął w szafce.
— Boyne — zawołał, gdy wystawił głowę za drzwi i zauważył marynarza zajętego splataniem liny. — Zanieś to na pokład, dobrze?
Pozbywszy się kufra, nakreślił kilka słów do matki i do Jane i zaniósł listy do Rileya. Ten drobny rytuał tylko wzmocnił w nim wrażenie, że szykuje się do jakiejś bitwy.
Ludzie już czekali na niego, kiedy przybył na pokład, a ich kufry i torby ładowano do szalupy. Bagaże posłów zdecydowano się pozostawić na okręcie, po tym jak Laurence podkreślił, że na ich wyładowanie potrzeba będzie niemal całego dnia; ale i tak Chińczycy zabrali o wiele więcej niż załoga, choć były to tylko naprawdę niezbędne rzeczy. Yongxing był na smoczym pokładzie i wręczał Lung Yu Ping zalakowany list. Najwyraźniej nie widział w tym nic dziwnego, że przekazuje list bezpośrednio smokowi, pozbawionemu jeźdźca, Yu Ping zaś ujęła wprawnie przesyłkę w długie pazury, tak jakby to były palce. Potem wsunęła ostrożnie list do pozłacanej siatki na brzuchu.
Skłoniła się Laurence’owi i Temeraire’owi i ruszyła trochę niezdarnie, powłócząc skrzydłami, lecz gdy znalazła się na skraju pokładu, rozłożyła je szeroko, zatrzepotała nimi lekko i skoczyła z impetem w powietrze, tak że już po chwili zamieniła się w ledwie widoczną w górze małą plamkę.
— Och — sapnął Temeraire z uznaniem, patrząc za nią. — Lata bardzo wysoko. Ja nigdy się nie wzniosłem na taką wysokość.
Laurence także był pod wrażeniem i jeszcze przez kilka minut obserwował smoczycę przez lunetę. W tym czasie zupełnie już zniknęła, mimo iż dzień był pogodny.
Staunton odciągnął Laurence’a na bok.
— Czy mogę coś zasugerować? Proszę zabrać dzieci. Z doświadczenia wiem, że mogą okazać się przydatne. Nic tak nie podkreśla pokojowych intencji jak obecność dzieci, a Chińczycy darzą szczególnym szacunkiem rodzicielstwo, niezależnie od tego, czy chodzi o więzy krwi czy adopcję. Można powiedzieć, że jest pan ich opiekunem, i myślę, że zdołam namówić Chińczyków, żeby dołączyli je do tej dziesiątki.
Roland usłyszała tę rozmowę i wraz z Dyerem ustawiła się na baczność, z niemą prośbą w błyszczących oczach. Laurence z niechęcią powiedział:
— No cóż… jeśli Chińczycy nie będą mieli nic przeciwko temu, żeby je dołączyć…
Nie potrzeba było większej zachęty. Oboje znikli pod pokładem i wrócili ze swoimi torbami, zanim jeszcze Staunton skończył negocjacje.
— Wciąż wydaje mi się to bardzo głupie — powiedział Temeraire szeptem, a przynajmniej tak mu się wydawało. — Z łatwością mógłbym zabrać was wszystkich, a także to, co zapakowano do łodzi. Skoro mam lecieć w grupie, to potrwa to znacznie dłużej.
— Zgadzam się z tobą, ale nie wracajmy już do tego tematu — rzucił Laurence zmęczonym głosem i oparł się o bok Temeraire’a, głaszcząc go po nosie. — To zajmie o wiele więcej czasu niż moglibyśmy go oszczędzić dzięki jakiemukolwiek innemu środkowi transportu.
Temeraire trącił go czule pyskiem i Laurence zamknął oczy na moment. Rozkoszował się chwilą ciszy po trzygodzinnych gorączkowych przygotowaniach, czując, jak ogarnia go zmęczenie po niemal nieprzespanej nocy.
— No dobrze, jestem gotów — powiedział i wyprostował się. Granby stał obok. Laurence nasunął kapelusz i skinął głową w stronę załogi. Jego podwładni salutowali, niektórzy nawet mówili:
— Powodzenia, sir.
— Szczęśliwej podróży, sir.
Uścisnął dłoń Franksowi i przeszedł przez burtę przy akompaniamencie fujarek i bębnów. Reszta załogi czekała już w szalupie. Yongxing i posłowie zostali już opuszczeni do łodzi na krześle bosmańskim i siedzieli na rufie pod baldachimem, chowając się przed słońcem.
— Dobrze, panie Tripp. Ruszajmy — powiedział Laurence do midszypmena.
Wysokie i pochyłe burty okrętu zaczęły się oddalać, kiedy postawili żagiel gaflowy i popłynęli z południowym wiatrem obok Makau i ku rozległej delcie rzeki Xi Jiang.
Nie popłynęli łukiem rzeki do Whampoa i Kantonu, lecz skręcili we wcześniejszą wschodnią odnogę, która prowadzi do miasta Dongguan. Niekiedy pchał ich wiatr, niekiedy wiosłowali, by pokonać słaby prąd, i mijali szachownice pól ryżowych na obu brzegach, lśniących soczystą zielenią. Smród obornika wisiał nad rzeką niczym zwały chmur.
Laurence drzemał niemal przez całą drogę, tylko częściowo świadomy bezowocnych prób zachowania ciszy, podejmowanych przez załogę. Starali się porozumiewać szeptem, w rezultacie czego każde polecenie trzeba było powtórzyć trzykrotnie, po raz ostatni normalnym już głosem. Każdy błąd, tak jak zbyt gwałtowne upuszczenie zwoju liny czy potknięcie się o poprzeczną ławkę, wywoływał burzę inwektyw i upomnień o wiele głośniejszych niż sam hałas. Tak czy inaczej, Laurence spał, czy też niemal spał, i tylko co pewien czas otwierał oczy i spoglądał w górę, by się upewnić, że Temeraire wciąż leci nad nimi.
Obudził się z głębszego snu po zmroku: zwijano żagiel, a parę chwil potem barkas uderzył łagodnie o nabrzeże. Operacji cumowania towarzyszyły tradycyjne ciche przekleństwa. W świetle latarni ich łodzi, jedynej w okolicy, zobaczyli szerokie schody opadające do samej wody, których najniższe stopnie ginęły pod powierzchnią rzeki; po obu stronach majaczyły wyciągnięte na brzeg dżonki.
Z głębi lądu wynurzyła się procesja latarni, co oznaczało, że mieszkańcy zostali zawiadomieni o ich przybyciu. Ogromne rozjarzone kule pomarańczowoczerwonego jedwabiu, rozciągniętego na bambusowym szkielecie, odbijały się na powierzchni wody niczym płomienie. Niosący lampy ustawili się elegancko wzdłuż murów a zaraz potem na ich łódź wspięło się mnóstwo Chińczyków, którzy chwytali poszczególne bagaże i podawali je dalej, nie pytając nikogo o pozwolenie i pokrzykując wesoło podczas pracy.
W pierwszej chwili Laurence chciał zaprotestować, lecz szybko zorientował się, że nie ma powodu, ponieważ cała operacja przebiegała bardzo sprawnie. Przy schodach usadowił się urzędnik z niedużym stolikiem, który zapisywał informacje o pakunkach na papierowym zwoju i stawiał wyraźny znak na każdym przedmiocie. Tak więc Laurence wstał i spróbował dyskretnie rozluźnić kark, obracając głowę w jedną i w drugą stronę i unikając niegodnego przeciągania się. Yongxing wysiadł już z łodzi i udał się do niedużego pawilonu na brzegu; z jego wnętrza dochodził grzmiący głos Liu Bao domagającego się „wina”, które to słowo rozpoznawał już nawet Laurence, natomiast Sun Kai rozmawiał na brzegu z miejscowym mandarynem.
— Czy będzie pan tak dobry i zapyta urzędników, gdzie wylądował Temeraire? — zwrócił się Laurence do Hammonda.
Hammond ze zmarszczonymi brwiami wypytał ludzi na brzegu i wyszeptał do Laurence’a:
— Mówią, że zabrano go do Pawilonu Cichych Wód, a my mamy spać gdzie indziej. Proszę od razu głośno zaprotestować, żebym mógł wdać się z nimi w sprzeczkę. Nigdy nie możemy pozwolić na to, żeby nas z nim rozdzielili.
Laurence, który normalnie i tak natychmiast narobiłby wrzawy, był skonsternowany tą prośbą o odegranie komedii. Jąkając się nieco, przemówił podniesionym głosem, choć z niejaką nieśmiałością:
— Chcę natychmiast zobaczyć się z Temeraire’em i upewnić się, że nic mu nie jest.
Hammond od razu odwrócił się do Chińczyków, rozkładając ręce w przepraszającym geście bezradności, i oznajmił coś z naciskiem. Laurence ujrzał, że są niezadowoleni, i ze wszystkich sił postarał się przybrać zaciętą minę, choć w głębi ducha czuł się głupio i był zły na siebie. W końcu Hammond odwrócił się do niego i oznajmił zadowolony:
— Doskonale. Zaprowadzą nas do niego.
Uspokojony Laurence skinął głową, po czym odwrócił się do załogi.
— Panie Tripp, ci panowie tutaj wskażą wam, gdzie będziecie spać. Spotkamy się rano, zanim wrócicie na Allegiance.
Midszypmen dotknął dłonią kapelusza, a Laurence wszedł na schody.
Bez zbędnej dyskusji Granby ustawił ludzi w luźnym szyku wokół Laurence’a i ruszyli szerokimi brukowanymi drogami za podskakującą delikatnie latarnią przewodnika. Laurence dostrzegł zarys wielu niedużych domów po obu stronach drogi, a także głębokie koleiny w brukowej kostce, o krawędziach wygładzonych upływem czasu. Po całym dniu spędzonym na drzemce był teraz całkowicie rozbudzony, a mimo to miał wrażenie, że śni, kiedy szedł w ciemności po tym obcym kraju, miękkie czarne buty przewodnika szurały na kamieniach, dym z palenisk unosił się z pobliskich domów, słabe światło przenikało przez siatki w oknach, a w pewnym momencie dobiegł go nawet urywek nieznanej piosenki, śpiewanej przez jakąś kobietę.
Wreszcie dotarli na koniec prostej szerokiej drogi, przewodnik poprowadził ich w górę schodami do pawilonu, między malowanymi drewnianymi kolumnami, które podpierały dach tak wysoki, że ginął w ciemności. Dudniące oddechy smoków rozbrzmiewały w na wpół otwartym pomieszczeniu, a płowe światła latarni, odbijające się od łusek, wiodły we wszystkie strony, jak stosy skarbów zgromadzone wokół wąskiego przejścia. Hammond odruchowo przesunął się do środka ich grupy, a raz wstrzymał oddech, kiedy blask latarni padł na smocze oko z uchyloną powieką, zamieniając je w lśniący złoty krążek.
Minęli inne kolumny i weszli do ogrodu. W ciemności słychać było płynącą strużką wodę, w górze zaś szeptały ocierające się o siebie szerokie liście. Spało tam kilka innych smoków, a jeden z nich leżał wyciągnięty w poprzek ścieżki. Przewodnik trącił go drzewcem latarni i smok się odsunął, pomrukując zrzędliwie i nie otwierając nawet oczu. Potem weszli po schodach do kolejnego pawilonu, mniejszego niż ten pierwszy, i w końcu zobaczyli Temeraire’a, który odpoczywał tam samotnie, zwinięty w kłębek.
— Laurence? — powiedział Temeraire, po czym uniósł łeb i z radością trącił go pyskiem. — Zostaniesz? Dziwnie jest znowu spać na lądzie. Mam wrażenie, że ziemia się kołysze.
— Jasne — odparł Laurence, a załoga rozłożyła się na ziemi bez szemrania: noc była ciepła, a podłogę pawilonu wyłożono drewnianymi panelami, przyjemnie wygładzonymi przez czas. Laurence ułożył się jak zwykle na przedniej łapie Temeraire’a, a ponieważ nie był senny, oznajmił Granby’emu, że obejmie pierwszą wartę. — Dali ci coś do jedzenia? — zapytał Temeraire’a, gdy wszyscy już leżeli wygodnie.
— Och, tak — odparł sennie Temeraire. — Ogromną pieczoną świnię i jakieś duszone grzyby. Najadłem się do syta. W końcu lot nie był trudny, a widoki przed zapadnięciem ciemności niezbyt ciekawe, może z wyjątkiem tych dziwnych pól zalanych wodą.
— To pola ryżowe — wyjaśnił Laurence, lecz Temeraire już zdążył zasnąć i po chwili rozległo się jego chrapanie, o wiele głośniejsze w tym miejscu, mimo iż pawilon nie miał ścian.
Noc była cicha, a komary nie dokuczały zbytnio. Najwyraźniej nie interesowało ich suche ciepło smoczego ciała. Dach zasłaniał niebo, więc Laurence stracił poczucie czasu. Nic nie mąciło bezruchu poza jednym momentem, kiedy na dziedzińcu wylądował smok i zwrócił ku nim opalizujące oczy, odbijające blask księżyca tak jak oczy kota. Lecz smok nie zbliżył się do ich pawilonu i zaraz odszedł w ciemność.
Kiedy Granby obudził się, by przejąć wartę, Laurence ułożył się do snu. Także miał wrażenie, dobrze mu znane, że ziemia się kołysze, jego ciało pamiętało o falowaniu oceanu nawet teraz, kiedy już zeszli na ląd.
Po przebudzeniu wpatrywał się zdumiony w feerię barw: dopiero po chwili zorientował się, że to drewniany sufit, pomalowany w różnobarwne desenie powleczone emalią i złoceniami. Usiadł i rozejrzał się z ciekawością: okrągłe kolumny, pomalowane na ciemnoczerwono i osadzone na kwadratowych cokołach z białego marmuru, podtrzymywały dach o wysokości co najmniej trzydziestu stóp: Temeraire mógł bez trudności wejść do środka.
Fasada pawilonu wychodziła na dziedziniec raczej ciekawy niż piękny: wybrukowano go szarym kamieniem wokół krętej ścieżki z czerwonego kamienia i udekorowano drzewami i kamieniami o dziwacznych kształtach. Oczywiście były tam też smoki: cztery wyciągnęły się w różnych pozach, a jeden już nie spał i z zapałem doprowadzał się do porządku nad rozległym stawem, wypełniającym cały północno-wschodni róg dziedzińca. Skóra smoka miała kolor szaroniebieski, dość podobny do obecnej barwy nieba, a końce wszystkich czterech pazurów u każdej łapy były pomalowane na jasnoczerwono. Laurence patrzył, jak smok kończy poranne oblucje i wznosi się w powietrze.
Pozostałe smoki na dziedzińcu wydawały się należeć do tej samej rasy, choć różniły się rozmiarami, odcieniem skóry oraz liczbą i rozmieszczeniem rogów. Ponadto jedne miały gładkie grzbiety, a z pleców innych wyrastały rogowe grzebienie. Niebawem z dużego pawilonu wzniesionego od południowej strony dziedzińca wynurzył się smok zupełnie innej maści: większy, szkarłatnoczerwony, ze złocistymi pazurami i jasnożółtym grzebieniem, który biegł od głowy uzbrojonej w liczne rogi w dół pleców. Smok napił się wody ze stawu i ziewnął przeciągle ukazując podwójny rząd niedużych, lecz groźnie wyglądających zębów i cztery długie, zakrzywione kły jadowe. Od strony wschodniej i zachodniej dziedzińca odchodziły węższe pomieszczenia, z małymi sklepionymi przejściami w ścianach, łączące oba pawilony, czerwony smok podszedł do jednego z przejść i ryknął coś do środka.
Po kilku chwilach wyszła stamtąd zaspana kobieta i przetarła oczy, mrucząc coś pod nosem. Laurence spojrzał na nią i zaraz odwrócił wzrok, zażenowany, ponieważ kobieta była naga od pasa w górę. Smok trącił ją pyskiem i wepchnął do wody. Niewątpliwie orzeźwiło to kobietę, ponieważ podniosła się, parskając, i wrzasnęła coś do uśmiechniętego smoka, zanim znikła w przejściu. Wróciła po kilku minutach, całkiem ubrana w pikowany kaftan i suknię z granatowej bawełny w szerokie czerwone pasy, z szerokimi rękawami, niosąc uprząż, zapewne jedwabną. Włożyła ją smokowi zupełnie sama, wciąż utyskując głośno. Laurence mimowolnie pomyślał o Maksimusie i Berkleyu, choć Berkley w całym swoim życiu nie wypowiedział tylu słów jednym ciągiem: tamci też sobie często docinali.
Sprawdziwszy uprząż, chińska awiatorka wspięła się na smoka i oboje wznieśli się w powietrze, udając się do swoich obowiązków, jakiekolwiek one były. Teraz już zaczęły się wiercić pozostałe smoki, a trzy kolejne z tych dużych szkarłatnych wyszły z pawilonu. Po nich pojawiło się więcej ludzi: mężczyźni wyszli ze wschodniego pomieszczenia, kobiety zaś z zachodniego.
Sam Temeraire także drgnął i otworzył oczy.
— Dzień dobry — powiedział, ziewając, i zaraz dodał: — Och! — Otworzył szeroko oczy, podziwiając bogate wnętrze pawilonu i krzątaninę. na dziedzińcu. — Nie wiedziałem, że to jest takie wielkie i że mieszka tu tyle smoków — powiedział nieco podenerwowany. — Mam nadzieję, że są przyjaźnie nastawione.
— Z pewnością będą miłe, kiedy się dowiedzą, skąd przybywasz — rzekł Laurence i zszedł na ziemię, by Temeraire mógł wstać. Powietrze było parne i wilgotne, a niebo szare, co zdaniem Laurence’a oznaczało kolejny upalny dzień. — Lepiej dobrze się napij — powiedział. — Nie wiadomo, jak często zechcą dzisiaj robić przerwy w podróży.
— Masz rację — odparł niechętnie Temeraire, po czym wyszedł z pawilonu na dziedziniec. W tej samej chwili krzątanina ustała; smoki i ich opiekunowie patrzyli oniemiali, a potem wszyscy się cofnęli.
Na początku Laurence był wstrząśnięty i urażony, lecz potem zobaczył, że wszyscy, smoki i ludzie, skłonili głowy jak najniżej. Tylko zrobili przejście do stawu dla Temeraire’a.
Panowała cisza. Temeraire ruszył niepewnie do stawu między smokami, zaspokoił szybko pragnienie i wrócił na górę do pawilonu. Dopiero gdy zniknął, wszyscy znowu się ożywili, choć już tak nie hałasowali i co chwilę zerkali do pawilonu, niby zupełnie przypadkowo.
— To bardzo miło, że pozwoliły mi się napić — powiedział niemal szeptem Temeraire — ale wolałbym, żeby się tak na mnie nie gapiły.
Smoki wyraźnie się ociągały, lecz ostatecznie większość z nich odleciała jeden po drugim, poza kilkoma wyraźnie starszymi niż pozostałe, o czym świadczyły między innymi wyblakłe na końcach łuski; te wyciągnęły się wygodnie w słońcu na kamiennym dziedzińcu. Nieco wcześniej obudził się Granby i reszta załogi, która przyglądała się wszystkiemu z takim samym zainteresowaniem, z jakim smoki wpatrywały się w Temeraire’a. Wreszcie wszyscy wstali, poprawiając ubrania.
— Chyba przyślą kogoś po nas — powiedział Hammond, bezskutecznie wygładzając pogniecione spodnie; w przeciwieństwie do awiatorów, którzy włożyli na drogę strój do lotu, on ubrał się dość oficjalnie.
Chwilę później na dziedzińcu pojawił się Ye Bing, jeden z młodszych członków świty księcia ze statku, i pomachał ręką, by zwrócić na siebie ich uwagę.
Laurence nie był przyzwyczajony do śniadań składających się z gotowanego ryżu zmieszanego z suszoną rybą i plasterkami przeraźliwie przebarwionego jajka, podanego z ociekającymi tłuszczem kawałkami chrupiącego, jasnego chleba. Odsunął jajka na bok i zmusił się do jedzenia, stosując się do tej samej rady, której udzielił Temeraire’owi; ale w głębi duszy marzył o właściwie usmażonym jajku na bekonie. Liu Bao trącił Laurence’a w ramię pałeczkami do jedzenia, pokazał na jajko i coś powiedział: pochłaniał właśnie swoją porcję z wyraźnym apetytem.
— Jak myślicie, co z nimi jest nie tak? — szepnął Granby, z powątpiewaniem trącając jajka na swoi talerzu.
Hammond zadał pytanie Liu Bao i wyjaśnił z równym powątpiewaniem:
— Mówi, że to są tysiącletnie jaja. — Wykazując więcej odwagi niż inni Anglicy, sięgnął po plasterek jajka i wsunął do ust. Pogryzł dobrze i przełknął, po czym zastanawiał się chwilę, podczas gdy pozostali czekali na jego opinię. — Smakuje prawie jak marynowane — oświadczył. — Ale na pewno nie jest zepsute.
Zjadł kolejny plasterek, a w końcu całą porcję. Laurence nie dał się przekonać i nie tknął żółtozielonej papki.
Posiłek spożyli w czymś w rodzaju sali gościnnej, położonej blisko smoczego pawilonu; czekali tam już na nich marynarze, szczerzący się dość złośliwie. Byli tak samo niezadowoleni z tego, że ominą ich dalsze przygody, jak pozostający na okręcie awiatorzy, i nie omieszkali też wygłosić paru uwag na temat jedzenia, jakiego Laurence i reszta mogli jeszcze się spodziewać. Po śniadaniu Laurence pożegnał się z Trippem.
— I proszę przekazać kapitanowi Rileyowi, że wszystko jest w idealnym porządku, dokładnie w tych słowach — powiedział.
Wcześniej umówił się z nim, że każda inna wiadomość, bez względu na to, jak uspokajająca, będzie oznaczała, że coś poszło źle.
Na drodze czekały na nich wozy zaprzęgnięte w muły, pozbawione resorów i wyciosane z surowego drewna; ich bagaż zabrano już wcześniej. Laurence wspiął się na wóz i przytrzymał mocno, gdy ruszyli z turkotem. W świetle dnia ulice wcale nie robiły lepszego wrażenia: były bardzo szerokie, ale wyłożone starym, okrągłym brukiem, którego zaprawa już dawno zwietrzała. Koła toczyły się głębokimi koleinami wyżłobionymi między kamieniami, podskakując na nierównej nawierzchni.
Mijali wielu ludzi zajętych różnymi pracami, którzy przyglądali im się z zaciekawieniem lub wręcz szli za nimi przez jakiś czas.
— I to nawet nie jest miasto? — Granby rozejrzał się z zainteresowaniem, usiłując z grubsza policzyć gapiów. — Jak na zwykłe miasteczko, całkiem dużo ludzi.
— Według naszych ostatnich szacunków kraj liczy jakieś dwieście milionów mieszkańców — powiedział z roztargnieniem Hammond, zajęty robieniem notatek w dzienniku. Laurence pokręcił głową: populacja Chin była ponad dziesięć razy większa od populacji Anglii.
Zaraz potem jeszcze bardziej się zdziwił, bo zobaczył smoka kroczącego drogą w przeciwnym kierunku. Kolejny z tych niebieskoszarych, w dziwnej jedwabnej uprzęży i z wydatnym napierśnikiem; kiedy go minęli, Laurence ujrzał za nim trzy małe smoki, dwa tej samej maści, trzeci zaś czerwony, w uprzężach przytrzymywanych czymś w rodzaju szelek.
I nie był to jedyny smok, jakiego widzieli na ulicach: niedługo potem minęli posterunek wojskowy, gdzie na dziedzińcu odbywali musztrę ubrani na niebiesko piechurzy, a przed bramą siedziała para ogromnych czerwonych smoków kibicujących swoim kapitanom, którzy grali w kości. Nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi; obładowani wieśniacy przechodzili szybko obok nich, czasem gramoląc się przez wyciągniętą smoczą łapę, kiedy nie było innej drogi.
Temeraire czekał na nich na polu w towarzystwie dwóch niebieskoszarych smoków, wyposażonych w uprząż z siatkami, do których pakowano bagaże. Smoki prowadziły cichą rozmowę, zerkając z boku na Temeraire’a. Ten miał dość strapioną minę i bardzo ucieszył się na widok Laurence’a.
Gdy skończono załadunek, oba smoki przysiadły na czterech łapach, tak by pomocnicy mogli się na nie wspiąć i ustawić na grzbietach nieduże pawilony, bardzo podobne do namiotów używanych przez brytyjskich awiatorów podczas długich lotów. Jeden z pomocników oznajmił coś Hammondowi i wskazał niebieskiego smoka z lewej.
— Mamy lecieć na tym — powiedział Hammond do Laurence’a, po czym zadał jakieś pytanie Chińczykowi, a ten pokręcił głową i udzielił stanowczej odpowiedzi, wskazując drugiego smoka.
Zanim przetłumaczono tę odpowiedź, Temeraire z oburzeniem przysiadł na tylnych łapach.
— Laurence nie poleci na innym smoku — oświadczył, po czym władczo przysunął do siebie Laurence’a, omal go nie przewracając.
Hammond nie musiał tego powtarzać po chińsku.
Laurence nie zdawał sobie sprawy, że Chińczycy nie życzą sobie, aby nawet on podróżował na Temerairze. Nie podobało mu się to, że smok będzie musiał odbyć taką długą podróż bez towarzystwa, lecz z drugiej strony uznał, że to nic wielkiego. W końcu będą lecieć razem, w zasięgu wzroku, a Temeraire będzie bezpieczny.
— Tylko ta jedna podróż — zwrócił się do Temeraire’a i był zaskoczony, kiedy od razu sprzeciwił się temu Hammond.
— Nie. To jest nie do przyjęcia, nie ma o tym mowy — rzucił dyplomata.
— Właśnie — zgodził się Temeraire i nawet warknął, gdy Chińczyk próbował upierać się przy swoim.
— Panie Hammond — powiedział Laurence, ożywiony pewną myślą. — Proszę im powiedzieć, że jeśli problemem jest uprząż, to mogę się przypiąć do łańcucha wisiora Temeraire’a. Nic mi się nie stanie, jeśli nie będę musiał się przemieszczać.
— To ich powinno przekonać — dodał zadowolony Temeraire i natychmiast przedstawił propozycję, która ostatecznie została przyjęta, choć bez entuzjazmu.
— Kapitanie, czy mogę prosić na słowo? — Hammond odciągnął go na bok. — Ta próba odpowiada wczorajszej taktyce. Nalegam, aby pod żadnym pozorem nie zgadzał się pan na podobne sugestie, gdybyśmy się rozdzielili. Proszę zachować czujność przy kolejnych próbach rozłączenia pana z Temeraire’em.
— Rozumiem i bardzo dziękuję za radę — odparł ponuro Laurence i spojrzał z ukosa na Yongxinga.
Podejrzewał, że to książę stoi za wszystkim, choć nie odezwał się ani słowem podczas dyskusji, a liczył na to, że nieudane próby rozdzielenia ich jeszcze na pokładzie przynajmniej zapobiegną podobnym rzeczom w przyszłości.
Po tym spięciu na początku długa podróż przebiegła bez przygód, jeśli nie liczyć tego, że co jakiś czas żołądek podchodził Laurence’owi do gardła, gdy Temeraire nurkował gwałtownie, by przyjrzeć się czemuś na ziemi: łańcuch nie był nieruchomy i przesuwał się bardziej niż uprząż. Temeraire był o wiele szybszy od dwóch smoków, i bardziej wytrzymały, tak więc bez trudności mógł je dogonić, nawet jeśli zostawał z tyłu na pół godziny. Laurence’owi rzuciła się w oczy przede wszystkim żywiołowość ludności: trudno było zobaczyć dłuższy odcinek lądu, na którym nic by nie uprawiano, także na wszystkich znaczniejszych akwenach wodnych widać było łodzie płynące we wszystkie strony. Imponujące były też rozmiary kraju: lecieli od rana do wieczora, z godzinną przerwą na posiłek w południe, a dni były tutaj długie.
Po dwóch dniach niemal bezkresne płaskie równiny, pokryte szachownicami pól ryżowych i poznaczone licznymi strumieniami, przeszły we wzgórza, a potem powoli w coraz wyraźniejsze wypukłości gór. Mijali kolejne wioski i miasteczka rozmaitych rozmiarów, a od czasu do czasu ludzie pracujący w polu przerywali pracę i patrzyli za nimi, jeśli tylko Temeraire leciał na tyle nisko, by mogli rozpoznać, że jest Niebiańskim. Początkowo Laurence uznał rzekę Jangcy za kolejne jezioro; całkiem duże, choć nie nadzwyczajne, szerokie na jakąś milę, zasnute od wschodu i zachodu ścianą gęstej, szarej mżawki. I dopiero gdy znaleźli się bezpośrednio nad wodą, zorientował się, że widzi potężną rzekę, upstrzoną licznymi dżonkami, które pojawiały się i znikały we mgle.
Po dwóch nocach spędzonych w mniejszych miasteczkach Laurence zaczął nabierać przekonania, że miejsce ich pierwszego noclegu było wyjątkowe, lecz gdy zatrzymali się na nocleg w mieście Wuchang, tamto przeżycie zupełnie straciło znaczenie: osiem ogromnych pawilonów ustawionych w ośmiobok łączyły węższe, zamknięte pomieszczenia, a teren w środku należało raczej nazwać parkiem niż ogrodem. Roland i Dyer próbowali dla zabawy policzyć smoki zamieszkujące kompleks, lecz zrezygnowali, doliczywszy się trzydziestu; pogubili się, gdy grupa małych, purpurowych smoków wylądowała na ziemi i przebiegła przez pawilon, śmigając skrzydłami i łapami, zbyt szybko, by dało się je policzyć.
Temeraire zapadł w drzemkę. Laurence odstawił miskę: kolejny prosty posiłek składający się z ryżu z warzywami. Większość jego ludzi już spała, zawinięta w płaszcze, a pozostali siedzieli w milczeniu. Zza ścian pawilonu dochodził równomierny szum deszczu, stukającego o zakrzywione do góry rogi dachu. Na zboczach doliny, we wnętrzach pozbawionych ścian chat, płonęły nieduże żółte latarnie wskazujące smokom drogę podczas nocy. Z sąsiedniego pawilonu rozlegały się ciche mrukliwe oddechy, a gdzieś daleko zabrzmiał o wiele bardziej przenikliwy okrzyk, bardzo wyraźny pomimo tłumiącego odgłosy deszczu.
Yongxing nocował zwykle z dala od reszty, w osobnych pomieszczeniach, lecz teraz je opuścił i stanął na brzegu pawilonu, spoglądając w dolinę: chwilę później znów dał się słyszeć okrzyk, bliżej. Temeraire uniósł łeb, nasłuchując, a kreza wokół jego karku się podniosła. Laurence usłyszał znajomy łopot skórzastych skrzydeł, mgła rozwiała się przed opadającym smokiem i ze srebrzystego deszczu wyłonił się upiornie biały cień. Smoczyca złożyła ogromne białe skrzydła i podeszła do nich, stukając pazurami o kamienie; służący pospiesznie schodzili jej z drogi, odwracając twarze, lecz Yongxing zszedł po schodach w deszcz, a ona pochyliła wielki łeb, okolony dużą krezą, i wymówiła jego imię, czystym i śpiewnym głosem.
— Czy to jeszcze jeden Niebiański? — zapytał niepewnie Temeraire.
Laurence pokręcił tylko głową, gdyż nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie: smoczyca była zaskakująco biała, a Laurence nie widział jeszcze takiej barwy u smoka, nawet w postaci pasków czy cętek. Jej półprzeźroczyste łuski połyskiwały niczym dobrze wyprawiona cielęca skóra, zupełnie bezbarwne, a obwódki jej oczu były lśniące i różowe, poprzetykane naczyniami krwionośnymi tak bardzo nabiegłymi krwią, że widać je było z daleka. Podobnie jak Temeraire, miała dużą krezę i długie wąsy po obu stronach pyska: głównie różniła się tylko umaszczeniem. Na piersi nosiła ciężki złoty naszyjnik, wysadzany rubinami, a na końcach złotych osłon okrywających paznokcie jej przednich łap pobłyskiwały rubiny, których intensywna barwa harmonizowała z barwą jej oczu.
Pchnęła delikatnie Yongxinga z powrotem pod dach i sama weszła za nim, otrząsając skrzydła z deszczu. Zerknęła tylko na nich, po czym zazdrośnie owinęła się wokół Yongxinga w kącie pawilonu, aby odbyć z nim cichą rozmowę. Służący natychmiast przynieśli dla niej jedzenie, ale powłócząc nogami, nerwowo, choć nie okazywali wcześniej podobnej niechęci do innych smoków, a w towarzystwie Temeraire’a w istocie promienieli radością. Laurence nie rozumiał, dlaczego się boją; smoczyca nie zwracała na nich uwagi i posiliła się szybko i schludnie, nie rozlewając nawet kropli na podłogę.
Rankiem następnego dnia Yongxing przedstawił ją krótko jako Lung Tien Lien, po czym oddalili się, by wspólnie zjeść śniadanie. Hammond po cichu rozeznał się w sytuacji, by móc powiedzieć im coś więcej podczas posiłku.
— To bez wątpienia Niebiański — oznajmił. — Chyba jakiś albinos, ale nie mam pojęcia, dlaczego wzbudza we wszystkich taki niepokój.
— Ma żałobne umaszczenie, więc naturalnie przynosi pecha — wyjaśnił im Liu Bao takim tonem, jakby to było oczywiste, po czym dodał: — Cesarz Qianlong miał zamiar podarować ją księciu Mongolii, aby uchronić synów przed jej złym wpływem, lecz Yongxing oznajmił, że woli ją wziąć, zamiast pozwolić na to, żeby Niebiański dostał się w ręce kogoś, kto nie należy do rodziny cesarskiej. Sam mógł zostać cesarzem, ale oczywiście nie można mieć cesarza z przeklętym smokiem, bo oznaczałoby to dla państwa katastrofę. Tak więc jego brat został cesarzem Jiaqing. Taka jest wola Niebios!
Po tej filozoficznej uwadze wzruszył ramionami i zjadł kolejny kawałek smażonego chleba. Hammond miał ponurą minę, a Laurence podzielał jego niepokój: duma to jedno, a przedkładanie zasad nad możliwość przejęcia tronu to coś zupełnie innego.
Pomocnicze smoki, które towarzyszyły im do tej pory, wymieniono na dwa inne: jeden był rasy niebieskoszarej, drugi zaś trochę większy, ciemnozielony z niebieskimi paskami i gładkim łbem pozbawionym rogów. Także i one spoglądały na Temeraire’a z podziwem, a na Lien z nerwowym szacunkiem, i raczej trzymały się z boku. Temeraire przywykł już do majestatycznej samotności i nieustannie zerkał na Lien, zafascynowany i zaciekawiony, aż w końcu ona spojrzała wprost na niego, a on ze wstydem spuścił łeb.
Tego ranka miała na głowie coś w rodzaju jedwabnej woalki udrapowanej między złotymi prętami, która ocieniała jej oczy niczym baldachim. Laurence zastanawiał się, po co jest to jej potrzebne, skoro niebo wciąż było jednostajnie szare. Lecz już po kilku godzinach lotu natarło na nich gorące powietrze, wypełniające wąwozy otoczone starymi górami; ich południowe stoki mieniły się soczystą zielenią, północne zaś pokrywały niemal nagie skały. Chłodny wiatr uderzył ich w twarz, kiedy wylecieli nad pogórze, a promienie słońca, które wyjrzało spomiędzy chmur, ukłuły ich boleśnie w oczy. Już nie widać było nigdzie pól ryżowych, w ich miejsce zaś pojawiły się ogromne połacie dojrzewającej pszenicy, a raz zobaczyli wielkie stado brązowych wołów, które szły wolno przez równinę z opuszczonymi łbami, przeżuwając trawę.
Na szczycie wzgórza, na którym pasło się stado, stała chata, a obok niej obracały się ogromne rożna. Nad pieczonymi w całości krowami unosił się przyjemny zapach.
— Wyglądają apetycznie — zauważył tęsknie Temeraire. Nie był osamotniony w swoich odczuciach: gdy zbliżyli się do chaty, jeden z towarzyszących im smoków zanurkował gwałtownie na ziemię. Z chaty wyszedł jakiś człowiek, odbył krótką rozmowę ze smokiem, po czym powrócił do chaty. Kiedy znowu się pojawił, miał dużą deskę. Położył ją przed smokiem, a ten wydrapał na drewnianej powierzchni kilka znaków chińskich. Mężczyzna odniósł deskę, a smok zabrał krowę: najwyraźniej dokonał zakupu. Szybko dołączył do nich w powietrzu, zajadając krowę w locie. W ogóle się nie przejmował, że przez cały czas niesie pasażerów. Laurence dostrzegł przez chwilę pozieleniałą twarz Hammonda, który musiał patrzeć, jak zadowolony smok, pożera krowie wnętrzności.
— Moglibyśmy spróbować kupić taką krowę, jeśli tu przyjmują gwinee — powiedział z powątpiewaniem Laurence do Temeraire’a; wziął ze sobą złote monety, a nie papierowe banknoty, lecz nie miał pojęcia, czy pasterz by je przyjął.
— Och, nie jestem specjalnie głodny — odpowiedział Temeraire, zastanawiając się nad czymś innym. — Laurence, on coś napisał, prawda? Na tej desce.
— Tak myślę, chociaż nie znam się na piśmie chińskim — rzekł Laurence. — Ty powinieneś wiedzieć coś więcej na ten temat.
— Ciekawe, czy wszystkie chińskie smoki potrafią pisać — powiedział Temeraire, nieco przygnębiony. — Pomyślą pewnie, że jestem głupi, jeśli okaże się, że tylko ja nie potrafię pisać. Muszę się jakoś tego nauczyć. Zawsze myślałem, że litery trzeba kreślić piórem, ale jestem pewien, że mógłbym tak ryć je w drewnie.
Być może ze względu na Lien, która chyba nie przepadała za ostrym blaskiem słońca, zatrzymali się, by przeczekać upał w pawilonie, gdzie mogli zjeść i dać odpocząć smokom, i wyruszyli w dalszą podróż z nastaniem wieczoru. Zapalone tu i tam na ziemi latarnie wskazywały im drogę, choć Laurence’owi gwiazdy wystarczyłyby do określenia kursu: lecieli teraz bardziej na północny wschód, połykając szybko kolejne mile. W ciągu dnia wciąż panował upał, lecz powietrze nie było już tak wilgotne, w nocy zaś panował przyjemny chłód. Jednak trudno było nie zauważyć oznak północnej zimy: pawilony były zabudowane z trzech stron i podniesione na kamiennych platformach, tak by można było ogrzewać piecami podłogi.
Pekin ciągnął się daleko poza miejskie mury, liczne i okazałe, wyposażone w wieże i blanki niczym europejskie zamki. Szerokie, proste ulice, brukowane szarym kamieniem i prowadzące do bram i dalej, pełne były ludzi, koni i wozów w ruchu i z góry przypominały rzeki. Widzieli też wiele smoków, zarówno na niebie, jak i na ulicach; wzbijały się na krótko w powietrze, przelatując z jednej dzielnicy do drugiej i przenosząc podwieszonych do nich ludzi, którzy najwyraźniej podróżowali w ten sposób. Miasto było podzielone na idealnie równe kwadraty, z wyjątkiem czterech półksiężyców niedużych jezior znajdujących się praktycznie w obrębie murów. Na wschód od jezior wznosił się cesarski pałac, niejeden budynek, lecz kompleks wielu mniejszych pawilonów, otoczonych murem i fosą wypełnioną mętną wodą: w blasku zachodzącego słońca dachy lśniły jak pozłacane pośród wiosennych drzew, zielonych i zielono-żółtych, rzucających długie cienie na place brukowane szarym kamieniem.
Kiedy się zbliżyli, wyleciał im na spotkanie mniejszy smok: czarny, w żółte paski, z obrożą z ciemnozielonego jedwabiu; chociaż miał jeźdźca na grzbiecie, zwrócił się bezpośrednio do towarzyszących im smoków. Temeraire podążył za innymi smokami na małą, okrągłą wyspę, położoną na jeziorze najbardziej wysuniętym na południe i oddaloną od pałacowych murów o niecałe pół mili. Wylądowali na szerokim pomoście z białego marmuru, który wychodził w jezioro, przeznaczonym chyba tylko dla smoków, ponieważ nie było tam żadnych łodzi.
Pomost kończył się ogromną bramą: była to czerwona konstrukcja, większa niż mur, lecz mimo wszystko zbyt wąska, by można ją było nazwać budynkiem. Zawierała trzy sklepione przejścia, w dwóch mniejszych mogłyby się zmieścić cztery smoki o szerokości Temeraire’a i znacznie wyższe od niego, a środkowe przejście było jeszcze większe. Po obu stronach bramy stała para Cesarskich, jeden czarny, drugi ciemnoniebieski, podobne do Temeraire’a, lecz pozbawione krezy. Towarzyszyli im piechurzy ustawieni w długim szeregu, uzbrojeni w długie włócznie i ubrani w niebieskie długie szaty i lśniące stalowe hełmy.
Towarzyszące im smoki ruszyły ku mniejszym przejściom, a Lien wkroczyła w środkowe, lecz smok w żółte paski zagrodził drogę Temeraire’owi, skłonił łeb i powiedział coś przepraszającym tonem, pokazując na główne wejście. Temeraire odpowiedział mu krótko, po czym przysiadł na tylnych łapach, z niezadowoleniem kładąc na karku sztywną krezę.
— Coś nie tak? — zapytał cicho Laurence. Zauważył, że na dziedzińcu za bramą zebrało się mnóstwo ludzi i smoków, jakby na coś oczekujących.
— Chcą, żebyś zsiadł i ruszył którymś z tych mniejszych przejść, a ja mam wejść środkiem — powiedział Temeraire. — Ale ja nie zostawię cię samego. A poza tym wydaje mi się to głupie, że trzy wejścia prowadzą do tego samego miejsca.
Laurence żałował, że nie może się poradzić Hammonda ani nikogo innego. Pasiasty smok i jego jeździec sprawiali wrażenie równie skonsternowanych uporem Temeraire’a; kiedy Laurence spojrzał Chińczykowi w oczy i zauważył, że tamten jest tak samo zmieszany jak on. Smoki i żołnierze przy bramie trwali na stanowiskach nieruchomo niczym posągi, lecz po kilku minutach zebrani po drugiej stronie musieli się zorientować, że coś się stało, bo w wejściu pojawił się mężczyzna ubrany w bogato haftowaną niebieską szatę, odbył krótką rozmowę z pasiastym smokiem i jego jeźdźcem, po czym zerknął na Laurence’a i Temeraire’a i wrócił szybko do swoich.
Przez sklepione przejście popłynął szmer rozmów, a potem nagle zapadła cisza. Ludzie stojący po drugiej stronie bramy rozstąpili się i pod łukiem przeszedł smok, lśniąco czarny, bardzo podobny do Temeraire’a, o takich samych ciemnoniebieskich oczach i takich samych paskach na skrzydłach, z dużą sztywną krezą z półprzeźroczystej czarnej błony rozciągniętą między cynobrowymi rogami — jeszcze jeden Niebiański. Smok zatrzymał się przed nimi i przemówił niskim, dźwięcznym głosem. Temeraire znieruchomiał na moment, a potem zadrżał, unosząc powoli krezę, i powiedział cicho i nieśmiało:
— Laurence, to jest moja matka.
Później Laurence dowiedział się od Hammonda, że środkowe wejście jest zarezerwowane dla rodziny cesarskiej i Niebiańskich, dlatego go tam zatrzymano. Teraz jednak Qian odbyła z Temeraire’em krótki lot nad bramą na centralny dziedziniec, zgrabnie rozwiązując ten węzeł gordyjski.
Gdy już uporano się z etykietą, poprowadzono wszystkich na ogromne przyjęcie, zorganizowane w największym ze smoczych pawilonów, gdzie przygotowano dwa stoły. Qian posadzono u szczytu pierwszego stołu, po jej lewej ręce zasiadł Temeraire, po prawej zaś Yongxing i Lien. Laurence otrzymał miejsce w dalszej części stołu, a Hammonda, posadzono po drugiej stronie kilka krzeseł dalej. Pozostali Brytyjczycy zasiedli przy drugim stole. Laurence uznał, że nie ma co protestować: dzieląca ich odległość nie przekraczała nawet długości pokoju, a poza tym Temeraire i tak skupił całą uwagę na czym innym. Prowadził rozmowę z matką, wyraźnie spłoszony i onieśmielony, co było do niego niepodobne: była większa od niego, a półprzeźroczystość jej łusek wskazywała na jej podeszły wiek, tak jak jej wytworne maniery. Nie nosiła uprzęży, lecz jej krezę zdobiły duże żółte topazy, umocowane na wyrostkach, oraz na pozór delikatny złoty kołnierz, ozdobiony kolejnymi topazami i dużymi perłami.
Przed smokami postawiono ogromne tace, a na każdej spoczywał pieczony jeleń z porożem: na końce rogów nadziano pomarańcze faszerowane goździkami, które roztaczały woń całkiem przyjemną dla ludzkiego nosa, a brzuchy wypełniono orzechami zmieszanymi z jakimiś jasnoczerwonymi jagodami. Ludziom podano osiem dań, mniejszych, lecz równie wyszukanych. Po okropnym jedzeniu na pokładzie nawet tak egzotyczna strawa była jednak całkiem znośna.
Zajmując miejsce, Laurence zakładał, że nie będzie miał z kim porozmawiać, chyba że będzie wrzeszczał przez stół do Hammonda, bo nie zauważył nigdzie tłumacza. Po jego lewej ręce siedział jakiś bardzo stary mandaryn w kapeluszu ozdobionym opalizująco białym klejnotem; z jego imponującego warkocza złożonego z przeważnie jeszcze czarnych włosów, pomimo licznych zmarszczek na twarzy, dyndało pawie pióro. Chińczyk skupił się głównie na jedzeniu i piciu, nie odzywając się ani słowem do Laurence’a. Dopiero kiedy sąsiad mandaryna nachylił się do niego i krzyknął mu coś do ucha, Laurence zorientował się, że starzec nie dość, że nie zna angielskiego, to jeszcze jest całkiem głuchy.
Lecz niedługo po zajęciu miejsca ze zdziwieniem usłyszał, że z drugiej strony ktoś zwraca się do niego po angielsku z wyraźnym francuskim akcentem.
— Mam nadzieję, że podróż nie była dla pana zbyt męcząca — rozległ się miły głos.
Był to francuski ambasador, ubrany w długą chińską szatę. Z powodu tego nieeuropejskiego stroju i ciemnych włosów Laurence nie odróżnił go od razu od reszty towarzystwa.
— Pozwoli pan, mam nadzieję, że się przedstawię, mimo konfliktu między naszymi krajami — mówił dalej De Guignes. — Mogę powiedzieć, że zawarłem z panem pośrednią znajomość. Mój bratanek twierdzi, że zawdzięcza życie pańskiej wspaniałomyślności.
— Proszę wybaczyć, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi — odparł Laurence, zaskoczony słowami Francuza. — Pański bratanek?
— Jean-Claude De Guignes. Porucznik naszej Armée de l’Air — wyjaśnił ambasador i skłonił głowę, nie przestając się uśmiechać. — Spotkał go pan w listopadzie na kanale, kiedy dokonał abordażu.
— Dobry Boże — wykrzyknął Laurence, przypomniawszy sobie młodego porucznika, który walczył tak dzielnie, eskortując konwój. Uścisnął ochoczo dłoń De Guignesa. — Pamiętam. Niezwykła odwaga. Miło mi słyszeć, że powrócił do zdrowia bo tak chyba jest?
— Och, tak. Oznajmił w liście, że opuści szpital lada moment. By udać się do więzienia, oczywiście, ale to lepsze niż grób — dodał De Guignes, wzruszając ramionami. — Pisał mi o pańskiej interesującej podróży, wiedząc, że zostałem tu oddelegowany. Z ogromną przyjemnością oczekuję tu pana od miesiąca, kiedy to otrzymałem list od niego, bo chciałem wyrazić wdzięczność za taką wielkoduszność.
Po tak udanym początku poruszyli jeszcze kilka neutralnych tematów, rozmawiali o chińskim klimacie, jedzeniu i zadziwiająco dużej liczbie smoków. Laurence mimowolnie poczuł pewną więź z Francuzem, jako przedstawicielem świata zachodniego w orientalnej enklawie, a choć sam De Guignes nie był żołnierzem, sporo wiedział o francuskim korpusie powietrznym i był pełnym zrozumienia kompanem. Po uczcie wyszli razem na dziedziniec, podążając za innymi gośćmi. Większość z nich zabierały smoki, w taki sam sposób, w jaki przenosiły ludzi po mieście.
— Przemyślny sposób transportu, nieprawdaż? — zauważył De Guignes, a Laurence przyznał mu rację, przyglądając się wszystkiemu z ciekawością: smoki, te najbardziej rozpowszechnione, niebieskie, miały lekkie uprzęże z licznych jedwabnych pasów spuszczonych z grzbietów, na których było mnóstwo pętli z szerokich jedwabnych wstążek. Pasażer wspinał się po pętlach do najwyższej, którą następnie wsuwał sobie przez ramiona pod pośladki: w ten sposób siedział w miarę pewnie, trzymając się głównego pasa, dopóki smok leciał poziomo.
Hammond wyszedł z pawilonu i otworzył szeroko oczy, ujrzawszy ich razem, po czym szybko do nich dołączył. Dyplomaci przywitali się z uśmiechem i rozmawiali ze sobą bardzo przyjaźnie, lecz gdy De Guignes pożegnał się i oddalił w towarzystwie dwóch mandarynów, Hammond bez ogródek zażądał, aby Laurence zdał mu szczegółowe sprawozdanie z całej ich rozmowy.
— Oczekiwał nas od miesiąca! — powtórzył zbulwersowany Hammond i dał do zrozumienia, nie mówiąc tego wprost, że Laurence jest naiwnym prostakiem, skoro uwierzył w miłe słówka De Guignesa. — Jeden Bóg wie, co knuł przeciwko nam przez cały ten czas. Proszę nie prowadzić już z nim żadnych osobistych rozmów.
Laurence nie odpowiedział na tę uwagę tak, jakby chciał, tylko udał się do Temeraire’a. Qian jako ostatnia opuszczała przyjęcie i zanim wzbiła się w powietrze, kilkakrotnie trąciła czule nosem syna. Jej gładka czarna postać rozpłynęła się szybko w ciemności nocy, a Temeraire jeszcze przez jakiś czas bardzo tęsknie za nią spoglądał.
Wyspę przeznaczono na ich rezydencję w ramach kompromisu; jako własność cesarza zawierała kilkanaście dużych i eleganckich smoczych pawilonów, do których dołączono też pomieszczenia przeznaczone dla ludzi. Laurence’a wraz z ekipą zakwaterowano w domu dołączonym do największego pawilonu, który wychodził na rozległy dziedziniec. Był to ładny budynek, całkiem duży, lecz całe górne piętro zajęli służący, których liczba znacznie przewyższała potrzeby awiatorów. Widząc, jak nieustannie plączą się pod nogami, Laurence zaczął podejrzewać, że pełnią oni także funkcje szpiegów i strażników.
Spał dobrze, lecz przed świtem obudzili go służący, którzy zaglądali do pokoju, by sprawdzić, czy się nie obudził. Po czwartej takiej próbie w ciągu zaledwie dziesięciu minut dał za wygraną i wstał z bólem głowy, rezultatem hojnego częstowania winem na bankiecie. Kiedy nie udało mu się doprosić o miskę do mycia, wyszedł na zewnątrz, żeby się umyć w stawie. Nie miał z tym trudności, gdyż w ścianie tuż nad ziemią umieszczono okrągłe okno, prawie tak wysokie jak on.
Zobaczył, że Temeraire spoczywa na drugim końcu dziedzińca, pomrukując przez sen, wyciągnięty na brzuchu, tak że nawet cały jego ogon leżał płasko na ziemi. Spod chodnika wychodziły bambusowe rurki, z których ciepła woda, podgrzewająca zapewne kamienie, wlewała się do stawu, tak więc ablucje Laurence’a były bardziej przyjemne, niż na to liczył. Służący krążyli w pobliżu, wyraźnie zniecierpliwieni i zbulwersowani widokiem jego obnażonego do pasa ciała. Kiedy wreszcie wrócił do pawilonu, wcisnęli mu do ręki chińskie ubranie: miękkie spodnie i szatę ze sztywnym kołnierzem, która chyba stanowiła tam typowy strój. Początkowo się sprzeciwił, lecz gdy zerknął na swoje ubranie, zobaczył, że jest mocno pogniecione po podróży. Nowe było przynajmniej schludne, choć nie przywykł do takiego stroju, a i całkiem wygodne, mimo iż czuł się nieswojo bez surduta czy krawata.
Przy stole czekał już na nich jakiś urzędnik, który przyszedł zjeść z nimi śniadanie. Zapewne dlatego służący tak się niecierpliwili. Laurence skłonił głowę, witając się z przybyszem, Zhao Wei, i pozwolił Hammondowi prowadzić rozmowę, sam zaś raczył się obficie herbatą, aromatyczną i mocną. Niestety, nigdzie nie było widać mleka, a służący tylko spojrzeli na niego obojętnie, kiedy o nie poprosił.
— Jego Cesarska Mość łaskawie pozwolił wam tu zamieszkać na czas waszej wizyty — oświadczył Zhao Wei. Nie znał biegle angielskiego, lecz dało się go zrozumieć. Dość sztywny i wychudzony obserwował z pogardliwym uśmieszkiem, jak Laurence nieporadnie posługuje się pałeczkami.
— Możecie chodzić po dziedzińcu, jeśli zechcecie, lecz żeby opuścić rezydencję, musicie złożyć oficjalną prośbę i uzyskać pozwolenie.
— Jesteśmy wdzięczni, lecz musi pan pamiętać o tym, że zakaz swobodnego poruszania w ciągu dnia bardzo nas skrępuje, jako że rozmiary tego domu bynajmniej nie zaspokajają naszych potrzeb — powiedział Hammond. — Tej nocy tylko ja i kapitan Laurence spaliśmy we własnych pokojach, małych i niestosownych do naszej pozycji, a nasi rodacy zostali upchnięci w bardzo ciasnych wspólnych kwaterach.
Laurence nie zauważył podobnych niedogodności i uznał za nieco absurdalne tak próby ograniczenia ich ruchów, jak i apele Hammonda o przydzielenie im większej przestrzeni, szczególnie kiedy okazało się podczas rozmowy, że w dowód szacunku dla Temeraire’a zwolniono całą wyspę. Jakiś tuzin smoków mógłby mieszkać w kompleksie w komfortowych warunkach, a apartamentów dla ludzi było tyle, że każdy członek załogi Laurence’a mógł mieć do dyspozycji cały budynek. Tak czy owak, rezydencja prezentowała się bardzo dobrze, była wygodna i o wiele bardziej przestronna niż okrętowe kajuty, w których spędzili ostatnie siedem miesięcy; nie widział najmniejszego powodu, by domagać się dodatkowej powierzchni albo ograniczać ich wolność na wyspie. Lecz Hammond i Zhao Wei uprzejmie i z powagą kontynuowali negocjacje.
Ostatecznie Zhao Wei pozwolił im na spacery po wyspie w towarzystwie służących, „jeśli nie będziecie się zbliżać do brzegu i nabrzeży i nie będziecie przeszkadzać patrolom strażników”. Hammond przystał na jego warunki. Zhao Wei napił się herbaty i dodał:
— Oczywiście Jego Wysokość pragnie, aby Lung Tien Xiang obejrzał miasto. Oprowadzę go, kiedy się naje.
— Z pewnością będzie to bardzo pouczające doświadczenie dla Temeraire’a i kapitana Laurence’a — odpowiedział szybko Hammond, zanim Laurence zdążył choćby otworzyć usta. — To bardzo miłe z pańskiej strony, że podarował pan wasze ubranie kapitanowi Laurence’owi, dzięki czemu nie będzie przyciągał uwagi w mieście.
Zhao Wei dopiero teraz zauważył strój Laurence’a, a wyraz jego twarzy wskazywał, że nie ma z tym nic wspólnego. Niemniej dobrze zniósł porażkę.
— Mam nadzieję, że niebawem będziecie mogli wyruszyć, kapitanie — rzucił, skłaniając lekko głowę.
— Pójdziemy do miasta? — zapytał podniecony Temeraire, kiedy go myto i szorowano po śniadaniu, podnosząc mu przednie łapy i czyszcząc pazury. Podobnie potraktowano jego zęby, a młoda służąca wsadziła nawet głowę do jego pyska, by mu wyszorować też tylne.
— Naturalnie — odparł Zhao Wei, szczerze zdziwiony tym pytaniem.
— Może uda wam się obejrzeć plac treningowy smoków, jeśli jest jakiś w obrębie miasta — zasugerował Hammond, który wyszedł do nich przed pawilon. — Z pewnością by cię to zainteresowało, Temeraire.
— Och, tak — powiedział Temeraire, a jego kreza podniosła się nieco i zadrżała.
Hammond posłał Laurence’owi znaczące spojrzenie, które ten zupełnie zignorował, gdyż nie miał ochoty bawić się w szpiega ani przedłużać wycieczki, bez względu na to, co interesującego mogliby napotkać.
— Jesteś gotowy, Temeraire? — zapytał.
Popłynęli na brzeg dość wyszukaną, lecz niezdarną barką, która kołysała się pod ciężarem Temeraire’a nawet na spokojnej wodzie małego jeziora. Laurence trzymał się blisko rumpla i czujnie obserwował niezdarnego sternika, żałując, że nie może go zastąpić. Krótką odległość, jaka dzieliła ich od brzegu, pokonali w czasie dwukrotnie dłuższym od normalnego. W całej wycieczce towarzyszyła im eskorta uzbrojonych strażników z wyspy. Większość z nich szła przodem, by utorować im drogę na ulicach, lecz jakichś dziesięciu kroczyło tuż przy Laurensie i przepychało się nawzajem, żeby stworzyć żywy mur, który miał mu uniemożliwić odłączenie się od grupy.
Zhao Wei przeprowadził ich przez kolejną czerwono-złotą ozdobną bramę, umieszczoną w ufortyfikowanym murze i wychodzącą na szeroką aleję. Strzegło jej kilkunastu strażników w cesarskich barwach oraz dwa uzbrojone smoki: jeden ze znanych im już czerwonych, drugi zaś intensywnie zielony z czerwonymi cętkami. Ich kapitanowie siedzieli pod markizą, popijając herbatę, bez pikowanych kaftanów; były to kobiety.
— Widzę, że u was także kobiety pełnią rolę kapitanów — powiedział Laurence do Zhao Weia. — Czy służą z jakąś określoną rasą?
— Kobiety towarzyszą tym smokom, które idą do wojska — powiedział Zhao Wei. — Oczywiście tylko gorsze rasy wybierają takie zajęcie. Ten zielony należy do rasy Szmaragdowe Szkło. Są zbyt leniwe i powolne, by wypaść dobrze na egzaminach, a Szkarłatne Kwiaty za bardzo lubią walczyć, więc nie nadają się do niczego innego.
— Czy to znaczy, że tylko kobiety służą u was w siłach powietrznych? — zapytał Laurence, przekonany, że źle zrozumiał rozmówcę, lecz Zhao Wei potwierdził to skinieniem głowy. — Ale dlaczego? Przecież nie każecie kobietom służyć w piechocie albo marynarce wojennej?
Laurence był wyraźnie skonsternowany, więc Zhao Wei, być może pragnąc usprawiedliwić ten niezwykły zwyczaj, opowiedział mu legendę, która dała początek tej praktyce. Oczywiście była to bardzo wyidealizowana opowieść: pewna dziewczyna przebrała się za mężczyznę, by walczyć w imieniu swojego ojca, dosiadła bojowego smoka i wygrała wielką bitwę, ratując imperium. W rezultacie ówczesny cesarz ogłosił, że dziewczęta mogą służyć w siłach powietrznych.
Lecz niezależnie od koloryzowania, wydawało się, że opowieść doskonale ukazuje strategię narodu: kiedyś w czasie poboru głowa każdej rodziny musiała pójść do wojska albo oddać dziecko w swoim imieniu. Dziewczęta były mniej cenione niż chłopcy, więc głównie nimi wypełniano szeregi. Z czasem zdominowały siły powietrzne, jako że tylko w tych oddziałach mogły służyć, aż ostatecznie wyparły mężczyzn.
Gdy Zhao Wei opowiadał mu legendę, recytując poetycką wersję, która zapewne wiele utraciła w tłumaczeniu, zdążyli minąć bramę i doszli szeroką aleją do rozległego placu wyłożonego szarymi płytami, na którym ujrzeli mnóstwo chłopców i młodych smoków. Chłopcy siedzieli w szeregu ze skrzyżowanymi nogami, smoki zaś leżały zwinięte w kłębek równiutko za nimi, a wszyscy razem, tworząc dziwny chór chłopięcych i smoczych, bardziej dźwięcznych głosów, powtarzali coś za nauczycielem, który stał przed nimi na podium, czytał na głos z dużej księgi, a potem dawał znak uczniom, żeby powtarzali kolejne wersy.
Zhao Wei machnął ręką w tamtym kierunku.
— Chciałeś zobaczyć nasze szkoły. To jest oczywiście nowa klasa. Właśnie rozpoczynają naukę analektów.
Laurence był zaskoczonym tym, że smoki muszą się uczyć i zdawać pisemne egzaminy.
— Nie wyglądają na pary — powiedział, przyglądając się zebranym.
Zhao Wei spojrzał na niego obojętnie, więc Laurence wyjaśnił:
— To znaczy, chłopcy nie siedzą ze swoimi smokami, a poza tym wydają się za młode dla nich.
— Och, te smoki są zbyt młode, by wybierać opiekuna — odparł Zhao Wei. — Mają zaledwie kilka tygodni. Będą gotowe do wyboru po ukończeniu piętnastego miesiąca życia, a wtedy chłopcy będą starsi.
Zdumiony Laurence ponownie spojrzał na młode smoki. Dotąd mówiono mu zawsze, że smoka trzeba oswoić zaraz po wykluciu, żeby nie zdziczał i nie uciekł, lecz wszystko to stało w jawnej sprzeczności z chińskim zwyczajem.
— Muszą się czuć bardzo samotne — zauważył Temeraire. — Nie chciałbym być bez Laurence’a zaraz po wykluciu. — Opuścił łeb i trącił go nosem. — Ciężko byłoby też samemu polować przez cały czas po wykluciu. Bytem wtedy ciągle głodny — dodał bardziej rzeczowo.
— Oczywiście młode smoki nie muszą polować — powiedział Zhao Wei. — Muszą się uczyć. Niektóre ze smoków opiekują się jajami i karmią młode. Tak jest lepiej, niż gdyby miał to robić człowiek. Bo wtedy młody smok przywiązałby się do niego, zanim by zdobył mądrość, która by mu pozwoliła ocenić charakter i zalety proponowanego towarzysza.
Na tę uszczypliwą uwagę Laurence odpowiedział chłodno:
— Może to być problem, jeśli niedbale wybieracie ludzi. U nas kandydat zwykle służy wiele lat w Korpusie, zanim zostanie przedstawiony smokowi. W takich okolicznościach wczesne zadzierzgnięcie więzi, które wy tak potępiacie, może przynieść głębszą zażyłość, korzystną dla obu stron.
Przez cały czas kierowali się ku centrum miasta i teraz, oglądając wszystko z normalnej perspektywy, a nie z góry, Laurence po raz kolejny zdumiał się szerokością ulic, jakby zaprojektowanych także z myślą o smokach. Dzięki temu miasto wydawało się o wiele bardziej przestronne niż Londyn, choć liczba mieszkańców mogła być niemal taka sama. Tutaj nikt się nie gapił na Temeraire’a, bo najwyraźniej mieszkańcy stolicy przywykli do widoku bardziej szlachetnych ras smoków, natomiast on nigdy wcześniej nie był w środku miasta, więc rozglądał się dokoła, usiłując patrzeć jednocześnie w trzy strony.
Strażnicy brutalnie odpychali na bok zwykłych przechodniów, torując drogę dla zielonych lektyk, w których niesiono podróżujących służbowo mandarynów. Na jednej z szerokich ulic wił się ślubny orszak, mieniący się purpurą i złotem, przy akompaniamencie oklasków i radosnych okrzyków, w otoczeniu muzyków i fajerwerków; sama panna młoda, bogata, jak wskazywał przepych, była ukryta w lektyce. Tu i tam widać było człapiące ciężko muły, zaprzężone do wyładowanych wozów i przyzwyczajone do widoku smoków, za to Laurence nigdzie nie dostrzegł koni ani powozów; najprawdopodobniej te zwierzęta płoszyły się w obecności tylu smoków. Powietrze też pachniało inaczej: nie czuło się kwaśnego smrodu obornika i końskich szczyn, wszechobecnego w Londynie, ale nieco siarkowy zapach smoczych odchodów, zwłaszcza gdy wiał wiatr z północnego wschodu, gdzie zapewne znajdowały się duże szamba.
I smoki, wszędzie smoki: te niebieskie, najbardziej powszechne, wykorzystywano do najróżniejszych zadań. Jedne przewoziły ludzi za pomocą specjalnych uprzęży, inne transportowały ładunki, ale niektóre podróżowały same, załatwiając zapewne ważniejsze sprawy, a ich obroże różniły się kolorami, podobnie jak klejnoty mandarynów. Zhao Wei potwierdził, że obroże oznaczają wysoką pozycję, a ozdobione nimi smoki należą do służby cywilnej.
— Sheng-lung są jak ludzie, niektóre są mądre, inne leniwe — powiedział i dodał: — Wiele znaczących ras wzięło początek z najlepszych z nich, a te najmądrzejsze mogą nawet dostąpić zaszczytu łączenia się w pary z Cesarskimi.
Mijali ich też przedstawiciele wielu innych ras, w asyście ludzi lub bez nich, wykonujący jakieś obowiązki. Raz minęły ich dwa Cesarskie zmierzające w przeciwnym kierunku, które ukłoniły się uprzejmie Temeraire’owi; Temeraire popatrzył za nimi z zazdrością, gdyż oba były bardzo eleganckie, miały czerwone jedwabne szarfy, przystrojone małymi perłami, splecione złotymi łańcuchami.
Weszli na krótko do dzielnicy targowej, gdzie zobaczyli sklepy bogato zdobione rzeźbą i złoceniami, pełne towarów. Jedwabie, cudownie kolorowe i miękkie; niektóre o wiele bardziej delikatne niż wszystko, co Laurence dotąd oglądał w Londynie; motki i grube bele niebieskiej bawełny w postaci przędzy i tkanin różnej jakości według grubości albo intensywności barwy. I porcelana, na którą Laurence zwrócił szczególną uwagę; w przeciwieństwie do ojca nie był koneserem sztuki, ale finezja biało-niebieskich motywów, jakie tam zobaczył, znacznie przewyższała oglądaną przez niego wcześniej importowaną porcelanę, a kolorowe naczynia były wyjątkowo piękne.
— Temeraire, zapytaj go, proszę, czy przyjmie złoto? — zwrócił się do smoka, który zaglądał do sklepu z zainteresowaniem, podczas gdy kupiec z niepokojem spoglądał na jego ogromną głowę kołyszącą się u progu. Było to chyba jedyne miejsce w Chinach, gdzie smoki nie były aż tak mile widziane. Kupiec popatrzył na nich niepewnie i zadał kilka pytań Zhao Weiowi. Dopiero wtedy wziął pół gwinei i zbadał monetę dokładnie. Uderzył ją o brzeg stołu, po czym przywołał swojego syna z zaplecza; sam był prawie bezzębny, więc podał monetę młodzieńcowi, żeby ją ugryzł. Z tylnego pomieszczenia wychyliła się siedząca tam kobieta, zaintrygowana odgłosami, obejrzała Laurence’a od stóp do głów, nie zważając na głośne upomnienia, i dopiero wtedy się schowała. Chwilę później z zaplecza dobiegł jej przenikliwy głos, co oznaczało, że i ona bierze udział w naradzie.
Wreszcie kupiec skinął głową z zadowoleniem, lecz gdy Laurence sięgnął po wazon, który wcześniej obejrzał, Chińczyk podskoczył i odebrał mu go, wyrzucając z siebie potok słów. Wycofał się do tylnego pomieszczeniu, dając Laurence’owi znak, aby został na miejscu.
— Mówi, że to nie jest warte takiej sumy — wyjaśnił Temeraire.
— Przecież dałem mu zaledwie pół gwinei — zaprotestował Laurence.
Mężczyzna wrócił po chwili, niosąc o wiele większy wazon, intensywnie czerwony i lśniący u dołu i przechodzący w coraz jaśniejszy odcień aż do równie połyskliwej bieli u góry. Kiedy postawił wazon na stole, wszyscy spojrzeli na niego z podziwem; nawet Zhao Wei zamruczał z aprobatą, Temeraire zaś powiedział:
— Ależ to piękne.
Laurence wcisnął kupcowi jeszcze kilka gwinei, choć nie było to łatwe, a i tak z nieczystym sumieniem wynosił wazon owinięty w liczne warstwy jedwabnych szmat. Nigdy wcześniej nie widział równie pięknej porcelany i już się martwił o jej losy podczas długiej podróży. Zachęcony pierwszym sukcesem, nabył inne rzeczy, porcelanę i jedwab, a potem nieduży wisiorek z nefrytu, wskazany mu przez Zhao Wei, który, stopniowo przeszedłszy od lekceważenia do zapału do zakupów, wyjaśnił, że przedstawione na nim symbole nawiązują do początku poematu o legendarnej kobiecie walczącej na smoku. Najwyraźniej był to talizman, który często kupowano dziewczynie wstępującej do służby. Laurence pomyślał, że wisiorek spodoba się Jane Roland i dołożył go do rosnącego stosu. Niebawem Zhao Wei musiał wyznaczyć kilku żołnierzy do niesienia pakunków, tak więc teraz strażnicy nie bali się, że Laurence ucieknie, ale że może ich obładować masą towarów.
Ceny były o wiele niższe, niż się spodziewał Laurence, i na pewno nie zależało to wyłącznie od kosztów transportu. Nie zdziwił się zbytnio, bo usłyszał wcześniej w Makau opowieści przedstawicieli Kompanii o zachłanności lokalnych mandarynów i łapówkach, jakich się domagają, niezależnie od normalnych opłat. Lecz różnica była tak duża, że Laurence musiał zrewidować swoje domysły co do rozmiarów nadużyć.
— Wielka szkoda — powiedział Laurence do Temeraire’a, kiedy doszli do końca alei. — Gdyby tylko można było handlować swobodnie, kupcom i rzemieślnikom wiodłoby się o wiele lepiej. Muszą wysyłać dobra przez Kanton, co pozwała szaleć mandarynom. Pewnie nawet nie chcą się trudzić, skoro mogą sprzedać wszystko tutaj, więc otrzymujemy resztki z ich rynku.
— Może nie chcą sprzedawać najładniejszych wyrobów tak daleko od kraju. Coś bardzo ładnie pachnie — rzekł z uznaniem Temeraire, kiedy przechodzili przez nieduży most prowadzący do innej dzielnicy, otoczonej wąską fosą i niskim kamiennym murem.
Po obu stronach ulicy biegły doły wypełnione żarem, nad którym spoceni, półnadzy mężczyźni piekli różne zwierzęta, zawieszone na metalowych rożnach i polane sosem: woły, świnie, owce, sarny, konie oraz mniejsze stworzenia, których Laurence nie potrafił rozpoznać. Kapiący sos skwierczał na kamieniach, z których unosiły się obłoczki gęstego, aromatycznego dymu. Tylko nieliczni ludzie robili tu zakupy, przemykając zgrabnie między smokami, które stanowiły największą klientelę.
Temeraire najadł się wcześniej do syta: pożarł kilka młodych saren i faszerowane kaczki na deser, dlatego teraz nie poprosił o nic, lecz zerkał zazdrośnie na niedużego purpurowego smoka zajadającego prosię prosto z rożna. Później w głębi alei spotkali zmęczonego niebieskiego smoka o skórze poobcieranej od uprzęży transportowej, który odwrócił się smutno od wspaniale opieczonej krowy i wskazał na niedużą, nieco przypaloną owcę, odłożoną na bok, a potem zabrał ją w kąt i zaczął powoli jeść, nie gardząc nawet kośćmi i podrobami.
Oczywiście skoro smoki miały zarabiać na życie, to znajdowały się wśród nich takie, którym dopisywało mniejsze szczęście, lecz Laurence był oburzony, że jakiś smok chodzi głodny, podczas gdy tyle jedzenia marnuje się w ich rezydencji i gdzie indziej. Temeraire nie zauważył niczego, zajęty oglądaniem potraw. Opuścili dzielnicę innym małym mostem, prowadzącym na szeroką aleję, od której zaczęli zwiedzanie. Zadowolony Temeraire głośno westchnął, wypuszczając powoli z nozdrzy aromatyczne powietrze.
Laurence przycichł; ten ostatni widok stłumił w nim naturalną fascynację nowym miejscem i naturalne zainteresowanie ogromną stolicą obcego kraju, bo uświadomił mu wyraźny kontrast, jeśli chodzi o traktowanie smoków. Ulice miasta były szersze od ulic londyńskich nie wskutek przypadku, nie z powodu odmiennego gustu czy nawet dążenia do wzniosłości: po prostu zaprojektowano je tak po to, aby smoki mogły żyć w pełnej harmonii z ludźmi, i niewątpliwie zrealizowano ten cel, ku zadowoleniu wszystkich, a ten jeden nieszczęśnik stanowił raczej wyjątek potwierdzający powszechne szczęście.
Zbliżała się pora obiadu i Zhao Wei skierował ich z powrotem ku wyspie. Temeraire także przycichł, kiedy opuścili okolice targu i kroczyli ku bramie. Kiedy dotarli do przejścia, zatrzymali się, a on spojrzał do tyłu na miasto wciąż podniecony. Zhao Wei zauważył to i zapytał go o coś po chińsku.
— Jest bardzo ładne — odpowiedział Temeraire i dodał: — ale nie potrafię porównać. Nigdy nie spacerowałem po Londynie ani nawet po Dover.
Rozstali się z Zhao Wei przed pawilonem i weszli do środka. Laurence usiadł ciężko na drewnianej ławce, a Temeraire zaczął chodzić niespokojnie tam i z powrotem, kiwając końcem ogona w przód i w tył.
— To nieprawda — wybuchnął wreszcie. — Laurence, chodziliśmy, gdzie chcieliśmy, byliśmy na ulicach i w sklepach i nikt przed nami nie uciekał i nas się nie bał, ani na południu, ani tutaj. Ludzie nie boją się smoków, ani trochę.
— Muszę cię prosić o wybaczenie — odpowiedział cicho Laurence. — Przyznaję, że się myliłem: najwyraźniej ludzie potrafią się do was przyzwyczaić. Myślę, że przy takiej liczbie smoków ludzie stykają się z nimi od dzieciństwa i nie boją się ich. Ale zapewniam, że nie chciałem cię okłamać. W Anglii wszystko wygląda inaczej. To pewnie kwestia przyzwyczajenia.
— Skoro dzięki temu ludzie mogą przestać się bać, to nie rozumiem, dlaczego nas się izoluje i w ten sposób utrzymuje ich w strachu — powiedział Temeraire.
Laurence nie potrafił na to odpowiedzieć i nawet nie próbował. Udał się do swojego pokoju, by zjeść lekki obiad. Zamyślony i niespokojny Temeraire ułożył się do tradycyjnej drzemki, a Laurence jadł samotnie bez większego entuzjazmu. Kiedy przyszedł Hammond, żeby zapytać, co widzieli, Laurence zdał mu jak najkrótszą relację, nie potrafiąc ukryć irytacji, więc speszony dyplomata szybko się wycofał.
— Naprzykrzał ci się? — zapytał Granby, wsadzając głowę do pokoju.
— Nie — odpowiedział Laurence znużonym głosem i wstał, by umyć ręce w miednicy, którą napełnił wodą ze stawu. — To raczej ja byłem wobec niego niegrzeczny, choć wcale na to nie zasłużył. Chciał się tylko dowiedzieć, jak tu wychowują smoka, żeby móc potem utrzymywać, że Temeraire był dobrze traktowany w Anglii.
— Moim zdaniem zasłużył na lanie — rzucił Granby. — Wściekłem się, kiedy wstałem, a on mi powiedział jakby nigdy nic, że wyprawił cię samego na wycieczkę z jakimś Kitajcem. Wiem, że Temeraire nie pozwoliłby cię skrzywdzić, ale w tłumie wszystko może się zdarzyć.
— Nie, niczego nie próbowano. Nasz przewodnik był na początku mało uprzejmy, ale pod koniec nabrał ogłady. — Laurence zerknął na pakunki, które ludzie Zhao Weia złożyli w kącie pokoju. — Wiesz co, John, chyba Hammond miał rację z tym zamachem; mieliśmy tylko urojenia — rzucił posępnie. Po tej długiej wycieczce pomyślał, że książę wcale nie musiał zniżać się do morderstwa, skoro mógł wykorzystać tyle bardziej subtelnych i przekonujących argumentów, jakie zapewniał mu jego kraj.
— Raczej Yongxing zaprzestał prób na pokładzie okrętu i czeka, aż się tu zadomowisz — odpowiedział pesymistycznie nastawiony Granby. — Ta wysepka to bardzo miłe miejsce, tylko czai się tu cholernie dużo strażników.
— Tym bardziej nie ma się czego bać — rzekł Laurence. — Gdyby chcieli mnie zabić, już dawno by to zrobili.
— Temeraire na pewno by tu nie został, gdyby zabili cię strażnicy samego cesarza albo gdyby coś podejrzewał — powiedział Granby. — Raczej próbowałby zabić ich jak najwięcej, a potem znaleźć Allegiance i wrócić do domu. Chociaż, skoro smoki fatalnie znoszą utratę kapitana, to równie dobrze mógłby uciec i zdziczeć.
— Możemy tak perorować w nieskończoność. — Zniecierpliwiony Laurence uniósł dłonie i znowu je opuścił. — Dzisiaj zależało im tylko na zrobieniu wrażenia na Temerairze.
Nie dodał, że całkiem im się to udało, i to bez większego wysiłku. Nie wiedział, w jaki sposób opisać kontrast względem taktowania smoków na Zachodzie, by nie narzekać albo nie okazać się nielojalnym. Po raz kolejny uświadomił sobie, że nie szkolił się na awiatora, więc nie chciał powiedzieć czegoś, co by mogło zranić uczucia Granby’ego.
— Strasznie jesteś przygaszony — zauważył niespodziewanie Granby, a Laurence drgnął z miną winowajcy: siedział pogrążony w ponurym milczeniu. — Nic dziwnego, że mu się spodobało miasto. Zawsze go podniecają nowe rzeczy. Jest aż tak źle?
— Właściwie to nie chodzi o miasto — rzekł w końcu Laurence. — Chodzi o powszechny szacunek dla smoków, nie tylko dla niego. Wszystkie cieszą się tutaj swobodą. Widziałem chyba ze sto smoków paradujących po ulicach i nikt nie zwracał na nie uwagi.
— Gdybyśmy tak przelecieli nad Regent’s Parkiem, zaraz zaczęliby krzyczeć o pomorze, pożarze i powodzi i dostalibyśmy z dziesięć upomnień z ministerstwa — stwierdził z niezadowoleniem Granby. — Zresztą nie moglibyśmy choćby wylądować w Londynie, nawet gdybyśmy chcieli: na wąskich ulicach zmieściłby się co najwyżej Winchester. Z tego, co dało się zobaczyć z powietrza, to miasto jest o wiele lepiej rozplanowane. Nic dziwnego, że mają dziesięć smoków na naszego jednego, a może i więcej.
Laurence poczuł ulgę, widząc, że Granby nie obraził się na niego i chętnie podjął ten temat.
— Wiesz, John, że oni tutaj przydzielają opiekuna dopiero wtedy, kiedy smok ukończy piętnasty miesiąc życia, a do tego czasu wychowują go inne smoki.
— No, moim zdaniem zamienianie smoków w niańki to straszne marnotrawstwo — rzekł Granby. — Ale pewnie stać ich na to. Laurence, płakać mi się chce, gdy pomyślę, jak by można wykorzystać tuzin takich dużych purpurowych bestyjek, które tu siedzą i się tuczą.
— Jasne, ale mnie chodziło o to, że oni tu nie mają chyba w ogóle zdziczałych smoków — rzekł Laurence. — A czy my nie tracimy jednego na dziesięć?
— Och, nie tyle, nawet w obecnych czasach — powiedział Granby. — Niegdyś traciliśmy masę Longwingów, ale w końcu królowa Elżbieta wpadła na pomysł, żeby przydzielić jednemu swoją pokojówkę, i odkryliśmy, że przy kobiecie są potulne jak baranki, a później stwierdziliśmy, że podobnie zachowują się smoki rasy Xenica. Winchestery często umykały, zanim zdążyliśmy włożyć im uprząż, dlatego dzisiaj wylęgają się w zamkniętych pomieszczeniach i pozwalamy im się trochę pozłościć, zanim podsuniemy im jedzenie. W najgorszym wypadku tracimy jednego na trzydzieści smoków, jeśli nie liczyć jaj straconych w stacjach rozpłodowych: żyjące tam zdziczałe smoki chowają je czasem przed nami.
Ich rozmowę przerwało wejście służącego. Laurence próbował go odprawić, lecz Chińczyk, kłaniając się przepraszająco i ciągnąc go za rękaw, dał im do zrozumienia, że chce, aby wyszli za nim do jadalni: Sun Kai nieoczekiwanie przyszedł wypić z nimi herbatę.
Laurence nie miał ochoty na towarzyskie rozmowy, a Hammond, który dołączył do nich jako tłumacz, pozostał sztywny i chłodny, tak więc siedzieli przez większość czasu w milczeniu. Sun Kai zapytał uprzejmie, czy jest im wygodnie i co myślą o kraju, na co Laurence udzielił zwięzłej odpowiedzi. Podejrzewał, że tak naprawdę chodzi o wybadanie stanu umysłu Temeraire’a, a jeszcze bardziej utwierdził się w tym przekonaniu, gdy Sun Kai wreszcie wyjawił cel swojej wizyty.
— Lung Tien Qian przysyła zaproszenie — oznajmił. — Ma nadzieję, że pan i Temeraire wypijecie z nią herbatę w pałacu Dziesięciu Tysięcy Lotosów jutro z samego rana, zanim otworzą się kwiaty.
— Dziękuję za tę wiadomość — odpowiedział Laurence, uprzejmie, lecz obojętnie. — Temeraire bardzo chciałby lepiej ją poznać.
Trudno było nie przyjąć zaproszenia, choć nie był zadowolony z nieustannego kuszenia Temeraire’a.
Sun Kai skinął dostojnie głową.
— Ona także bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak się czuje potomek. Jej osąd ma duże znaczenie dla Syna Niebios. — Pociągnął łyk herbaty i dodał: — Może zechcesz opowiedzieć jej o swoim kraju i o szacunku, jaki zyskał tam Lung Tien Xiang.
Hammond przetłumaczył jego słowa i dodał szybko, tak by Sun Kai uznał to za dalszą część przekładu.
— Mam nadzieję, że zrozumiał pan tę wyraźną aluzję. Musi pan za wszelką cenę zdobyć jej względy.
— Przede wszystkim nie mam pojęcia, dlaczego Sun Kai udziela mi rad — powiedział Laurence po odejściu posła. — Owszem, zawsze był uprzejmy, ale w żadnym wypadku nie przyjazny.
— Trudno to nazwać radą — zauważył Granby. — Zasugerował tylko, żebyś powiedział, że Temeraire jest szczęśliwy, a przecież sam byś na to wpadł, więc można to uznać za uprzejmy gest.
— Owszem, ale bez tego nie wiedzielibyśmy, że jej opinia jest tak istotna, ani nie uważalibyśmy tego spotkania za szczególnie ważne — powiedział Hammond. — Nie, jako dyplomata powiedział bardzo dużo, tyle, ile mógł, nie opowiadając się otwarcie po naszej stronie. To bardzo krzepiące — dodał, z nadmiernym optymizmem, zrodzonym zapewne z frustracji: Hammond już pięciokrotnie zwracał się do ministrów, prosząc o możliwość przedstawienia cesarzowi listów uwierzytelniających, ale noty wróciły nieotwarte, nie pozwolono mu też opuścić wyspy i spotkać się w mieście z ludźmi Zachodu.
— Chyba nie ma bardzo rozwiniętego instynktu macierzyńskiego, skoro pozwoliła wysłać go tak daleko — powiedział Laurence do Granby’ego tuż po świcie następnego dnia; przeglądał swój najlepszy mundur, który wywiesił na noc na dwór: jego halsztuk trzeba było wyprasować, a w koszuli spruło się kilka nitek.
— Smoczyce zwykle go nie mają — wyjaśnił Granby. — A przynajmniej nie po wykluciu się smoka, chociaż kiedy składają jaja, bardzo się o nie troszczą. Nie żeby się w ogóle nie interesowały się dziećmi, ale w końcu młody smok potrafi odgryźć łeb kozie w pięć minut po wykluciu, więc nie potrzebuje matczynej opieki. Daj, ja to zrobię. Podczas prasowania zawsze coś palę, ale z szyciem dobrze sobie radzę. — Wziął od Laurence’a koszulę i igłę i zabrał się do naprawiania naddartego mankietu.
— A jednak nie miała nic przeciwko odesłaniu go z Chin — powiedział Laurence. — Ciekawe, że zasiada w radzie cesarza. Należałoby się spodziewać, że skoro już zdecydowali się pozbyć jaja Niebiańskiego, to byłby to potomek z jakiejś niższej linii. Dziękuję, Dyer, postaw je tutaj — powiedział, gdy młody goniec wszedł z gorącym żelazkiem zdjętym z pieca.
Laurence, tak elegancki, jak się dało, dołączył do Temeraire’a na dziedzińcu. Czekał już na nich pasiasty smok, który eskortował ich wcześniej. Lot był krótki, ale ciekawy: lecieli tak nisko, że widzieli kępki bluszczu i korzeni wyrastające spomiędzy żółtych dachówek pałacowego dachu i potrafili rozpoznać barwę kamieni na kapeluszach mandarynów, przemierzających w pośpiechu ogromne dziedzińce, pomimo wczesnej pory.
Ten akurat pałac znajdował się w obrębie murów ogromnego Zakazanego Miasta i łatwo było go rozpoznać z góry. Dwa ogromne smocze pawilony stały po obu stronach długiego stawu niemal w całości zarośniętego nenufarami, których kwiaty wciąż pozostawały zamknięte. Brzegi stawu łączyły dwa solidne mosty o ostrych, ozdobnych łukach, a od południowej strony rozciągał się dziedziniec wyłożony czarnym marmurem, dotknięty właśnie pierwszymi promieniami słońca.
Smok w żółte pasy wylądował tam i skłonił łeb. Gdy Temeraire ruszył przed siebie, Laurence dostrzegł inne smoki w pawilonach, budzące się w blasku wschodzącego słońca. Od zatoki położonej najdalej na południowy wschód zbliżał się powoli bardzo stary Niebiański, z bardzo długimi wąsami. Jego okazała kreza zupełnie wyblakła, a skóra stała się niemal przeźroczysta, tak że czerń jego łusek przybrała czerwonawy odcień ciała i krwi. Inny smok w żółte pasy cierpliwie dotrzymywał mu kroku i od czasu do czasu popychał nosem w kierunku skąpanego w słońcu dziedzińca; oczy Niebiańskiego były mlecznobiałe, a jego źrenice ledwo widoczne za kataraktami.
Na dziedzińcu pojawiło się też kilka innych smoków, raczej Cesarskich niż Niebiańskich, pozbawionych krezy i wąsów, o bardziej zróżnicowanym umaszczeniu: niektóre były tak czarne jak Temeraire, inne zaś w kolorze indygo. Wszystkie smoki były bardzo ciemne, z wyjątkiem Lien, która właśnie wyszła z oddzielnego pawilonu, ustawionego w oddaleniu między drzewami, i podeszła do stawu, żeby się napić. Za sprawą białej skóry wyglądała niesamowicie wśród innych smoków. Laurence uznał, że trudno było kogokolwiek winić za to, że odczuwa przed nią zabobonny lęk, i rzeczywiście pozostałe smoki świadomie ją omijały. Nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi, ziewnęła szeroko, ukazując czerwone wnętrze pyska, i potrząsnęła łbem, by pozbyć się kropel wody, po czym odeszła z godnością w głąb ogrodu.
Qian czekała na nich w jednym ze środkowych pawilonów, w towarzystwie dwóch pełnych gracji Cesarskich, przystrojonych w wyszukane klejnoty. Skłoniła łeb uprzejmie i trąciła łapą dzwon, przyzywając służbę. Towarzyszące jej smoki przesunęły się, by zrobić miejsce Laurence’owi i Temeraire’owi z jej prawej strony, a służący przynieśli Laurence’owi wygodne krzesło. Qian rozpoczęła od razu rozmowy, ale wskazała jezioro; wschodzące słońce oświetlało coraz większą powierzchnię wody, a dotknięte promieniami kwiaty rozchylały płatki niczym ożywające baletnice; dosłownie tysiące z nich rozkwitały intensywnym różem na tle ciemnozielonych liści.
Gdy już znieruchomiały ostatnie otwarte kwiaty, smoki uderzyły pazurami o kamienną podłogę, jakby biły brawo. Zaraz potem przyniesiono stolik dla Laurence’a i ogromne porcelanowe biało-niebieskie misy dla smoków i nalano wszystkim czarnej, cierpkiej herbaty. Ku zaskoczeniu Laurence’a smoki opróżniły czary z rozkoszą, a nawet wybrały językiem liście. On sam uznał, że herbata ma dziwnie mocny smak, jej aromat nasunął mu na myśl wędzone mięso, jednak uprzejmie opróżnił filiżankę do dna. Temeraire entuzjastycznie wypił herbatę w paru łykach, po czym rozsiadł się z niepewną miną, jakby nie mógł się zdecydować, czy herbata mu smakowała czy też nie.
— Przebyłeś długą drogę — zwróciła się Qian do Laurence’a. Jeden ze służących przysunął się dyskretnie, by przetłumaczyć jej słowa. — Mam nadzieję, że podoba ci się u nas, ale pewnie tęsknisz za domem?
— Oficer w służbie króla musi posłusznie iść tam, gdzie go poślą, pani — odpowiedział Laurence, zastanawiając się, czy Qian coś mu sugeruje. — Nie mieszkałem dłużej niż sześć miesięcy w domu rodzinnym, od kiedy po raz pierwszy wszedłem na pokład okrętu, a miałem wtedy dwanaście lat.
— Bardzo młody wiek na tak dalekie podróże — rzekła Qian. — Twoja matka pewnie bardzo martwiła się o ciebie.
— Znała kapitana Mountjoya, u którego służyłem, a także przyjaźniła się z jego rodziną — powiedział Laurence i korzystając z okazji, dodał: — Ty, pani, niestety, nie miałaś tego szczęścia w chwili rozstania z Temeraire’em. Chętnie udzielę ci wszelkich możliwych informacji, choć grubo po czasie.
Spojrzała na towarzyszące jej smoki.
— Może Mei i Shu pokażą Xiangowi kwiaty z bliska — powiedziała.
Cesarskie skłoniły łby, po czym stanęły obok i czekały, aż dołączy do nich Temeraire.
Temeraire zerknął z niepokojem na Laurence’a i powiedział:
— Stąd też wyglądają ładnie.
Sam Laurence także się zaniepokoił perspektywą rozmowy sam na sam, gdyż nie miał pojęcia, co mogłoby zadowolić Qian, lecz zdobył się na uśmiech i powiedział:
— Zaczekam tu z twoją matką. Obejrzyj kwiaty, na pewno ci się spodobają.
— Tylko nie przeszkadzajcie dziadkowi ani Lien — zwróciła się jeszcze Qian do Cesarskich, które skinęły łbami i poprowadziły Temeraire’a ku wodzie.
Służący ponownie nalali im herbaty z czajnika i teraz Qian piła już wolniej.
— Rozumiem, że Temeraire służy w waszej armii — powiedziała.
Nuta dezaprobaty, która pojawiła się w jej głosie, nie wymagała tłumaczenia.
— U nas wszystkie smoki, które się do tego nadają, służą w obronie kraju. To spełnienie obowiązku, a nie dyshonor — rzekł Laurence. — Zapewniam cię, pani, że nie mógłby dostąpić większego zaszczytu. Mamy niewiele smoków, dlatego nawet te najmniejsze są bardzo cenione, a przecież Temeraire szczyci się najlepszym rodowodem.
Zamruczała w zamyśleniu.
— Dlaczego macie tak mało smoków, że musicie kazać walczyć tym najbardziej szanowanym?
— Jesteśmy niewielkim narodem, nie tak jak wy — odparł Laurence. — Tylko parę mniejszych ras smoków żyło na Wyspach Brytyjskich, kiedy przybyli Rzymianie i zaczęli je oswajać. Od tamtej pory dzięki krzyżówkom liczba ras się powiększyła, a dzięki skutecznej hodowli bydła udało nam się zwiększyć populację, lecz i tak nie jesteśmy w stanie utrzymać tylu smoków co wy.
Opuściła łeb i spojrzała na niego uważniej.
— A jak Francuzi traktują smoki?
Laurence żywił instynktowne przekonanie, że Brytyjczycy traktują smoki lepiej niż inne narody zachodnie. Niestety, zdawał sobie też sprawę, że podobnie dyskredytowałby też Chińczyków, gdyby nie przekonał się na własne oczy, że jest inaczej. Jeszcze miesiąc temu opowiadałby z dumą o tym, jak to wspaniale zajmują się smokami w Anglii. Tak jak wszystkie inne smoki, Temeraire jadł surowe mięso i mieszkał na polanie pod gołym niebem, nieustannie odbywał ćwiczenia i miał niewiele rozrywek. Laurence pomyślał, że równie dobrze mógłby się pochwalić królowej, że wychowuje dzieci w chlewie, jak opowiedzieć o takim traktowaniu tej eleganckiej smoczycy zamieszkującej ustrojony kwiatami pałac. Nawet jeśli Francuzi nie byli lepsi, to trudno było powiedzieć, że są gorsi. Osobiście pogardzałby kimś, kto maskowałby niedostatki we własnej służbie, oczerniając inną.
— Jak sądzę, praktyki Francuzów nie różnią się specjalnie od naszych — powiedział wreszcie. — Nie wiem, co wam obiecali w przypadku Temeraire’a, ale mogę potwierdzić, że sam cesarz Napoleon jest żołnierzem: nawet kiedy opuszczaliśmy Anglię, prowadził walkę, a podczas wojny smok, który byłby jego towarzyszem, nie siedziałby bezczynnie.
— Z tego, co wiem, ty sam pochodzisz z królewskiej rodziny — powiedziała nieoczekiwanie Qian i oznajmiła coś jednemu ze służących.
Ten podszedł szybko z długim zwojem papieru ryżowego i rozłożył go na stole: zdumiony Laurence zobaczył, że jest to kopia, większa i nakreślona bardziej starannie, drzewa rodowego, które narysował podczas noworocznego bankietu.
— Zgadza się? — zapytała, widząc jego zaskoczenie.
Nie przypuszczał, że te informacje dotrą do niej, a tym bardziej że ją zainteresują. Teraz jednak zapomniał o niechęci: mógłby się puszyć dzień i noc, jeśli tylko dzięki temu zdoła zyskać jej przychylność.
— Rzeczywiście należę do starego i szlachetnego rodu. Służbę w Korpusie poczytuję sobie za zaszczyt — dodał, choć poczuł się winny, bo przecież nikt z jego rodziny nie podzieliłby jego zdania.
Qian skinęła głową, wyraźnie zadowolona, i napiła się herbaty, a służący zabrał zwój. Laurence zaczął się gorączkowo zastanawiać, co jeszcze powiedzieć.
— Jeśli wolno, mogę zapewnić w imieniu naszego rządu, że z radością przystaniemy na wszystkie warunki, jakie zaakceptowali Francuzi, kiedy wysyłaliście im jajo z Temeraire’em.
— Pozostaje wiele innych względów. — Tylko tak odpowiedziała na jego propozycję.
Cesarskie prowadziły już z powrotem Temeraire’a, który wyraźnie się spieszył. Jednocześnie przechodziła obok biała smoczyca; wracała do pawilonu w towarzystwie Yongxinga, który rozmawiał z nią cicho, trzymając dłoń na jej boku. Smoczyca szła wolno, tak by mógł za nią nadążyć, a za nimi kroczyła niechętnie grupka służących, obładowanych dużymi zwojami i książkami. Cesarskie stanęły i przepuściły ich, zanim wróciły do pawilonu.
— Qian, dlaczego ona ma taki kolor? — zapytał Temeraire, wysuwając głowę za Lien, kiedy już przeszła. — Wygląda bardzo dziwnie.
— Kto zrozumie wolę Niebios? — odpowiedziała Qian z przyganą w głosie. — Okazuj jej szacunek. Lien jest wielką uczoną; przed laty była chuang-yuan, chociaż jako Niebiański wcale nie musiała zdawać egzaminów, a poza tym to także twoja starsza kuzynka. Jej ojcem był Chu, który się wykluł z jaja Xian, podobnie jak ja.
— Och — mruknął speszony Temeraire. Po chwili zapytał nieśmiało: — A kto był moim ojcem?
— Lung Qin Gao — odpowiedziała Qian i machnęła ogonem; to wspomnienie najwyraźniej napełniło ją radością. — Jest Cesarskim i obecnie przebywa na południu w Hangzhou. Jego towarzyszem jest książę w trzeciej linii. Przeprowadzają inspekcję Zachodniego Jeziora.
Wieść, że Niebiańskie mogą się krzyżować z Cesarskimi, zaskoczyła Laurence’a. Kiedy ostrożnie próbował dowiedzieć się więcej, Qian wyraźnie to potwierdziła.
— Tylko w ten sposób możemy przedłużać linię. Sami nie możemy łączyć się w pary — powiedziała i dodała, nieświadoma tego, jakie wrażenie wywołują na nim te słowa: — Obecnie żyją tylko dwie samice, ja i Lien, a oprócz dziadka i Chu są jeszcze tylko Chuan, Ming i Zhi. Wszyscy jesteśmy spokrewnieni.
— Tylko osiem Niebiańskich? — Hammond otworzył szeroko oczy i usiadł osłupiały.
— Nie rozumiem, jak to mogą tak ciągnąć w nieskończoność — rzekł Granby. — Aż tak bardzo chcą zachować je tylko dla cesarzy, że zaryzykują utratę całej linii?
— Najwyraźniej od czasu do czasu para Cesarskich płodzi Niebiańskiego — powiedział Laurence, nie przerywając jedzenia. Mógł wreszcie zasiąść w sypialni do bardzo późnego obiadu: była już siódma i zapadła ciemność. Wcześniej omal nie pękł od morza herbaty, które wlał w siebie, by oszukać głód podczas wielogodzinnego spotkania. — W taki sposób przyszedł na świat najstarszy z nich, a od niego pochodzi ostatnie cztery czy pięć pokoleń.
— Nic z tego nie rozumiem — powiedział Hammond, nie zwracając uwagi na ich dalszą rozmowę. — Osiem Niebiańskich. Dlaczego więc zdecydowali się go oddać? Być może w celach rozpłodowych… nie, w to nie mogę uwierzyć. To niemożliwe, żeby Bonaparte wywarł na nich aż takie wrażenie, skoro przebywa na innym kontynencie i nie utrzymuje z nimi bezpośrednich kontaktów. Tu chodzi o coś więcej, czego nie potrafię pojąć. Wybaczcie mi, panowie — dodał w zamyśleniu, po czym wstał i wyszedł. Laurence skończył jeść i odłożył pałeczki.
— W każdym razie nie sprzeciwiła się temu, żebyśmy zatrzymali Temeraire’a — powiedział Granby, choć dość ponuro.
— Nie mogę być egoistą i pozbawić go przyjemności lepszego poznania swoich krewnych czy ojczystego kraju — rzekł po chwili, głównie po to, by zagłuszyć niepokojące myśli.
— To tylko czcza gadanina, Laurence — powiedział Granby, starając się go pocieszyć. — Smok nie rozstanie się z kapitanem za żadne skarby Arabów ani nawet złote cielce chrześcijan.
Laurence wstał i podszedł do okna. Temeraire leżał zwinięty na ciepłych kamieniach dziedzińca. Wyglądał bardzo ładnie w srebrzystym blasku księżyca pod baldachimem okwieconych gałęzi, cały roziskrzony od swojego odbicia na powierzchni stawu.
— To prawda. Smok wiele wycierpi, żeby nie rozstać się z kapitanem. Przyzwoity człowiek nie zażądałby tego — rzekł cicho Laurence i opuścił zasłonę.
Następnego dnia po wizycie Temeraire niewiele mówił. Laurence obserwował go z niepokojem, kiedy przyszedł posiedzieć przy nim, ale nie bardzo wiedział, jak zapytać, co go trapi. Nie można było nic zrobić, jeśli Temeraire przestał sympatyzować z Anglią i pragnął tu zostać. Hammond zapewne nie sprzeciwiłby się temu, gdyby udało mu się zakończyć negocjacje. O wiele bardziej zależało mu na założeniu stałej ambasady w Chinach i podpisaniu traktatu niż na sprowadzeniu Temeraire’a do domu. Laurence nie zamierzał na razie się przy tym upierać. Podczas pożegnania Qian oznajmiła Temeraire’owi, że może odwiedzić pałac, kiedy tylko zechce, lecz to zaproszenie nie obejmowało Laurence’a. Temeraire nie wspominał o kolejnej wizycie, ale spoglądał tęsknie w dal, chodził w kółko po dziedzińcu i nie miał ochoty na czytanie książki. Wreszcie Laurence zapytał niechętnie:
— Chciałbyś znowu zobaczyć się z Qian? Z pewnością by się ucieszyła z twojej wizyty.
— Nie zaprosiła ciebie — odparł Temeraire, ale odruchowo rozłożył nieco skrzydła.
— Nie mogę ubolewać nad tym, że matka chce się zobaczyć z synem sam na sam — odpowiedział Laurence i to wystarczyło.
Temeraire rozpromienił się i natychmiast odleciał. Wrócił dopiero późnym wieczorem i od razu zaczął rozprawiać o kolejnych wizytach.
— Zaczęli uczyć mnie pisać — oznajmił. — Już się nauczyłem dwudziestu pięciu znaków. Pokazać ci je?
— Jak najbardziej — zgodził się Laurence, nie tylko dlatego, by dogodzić Temeraire’owi.
Posępnie przyjrzał się znakom, które wyrył przed nim Temeraire, po czym spróbował je skopiować gęsim piórem, a nie pędzelkiem. W tym samym czasie Temeraire wymówił te słowa na głos, choć miał niepewną minę, kiedy Laurence usiłował je powtórzyć. Nie zrobił specjalnych postępów, lecz już sam fakt, że próbował, tak bardzo uszczęśliwił Temeraire’a, iż Laurence pomyślał, że warto było, i ukrył ogromny niepokój, jaki odczuwał przez cały ten długi dzień.
Niemniej Laurence, ku swojej irytacji, musiał się zmagać nie tylko z własnymi uczuciami, lecz także z Hammondem, który miał inną opinię na ten temat.
— Jedna wizyta, w pańskim towarzystwie, mogła dodać otuchy i pozwoliła jej was poznać — powiedział dyplomata. — Lecz nie można pozwolić na to, aby Temeraire odwiedzał ją sam. Jeśli wybierze Chiny i dobrowolnie zgodzi się tu zostać, stracimy nadzieję na sukces: od razu nas stąd odeślą.
— Tego już za wiele — rzucił gniewnie Laurence. — Nie zamierzam obrażać Temeraire’a, wmawiając mu, że jego naturalne dążenie do utrzymywania kontaktów z rodziną wskazuje na brak lojalności.
Hammond obstawał przy swoim i dyskusja stawała się coraz gorętsza, aż wreszcie Laurence zakończył ją stwierdzeniem:
— Chyba muszę to powiedzieć jasno: nie czuję się zobowiązany do wykonywania pańskich poleceń. Nie otrzymałem w tym względzie żadnych instrukcji, a pańskie próby ustanowienia nade mną swojego zwierzchnictwa są nieuzasadnione.
Do tej pory jakoś się tolerowali, lecz teraz stali się wręcz oziębli, więc Hammond nie przyszedł na kolację, którą zwykle jadał w towarzystwie Laurence’a i jego oficerów. Jednak następnego dnia zjawił się wcześnie przed pawilonem, zanim jeszcze Temeraire udał się z wizytą do pałacu, a towarzyszył mu książę Yongxing.
— Jego Wysokość był tak miły, że przybył tutaj, aby dowiedzieć się, jak nam się mieszka. Niewątpliwie powita go pan wraz ze mną — dodał, kładąc nacisk na ostatnie słowa.
Laurence niechętnie podniósł się na nogi.
— To bardzo miło z pańskiej strony. Jak pan widzi, jest nam tu całkiem wygodnie — oznajmił uprzejmie, choć chłodno, zachowując czujność, ponieważ wciąż ani trochę nie ufał Yongxingowi.
Książę skinął lekko głową, równie chłodno, po czym odwrócił się i skinął na chłopca, który stał za nim: młodzieniec miał najwyżej trzynaście lat i nosił nijakie ubranie w charakterystycznym kolorze indygo. Chłopiec zerknął na Laurence’a, skinął głową, ruszył prosto do Temeraire’a i przywitał się z nim oficjalnie: uniósł złożone dłonie i ukłonił się, mówiąc coś po chińsku. Temeraire wydawał się zdziwiony, więc Hammond rzucił pospiesznie:
— Powiedz tak, na litość boską.
— Och — mruknął niepewnie Temeraire, lecz zaraz powiedział coś do chłopca, najwyraźniej na coś się zgadzając.
Laurence ze zdziwieniem zobaczył, że chłopiec wdrapuje się na przednią łapę Temeraire’a i wygodnie sadowi. Twarz Yongxinga zawsze przypominała maskę, lecz teraz pojawił się na niej cień zadowolenia.
— Wejdziemy do środka i napijemy się herbaty — powiedział książę i odwrócił się.
— Tylko nie pozwól mu spaść — powiedział Hammond do Temeraire’a, zerkając z niepokojem na chłopca, który siedział wyprostowany ze skrzyżowanymi nogami, równie pewnie jak posąg Buddy na cokole.
— Roland — zawołał Laurence. Roland i Dyer uczyli się trygonometrii w głębi pawilonu. — Proszę, poczęstuj go czymś, gdyby chciał.
Skinęła głową i podeszła do chłopca, mówiąc coś w łamanej chińszczyźnie, a Laurence poszedł przez dziedziniec za pozostałymi do rezydencji. Służący zdążyli w pośpiechu przestawić meble: przygotowano udrapowany fotel z podnóżkiem dla Yongxinga, a dla Laurence’a i Hammonda zwykłe krzesła bez poręczy. Z wielką pompą przyniesiono herbatę, a przez cały ten czas książę zachowywał milczenie. Nie odezwał się też ani słowem po wyjściu służących, tylko powoli popijał herbatę.
Wreszcie Hammond przerwał ciszę, dziękując za wygodną rezydencję i za wszelkie względy, jakie im okazano.
— Szczególnie miła była wycieczka po mieście. Czy był to pomysł Waszej Wysokości, jeśli wolno mi spytać?
— To był pomysł cesarza — odparł książę. — Może odniosłeś korzystne wrażenie, kapitanie? — dodał.
Nie zabrzmiało to wcale jak pytanie, więc Laurence rzekł krótko:
— Owszem. To miasto jest niezwykłe.
Yongxing uśmiechnął się, zaledwie odrobinę uniósł kąciki ust, i nie powiedział już nic więcej, bo nie musiał. Laurence odwrócił wzrok, świetnie zdając sobie sprawę z różnicy między kryjówkami w Anglii a tym, co tu zobaczył.
Długo milczeli i znowu odezwał się Hammond.
— Czy mogę zapytać o zdrowie cesarza? Wasza Wysokość domyśla się zapewne, że w imieniu króla pragniemy złożyć wyrazy szacunku Jego Cesarskiej Mości i przekazać listy, które przywożę.
— Cesarz jest w Chengde — rzucił lekceważąco Yongxing. — Nie wróci szybko do Pekinu. Musicie być cierpliwi.
Laurence był coraz bardziej rozgniewany. Książę bezczelnie narzucił Temeraire’owi towarzystwo chłopca, tak jak wcześniej bezczelnie próbował ich rozdzielić, a mimo to Hammond nie protestował i w obliczu tak rażącego chamstwa usiłował prowadzić uprzejmą rozmowę.
— Towarzysz Waszej Wysokości jest bardzo młody — zauważył Laurence z przekąsem. — Pozwolę sobie zapytać, czy to może syn?
Yongxing zmarszczył czoło, usłyszawszy to pytanie, i odpowiedział krótko:
— Nie.
Hammond, wyczuwając zniecierpliwienie Laurence’a, wtrącił pospiesznie:
— Oczywiście będzie tak, jak sobie życzy cesarz, ale może moglibyśmy liczyć na trochę więcej swobody, jeśli oczekiwanie się wydłuży, choćby w takim stopniu, w jakim korzysta z niej ambasador Francji. Wasza Wysokość z pewnością pamięta o ich haniebnym ataku na nas na początku naszej podróży. Mam nadzieję, że wolno mi będzie powtórzyć, że interesy naszych krajów są o wiele bardziej zbliżone niż interesy Chin i Francji.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Hammond mówił dalej. Rozprawiał długo i z pasją o niebezpieczeństwach związanych z dominacją Napoleona w Europie, o ograniczonym handlu, który przecież powinien przynieść Chinom duże zyski, o zachłanności nienasyconego zdobywcy wciąż poszerzającego swoje imperium, którego granice mogą nawet sięgnąć aż tutaj.
— Bo Napoleon już raz zaatakował nas w Indiach i nie ukrywa, że ma ambitniejsze plany niż Aleksander. Wasza Wysokość musi wiedzieć, że gdyby mu się udało, nie poprzestanie na tym.
Myśl, że Napoleon mógłby podbić Europę, opanować Rosję i Imperium Osmańskie, przekroczyć Himalaje, zapewnić sobie bezpieczną pozycję w Indiach i mieć jeszcze energię na wojnę z Chinami, wydała się Laurence’owi bajeczką, w którą nikt nie uwierzy. Natomiast teza o handlu na pewno nie zrobiła najmniejszego wrażenia na Yongxingu, który tak się szczycił samowystarczalnością Chin. Niemniej książę ani razu nie przerwał angielskiemu dyplomacie i wysłuchał całej jego mowy, marszcząc brwi, a gdy na zakończenie Hammond ponowił prośbę o takie same swobody, jakimi cieszy się De Guignes, Yongxing siedział długo w milczeniu, a potem powiedział tylko:
— Macie tyle swobody co on; cokolwiek więcej byłoby niestosowne.
— Być może Wasza Wysokość nie wie — rzekł Hammond — że nie wolno nam opuszczać tej wyspy ani komunikować się z wysokimi urzędnikami choćby listownie.
— Jemu też tego nie wolno — odparł Yongxing. — Cudzoziemcy nie powinni chodzić po Pekinie i przeszkadzać w pracy urzędnikom i ministrom, którzy są bardzo zajęci.
Hammond nic nie odpowiedział, wyraźnie skonsternowany, a Laurence doszedł do wniosku, że Yongxing po prostu odwraca ich uwagę, podczas gdy chłopiec przymila się do Temeraire’a. Skoro chłopiec nie był synem Yongxinga, to książę wybrał go zapewne z grona krewnych ze względu na osobisty wdzięk i polecił mu wkraść się w łaski smoka. Laurence nie obawiał się, że Temeraire ulegnie zakusom, ale też nie miał zamiaru siedzieć tam jak idiota i pomagać w realizacji planów Yongxinga.
— Nie możemy tak zostawiać dzieci bez opieki — powiedział nieoczekiwanie. — Wasza Wysokość wybaczy. — Ukłonił się i wstał od stołu.
Tak jak Laurence podejrzewał, Yongxing nie miał ochoty na rozmowę z Hammondem, jedynie pozwalał działać chłopcu, bo także się podniósł i ruszył ku drzwiom. Wrócili na dziedziniec, gdzie Laurence zobaczył, ku swemu zadowoleniu, że chłopiec zszedł ze smoczej łapy i gra w kamyki z Roland i Dyerem, objadając się sucharami, Temeraire zaś przeniósł się na molo, żeby rozkoszować się chłodnym wiatrem od jeziora.
Yongxing odezwał się ostro i chłopiec skoczył na nogi z miną pełną skruchy; Roland i Dyer wyglądali na równie speszonych i zerkali niepewnie na porzucone książki.
— Chcieliśmy być mili i gościnni — wyjaśniła pospiesznie Roland, czekając na reakcję Laurence’a.
— Mam nadzieję, że dobrze się bawił — odpowiedział łagodnie Laurence, a oni odetchnęli z ulgą. — A teraz do nauki.
Wrócili szybko do książek, a zaraz potem odszedł niezadowolony Yongxing z chłopcem, zamieniwszy kilka słów po chińsku z Hammondem. Laurence z radością spoglądał za księciem.
— Przynajmniej możemy się cieszyć z tego, że De Guignes ma równie ograniczoną swobodę ruchów — odezwał się po chwili Hammond. — Nie podejrzewam Yongxinga o kłamstwo, choć nie rozumiem, w jaki sposób… — Urwał zakłopotany i pokręcił głową. — Może jutro dowiem się czegoś więcej.
— Co takiego? — powiedział Laurence.
Hammond odparł z roztargnieniem:
— Powiedział, że jutro też przyjdzie o tej samej porze. Zamierza odwiedzać nas regularnie.
— Nie obchodzą mnie jego zamiary — rzucił z gniewem Laurence, odkrywszy, że Hammond zgodził się w jego imieniu na kolejną wizytę księcia — ale ja nie będę mu towarzyszyć. I nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego pan zabiega o względy kogoś, kto, jak dobrze wiemy, nie darzy nas najmniejszą sympatią.
Hammond odpowiedział zapalczywie:
— To jasne, że Yongxing nie darzy nas sympatią, bo dlaczego ktoś tutaj miałby nas lubić? Musimy przeciągnąć ich na naszą stronę, a skoro on daje nam szansę, to naszym obowiązkiem jest spróbować. Dziwi mnie, że odrobina grzeczności i wypicie herbaty tak. bardzo nadwerężyły pańską cierpliwość.
— A mnie dziwi to, że zupełnie nie przejął się pan tą próbą oddzielenia mnie od Temeraire’a, mimo pańskich wcześniejszych protestów — warknął Laurence.
— Co, przy pomocy dwunastolatka? — rzekł Hammond z niemal obraźliwym niedowierzaniem. — Jestem zdumiony, że już teraz wszczyna pan alarm. Może gdyby tak pochopnie nie odrzucił pan mojej rady, nie miałby się pan czego bać.
— Niczego się nie boję — odparł Laurence — ale nie będę tolerował tak bezczelnych podstępów ani znosił potulnie codziennych najść, których jedynym celem jest obrażanie nas.
— Muszę panu przypomnieć, kapitanie, jak pan mi niedawno przypomniał, że tak jak pan nie podlega mnie, tak samo ja nie podlegam panu — powiedział Hammond. — Dzięki Bogu, tylko ja odpowiadam za naszą dyplomację, bo gdybyśmy polegali na panu, to już byśmy wracali do Anglii, a połowa naszych statków handlowych z Pacyfiku spoczywałaby na dnie oceanu.
— Proszę bardzo, niech pan robi, co uważa za stosowne — ale lepiej niech pan mu wyjaśni, że nie pozwolę już na to, aby zostawiał swojego protegowanego sam na sam z Temeraire’em. Myślę, że wtedy straci ochotę na pańskie perswazje. I niech pan nie liczy na to, że pozwolę wpuszczać chłopca za moimi plecami.
— Skoro i tak uważa mnie pan za kłamcę i pozbawionego skrupułów intryganta, to nie będę utrzymywał, że coś takiego nie mogłoby mi przyjść do głowy — warknął Hammond, czerwony ze złości.
Po tych słowach wyszedł, a Laurence wciąż był wściekły, choć także zawstydzony, bo wiedział, że przesadził i niepotrzebnie rzucił Hammondowi wyzwanie. Kiedy rankiem następnego dnia zobaczył z pawilonu, jak Yongxing odchodzi z chłopcem, najwyraźniej skróciwszy wizytę z powodu zakazu kontaktowania się z Temeraire’em, ze skruchą spróbował przeprosić Hammonda, ale ten nie chciał nawet o tym słyszeć.
— Teraz już nie ma znaczenia, czy poczuł się urażony pańskim zachowaniem, czy też miał pan rację co do jego zamiarów — oznajmił zimno. — Wybaczy pan, ale muszę napisać kilka listów — dodał i wyszedł z pokoju.
Laurence dał za wygraną i poszedł pożegnać się z Temeraire’em, lecz ogarnęło go jeszcze większe przygnębienie, kiedy zobaczył, że Temeraire jest dosłownie rozgorączkowany i pali się do odlotu. Hammond nie mylił się: towarzystwo chłopca było niczym wobec niebezpiecznych spotkań z Qian i Cesarskimi, niezależnie od krętactw Yongxinga czy szczerości Qian; uskarżanie się na nią byłoby tylko mniej uczciwe.
Temeraire miał wrócić późno, ale ponieważ dom był mały, a pokoje rozdzielały głównie płachty papieru ryżowego, obecność rozgniewanego Hammonda dawała się we znaki, więc Laurence został w pawilonie i zajął się korespondencją: zupełnie niepotrzebnie, bo ostatnie listy otrzymał przed pięcioma miesiącami, od dnia uczty powitalnej sprzed dwóch tygodni nie wydarzyło się nic ciekawego, a o kłótni z Hammondem nie miał ochoty pisać.
Zasnął w trakcie pisania i obudził dość gwałtownie, niemal uderzając głową w Sun Kaia, który stał nad nim i potrząsał jego ramieniem.
— Kapitanie Laurence, proszę się obudzić — powtarzał Sun Kai.
— Przepraszam — rzucił automatycznie Laurence. — Co się dzieje? — zapytał i otworzył szeroko oczy: Sun Kai wypowiadał to zdanie bardzo dobrze po angielsku, raczej z włoskim akcentem niż chińskim. — Dobry Boże, pan zna angielski? — zapytał, przypominając sobie te wszystkie sytuacje, kiedy Sun Kai stał na smoczym pokładzie i słyszał wszystkie ich poufne rozmowy.
— Nie czas na wyjaśnienia — rzekł Sun Kai. — Musi pan natychmiast iść ze mną: wkrótce przybędą tu ludzie, którzy chcą zabić pana wraz z pańskimi towarzyszami.
Dochodziła piąta po południu, jezioro i drzewa, widoczne w drzwiach pawilonu, połyskiwały złociście w blasku zachodzącego słońca, a spomiędzy krokwi dochodził czasem świergot ptaków, które uwiły sobie tam gniazda. Wiadomość, przekazana tak spokojnym tonem, była tak absurdalna, że w pierwszej chwili Laurence jej nie zrozumiał, lecz potem zerwał się oburzony.
— Nigdzie nie pójdę wobec takiej groźby, jeśli nie dowiem się czegoś więcej. Granby! — wrzasnął.
— Wszystko w porządku, sir? — Blythe pracował akurat na dziedzińcu i wsunął głowę do pawilonu, choć nadbiegał już Granby.
— Panie Granby, podobno mamy zostać zaatakowani — powiedział Laurence. — Ponieważ ten dom nie zapewnia nam bezpieczeństwa, zajmiemy mały pawilon od strony południowej, ten ze stawem. Wystawić obserwatora i nabić wszystkie pistolety.
— Tak jest — odparł Granby i wybiegł.
Blythe, jak zwykle milczący, zebrał szable marynarskie, które właśnie ostrzył, i podał jedną Laurence’owi, po czym zawinął pozostałe w materiał i odniósł z osełką do pawilonu.
Sun Kai pokręcił głową.
— To czysta głupota — powiedział, idąc za Laurence’em. — Z miasta nadciąga największa banda hunhun. Mam tu łódź. Zdążycie jeszcze spakować rzeczy i odpłynąć ze mną.
Laurence przyjrzał się uważnie wejściu do pawilonu; tak jak pamiętał, filary wykonano z kamienia, a nie z drewna, przy grubości prawie dwóch stóp były całkiem solidne, ściany zaś wzniesiono z gładkiej, szarej cegły, pokrytej warstwą czerwonej farby. Dach, niestety, był z drewna, ale można było mieć nadzieję, że glazurowane dachówki łatwo się nie zapalą.
— Blythe, spróbuj usypać jakieś stanowisko z kamieni ogrodowych dla porucznika Riggsa i jego strzelców. Willoughby, pomóż mu, proszę.
Odwrócił się i powiedział do Sun Kaia:
— Nie powiedział pan, dokąd by nas zabrał ani kim są zabójcy ani skąd ich wysłano. Co więcej, nie mam powodów, żeby panu zaufać. Niewątpliwie oszukiwał nas pan co do znajomości języka. Nie mam pojęcia, dlaczego tak nagle zmienił pan taktykę, a po tym, jak nas tu potraktowano, nie zamierzam złożyć mojego losu w pana ręce.
Nadszedł skonsternowany Hammond z innymi ludźmi i zbliżył się do Laurence’a, pozdrawiając Sun Kaia po chińsku.
— Czy wolno mi spytać, co się dzieje? — zapytał oficjalnym tonem.
— Sun Kai powiedział, że możemy oczekiwać kolejnej próby zabójstwa — oznajmił Laurence. — Niech pan spróbuje wydobyć z niego coś więcej, a ja tymczasem zajmę się przygotowaniami, bo zakładam, że niebawem nastąpi atak. On świetnie mówi po angielsku — dodał. — Proszę więc sobie darować chiński. — Zostawił Sun Kaia z wyraźnie zaskoczonym Hammondem i dołączył do Riggsa i Granby’ego, naradzających się przy wejściu.
— Gdyby udało się wybić kilka otworów we frontowej ścianie, moglibyśmy zastrzelić każdego, kto by się pojawił z tej strony — powiedział Riggs, stukając w cegłę. — Bo jeśli nie, sir, to najlepiej będzie postawić barykadę przez środek pokoju i ostrzeliwać wchodzących, tylko że wtedy nie da się bronić wejścia szpadami.
— Postawcie i obsadźcie barykadę — polecił Laurence. — Panie Granby, w miarę możliwości zatarasujcie wejście, tak żeby nie mogło ich wejść więcej niż trzech lub czterech jednocześnie. Resztę ludzi ustawimy po obu stronach drzwi osłoniętych przed ogniem, i będziemy używać pistoletów i szpad między salwami, żeby dać czas panu Riggsowi i jego ludziom na nabicie broni.
Granby i Riggs skinęli głowami.
— Słusznie — powiedział Riggs. — Mamy kilka wolnych karabinów, sir; moglibyśmy wykorzystać was przy barykadzie.
Łatwo było to przejrzeć, więc Laurence z pogardą odrzucił propozycję.
— Użyjcie ich raczej do drugiego strzału. Nie możemy powierzać strzelb niedoświadczonym ludziom.
Wszedł Keynes, niemal się zataczając pod ciężarem kosza pełnego prześcieradeł, na których spoczywały trzy duże porcelanowe wazony zabrane z rezydencji.
— Rzadko kiedy jesteście moimi pacjentami — powiedział — ale przynajmniej mogę was opatrzyć. Będę z tyłu przy stawie. A w tych wazonach można nosić wodę — dodał zgryźliwie, wskazując na porcelanę. — Na aukcji dostalibyśmy za każdy z pięćdziesiąt funtów, więc postarajcie się ich nie upuścić.
— Roland, Dyer. Które z was lepiej ładuje broń? — zapytał Laurence. — Dobrze. W takim razie oboje pomożecie panu Riggsowi przy pierwszych trzech salwach, a potem Dyer, pomożesz panu Keynesowi; będziesz nosił wodę, jeśli się da.
— Laurence — rzucił półgłosem Granby, gdy pozostali odeszli. — Nie widzę nigdzie strażników, a zawsze patrolowali teren o tej porze. Ktoś ich pewnie odwołał.
Laurence skinął głową i gestem zapędził go do pracy.
— Panie Hammond, przejdzie pan za barykadę — oznajmił, kiedy dyplomata zbliżył się wraz z Sun Kaiem.
— Kapitanie Laurence, proszę mnie wysłuchać — odezwał się szybko Hammond. — Lepiej będzie natychmiast odpłynąć z Sun Kaiem. Ci napastnicy to młodzi banici, członkowie dzikich plemion, którzy z powodu biedy i braku pracy zajęli się rozbojem. Może być ich wielu.
— Będą mieli jakąś artylerię? — zapytał Laurence, nie zwracając uwagi na perswazje dyplomaty.
— Działa? Nie, oczywiście, że nie. Nie mają nawet pistoletów — odpowiedział Sun Kai. — Ale jakie to ma znaczenie? Może ich przybyć stu albo więcej, a słyszałem plotki, że niektórzy z nich nawet uczyli się Shaolin Quan, potajemnie, chociaż prawo tego zabrania.
— Poza tym niektórzy z nich mogą być daleko spokrewnieni z cesarzem — dodał Hammond. — Jeśli zabijemy kogoś takiego, Chińczycy mogą to uznać za obrazę i wyrzucić nas z kraju. Widzi pan więc, że trzeba stąd uciekać.
— Proszę nas zostawić samych — zwrócił się Laurence do Sun Kaia, a poseł skłonił głowę, nie dyskutując, i odsunął się na bok.
— Panie Hammond — rzekł Laurence, odwracając się do dyplomaty — sam pan mnie ostrzegał przed próbami oddzielenia mnie od Temeraire’a, więc proszę się zastanowić. Jeśli on tu wróci i nie zastanie ani nas, ani naszych bagaży, ani żadnej informacji, to w jaki sposób nas odnajdzie? Może nawet pomyśleć, że zawarliśmy jakiś pakt i celowo go zostawiliśmy, tak jak pragnął tego Yongxing.
— A czy będzie lepiej, jeśli wróci i zastanie nas martwych? — odparł zniecierpliwiony Hammond. — Sun Kai właśnie dowiódł, że możemy mu zaufać.
— Osobiście przywiązuję mniejszą wagę niż pan do mało znaczącej rady, za to interesuje mnie świadome i długotrwałe przemilczenie znajomości angielskiego. Bez wątpienia szpiegował nas od samego początku — rzekł Laurence. — Nie, nie popłyniemy z nim. Temeraire wróci za kilka godzin, a tyle na pewno wytrzymamy.
— Chyba że uda im się czymś go zająć i przedłużyć wizytę — powiedział Hammond. — Gdyby chiński rząd chciał nas z nim rozdzielić, mogliby to zrobić siłą podczas jego nieobecności. Z pewnością Sun Kai zdoła przesłać wiadomość do pałacu jego matki, kiedy już znajdziemy się w bezpiecznym miejscu.
— W takim razie niech to zrobi, jeśli chce — odparł Laurence. — A pan może popłynąć z nim.
— Nie — odpowiedział Hammond, czerwony na twarzy i odwrócił się na pięcie, by porozmawiać z Sun Kaiem.
Były poseł pokręcił głową i odszedł, a Hammond wziął ze stosu jeden z kordelasów.
Przez następny kwadrans wspólnie przynieśli z dworu trzy kamienie o dziwnych kształtach, aby wznieść barykadę dla strzelców, i przyciągnęli ogromne smocze łoże, by zablokować znaczną część wejścia. Słońce już zaszło, lecz nie zapaliły się latarnie na obrzeżach wyspy, jak to zwykle się działo, i w ogóle nie było widać żywego ducha.
— Sir! — syknął niespodziewanie Digby. — Dwa rumby od sterburty, za drzwiami domu.
— Odsunąć się od wejścia — rozkazał Laurence. Nic nie zobaczył w zmierzchu, ale młody Digby miał lepszy wzrok. — Willoughby, zgaś to światło.
Usłyszał cichy trzask odciąganych kurków, własny oddech, nieustające, beztroskie bzyczenie much i komarów dochodzące z zewnątrz, i nic więcej. Dopiero po chwili wyłowił słabe odgłosy stóp. Całe mnóstwo ludzi, pomyślał. Nagle rozległ się trzask drewna i liczne okrzyki.
— Włamali się do domu, sir — wyszeptał przez ściśnięte gardło Hackley z barykady.
— Cicho — skarcił go Laurence. Czekali, a z domu dobiegał łoskot rozbijanych mebli i tłuczonego szkła. Światło pochodni z zewnątrz rzucało cienie do wnętrza pawilonu, podskakujące i przesuwające się pod dziwnym kątem w miarę poszukiwań. Laurence usłyszał, jak napastnicy nawołują się gdzieś między krokwiami. Zerknął do tyłu. Riggs skinął głową, a trzej strzelcy unieśli karabiny.
Pierwszy napastnik pojawił się w wejściu i zobaczył drewniane smocze łóżko.
— Jest mój — powiedział wyraźnie Riggs i strzelił: Chińczyk padł martwy, z ustami otwartymi do krzyku.
Lecz odgłos wystrzału przyciągnął innych. Rozległy się krzyki i nadbiegli ludzie z mieczami i pochodniach w dłoniach. Anglicy wykonali pełną salwę, zabijając trzech napastników, a potem padł jeszcze jeden strzał i Riggs zawołał:
— Podsypać i nabić broń!
Szybka śmierć towarzyszy pohamowała nieco zapędy grupy napastników, którzy skupili się przy niezablokowanej części wejścia. Z okrzykami „Za Temeraire’a” i „Za Anglię” awiatorzy wypadli z cienia i skoczyli na Chińczyków.
Światło pochodni oślepiło Laurence’a po długim oczekiwaniu w ciemności, a dym palącego się drewna zmieszał się z dymem wystrzałów. Trudno było walczyć białą bronią na tak małej powierzchni, więc głównie napierali na siebie nawzajem rękojeściami, poza chwilą, gdy złamał się zardzewiały miecz jednego z Chińczyków i kilku ludzi się przewróciło. Poza tym Anglicy po prostu zatrzymywali masę ludzi, którzy usiłowali się przedostać przez wąskie wejście.
Digby, zbyt chudy, by skutecznie wesprzeć ludzką zaporę, dźgał bronią atakujących w nogi i ramiona, wykorzystując każdy kawałek wolnej przestrzeni.
— Moje pistolety — zawołał do niego Laurence.
Sam nie mógł ich wyciągnąć, ponieważ trzymał kordelas w obu rękach, jedną rękojeść, drugą płaz, powstrzymując w ten sposób trzech napastników. Byli tak stłoczeni, że mogli jedynie napierać mieczami na jego broń w nadziei, że uda im się złamać klingę.
Digby wyjął pistolet i wystrzelił prosto między oczy mężczyzny stojącego naprzeciwko Laurence’a. Kiedy jego dwaj towarzysze odruchowo się cofnęli, Laurence zdołał pchnąć jednego w brzuch, a potem chwycił drugiego za rękę, w której trzymał miecz, i powalił go na ziemię. Digby zatopił szpadę w jego plecach i napastnik znieruchomiał.
— Gotuj broń! — krzyknął Riggs z tyłu.
— Oczyścić drzwi! — ryknął Laurence.
Walnął w głowę przeciwnika Granby’ego, zwalając go z nóg, i wszyscy wycofali się ostrożnie po śliskiej od krwi kamiennej podłodze. Ktoś podał mu dzban z wodą; pociągnął kilka łyków i przekazał go dalej, ocierając rękawem usta i czoło. Zabrzmiała kolejna salwa, a potem jeszcze kilka pojedynczych strzałów, i znowu ruszyli na wroga.
Napastnicy, którzy nabrali już respektu dla karabinów, zostawili teraz trochę miejsca przed drzwiami. Większość kręciła się kilka kroków przed wejściem z pochodniami, wypełnili niemal cały dziedziniec przed pawilonem: Sun Kai nie przesadził z oceną ich liczebności. Laurence zastrzelił mężczyznę oddalonego o jakieś sześć kroków, po czym przerzucił pistolet do drugiej ręki. Kiedy napastnicy znowu natarli, walnął innego w bok głowy i blokował klingą napierające miecze do momentu, gdy Riggs wydał kolejną komendę.
— Dobra robota, panowie — rzucił Laurence, oddychając ciężko. Po komendzie Chińczycy wycofali się, odsłaniając wejście, lecz Riggs jako doświadczony żołnierz odczekał z salwą do chwili, gdy ponownie zaatakowali. — Póki co mamy przewagę. Panie Granby, podzielimy się na dwie grupy. Przy kolejnym ataku zostańcie z tyłu, będziemy się zmieniać. Therrows, Willoughby, Digby, ze mną; Martin, Blythe i Hammond, z Granbym.
— Mogę walczyć w obu grupach — rzekł Digby. — Nie jestem zmęczony, naprawdę. I mam mniej roboty, bo nie mogę ich blokować.
— Dobra, ale zawsze pij wodę między atakami i wycofaj się od czasu do czasu — powiedział Laurence. — Jest ich cholernie dużo, jak pewnie zdążyliście zauważyć. Ale mamy dobrą pozycję i wytrzymamy tyle, ile będzie trzeba, jeśli tylko to dobrze rozegramy.
— I od razu idźcie do Keynesa, żeby was opatrzył, jeśli was zranią — nie możemy sobie pozwolić na stratę kogokolwiek z powodu upływu krwi — dodał Granby, a Laurence skinął głową. — Wystarczy zawołać, a ktoś inny zastąpi was w szeregu.
Na dziedzińcu rozległy się okrzyki rozgorączkowanych napastników, gotowych do kolejnego ataku, a zaraz potem zawtórował im tupot licznych stóp. Gdy Chińczycy ponownie pojawili się w wejściu, Riggs zawołał:
— Ognia!
Teraz nie było już tak łatwo, ponieważ walczyli mniejszymi grupami, lecz wejście było na tyle wąskie, że wciąż dawali sobie radę. Blokowały je ciała zabitych, tworząc ponurą barykadę, tak że niektórzy z atakujących musieli się wychylać, by prowadzić walkę. Laurence odniósł wrażenie, że przerwa potrzebna na nabicie broni dziwnie się wydłuża, i odetchnął z ulgą, gdy usłyszał, że strzelcy są gotowi do oddania salwy. Oparł się o ścianę i napił wody z dzbana; czuł pulsujący ból w kolanach, ramionach i barkach.
— Pusty? — zapytał Dyer i odebrał dzban od Laurence’a. Pobiegł do stawu przez dym, który wypełniał środek pokoju, ulatując powoli ku pustym przestrzeniom między krokwiami dachu.
Znowu Chińczycy nie zaatakowali od razu, więc strzelcy czekali. Laurence wycofał się do wnętrza pawilonu i zerknął przez okno, sprawdzając, czy da się zobaczyć cokolwiek poza pierwszą linią ataku. Jednak oślepiło go światło pochodni: za rzędem podnieconych walką ludzi skupionych na wejściu rozpościerała się nieprzenikniona ciemność. Wydawało mu się, że upłynęło już dużo czasu; brakowało mu okrętowej klepsydry i regularnego bicia dzwonu. Musiała minąć co najmniej godzina albo dwie; Temeraire powinien niebawem wrócić.
Rumor na zewnątrz i miarowe klaskanie. Odruchowo złapał rękojeść kordelasa i zaraz rozległa się grzmiąca salwa.
— Za Anglię i króla! — krzyknął Granby i poprowadził ludzi do walki.
Lecz tym razem Chińczycy przed wejściem wycofali się do tyłu i na boki, a Granby i jego ludzie zatrzymali się niepewnie. Laurence zaczął się zastanawiać, czy może jednak przeciwnicy nie mają jakiegoś działa. Tymczasem zobaczył, że do wejścia biegnie tylko jeden napastnik, jakby zamierzał się rzucić na szpady. Anglicy stali na pozycjach, czekając na bieg wypadków. Niecałe trzy kroki przed nimi Chińczyk wyskoczył w powietrze, odbił się od kolumny, przeleciał nad ich głowami i wylądował z przewrotem na kamiennej podłodze.
Manewr ten przeczył prawom grawitacji w większym stopniu niż wszelkie ewolucje, jakie Laurence oglądał do tej pory. Chińczyk uniósł się w powietrze na dziesięć stóp, korzystając jedynie z własnych nóg. Teraz natychmiast powstał, już za plecami Granby’ego, a jego towarzysze ponownie zaatakowali wejście.
— Therrows, Willoughby — ryknął Laurence do swojej grupy, lecz oni już biegli na pomoc.
Jedyną bronią napastnika była jego zwinność. Uskakiwał przed ich szpadami z taką wprawą, że wyglądali bardziej jak aktorzy biorący udział w przedstawieniu niż żołnierze walczący na śmierć i życie. Bardziej oddalony Laurence zauważył, że Chińczyk odciąga ich systematycznie ku Granby’emu i pozostałym, gdzie ich ostrza mogłyby tylko zagrozić towarzyszom.
Laurence wyciągnął pistolet z wyuczoną wprawą pomimo ogarniającej ich ciemności i wrzawy. W głowie słyszał komendy towarzyszące ładowaniu dział, podobne do komend towarzyszących nabijaniu pistoletu. Wyciorem dwa razy przeczyścił lufę, odciągnął kurek do połowy i sięgnął do ładownicy po papierowy nabój.
Therrows niespodziewanie wrzasnął i upadł na podłogę trzymając się za kolano. Willoughby spojrzał w bok, zasłaniał się szpadą na wysokości piersi, lecz w tej krótkiej chwili nieuwagi Chińczyk ponownie skoczył niewiarygodnie wysoko i kopnął go w szczękę obiema stopami. Rozległ się nieprzyjemny trzask łamanego kręgosłupa; Willoughby uniósł się jakiś cal nad ziemię, szeroko rozrzucając ramiona, po czym runął bezwładnie, z rozkołysaną głową. Chińczyk opadł na bark, przeturlał się i zwrócił w stronę Laurence’a.
Riggs krzyczał z tyłu:
— Ładuj! Szybciej, cholera, ładuj broń!
Dłonie Laurence’a cały czas wykonywały kolejne czynności. Rozerwał zębami papierowy pojemnik z czarnym prochem, czując gorzki smak kilku ziaren. Następnie wsypał proch do lufy, włożył okrągłą, ołowianą kulę, wsadził papier jako przybitkę i mocno ubił wszystko wyciorem; nie było czasu, żeby sprawdzić spłonkę. Uniósł pistolet i rozwalił łeb Chińczykowi, stojącemu prawie na wyciągnięcie ręki.
Laurence i Granby zaciągnęli Therrowsa do Keynesa, a Chińczycy wycofali się przed salwą. Therrows szlochał cicho, ściskając bezwładną nogę.
— Przykro mi, sir — powtarzał, krztusząc się.
— Na miłość boską, dosyć tego biadolenia — warknął Keynes, gdy położyli Therrowsa na podłodze, po czym wymierzył mu siarczysty policzek. Młodzian wciągnął gwałtownie powietrze, ale uspokoił się i otarł ramieniem twarz. — Rzepka jest uszkodzona — oświadczył po chwili Keynes. — Nieskomplikowane pęknięcie, ale nie będzie mógł stać co najmniej przez miesiąc.
— Jak już będziesz miał łubki, przenieś się do Riggsa i pomóż ładować broń — zwrócił się Laurence do Therrowsa, po czym z Granbym wrócił szybko do wejścia.
— Będziemy odpoczywać na zmianę — powiedział Laurence i przyklęknął obok pozostałych. — Hammond, pan pierwszy. Proszę powiedzieć Riggsowi, żeby trzymał w pogotowiu jeden nabity karabin, na wypadek gdyby znowu spróbowali wysłać tu jakiegoś akrobatę.
Hammond dyszał ciężko, a na jego twarz wystąpiły czerwone plamy. Skinął głową i wychrypiał:
— Zostawcie pistolety, to je naładuję.
Blythe, który pił łapczywie wodę z wazonu, zakrztusił się nagle i prychnął.
— Słodki Jezu! — ryknął, a pozostali podskoczyli. Laurence rozejrzał się gorączkowo: w kałuży na podłodze taplała się jasnopomarańczowa złota rybka, długa na dwa palce.
— Przepraszam — rzucił Blythe, łapiąc powietrze. — Draństwo miotało mi się w gębie.
Laurence wytrzeszczył oczy, Martin zaczął się śmiać i przez chwilę wszyscy szczerzyli do siebie zęby. Potem huknęły strzały i wrócili do drzwi.
Napastnicy nie próbowali podpalić pawilonu, co zaskoczyło Laurence’a; mieli przecież pochodnie i mnóstwo drewna na całej wyspie. Za to próbowali wykurzyć ich dymem, rozpaliwszy nieduże ogniska po obu stronach pawilonu, pod okapem, lecz albo z powodu przemyślnej konstrukcji budynku, albo z powodu sprzyjającego wiatru, prąd powietrza niósł dym do góry, pod żółty dach. Nie było to przyjemne, ale nie zagrażało ich życiu, a bliżej stawu powietrze było już czyste. Podczas każdej przerwy ludzie wracali tam, by się napić i odetchnąć; jednocześnie Keynes smarował im maścią pomniejsze rany albo je opatrywał, jeśli wciąż krwawiły.
Napastnicy spróbowali posłużyć się taranem, świeżo ściętym drzewem jeszcze z gałęziami i liśćmi, lecz Laurence zawołał:
— Odsunąć się na boki i ciąć po nogach.
Dźwigający pień Chińczycy pobiegli odważnie prosto na nich, lecz trzy stopnie prowadzące do pawilonu wytrąciły ich z impetu. Brytyjczycy rozcięli tym na przedzie nogi aż do kości, powalili ich i zatłukli kolbami pistoletów, a upuszczone drzewo zagrodziło drogę. Zaczęli pospiesznie obcinać gałęzie, by odsłonić widok strzelcom, lecz do tego czasu byli już gotowi do kolejnej salwy, tak więc napastnicy ponownie się wycofali.
Dalsza bitwa toczyła się w makabrycznym rytmie. Po każdej kolejnej salwie mieli coraz więcej czasu na odpoczynek, gdyż Chińczyków najwyraźniej zniechęciły nieudane próby przebicia się przez nielicznych obrońców, a także ogromna liczba ofiar. Każdy pocisk trafiał w cel. Riggs i jego ludzie nauczyli się strzelać z grzbietu smoka, który leciał nieraz z prędkością trzydziestu węzłów w środku bitewnej zawieruchy, tak więc oddaleni teraz od wejścia o niecałe trzydzieści jardów, nigdy nie pudłowali. Była to powolna, zacięta walka, której każda minuta zdawała się trwać tyle, co pięć. Laurence zaczął odmierzać czas według salw.
— Sir, powinniśmy ograniczyć salwę do trzech karabinów — powiedział Riggs, kaszląc, gdy Laurence przyklęknął przy nim podczas przerwy na odpoczynek. — Zdążyli zasmakować naszych kul, więc i tak ich powstrzymamy, a chociaż zabrałem wszystkie naboje, nie jesteśmy cholerną piechotą. Therrows zwija następne, ale prochu wystarczy jeszcze na jakieś trzydzieści, nie więcej.
— Będzie musiało wystarczyć — odparł Laurence. — Spróbujemy przytrzymać ich dłużej między salwami. Wysyłaj na odpoczynek jednego człowieka po co drugiej salwie.
Wysypał z ładownicy swoje naboje, a potem naboje Granby’ego na ogólny stos: tylko siedem, ale dawało to co najmniej dwie salwy, a karabiny miały większą siłę rażenia niż pistolety.
Obmył twarz wodą ze stawu, uśmiechając się na widok umykających ryb, które zobaczył teraz wyraźniej, pewnie dlatego, że jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Chustkę miał całkowicie mokrą od potu. Zdjął ją więc i wyżął, ale nie założył ponownie, poczuwszy na skórze przyjemny dotyk powietrza. Wykręcił chustkę mocniej i rozłożył, by wyschła, po czym wrócił szybko do towarzyszy.
Kolejny dłużący się atak, twarze napastników majaczące niewyraźnie w wejściu. Laurence właśnie zmagał się z dwoma Chińczykami, walcząc ramię w ramię z Granbym, gdy usłyszał z tyłu piskliwy głos Dyera:
— Kapitanie! Kapitanie!
Nie mógł się odwrócić ani choćby tam zerknąć.
— Ja ich przejmę — wydyszał Granby.
Kopnął pierwszego Chińczyka w krocze ciężkim butem, po czym zwarł się z drugim. Laurence cofnął się i pospiesznie obrócił.
Na brzegu stawu stało kilku Chińczyków w przemoczonych ubraniach, a kolejny wychodził z wody na brzeg: znaleźli zbiornik zasilający staw i przepłynęli pod murem. Keynes leżał nieruchomo na podłodze, a Riggs i pozostali strzelcy dopiero nadbiegali, ładując gorączkowo broń. Hammond, który przed chwilą udał się na odpoczynek, atakował z wściekłością dwóch napastników, usiłując ich zepchnąć z powrotem do wody, lecz nie miał dużej wprawy, a Chińczycy walczyli nożami, tak więc można było się spodziewać, że lada moment przedostaną się pod jego klingą.
Mały Dyer chwycił ogromny wazon, wciąż pełen wody, i uderzył nim człowieka z nożem pochylającego się nad ciałem Keynesa. Naczynie roztrzaskało się o głowę Chińczyka i powaliło go na mokrą podłogę. Roland podbiegła do niego z hakiem chirurgicznym i przejechała ostrym końcem przez jego gardło, zanim zdążył się podnieść. Krew z rozerwanej tętnicy bluzgnęła między palcami Chińczyka.
Ze stawu wychodzili kolejni napastnicy.
— Strzelać według uznania — polecił Riggs.
Od razu padło trzech Chińczyków, jeden z nich zdążył zaledwie wystawić z wody głowę i ponownie się zanurzył w powiększającej się kałuży własnej krwi. Laurence dołączył do Hammonda i razem odparli w kierunku stawu dwóch napastników. Kiedy Hammond wymachiwał szpadą, Laurence przebił jednego czubkiem kordelasa, drugiego zaś ogłuszył rękojeścią; nieprzytomny Chińczyk osunął się do wody z otwartymi ustami, z których popłynęło mnóstwo baniek.
— Zepchnijcie wszystkich do wody — powiedział Laurence. — Trzeba zablokować przejście.
Wszedł do stawu, pchając trupy pod prąd. Czuł nacisk z drugiej strony, bo kolejni Chińczycy próbowali się przedostać.
— Riggs, wróć z ludźmi do wejścia i zluzuj Granby’ego — rozkazał. — Hammond i ja poradzimy sobie.
— Ja też mogę pomóc — powiedział Therrows, kuśtykając w stronę stawu. Był wysokim mężczyzną, więc mógł usiąść na brzegu i pchać zdrową nogą ciała przeciwników.
— Roland, Dyer, sprawdźcie, czy można coś zrobić dla Keynesa — rzucił przez ramię Laurence, a potem obejrzał się, nie usłyszawszy odpowiedzi: oboje wymiotowali w kącie.
Roland otarła usta i wstała. Przypominała słaniającego się na nogach źrebaka.
— Tak jest, sir — powiedziała i wraz z Dyerem podeszła niepewnie do Keynesa.
Jęknął, kiedy go obrócili. Nad jego łukiem brwiowym widniała plama zakrzepniętej krwi, ale otworzył oczy, kiedy zaczęli mu opatrywać ranę.
Nacisk na drugim końcu masy ciał osłabł, a potem całkiem ustał, za to strzały rozlegały się częściej, Riggs i jego ludzie strzelali prawie jak regularna piechota. Laurence spojrzał przez ramię, lecz nic nie zobaczył przez chmurę prochowego dymu.
— Poradzimy sobie, proszę iść! — wysapał Hammond.
Laurence skinął głową i wyszedł z trudem z wody, ponieważ kawaleryjskie buty ciążyły mu jak kamienie. Musiał się zatrzymać i wylać z nich wodę.
Kiedy dotarł do wejścia, strzały ustały. Dym był tak gęsty i dziwnie jasny, że widzieli tylko ciała rozrzucone na podłodze. Czekali, a Riggs i jego ludzie nabijali broń, teraz już wolniej, drżącymi dłońmi. Wreszcie Laurence przesunął się do przodu, opierając się o kolumnę dla zachowania równowagi, ponieważ musiał iść po trupach.
Mrugając, wyszli w jaskrawe światło wczesnego poranka. Wrony, które zdążyły już obsiąść ciała na dziedzińcu, zerwały się i uciekły nad jezioro, kracząc. Nikt się nie ruszał, pozostali napastnicy uciekli. Martin niespodziewanie osunął się na kolana, a jego kord stuknął o kamienną posadzkę. Granby podszedł do niego, by mu pomóc, i sam też upadł. Laurence zdołał dojść niepewnym krokiem do małej drewnianej ławki, zanim ugięły się pod nim nogi. Nie przeszkadzało mu, że usiadł obok jednego z zabitych, młodzieńca o gładkiej twarzy, z ustami czerwonymi od zasychającej krwi i purpurową plamą wokół nierównej rany od kuli na piersi.
Ani śladu Temeraire’a. Nie wrócił.
Sami byli ledwie żywi, kiedy godzinę później pojawił się Sun Kai. Nadszedł ostrożnie z przystani z niedużą grupą uzbrojonych ludzi, jakimiś dziesięcioma ubranymi w oficjalne mundury strażnikami, którzy wyglądali o wiele lepiej niż niechlujnie odziani bandyci. Ogniska wygasły; Brytyjczycy odciągali trupy jak najdalej w cień, by zapobiec zbyt szybkiemu rozkładowi.
Wszyscy byli odrętwiali i wyczerpani, więc nie mogli już stawić oporu. Laurence czuł się bezradny, nie wiedział, co się stało z Temeraire’em ani co może zrobić, więc pozwolił się zaprowadzić do łodzi, a potem do dusznego palankinu z zaciągniętymi zasłonami. Od razu zasnął na haftowanych poduszkach, pomimo kołysania i krzyków i ocknął się dopiero wtedy, gdy postawiono palankin na ziemi.
— Proszę wejść do środka — powiedział Sun Kai i pomógł mu wstać.
Hammond, Granby i pozostali członkowie załogi wychodzili z innych lektyk, równie oszołomieni i poturbowani. Laurence podążył bezmyślnie po schodach do przyjemnie chłodnego domu, którego wnętrze wypełniał zapach kadzidła, a potem poszedł dalej wąskim korytarzem do pokoju wychodzącego na ogrodowy dziedziniec. W jednej chwili wybiegł na balkon i przeskoczył niską balustradę: ujrzał Temeraire’a, który spał na kamiennej podłodze.
— Temeraire — zawołał Laurence i podszedł do smoka. Sun Kai zawołał coś po chińsku i pobiegł za nim. Chwycił Laurence’a za ramię, zanim ten dotknął pokrytego łuskami boku. Wtedy smok uniósł łeb i spojrzał na nich z ciekawością. Laurence wytrzeszczył oczy: to wcale nie był Temeraire.
Sun Kai ukląkł i spróbował ściągnąć także i Laurence’a na posadzkę, lecz ten odepchnął go, ledwo zachowując równowagę. Dopiero teraz zauważył, że na pobliskiej ławce siedzi młody mężczyzna, może dwudziestoletni, ubrany w wytworną szatę z ciemnożółtego jedwabiu, haftowaną w smoki.
Hammond przyszedł tam za Laurence’em i teraz pociągnął go za rękaw.
— Na miłość boską, klęknij — wyszeptał. — To pewnie książę Mianning, następca tronu. — Sam opadł na oba kolana i przycisnął czoło do kamiennej posadzki, tak samo jak Sun Kai.
Laurence wytrzeszczył na nich oczy, spojrzał na młodzieńca i zawahał się. Następnie wykonał głęboki ukłon, zginając się w pasie. Był przekonany, że nie uda mu się zgiąć jednej nogi tak, by nie paść na kolana albo, co gorsza, na twarz, i póki co nie miał zamiaru płaszczyć się nawet przed cesarzem, a co dopiero księciem.
Książę, który najwyraźniej się nie obraził, przemówił po chińsku do Sun Kaia. Poseł wstał, a chwilę później powoli podniósł się też Hammond.
— Mówi, że możemy tu bezpiecznie odpocząć — zwrócił się Hammond do Laurence’a. — Proszę mu uwierzyć. Nie ma po co nas oszukiwać.
— Zapytasz go o Temeraire’a? — powiedział Laurence. Hammond popatrzył w osłupieniu na smoka. — To nie on — dodał Laurence. — To inny Niebiański, nie Temeraire.
— Lung Tien Xiang przebywa w odosobnieniu w Pawilonie Wiecznej Wiosny — wyjaśnił Sun Kai. — Gdy się pojawi, posłaniec przekaże mu wiadomość.
— Nic mu nie jest? — zapytał Laurence, nie próbując nawet zrozumieć, co się dzieje; przede wszystkim pragnął się dowiedzieć, co zatrzymało Temeraire’a.
— Nie ma powodu sądzić inaczej — odpowiedział dość wymijająco Sun Kai. Laurence był zbyt zmęczony i nie miał pojęcia, jak mógłby wyciągnąć z niego coś więcej. Na szczęście Sun Kai ulitował się nad nim i dodał łagodniejszym tonem: — Nic mu nie jest. Nie możemy mu przeszkadzać, ale wyjdzie dzisiaj, a wtedy przyprowadzimy go do pana.
Laurence wciąż nic nie rozumiał, lecz na tym musiał na razie poprzestać.
— Dziękuję — wykrztusił. — Proszę podziękować w naszym imieniu Jego Wysokości za gościnę. Proszę przekazać nasze serdeczne podziękowania. Mam nadzieję, że wybaczy nam nieporadne powitanie.
Książę skinął głową i odprawił ich ruchem dłoni. Sun Kai zaprowadził ich do pokoi, a potem przyglądał się im, dopóki nie padli na twarde szerokie łóżka, jakby się obawiał, że zerwą się na nogi i znowu gdzieś pójdą. Laurence omal się nie roześmiał, bo wiedział, że jest to niemożliwe, i w jednej chwili zasnął.
— Laurence, Laurence — powiedział Temeraire zaniepokojony.
Laurence otworzył oczy i ujrzał łeb smoka w oknie balkonowym na tle ciemniejącego nieba. — Laurence, nic ci się nie stało?
— Och! — Hammond obudził się i spadł z łóżka zaskoczony, ujrzawszy tuż nad sobą pysk Temeraire’a. — Dobry Boże — powiedział, z trudem wstając i siadając z powrotem na łóżku. — Czuję się jak osiemdziesięciolatek cierpiący na podagrę.
Laurence usiadł tylko odrobinę sprawniej, ponieważ zesztywniały mu wszystkie mięśnie.
— Nie, nic mi nie jest — powiedział, po czym z wdzięcznością dotknął pyska Temeraire’a, nabierając otuchy dzięki samej jego obecności. — Nie zachorowałeś?
Nie chciał, żeby zabrzmiało to jak oskarżenie, lecz nie przychodził mu do głowy żaden inny powód dezercji Temeraire’a, i pewnie jego głos zdradził te odczucia. Temeraire opuścił krezę.
— Nie — powiedział smutno. — Nie jestem chory.
Nie dodał nic więcej, a Laurence nie nagabywał go w towarzystwie Hammonda. Nieśmiałe zachowanie Temeraire’a wskazywało na to, że trudno będzie z niego coś wyciągnąć, a Laurence nie miał ochoty stawiać mu czoło, tym bardziej na oczach Hammonda. Temeraire cofnął głowę, tak by mogli wyjść do ogrodu. Tym razem obeszło się bez akrobatycznych skoków. Laurence zsunął się z łóżka i przeszedł ostrożnie i powoli nad poręczą balkonu. Hammond ledwo przełożył nogę nad balustradą, chociaż znajdowała się nie więcej jak dwie stopy nad ziemią.
Książę zniknął, lecz na dziedzińcu wciąż przebywał smok, którego Temeraire przedstawił im jako Lung Tien Chuana. Skinął im uprzejmie łbem, choć bez większego zainteresowania, i znowu skupił uwagę na dużej tacy wypełnionej piaskiem, na której kreślił pazurem chińskie znaki: pisał wiersz, jak wyjaśnił Temeraire.
Hammond skłonił głowę przed Chuanem i opadł na stołek, postękując i mamrocząc przekleństwa bardziej przystające marynarzom, od których zapewne się ich nauczył. Laurence był skłonny wybaczyć mu tak mało taktowne zachowanie, a nawet o wiele więcej, kiedy przypomniał sobie wyczyny dyplomaty z poprzedniego dnia. Nie spodziewał się, że Hammond okaże się tak bardzo pomocny, zważywszy na to, że nie został przeszkolony, nie miał doświadczenia bojowego i był przeciwny całej akcji.
— Jeśli wolno mi coś doradzić, to proszę raczej się przejść po ogrodzie, zamiast siedzieć — powiedział Laurence. — Mnie zawsze to pomagało.
— Chyba tak zrobię — odparł Hammond i po kilku głębokich oddechach ponownie dźwignął się na nogi, korzystając z pomocy Laurence’a.
Początkowo szedł bardzo wolno, lecz był przecież młodym mężczyzną, więc nabrał wigoru, gdy obeszli ogród do połowy. Ciekawość Hammonda odżyła po ustaniu najgorszego bólu: kiedy szli skrajem ogrodu, przyjrzał się uważnie obu smokom, zwalniając i spoglądając to na jednego, to na drugiego. Długość dziedzińca znacznie przewyższała szerokość. Kępy bambusa i niedużych sosen wyrastały na jego końcach, a środek był odkryty, co zapewniało dobry widok na leżące naprzeciwko siebie smoki.
Rzeczywiście były podobne jak dwie krople wody, jeśli nie liczyć klejnotów. Chuan nosił złotą siatkę, ozdobioną perłami, która spływała z jego krezy na kark: była przepiękna, lecz zapewne niewygodna przy bardziej energicznych ruchach. Temeraire miał blizny po bitwach: wyraźne zgrubienie na łuskach piersi, gdzie został trafiony kolczastym pociskiem przed kilkoma miesiącami, a także drobniejsze zadrapania z innych potyczek, ledwo widoczne. Poza tym różniły się tylko sposobem bycia i zachowaniem, choć Laurence nie potrafiłby tego dobrze opisać drugiej osobie.
— Czy to przypadek? — powiedział Hammond. — Wszystkie Niebiańskie są spokrewnione, ale czy możliwe jest aż takie podobieństwo? Nie potrafię ich odróżnić.
— Wykluliśmy się z bliźniaczych jaj — powiedział Temeraire, który usłyszał jego słowa. — Najpierw Chuan, a potem ja.
— Och, ależ ja wolno myślę — rzucił Hammond i opadł na ławkę. — Laurence… Laurence… — Twarz mu się rozjaśniła, kiedy po omacku chwycił dłoń Laurence’a i nią potrząsnął. — Oczywiście, oczywiście: nie chcieli, żeby drugi książę rywalizował o tron, i dlatego odesłali jajo. Boże, ale mi ulżyło!
— Jestem skłonny przyjąć twoje wnioski, ale nie rozumiem, w jakim stopniu zmienia to nasze położenie — rzekł Laurence, nieco zaskoczony entuzjazmem dyplomaty.
— Nie rozumiesz? — powiedział Hammond. — Napoleon to tylko pretekst, ponieważ jest cesarzem, który sprawuje rządy na drugim końcu świata, najdalej jak to możliwe od ich dworu. A ja przez cały czas zachodziłem w głowę, jak, u licha, De Guignes zdołał się do nich zbliżyć, podczas gdy mnie ledwo pozwolili wytknąć nos za drzwi. Ha! Francuzi nie zawarli sojuszu z Chińczykami, nie doszli z nimi od porozumienia.
— To rzeczywiście może przynieść ulgę — powiedział Laurence — lecz skoro nic z tego nie wyszło, to i tak jesteśmy w takiej samej sytuacji. Najwyraźniej Chińczycy zmienili zdanie i chcą, żeby Temeraire wrócił.
— Nie, nie rozumiesz? Książę Mianning nadal za wszelką cenę musi się go pozbyć, bo inaczej może się pojawić kolejny pretendent do tronu — wyjaśnił Hammond. — Och, to wszystko zmienia. Do tej pory błądziłem w ciemności, teraz pojąłem trochę ich motywy, tyle rzeczy się wyjaśniło. Kiedy przypłynie Allegiance? — zapytał nagle, spoglądając na Laurence’a.
— Trudno mi powiedzieć dokładnie, ponieważ zbyt mało wiem o prądach i wiatrach w Zatoce Zhitao — odparł zaskoczony Laurence. — Chyba co najmniej za tydzień.
— Chciałbym, żeby był tu już George Staunton. Mam tysiące pytań, lecz zdecydowanie mniej odpowiedzi — powiedział Hammond. — Ale spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej od Sun Kaia: mam nadzieję, że teraz będzie trochę bardziej otwarty. Zaraz go odszukam, przepraszam.
Odwrócił się i ruszył w stronę domu, kiwając się na boki, a Laurence zawołał za nim:
— Hammond, twoje ubranie…!
Bryczesy dyplomaty były rozpięte nad kolanami, koszula poplamiona krwią, pończochy nieźle poprute: wyglądało to okropnie. Ale Hammond był już za daleko i nic nie usłyszał.
Laurence doszedł do wniosku, że nikt nie powinien winić ich za strój, jako że przybyli tam bez bagaży.
— No cóż, przynajmniej próbuje coś zdziałać, a my możemy się cieszyć, że Chiny nie zawarły przymierza z Francją — powiedział do Temeraire’a.
— Tak — odparł Temeraire bez entuzjazmu.
Przez cały czas leżał zamyślony, machając końcem ogona nad stawem, tak że zostawiał czarne mokre plamy na rozgrzanych słońcem kamiennych płytach, które wysychały niemal tak szybko, jak się pojawiały.
Laurence nie domagał się wyjaśnień, chociaż już zostali sami, tylko podszedł i usiadł przy łbie smoka. Wierzył, że Temeraire z własnej woli mu wszystko powie.
— Czy pozostali członkowie załogi mają się dobrze? — zapytał po chwili Temeraire.
— Niestety, Willoughby zginął. Poza tym kilka ran, ale na szczęście nic poważnego.
Temeraire zadrżał i wydał bolesny, gardłowy jęk.
— Powinienem był wrócić. Gdybym tam był, nigdy by was nie zaatakowali.
Laurence milczał, rozmyślając o biednym Willoughbym, poległym w walce.
— Źle zrobiłeś, że nas nie zawiadomiłeś — odpowiedział wreszcie. — Ale nie mogę cię winić za śmierć Willoughby’ego. Zginął wcześnie, przed normalną porą twojego powrotu, a poza tym chyba postępowałbym tak samo, nawet gdybym wiedział, że nie wrócisz. Niewątpliwie jednak przedłużyłeś przepustkę.
Temeraire znowu jęknął i powiedział cicho:
— Nie spełniłem swojego obowiązku, tak? A zatem to była moja wina i nie ma o czym mówić.
— Nie — odpowiedział Laurence — gdybyś nas zawiadomił, nie sprzeciwiłbym się przedłużeniu twojej wizyty, bo uważaliśmy, że jesteśmy bezpieczni. I tak po prawdzie to nigdy nikt ci nie wyjaśnił zasad przepustki, obowiązujących w Korpusie, jako że nie było takiej potrzeby w przypadku smoka, a za to ja ponoszę odpowiedzialność. Nie staram się ciebie pocieszyć — dodał, widząc, że Temeraire potrząsa łbem. — Zależy mi tylko na tym, żebyś zrozumiał, na czym polega twoje przewinienie, a nie na tym, żebyś czuł się winny wobec czegoś, na co nie miałeś wpływu.
— Laurence, nie rozumiesz — rzekł Temeraire. — Zawsze dobrze pojmowałem zasady. To nie dlatego cię nie zawiadomiłem. Nie chciałem zostawać tam tak długo, po prostu straciłem poczucie czasu.
Laurence nie wiedział, co powiedzieć. Trudno było mu zrozumieć, jak Temeraire, który zawsze wracał wczesnym wieczorem, mógł nie zauważyć, iż minęła cała noc i cały dzień. Gdyby w taki sposób usprawiedliwiał się ktoś z jego ludzi, uznałby go za kłamcę. Milczenie zdradzało, co Laurence o tym myśli.
Temeraire wtulił łeb między barki i przejechał pazurem po kamiennej płycie. Usłyszawszy zgrzyt, Chuan uniósł łeb, postawił krezę i mruknął z dezaprobatą. Temeraire zamarł, a potem wypalił:
— Byłem z Mei.
— Z kim? — zapytał w osłupieniu Laurence.
— Z Lung Qin Mei — wyjaśnił Temeraire. — Ona jest Cesarskim.
Laurence doznał wstrząsu, kiedy w jednej chwili wszystko pojął. Zakłopotanie, skrucha i skrywana duma, które pobrzmiewały w słowach Temeraire’a, wszystko wyjaśniły.
— Rozumiem — wykrztusił Laurence, z najwyższym trudem się opanowując. — No cóż… — Urwał. — Jesteś młody i… i nigdy wcześniej się nie zalecałeś, nie mogłeś wiedzieć, że tak bardzo cię to pochłonie — powiedział. — Cieszę się, że znam powód, to jest w końcu normalne usprawiedliwienie.
Starał się uwierzyć we własne słowa. Rzeczywiście w nie wierzył, tylko nie potrafił do końca wybaczyć mu nieobecności z takiego powodu. Pomimo kłótni z Hammondem o matactwa Yongxinga Laurence nigdy nie obawiał się, że Temeraire przestanie go darzyć uczuciem. Teraz z goryczą uświadomił sobie, że jednak naprawdę ma powód do zazdrości.
Pochowali Willoughby’ego szarym świtem na ogromnym cmentarzu za murami miasta, gdzie zaprowadził ich Sun Kai. Jak na miejsce pochówku był zatłoczony, pomimo swoich rozmiarów; grupki ludzi oddawały cześć zmarłym przy wielu grobowcach. Obecność Temeraire’a i przybyszów z Zachodu zaciekawiła Chińczyków i niebawem uformowali oni całkiem długą procesję, mimo iż strażnicy odpędzali zbyt natrętnych gapiów.
Lecz tłum, który liczył już teraz setki ludzi, zachowywał szacunek i milczał, kiedy Laurence powiedział parę słów nad grobem i odmówił z towarzyszami Modlitwę Pańską. Grobowiec, wyniesiony nad ziemię, zbudowany był z białego kamienia i miał wywinięty do góry dach, na wzór miejscowych domów; przewyższał urodą nawet sąsiednie mauzolea.
— Laurence, nie wiem, czy to wypada, ale myślę, że jego matka powinna dostać jakiś szkic — powiedział cicho Granby.
— Jasne, sam powinienem był o tym pomyśleć — odrzekł Laurence. — Digby, dasz radę coś narysować?
— Pozwólcie, że zrobi to nasz artysta — wtrącił Sun Kai. — Wstydzę się, że tego nie zaproponowałem. I zapewnijcie matkę, że zostaną złożone wszystkie stosowne ofiary. Książę Mianning już wybrał młodzieńca z dobrej rodziny, który odprawi całą ceremonię.
Laurence przystał na to, nie dopytując się o szczegóły; o ile pamiętał, pani Willoughby była surową metodystką i z pewnością nie chciałaby wiedzieć nic więcej poza tym, że grobowiec jej syna jest elegancki, a wyznaczeni ludzie będą o niego dbali.
Potem Laurence wrócił na wyspę razem z Temeraire’em i kilkoma członkami załogi, by zabrać rzeczy pozostawione tam w pośpiechu. Usunięto już wszystkie ciała, lecz na ścianach pawilonu, w którym się schronili, pozostały czarne plamy od dymu, a na kamiennych płytach plamy zaschniętej krwi. Temeraire długo im się przyglądał w milczeniu, po czym odwrócił łeb. Meble w rezydencji zostały porozrzucane, przepierzenia z ryżowego papieru porozrywane, większość ich skrzyń otworzono siłą, ubrania zaś wyrzucono na podłogę i podeptano.
Laurence chodził po pokojach, a Blythe i Martin zaczęli zbierać te rzeczy, które się jeszcze nadawały do użytku. Jego komnatę także splądrowano, łóżko przewrócono na bok i oparto o ścianę, jakby ktoś się spodziewał, że Laurence ukrywa się pod nim. Liczne pakunki z zakupami rozrzucono na podłodze. Mniej i bardziej potłuczone skorupy tworzyły po podłodze coś na podobieństwo szlaku, a pasy podartego i postrzępionego jedwabiu wisiały tu i tam niczym dekoracja. Laurence pochylił się i podniósł duże, bezkształtne zawiniątko z wazonem, porzucone w kącie pokoju, i powoli je rozwinął; nagle zorientował się, że spogląda na nie jak przez mgłę: wazon był cały, nawet nie wyszczerbiony, i zalśnił głębokim szkarłatem w blasku popołudniowego słońca.
Miasto doświadczało teraz pełni lata: podczas dnia kamienie rozgrzewały się niczym pracujące miechy, a wiatr nieustannie przywiewał drobniutki, żółty piasek z ogromnej pustyni Gobi na zachodzie. Hammond odprawiał swój powolny, misterny taniec negocjacji, który, jak oceniał Laurence, na razie sprowadzał się do kręcenia w kółko: kolejne zalakowane listy wysyłane na dwór i zwracane, drobne upominki przesyłane i odsyłane, mgliste obietnice i niewiele konkretów. Tymczasem wszyscy byli coraz bardziej spięci i zniecierpliwieni, poza Temeraire’em, który wciąż zajmował się nauką i zalotami. Mei odwiedzała ich rezydencję każdego dnia, ozdobiona eleganckim kołnierzem ze srebra i pereł. Jej skóra miała ciemnoniebieski kolor, z fioletowymi i żółtymi cętkami na skrzydłach, a na jej pazurach lśniły liczne złote pierścienie.
— Mei to bardzo czarująca smoczyca — powiedział Laurence do Temeraire’a po jej pierwszej wizycie, która była dla niego prawdziwą torturą. Zauważył, że Mei jest prześliczna, przynajmniej o ile mógł ocenić urodę smoków.
— Cieszę się, że też tak myślisz — powiedział rozpogodzony Temeraire. Końce jego krezy uniosły się i zadrżały. — Wykluła się zaledwie przed trzema laty i zdała niedawno egzamin z wyróżnieniem. Uczy mnie czytać i pisać i jest bardzo miła. Wcale się nie śmieje z mojego nieuctwa.
Co do tego, że smoczyca nie może narzekać na postępy ucznia, Laurence nie miał wątpliwości. Temeraire już opanował technikę pisania znaków pazurem na piasku z tacek, a teraz Mei chwaliła go za ładną kaligrafię na glinie i obiecała, że niebawem zacznie go uczyć bardziej sztywnych ruchów, potrzebnych do rycia znaków w miękkim drewnie. Laurence obserwował, jak Temeraire pracuje pilnie nad kaligrafią aż do późnego popołudnia, dopóki było światło, i często im się przyglądał: dźwięczny głos Temeraire’a brzmiał przyjemnie, chociaż Laurence nie rozumiał ani słowa z chińskiej poezji, poza momentami, kiedy smok robił przerwę, by mu przetłumaczyć szczególnie ciekawy urywek.
Pozostali członkowie załogi mieli niewiele do roboty: od czasu do czasu Mianning zapraszał ich na wspólny obiad, a raz nawet zorganizował występ, na który składał się koncert bardzo niemelodyjnej muzyki i popisy akrobatów, głównie dzieci zwinnych niczym górskie kozice. Czasem odbywali musztrę z bronią strzelecką na dziedzińcu z tylu rezydencji, lecz w tym upale było to bardzo męczące, więc chętnie wracali na chłodne alejki i do chłodnych pałacowych ogrodów.
Jakieś dwa tygodnie po przeprowadzce do pałacu Laurence czytał na balkonie, zerkając na śpiącego na dziedzińcu Temeraire’a, Hammond zaś siedział w pokoju przy biurku, zajęty swoimi papierami. Wszedł służący z listem: Hammond złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem po kartce, po czym oznajmił Laurence’owi:
— Od Liu Bao. Zaprasza nas do siebie na obiad.
— Hammond, myślisz, że on jest w to w jakiś sposób zamieszany? — zapytał niechętnie Laurence. — Nie chcę niczego takiego sugerować, ale w końcu on nie jest na służbie u Mianninga, tak jak Sun Kai, więc może jest w zmowie z Yongxingiem.
— To prawda, że nie możemy tego wykluczyć — odparł Hammond. — Sam pochodzi z dzikich tatarskich plemion i chyba byłby w stanie zorganizować atak na nas. Chociaż dowiedziałem się, że jest krewnym matki cesarza i dostojnikiem w Białej Chorągwi Manchu. Jego wsparcie byłoby nieocenione i trudno mi uwierzyć, że zaprosiłby nas tak otwarcie, gdyby coś knuł.
Zdecydowali się zachować ostrożność, lecz postanowienie to zostało mocno osłabione już przy bramie, gdy poczuli aromatyczny zapach pieczonej wołowiny. Liu Bao polecił swoim już obeznanym ze światem kucharzom przygotować tradycyjny brytyjski obiad i nawet jeśli dodano więcej curry do smażonych ziemniaków, niż można by oczekiwać, a pudding z rodzynkami okazał się nieco zbyt wodnisty, to nikt nie mógł niczego zarzucić pieczonym żeberkom ozdobionym całymi cebulami, a Yorkshire pudding był po prostu wyśmienity.
Pomimo ogromnych starań Anglików ostatnie talerze odniesiono prawie pełne i zanosiło się na to, że niektórych gości, łącznie z Temeraire’em, też trzeba będzie wynieść z jadalni. Smok, na brytyjską modłę, otrzymał surowe mięso, z dopiero co ubitych zwierząt, lecz kucharze nie potrafili do końca się powstrzymać, więc nie podali mu jednej krowy czy owcy, lecz dwie krowy i dwie owce, a poza tym świnię, kozę, kurczaka i homara. Temeraire spałaszował wszystkie dania, po czym postękując wypełzł do ogrodu bez zaproszenia i legł tam zupełnie otępiały.
— Nie szkodzi, niech się prześpi! — powiedział Liu Bao, ignorując przeprosiny Laurence’a. — Możemy się przenieść na taras z widokiem na księżyc i napić się wina.
Laurence miał się na baczności, lecz tym razem Liu Bao nie wmuszał w nich wina z takim entuzjazmem. Przyjemnie było tak siedzieć, czując rozchodzące się po ciele przyjemne ciepło, podczas gdy Temeraire drzemał, oblany złocistym blaskiem słońca zachodzącego za osnutymi niebieskawą mgiełką górami. Laurence całkowicie, choć może irracjonalnie, porzucił myśl o udziale Liu Bao w spisku: trudno jest podejrzewać człowieka, kiedy się siedzi w jego ogrodzie po obfitym obiedzie, na który cię zaprosił. Nawet Hammond mimowolnie się rozluźnił, mrugając, by nie zasnąć.
Liu Bao zaczął ich wypytywać, jak to się stało, że zamieszkali w rezydencji księcia Mianninga. Szczerze się zdziwił, gdy usłyszał o ataku bandy, i pokiwał głową ze współczuciem.
— Trzeba będzie coś zrobić z tymi hunhun, bo przestajemy nad nimi panować. Jeden z moich bratanków związał się z nimi przed kilku laty, a jego matka zamartwiała się na śmierć. Ale potem złożyła dużą ofiarę Guanyin i kazała wznieść dla niej specjalny ołtarz w najlepszej części południowego ogrodu. Młodzieniec ożenił się i podjął studia. — Trącił Laurence’a w bok. — Sam powinieneś się pouczyć! Będzie wstyd, jak twój smok zda egzaminy, a ty nie.
— Dobry Boże. Hammond, myślisz, że dla nich to będzie miało znaczenie? — zapytał Laurence i wyprostował się zaniepokojony.
Pomimo wszystkich wysiłków nie potrafił rozgryźć języka chińskiego, jakby zaszyfrowano go dziesięciokrotnie, a jeśli chodzi o zdawanie egzaminów wraz z ludźmi, którzy zaczęli się do niego przygotowywać w wieku siedmiu lat…
— Droczę się tylko z tobą — rzucił dobrodusznie Liu Bao, ku uldze Laurence’a. — Nie obawiaj się. Skoro Lung Tien Xiang wybrał towarzystwo niewykształconego barbarzyńcy, to nic na to nie poradzimy.
— On oczywiście żartuje, kiedy tak cię nazywa — dodał Hammond do przekładu słów Liu Bao, choć bez przekonania.
— Ależ ja jestem niewykształconym barbarzyńcą, według ich standardów, i nie jestem aż tak głupi, by uważać się za kogoś więcej — powiedział Laurence. — Chciałbym jedynie, aby negocjatorzy też tak na to patrzyli — zwrócił się do Liu Bao. — Oni jednak wciąż uważają, że Niebiański może mieć za towarzysza tylko cesarza lub jego krewnego.
— No cóż, jeśli smok nie zgodzi się na nikogo innego, będą musieli się z tym pogodzić — odparł zdawkowo Liu Bao. — Może cesarz cię adoptuje? W ten sposób wszyscy zachowaliby twarz.
Laurence uznał to za żart, lecz Hammond spojrzał na Liu Bao z zupełnie innym nastawieniem.
— Czy rozpatrzono by poważnie taką sugestię? — zapytał. Liu Bao wzruszył ramionami i ponownie napełnił ich kielichy winem.
— Dlaczego nie? Cesarz ma trzech synów do odprawiania rytuałów, więc nie musi już nikogo adoptować, ale jeszcze jeden by mu nie zaszkodził.
— Zamierzasz do tego dążyć? — zapytał Hammonda Laurence, z niejakim niedowierzaniem, kiedy ruszyli chwiejnym krokiem do lektyk, w których mieli wrócić do pałacu.
— Oczywiście za twoim pozwoleniem — rzekł Hammond. — Niezwykły pomysł, ale w końcu wszystkie strony wiedziałyby że to tylko formalność. Rzeczywiście — podjął, coraz bardziej ożywiony. — Byłoby to ze wszech miar pożyteczne rozwiązanie. Z pewnością nie wypowiedzieliby łatwo wojny krajowi, połączonemu z nimi tak bliskimi więzami, no i pomyśl tylko, jakie by to przyniosło korzyści dla naszego handlu.
Laurence raczej pomyślał o tym, jak by na to zareagował jego ojciec.
— Jeśli uważasz, że warto, to próbuj. Nie będę cię powstrzymywał — rzucił niechętnie. Nie sądził, by czerwony wazon, który zamierzał wręczyć jako prezent na zgodę, zadowolił lorda Allendale, gdyby ten dowiedział się, że Laurence pozwolił się adoptować niczym jakiś podrzutek, nawet cesarzowi Chin.
— Było gorąco, zanim przybyliśmy, tyle mogę ci powiedzieć — rzekł Riley, odbierając nad stołem filiżankę z herbatą bardziej chętnie niż miskę z ryżową papką. — Czegoś takiego jeszcze nie widziałem: flota składająca się z dwudziestu okrętów, wspomaganych przez dwa smoki. Oczywiście to były tylko dżonki, nawet w połowie nie dorównujące wielkością fregacie, ale chińskie okręty marynarki wojennej nie były o wiele większe. Nie mam pojęcia, dlaczego pozwolili tak się rozpanoszyć tylu piratom.
— Admirał zrobił na mnie duże wrażenie; wyglądał na całkiem rozsądnego chłopa — wtrącił Staunton. — Człowiek mniejszego formatu nie ucieszyłby się, że został uratowany.
— Byłby głupcem, gdyby wolał dać się zatopić — powiedział Riley, mniej wielkoduszny.
Obaj przybyli rankiem wraz z niewielką grupą z Allegiance: wysłuchawszy ze zdumieniem opowieści o napaści niebezpiecznej bandy, opowiadali teraz o swoim rejsie przez Morze Chińskie. W tydzień po tym, jak opuścili port w Makau, napotkali chińską flotę, która próbowała pokonać ogromną bandę piratów. Ci osiedli na Wyspach Zhoushan, skąd atakowali zarówno statki chińskie, jak i mniejsze zachodnie statki kupieckie.
— Oczywiście kiedy tam się pojawiliśmy, było po kłopocie — mówił dalej Riley. — Pirackie smoki nie były uzbrojone, a ich załogi próbowały strzelać do nas z łuku, dacie wiarę, bez najmniejszego wyczucia odległości. Nurkowali tak nisko, że spokojnie mogliśmy ich sięgnąć z karabinów, że nie wspomnę o działkach wielolufowych. Wynieśli się, gdy tylko zasmakowali naszego prochu, a my posłaliśmy na dno trzech piratów jedną salwą burtową.
— Czy admirał wspominał, jak opisze przełożonym całe wydarzenie? — zwrócił się Hammond do Stauntona.
— Mogę tylko powiedzieć, że wylewnie nam dziękował. Przybył na pokład naszego okrętu, co było zapewne ustępstwem z jego strony.
— I co pozwoliło mu dobrze się przyjrzeć naszym działom — powiedział Riley. — Chyba bardziej go obchodziły niż złożenie nam podziękowań. Tak czy inaczej, odprowadziliśmy go do portu i popłynęliśmy dalej. Zakotwiczyliśmy w Tien-sing. Są jakieś szanse na rychły powrót?
— Nie chcę kusić losu, ale raczej nie sądzę — rzekł Hammond. — Cesarz przebywa jeszcze na polowaniu na północy i w ciągu najbliższych tygodni nie wróci do Letniego Pałacu. Kiedy to się stanie, pewnie udzieli nam oficjalnej audiencji. Przedstawiłem ten pomysł adopcji, o którym wspominałem — zwrócił się do Stauntona. — Otrzymaliśmy już pewne poparcie, nie tylko od księcia Mianninga, i liczę na to, że przysługa, którą im oddaliście, zdecydowanie przemówi na naszą korzyść.
— Czy okręt może pozostać w miejscu zacumowania? — zapytał Laurence, nieco zaniepokojony.
— Póki co tak, ale muszę powiedzieć, że krucho jest z zapasami — powiedział Riley. — Nie mają tu na sprzedaż solonego mięsa, a ceny bydła są horrendalne. Karmimy ludzi drobiem i rybami.
— Czy wyczerpaliśmy fundusze? — Poniewczasie Laurence zaczął żałować swoich zakupów. — Byłem trochę ekstrawagancki, ale zostało mi jeszcze trochę złota, a oni tutaj je przyjmą, kiedy się przekonają, że jest prawdziwe.
— Dziękuję ci, Laurence, ale nie muszę cię obrabowywać. Nie jest jeszcze tak źle — rzekł Riley. — Głównie myślę o podróży do domu… ze smokiem, mam nadzieję?
Laurence nie wiedział, co na to powiedzieć. Udzielił wymijającej odpowiedzi i zamilkł, pozwalając, by Hammond prowadził rozmowę.
Po śniadaniu odwiedził ich Sun Kai i poinformował, że wieczorem odbędzie się uczta i przedstawienie na cześć nowo przybyłych gości: spektakl teatralny.
— Laurence, polecę do Qian — powiedział Temeraire, wsuwając łeb do pokoju, w którym Laurence zastanawiał się nad stosownym strojem. — Nie będziesz nigdzie wychodził?
Od czasu ataku stał się bardzo opiekuńczy i nie chciał, aby Laurence pozostawał sam. Przez kolejne tygodnie skrupulatnie kontrolował służących i podsuwał pomysły dotyczące ochrony, na przykład opracował schemat, zgodnie z którym Laurence’a nieustannie pilnowałyby pięcioosobowe grupy strażników, i naszkicował na piaskowej tabliczce zbroję, która na pewno bardzo by się przydała na polach bitew podczas wypraw krzyżowych.
— Nie, możesz być spokojny. Chyba będę musiał się nieźle nagimnastykować, żeby jakoś wyglądać — powiedział Laurence. — Pozdrów ją ode mnie, proszę. Długo tam zabawisz? Nie wypada, żebyśmy się spóźnili wieczorem, to przyjęcie jest na naszą cześć.
— Nie, wrócę niebawem — odpowiedział Temeraire. Dotrzymał słowa, bo już za godzinę był z powrotem. Ściskał w łapie długie, wąskie zawiniątko, a jego kreza drżała z tłumionego podniecenia.
Kiedy Laurence wyszedł na dziedziniec, Temeraire wcisnął mu do rąk pakunek, jakby zawstydzony. Ogromnie zaskoczony Laurence długo się gapił, a potem rozwinął jedwab i otworzył lakierowane pudełko. Na poduszce z żółtego jedwabiu spoczywała niezwykle misternie wykonana szabla o gładkiej rękojeści a obok niej pochwa. Wziął szablę do ręki. Była dobrze wyważona szeroka u podstawy, ostra z obu stron. Jej powierzchnia miała falisty wzór niczym dobra stal damasceńska, a w klindze dla lekkości wyżłobiono dwa zbrocza.
Rękojeść owinięto czarną skórą rai, gardę z pozłacanego żelaza ozdobiono złotymi paciorkami i małymi perłami, a u podstawy klingi widniał złoty łeb smoka z oczami z szafirów. Pochwę z czarnego lakierowanego drewna ozdobiono szerokimi pasami pozłacanego żelaza i zawieszono na mocnym jedwabnym sznurze. Laurence odczepił od pasa swojego mizernego, choć przydatnego korda i przypiął nową broń.
— Pasuje ci? — zapytał z niepokojem Temeraire.
— Jak najbardziej — odrzekł Laurence i na próbę wyciągnął szablę: długością idealnie pasowała do jego wzrostu. — Mój drogi, nie wiem, co powiedzieć. Skąd ją masz?
— No cóż, to nie tylko moja zasługa — powiedział Temeraire. — W zeszłym tygodniu Qian podziwiała mój wisior, a ja jej powiedziałem, że dostałem go od ciebie, i wspomniałem, że także chciałbym ci dać jakiś prezent. Powiedziała, że smoki zazwyczaj dają prezent, gdy przyjmują towarzysza, że mogę sobie coś wybrać z jej rzeczy. Szabla wydała mi się najładniejsza.
Obejrzał Laurence’a z jednej i z drugiej strony z wyraźną satysfakcją.
— I miałeś rację. Nie wyobrażam sobie lepszego prezentu — powiedział Laurence, starając się zapanować nad uczuciami, ponieważ był bardzo szczęśliwy. Gdy wrócił do pokoju, by skończyć się ubierać, nie mógł się powstrzymać i stanął przed lustrem, by jeszcze raz spojrzeć na szablę.
Hammond i Staunton przywdziali szaty chińskich uczonych, a pozostali oficerowie włożyli butelkowozielone mundury, wyczyszczone do połysku wysokie buty i świeżo wyprane i wyprasowane chusty. Nawet Roland i Dyer wyglądali bardzo elegancko, jako że nakazano im siedzieć grzecznie na krzesłach od momentu, kiedy ich wykąpano i ubrano. Riley wystroił się w granatowy mundur, spodnie do kolan i pantofle, a czterej żołnierze Królewskiej Piechoty Morskiej, których przyprowadził ze sobą z okrętu, ubrani w czerwone kurtki, stylowo zamykali ich pochód podczas wymarszu z rezydencji.
Na placu, na którym miało się odbyć przedstawienie, wzniesiono dziwną scenę, trzypoziomową, pięknie wymalowaną i pozłacaną. Na środku północnego końca placu zasiadała Qian, po jej lewej stronie posadzono księcia Mianninga i Chuana, po prawej zaś zarezerwowano miejsce dla Temeraire’a i Brytyjczyków. Oprócz Niebiańskich było tam też kilka Cesarskich, a między nimi Mei, która zasiadła nieco dalej w szeregu, pełna wdzięku, ozdobiona złotym naszyjnikiem wysadzanym lśniącymi nefrytami. Skinęła łbem do Laurence’a i Temeraire’a, kiedy zajmowali miejsca. Była tam też biała smoczyca Lien, która siedziała u boku Yongxinga, w pewnym oddaleniu od pozostałych gości. Jej albinotyczne ubarwienie stanowiło kontrast względem Niebiańskich i Cesarskich, a jej dumnie uniesioną krezę zdobiła tego dnia drobna złota siatka z ogromnym rubinem, spoczywającym na jej czole.
— Patrz, jest Miankai — powiedziała cicho Roland do Dyera i pomachała do chłopca siedzącego u boku Mianninga.
Chłopiec miał na sobie strój podobny do stroju następcy tronu, w tym samym ciemnożółtym odcieniu, a na głowie ozdobny kapelusz; siedział wyprostowany z poważną miną. Zobaczywszy, jak Roland macha do niego, uniósł nieco dłoń, by odpowiedzieć na powitanie, lecz zaraz szybko ją opuścił i zerknął na Yongxinga, aby sprawdzić, czy ten zauważył jego gest. Z ulgą odchylił się do tyłu, gdy się przekonał, że nie zwrócił na siebie uwagi.
— Skąd, u licha, znacie księcia Miankaia? Czy on kiedykolwiek przyszedł do rezydencji następcy tronu? — zapytał Hammond.
Także i Laurence chciałby to wiedzieć, jako że z jego rozkazu gońcom nie wolno było opuszczać kwater samodzielnie, tak więc nie mogli poznać nowych osób, nawet innych dzieci.
Roland spojrzała na niego ze zdziwieniem i powiedziała:
— Jak to, przecież pan przedstawił go nam na wyspie.
Twarz Laurence’a stężała. Mógł to być ten sam chłopiec, którego przyprowadził ze sobą Yongxing, lecz teraz nie był tego absolutnie pewny. W oficjalnych szatach chłopiec wyglądał zupełnie inaczej.
— Książę Miankai? — powiedział Hammond. — Chłopiec, którego przyprowadził Yongxing, to książę Miankai?
Chyba mówił coś jeszcze, a przynajmniej poruszał ustami, lecz teraz nic już się nie dało usłyszeć, ponieważ zagrzmiały bębny. Zapewne były ukryte gdzieś pod sceną, mimo to ich dźwięk zabrzmiał czysto i tak donośnie jak umiarkowana salwa burtowa z jakichś dwudziestu czterech dział.
Oczywiście przedstawienie było dość zagadkowe, jako że zostało odegrane w całości w języku chińskim, ale ruch, sceneria i aktorzy robili duże wrażenie. Postacie wyłaniały się i chowały pomiędzy trzema poziomami sceny, kwiaty wyrastały, przepływały chmury, słońce i księżyc wschodziły i zachodziły, a wszystko stanowiło tło dla wyrafinowanego tańca i udawanych pojedynków. Laurence był zafascynowany spektaklem, mimo iż hałas był trudny do wytrzymania i po jakimś czasie zaczęła go boleć głowa. Zastanawiał się nawet, czy sami Chińczycy rozumieją słowa wypowiadane przy akompaniamencie bębnów, pozostałych instrumentów oraz eksplodujących co jakiś czas sztucznych ogni.
Nie mógł liczyć na wyjaśnienia Hammonda czy Stauntona, bo obaj przez cały czas prowadzili rozmowę na migi, nie zwracając najmniejszej uwagi na scenę. Hammond miał lornetkę teatralną, ale obserwowali przez nią głównie siedzącego po drugiej stronie dziedzińca Yongxinga i pomstowali na dym i ogień, które pojawiły się na zakończenie pierwszego aktu przedstawienia, zasłaniając im widok.
Nastąpiła krótka przerwa, podczas której przygotowywano scenę do drugiego aktu, i wtedy obaj wykorzystali moment na normalną rozmowę.
— Laurence — powiedział Hammond. — Muszę cię przeprosić, miałeś rację. Yongxing rzeczywiście chciał, żeby chłopiec został towarzyszem Temeraire’a zamiast ciebie, i teraz wreszcie rozumiem dlaczego: chce posadzić chłopaka na tronie i wystąpić w roli regenta.
— Czy cesarz jest chory albo stary? — zapytał zdziwiony Laurence.
— Nie — powiedział z naciskiem Staunton. — Wcale nie.
Laurence wytrzeszczył oczy.
— Panowie, można by odnieść wrażenie, że oskarżacie go o krolobójstwo albo bratobójstwo. Chyba nie mówicie tego poważnie.
— Też chciałbym tak myśleć — odparł Staunton. — Jeśli podejmie taką próbę, znajdziemy się w samym środku wojny domowej i poniesiemy klęskę bez względu na jej wynik.
— Do tego nie dojdzie — powiedział śmiało Hammond. — Książę Mianning nie jest głupcem, podobnie jak cesarz. Yongxing przyprowadził chłopca do nas nie bez powodu, co oni z pewnością zrozumieją, tak jak i to, że pasuje to do reszty jego poczynań, których nie omieszkam przedstawić księciu Mianningowi. Najpierw próbuje cię przekupić, proponując warunki, których zapewne nie miał prawa oferować, potem jego sługa atakuje cię na okręcie. I jeszcze gang hunhun, który napadł na nas zaraz po tym, jak nie pozwoliłeś zbliżyć się chłopcu do Temeraire’a. Wszystko to układa się w jednoznaczny obraz.
Mówił w radosnym uniesieniu, całkiem głośno, i zadrżał, gdy Temeraire, który usłyszał ich rozmowę, odezwał się z gniewem:
— Chcesz powiedzieć, że teraz mamy dowody? Że to Yongxing stał za tym wszystkim, że nastawał na życie Laurence’a i że przez niego zginął Willoughby?
Temeraire uniósł ogromny łeb i obrócił go w stronę Yongxinga, a jego źrenice zwęziły się do wąskich czarnych szparek.
— Nie tutaj, Temeraire — rzucił pospiesznie Laurence i położył dłoń na jego boku. — Nie rób teraz nic, proszę.
— Nie, nie — powiedział zaniepokojony Hammond. — Oczywiście nie mam na razie pewności. To przypuszczenia, poza tym nie możemy podejmować jakichkolwiek działań przeciw niemu… musimy to zostawić w ich rękach…
Aktorzy wrócili na scenę, więc trzeba było skończyć rozmowę. Mimo to Laurence czuł pod palcami gniewny rezonans w piersi Temeraire’a, niemal niesłyszalny warkot. Temeraire zacisnął pazury na krawędzi kamiennych płyt, podniósł krezę i wydął nozdrza. Nie zwracał już uwagi na przedstawienie, skupił się wyłącznie na Yongxingu.
Laurence pogłaskał Temeraire’a, by go uspokoić. Cały plac wypełniała scena i przybyli goście, więc nie chciał nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby Temeraire ruszył do ataku i dał upust wściekłości na Yongxinga. Co więcej, Laurence nie miał pojęcia, co można zrobić księciu. Yongxing był przecież bratem cesarza, a spisek, odkryty przez Hammonda i Stauntona, wydawał się zbyt niewiarygodny.
Gdzieś za sceną zabrzmiały cymbały i dzwonki, z góry opuściły się dwa ozdobne smoki z ryżowego papieru, z których nozdrzy strzeliły iskry, pod nimi zaś, na najniższym poziomie, pojawiła się niemal cała trupa aktorów, którzy zaczęli biegać z mieczami i nożami ozdobionymi sztucznymi klejnotami, pozorując wielką bitwę. Znowu rozległy się grzmoty bębnów, potężny huk, niemal jak uderzenie, wydusił powietrze z jego płuc. Laurence zaczerpnął tchu, a potem sięgnął powoli do barku i namacał rękojeść krótkiego sztyletu, który tkwił pod obojczykiem.
— Laurence! — powiedział Hammond, podtrzymując go. Granby wrzeszczał do ludzi i roztrącał krzesła. Po chwili wraz z Blythe’em osłonił Laurence’a. Temeraire odwrócił łeb, by spojrzeć na niego.
— Nie jestem ranny — powiedział oszołomiony Laurence: o dziwo, początkowo nie czuł bólu, więc spróbował wstać, po czym pomacał ranę. Plama krwi rozszerzała się wokół noża.
Temeraire przeraźliwie ryknął, zagłuszając hałas i muzykę. Wszystkie smoki stanęły na tylnych łapach, spoglądając w jego stronę, a bębny nagle umilkły. W ciszy Roland zawołała:
— To on rzucił nóż, ten tam, widziałam! — I wskazała jednego z aktorów.
Mężczyzna stał z pustymi rękami, podczas gdy pozostali aktorzy ściskali atrapy mieczy, i miał skromniejszy strój. Zorientował się, że jego próba ukrycia się między grającymi nie powiodła się, i rzucił się do ucieczki, lecz za późno. Aktorzy rozpierzchli się w jednej chwili na wszystkie strony, a Temeraire skoczył niezgrabnie na scenę.
Mężczyzna krzyknął przeraźliwie, gdy rozpłatały go pazury Temeraire’a. Smok cisnął zakrwawione ciało na ziemię, a potem znieruchomiał nad nim na moment, by się upewnić, że zamachowiec nie żyje, po czym uniósł głowę i spojrzał na Yongxinga. Wyszczerzył zęby, syknął i ruszył na księcia. W jednej chwili Lien skoczyła do przodu i osłoniła Yongxinga. Odtrąciła przednią łapą wystawione pazury Temeraire’a i warknęła.
W odpowiedzi Temeraire wydął pierś, a jego kreza dziwnie się wyciągnęła: jak nigdy wcześniej, wąskie rogi się wydłużyły rozciągając łączącą je błonę. Lien nawet nie drgnęła, tylko prychnęła niemal pogardliwie, podnosząc bladą jak pergamin krezę. Podeszła do niego, a naczynia krwionośne w jej oczach upiornie nabrzmiały.
Wszyscy natychmiast zaczęli uciekać z dziedzińca. Bębny, dzwony i instrumenty strunowe przeraźliwie brzęczały, gdy aktorzy ewakuowali się ze sceny, taszcząc dobytek. Widzowie zadarli szaty i umykali w popłochu, niezbyt dostojnie, choć bardzo szybko.
— Temeraire, nie! — zawołał Laurence, który zbyt późno zrozumiał zamiary smoka. Każda opowieść o walczących w pojedynku smokach kończyła się śmiercią któregoś z nich, a biała smoczyca była bez wątpienia starsza i większa. — John, wyciągnij mi to cholerstwo — zwrócił się Laurence do Granby’ego, próbując jednocześnie odwiązać chustę zdrową ręką.
— Blythe, Martin, przytrzymajcie go za ramiona — rozkazał Granby, po czym chwycił za rękojeść noża i pociągnął: ostrze zazgrzytało o kość i chlusnęła krew, lecz tylko na moment, bo zaraz zatamowano ranę chustami i obwiązano ją mocno.
Temeraire i Lien stali naprzeciwko siebie, lekko się przesuwając. Nie mieli zbyt dużo miejsca, jako że scena wypełniała w dużej części plac, a jego brzegi ograniczały rzędy pustych krzeseł. Smoki nie spuszczały z siebie wzroku.
— Nie ma sensu się wtrącać — powiedział cicho Granby, chwytając Laurence’a i pomagając mu wstać. — Skoro już zaczęły pojedynek, to prędzej zginiesz niż je rozdzielisz czy choćby odwrócisz ich uwagę.
— Dobrze — odparł Laurence, odtrącając dłonie towarzyszy. Stał pewnie na nogach, choć czuł ucisk w żołądku. Wierzył, że potrafi zapanować nad bólem. — Odsuńcie się — rozkazał załodze. — Granby, weź kilku ludzi i przynieście z rezydencji broń, na wypadek gdyby Yongxing nasłał na niego strażników.
Granby, Martin i Riggs ruszyli biegiem, a pozostali przeszli pospiesznie przez krzesła i oddalili się od pola walki. Na placu pozostało tylko kilku ciekawskich gapiów, których odwaga wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem, oraz najbardziej zainteresowani: Qian, obserwująca pojedynek z niepokojem i dezaprobatą, oraz stojąca za nią Mei, która początkowo wycofała się razem z innymi, a potem podpełzła bliżej.
Książę Mianning także pozostał na placu, choć trzymał się w rozsądnej odległości: mimo to Chuan był wyraźnie niespokojny. Mianning uspokajająco położył dłoń na jego boku i powiedział coś do swoich strażników: ci chwycili młodego księcia Miankaia i zaprowadzili go w bezpieczne miejsce pomimo jego głośnych protestów. Yongxing obserwował całą scenę i kiwnął głową z aprobatą do Mianninga, nie ruszając się z miejsca.
Biały smok niespodziewanie syknął i zaatakował: Laurence drgnął, lecz Temeraire błyskawicznie odchylił się do tyłu, tak że czerwone pazury minęły jego gardło zaledwie o kilka cali. Stojący na silnych tylnych łapach Temeraire odbił się i skoczył, wyciągając pazury, i Lien musiała się cofnąć. Niezdarnie odskoczyła, tracąc równowagę. Rozłożyła nieco skrzydła, by nie upaść, a gdy Temeraire zaatakował ponownie, wzbiła się w powietrze. Temeraire natychmiast poszedł w jej ślady.
Laurence bezceremonialnie wyrwał Hammondowi z ręki lornetkę, by śledzić walkę. Biała smoczyca była większa i miała bardziej rozłożyste skrzydła, więc szybko wyprzedziła Temeraire’a i zatoczyła z wdziękiem szerokie koło, nie ukrywając morderczych zamiarów: zamierzała spaść na przeciwnika z góry. Lecz Temeraire już nie był taki rozwścieczony, zauważył, że Lien jest w korzystnym położeniu, i postanowił wykorzystać swoje doświadczenie; zamiast ją gonić, skręcił w bok i wycofał się w ciemność, poza krąg światła latarni.
— Świetnie — powiedział Laurence.
Lien zawisła niepewnie w powietrzu, obracając głowę na wszystkie strony i spoglądając w ciemność swoimi dziwnymi czerwonymi oczami. Temeraire runął na nią z góry, rycząc, lecz ona wykonała unik z zadziwiającą zwinnością: w przeciwieństwie do większości smoków zaatakowanych z góry, zawahała się tylko przez chwilę, a podczas uniku zdołała chlasnąć Temeraire’a. Na jego czarnej skórze pojawiły się trzy krwawe ślady, a krople gęstej krwi opadły na dziedziniec, połyskując w blasku latarni. Mei jęknęła i podpełzła bliżej. Qian odwróciła się ku niej i syknęła, więc Mei potulnie się skuliła i owinęła wokół kępy drzew.
Lien dobrze wykorzystywała to, że jest szybsza: doskakiwała do Temeraire’a i odlatywała od niego, tak żeby tracił siły, kiedy bez powodzenia usiłował ją uderzyć. Lecz Temeraire stał się bardziej przebiegły i nie atakował z taką szybkością, do jakiej był zdolny. A przynajmniej Laurence miał nadzieję, że tak właśnie jest i że zraniony smok nie czuje zbytniego bólu. Lien zdecydowała się podlecieć bliżej: Temeraire błyskawicznie śmignął przednimi łapami i wbił pazury w jej brzuch i pierś. Smoczyca zawyła z bólu i odleciała, machając skrzydłami.
Krzesło Yongxinga runęło na kamienne płyty, gdy książę zerwał się na nogi, nie próbując już dłużej udawać spokoju. Obserwował pojedynek, zacisnąwszy dłonie w pięści. Rany nie były głębokie, lecz smoczyca wydawała się wstrząśnięta, zawodziła i w locie oblizywała rozcięcia. Bez wątpienia żaden z pałacowych smoków nie miał blizn; dopiero teraz Laurence uświadomił sobie, że najprawdopodobniej nigdy nie brały udziału w prawdziwej bitwie.
Temeraire wisiał przez chwilę w powietrzu, lecz kiedy Lien nie zaatakowała go ponownie, wykorzystał sytuację i pomknął w dół ku Yongxingowi, który przecież był jego prawdziwym celem. Lien podniosła gwałtownie łeb. Wrzasnęła i runęła za nim, najszybciej jak potrafiła, zapominając o ranie. Dogoniła Temeraire’a tuż nad ziemią i opadła na niego całym ciałem, wybijając go z kursu.
Splątane smoki potoczyły się po ziemi niczym jedna sycząca bestia o wielu wymachujących wściekle łapach. Żaden nie zważał już na rany i zadrapania, żaden nie mógł nabrać dość powietrza, by zaatakować przeciwnika boskim wiatrem. Ich młócące ogony zmiażdżyły drzewa w donicach i zmiotły kępę bambusów. Laurence chwycił Hammonda i pociągnął go do przodu, gdy puste bambusowe pnie opadły z głuchym hukiem na krzesła.
Laurence niezgrabnie uniósł się na zdrowym ramieniu i wydostał spod gałęzi, otrzepując liście z włosów i kołnierza surduta. W bitewnym szale smoki przewróciły częściowo jedną z kolumn sceny. Cała okazała konstrukcja zaczęła się przechylać ku ziemi, powoli, niemal majestatycznie. Katastrofa wydawała się nieunikniona, ale Mianning nie uciekł: podszedł do Laurence’a i podał mu rękę, pomagając wstać, być może nie zdawał sobie w pełni sprawy z niebezpieczeństwa. Chuan też nic nie zauważył, bo starał się utrzymywać pozycję między Mianningiem a walczącymi smokami.
Laurence z najwyższym trudem wyskoczył w górę i powalił księcia na ziemię, gdyż cała barwna konstrukcja właśnie runęła na kamienny dziedziniec, roztrzaskując się na długie na stopę drzazgi. Laurence przylgnął do Mianninga i osłonił jego kark zdrowym ramieniem. Ostre drzazgi ugodziły go boleśnie nawet przez gruby materiał surduta; inna wbiła mu się w udo, osłonięte tylko spodniami, a jeszcze jedna, ostra jak brzytwa, przecięła mu w locie skroń.
Gdy lawina ustała, Laurence wyprostował się, ocierając z krwi twarz, i zobaczył z ogromnym zdumieniem, że Yongxing osuwa się na ziemię: w jego oku tkwiła ogromna drzazga.
Temeraire i Lien rozszczepiły się i cofnęły, warcząc i młócąc wściekle ogonami. Temeraire zerknął na Yongxinga, szykując się do ataku, i zamarł zaskoczony, z łapą uniesioną w powietrzu. Lien ryknęła i skoczyła na niego, lecz on wykonał unik, zamiast podjąć walkę, i wtedy smoczyca zobaczyła Yongxinga.
Przez chwilę stała jak posąg: tylko wąsy jej krezy poruszały się lekko na wietrze, a po jej łapach spływały strużki czerwono-czarnej krwi. Potem podeszła wolno do ciała Yongxinga i trąciła je lekko pyskiem, jakby chciała się upewnić co do tego, co i tak musiała już wiedzieć.
Ciało było nieruchome, nawet nie drgnęło spazmatycznie, co Laurence czasem widział u niespodziewanie zabitych ludzi. Yongxing leżał wyciągnięty; zaskoczenie zniknęło wraz ze zwiotczeniem mięśni i teraz jego twarz była spokojna i opanowana, jedna dłoń była odrzucona na bok i lekko rozchylona, druga spoczywała na piersi, a klejnoty z jego szaty wciąż połyskiwały w blasku pochodni. Nikt inny nie podszedł bliżej; nieliczni służący i strażnicy, którzy pozostali na dziedzińcu, skulili się na jego skraju, a wszystkie smoki milczały.
Lien nie krzyknęła, jak się obawiał Laurence, nawet nie wydobyła z siebie głosu. Nie zaatakowała też Temeraire’a. Ostrożnie odgarnęła z szat Yongxinga mniejsze drewniane drzazgi i postrzępione liście bambusa, a potem podniosła ciało i odleciała z nim w ciemność.
Laurence, uchylił się przed licznymi nieustępliwymi dłońmi, najpierw w jedną stronę, potem w drugą, lecz nie zdołał uciec ani przed nimi, ani przed ciężką żółtą szatą, sztywną od złota i zielonych nici, dodatkowo obciążoną szlachetnymi kamieniami udającymi oczy smoków wyhaftowanych na całej jej powierzchni. Poczuł dotkliwy ból pod ciężarem, mimo iż minął już tydzień od dnia, w którym odniósł ranę, a krawcy dalej uparcie wykręcali mu ramię, by dopasować rękaw.
— Nie jesteś jeszcze gotów? — zapytał z niepokojem Hammond, wsuwając głowę do pokoju.
Zganił krawców po chińsku, a Laurence zacisnął usta, kiedy jeden z nich z przejęcia ukłuł go igłą.
— Przecież nie jesteśmy spóźnieni. Oczekują nas o drugiej, prawda? — zapytał Laurence i nieopatrznie odwrócił się, żeby spojrzeć na zegar, co wywołało gwałtowne protesty z trzech różnych stron.
— Na audiencję u cesarza należy przybyć wiele godzin wcześniej, a my musimy być jeszcze bardziej pedantyczni niż inni — odparł Hammond i podwinął niebieską szatę, by usiąść na stołku. — Na pewno pamiętasz, co masz mówić i w jakiej kolejności?
Laurence ponownie pozwolił się przeegzaminować, dzięki czemu przynajmniej przestał myśleć o tym, jak mu jest niewygodnie. Wreszcie pozwolono mu odejść i tylko jeszcze jeden z krawców pobiegł za nim korytarzem i dokonał ostatnich poprawek w ramionach.
Szczere zeznanie młodego księcia Miankaia przesądziło sprawę. Okazało się, że Yongxing obiecał chłopcu, że dostanie Niebiańskiego, i zapytał go, czy chciałby zostać cesarzem, chociaż nie wyjaśnił, jak miałoby się to dokonać. Poplecznicy Yongxinga ci, którzy uważali, że należy zerwać kontakty z Zachodem, popadli w niełaskę, przez co książę Mianning zdominował dwór: w rezultacie nikt już nie sprzeciwiał się adopcji zaproponowanej przez Hammonda. Cesarz zaakceptował propozycję, co dla Chińczyków oznaczało, że zarządził natychmiastowe przeprowadzenie sprawy, więc teraz wszystko, co dawniej się ślimaczyło, przebiegło w zawrotnym tempie. Jeszcze nawet nie ustalono terminu, a już armia służących Mianninga rozbiegła się po jego pałacu, pakując ich dobytek do pudeł i skrzyń.
Cesarz przebywał w Pałacu Letnim w Ogrodzie Yuanmingyuan, oddalonym od Pekinu o pół dnia lotu, tak więc znaleźli się tam w mig. Ogromne granitowe dziedzińce Zakazanego Miasta zamieniły się w piekło za sprawą palącego letniego słońca, ale w Yuanmingyuan było całkiem znośnie dzięki obfitej roślinności i bardzo zadbanym jeziorom. Laurence wcale się nie dziwił, że cesarz wolał wygodniejszą rezydencję.
Tylko Staunton mógł towarzyszyć Laurence’owi i Hammondowi podczas samej ceremonii adopcji, ale Riley i Granby poprowadzili innych ludzi jako eskortę: oddział ten został powiększony o licznych strażników i mandarynów, których użyczył im książę Mianning, by zapewnić Laurence’owi odpowiednią świtę. Wszyscy opuścili rozbudowany kompleks, w którym ich zakwaterowano, i rozpoczęli marsz do sali audiencyjnej, gdzie mieli się spotkać z cesarzem. W ciągu godziny przecięli jakieś sześć strumieni i stawów, a przewodnicy regularnie ich zatrzymywali, by wskazać im szczególne atrakcje, więc Laurence zaczął się obawiać, że może rzeczywiście wyszli za późno. Jednak w końcu dotarli na miejsce i zatrzymali się na ogrodzonym murem dziedzińcu, gdzie mieli czekać na zaproszenie cesarza.
Czas płynął bardzo powoli: coraz bardziej spoceni, siedzieli na rozgrzanym i dusznym dziedzińcu. Poczęstowano ich lodami, a także licznymi gorącymi daniami, które Laurence czul się zobowiązany co najmniej spróbować; były tam też miski pełne mleka i herbaty, a także prezenty: duża perła na złotym łańcuchu, bardzo piękna, oraz zwoje z chińskimi dziełami literackimi, a dla Temeraire’a złocisto-srebrne pochwy na pazury, takie same, jakie czasem wkładała jego matka. Jedynie Temeraire nie przejął się upałem; niezwykle uradowany, od razu przymierzył pochwy i podziwiał, jak błyszczą w słońcu, podczas gdy pozostali pogrążali się w coraz większej apatii.
Wreszcie znowu pojawili się mandaryni i kłaniając się głęboko, poprowadzili Hammonda, Stauntona i Temeraire’a do środka. Wnętrze otwartej sali audiencyjnej ocieniały lekkie draperie, a zapach brzoskwiń unosił się nad misami z owocami. Nie było tam żadnych krzeseł, jedynie smocze łoże w głębi sali, na którym spoczywał ogromny Niebiański, oraz prosty, lecz lśniący palisandrowy tron, na którym zasiadał cesarz.
Był krępym mężczyzną, o szerokiej szczęce, zupełnie niepodobnym do szczupłego i dość wymizerowanego Mianninga, i miał nieduże wąsy wyrównane w kącikach ust, ani trochę nie siwe, mimo iż zbliżał się do pięćdziesiątki. Ubrany był we wspaniałą żółtą szatę, w odcieniu, który spotkali jedynie u straży przybocznej przed wejściem do pałacu, i wydawał się zupełnie nią nieskrępowany. Laurence pomyślał, że nawet król nie wyglądał tak niezobowiązująco w urzędowym stroju, kiedy widział go podczas tych paru wizyt.
Cesarz siedział ze zmarszczonym czołem, raczej zamyślony niż niezadowolony, i spojrzał na nich wyczekująco, gdy weszli. Mianning stał wśród dygnitarzy zebranych po obu stronach tronu i skinął nieznacznie głową. Laurence wziął głęboki oddech i przyklęknął ostrożnie na oba kolana, nasłuchując mandaryna, który syczącym szeptem wyznaczał czas pełnego ukłonu. Nie było to specjalnie niewygodne, jako że podłogę z wypolerowanego drewna przykryto wspaniale tkanymi dywanami. Pochylając się za każdym razem nad podłogą, widział kątem oka, że Hammond i Staunton robią dokładnie to samo.
Mimo wszystko było to niezgodne z jego naturą, więc Laurence ucieszył się, gdy mógł już wstać po oficjalnym ukłonie. Na szczęście cesarz nie wykonał żadnego protekcjonalnego gestu, tylko przestał marszczyć czoło: napięcie w sali wyraźnie opadło. Cesarz wstał i poprowadził Laurence’a do niedużego ołtarza ustawionego na wschodniej stronie sali. Laurence zapalił przygotowane kadzidła i wyrecytował formułę, której wcześniej uczył go mozolnie Hammond. Gdy skończył, z ulgą zobaczył, że dyplomata lekko skinął głową, co oznaczało, że nie popełnił żadnego błędu, a przynajmniej niewybaczalnego.
Jeszcze raz musiał klęknąć, tym razem przed ołtarzem, co, jak ze wstydem przyznał w duchu, przyszło mu łatwiej, choć bliższe było prawdziwemu bluźnierstwu. Wymamrotał szybko pod nosem Modlitwę Pańską, licząc na to, że wyraźnie zademonstrował, że tak naprawdę chce łamać przykazania. Najgorsze miał już za sobą: teraz wezwano Temeraire’a na dalszą część ceremonii, podczas której mieli się związać jako towarzysze, a tę przysięgę Laurence mógł złożyć z lekkim sercem.
Cesarz znowu zasiadł na tronie i przyglądał się ceremonii. Pokiwał głową z aprobatą i skinął na jednego ze służących. Natychmiast wniesiono do sali stół, choć bez krzeseł, i ponownie podano lody, a władca wypytał Laurence’a o rodzinę, korzystając z pomocy Hammonda. Cesarz byt zaskoczony, kiedy się dowiedział, że Laurence nie ma żony ani dzieci, i z wielką powagą udzielił długiego wykładu na ten temat, zachowując wielką powagę, Laurence zaś musiał się zgodzić, że zaniedbuje obowiązki. Uczynił to bez większego oporu, ponieważ strasznie się cieszył, że niczego nie zepsuł podczas ceremonii, i nie mógł się doczekać końca audiencji.
Sam Hammond niemal pobladł ze szczęścia, gdy już wyszli, i musiał przystanąć i usiąść na ławce podczas powrotu do kwater. Służący przynieśli mu wodę i wachlowali go, aż wreszcie odzyskał rumieńce i ruszył chwiejnie dalej.
— Gratuluję — rzekł Staunton, ściskając dłoń Hammonda, kiedy już odprowadzili go do pokoju. — Nie wstydzę się przyznać, że nie wierzyłem, że to się uda.
— Dziękuję, dziękuję — powtarzał Hammond, głęboko poruszony i ledwo żywy.
Hammond załatwił nie tylko przyjęcie Laurence’a do rodziny cesarskiej, lecz także zgodę na założenie placówki dyplomatycznej. Oficjalnie nie była to ambasada, lecz praktycznie niczym się od niej nie różniła, bo Hammond mógł tam rezydować bez końca, na zaproszenie Laurence’a. Nawet kwestię pokłonu rozwiązano w sposób zadowalający wszystkich: z punktu widzenia Anglików Laurence wykonał go nie jako przedstawiciel Korony, lecz jako adoptowany syn, a Chińczycy cieszyli się, że formom grzecznościowym stało się zadość.
— Czy Hammond ci wspominał, że za pośrednictwem cesarskiej poczty otrzymaliśmy już kilka przyjaznych listów od mandarynów z Kantonu? — powiedział Staunton do Laurence’a, kiedy stali przed swoimi pokojami. — Oczywiście zgoda cesarza na zniesienie cła dla brytyjskich statków w tym roku oznacza ogromne korzyści dla Kompanii, lecz ta postawa będzie miała jeszcze większe znaczenie na dłuższą metę. Przypuszczam… — Staunton zawahał się. Trzymał już dłoń na zasłonie, gotowy wejść do swojego pokoju. — Przypuszczam, że twoje obowiązki nie pozwoliłyby ci tu zostać? Nie muszę dodawać, że dobrze by było, gdybyś był w Chinach, choć naturalnie rozumiem, że w kraju każdy smok jest na wagę złota.
Wreszcie wyzwolony Laurence z ulgą przebrał się w zwykłą bawełnianą szatę i wyszedł do Temeraire’a, odpoczywającego w aromatycznym cieniu drzew pomarańczowych. Smok miał przed sobą rozwinięty w ramce zwój, lecz zamiast czytać, zerkał na drugi brzeg pobliskiego stawu. Nad stawem piął się wdzięcznie dziewięcioprzęsłowy most, którego ciemny cień odbijał się od powierzchni wody, rozjaśnionej żółtozłocistym blaskiem zachodzącego słońca. Kwiaty lotosu zamykały się na noc.
Temeraire obrócił łeb i trącił Laurence’a pyskiem na powitanie.
— Patrzę, bo tam jest Lien — powiedział i pokazał nosem drugi brzeg. Biała smoczyca przechodziła właśnie przez most w towarzystwie wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny w niebieskiej szacie uczonego, który wyglądał dość niezwykle; przyjrzawszy się dokładniej, Laurence zorientował się, że mężczyzna nie ma ani wygolonego czoła, ani warkocza. Lien zatrzymała się na środku mostu i spojrzała na nich: na widok jej nieruchomych czerwonych oczu Laurence odruchowo położył dłoń na karku Temeraire’a.
Temeraire prychnął, a jego kreza podniosła się nieco, lecz smoczyca wyprostowała się dumnie, obróciła i poszła dalej, znikając za drzewami.
— Ciekawe, co teraz zrobi — powiedział Temeraire. Laurence też się nad tym zastanawiał; zapewne smoczyca nie znajdzie kogoś, kto by z własnej woli zechciał zostać jej towarzyszem, skoro uznawano, że przynosi pecha, nawet przed ostatnią klęską. Niektórzy dworzanie szeptali nawet, że to ona jest odpowiedzialna za los Yongxinga; były to bardzo okrutne słowa, a opinia, że powinna zostać skazana na wygnanie, była jeszcze bardziej niewybaczalna.
— Może uda się do jakiejś odległej hodowli.
— Tu chyba nie mają takich wydzielonych miejsc do rozmnażania — powiedział Temeraire. — Mei i ja nie musieliśmy… — Urwał i z pewnością by się zarumienił, gdyby smoki były do tego zdolne. — Ale może się mylę — dodał pospiesznie.
Laurence przełknął ślinę.
— Darzysz Mei głębokim uczuciem.
— Och, tak — odparł czule Temeraire.
Laurence nic nie powiedział. Podniósł jeden z twardych, żółtych owoców, które spadły niedojrzale, i obrócił go w dłoni.
— Allegiance wypłynie przy następnym sprzyjającym odpływie, jeśli pozwolą na to wiatry — powiedział wreszcie cicho. — Wolałbyś, żebyśmy zostali? — Widząc, że zaskoczył Temeraire’a, dodał: — Hammond i Staunton twierdzą, że moglibyśmy w ten sposób przysłużyć się Anglii. Jeśli pragniesz zostać, to napiszę do Lentona i poinformuję go, że lepiej by było, gdybyśmy dostali przydział tutaj.
— Och — odezwał się Temeraire i pochylił łeb nad ramką: wcale nie czytał, tylko się zastanawiał. — Ale ty byś wolał wrócić do domu, prawda?
— Skłamałbym, gdybym zaprzeczył — odpowiedział Laurence z ciężkim sercem. — Bardziej jednak zależy mi na twoim szczęściu i naprawdę nie wiem, czy potrafiłbym ci je zapewnić w Anglii po tym, gdy zobaczyłeś, jak tu się traktuje smoki. — Ta nielojalność zaparła mu dech w piersiach. Nie mógł mówić dalej.
— Nie wszystkie smoki tutaj są mądrzejsze od smoków w Anglii — rzekł Temeraire. — Nie widzę powodów, dla których Maksimus czy Lily nie mogliby się nauczyć czytać i pisać lub posiąść inne umiejętności. To nie jest w porządku, że zamyka się nas w zagrodach jak zwierzęta i uczy tylko walczyć.
— Zgadzam się — odparł Laurence. — To prawda.
Nie mógł odpowiedzieć inaczej, bo na każdym kroku w Chinach można było znaleźć przykłady przeczące wszelkim argumentom, które przedstawiał w obronie brytyjskich zwyczajów. Trudno było je utrzymać, nawet jeśli niektóre ze smoków były głodne. Sam wolałby umrzeć z głodu niż zrezygnować z wolności i nie obraziłby Temeraire’a, choćby o tym napomykając.
Długo obaj milczeli, aż wreszcie pojawili się służący, by zapalić lampy; świetlisty księżyc w kwadrze odbijał się w lustrze wody, a Laurence rzucał kamykami, by pokruszyć go na złociste fale. Nie potrafił sobie wyobrazić, co mógłby robić w Chinach, poza pełnieniem roli figuranta. Musiałby się w końcu jakoś nauczyć języka, przynajmniej w mowie, jeśli nie w piśmie.
— Nie, Laurence, tak nie byłoby dobrze. Nie mogę tu zostać i dobrze się bawić, podczas gdy tam w domu toczą wojnę i mnie potrzebują — odezwał się wreszcie Temeraire. — Co więcej, smoki w Anglii nawet nie wiedzą, że może być inaczej. Będę tęsknił za Mei i Qian, ale nie byłbym szczęśliwy, gdybym wiedział, że Maksimus i Lily wciąż są traktowani tak samo. Myślę, że moim obowiązkiem jest wrócić i zmienić coś na lepsze.
Laurence nie wiedział, co powiedzieć. Wcześniej nieraz strofował Temeraire’a za rewolucyjne myśli, za wywrotowe skłonności, lecz tylko w żartach. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Temeraire świadomie zająłby się taką działalnością. Laurence nie miał pojęcia, jak na to zareagują w Anglii, lecz był pewien, że nie przyjmą tego ze spokojem.
— Temeraire, nie możesz… — powiedział i urwał. Smok wyczekująco wbijał w niego ogromne, niebieskie oczy. — Mój drogi — odezwał się po chwili — zawstydzasz mnie. — Jasne, że nie moglibyśmy zostawić rzeczy w obecnym stanie, skoro już wiemy, że może być lepiej.
— Wiedziałem, że się zgodzisz — rzekł zadowolony Temeraire. — A poza tym — dodał już bardziej rzeczowo — matka mi powtarza, że Niebiańskie nie powinny w ogóle walczyć, a nie chciałbym tylko się uczyć i uczyć. Lepiej wróćmy do domu. — Skinął łbem i spojrzał na zwój. — Laurence — powiedział — myślisz, że okrętowy cieśla będzie potrafił sklecić więcej takich ramek do czytania?
— Mój drogi, jeśli ma cię to uszczęśliwić, to zrobi ci cały tuzin — odparł Laurence i oparł się o bok smoka, przepełniony wdzięcznością, pomimo licznych trosk, i zaczął obliczać według księżyca, kiedy przypływ pozwoli im wyruszyć w podróż do Anglii, do domu.