Dzień był niespotykanie ciepły jak na listopad, lecz w wyrazie jakiegoś źle pojętego szacunku dla wysłanników z Chin ogień w sali konferencyjnej Admiralicji mocno buzował, a Laurence stał bezpośrednio przed kominkiem. Ubrał się bardzo starannie, w najlepszy mundur, i w miarę jak nieznośne przesłuchanie przeciągało się w nieskończoność, podszewka jego grubego ciemnozielonego płaszcza coraz bardziej nasiąkała potem.
Zawieszony nad drzwiami wskaźnik pokazywał kierunek wiatru nad kanałem; północ, północny wschód, korzystny dla zwiadu; pewnie nawet w tej chwili niektóre z okrętów Floty Kanału obserwowały porty Napoleona. W pozycji na baczność Laurence wbił wzrok w duży metalowy krążek, próbując się ratować podobnymi spekulacjami; nie ufał sobie, więc unikał zimnego, nieprzyjaznego, nieruchomego spojrzenia rozmówcy.
Lord Barham zamilkł i zakasłał w złożoną dłoń; wymyślne sformułowania, które przygotował, brzmiały sztucznie w jego ustach, ustach marynarza, po każdym zdaniu robił pauzę i zerkał nerwowo na Chińczyków, z przejęciem bliskim służalczości. To nie było dobre wystąpienie i w normalnych okolicznościach Laurence współczułby trochę Barhamowi z powodu kłopotliwego położenia, w jakim ten się znalazł: bo owszem, spodziewano się jakiejś oficjalnej wiadomości, może nawet delegacji, lecz nikomu nie przyszło do głowy, że cesarz Chin wyśle własnego brata w podróż przez pół świata.
Książę Yongxing mógł w okamgnieniu postawić oba kraje w stan wojny; już sama jego obecność robiła okropne wrażenie: wystrojony w olśniewającą ciemnożółtą szatę, zdobioną haftowanymi smokami, zachowywał nieprzeniknione milczenie wobec słów Barhama, nieustannie stukając o ramię fotela długim, zdobionym klejnotami paznokciem. Nawet nie spojrzał na Barhama: patrzył ponad stołem wprost na Laurence’a, z ponurą miną i z zaciśniętymi ustami.
Jego ogromna świta wypełniła szczelnie całą salę konferencyjną; dwunastu strażników spoconych do nieprzytomności w pikowanych zbrojach i tyluż służących, którzy, ograniczeni wąskimi specjalizacjami, nie mieli nic do roboty, więc jedynie stali pod przeciwległą ścianą i próbowali ochłodzić powietrze szerokimi wachlarzami. Jeden z członków świty, najwyraźniej tłumacz, zajął pozycję za fotelem księcia i mruczał do niego, kiedy Yongxing podnosił dłoń, zwykle po bardziej zajadłych wybuchach Barhama.
Dwóch innych chińskich oficjeli siedziało po obu stronach księcia. Zostali przedstawieni Laurence’owi dość zdawkowo i żaden nie odezwał się ani słowem, choć młodszy, Sun Kai, obserwował beznamiętnie wydarzenia i uważnie przysłuchiwał się słowom tłumacza. Starszy poseł, duży mężczyzna z wydatnym brzuchem i spiczastą siwą bródką, stopniowo ulegał gorącu: opuścił głowę na pierś i otworzył szeroko usta, a jego dłoń, w której dzierżył wachlarz, ledwo się poruszała. Obaj ubrani byli w szaty z ciemnoniebieskiego jedwabiu, niemal równie ozdobne jak strój księcia, i razem tworzyli imponującą fasadę: bez wątpienia Zachód nie widział jeszcze takiej delegacji.
Nawet bardziej doświadczony dyplomata mógłby w tej sytuacji przyjąć postawę mniej lub bardziej służalczą, lecz Laurence bynajmniej nie był w nastroju do wybaczania, choć jednocześnie był niemal tak samo wściekły na samego siebie za to, że liczył na coś lepszego. Przybył bronić swojej sprawy i w głębi serca nawet spodziewał się ułaskawienia, tymczasem dostał burę, jakiej nie śmiałby dać niedoświadczonemu porucznikowi, a wszystko to odbyło się w obecności zagranicznego księcia i jego świty, przypominającej trybunał zgromadzony w celu osądzenia jego zbrodni. Mimo to ze wszystkich sił starał się trzymać język za zębami. W końcu jednak Barham oznajmił niezwykle łaskawym tonem:
— Oczywiście, kapitanie, nosimy się z zamiarem przydzielenia panu po tym wszystkim innego świeżo wyklutego smoka.
I wtedy cierpliwość Laurence’a się wyczerpała.
— Nie, sir — odpowiedział. — Przykro mi, ale nie. Nie zrobię tego, a co do innego przydziału, to proszę mnie z niego zwolnić.
Admirał Powys z Korpusu Powietrznego, który siedział obok Barhama, do tej pory nic nie powiedział, a teraz tylko pokręcił głową, niespecjalnie zdziwiony, i splótł dłonie na wydatnym brzuchu. Barham posłał mu wściekłe spojrzenie i zwrócił się do Laurence’a:
— Może nie wyraziłem się dostatecznie jasno, kapitanie. To nie jest prośba. Otrzymał pan rozkaz i go pan wykona.
— Prędzej dam się powiesić — rzekł beznamiętnie Laurence, nie dbając o to, że odzywa się w ten sposób do Pierwszego Lorda Admiralicji: już by pogrzebał swoją karierę, gdyby wciąż służył w marynarce, a i nawet w siłach powietrznych nie mogło mu to wyjść na dobre. Skoro jednak zamierzali odesłać Temeraire’a do Chin, to jego kariera awiatora się skończyła; nigdy by się nie zgodził na inny przydział. Żaden smok nie dorównałby Temeraire’owi, a Laurence nie zamierzał poprzestawać na jakimś gorszym stworzeniu, kiedy ludzie z Korpusu stali w kolejce w sześciu szeregach, czekając na szansę.
Yongxing nic nie powiedział, ale jeszcze bardziej zacisnął usta; członkowie jego świty poruszyli się i zaczęli rozmawiać szeptem w swoim języku. Laurence nie miał wątpliwości, że wyczuwa w ich słowach niejaką pogardę, bardziej dla Barhama niż dla niego, a Pierwszy Lord najwyraźniej odniósł podobne wrażenie, bo jego twarz pokryła się plamkami wściekłości, choć usilnie starał się zachować spokój.
— Na Boga, Laurence, jeśli sądzi pan, że może stać tu, w środku Whitehall, i wszczynać bunt, to się pan myli. Zapomniał pan chyba, że przede wszystkim liczy się obowiązek wobec kraju i króla, a nie tego pańskiego smoka.
— Nie, sir, to pan o czymś zapomniał. Przecież właśnie z obowiązku nałożyłem uprząż Temeraire’owi, poświęcając służbę w Królewskiej Marynarce i nie wiedząc, że jest to smok niezwykłej rasy, a co dopiero Niebiański — wyjaśnił Laurence. — I z obowiązku przeprowadziłem go przez trudne ćwiczenia, a potem podjąłem ciężką i niebezpieczną służbę, z obowiązku zabrałem go w bój i kazałem mu narażać życie i szczęście. Nie odpłacę mu teraz za lojalną służbę kłamstwem i oszustwem.
— Dosyć tego gadania — odparł Barham. — Ktoś mógłby pomyśleć, że kazano panu oddać pierworodnego. Przykro mi, jeśli to stworzenie stało się pańskim ulubieńcem i nie potrafi się pan pogodzić z jego utratą…
— Temeraire nie jest ani moim ulubieńcem, ani moją własnością, sir — warknął Laurence. — Służył Anglii i królowi tak samo jak ja czy pan, a teraz, ponieważ nie chce wracać do Chin, pan wzywa mnie i każe mi go okłamać. Czy mógłbym zachować honor, gdybym na to przystał? Doprawdy — dodał, nie potrafiąc się już dłużej opanować — dziwię się, że w ogóle wystąpił pan z taką propozycją, bardzo się dziwię.
— Laurence, niech cię piekło pochłonie — rzekł Barham, rezygnując na dobre z pozoru oficjalności; pływał na okrętach wiele lat, zanim został członkiem rządu, dlatego gdy wpadał w złość, mało przypominał polityka. — To jest chiński smok, więc można przypuszczać, że będzie mu lepiej w Chinach. Tak czy owak, należy do nich i na tym koniec. Określenie „złodziej” nie jest zbyt miłe, a rząd Jego Królewskiej Mości nie zamierza na nie zasłużyć.
— Wiem, jak powinienem to przyjąć. — Laurence zaczerwieniłby się, gdyby już nie było mu gorąco. — I całkowicie odrzucam oskarżenie, sir. Ci panowie nie zaprzeczają, że podarowali jajo Francji. Zdobyliśmy je na pokładzie francuskiego okrętu, tak więc zarówno okręt, jak i jajo należały nam się słusznie decyzją sądu Admiralicji, o czym pan dobrze wie. Pod żadnym względem Temeraire nie należy już do nich; gdyby tak bardzo się martwili o Niebiańskiego, nie powinni byli dawać go w skorupie.
Yongxing prychnął i przyłączył się do tej wymiany zdań.
— Z tym się zgadzam — powiedział z silnym akcentem, powoli i stanowczo, a wyważona intonacja przydawała wagi jego słowom. — Przede wszystkim głupotą było wysyłać przez morze drugie jajo Lung Tien Qian. Co do tego, nikt nie ma wątpliwości.
To uciszyło ich obu i przez chwilę nikt się nie odzywał z wyjątkiem tłumacza, który po cichu przekazywał pozostałym Chińczykom słowa Yongxinga. Następnie Sun Kai niespodziewanie powiedział coś po chińsku, a Yongxing obrócił się gwałtownie i spojrzał na niego. Sun pochylał pokornie głowę i nie podnosił wzroku, ale dla Laurence’a był to pierwszy znak, że być może chińska delegacja nie mówi jednym głosem. Yongxing jednak odpowiedział coś szybko tonem, który ucinał dalszą dyskusję i skutecznie zamknął usta Sunowi. Zadowolony z tego, że poskromił podwładnego, Yongxing odwrócił się z powrotem do nich i dodał:
— Niezależnie od nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, na skutek którego Lung Tien Xiang wpadł w wasze ręce, był on przeznaczony dla cesarza francuskiego, a nie miał służyć zwykłemu żołnierzowi jako zwierzę juczne.
Laurence zesztywniał; „zwykły żołnierz” zabolał, tak więc po raz pierwszy spojrzał wprost na księcia i ze spokojem wytrzymał jego zimny, pogardliwy wzrok.
— Toczymy wojnę z Francją. Jeśli wolicie się bratać z naszym wrogiem i wspomagać ich konkretnymi środkami, to nie narzekajcie, że odbieramy je w uczciwej walce.
— Nonsens! — przerwał gwałtownie i głośno Barham. — Chiny wcale nie są sprzymierzeńcem Francji; my z pewnością nie traktujemy Chin jako francuskiego sprzymierzeńca. Laurence, nie przyszedł pan tutaj dyskutować z Jego Cesarską Mością. Panuj pan nad sobą — dodał półgłosem.
Jednak Yongxing zignorował tę próbę przerwania ich rozmowy.
— A zatem teraz na swoją obronę przywołujesz piractwo? — powiedział drwiąco. — Nie obchodzą nas zwyczaje barbarzyńskich narodów. Niebiański Tron nie interesuje się tym, dlaczego kupcy i złodzieje ograbiają się nawzajem, chyba że znieważają tym samym cesarza, tak jak ty to zrobiłeś.
— Nie, Wasza Wysokość, w żadnym razie, nie ma mowy — wtrącił pospiesznie Barham, spoglądając z wściekłością na Laurence’a. — Jego Królewska Mość i rząd darzą cesarza najgłębszym szacunkiem. Zapewniam, że nigdy nie dopuścimy się rozmyślnej zniewagi. Gdybyśmy tylko wiedzieli, jak niezwykłe jest to jajo, i gdybyśmy znali wasze obiekcje, nie doszłoby do takiej sytuacji…
— Nawet jeśli zrozumieliście swój błąd — powiedział Yongxing — zniewaga pozostaje zniewagą: Lung Tien Xiang wciąż nosi uprząż, jest traktowany odrobinę lepiej niż koń, dźwiga ciężary, bierze udział w brutalnej wojnie, a do tego za towarzysza ma zwykłego kapitana. Już lepiej by było, żeby jego jajo zatonęło w oceanie!
Oburzony Laurence z zadowoleniem zauważył, że Barham i Powys zamarli i wytrzeszczyli oczy, równie zaszokowani taką gruboskórnością. Nawet tłumacz Yongxinga poruszył się niespokojnie i po raz pierwszy nie przetłumaczył słów księcia na chiński.
— Zapewniam księcia, że odkąd się dowiedzieliśmy o waszych obiekcjach, smok nie nosił uprzęży — przemówił Barham, dochodząc do siebie. — Ze wszystkich sił staraliśmy się zapewnić Temeraire’owi — to znaczy Lung Tien Xiangowi — wygodę i zadośćuczynić za nieodpowiednie traktowanie. Nie pozostaje już pod opieką kapitana Laurence’a, o tym mogę zapewnić: nie rozmawiali ze sobą przez ostatnie dwa tygodnie.
To było gorzkie przypomnienie i Laurence uświadomił sobie, że nerwy puściły mu na dobre.
— Gdybyście obaj naprawdę troszczyli się o jego wygodę, wzięlibyście pod uwagę jego uczucia, a nie własne pragnienia — powiedział podniesionym głosem, zahartowanym przy wydawaniu rozkazów w czasie silnego wiatru. — Narzeka pan, że nosi uprząż, i jednocześnie każe mi go namówić, żeby dał się zakuć w łańcuchy, tak byście mogli zabrać go stąd wbrew jego woli. Nie zrobię tego, nigdy nie zrobię, i niech was wszystkich szlag trafi.
Jak wskazywał na to wyraz jego twarzy, Barham z radością kazałby zabrać stąd w łańcuchach samego Laurence’a: wytrzeszczył oczy i rozłożył płasko dłonie na stole, jakby miał zamiar wstać, ale zanim zdążył coś powiedzieć, ubiegł go admirał Powys, który odezwał się po raz pierwszy w czasie spotkania:
— Dość, Laurence, nic więcej nie mów. Barham, on nam tu już w niczym nie pomoże. Wyjdź, Laurence, natychmiast wyjdź: możesz odmaszerować.
Silny nawyk posłuszeństwa wziął górę i Laurence opuścił szybko salę. Interwencja Powysa zapewne uratowała go przed aresztowaniem za niesubordynację, ale kiedy wychodził, nie odczuwał wdzięczności. Tysiące słów uwięzło mu w gardle i kiedy drzwi zamknęły się za nim ciężko, odwrócił się. Stojący po obu stronach żołnierze Królewskiej Piechoty Morskiej przyglądali mu się z bezmyślną, niegrzeczną ciekawością, jakby był jakimś dziwadłem wystawionym dla ich rozrywki. Opanował się trochę pod ich nachalnymi spojrzeniami i odszedł, aby nie ujawniać pełni swoich uczuć.
Ciężkie drzwi zagłuszyły słowa Barhama, lecz jego grzmiący, podniesiony glos wciąż było słychać w korytarzu. Niemal pijany z gniewu Laurence szedł przed siebie, oddychając szybko i niemal nic nie widząc, nie z powodu łez, wcale nie, tylko z powodu wściekłości. W holu budynku Admiralicji było wielu oficerów marynarki wojennej, urzędników, przedstawicieli świata polityki, nawet jakiś awiator w zielonym płaszczu pędził gdzieś z rozkazami. Laurence przepychał się między zgromadzonymi, wciskając drżące dłonie w kieszenie płaszcza, by je ukryć.
Wyszedł w ciasny zgiełk popołudniowego Londynu. Whitehall pełen był ludzi wracających z pracy na kolację do domu oraz dorożkarzy i tragarzy z lektykami, nawołujących tłum do zrobienia przejścia. W duszy Laurence’a panował taki sam zamęt, jak wokół niego, więc podczas marszu kierował się instynktem; trzeba go było zawołać trzy razy, zanim rozpoznał swoje nazwisko.
Odwrócił się niechętnie, ponieważ nie miał ochoty na uprzejmą rozmowę czy kontakt z jakimś byłym kolegą. Z ulgą zobaczył, że to kapitan Roland, a nie dawny znajomy. Był bardzo zaskoczony, ponieważ jej smok, Ekscidium, pełnił rolę prowadzącego w kryjówce w Dover. Trudno jej było uwolnić się od obowiązków, a poza tym nie mogła odwiedzać otwarcie Admiralicji, skoro była kobietą oficerem, przyjętą do służby z powodu Longwingów, które wolały mieć za kapitanów kobiety. Poza szeregami awiatorów mało kto znał tę tajemnicę, pilnie strzeżoną przed niewątpliwą powszechną dezaprobatą; sam Laurence potrzebował sporo czasu, żeby to zaakceptować, lecz zdążył się już przyzwyczaić do tego tak bardzo, że nie ubrana w mundur Roland wydała mu się bardzo dziwna: aby wtopić się w otoczenie, włożyła spódnicę i ciężki płaszcz, które zupełnie do niej nie pasowały.
— Próbuję cię dogonić od jakichś pięciu minut — powiedziała i wzięła go pod rękę. — Chodziłam wokół tego ogromnego gmaszyska, czekając na ciebie, a ty przeszedłeś obok mnie w takim pośpiechu, że nawet nie zdążyłam cię złapać. Ten strój jest cholernie niewygodny; mam nadzieję, że doceniasz moje poświęcenie, Laurence. Ale mniejsza z tym — dodała łagodniejszym tonem. — Po twojej minie poznaję, że nie poszło dobrze. Chodźmy coś zjeść, to mi wszystko opowiesz.
— Dziękuję, Jane. Cieszę się, że cię widzę — powiedział i ruszył z nią w kierunku oberży, w której się zatrzymała, choć nie wierzył, że zdoła przełknąć cokolwiek. — Skąd się tu wzięłaś? Mam nadzieję, że nic się nie stało Ekscidiumowi?
— Nie, bynajmniej, chyba że się nabawił niestrawności — odparła. — Po prostu Lily i kapitan Harcourt bardzo dobrze sobie radzą, więc Lenton przydzielił im podwójny patrol i dał mi kilka dni wolnego. Ekscidium uznał to za pretekst do bezzwłocznego zjedzenia trzech tłustych krów, paskudny obżartuch; ledwo uchylił oko, kiedy zaproponowałam, że zostawię go z Sandersem — to mój nowy pierwszy oficer — przyjadę tutaj i dotrzymam ci towarzystwa. Tak więc ubrałam się w wyjściowy strój i zabrałam się z kurierem. Och, cholera: zaczekaj, dobrze? — Zatrzymała się i energicznie wierzgnęła nogami, by się wyplątać ze spódnicy, która była za długa i zawinęła się pod obcasy.
Przytrzymał ją za łokieć, żeby się nie przewróciła, i po chwili poszli dalej londyńskimi ulicami, ale już wolniej. Męski krok Roland i jej poznaczona bliznami twarz przyciągały coraz więcej bezczelnych spojrzeń przechodniów, więc w końcu Laurence zaczął groźnie łypać na tych, którzy gapili się na nią zbyt długo, choć jej samej to w ogóle nie przeszkadzało. Niemniej zauważyła jego zachowanie i powiedziała:
— Jesteś strasznie zdenerwowany; nie strasz tych biednych dziewczyn. Co ci powiedzieli w Admiralicji?
— Słyszałaś zapewne, że Chińczycy przysłali delegację. Zamierzają zabrać Temeraire’a, a nasz rząd się nie sprzeciwia. Tylko że Temeraire nie chce o tym słyszeć: posyła ich wszystkich do diabła, choć nie dają mu spokoju od paru tygodni — powiedział Laurence. Poczuł ostry ból, jakby ucisk tuż pod mostkiem. Wyobraził sobie samotnego Temeraire’a, przetrzymywanego w starej, zniszczonej londyńskiej kryjówce, prawie nie używanej od stu lat, gdzie nie mógł mu dotrzymać towarzystwa ani Laurence, ani nikt inny z załogi, gdzie nie było nikogo, kto by mu poczytał, i gdzie pojawiały się tylko nieliczne mniejsze smoki, które pełniły służbę kurierską.
— Pewnie, że nie popłynie z nim — powiedziała Roland. — Nie mogę uwierzyć, że wyobrażali sobie, że uda im się go namówić. Kto jak kto, ale oni powinni chyba to wiedzieć: od zawsze powtarzano mu, że Chińczycy uważają się za najlepszych opiekunów smoków.
— Ich książę nie ukrywał, że mną gardzi. Sądzili pewnie, że Temeraire podzieli ich zdanie i będzie wręcz zadowolony z możliwości powrotu — rzekł Laurence. — W każdym razie mają już dość namawiania go, więc ten łajdak Barham kazał mi okłamać Temeraire’a i powiedzieć mu, że zostaliśmy wysłani do Gibraltaru, żeby tylko go zwabić na pokład transportowca i na otwarte morze, tak daleko, że nie będzie mógł wrócić na ląd, kiedy się zorientuje, o co chodzi.
— Cóż za niegodziwość. — Zacisnęła mocno dłoń na jego ramieniu. — Czy Powys nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia? Nie mogę uwierzyć, że w ogóle pozwolił im coś takiego zasugerować; oficer flot może takich rzeczy nie rozumieć, ale Powys powinien był mu to wyjaśnić.
— Śmiem twierdzić, że nic nie może zrobić; jest tylko oficerem, a Barhama wyznaczyło ministerstwo — odparł Laurence. — Ale Powys przynajmniej uratował mnie przed stryczkiem. Odesłał mnie, kiedy wpadłem w gniew i straciłem panowanie nad sobą.
Doszli do Strandu i rozmowa stała się prawie niemożliwa z powodu hałasu, poza tym musieli uważać, żeby nie dać się ochlapać szarą mazią z rynsztoków, którą rozchlapywały na chodniki koła ciężkich wozów i dorożek. Laurence był coraz bardziej przygnębiony, w miarę jak topniał jego gniew.
Od chwili rozdzielenia z Temeraire’em każdego dnia pocieszał się, że to wkrótce się skończy: wierzył, że Chińczycy przekonają się niebawem, iż Temeraire nie chce odejść z nimi, albo Admiralicja zaprzestanie prób zjednania ich sobie. Ale i tak byto to okropne doświadczenie; od czasu wyklucia się Temeraire’a nie rozstawali się choćby na cały dzień, więc teraz Laurence nie wiedział, co ze sobą począć i czym się zająć. Ale nawet te dwa długie tygodnie były niczym w porównaniu z tym strasznym przekonaniem, że zmarnował wszystkie swoje szanse. Chińczycy nie ustąpią, a ministerstwo znajdzie w końcu sposób na wyprawienie z nimi Temeraire’a: najwyraźniej nie mieli żadnych oporów przed nakarmieniem go stekiem kłamstw, żeby tylko osiągnąć cel. Najprawdopodobniej Barham nie pozwoli mu się zobaczyć z Temeraire’em, nawet ten ostatni raz.
Laurence nie próbował wyobrażać sobie, jak by wyglądało jego życie po odejściu Temeraire’a. Inny smok oczywiście nie wchodził w grę, a Królewska Marynarka już by go nie przyjęła z powrotem. Może mógłby się przenieść do marynarki handlowej albo zostać korsarzem. Wiedział jednak, że nie miałby do tego serca, więc pewnie nic by nie robił i żył z pryzowego. Mógłby się nawet ożenić i osiąść gdzieś jako ziemianin, lecz taka perspektywa, kiedyś tak idylliczna w jego wyobrażeniach, teraz wydała mu się ponura i bezbarwna.
Co gorsza, nie mógł specjalnie liczyć na współczucie: wszyscy jego dawni znajomi uznaliby to za szczęśliwe zrządzenie losu, jego rodzina byłaby wniebowzięta, a reszta świata nawet nie potraktowałaby tego jako stratę. Jakkolwiek by na to patrzeć, było coś absurdalnego w jego obecnym stanie zawieszenia: został awiatorem nie z własnej woli, lecz z silnego poczucia obowiązku, nie minął nawet rok od zmiany jego pozycji społecznej. Mimo to teraz niemal nie próbował rozważać rysującej się przed nim przyszłości. Tylko inny awiator, może tak naprawdę tylko inny kapitan, w pełni potrafiłby zrozumieć jego nastrój, a przecież kiedy zabraknie Temeraire’a, zostanie odcięty od towarzystwa awiatorów, tak samo jak oni są odcięci od reszty świata.
Frontową salę oberży Pod Koroną i Kotwicą wypełniał zgiełk, choć do obiadu było jeszcze daleko według miejskich standardów. Nie był to zbyt popularny zajazd, ani nawet elegancki, jego klientela składała się przeważnie z wieśniaków przyzwyczajonych do bardziej rozsądnych godzin posiłków. Nie był to też lokal, który odwiedziłaby szanująca się kobieta i do którego sam Laurence nie wszedłby dobrowolnie w przeszłości. Kilku z obecnych przywitało Roland bezczelnym spojrzeniem, inni zerkali po prostu z ciekawości, lecz nikt nie pozwolił sobie na cokolwiek więcej: Laurence skutecznie wszystkich odstraszał swoimi potężnymi barami i szpadą przy biodrze.
Roland poprowadziła Laurence’a na górę, do swojego pokoju, po czym posadziła go w brzydkim fotelu i poczęstowała kieliszkiem wina. Wychylił trunek duszkiem, chowając się za szklaną zasłoną przed jej współczującym spojrzeniem: bał się, że całkiem straci animusz.
— Laurence, pewnie umierasz z głodu — powiedziała. — A to połowa problemu.
Zadzwoniła po pokojówkę i niedługo potem dwóch służących wspięło się na górę, przynosząc prosty jednodaniowy obiad, pieczony drób z warzywami w gęstym sosie, serowe ciasteczka z dżemem, cielęce nóżki, duszoną czerwoną kapustę i na deser nieduży pudding herbatnikowy. Kazała im zostawić wszystko na stole i zaraz ich odesłała.
Laurence sądził, że nie przełknie nawet kęsa, ale gdy jedzenie znalazło się przed nim, stwierdził, że jest głodny. Wcześniej nie najlepiej się odżywiał, ze względu na nieregularne pory posiłków oraz kiepską jakość jedzenia w tanim pensjonacie, który wybrał tylko dlatego, że znalazł go w pobliżu kryjówki awiatorów. Teraz jadł spokojnie, a Roland zabawiała go rozmową, przekazując mu plotki ze świata Korpusu Powietrznego i różne błahe wieści.
— Oczywiście z przykrością straciłam Lloyda — został przydzielony do Anglewinga, którego jajo twardnieje w Kinloch Laggan — powiedziała o swoim pierwszym oficerze.
— Chyba je tam widziałem — odparł Laurence i uniósł głowę znad talerza. — To jajo Obversarii?
— Tak, i wiążemy z nim duże nadzieje — powiedziała. — Oczywiście Lloyd był wniebowzięty, a i ja się z nim cieszę, chociaż trudno jest wprowadzić nowego zwierzchnika po pięciu latach; cała załoga i sam Ekscidium wciąż mruczą pod nosem, jak Lloyd robił różne rzeczy. Ale Sanders to poczciwy i godny zaufania chłop; przysłali go z Gibraltaru, kiedy Granby odrzucił ten przydział.
— Co? Odrzucił? — zawołał Laurence, wyraźnie skonsternowany: Granby był jego pierwszym oficerem. — Mam nadzieję, że nie ze względu na mnie.
— Boże, nic nie wiedziałeś? — rzuciła Roland, równie skonsternowana. — Granby rozmawiał ze mną bardzo uprzejmie. Powiedział, że jest zobowiązany, ale nie zdecydował się na zmianę pozycji. Byłam przekonana, że skonsultował się z tobą w tej sprawie i być może dałeś mu powód do nadziei.
— Nie — odparł cicho Laurence. — Teraz pewnie nie będzie na żadnej pozycji; przykro mi słyszeć, że przepuścił taką okazję.
Odmowa z pewnością nie poprawi Granby’emu opinii w Korpusie; ktoś, kto odrzucił propozycję, nie mógł szybko liczyć na kolejną, a Laurence wkrótce nie będzie w stanie mu pomóc.
— Cholernie mi przykro, że podsunęłam ci powód do kolejnej troski — powiedziała po chwili Roland. — Admirał Lenton jeszcze nie rozpuścił całej twojej załogi, wiesz. Zdesperowany przydzielił tylko kilku gości Berkleyowi, który ma za mało personelu. Byliśmy przekonani, że Maksimus osiągnął już dojrzałość, tymczasem niedługo po tym, jak cię tu wezwali, dowiódł nam, że się myliliśmy, i teraz jest już o piętnaście stóp dłuższy.
Dodała tę ostatnią uwagę, by przywrócić ich rozmowie lekki ton, lecz to już było niemożliwe: Laurence poczuł, że jego żołądek się zacisnął, więc odłożył sztućce na talerz w połowie wypełniony jedzeniem.
Roland zaciągnęła zasłony; za oknem gęstniał mrok.
— Masz ochotę na koncert?
— Chętnie będę ci towarzyszył — odpowiedział mechanicznie, a ona pokręciła głową.
— Nie, widzę, że nic z tego nie będzie. Połóż się więc, mój drogi kolego. Nie ma sensu tak siedzieć i smęcić.
Zgasili świece i położyli się razem.
— Nie mam pojęcia, co robić — wyznał cicho, co przyszło mu łatwiej pod osłoną ciemności. — Nazwałem Barhama łajdakiem i nie mogę mu darować, że chciał, żebym kłamał; to nie przystoi dżentelmenowi. Ale nie jest też byle pętakiem i nie uciekałby się do takich wybiegów, gdyby miał wybór.
— Niedobrze mi się robi, jak słyszę, że się tak kłaniał i płaszczył przed tym cudzoziemskim księciem. — Roland podparła się na łokciu. — Odwiedziłam raz port w Kantonie, jako skrzydłowa na transportowcu, który wracał z Indii okrężną drogą; te ich dżonki wyglądają tak, jakby miały się rozpaść przy niezbyt gwałtownej ulewie, a co dopiero gorszej pogodzie. Ich smoki nie przelecą nad oceanem bez odpoczynku, nawet gdyby wypowiedzieli nam wojnę.
— Też tak pomyślałem, gdy usłyszałem o nich po raz pierwszy — powiedział Laurence. — Tylko że oni wcale nie muszą lecieć nad oceanem, żeby przestać z nami handlować i niszczyć nasze statki płynące do Indii, a poza tym graniczą z Rosją. Rozbiłoby to koalicję przeciwko Bonapartemu, gdyby zaatakowano cara na jego wschodniej granicy.
— Jakoś nie zauważyłam, żeby Rosjanie nam specjalnie pomogli w czasie tej wojny, a pieniądze to żałosne uzasadnienie łobuzerskiego zachowania, tak w wypadku poszczególnych ludzi, jak całego narodu — zauważyła Roland. — Państwu już wcześniej brakowało środków finansowych, a mimo to potrafiliśmy coś wyskrobać i podbić oko Bonapartemu. Tak czy inaczej, nie daruję im, że cię rozdzielili z Temeraire’em. Domyślam się, że Barham wciąż nie dopuszcza cię do niego?
— Już od dwóch tygodni. Pewien przyzwoity facet z kryjówki zgodził się zanieść mu wiadomość ode mnie i poinformował mnie, że Temeraire spożywa posiłki, ale nie mogę go prosić o to, żeby mnie wpuścił do niego, bo obaj byśmy wylądowali przed sądem wojennym. Choć jeśli chodzi o mnie, to nie wiem, czy sąd by mnie teraz powstrzymał.
Rok temu nawet by mu do głowy nie przyszło, żeby powiedzieć coś takiego; teraz też myślał o tym z niechęcią, lecz uczciwość kazała mu wypowiedzieć te słowa. Roland nie zaprotestowała, ale w końcu sama była awiatorem. Pogładziła go po policzku i przyciągnęła, by dać mu ukojenie, jakie mógł znaleźć tylko w jej ramionach.
Laurence usiadł w ciemności i zobaczył, że Roland już wstała. W drzwiach stała ziewająca pokojówka ze świecą, której blask wlewał się do pokoju. Wręczyła Roland zalakowaną kopertę z rozkazami i pozostała na miejscu, wpatrując się w Laurence’a z lubieżnym zaciekawieniem; Laurence, przepełniony poczuciem winy, zarumienił się i zerknął w dół, by sprawdzić, czy jest dobrze przykryty.
Roland zdążyła już złamać pieczęć, a teraz wyjęła lichtarz z dłoni dziewczyny.
— To dla ciebie, możesz już odejść — powiedziała, wręczając jej szylinga, i bezceremonialnie zamknęła drzwi przed nosem dziewczyny. — Laurence, muszę natychmiast ruszyć w drogę — powiedziała cicho i podeszła do łóżka, by zapalić pozostałe świece. — Wieści z Dover: francuski konwój zmierza do Hawru pod smoczą osłoną. Okręty Floty Kanału ruszyły za nim, ale jest tam jeden Flamme-de-Gloire, więc nie możemy zaatakować bez wsparcia powietrznego.
— Czy napisali, z ilu jednostek składa się francuski konwój?
Wstał już i wkładał spodnie: smok ziejący ogniem stanowił jedno z największych niebezpieczeństw, na jakie mógł być narażony okręt, nawet osłaniany z powietrza.
— Co najmniej trzydziestu, a wszystkie pewnie wypchane po brzegi zapasami wojskowymi — odpowiedziała, splatając włosy w ciasny warkocz. — Widzisz gdzieś mój płaszcz?
Niebo za oknem pojaśniało do bladego błękitu; niebawem świece nie będą już potrzebne. Laurence znalazł płaszcz i pomógł jej go włożyć, zastanawiając się nad tym, ile może być statków handlowych, jaka część brytyjskiej floty otrzyma rozkaz zaatakowania konwoju i ilu statkom uda się prześliznąć do bezpiecznego portu: a baterie artyleryjskie w Hawrze były bardzo groźne. O ile wiatr się nie zmienił, warunki sprzyjały Francuzom. Trzydzieści statków pełnych żelaza, miedzi, rtęci i prochu; po Trafalgarze Bonaparte może już i nie stanowił zagrożenia na morzu, ale na lądzie wciąż pozostawał panem Europy i taki transport mógł zapewnić mu zapasy na długie miesiące.
— Puść już ten płaszcz, dobrze? — rzuciła Roland, wytrącając go z zamyślenia. Owinęła się obszernym płaszczem, zakrywając swój męski strój, i nasunęła kaptur na głowę. — No, może być.
— Zaczekaj. Idę z tobą — powiedział Laurence, szamocąc się ze swoim płaszczem. — Mam nadzieję, że się na coś przydam. Skoro Berkley ma za mało ludzi do Maksimusa, to chociaż pomogę przy uprzęży albo przy obronie przed abordażem. Zostaw bagaż i zadzwoń po pokojówkę: każemy przesłać resztę twoich rzeczy do mojego pensjonatu.
Szli szybko ulicami, jeszcze przeważnie pustymi: mijały ich tylko cuchnące wozy z nieczystościami, robotnicy wyruszający w poszukiwaniu pracy, stukające drewnianymi chodakami służące w drodze na targ i stada zwierząt spowitych białymi obłokami swoich oddechów. Nocna mgła, gorzka i lepka, przywierała do skóry niczym lodowe igiełki. Z braku tłumu ludzi Roland nie musiała się przynajmniej przejmować płaszczem, dzięki czemu niemal biegli.
Londyńska kryjówka znajdowała się niedaleko biur Admiralicji, na zachodnim brzegu Tamizy. Pomimo lokalizacji, jakże poręcznej, budynki stojące wokół niej były bardzo obskurne i zaniedbane i mieszkali w nich tylko ci, których nie było stać na to, aby przenieść się gdzieś dalej od smoków; niektóre nie miały już lokatorów, z wyjątkiem wychudzonych dzieci spoglądających podejrzliwie za przechodniami. Rynsztokami płynął gęsty szlam; cienka warstwa lodu na powierzchni załamywała się pod butami Laurence’a i Roland, wypuszczając fetor, który ciągnął się za nimi.
Tutaj ulice były zupełnie opustoszałe, a jednak z mgły wyskoczył ciężki wóz, jakby przywołany złośliwym zrządzeniem losu: Roland przesunęła Laurence’a na chodnik, tak że wóz go nie potrącił i nie wciągnął pod koła. Woźnica nawet nie zwolnił tempa i bez przeprosin skręcił za róg.
Laurence spojrzał na swoje najlepsze wyjściowe spodnie, teraz całe poplamione śmierdzącym błotem.
— To nic — pocieszyła go Roland. — Na dworze nikomu to nie będzie przeszkadzać, a potem może da się oczyścić.
Jej słowa niosły więcej optymizmu, niż on potrafiłby wykrzesać z siebie, ale teraz z braku czasu niewątpliwie nic nie mógł zrobić, więc poszli szybko dalej.
Brama kryjówki odcinała się wyraźnie na tle burych ulic i równie burego poranka: jej żelazne pręty niedawno pomalowano czarną farbą, a mosiężne zamki wyczyszczono. Blisko niej stało dwóch żołnierzy Piechoty Morskiej w czerwonych mundurach, z karabinami opartymi o ścianę. Portier dotknął czapki na widok Roland, ale żołnierze spojrzeli na nią zdezorientowani: płaszcz, który zsunął się z jej ramion, odsłonił potrójne złote galony oficerskie i pełne kształty.
Nachmurzony Laurence stanął przed Roland, by ją zasłonić przed nimi.
— Dziękuję ci, Patson. Gdzie jest kurier do Dover? — zapytał portiera, gdy weszli za bramę.
— Już czeka, sir — odparł Patson, pokazując kciukiem nad ramieniem. — Pierwsza polana. A nimi niech się pan nie przejmuje — dodał, spoglądając spod zmarszczonych brwi na żołnierzy, którzy wciąż wyglądali na zaskoczonych: byli bardzo młodzi, Patson zaś był ogromnym mężczyzną, dawnym zbrojmistrzem z opaską na oku okolonym czerwoną szramą, która czyniła go jeszcze groźniejszym. — Pogadam z nimi, bez obawy.
— Dziękuję, Patson — powiedziała Roland i ruszyli przed siebie. — Co te homary tu robią? Na szczęście to nie oficerowie. Pamiętam, jak dwanaście lat temu jakiś oficer z wojsk lądowych odkrył, że kapitan St. Germain jest kobietą, kiedy została ranna pod Tulonem. Narobił hałasu i zanosiło się, że dowiedzą się o tym gazety: idiotyczna sprawa.
Tylko wąski pas drzew i zabudowań na skraju kryjówki oddzielał ją od miejskiego powietrza i hałasu, tak więc bardzo szybko dotarli na pierwszą polanę, niezbyt dużą, na której tylko średnich rozmiarów smok mógłby rozłożyć skrzydła. Kurier rzeczywiście czekał: był to Winchester, na tyle młody, że purpurowe skrzydła jeszcze mu nie pociemniały, w uprzęży i najwyraźniej chętny do odlotu.
— A niech mnie, Hollin — rzekł Laurence i uścisnął dłoń kapitana: ucieszył się na widok swojego byłego dowódcy załogi naziemnej, teraz ubranego w oficerski płaszcz. — To twój smok?
— Tak, sir, jak najbardziej. To jest Elsie — odparł Hollin, uśmiechając się od ucha do ucha. — Elsie, to jest kapitan Laurence. Dzięki niemu zostałem przydzielony do ciebie, opowiadałem ci.
Smoczyca rasy Winchester obróciła łeb i spojrzała z zaciekawieniem na Laurence’a. Wykluła się zaledwie trzy miesiące temu i wciąż była mała, nawet jak na swój gatunek, lecz skórę miała czystą i wypielęgnowaną.
— A więc to ty jesteś kapitanem Temeraire’a? Dziękuję ci. Bardzo lubię Hollina — odpowiedziała nieco piskliwym głosem i czule trąciła Hollina pyskiem, omal go nie przewracając.
— Cieszę się, że mogłem pomóc zawrzeć tę znajomość — rzekł Laurence.
Próbował wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu, choć po słowach Elsie ścisnęło mu się serce. Temeraire był w pobliżu, niecałe pięćset jardów od nich, a jemu nawet nie wolno było się z nim przywitać. Spojrzał w tamtą stronę, lecz widok zasłaniały budynki i nie dostrzegł czarnego smoka. Roland zapytała Hollina:
— Wszystko gotowe? Musimy natychmiast ruszać.
— Tak, gotowe. Czekamy jeszcze tylko na depesze — odpowiedział Hollin. — Pięć minut, jeśli chcecie rozprostować nogi przed lotem.
Pokusa była silna; Laurence przełknął ślinę. Jednak powstrzymywało go poczucie dyscypliny: odmowa wykonania niehonorowego rozkazu to jedno, a niestosowanie się do zaledwie nieprzyjemnego rozkazu to coś zupełnie innego; podobne zachowanie mogłoby postawić w złym świetle Hollina i samą Roland.
— Wejdę na chwilę do koszar i porozmawiam z Jervisem — oznajmił Laurence i ruszył na poszukiwanie człowieka, który opiekował się Temeraire’em.
Jervis, starszy mężczyzna, stracił znaczną część obu lewych kończyn, kiedy smoka, na którym służył jako uprzężnik, smagnął pazurami inny smok; wyzdrowiał wbrew wszelkim oczekiwaniom i został przydzielony do kryjówki w Londynie, gdzie niewiele się działo. Z drewnianą nogą i metalowym hakiem zamiast dłoni wyglądał osobliwie i nietypowo, poza tym wskutek bezczynności stał się nieco leniwy i przekorny, lecz Laurence zawsze cierpliwie go wysłuchiwał, więc teraz doczekał się ciepłego przyjęcia.
— Będziesz tak miły i zaniesiesz wiadomość ode mnie? — zapytał Laurence, kiedy wyjaśnił, że nie ma czasu na herbatę. — Wyruszam do Dover, żeby zobaczyć, czy przydam się na coś. Nie chcę, żeby Temeraire się martwił, że się nie odzywam.
— Zaniosę i przeczytam mu, bo biedak z pewnością będzie tego potrzebował — powiedział Jervis, po czym wstał i pokuśtykał po kałamarz i pióro. Laurence sięgnął po kawałek papieru, by napisać wiadomość. — Jakieś pół godziny temu znowu tu przyszedł ten grubas z Admiralicji z całym oddziałem piechoty morskiej i tymi wystrojonymi Chińczykami. Wciąż tu są i brzęczą mu nad uchem. Jeśli sobie szybko nie pójdą, to nie ręczę za to, że będzie dzisiaj coś jadł, nie ręczę. Durny gnojek z marynarki, nie wiem, co knuje; myśli, że zna się na smokach. Bez obrazy, sir — dodał pospiesznie.
Ręka Laurence’a zadrżała, tak że pochlapał atramentem pierwsze linijki tekstu i stół wokół papieru. Rzucił jakąś zdawkową odpowiedź i ponownie spróbował się skupić na swojej wiadomości, lecz brakowało mu słów. Ugrzązł w połowie zdania, aż tu nagle omal nie upadł, stół się wywrócił i atrament rozlał się po podłodze; z zewnątrz dobiegł dudniący grzmot, jakby rozszalała się najgorsza nawałnica na Morzu Północnym.
Wciąż odruchowo ściskał pióro w dłoni, więc je odrzucił i wypadł na dwór, a Jervis pokuśtykał za nim. Echo jeszcze nie umilkło, a Elsie siedziała na tylnych łapach, z lękiem rozkładając i składając skrzydła, podczas gdy Hollin i Roland próbowali ją uspokoić; nieliczne pozostałe smoki w kryjówce także unosiły wysoko łby, usiłując zobaczyć coś ponad drzewami i sycząc z niepokojem.
— Laurence — zawołała Roland, lecz on to zignorował: już pędził ścieżką, nieświadomie kierując dłoń ku rękojeści szpady. Kiedy dotarł do polany, zobaczył, że drogę zagradzają mu ruiny baraków i przewrócone drzewa.
Zanim Rzymianie oswoili pierwsze zachodnie rasy smoków, Chińczycy już tysiące lat wcześniej opanowali tę sztukę do perfekcji. Bardziej niż umiejętności bojowe interesowały ich piękno i inteligencja smoka, dlatego odnosili się z niejaką pogardą do tak cenionych na Zachodzie smoków zionących ogniem i plujących jadem; ich powietrzne legiony były tak liczne, że nie potrzebowali efekciarskich dodatków, jak mawiali. Ale też nie tępili wszystkich takich niezwykłych talentów; a w Niebiańskich osiągnęli szczyt możliwości: połączyli wszystkie inne zalety z subtelną i zabójczą mocą zwaną „boskim wiatrem”, rykiem przewyższającym siłę ognia artyleryjskiego.
Laurence widział już, jakie spustoszenie niesie boski wiatr, podczas bitwy pod Dover, gdy Temeraire skutecznie posłużył się nim w walce z powietrznymi transportowcami Napoleona. Lecz tutaj biedne drzewa zostały trafione z bliskiej odległości: leżały jak porozrzucane zapałki, grube pnie rozpadły się na drzazgi. Runęły także koszary, a ziemię dookoła pokrył pokruszony tynk i potłuczone cegły. Takiego zniszczenia mógłby dokonać huragan albo trzęsienie ziemi i oto ta niegdyś poetycka nazwa wydała się nagle o wiele bardziej stosowna.
Żołnierze z eskorty wycofali się do zarośli otaczających polanę, z twarzami bladymi i zmartwiałymi z przerażenia; jedynie Barham pozostał na miejscu. Chińczycy także nie uciekli, lecz jak jeden mąż przyklęknęli z szacunkiem, z wyjątkiem samego księcia Yongxinga, który stał niewzruszony na czele.
Roztrzaskany pień ogromnego dębu z korzeniami jeszcze oblepionymi ziemią zamknął ich wszystkich na skraju polany, a Temeraire stał za nim, z łapą na pniu, wyginając nad nimi swoje długie ciało.
— Nie będziesz mi mówił takich rzeczy — oznajmił i opuścił łeb ku Barhamowi: zęby miał obnażone, a kolczasta kreza wokół jego głowy była podniesiona i drżała z gniewu. — Nie wierzę w ani jedno twoje słowo i nie będę słuchał takich kłamstw; Laurence nigdy by nie wziął innego smoka. Jeśli go gdzieś odesłaliście, to polecę za nim, a jeśli wyrządziliście mu krzywdę…
Zaczął zbierać oddech do kolejnego ryku, wydymając pierś niczym żagiel wypełniony wiatrem, a tym razem wszyscy nieszczęśnicy znajdowali się bezpośrednio przed nim.
— Temeraire — zawołał Laurence, który przedzierał się nieporadnie przez rumowisko, a potem zeskoczył na polanę, nie zważając na drzazgi wbijające mu się w ubranie i skórę — Temeraire, nic mi nie jest. Jestem tutaj…
Temeraire szybko obrócił łeb na dźwięk pierwszego słowa i błyskawicznie wykonał dwa kroki potrzebne do przebycia polany. Laurence znieruchomiał; serce biło mu mocno, lecz wcale nie ze strachu: przednie łapy smoka uzbrojone w długie pazury znalazły się z obu jego stron, a gładkie ciało Temeraire’a owinęło się troskliwie wokół niego; ogromne, pokryte łuskami boki osłoniły go niczym lśniące czarne ściany, a kanciasty smoczy łeb spoczął tuż obok.
Laurence położył dłonie na pysku Temeraire’a i na moment przytulił do niego policzek, smok zaś wydal niski, żałosny pomruk.
— Laurence, Laurence. Nie opuszczaj mnie już więcej.
Laurence przełknął ślinę.
— Mój drogi — rzekł. Nic więcej nie potrafił z siebie wydobyć. Trwali tak w milczeniu, stykając się głowami i nie zważając na nic, lecz tylko przez chwilę.
— Laurence — zawołała Roland zza smoczego ciała, zdyszana i zaniepokojona. — Temeraire, odsuń się, bądź dobrym smokiem.
Temeraire uniósł łeb i z niechęcią wyprostował się nieco, tak by mogli rozmawiać, lecz przez cały czas znajdował się między Laurence’em a oddziałem Barhama.
Roland przemknęła pod jego łapą i zbliżyła się do Laurence’a.
— Oczywiście musiałeś iść do Temeraire’a, ale źle to odbierze ktoś, kto nie rozumie smoków. Na litość boską, nie pozwól Barhamowi się sprowokować: odpowiadaj mu potulnie, jak grzecznie dziecko, i wykonaj wszystkie jego polecenia. — Pokręciła głową. — Na Boga, Laurence; nie chcę cię zostawiać w takich tarapatach, ale przyszły depesze i liczy się każda minuta.
— Wiem, że nie możesz zostać — powiedział. — Już pewnie czekają na ciebie w Dover, żeby rozpocząć atak. Nie obawiaj się, damy sobie radę.
— Atak? Szykuje się bitwa? — rzucił Temeraire, podsłuchawszy ich rozmowę.
Rozluźnił szpony i spojrzał na wschód, jakby spodziewał się, że zobaczy tam formacje wzbijające się w powietrze.
— Ruszaj natychmiast i uważaj na siebie — zwrócił się szybko Laurence do Roland. — Przekaż moje przeprosiny Hollinowi.
Skinęła głową.
— Staraj się zachować spokój. Porozmawiam z Lentonem, zanim wyruszymy. Korpus nie będzie siedział cicho w takiej sytuacji; nie dość, że was rozdzielili, to jeszcze zachowują się tak skandalicznie, niepokojąc pozostałe smoki. To musi się skończyć, a ty nie jesteś niczemu winien.
— Nie martw się i nie zwlekaj dłużej: atak jest ważniejszy — odpowiedział pogodnym tonem, udawanym, tak samo jak jej zapewnienia; oboje wiedzieli, że sytuacja jest tragiczna. Laurence ani przez chwilę nie żałował tego, że przyszedł do Temeraire’a, ale bez wątpienia złamał rozkaz. Każdy sąd wojenny uzna go za winnego; sam Barham go oskarży, a Laurence podczas przesłuchania nie będzie mógł niczemu zaprzeczyć. Nie spodziewał się, że go powieszą: to nie było tchórzostwo na polu walki, a okoliczności trochę go usprawiedliwiały, ale z pewnością zostałby zwolniony ze służby, gdyby wciąż służył w Królewskiej Marynarce. Mógł już tylko stawić czoło konsekwencjom; zdobył się na uśmiech, a Roland ścisnęła jego ramię i odeszła.
Chińczycy wstali i zbili się w gromadę, wyglądając znacznie lepiej niż obdarci żołnierze piechoty morskiej gotowi do ucieczki w każdym momencie. Wszyscy razem ostrożnie przechodzili przez powalony pień. Młodszy urzędnik, Sun Kai, przedostał się szybciej na drugą stronę i wraz z jednym ze swoich towarzyszy ofiarował księciu pomocną dłoń. Yongxing poruszał się niezdarnie w ciężkiej wyszywanej szacie, zostawiając na połamanych gałęziach barwne pajęczyny z brokatu, lecz nawet jeśli był tak samo przerażony jak brytyjscy żołnierze, to nie dał tego po sobie poznać i wydawał się niewzruszony.
Temeraire wciąż mierzył wszystkich groźnym spojrzeniem.
— Nie zamierzam tu siedzieć, kiedy wszyscy inni będą walczyć, i nie obchodzi mnie, czego chcą ci ludzie.
Laurence pogłaskał uspokajająco jego kark.
— Nie pozwól im się rozzłościć. Zachowaj spokój, proszę. Gniewem nie poprawimy naszej sytuacji.
Temeraire prychnął tylko, a jego nieruchome oczy wciąż błyszczały, kreza pozostała wzniesiona i najeżona kolczastymi wypustkami, co oznaczało, że daleko mu do łagodnego nastroju.
Barham, sam mocno pobladły, nie spieszył się do Temeraire’a, lecz Yongxing przemówił do niego ostrym tonem, powtarzając gniewnie żądania, jak można się było zorientować po jego gestykulacji; za to Sun Kai stał spokojnie i przyglądał się w zamyśleniu Laurence’owi i Temeraire’owi. W końcu Barham podszedł do nich nachmurzony, najwyraźniej tłumiąc strach gniewem; Laurence nieraz widział podobne zachowanie mężczyzn przed bitwą.
— Tak wygląda dyscyplina w Korpusie, jak widzę — zaczął Barham, małostkowo i złośliwie, bo przecież najprawdopodobniej niesubordynacja Laurence’a ocaliła mu życie. Chyba zdał sobie z tego sprawę, bo po chwili jego gniew jeszcze się wzmógł. — U mnie to nie przejdzie, Laurence, nie ma mowy. Dopilnuję, żebyś został ukarany. Sierżancie, aresztować go…
Reszty zdania nie dało się już usłyszeć; Barham robił się coraz niniejszy, jego czerwone krzyczące usta otwierały się i zamykały jak u ryby spragnionej powietrza, a słowa stawały się coraz mniej wyraźne, w miarę jak ziemia odpływała pod stopami Laurence’a. Temeraire trzymał go ostrożnie i zagarniał powietrze ogromnymi, czarnymi skrzydłami; wznosili się coraz wyżej w marnym londyńskim powietrzu, przebijając się przez sadze, które przylegały do skóry Temeraire’a i czepiały się rąk Laurence’a.
Laurence usadowił się wygodnie i milczał; stało się i wiedział, że nie ma co prosić Temeraire’a, żeby natychmiast powrócił na ziemię: w sile, która poruszała skrzydłami, wyczuwało się szczerą gwałtowność, ledwo powstrzymywaną wściekłość. Lecieli bardzo szybko. Spojrzał w dół z lekkim niepokojem, kiedy przemknęli nad murami miasta: Temeraire leciał bez uprzęży i znaków, więc Laurence obawiał się, że mogą zacząć do nich strzelać. Ale działa milczały: Temeraire był bardzo charakterystycznym smokiem, o czarnym tułowiu i skrzydłach, z wyjątkiem ciemnoniebieskich i perlistoszarych smug na brzegach, i z pewnością został rozpoznany.
A może po prostu lecieli zbyt szybko, by ktokolwiek zdążył zareagować: zostawili za sobą miasto piętnaście minut po oderwaniu się od ziemi i teraz byli poza zasięgiem dalekonośnych armat. Drogi rozgałęziały się po okolicy, przysypane śniegiem, a powietrze było już o wiele czystsze. Temeraire zawisł w powietrzu, otrząsnął głowę z pyłu i kichnął głośno, aż Laurence podskoczył. Potem smok poleciał wolniej, a po paru minutach opuścił łeb i zapytał:
— Wszystko w porządku, Laurence? Wygodnie ci?
Wydawał się bardziej przejęty, niż należało. Laurence poklepał go po przedniej łapie.
— Tak, wszystko w porządku.
— Przykro mi, że cię tak porwałem — powiedział Temeraire, trochę uspokojony ciepłem, jakie wyczuł w głosie Laurence’a. — Nie złość się, proszę. Nie mogłem pozwolić na to, żeby ten człowiek cię pojmał.
— Nie złoszczę się — odparł Laurence; i rzeczywiście jeśli chodzi o emocje, to jedynie bardzo się cieszył z tego, że znowu jest w powietrzu, że czuje moc przepływającą przez ciało Temeraire’a, choć rozum mu podpowiadał, że nie może to trwać wiecznie. — Nie winię cię za to, że odleciałeś, wcale nie, ale obawiam się, że musimy teraz zawrócić.
— Nie, nie zabiorę cię z powrotem do tego człowieka — odpowiedział stanowczo Temeraire, a Laurence stwierdził z niepokojem, że nie obejdzie jego instynktu obronnego. — Okłamał mnie i rozdzielił nas, a potem chciał cię aresztować. Niech się cieszy, że go nie wdeptałem w ziemię.
— Mój drogi, nie możemy tak puszczać się samopas — zauważył Laurence. — To już by było nie do przyjęcia. Jak byśmy się żywili? Musielibyśmy kraść. I opuścilibyśmy wszystkich naszych przyjaciół.
— W kryjówce w Londynie jestem zupełnie bezużyteczny — rzekł Temeraire i miał rację, więc Laurence zupełnie nie wiedział, co mu odpowiedzieć. — Ale ja nie zamierzam uciekać, chociaż — dodał tęsknie — miło byłoby robić, co się chce, i pewnie nikt by specjalnie się nie przejął, gdyby czasem zginęło tu i tam parę owiec. To jednak nie wchodzi w grę, skoro zanosi się na bitwę.
— Och, Temeraire — powiedział Laurence, kiedy spojrzał ku słońcu, mrużąc oczy, i zorientował się, że lecą na południowy wschód, prosto na kryjówkę w Dover. — Nie pozwolą nam walczyć. Lenton będzie musiał mnie odesłać, a jeśli nie posłucham jego rozkazu, aresztuje mnie tak samo jak Barham, zapewniam cię.
— Nie wierzę, że admirał Obversarii cię aresztuje — oznajmił Temeraire. — Obversaria jest bardzo miła i zawsze uprzejmie ze mną rozmawiała, choć jest smokiem flagowym, i to o wiele starszym ode mnie. A poza tym jeśli Lenton czegoś spróbuje, to są tam Maksimus i Lily, którzy mi pomogą; i jeśli ten człowiek z Londynu pojawi się tam i znowu spróbuje cię zabrać, to go zabiję — dodał z niepokojącą nutą ochoty do przelania krwi.
Wylądowali w kryjówce w Dover pośród zgiełku i bieganiny: uprzężnicy wykrzykiwali rozkazy obsłudze naziemnej, słychać było brzęk sprzączek i niższy metaliczny stukot bomb, które podawano w workach bellmanom; strzelcy ładowali broń, a osełki z piskiem przesuwały się po klingach szpad. Kilkanaście zaciekawionych smoków śledziło ich wzrokiem, wiele z nich pozdrawiało nadlatującego Temeraire’a. Odpowiadał im z radością, był w coraz lepszym nastroju, podczas gdy Laurence czuł się coraz gorzej.
Temeraire wylądował na polanie Obversarii. Ta jedna z największych polan w kryjówce należała się jej jako smokowi flagowemu, choć Obversaria była Anglewingiem, smokiem średnich rozmiarów, więc Temeraire mógł z powodzeniem do niej dołączyć. Miała już uprząż, a załoga zajmowała miejsca; sam admirał Lenton stał przy niej w pełnym stroju do lotu, czekając, aż oficerowie wejdą na górę: lada moment mieli startować.
— No, co tam narobiłeś? — zapytał Lenton, zanim Laurence zdążył się wynurzyć ze szponów Temeraire’a. — Rozmawiałem z Roland. Powiedziała, że kazała ci być cicho. Cholernie drogo za to zapłacimy.
— Sir, bardzo mi przykro, że postawiłem pana w tak beznadziejnej sytuacji — bąknął Laurence, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby wytłumaczyć zachowanie Temeraire’a, tak żeby nie wyglądało to na usprawiedliwienie jego samego.
— Nie, to moja wina — odezwał się Temeraire. Opuścił łeb, udając skruchę, lecz bez powodzenia; w jego oczach wciąż dało się dostrzec błysk satysfakcji. — Zabrałem Laurence’a, bo ten człowiek chciał go aresztować.
Wydawał się bardzo zadowolony z siebie, więc Obversaria pochyliła się szybko i trzepnęła go po głowie na tyle mocno, że aż się zachwiał, mimo iż był od niej dwa razy większy. Temeraire cofnął się nieco i spojrzał na nią z zaskoczoną i urażoną miną, ona zaś prychnęła tylko i powiedziała:
— Jesteś za stary na to, żeby latać z zamkniętymi oczami. Lenton, myślę, że jesteśmy gotowi.
— Dobrze — odparł Lenton i spojrzał pod słońce, by sprawdzić jej uprząż. — Nie mam teraz czasu się wami zajmować. To musi poczekać.
— Oczywiście, sir. Proszę o wybaczenie — odpowiedział cicho Laurence. — Nie będziemy pana zatrzymywać. Za pańskim pozwoleniem, do waszego powrotu zaczekamy na polanie Temeraire’a.
Pomimo upomnienia Obversarii Temeraire cicho zaprotestował.
— Nie, nie. Nie gadaj jak jakiś szczur lądowy — rzucił zniecierpliwiony Lenton. — Taki młody samiec, w pełni sił, nie będzie siedział i patrzył, jak jego formacja wyrusza do walki. Ten sam cholerny błąd popełnił Barham i inni z Admiralicji, a dzieje się tak zawsze, kiedy rząd wsadzi tam kogoś nowego. Jeśli uda nam się wbić im do głów, że smoki to nie bezrozumne zwierzęta, zaczynają sobie wyobrażać, że są podobne do ludzi i będą przestrzegać wojskowej dyscypliny.
Laurence otworzył usta, by zapewnić Lentona, że Temeraire będzie stosował się do poleceń, lecz zamknął je szybko, kiedy zerknął na bok; podenerwowany Temeraire, grzebał ziemię ogromnymi pazurami, rozkładając skrzydła i unikając spojrzenia Laurence’a.
— No właśnie — rzucił sucho Lenton, widząc minę Laurence’a. Westchnął, już trochę rozchmurzony, i odgarnął z czoła rzadkie siwe włosy. — Jeśli ci Chińczycy chcą go dostać z powrotem, to byłoby jeszcze gorzej, gdyby odniósł rany, walcząc bez zbroi i załogi. Przygotuj go; później porozmawiamy.
Laurence nie wiedział, jak wyrazić swoją wdzięczność, ale nie musiał tego robić, bo Lenton już się odwrócił do Obversarii. Rzeczywiście nie było czasu do stracenia; Laurence dał znak Temeraire’owi i pobiegł na ich polanę, nie dbając o stosowność zachowania. W jego głowie kotłowało się od chaotycznych myśli: dobrze się stało, bo Temeraire i tak by nie został na miejscu; paskudnie by wyglądali, gdyby włączyli się do bitwy wbrew rozkazom; za kilka chwil znajdą się w powietrzu, choć tak naprawdę ich sytuacja ani trochę się nie zmieniła; to może być ich ostatni raz.
Milczący i ponurzy członkowie ich załogi siedzieli na dworze, niepotrzebnie czyszcząc oporządzenie i natłuszczając uprząż, i udawali, że nie patrzą w niebo. Kiedy Laurence wbiegł na polankę, przez chwilę wpatrywali się w niego z niedowierzaniem.
— Gdzie Granby? — zawołał. — Zbiórka, panowie. Natychmiast przygotować ciężki rynsztunek.
W tej samej chwili nadleciał Temeraire, a pozostali członkowie załogi wybiegli z koszar, wiwatując na jego cześć. Następnie wszyscy pognali po broń ręczną i oporządzenie w pośpiechu, który kiedyś Laurence’owi, nawykłemu do porządku we flocie, wydawał się bardzo chaotyczny, lecz w wyniku tej szalonej bieganiny smok w mig został przygotowany do walki.
Spośród grupy biegnących wyłonił się Granby: wysoki, chudy młody oficer o ciemnych włosach i jasnej skórze, zwykle spalonej słońcem i złuszczonej od codziennych lotów, ale obecnie normalnej za sprawą parotygodniowego pobytu na ziemi. Był od dziecka szkolony na awiatora, w przeciwieństwie do Laurence’a, i na początku ich znajomości nie obyło się bez konfliktu: podobnie jak wielu innych awiatorów, Granby z niechęcią odniósł się do faktu, że tak znakomity smok jak Temeraire ma latać z oficerem Królewskiej Marynarki. Lecz ta niechęć nie przetrwała wspólnej akcji i Laurence nigdy nie żałował, że wybrał go na swojego pierwszego porucznika, mimo niezgodności charakterów. Z szacunku dla dowódcy Granby próbował początkowo naśladować oficjalny sposób bycia, który dla Laurence’a, wychowywanego na dżentelmena, był równie naturalny jak oddychanie, ale nie weszło mu to w krew. Podobnie jak większość awiatorów, trzymanych od siódmego roku życia z dala od wykwintnego towarzystwa, Granby z natury preferował swobodę, która dla krytycznie nastawionych ludzi była równoznaczna z rozpasaniem.
— Laurence, cholernie miło cię widzieć — powiedział teraz i uścisnął jego dłoń, nie uświadamiając sobie, że zwracanie się w ten sposób do dowódcy jest niestosowne, i nie salutując; w istocie jednocześnie próbował zapiąć drugą ręką pas ze szpadą. — Czyżby zmienili zdanie? Nie oczekiwałem po nich zdrowego rozsądku, ale pierwszy pójdę przeprosić Ich Lordowskie mości, jeśli zarzucili pomysł odesłania go do Chin.
Ze swojej strony Laurence dobrze już wiedział, że podobne zachowanie nie oznacza braku szacunku, i teraz ledwo zwrócił na to uwagę; było mu strasznie przykro, że rozczaruje Granby’ego, zwłaszcza że wiedział, iż Granby, powodowany lojalnością, odrzucił awans.
— Niestety, nie, John, ale nie czas na wyjaśnienia: musimy natychmiast wystartować z Temeraire’em. Połowa normalnego uzbrojenia i zostawcie bomby; Królewska Marynarka nie podziękuje nam za zatopienie statków, a jeśli już zajdzie taka potrzeba, to Temeraire potrafi wyrządzić więcej szkody rykiem.
— Jasne — odparł Granby i popędził na drugą stronę polany, wydając rozkazy.
Już niesiono szybko ogromną skórzaną uprząż, a Temeraire starał się jak najlepiej im pomóc i przysiadł na ziemi, aby łatwiej było ludziom zapiąć szerokie pasy na jego grzbiecie.
Zaraz potem przytaszczono zwoje kolczugi na pierś i brzuch.
— Bez ceregieli, panowie — oznajmił Laurence.
Po tych słowach kolejni członkowie załogi zaczęli się pospiesznie wspinać na stanowiska, ignorując zwyczajny porządek.
— Niestety, brakuje nam dziesięciu ludzi — powiedział Granby, stając u boku Laurence’a. — Na prośbę admirała odesłałem sześciu do załogi Maksimusa, a pozostali… — Urwał.
— Tak — rzucił Laurence, oszczędzając mu zbędnych słów. Ludziom oczywiście nie podobało się to, że nie wezmą udziału w walce, więc tych czterech bez wątpienia wymknęło się z koszar, aby znaleźć pocieszenie w butelce lub towarzystwie kobiet, a nie poprzestawać na bezczynności. Laurence był zadowolony, że tylko czterech tak się zachowało, więc nie zamierzał bawić się w tyrana i później ich karać: uważał, że nie ma do tego moralnego prawa. — Poradzimy sobie, ale gdyby w obsłudze naziemnej byli ludzie, którzy dobrze posługują się szpadą czy pistoletem i nie mają lęku wysokości, to niech też się przypną, jeśli zgłoszą się na ochotnika.
Sam zdążył już zmienić płaszcz na długi i ciężki, skórzany, który nakładał do walki, i teraz zapinał pas z karabińczykami. Niedaleko rozległ się niski gromadny ryk. Laurence spojrzał do góry: mniejsze smoki były już w powietrzu. Rozpoznał Dulcię i szaroniebieskiego Nitidusa, smoki latające w tyle ich formacji, które krążyły teraz w oczekiwaniu na pozostałych.
— Laurence, nie jesteś jeszcze gotowy? Pospiesz się, proszę, inni już są w górze — powiedział zniecierpliwiony Temeraire, obracając łeb; także i średnie smoki pojawiały się właśnie na niebie.
Granby zajął pozycję, wraz z dwoma wysokimi uprzężnikami, Willoughbym i Porterem; Laurence odczekał, aż przypną się do uprzęży, po czym powiedział:
— Gotowe; próba.
Ten jeden rytuał należało przeprowadzić dla bezpieczeństwa wszystkich; Temeraire uniósł się na tylnych łapach i potrząsnął tułowiem, aby się upewnić, że uprząż dobrze leży, a ludzie są bezpiecznie zapięci.
— Mocniej — zawołał Laurence, bo Temeraire nie zrobił tego zbyt energicznie, bojąc się, że pozostali odlecą bez niego.
Smok prychnął, ale wykonał polecenie, i nic się nie poluzowało ani nie odpadło.
— Wszystko leży dobrze, chodźże wreszcie — powiedział Temeraire, opadając na ziemię i podstawiając przednią łapę.
Laurence wkroczył na nią i błyskawicznie został umieszczony na swoim miejscu u nasady grzbietu Temeraire’a. Całkiem mu to odpowiadało. Był zadowolony i zachwycony wszystkim: rozkosznym szczękiem zapinanych karabińczyków, miękkimi w dotyku pasami naoliwionej i podwójnie szytej uprzęży i coraz bardziej napiętymi mięśniami Temeraire’a sprężającego się do startu.
Nieoczekiwanie spomiędzy drzew na północ od nich wynurzył się Maksimus, czerwono-złoty, jeszcze większy niż przedtem, tak jak opowiadała Roland. Wciąż był jedynym Regal Copperem stacjonującym przy kanale; teraz zakrywał znaczną część nieba, przyćmiewając wszystkie inne smoki w zasięgu wzroku. Temeraire zaryczał radośnie i skoczył za nim, z podniecenia machając trochę zbyt szybko czarnymi skrzydłami.
— Spokojnie — zawołał Laurence.
Temeraire kiwnął łbem ze zrozumieniem, ale i tak wyprzedzili wolniejszego towarzysza.
— Maksimusie, Maksimusie, patrz, wróciłem — zawołał Temeraire i zawrócił po łuku, by zająć pozycję u boku ogromnego smoka, po czym obaj zaczęli równo pracować skrzydłami, by wznieść się na wysokość lotu formacji. — Zabrałem Laurence’a z Londynu — oznajmił triumfalnie, choć sam zapewne sądził, że mówi poufnym szeptem. — Chcieli go aresztować.
— Zabił kogoś? — zagrzmiał zaciekawiony Maksimus, bynajmniej nie z dezaprobatą. — Cieszę się, że wróciłeś. Jak cię nie było, to musiałem latać na środku, a na tej pozycji wszystkie manewry wyglądają inaczej — dodał.
— Nie — odparł Temeraire — przyszedł tylko porozmawiać ze mną, chociaż jeden stary grubas mu tego zakazał, co dla mnie nie jest żadnym powodem.
— Każ się lepiej zamknąć temu swojemu jakobińskiemu smokowi — zawołał Berkley z grzbietu Maksimusa.
Zbolały Laurence pokręcił głową, usiłując zignorować pytające spojrzenia młodych chorążych.
— Temeraire, pamiętaj proszę, że nie lecimy dla przyjemności — krzyknął Laurence, starając się nadać głosowi surowy ton; ale w końcu nie było sensu robić z tego tajemnicy; za tydzień i tak wszyscy się dowiedzą. Niebawem trzeba będzie stawić czoło tej poważnej sytuacji, tak więc nic się nie stanie, jeśli pozwoli Temeraire’owi zachować dobry humor najdłużej, jak to możliwe.
— Laurence — powiedział Granby przy jego ramieniu — w pośpiechu amunicję załadowaliśmy jak zwykle po lewej stronie, ale nie mamy bomb, które by ją zrównoważyły. Powinniśmy ją przełożyć.
— Dasz radę to zrobić, zanim nawiążemy kontakt z wrogiem? Ach, dobry Boże — rzucił Laurence, bo coś sobie nagle uzmysłowił. — Nie znam nawet pozycji konwoju, a ty? — Granby pokręcił głową zawstydzony. Laurence schował dumę do kieszeni i zawołał: — Berkley, dokąd lecimy?
Ludzie na grzbiecie Maksimusa wybuchnęli głośnym śmiechem. Berkley zawołał:
— Prosto do piekła, ha, ha!
Znowu rozległ się śmiech i niemal zagłuszył jego głos, kiedy podawał współrzędne.
— A zatem piętnaście minut lotu. — Laurence przeliczał wszystko w głowie. — A co najmniej pięć minut powinniśmy przeznaczyć na nabranie tchu przed bitwą.
Granby skinął głową.
— Damy radę — powiedział i zaraz zaczął się zsuwać w dół, by nadzorować przełożenie amunicji; wprawnie odpinał i zapinał karabińczyki na równo rozmieszczonych pierścieniach prowadzących w dół boku Temeraire’a do sieci bagażowych podwieszonych pod brzuchem.
Pozostałe smoki z formacji znajdowały się już na swoich miejscach, kiedy Temeraire i Maksimus wznieśli się, by zająć pozycje obronne na tyle. Laurence dostrzegł flagę powiewającą z grzbietu Lily, prowadzącej oddział; oznaczało to, że podczas ich nieobecności powierzono wreszcie dowództwo kapitan Harcourt. Z zadowoleniem przyjął tę zmianę: sygnaliście trudno było jednocześnie obserwować smoka flankowego i patrzeć przed siebie, a smoki zawsze instynktownie podążały za prowadzącym bez względu na hierarchię służbową.
Mimo wszystko poczuł się dziwnie na myśl o tym, że będzie wykonywał rozkazy dwudziestoletniej dziewczyny: Harcourt była bardzo młodym oficerem, pospiesznie promowanym z powodu niespodziewanego wyklucia się Lily. Jednak dowództwo Korpusu musiało brać pod uwagę możliwości smoków, a rzadko spotykany plujący jadem Longwing był na tyle cenny, że trzeba go było umieścić w środku formacji, chociaż smoki te tolerują tylko kobiety jako opiekunów.
— Sygnał od admirała: „Kurs na cel” — zawołał sygnalista Turner.
Chwilę później z Lily przekazano wiadomość „trzymać zwarty szyk”. Smoki leciały z prędkością manewrową siedemnastu węzłów: przeciętne tempo Temeraire’a, ale maksymalne dla Yellow Reaperów i ogromnego Maksimusa przy swobodnym, nawet krótkotrwałym locie.
Laurence miał czas, żeby poluźnić szpadę w pochwie i nabić pistolety; w dole Granby wykrzykiwał rozkazy: jego opanowany głos utwierdzał Laurence’a w przekonaniu, że robota zostanie wykonana na czas. Smoki z kryjówki prezentowały się okazale, choć grupa nie dorównywała liczebnością siłom, które stoczyły w październiku bitwę pod Dover, kiedy to powstrzymano próbę Napoleońskiej inwazji.
Lecz do tamtej bitwy Anglicy zmuszeni byli wysłać wszystkie smoki, jakimi dysponowali, nawet te małe kurierskie, ponieważ większość smoków bojowych została skierowana w okolice Trafalgaru. Teraz Ekscidium i formacja kapitan Roland byli na czele: znowu prowadzili; dziesięć smoków, wśród których najmniejszy był Yellow Reaper, leciało w idealnym szyku i uderzało równo skrzydłami, czego nauczyły się po wielu latach wspólnych ćwiczeń.
Formacja Lily nie była tak imponująca: podążało za nią tylko sześć smoków, a jej flank i skrzydeł pilnowały mniejsze, bardziej zwrotne smoki ze starszymi oficerami, które potrafiły naprawić ewentualne błędy popełnione przez niedoświadczoną Lily albo przez Maksimusa i Temeraire’a na tyle. Kiedy się przybliżyli, Laurence zobaczył, jak Sutton, kapitan na lecącej na środku skrzydła Messorii, podnosi się na jej grzbiecie i odwraca, by spojrzeć na młodsze smoki. Laurence uspokoił go uniesioną dłonią, a Berkley uczynił to samo.
Ujrzeli żagle francuskiego konwoju i Floty Kanału na długo przed tym, zanim znaleźli się w ich zasięgu. Scena w dole tchnęła dostojeństwem: jakby pionki przesuwały się po szachownicy, brytyjskie okręty sunęły szybko ku gromadzie mniejszych francuskich statków handlowych; na każdym statku łopotał las białych żagli, a wśród nich powiewały angielskie flagi. Granby powrócił do Laurence’a, przepinając się po barkowym pasie.
— Teraz jest o wiele lepiej.
— Dobrze — odpowiedział machinalnie Laurence, bo skupił uwagę na flocie brytyjskiej, którą oglądał przez lunetę.
Głównie były to szybkie fregaty, w towarzystwie rozmaitych korwet oraz garstki sześćdziesieciocztero- i siedemdziesięcioczterodziałowych okrętów liniowych. Królewska Marynarka nie wysyłałaby największych okrętów liniowych do walki ze smokiem ziejącym ogniem, bo ten przy pomyślnym ataku mógłby wysadzić w powietrze wypełniony amunicją trójpokładowiec, a z nim pół tuzina mniejszych jednostek.
— Na stanowiska, panie Harley — powiedział Laurence i wyprostował się, a młody chorąży pospiesznie wystawił czerwony sygnał.
Strzelcy, rozmieszczeni wzdłuż grzbietu smoka, opuścili się nieco na jego boki, przygotowując broń, a topmani przykucnęli z pistoletami w dłoniach.
Ekscidium i pozostała część głównej formacji opadli nad brytyjskimi okrętami, by zająć ważniejszą pozycję obronną i zrobić miejsce dla ich formacji. Kiedy Lily przyspieszyła, Temeraire wydał niski pomruk, który popłynął przez całe jego ciało. Laurence pochylił się i bez słowa dotknął gołą dłonią jego karku: kiedy poczuł, jak smok rozluźnia nieco mięśnie, włożył z powrotem skórzaną rękawicę.
— Wróg w zasięgu wzroku — dobiegł go słaby, lecz słyszalny wysoki głos przedniego obserwatora Lily.
Zaraz zawtórował mu młody Allen ze stanowiska przy nasadzie skrzydła Temeraire’a. Rozległy się pomruki załogi i Laurence ponownie wyciągnął lunetę.
— La Crabe Grande, jak sądzę — rzekł, licząc w głębi ducha na to, że wypowiada tę nazwę w miarę poprawnie, i podał lunetę Granby’emu.
Pomimo braku doświadczenia w akcjach powietrznych był prawie pewny, że rozpoznał styl formacji; niewiele z nich składało się z czternastu smoków, zgrupowanych w charakterystyczny sposób, z podobnymi do szczypców dwoma rzędami mniejszych smoków otaczających boki gromady większych smoków.
Trudno było dostrzec Flamme-de-Gloire’a, bo wokół niego kręciły się smoki wabiki o podobnym umaszczeniu: para Papillon Noir, których naturalne niebieskie i zielone prążki przemalowano na żółto dla zmylenia obserwatorów.
— Tak, poznałem ją: to Accendare. Przebiegła bestia — rzucił Granby, po czym oddał mu lunetę i pokazał palcem. — Straciła pazur u tylnej lewej łapy i jest ślepa na prawe oko: solidnie oberwała od nas pieprzem w bitwie pod Quessant.
— Widzę ją. Panie Harley, przekazać wiadomość wszystkim obserwatorom. Temeraire — zawołał, przystawiając tubę do ust — widzisz Flamme-de-Gloire’a? To ta smoczyca w dole i po lewej, bez jednego pazura; ma słabe prawe oko.
— Widzę — odpowiedział z zapałem Temeraire i obrócił nieco głowę. — Mamy ją zaatakować?
— Przede wszystkim nie możemy pozwolić, żeby podpaliła nasze okręty. Nie spuszczaj jej z oka — rzekł Laurence.
Temeraire skinął krótko łbem w odpowiedzi i znowu się wyciągnął.
Laurence schował lunetę do niewielkiego futerału przypiętego do uprzęży: już mu nie będzie potrzebna.
— John, lepiej zejdź niżej — powiedział. — Spodziewam się, że spróbują abordażu z tamtych lekkich smoków lecących na bokach formacji.
Podczas tej wymiany zdań szybko zbliżali się do konwoju: czas przygotowań minął i francuskie smoki zatoczyły koło w idealnym szyku, z gracją, niczym stado ptaków. Usłyszał z tyłu cichy gwizd. Niewątpliwie widok był imponujący, ale Laurence zmarszczył czoło, choć jego serce też mocniej zabiło.
— Zachować ciszę — polecił.
Jeden z Papillonów znalazł się dokładnie przed nimi i otwierał coraz szerzej pysk, jakby miał zamiar zionąć ogniem, którego nie potrafił wzniecić; Laurence z dziwnym rozbawieniem obserwował wygłupy smoka. Temeraire nie mógł ryknąć, bo z przodu były Messoria i Lily, ale nawet nie próbował się uchylić; wyciągnął tylko łapy przed siebie, a kiedy obie formacje zmieszały się ze sobą, on i Papillon wpadli na siebie z siłą, która wstrząsnęła członkami ich załóg.
Laurence chwycił się uprzęży i ponownie stanął na nogi.
— Złap się, Allen — powiedział, wyciągając rękę. Chłopak wisiał na paskach uprzęży, przebierając gwałtownie rękami i nogami niczym przewrócony na grzbiet żółw. Allen złapał jego dłoń i zdołał wciągnąć się na grzbiet, bladozielony na twarzy. Podobnie jak pozostali obserwatorzy, był nowym chorążym w załodze, zaledwie dwunastoletnim chłopcem, który jeszcze się nie nauczył, jak się zachowywać na smoku w czasie bitwy.
Temeraire gryzł i ciął pazurami, bijąc wściekle skrzydłami, gdy próbował przytrzymać Papillona. Francuski smok był lżejszy i wyraźnie zależało mu tylko na tym, żeby się uwolnić i wrócić do swojej formacji.
— Utrzymaj pozycję — krzyknął Laurence, bo na razie ważniejsze było pozostawanie w szyku.
Temeraire niechętnie puścił Papillona i wyrównał lot.
Z dołu dobiegł huk pierwszej salwy: strzelano z dział dziobowych brytyjskich okrętów, w nadziei, że uda się zniszczyć omasztowanie niektórych z francuskich statków handlowych. Szanse były niewielkie, ale kanonada wprawiała marynarzy w bitewny nastrój. Za jego plecami strzelcy z brzękiem i szczękiem ponownie załadowali broń; uprząż w zasięgu wzroku wciąż była cała; żadnego śladu krwi, a Temeraire leciał równo. Nie było czasu pytać go, jak się czuje, bo właśnie atakowali, Lily ponownie prowadziła ich prosto na formację wroga.
Tym razem Francuzi nie stawili oporu: zamiast tego smoki się rozpierzchły. Laurence początkowo pomyślał, że chaotycznie, lecz zaraz zauważył, że było to celowe przegrupowanie. Cztery mniejsze smoki pomknęły do góry, pozostałe zaś opadły o jakieś sto stóp; w dalszym ciągu trudno było wypatrzyć Accendare wśród wabików.
Pozbawionej celu formacji groził teraz atak z góry: na grzbiecie Lily pojawił się sygnał „nawiązać bezpośrednią walkę”, co oznaczało, że mogą się rozdzielić i walczyć indywidualnie. Temeraire potrafił odczytywać sygnały flagowe równie dobrze jak każdy sygnalista, tak więc od razu zanurkował na krwawiącego już smoka wabika, pragnąc dokończyć rozpoczęte dzieło.
— Nie, Temeraire — zawołał Laurence, który zamierzał go skierować ku samej Accendare, lecz było za późno: zbliżały się do nich dwa smoki powszechnej rasy Pecheur-Raye.
— Przygotować się do odparcia abordażu — zawołał za jego plecami porucznik Ferris, dowódca topmanów. Dwaj najpotężniejsi skrzydłowi zajęli pozycje tuż za Laurence’em; spojrzał na nich przez ramię, zaciskając usta: wciąż go drażniło to, że jest osłaniany, bo wyglądało to tak, jakby się chował tchórzliwie za plecami innych, ale każdy smok odmówi dalszej walki, jeśli ktoś przyłoży szpadę do gardła jego kapitana, więc trzeba było się z tym pogodzić.
Temeraire zadowolił się przejechaniem pazurami przez barki uciekającego smoka wabika i skręcił gwałtownie, niemal wykonując zwrot w miejscu. Dwa atakujące smoki minęły go i musiały zawrócić, co dało mu cenną minutę. Laurence spojrzał na pole walki: szybkie lekkie smoki próbowały odpędzić smoki angielskie, lecz te większe ponownie zbiły się w gromadę i dotrzymywały kroku konwojowi.
Kątem oka dostrzegł błysk; chwilę później nadleciał ze świstem granat wypełniony pieprzem, wystrzelony z pokładu francuskiego statku. Smok z ich formacji, Immortalis, opadł trochę za nisko w pościgu za wrogiem. Na szczęście źle wycelowali: pocisk uderzył w jego bark zamiast w pysk i większość pieprzu opadła do morza, nie czyniąc mu szkody; ale nawet ta pozostała część zdołała przyprawić go o atak kichania, przez co został dziesięć długości za innymi.
— Digby, zmierz tę wysokość — rozkazał Laurence; do obowiązków przedniego obserwatora ze sterburty należało ostrzegać załogę, że znaleźli się w zasięgu dział.
Digby wziął mały pocisk armatni przywiązany do linki pomiarowej i spuścił go w dół, obok ramienia Temeraire’a. Cienki jedwabny sznur rozwijał się między jego palcami, odsłaniając kolejne węzły, odmierzające po pięćdziesiąt jardów.
— Sześć na znaku, siedemnaście przy wodzie — oznajmił, licząc od wysokości Immortalisa, i odciął linkę. — Zasięg dział: pięćset pięćdziesiąt jardów, sir. — Już wsuwał linkę w otwory kolejnego pocisku, aby być gotowym na kolejny ewentualny pomiar.
Mniejszy zasięg od przeciętnego. Czy artylerzyści ukrywali prawdziwe możliwości dział, aby zwabić groźniejsze smoki, czy to wiatr zniósł pocisk?
— Temeraire, utrzymuj wysokość sześciuset jardów — zawołał Laurence; lepiej zachować ostrożność.
— Sir, sygnał od smoka prowadzącego: „Dołączyć z lewej do Maksimusa” — oznajmił Turner.
Na razie nie mogli się dostać do niego: oba Pecheury próbowały oskrzydlić Temeraire’a i dokonać abordażu, choć leciały nieco dziwnie, nie w linii prostej.
— Co oni kombinują? — zapytał Martin, a odpowiedź na to pytanie błyskawicznie pojawiła się w umyśle Laurence’a.
— Boją się jego ryku — odparł Laurence na tyle głośno, by go usłyszał Temeraire.
Temeraire prychnął pogardliwie, po czym zatrzymał się niespodziewanie w powietrzu i obrócił z podniesioną krezą w stronę napastników: mniejsze smoki, wyraźnie przestraszone taką manifestacją, instynktownie się wycofały.
— Ha! — Temeraire wisiał w powietrzu, zadowolony, że inni tak bardzo się go obawiają; Laurence musiał pociągnąć za uprząż, aby zwrócić jego uwagę na sygnał. — Och, widzę! — powiedział Temeraire i pomknął przed siebie, by zająć pozycję na lewej flance Maksimusa; Lily już leciała po jego prawej stronie.
Zamiary Harcourt były oczywiste.
— Padnij — rozkazał Laurence i sam przywarł do grzbietu Temeraire’a.
Gdy trzy smoki były już na pozycjach, Berkley polecił Maksimusowi ruszyć z najwyższą prędkością na gromadę francuskich smoków.
Temeraire gromadził powietrze w płucach, strosząc krezę; pędzili tak szybko, że wiatr wyciskał łzy z oczu, lecz Laurence zdołał zobaczyć, że Lily także odchyla łeb do tyłu, przygotowując się do użycia jadu. Maksimus opuścił łeb i runął na francuskie smoki, roztrącając je swoją ogromną masą: smoki odpadały na boki, gdzie z kolei trafiły na ryk Temeraire’a i żrący kwas Lily.
Rozległy się przeraźliwe wrzaski. Pierwsi martwi członkowie załóg zostali odcięci od uprzęży i spadli do morza bezwładni jak szmaciane lalki. Francuskie smoki już tylko nieznacznie posuwały się do przodu, bo większość z nich pierzchała w panice na wszystkie strony, tym razem nie dbając o zachowanie porządku. Maksimusowi i towarzyszom udało się przedrzeć: francuski oddział się rozproszył i teraz Accendare osłaniał tylko Petit Chevalier, trochę większy niż Temeraire, oraz jeden ze smoków wabików.
Zwolnili; Maksimus dyszał ciężko, starając się utrzymać odpowiednią wysokość. Harcourt, machając energicznie do Laurence’a z grzbietu Lily, krzyknęła ochrypłym głosem przez tubę, chociaż jej sygnalista przekazywał właśnie ten sam rozkaz:
— Leć za nią.
Laurence dotknął karku Temeraire’a, dając mu znak, by ruszał. Lily po raz kolejny strzyknęła kwasem i dwa osłaniające smoki się cofnęły, tak że Temeraire mógł przemknąć między nimi.
Z dołu dobiegł okrzyk Granby’ego:
— Uwaga, abordaż!
A zatem jacyś Francuzi przeskoczyli na grzbiet Temeraire’a. Laurence nie miał czasu, żeby się rozejrzeć, bo Accendare właśnie się obracała, zaledwie dziesięć jardów od nich. Jej prawe oko zasnuwało bielmo, a lewe, z bladożółtą źrenicą osadzoną w czarnej twardówce, groźnie na nich łypnęło; długie cienkie rogi opadały z czoła smoczycy ku krawędzi jej otwartego pyska: powietrze zafalowało od żaru, gdy płomienie buchnęły w ich stronę. Tak zapewne wyglądają wrota piekieł, pomyślał Laurence, wpatrzony w paszczę. Następnie Temeraire złożył skrzydła i opadł w dół niczym kamień, by uniknąć ognia.
Żołądek podjechał Laurence’owi do gardła, z tyłu rozległ się brzęk i okrzyki zdziwienia, zarówno obrońcy, jak i napastnicy stracili oparcie pod nogami. Wydawało się, że już chwilę potem Temeraire ponownie rozłożył skrzydła i zaczął nimi mocno pracować, lecz opadli znacznie i Accendare szybko oddalała się od nich, pędząc ku statkom.
Płynące w tyle konwoju francuskie statki handlowe znalazły się w zasięgu brytyjskich pościgówek dziobowych, które odezwały się z rykiem. Najszybsze fregaty zdążyły się bardzo wysunąć, minęły ostrzeliwane jednostki i płynęły dalej w kierunku ważniejszych celów na przedzie. Tym samym jednak bawiły się osłony formacji Ekscidiuma. Accendare pikowała teraz prosto na nich, a członkowie jej załogi rzucali bomby zapalające wielkości pięści, które smoczyca omiatała ogniem, gdy opadały na pokłady okrętów brytyjskich.
Większość pocisków trafiła do morza, bo Accendare, pomna na atak Temeraire’a, nie zeszła bardzo nisko, a z tej wysokości trudno było dobrze wycelować. Ale Laurence dostrzegł, że kilka z nich eksplodowało: cienkie metalowe skorupy rozbiły się o pokład, a nafta z ich wnętrza zapaliła się w zetknięciu z rozgrzanym metalem i rozlała w kałuże ognia.
Temeraire wydał gniewny pomruk, widząc, jak płomienie wspinają się po żaglach jednej z fregat, i jeszcze szybciej ruszył za Accendare; wykluł się na pokładzie okrętu i spędził na morzu pierwsze trzy tygodnie życia, więc odczuwał sympatię do floty. Równie rozgniewany Laurence zachęcił go słowem i dotknięciem dłoni. Tak się skupił na pościgu i wypatrywaniu innych smoków, które mogłyby stanąć w obronie Accendare, że był zupełnie zaskoczony, gdy Crown, jeden z topmanów, wpadł na niego, po czym zaczął się zsuwać po grzbiecie Temeraire’a, wyciągając ręce i otwierając usta; przecięto jego pasy z karabińczykami.
Crown nie zdołał chwycić się uprzęży i jego dłonie zsunęły się po gładkiej skórze Temeraire’a. Laurence próbował go chwycić, lecz bez powodzenia: chłopak spadał w dół, młócąc powietrze ramionami przez pół mili, a potem wpadł z pluskiem do wody i już się nie wynurzył. Zaraz potem runął ktoś inny, jeden z wrogów, ale ten już nie żył, kiedy leciał bezwładnie. Laurence poluzował pasy, po czym wstał i obrócił się, wyciągając pistolety. Na grzbiecie smoka pozostało jeszcze siedmiu Francuzów, którzy zaciekle walczyli. Jeden z nich, w stopniu porucznika, był w odległości zaledwie kilku kroków i ścierał się z Quarle’em, drugim ze skrzydłowych, którzy mieli osłaniać Laurence’a.
Gdy Laurence się podniósł, porucznik odepchnął szpadę Quarle’a i ugodził go w bok długim, lekko zakrzywionym nożem, który trzymał w ręce. Quarle upuścił broń i zacisnął dłonie na rękojeści sztyletu, po czym osunął się na kolana, plując krwią. Laurence mógł swobodnie strzelić, lecz tuż za porucznikiem inny z wrogów rzucił Martina na kolana, tak że szyja skrzydłowego była teraz wystawiona na ostrze francuskiego korda.
Laurence wymierzył i wypalił z pistoletu: napastnik opadł do tyłu z dziurą w piersi, Martin zaś dźwignął się na nogi. Zanim Laurence zdążył wymierzyć w porucznika, ten zaryzykował i przeciął swoje rzemienie, po czym przeskoczył ciało Quarle’a i chwycił Laurence’a za ramię, aby się o niego oprzeć i jednocześnie odepchnąć pistolet. Był to niezwykły manewr, dowód odwagi albo lekkomyślności.
— Brawo — rzucił mimowolnie Laurence.
Zdziwiony Francuz spojrzał na niego i zanim uniósł szpadę, uśmiechnął się, a ten jego chłopięcy uśmiech nie pasował do pokrytej krwią twarzy.
Oczywiście Laurence miał nieuczciwą przewagę, bo martwy byłby bezużyteczny, gdyż smok, którego kapitan został zabity, z wyjątkową furią zwracał się na wroga, pozbawiony kontroli, ale mimo wszystko bardzo niebezpieczny. Francuz musiał go wziąć do niewoli, a nie zabić, więc zachowywał nadmierną ostrożność, podczas gdy Laurence mógł dążyć do wymierzenia morderczego ciosu i walczyć, jak najlepiej potrafił.
Na razie jednak niezbyt dobrze sobie radził. Była to dziwna walka; znajdowali się na wąskiej nasadzie karku Temeraire’a, tak blisko siebie, że wysoki porucznik nie mógł wykorzystać tego, że ma dłuższe ramiona, ale dzięki czemu też wciąż przytrzymywał się Laurence’a, bo bez tego niewątpliwie by się ześlizgnął. Tak naprawdę raczej się przepychali, niż walczyli na szpady; klingi z rzadka tylko odsuwały się od siebie na dalej niż cal lub dwa, po czym znowu się spotykały, i Laurence doszedł do wniosku, że ich pojedynek zakończy się tylko wtedy, gdy któryś z nich spadnie do morza.
Laurence zaryzykował i zrobił krok. Dzięki temu obaj nieco się obrócili i teraz mógł spojrzeć ponad ramieniem porucznika na pole boju. Martin i Ferris wciąż walczyli, podobnie jak kilku strzelców, lecz Francuzi mieli przewagę liczebną, a gdyby paru kolejnym napastnikom udało się przeskoczyć na Temeraire’a, oddział Laurence’a byłby w poważnych tarapatach. Kilku bellmanów próbowało przedostać się na górę, lecz Francuzi rzucili się na nich: Laurence zobaczył, jak spada Johnson, ugodzony celnym sztychem.
— Vive l’Empereur — krzyknął krzepiąco porucznik, także spoglądając w stronę walczących.
Świadomość, że sytuacja jest dla niego pomyślna, dodała mu otuchy, więc ponownie zaatakował, mierząc w nogę Laurence’a. Ten odbił ostrze: usłyszał dziwny dźwięk i uświadomił sobie z ogromnym niepokojem, że przecież walczy ceremonialną szpadą, którą miał w Admiralicji poprzedniego dnia. W pośpiechu nie zamienił jej na normalną.
Zaczął walczyć ostrożniej, pilnując, by szpada Francuza nie uderzyła w jego szpadę poniżej środka: nie chciał, żeby ostrze się złamało. Napastnik wymierzył w jego prawe ramię: Laurence znowu zablokował cios, lecz tym razem rzeczywiście odłamał się kawałek o długości pięciu cali, który, złocistoczerwony w odbitym świetle, drasnął go w szczękę, zanim spadł do morza.
Francuz zorientował się teraz, że Laurence ma marną szpadę, i próbował rozwalić ją na kawałki. Rozległ się kolejny trzask i odłamał jeszcze kawałek: Laurence walczył kikutem o długości sześciu cali, a brylanty na powleczonej srebrem rękojeści migotały kpiąco i idiotycznie. Zacisnął zęby; nie miał zamiaru się poddać i na ich rozkaz skierować Temeraire’a do Francji: prędzej go diabli wezmą. Gdyby zeskoczył z krzykiem, mógłby chociaż liczyć na to, że Temeraire zdoła go złapać; jeśli nie zdoła, to przynajmniej Laurence nie będzie odpowiedzialny za przekazanie Temeraire’a w ręce Napoleona.
Nagle rozległ się krzyk: Granby wspiął się po pasie ogonowym bez korzystania z karabińczyków, przypiął się i rzucił na napastnika, który pilnował lewej części brzusznego pasa. Francuz spadł martwy i niemal natychmiast sześciu bellmanów wyskoczyło na górę: pozostali przeciwnicy zbili się w ciasną grupkę, ale za chwilę będą musieli albo się poddać, albo zginąć. Martin odwrócił się, pozbawiony przeciwnika, przeszedł nad ciałem Quarle’a z kordem w dłoni.
— Ah, voici un joli gâchis — rzucił zrozpaczony porucznik i podjął ostatnią mężną próbę, mocno napierając na rękojeść Laurence’a własnym ostrzem i używając jego długości jako dźwigni: zdołał wytrącić broń z dłoni Laurence’a gwałtownym ruchem, lecz w tej samej chwili zachwiał się, zaskoczony, a z jego nosa popłynęła krew. Nieprzytomny opadł w ramiona Laurence’a. Za nim stał na drżących nogach młody Digby, trzymając linkę pomiarową z pociskiem; przekradł się ze stanowiska obserwatora na barku Temeraire’a i uderzył Francuza w głowę.
— Dobra robota — powiedział Laurence, gdy już się zorientował, co się stało.
Chłopak uśmiechnął się z dumą.
— Panie Martin, proszę ściągnąć tego człowieka na dół i opatrzyć. Laurence przekazał skrzydłowemu bezwładnego Francuza. — Walczył jak lew.
— Dobrze, sir.
Martin dalej poruszał ustami, mówił coś jeszcze, ale zagłuszył go jakiś ryk płynący z góry. To była ostatnia rzecz, jaką usłyszał Laurence.
Niski, groźny pomruk Temeraire’a, bardzo bliski, przebił się do jego świadomości. Laurence spróbował się poruszyć, rozejrzeć, lecz światło zakłuło go boleśnie w oczy, a noga odmówiła posłuszeństwa. Przesunął dłonią po omacku wzdłuż uda i stwierdził, że jest zaplątana w rzemienie uprzęży, a potem trafił na strużkę krwi w miejscu, gdzie sprzączka rozerwała spodnie i wbiła się w jego ciało.
Przez chwilę myślał, że zostali wzięci do niewoli, ale słyszał tylko ludzi mówiących po angielsku, a potem rozpoznał krzyczącego coś Barhama oraz Granby’ego, który oznajmił z wściekłością:
— Nie, sir, ani kroku dalej, do diabła. Temeraire, jeśli oni się ruszą, możesz ich rozdeptać.
Laurence spróbował usiąść i nagle ktoś ochoczo mu w tym pomógł.
— Spokojnie, sir, wszystko w porządku?
Młody Digby wcisnął mu w dłonie wilgotny bukłak. Laurence zwilżył usta, lecz nie przełknął wody, bo żołądek mu się skręcał.
— Pomóż mi podnieść się na nogi — rzucił ochrypłym głosem i spróbował choć trochę otworzyć oczy.
— Nie, sir, to niemożliwe — szepnął przejęty Digby. — Otrzymał pan paskudny cios w głowę, a ci żołnierze przyszli pana aresztować. Granby powiedział, żeby trzymać pana w ukryciu i czekać na admirała.
Leżał na twardej ziemi polany, osłonięty przednią łapą Temeraire’a, a z obu jego stron klęczeli Digby i Allen, obserwatorzy. Z łapy Temeraire’a płynęły strużki ciemnej krwi, wsiąkając w ziemię.
— Jest ranny — powiedział ostro Laurence, ponownie próbując się podnieść.
— Pan Keynes poszedł po bandaże, sir. Pecheur przejechał Temeraire’a po barku, ale to tylko zadrapanie — powiedział Digby, powstrzymując go; udało mu się to, ponieważ Laurence nie mógł nawet zgiąć wywichniętej nogi, a tym bardziej stanąć na niej. — Nie wolno panu wstawać, sir, Baylesworth sprowadza już nosze.
— Dość tego, pomóż mi się podnieść — rzucił stanowczo Laurence.
Lenton zapewne nie zjawi się prędko, tak od razu po bitwie, a Laurence nie miał zamiaru leżeć i czekać, aż sprawy jeszcze bardziej się pogorszą. Polecił Digby’emu i Allenowi, żeby mu pomogli wstać, i wyszedł z ukrycia, opierając się ciężko na obu chorążych.
Ujrzał Barhama w towarzystwie tuzina żołnierzy piechoty morskiej. Nie byli to niedoświadczeni chłopcy z eskorty w Londynie, lecz zahartowani weterani, starsi żołnierze, którzy przyciągnęli działo pieprzowe, nieduże, z krótką lufą, lecz z takiej odległości lepsze nie było potrzebne. Barham, niemal purpurowy na twarzy, sprzeczał się z Granbym na skraju polany; zmrużył oczy na widok Laurence’a.
— A, jesteś pan. Myślał pan, że może się tam ukrywać jak tchórz? Niech pan natychmiast odprawi to zwierzę. Sierżancie, brać go.
— Nie zbliżajcie się do Laurence’a — warknął Temeraire, zanim Laurence zdążył coś powiedzieć, i uniósł zakończoną pazurami łapę. Wyglądał naprawdę przerażająco, naznaczony strużkami krwi spływającej z barków i z krezą postawioną sztywno wokół głowy.
Żołnierze drgnęli nieznacznie, lecz sierżant beznamiętnie powiedział:
— Kapralu, załadować działo.
I dał pozostałym znak, żeby unieśli karabiny. Zaniepokojony Laurence zawołał ochrypłym głosem:
— Temeraire, stój. Na miłość boską, spokojnie.
Jednak nie zdało się to na nic, bo Temeraire był strasznie rozgniewany i nic do niego nie docierało. Nawet jeśli ogień karabinowy nie wyrządziłby mu większej krzywdy, to pieprzowy pocisk z pewnością by go oślepił i jeszcze bardziej rozwścieczył, doprowadzając prawdopodobnie do niekontrolowanego ataku szału niebezpiecznego zarówno dla niego samego, jak i dla innych.
Drzewa od zachodu zatrzęsły się nagle i z listowia wynurzył się ogromny łeb i barki Maksimusa; smok odchylił się i ziewnął szeroko, ukazując rzędy zębów, a następnie cały się otrząsnął.
— Bitwa się nie skończyła? Co to za hałas?
— Ty tam! — krzyknął Barham do ogromnego Regal Coppera i wskazał Temeraire’a. — Powstrzymaj tego smoka!
Podobnie jak wszystkie Regal Coppery, Maksimus był dalekowidzem, więc żeby zobaczyć dokładnie, co się dzieje na polanie, musiał się wspiąć na tylne łapy i zwiększyć odległość. Teraz był dwukrotnie cięższy od Temeraire’a i o dwadzieścia stóp dłuższy; jego skrzydła, częściowo rozłożone dla zachowania równowagi, rzuciły długi cień i zabarwiły się na czerwono w świecącym z tyłu słońcu, tak że żyłki wystąpiły na półprzezroczystej skórze.
Wisząc nad nimi, odchylił łeb i spojrzał na polanę.
— Dlaczego trzeba cię powstrzymywać? — zapytał Temeraire’a, bardzo zaciekawiony.
— Nie trzeba mnie powstrzymywać! — odparł Temeraire, niemalże zionąc wściekłością i potrząsając krezą; krew bardziej obficie buchnęła z ran na jego barkach. — Ci ludzie chcą mi odebrać Laurence’a, wsadzić go do więzienia i powiesić. Nigdy na to nie pozwolę i nie obchodzi mnie, że Laurence mówi, żebym cię nie rozdeptał — zwrócił się z gniewem do lorda Barhama.
— Dobry Boże — szepnął przestraszony Laurence.
Dopiero teraz uświadomił sobie, czego tak naprawdę się boi Temeraire. Jego podopieczny był już raz świadkiem aresztowania. Pojmany mężczyzna został uznany za zdrajcę i szybko stracony na oczach jego własnego smoka. Po tym doświadczeniu Temeraire i jego młodzi towarzysze z kryjówki przez wiele dni byli przygnębieni. Nic dziwnego, że teraz wpadł w panikę.
Granby wykorzystał to, że Maksimus nieświadomie przyciągnął uwagę zgromadzonych, i odruchowo dał znak pozostałym oficerom z załogi Temeraire’a: dołączyli do niego Ferris i Evans, a potem Riggs ze swoimi strzelcami, i wszyscy ustawili się w obronnym półkolu z pistoletami i karabinami w dłoniach. Blefowali, ponieważ nie nabili broni po bitwie, ale nie umniejszało to wagi ich zachowania. Laurence z niepokojem przymknął oczy. Z powodu jawnej niesubordynacji Granby i załoga wpakowali się właśnie po uszy w kłopoty; wszystko to coraz bardziej przypominało prawdziwy bunt.
Wycelowane w nich lufy nie drgnęły, a żołnierze kończyli pospiesznie ładować działko, ubijając przybitką pieprzowy pocisk.
— Cel! — odezwał się kapral.
Laurence nie wiedział, co robić. Jeśli każe Temeraire’owi unieszkodliwić działko, zaatakują towarzyszy broni, żołnierzy, którzy tylko wykonują rozkazy: rzecz niewybaczalna, nawet w sferze zamiarów, i tylko trochę mniej nieprawdopodobna niż bierne przyglądanie się atakowi na Temeraire’a albo jego ludzi.
— Co wy tu, do diabła, wyrabiacie?
Keynes, lekarz zajmujący się Temeraire’em, wrócił na polanę w towarzystwie dwóch asystentów uginających się pod stosami świeżych białych bandaży i jedwabnych nici do zszywania ran. Przepchnął się między zaskoczonymi żołnierzami, bo jego przyprószone siwizną włosy i poplamiony krwią płaszcz przydawały mu niekwestionowanej władczości, po czym wyrwał wolno tlący się lont z ręki żołnierza stojącego przy działku pieprzowym.
Rzucił go na ziemię i zadeptał, a potem powiódł dokoła groźnym spojrzeniem, nie oszczędzając ani Barhama i jego żołnierzy, ani Granby’ego i jego ludzi.
— Dopiero co wrócił z pola bitwy; czyście wszyscy postradali zmysły? Nie wolno w taki sposób denerwować smoków po walce, bo zaraz pojawią się tu wszystkie smoki z kryjówki, a nie tylko ten ciekawski gigant — dodał, wskazując na Maksimusa.
Rzeczywiście kolejne smoki wystawiały już głowy ponad drzewami, by zobaczyć, co się dzieje, czemu towarzyszył trzask łamanych gałęzi. Ziemia zatrzęsła się, gdy zawstydzony Maksimus opadł na ziemię, by ukryć nieco swoje wścibstwo. Barham spojrzał niepewnie na licznych natrętnych widzów: normalnie zaraz po bitwie smoki się pożywiały, dlatego teraz w wielu ociekających krwią pyskach trzeszczały miażdżone kości.
Keynes nie dał mu czasu na dojście do siebie.
— Natychmiast wynoście się stąd. Nie mogę pracować w takim cyrku, a ty — warknął do Laurence’a — połóż się z powrotem. Wydałem rozkaz, żeby cię zabrali prosto do lekarza. Bóg jeden wie, jak maltretujesz tę biedną nogę, kicając na niej. Gdzie jest Baylesworth z noszami?
Barham bez przekonania skorzystał z okazji.
— Laurence jest aresztowany i zamierzam też zakuć w łańcuchy resztę tych zbuntowanych psów — odezwał się, lecz w tej samej chwili Keynes obrócił się na pięcie.
— Możesz go aresztować rano, kiedy już opatrzą mu nogę, a także rany jego smoka. Co za łajdacki, barbarzyński zwyczaj, napadać na rannych ludzi i smoki…
Keynes pogroził pięścią Barhamowi; niepokojąca perspektywa, jako że w dłoni trzymał zakrzywiony dziesięciocalowy hak chirurgiczny, poza tym z moralnego punktu widzenia trudno było odeprzeć jego argument. Barham cofnął się niechętnie. Żołnierze piechoty morskiej z ulgą uznali to za sygnał do odwrotu i odtoczyli armatkę. Zdumiony i osamotniony Barham musiał ustąpić.
Zyskali tylko trochę czasu. Lekarze drapali się po głowach, badając nogę Laurence’a. Kość była cała, pomimo przeszywającego bólu, jaki poczuł Laurence, gdy zaczęli ją obmacywać, i nie było też widocznych ran z wyjątkiem rozległych siniaków na większości kończyny. Straszliwie bolała go głowa, na co mogli mu tylko zaproponować laudanum, ale go nie przyjął, i polecili, żeby nie obciążał nogi: porada równie praktyczna, jak niepotrzebna, bo nie zdołałby stanąć na tej nodze nawet na chwilę, nie ryzykując upadku.
Kiedy zaszyto rany Temeraire’a, na szczęście niegroźne, Laurence’owi udało się namówić zdenerwowanego smoka do zjedzenia czegoś. Rano okazało się, że Temeraire czuje się dobrze i nie gorączkuje, więc nie było powodów do odwlekania sprawy. Nadeszła oficjalna nota od admirała Lentona z rozkazem stawienia się w dowództwie. Laurence musiał wyruszyć tam w lektyce i rozstać się z niespokojnym Temeraire’em.
— Jeśli nie wrócisz do jutra rana, to cię odszukam — obiecał smok i nie miał zamiaru od tego odstąpić.
Laurence nie potrafił mu uczciwie dodać otuchy: najprawdopodobniej zostanie aresztowany, jeśli Lenton nie znalazł jakiegoś cudownego, przekonującego argumentu, a po tych licznych wykroczeniach sąd wojenny może go skazać na śmierć. W normalnych okolicznościach awiator musiałby się dopuścić zdrady, żeby iść na szubienicę, lecz Barham z pewnością postawi go przed sądem złożonym z oficerów Królewskiej Marynarki, który okaże większą surowość i nie będzie w ogóle rozważał ewentualności przedłużenia służby smoka, bo Temeraire, z powodu żądań Chińczyków, już przestał być walczącym po stronie Anglii smokiem bojowym.
Całą tę i tak niełatwą sytuację pogarszała jeszcze świadomość, że naraził na niebezpieczeństwo swoich ludzi. Granby będzie musiał odpowiedzieć za nieposłuszeństwo, podobnie jak pozostali oficerowie, Evans, Ferris i Riggs; każdy z nich może zostać usunięty ze służby: straszny wyrok dla awiatora, przygotowywanego do tego zajęcia od wczesnego dzieciństwa. Nawet skrzydłowych, których nie awansowano na porucznika, zazwyczaj wypędzano. Znajdowano im jakąś pracę w stacjach hodowlanych albo kryjówkach, żeby mogli pozostać w swojej społeczności.
Mimo iż stan jego nogi poprawił się przez noc, Laurence wciąż był blady i spocił się nawet po krótkim marszu po schodach do budynku. Ostry ból przyprawił go o zawrót głowy, więc musiał na chwilę przystanąć i złapać oddech, zanim wszedł do niewielkiego gabinetu.
— Dobry Boże. Myślałem, że lekarze już cię wypuścili. Siadaj, Laurence, zanim się przewrócisz, i weź to — powiedział Lenton, ignorując gniewną minę zniecierpliwionego Barhama, i podał Laurence’owi szklaneczkę brandy.
— Dziękuję, sir. Tak, nie myli się pan, wypuścili mnie — odparł Laurence i wypił tylko jeden łyk z uprzejmości, bo był wystarczająco odurzony bólem.
— Dość tego. Nie mamy go tutaj niańczyć — rzucił Barham. — Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś, i to oficer, tak skandalicznie się zachowywał. Na Boga, Laurence, nigdy nie bawiło mnie wieszanie ludzi, lecz w tym wypadku dałbym krzyżyk na drogę. Niemniej Lenton zarzeka się, że wtedy pańska bestia byłaby nie do opanowania; jakby teraz było inaczej.
Lenton zacisnął usta na te pogardliwe słowa; Laurence mógł sobie jedynie wyobrazić, ile poniżeń musiał znosić jego dowódca, aby wyjaśnić to Barhamowi. Chociaż Lenton był admirałem i dopiero co odniósł kolejne wielkie zwycięstwo, nie miało to większego znaczenia w skali ogólnej. Barham mógł go bezkarnie obrażać, podczas gdy każdy admirał floty miałby dość wpływów politycznych albo przyjaciół, aby wymusić dla siebie więcej szacunku.
— Odejdziesz pan ze służby, nie ma wątpliwości — ciągnął Barham. — A zwierzak musi wrócić do Chin. Niestety, do tego potrzebna nam jest pańska współpraca. Znajdź pan sposób, żeby go przekonać, a zakończymy całą sprawę. Będziesz pan dalej wierzgał, to jak mi Bóg miły, w końcu pana powieszę, tak, a zwierzaka każę zastrzelić, i do diabła z tymi Chińczykami.
Pomimo rany Laurence omal się nie zerwał z krzesła, usłyszawszy ostatnie słowa Barhama, lecz Lenton położył mu dłoń na ramieniu, stanowczo go powstrzymując.
— Posuwa się pan za daleko — rzekł Lenton. — W Anglii nigdy nie zabijano smoków, chyba że za ludożerstwo, i teraz nie zaczniemy tego robić. Doszłoby do buntu.
Barham nachmurzył się i burknął coś pod nosem na temat braku dyscypliny, co zabrzmiało pięknie w ustach człowieka, który, jak Laurence dobrze wiedział, służył we flocie podczas wielkich buntów w dziewięćdziesiątym siódmym roku, kiedy to powstała połowa Królewskiej Marynarki.
— No cóż, miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. W Spithead stoi rezerwowy transportowiec, Allegiance, który może wypłynąć w morze w ciągu tygodnia. Tylko w jaki sposób mamy umieścić tego zwierzaka na pokładzie, skoro on stawia opór?
Laurence nie potrafił wydusić z siebie odpowiedzi; uznał, że tydzień jest przeraźliwie krótkim okresem, i w popłochu przez chwilę rozważał nawet możliwość ucieczki. Temeraire z łatwością doleciałby na kontynent z Dover, a gdzieniegdzie w niemieckich lasach wciąż jeszcze żyły dzikie smoki, choć tylko mniejszych ras.
— Trzeba się będzie nad tym zastanowić — rzekł Lenton. — Bez skrupułów powiem, że cała ta sprawa została źle poprowadzona od samego początku. Wytrącono Temeraire’a z równowagi, a nie jest łatwo namówić jakiegokolwiek smoka do zrobienia czegoś, czego nie chce zrobić.
— Dość tych wymówek, Lenton, naprawdę — zaczął Barham, lecz w tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
Wszyscy spojrzeli ze zdziwieniem na bladego skrzydłowego, który stanął w drzwiach i powiedział:
— Sir, sir…
Po czym usunął się z drogi: chińscy żołnierze mieli takie miny, jakby byli gotowi przejść po nim, żeby utorować drogę księciu Yongxingowi.
Wszyscy byli tak zaskoczeni, że nie od razu wstali, a Laurence wciąż gramolił się do góry, kiedy Yongxing wszedł już do gabinetu. Ludzie ze świty pospiesznie przysunęli księciu krzesło — krzesło lorda Barhama — lecz Yongxing machnął tylko dłonią, zmuszając resztę do pozostania w pozycji stojącej. Lenton dyskretnie wsunął dłoń pod ramię Laurence’a, by go podtrzymać, mimo to pokój chwiał się niebezpiecznie i wirował wokół niego, a jasne kolory szat Yongxinga kłuły w oczy.
— Widzę, że tak właśnie okazujecie szacunek Synowi Niebios — zwrócił się Yongxing do Barhama. — Znowu posłaliście Lung Tien Xianga do walki, a teraz odbywacie potajemne narady i obmyślacie, jak zatrzymać skradzioną zdobycz.
Barham, który jeszcze pięć minut temu przeklinał Chińczyków, teraz pobladł i wybąkał:
— Wasza Wysokość, ależ nie…
Yongxing nie zważał na jego słowa.
— Przeszedłem się po tej waszej „kryjówce”, jak nazywacie te zagrody dla zwierząt — ciągnął. — Trudno się dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę wasze barbarzyńskie metody, że Lung Tien Xiang odczuwa to wypaczone przywiązanie. Oczywiście nie ma ochoty rozstać się z towarzyszem, który jest odpowiedzialny za jego jakże skromne wygody. — Odwrócił się do Laurence’a i zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. — Wykorzystałeś jego młodość i brak doświadczenia, ale dłużej tego nie można tolerować. Nie będziemy słuchać dalszych wykrętów i usprawiedliwień tej zwłoki. Kiedy wróci do domu i należnego mu miejsca, zrozumie, że nie powinien cenić tak niskiego towarzystwa.
— Wasza Wysokość się myli. Jak najbardziej chcemy z wami współpracować — powiedział szczerze Lenton, podczas gdy Barham wciąż szukał bardziej eleganckich zwrotów. — Ale Temeraire nie opuści Laurence’a, a Wasza Wysokość na pewno dobrze wie, że smoka nie da się posłać, chociaż można nim pokierować.
— Wobec tego kapitan Laurence musi wyruszyć razem z nim — rzucił lodowato Yongxing. — A może spróbujecie nas teraz przekonać, że i jego nie da się posłać?
Wszyscy wybałuszyli oczy, zupełnie zdezorientowani. Laurence niemal nie śmiał uwierzyć w to, co usłyszał. W końcu Barham wymamrotał:
— Dobry Boże, skoro chcecie Laurence’a, to go sobie weźcie, proszę bardzo.
Przez pozostałą część spotkania Laurence czuł się otumaniony, konsternacja i ogromna ulga zupełnie go rozkojarzyły. Wciąż kręciło mu się w głowie i odpowiadał na pytania dość chaotycznie, tak że w końcu Lenton interweniował po raz kolejny i odesłał go do łóżka. Laurence zdołał jeszcze wysłać przez służącą krótką wiadomość dla Temeraire’a i od razu zapadł w mroczny, męczący sen.
Rankiem z trudem się z niego wynurzył, przespawszy czternaście godzin. Kapitan Roland drzemała obok jego łóżka, z głową na oparciu fotela i otwartymi ustami. Obudziła się, gdy tylko się poruszył, i potarła twarz dłońmi, ziewając.
— Nie śpisz już, Laurence? Bardzo nas nastraszyłeś, bez dwóch zdań. Przyszła do mnie Emily, bo biedny Temeraire zamartwiał się na śmierć: dlaczego posłałeś mu taką wiadomość?
Laurence rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie, co napisał, lecz nic z tego nie wyszło. W ogóle niewiele pamiętał z poprzedniego dnia, choć to, co najważniejsze, dobrze mu się utrwaliło.
— Roland, nie mam pojęcia, co tam napisałem. Czy Temeraire wie, że będę mu towarzyszył?
— Teraz już tak, bo powiedział mi o tym Lenton, kiedy cię szukałam, lecz z pewnością nie dowiedział się tego z twojego listu — oznajmiła i podała mu kartkę.
Rozpoznał swój charakter pisma i podpis, lecz poza tym wiadomość wydała mu się zupełnie obca i bezsensowna:
Temeraire,
Nie bój się; wyruszam; Syn Niebios nie będzie tolerował zwłoki, a Barham daje mi pozwolenie. Zabierze nas Allegiance! Jedz coś, proszę.
Zakłopotany Laurence wpatrywał się w kartkę, zastanawiając się, jak mógł napisać coś takiego.
— Nie pamiętam ani słowa z tego, chociaż chwileczkę, tak, Allegiance to nazwa transportowca, a książę Yongxing nazwał cesarza Synem Niebios, chociaż nie mam pojęcia, dlaczego powtórzyłem takie bluźnierstwo. — Oddał jej kartkę. — Zapewne pomieszało mi się w głowie. Wrzuć to do ognia, proszę; idź do Temeraire’a i powiedz mu, że czuję się już całkiem dobrze i niebawem przyjdę do niego. Czy możesz zadzwonić po służbę? Muszę się ubrać.
— Moim zdaniem powinieneś zostać tutaj — powiedziała Roland. — Leż spokojnie. O ile się orientuję, nie ma się co spieszyć. Wiem, że ten cały Barham chce z tobą rozmawiać, a także Lenton. Zawiadomię Temeraire’a, że nie umarłeś i nie wyrosła ci druga głowa, a jeśli zechcesz coś mu przekazać, to Emily będzie kursowała między wami.
Laurence poddał się jej namowom, bo rzeczywiście nie czuł się na siłach, żeby wstać, a poza tym musiał się przygotować na spotkanie z Barhamem. Ostatecznie jednak zostało mu ono oszczędzone: przyszedł tylko Lenton.
— No cóż, Laurence, obawiam się, że czeka cię piekielnie długa podróż, i mam nadzieję, że nie wpadniecie w poważne kłopoty — powiedział, przysuwając sobie fotel. — Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych mój transportowiec natknął się na trzydniowy sztorm w drodze do Indii; padał zamarzający deszcz, więc smoki nie mogły latać, żeby odpocząć od kołysania. Biednej Obversarii przez cały ten czas było niedobrze. Nie ma niczego gorszego od takiego smoka cierpiącego na chorobę morską, ani dla nich, ani dla ciebie.
Laurence nigdy nie dowodził transportowcem przewożącym smoki, ale potrafił sobie wyobrazić całą sytuację.
— Muszę powiedzieć, sir, że Temeraire nigdy nie miał z tym problemu, wręcz przeciwnie, bardzo lubi podróże morskie.
— Zobaczymy, co się stanie, kiedy napotkacie huragan — odparł Lenton, kręcąc głową. — Jednakże nie spodziewam się, że będziecie mieć jakieś obiekcje w tych okolicznościach.
— Pewnie, że nie — odparł szczerze Laurence. Przypuszczał, że wpadli z deszczu pod rynnę, lecz mimo wszystko cieszył się z tego, że będą tonąć wolniej. Podróż potrwa wiele miesięcy, więc można będzie mieć nadzieję. Różne rzeczy mogą się wydarzyć, zanim dotrą do Chin.
Lenton skinął głową.
— No cóż, wyglądasz kiepsko, więc będę się streszczał. Udało mi się przekonać Barhama, że najlepiej byłoby wysłać cię z całym inwentarzem, to znaczy twoją załogą. Niektórzy twoi oficerowie mogą nieźle oberwać, dlatego trzeba was szybko wyprawić, zanim się rozmyśli.
Laurence poczuł ulgę. Nie spodziewał się tego.
— Sir — powiedział. — Jestem panu ogromnie wdzięczny…
— Nie, daj spokój. Nie dziękuj mi. — Lenton odgarnął z czoła rzadkie siwe włosy i niespodziewanie dodał: — Cholernie mi przykro z powodu tego wszystkiego, Laurence. Ja bym już dawno oszalał na twoim miejscu. Obeszli się z tobą po chamsku, ot co.
Laurence nie bardzo wiedział, co na to powiedzieć. Nie liczył na współczucie i uważał, że na nie nie zasłużył. Po chwili Lenton rzekł szybko:
— Wybacz, że nie daję ci więcej czasu na rekonwalescencję, ale w końcu na pokładzie okrętu będziesz mógł tylko odpoczywać. Barham obiecał im, że Allegiance wypłynie za tydzień, ale z tego, co wiem, mogą być problemy ze znalezieniem kapitana do tego czasu.
— Myślałem, że Cartwright ma objąć dowództwo — rzekł Laurence, wytężając pamięć.
Wciąż czytał „Naval Chronicle” i śledził nowe przydziały, a nazwisko Cartwrighta utkwiło mu w głowie, ponieważ wiele lat temu służyli razem na pokładzie Goliatha.
— Owszem, takie były plany, kiedy Allegiance miał płynąć do Halifaksu; najwyraźniej budują tam dla niego inny okręt. Nie mogą jednak czekać, aż wróci z dwurocznego rejsu do Chin — powiedział Lenton. — Tak czy inaczej, znajdą kogoś, więc musisz być gotowy.
— Może pan być tego pewien, sir — powiedział Laurence. — Wkrótce stanę na nogi.
Jego optymizm był chyba bezpodstawny. Po wyjściu Lentona Laurence spróbował napisać list i stwierdził, że uniemożliwia mu to dokuczliwy ból głowy. Na szczęście jakąś godzinę później odwiedził go Granby, który był bardzo podniecony perspektywą podróży i zupełnie nie przejmował się tym, że naraził na szwank własną karierę.
— Miałem to gdzieś, kiedy ten łajdak chciał cię aresztować, a jego ludzie celowali do Temeraire’a — powiedział. — Nie myśl o tym, tylko mi powiedz, co mam napisać.
Laurence zrezygnował z zalecania mu ostrożności; lojalność Granby’ego była równie uporczywa jak jego pierwotna niechęć, choć bardziej satysfakcjonująca.
— Tylko kilka zdań, jeśli będziesz tak dobry — do kapitana Thomasa Rileya. Napisz, że mamy wypłynąć za tydzień do Chin, i jeśli nie ma nic przeciwko transportowcom, to może prawdopodobnie dostać Allegiance, musi jedynie udać się prosto do Admiralicji. Barham nie ma jeszcze nikogo. Dodaj, żeby nie powoływał się na mnie.
— Świetnie — odparł Granby, bazgrząc wiadomość. Nie pisał zbyt elegancko, kreślił rozwlekłe litery, lecz dało się to przeczytać. — Znasz go dobrze? Będziemy musieli spędzić dużo czasu z osobą, którą nam przydzielą.
— Znam go bardzo dobrze — odparł Laurence. — Służył jako mój trzeci oficer na Belize i drugi na Reliancie; był obecny przy wykluciu się Temeraire’a. To wyborny oficer i żeglarz. Nie moglibyśmy liczyć na lepszego.
— Sam zaniosę list do kuriera i powiem mu, żeby dostarczył go jak najszybciej — obiecał Granby. — Cóż to byłaby za ulga, nie dostać któregoś z tych okropnych sztywniaków… — Urwał zawstydzony. W końcu nie tak dawno temu zaliczał samego Laurence’a do grona „sztywniaków”.
— Dziękuję ci, John — rzucił szybko Laurence, oszczędzając mu fatygi. — Mimo to na razie nie róbmy sobie zbyt wielkich nadziei, bo Admiralicja może wyznaczyć kogoś starszego rangą — dodał, choć w głębi ducha wierzył w powodzenie swojego pomysłu. Barhamowi nie będzie łatwo znaleźć ochotnika na taką misję.
Chociaż transportowce wyglądały imponująco, zdaniem szczurów lądowych, dowodzenie nimi wiązało się z mnóstwem kłopotów. Często stały bardzo długo w porcie w oczekiwaniu na pasażerów, podczas gdy członkowie załogi pili na umór i zadawali się z dziwkami. Mogły też spędzać całe miesiące gdzieś na środku oceanu, starając się utrzymać tę samą pozycję, jako punkt odpoczynku dla smoków odbywających długie loty patrolowe; było to zadanie podobne do udziału w blokadzie, lecz gorsze ze względu na brak towarzystwa. Niewielkie szanse na bitwę czy chwałę, a jeszcze mniejsze na pryzowe. Ludzie, którzy mieli inne możliwości, nie kwapili się do pływania na transportowcu.
Lecz Relianta, poważnie uszkodzonego podczas sztormu po bitwie pod Trafalgarem, czekał długi pobyt w suchym doku. Rile, który tkwił na lądzie bez perspektywy otrzymania nowego okrętu i praktycznie bez stażu, powinien być zadowolony z tej okazji co najmniej tak samo, jak byłby zadowolony Laurence, gdyby miał go za kapitana, a Barham najprawdopodobniej przyjmie pierwszego oficera, który się zgłosi.
Następny dzień Laurence spędził, z trochę lepszym rezultatem, na pisaniu innych niezbędnych listów. Musiał uporządkować sprawy przed tak długą podróżą, a nie zdołałby tego zrobić, gdyby korzystał tylko z usług kuriera. Ponadto przez ostatnie koszmarne tygodnie zaniedbał osobistą korespondencję i wiele listów czekało na odpowiedź, szczególnie te od rodziny. Po bitwie pod Dover ojciec z większą tolerancją podchodził do jego nowego zajęcia; chociaż wciąż nie pisali do siebie nawzajem, to przynajmniej Laurence nie musiał już ukrywać korespondencji z matką i od pewnego czasu otwarcie adresował listy do niej. Ojciec mógł zawiesić ten przywilej po ostatnich wydarzeniach, lecz Laurence miał nadzieję, że nie pozna zbyt wiele szczegółów: na szczęście Barham nic by nie zyskał na poniżeniu lorda Allendale’a, szczególnie teraz, kiedy Wilberforce, ich wspólny polityczny sprzymierzeniec, miał zamiar nawoływać do abolicji podczas kolejnych obrad parlamentu.
Następnie Laurence machnął kilkanaście krótkich listów, ręką nie tak pewną jak zwykle, do innych znajomych, głównie przyjaciół z floty, którzy zrozumieją wymogi pospiesznego wypłynięcia do Chin. Chociaż się oszczędzał, praca dala mu się we znaki, więc kiedy Jane Roland przyszła z kolejną wizytą, był zupełnie wyczerpany i z zamkniętymi oczami leżał plackiem na poduszkach.
— Oczywiście, że je wyślę, ale zachowujesz się idiotycznie, Laurence — powiedziała, zbierając listy. — Uderzenie w głowę może mieć paskudne skutki, nawet jeśli nie rozwaliłeś sobie czaszki. Kiedy dopadła mnie żółta febra, to nie udawałam, że czuję się dobrze. Leżałam w łóżku, wsuwałam kleik oraz kordiał i stanęłam na nogi szybciej niż inni chorzy w Indiach Zachodnich.
— Dziękuję ci, Jane — odpowiedział, nie próbując się z nią sprzeczać.
Rzeczywiście czuł się fatalnie i był wdzięczny, kiedy zaciągnęła zasłony i pokój pogrążył się w kojącym półmroku.
Przebudził się po kilku godzinach i usłyszał jakiś hałas za drzwiami. Roland oznajmiła:
— Wynoś się pan w cholerę, bo jak nie, to pana stąd wykopię. Ledwo co wyszłam, a pan od razu się do niego zakrada?
— Ale ja muszę porozmawiać z kapitanem Laurence’em, to bardzo pilne… — zaprotestował jakiś nieznajomy mężczyzna, najwyraźniej bardzo zaskoczony. — Przyjechałem prosto z Londynu…
— Jeśli to takie pilne, to może pan iść do admirała Lentona — powiedziała Roland. — Nie, nie obchodzi mnie to, że przybył pan z ministerstwa. Jest pan tak młody, że mógłby pan być moim skrzydłowym, a poza tym nie wierzę, że sprawa nie może poczekać do rana.
Po tych słowach zamknęła drzwi za sobą i Laurence nie usłyszał końca rozmowy. Znowu zasnął. Rankiem nie miał kto go bronić, więc zaraz po tym, jak służąca przyniosła mu śniadanie — nieapetyczny kleik i kordiał — nieznajomy ponownie podjął próbę inwazji na jego pokój, tym razem z większym powodzeniem.
— Proszę mi wybaczyć, że wtargnąłem tu w tak nieobyczajny sposób — rzekł szybko, po czym bez zaproszenia przysunął sobie fotel do łóżka Laurence’a. — Niech mi wolno będzie wyjaśnić tę niecodzienną sytuację. — Przysiadł na skraju fotela. — Nazywam się Hammond, Arthur Hammond. Zostałem oddelegowany z ministerstwa, aby towarzyszyć panu podczas wizyty na chińskim dworze.
Hammond był zaskakująco młodym mężczyzną, może dwudziestoletnim, o zmierzwionych ciemnych włosach i wymizerowanej, ziemistej twarzy, ożywianej wyjątkowo bogatą mimiką. Początkowo mówił urywanymi zdaniami, rozdarty między potrzebą usprawiedliwienia się i wyraźną chęcią przejścia do rzeczy.
— Mam nadzieję, że wybaczy mi pan tę bezpośredniość, ale zostaliśmy zupełnie zaskoczeni, zupełnie, a lord Barham wyznaczył już datę wypłynięcia na dwudziestego trzeciego. Jeśli pan woli, to możemy oczywiście naciskać, żeby ją przełożył…
Tego Laurence pragnął ze wszech miar uniknąć, choć rzeczywiście zdziwiła go nieco bezczelność Hammonda. Powiedział pospiesznie:
— Nie, jestem całkowicie do usług. Nie możemy opóźniać podróży, żeby dopełnić formalności, szczególnie że datę tę przedstawiono już księciu Yongxingowi.
— Ach! I ja tak myślę — odparł Hammond z wyraźną ulgą.
Laurence podejrzewał, patrząc na jego twarz i oceniając jego wiek, że otrzymał on to zadanie tylko ze względu na brak czasu. Lecz Hammond szybko dowiódł, że nie tylko gotowość do natychmiastowego wyjazdu do Chin przemówiła na jego korzyść. Usiadłszy wygodniej, wyciągnął gruby plik papierów, które wypychały jego płaszcz na piersi, i zaczął szybko rozprawiać o szczegółach ich podróży.
Już od samego początku Laurence nic nie rozumiał. Kiedy Hammond spoglądał na dokumenty napisane po chińsku, nieświadomie przechodził na ten język, a kiedy mówił po angielsku, skupiał się głównie na dyplomatycznej misji Macartneya, który odwiedził Chiny czternaście lat temu. Laurence, który awansował wtedy na porucznika i był całkowicie pochłonięty służbą na morzu, ledwo pamiętał, że coś takiego miało miejsce.
Jednak nie od razu przerwał Hammondowi: tamten ani na chwilę nie przestawał mówić, a poza tym jego monolog dodawał otuchy. Hammond przemawiał z pewnością siebie godną człowieka o wiele starszego, z oczywistą znajomością rzeczy, a co ważniejsze, bez cienia nieuprzejmości, którą zazwyczaj okazywali Laurence’owi Barham i ludzie z ministerstwa. Laurence bardzo się cieszył, że może zyskać sprzymierzeńca, więc z ochotą go słuchał, chociaż wiedział o wyprawie tylko to, że okręt Macartneya, Lion, był pierwszą zachodnią jednostką, która przemierzyła Zatokę Zhitao.
— Och — rzucił rozczarowany Hammond, kiedy w końcu uświadomił sobie, że się pomylił co do słuchacza. — No cóż, to chyba nie ma większego znaczenia. Krótko mówiąc, misja zakończyła się klęską. Lord Macartney odmówił złożenia cesarzowi rytualnego ukłonu, więc Chińczycy się obrazili. Nie pozwolili nam założyć tam stałej ambasady i odprowadzili Macartneya nad morze pod eskortą tuzina smoków.
— To pamiętam — rzekł Laurence. Rzeczywiście przypomniał sobie mgliście, jak w pomieszczeniu na broń dyskutował żarliwie o znieważeniu brytyjskiego posła. — Ale przecież ta ceremonia jest dość upokarzająca. Zdaje się, że kazali mu położyć się na podłodze?
— Nie możemy odnosić się z pogardą do cudzoziemskich zwyczajów, kiedy z kapeluszem w dłoni przybywamy do ich kraju — powiedział poważnie Hammond, pochylając się do przodu. — Sam pan widzi, że wywarło to złe skutki. Jestem pewien, że tamta waśń wciąż zatruwa nasze obecne relacje.
Laurence zmarszczył brwi; ten argument trafił mu do przekonania i w dużym stopniu wyjaśnił, dlaczego Yongxing przybył do Anglii już przygotowany na zniewagę.
— Myśli pan, że z powodu tamtego konfliktu podarowali Bonapartemu Niebiańskiego? Po tak długim czasie?
— Będę z panem szczery, kapitanie. Nie mamy najmniejszego pojęcia — odpowiedział Hammond. — Naszą jedyną pociechą przez te czternaście lat — kamieniem węgielnym naszej polityki zagranicznej — była pewność, absolutna pewność, że Chińczycy nie interesowali się Europą bardziej niż my pingwinami. Ale teraz nasze przekonanie zostało zachwiane.
Allegiance był statkiem kolosalnych rozmiarów: długim na ponad czterysta stóp, ale nieproporcjonalnie wąskim poza rozbudowanym smoczym pokładem, który rozpościerał się na przedzie, od fokmasztu do dziobu. Z góry okręt wyglądał dziwnie, jak rozłożony wachlarz, lecz kadłub zwężał się mocno pod smoczym pokładem. Kil wykonano ze stali, nie z wiązu, i pokryto grubą warstwą białej farby dla ochrony przed rdzą, a przez środek kadłuba poprowadzono zawadiacki biały pas. By zyskać stabilność, niezbędną w wypadku sztormów, okręt miał zanurzenie ponad dwudziestu stóp i był zbyt duży, by wpłynąć do samego portu, więc cumowano go zwykle przy wielkich słupach na głębokiej wodzie, a zaopatrzenie dowożono mniejszymi jednostkami: przypominał wtedy wielką damę otoczoną gromadą skrzętnych służących. Nie był to pierwszy transportowiec, którym podróżowali Laurence i Temeraire, lecz pierwszy oceaniczny. Ciasny, przewożący najwyżej trzy smoki i poszerzony zaledwie o kilka desek okręt, który płynął z Gibraltaru do Plymouth, nie mógł się z nim równać.
— Tu jest bardzo przyjemnie. Wygodniej nawet niż na mojej polanie — stwierdził Temeraire.
Ze swojego miejsca, niczym niepodzielny władca, mógł widzieć wszystko, co się dzieje na statku, nikomu nie przeszkadzając, do tego piece kuchni okrętowej znajdowały się bezpośrednio pod smoczym pokładem, co zapewniało ciepło.
— Nie jest ci zimno, Laurence? — zapytał chyba już po raz trzeci, pochylając głowę, by spojrzeć na niego z bliska.
— Nie, ani trochę — odpowiedział krótko Laurence, nieco poirytowany nadopiekuńczością Temeraire’a.
Chociaż migrena ustąpiła wraz z guzem na głowie, ranna noga stawiała większy opór, pulsowała niemal nieustannym bólem i od czasu do czasu odmawiała posłuszeństwa. Na pokład przetransportowano Laurence’a na ławce bosmańskiej, co nadszarpnęło jego poczucie własnych możliwości, a potem umieszczono go w fotelu i opatulonego w koce niczym inwalidę zaniesiono na smoczy pokład, gdzie Temeraire owinął się wokół niego ostrożnie, by go osłonić od wiatru.
Na smoczy pokład prowadziły dwie schodnie, z obu stron fokmasztu, obszar od nich do połowy odległości do grotmasztu należał tradycyjnie do awiatorów, a reszta pokładu aż do grotmasztu była domeną marynarzy. Załoga Temeraire’a zajęła już swoje terytorium, po czym wymownie przesunęła kilkanaście zwiniętych lin poza niewidoczną granicę. Na ich miejscu położono stosy skórzanej uprzęży oraz kosze z pierścieniami i sprzączkami, aby pokazać marynarzom, że awiatorzy nie pozwolą się wykorzystywać. Ci, którzy nie zajmowali się układaniem ekwipunku, ulokowali się wzdłuż granicy i odpoczywali albo udawali, że coś robią. Emily Roland i dwóch innych kadetów gońców, Morgan i Dyer, popisywali się na polecenie chorążych uważających za swój obowiązek bronić praw Korpusu. Z łatwością paradowali po relingu tam i z powrotem, demonstrując odwagę.
Laurence przyglądał im się zamyślony; wciąż nie miał pewności, czy powinien zabierać ze sobą Roland.
— Dlaczego chcesz ją zostawić? Czy coś przeskrobała? — zapytała Jane, kiedy zwrócił się do niej o poradę w tej sprawie, choć trudno mu było wyrazić wprost swoje obawy.
Oczywiście zabranie dziewczyny, mimo młodego wieku, mogło przynieść niejakie korzyści. Kiedy po przejściu matki na emeryturę zostanie kapitanem Ekscidiuma, będzie musiała sprostać wszystkim obowiązkom oficerskim. Rozczulanie się nad nią teraz pozbawi ją możliwości zdobycia doświadczenia i nie wyjdzie jej na dobre.
Mimo wszystko martwił się o Emily. Okręt to nie kryjówka i już zauważył, że wśród załogi, jak zawsze, znajdowali się paskudni, bardzo paskudni ludzie: pijacy, awanturnicy, przestępcy. Czuł się odpowiedzialny za młodą dziewczynę przebywającą wśród takich mężczyzn. Poza tym nie byłby zadowolony, gdyby wydało się tutaj, że w Korpusie służą kobiety.
Nie chciał zmuszać Roland do oszustw i oczywiście nie mógł dawać jej innych obowiązków niż zwykle, ale w głębi duszy liczył na to, że prawda nie wyjdzie na jaw. Roland miała dopiero jedenaście lat i nikt na pierwszy rzut oka nie rozpozna w niej dziewczyny w tych spodniach i krótkiej kurtce; on sam przecież wziął ją kiedyś za chłopca. Niemniej zależało mu na tym, aby awiatorzy pozostawali w dobrych stosunkach z marynarzami, a przynajmniej żeby nie okazywali sobie wrogości, a przy bliższej znajomości trudno będzie nie zauważyć prawdziwej płci Roland.
Na razie wyglądało na to, że prędzej spełnią się jego nadzieje co do niej niż co do ogólnej sytuacji. Marynarze odpowiedzialni za fokmaszt, zajęci załadunkiem okrętu, rozprawiali całkiem głośno o ludziach, którzy mogą sobie siedzieć z założonymi rękami jako pasażerowie. Niektórzy narzekali, że przesunięte liny zostały poplątane, i zabrali się do ich ponownego zwijania, zupełnie niepotrzebnie. Laurence pokręcił głową, zachowując milczenie. Jego ludzie pilnowali tylko swoich spraw, a nie mógł zganić ludzi Rileya, zresztą nic dobrego by z tego nie wyszło.
Jednak Temeraire zauważył, co się dzieje. Prychnął i nastroszył nieco krezę.
— Według mnie liny są w porządku — powiedział. — Załoga przenosiła je bardzo ostrożnie.
— Nieważne, mój drogi. Nigdy nie zaszkodzi przewinąć linę jeszcze raz — rzucił pospiesznie Laurence.
Nie było nic dziwnego w tym, że Temeraire zaczął się troszczyć także o członków załogi; w końcu byli już z nim od wielu miesięcy. Niemniej wybrał nie najlepszy moment: sama obecność smoka niepokoiła marynarzy, a gdyby Temeraire stanął po stronie swojej załogi w ewentualnym konflikcie, zwiększyłoby to tylko napięcie na pokładzie.
— Nie obrażaj się, proszę — dodał Laurence, głaszcząc bok Temeraire’a, by przyciągnąć jego uwagę. — Początek podróży jest bardzo ważny. Chcemy być dobrymi kompanami, więc nie możemy prowokować sporów wśród ludzi.
— Hm, pewnie masz rację — odparł Temeraire, układając się wygodniej. — Ale nie zrobiliśmy nic złego. To niemiłe, że tak narzekają.
— Wkrótce wyruszymy — powiedział Laurence, zmieniając temat. — Zbliża się odpływ i zdaje się, że zniesiono już cały bagaż delegatów.
Allegiance w razie potrzeby mógł zabrać na pokład dziesięć smoków średniej wielkości. Sam Temeraire niespecjalnie obciążył okręt, a powierzchnia magazynowa naprawdę porażała ogromem. Niemniej wyglądało na to, że bagaż Chińczyków przekroczy pojemność statku, co zadziwiło Laurence’a, przyzwyczajonego do podróżowania z jednym kufrem. Ilość bagażu była nieproporcjonalna do liczby członków poselstwa, także zresztą ogromnej.
Z Chin przybyło z piętnastu żołnierzy i aż trzech lekarzy: jeden dla księcia, jeden dla dwóch pozostałych posłów i jeden dla reszty świty, a każdy miał asystentów. Oprócz nich i tłumacza przybyło dwóch kucharzy z pomocnikami, z tuzin służących i tyle samo ludzi na pozór nie pełniących żadnej funkcji, między innymi osobnik, którego przedstawiono jako poetę, choć Laurence podejrzewał, że doszło do błędu w tłumaczeniu: zapewne ten mężczyzna był kimś w rodzaju urzędnika.
Sama książęca garderoba wypełniała mniej więcej dwadzieścia skrzyń, bogato rzeźbionych i wyposażonych w złote zamki i zawiasy; bosman musiał rozdać sporo razów, gdy co bardziej przedsiębiorczy marynarze próbowali podważyć wieka. Załadowano też niezliczone torby wypełnione żywnością, mocno już sponiewierane, jako że wcześniej odbyły drogę z Chin. Ogromny, osiemdziesięciofuntowy worek z ryżem rozdarł się nad pokładem ku ogólnej uciesze unoszących się nad statkiem mew, tak więc później kontynuujący pracę marynarze musieli co parę minut odpędzać gromady rozgorączkowanych ptaków.
Już podczas zaokrętowania zrobiono awanturę. Ludzie Yongxinga zażądali kładki prowadzącej w dół na okręt — co było zupełnie niemożliwe, nawet gdyby Allegiance mógł podpłynąć tak blisko nabrzeża, żeby dało się ją przerzucić, z powodu wysokości jego pokładów. Biedny Hammond przez prawie godzinę próbował ich przekonać, że wciąganie na pokład nie jest ani hańbiące, ani niebezpieczne dla pasażera, i co chwilę bez słowa wskazywał na sam transportowiec.
Wreszcie zdesperowany zwrócił się do Laurence’a:
— Kapitanie, czy morze jest bardzo wzburzone?
Pytanie było absurdalne, bo fale nie przekraczały pięciu stóp wysokości, chociaż przy silniejszych porywach czekająca łódź szarpała czasem cumy, ale nawet przecząca odpowiedź zaskoczonego Laurence’a nie zadowoliła członków świty księcia. Wydawało się, że nigdy nie wejdą na pokład, lecz w końcu sam Yongxing znudził się czekaniem i wynurzył się z zasłoniętej lektyki, po czym wsiadł do łodzi, ignorując okrzyki zaniepokojonych służących i pośpiesznie podsuwane dłonie marynarzy.
Chińscy pasażerowie, którzy musieli czekać na drugą łódź, wkraczali właśnie na pokład od strony sterburty, witani przez wachtę złożoną z żołnierzy Królewskiej Piechoty Morskiej w jasnoczerwonych kurtkach i białych spodniach oraz co bardziej szacownie wyglądających marynarzy w niebieskich kurtkach.
Sun Kai, młodszy z posłów, zeskoczył lekko z ławki bosmańskiej i stał przez chwilę, rozglądając się w zamyśleniu po zatłoczonym pokładzie. Laurence pomyślał, że może nie podoba mu się zgiełk i zamęt, lecz potem doszedł do wniosku, że Chińczyk próbuje po prostu wyczuć grunt pod nogami: Sun Kai zrobił ostrożnie kilka kroków w przód i w tył, potem jeszcze kilka następnych, już pewniej, po czym przemaszerował zupełnie swobodnie po schodni z rękoma złożonymi za plecami, studiując labirynt olinowania i usiłując prześledzić drogę poszczególnych lin od początku do końca.
Niezmiernie uradowało to obecnych marynarzy, którzy mogli się przynajmniej bezkarnie pogapić. Książę Yongxing ich rozczarował, bo zniknął niemal od razu w prywatnej kwaterze, którą urządzono dla niego na rufie. Sun Kai, wysoki i odpowiednio niewzruszony mężczyzna z długim, czarnym warkoczem i wysoko wygolonym czołem, ubrany w piękną niebieską szatę zdobioną czerwonym i pomarańczowym haftem, był niemal tak samo efektowny, ale najwyraźniej nie spieszył się do swojej kabiny.
Chwilę później marynarze mieli jeszcze większy ubaw. W dole rozległy się krzyki i Sun Kai podskoczył do burty. Laurence podniósł się i zobaczył, że Hammond także do niej podbiega, blady i przerażony: ktoś głośno rozchlapywał wodę. Ale wkrótce potem nad burtą pojawił się wreszcie starszy poseł, ociekający wodą od pasa w dół. Pomimo swojej przygody siwobrody starzec zszedł na pokład, rycząc dobrodusznym śmiechem. Machnął ręką, ignorując przeprosiny Hammonda, po czym poklepał się po wydatnym brzuchu z żałosną miną i oddalił w towarzystwie Sun Kaia.
— Niewiele brakowało — zauważył Laurence i znowu rozparł się w fotelu. — Gdyby wpadł cały do wody, ta szata w jednej chwili ściągnęłaby go w dół.
— Szkoda, że wszyscy nie wpadli — mruknął Temeraire, cicho jak na dwudziestotonowego smoka, a więc tak naprawdę wcale nie cicho.
Na pokładzie rozległ się chichot, a Hammond rozejrzał się niespokojnie.
Reszta świty została wciągnięta na pokład już bez wypadków i upakowana w kajutach równie szybko jak ich bagaże. Hammond wyraźnie się uspokoił, gdy cała operacja dobiegła końca, otarł pot z czoła wierzchem dłoni, choć wiał przenikliwy lodowaty wiatr, i przysiadł na szafce, ku utrapieniu załogi. Dopóki tam sterczał, nie mogli wciągnąć łodzi na pokład, a nie śmieli go po prostu przepędzić, jako że był pasażerem i posłem.
Wiedziony współczuciem dla nich, Laurence odszukał wzrokiem swoich gońców: Roland, Morgan i Dyer, którym kazano zachować spokój i nie plątać się pod nogami, siedzieli na brzegu pokładu dla smoków, majtając nogami.
— Morgan — powiedział Laurence. Ciemnowłosy chłopiec wstał niezgrabnie i podszedł do niego. — Idź do pana Hammonda i powiedz, że zapraszam go do siebie, jeśli nie ma nic przeciwko temu.
Hammond ucieszył się i od razu przyszedł na smoczy pokład. Nawet nie zauważył, że marynarze natychmiast zaczęli przygotowywać się do podniesienia łodzi.
— Dziękuję, to bardzo miło z pana strony — powiedział i zajął miejsce na skrzyni, którą Morgan i Roland przysunęli dla niego, a jeszcze bardziej się rozpromienił, gdy został poczęstowany szklaneczką brandy. — Nie mam pojęcia, co bym począł, gdyby Liu Bao utonął.
— Tak się nazywa? — zapytał Laurence. Ze spotkania w Admiralicji zapamiętał tylko chrapanie starszego posła. — Z pewnością byłby to niepomyślny początek naszej podróży, ale przecież Yongxing nie mógłby pana winić za nieszczęśliwy wypadek.
— Ach, myli się pan — odparł Hammond. — Jest księciem, więc może obwinić każdego według własnej woli.
Laurence chciałby to uznać za żart, lecz Hammond wypowiedział te słowa z posępną, poważną miną. Po wypiciu większości brandy w — jak stwierdził Laurence mimo ich krótkiej znajomości — nietypowym dla niego milczeniu — młodzieniec dodał niespodziewanie:
— Proszę mi wybaczyć… muszę wspomnieć, że takie komentarze mogą się okazać bardzo szkodliwe… skutki nieopatrznej zniewagi…
Dopiero po chwili Laurence zorientował się, że Hammond mówi o niedawnych słowach Temeraire’a. Smok był szybszy i odpowiedział za siebie:
— Nie dbam o to, czy mnie lubią — rzucił. — Może dadzą mi spokój i nie będę musiał zostawać w Chinach. — Myśl ta wyraźnie go ożywiła i napełniła entuzjazmem. — Czy gdybym był dla nich bardzo nieprzyjemny, toby sobie odpłynęli, jak myślisz? — zapytał. — Laurence, jak można by ich najbardziej obrazić?
Hammond miał taką minę, jakby zobaczył otwartą puszkę Pandory, z której wypełzły na świat okropieństwa. Laurence miał ochotę się roześmiać, ale ze współczucia się powstrzymał. Hammond był młodym dyplomatą i bez wątpienia wiedział, że pomimo talentów, brakuje mu doświadczenia. Mimo woli zachowywał nadmierną ostrożność.
— Nie, mój drogi, to nie jest dobry pomysł — rzekł Laurence. — Oskarżyliby nas pewnie o to, że nauczyliśmy cię złych manier, i tym bardziej próbowali cię zatrzymać.
— Och. — Niepocieszony Temeraire opuścił łeb na przednie łapy. — No cóż, nie przejmuję się wyjazdem, jedynie tym, że wszyscy będą walczyć beze mnie — rzucił zrezygnowany. — Ale podróż może być interesująca. Chętnie zobaczę Chiny, chociaż znowu będą próbowali odebrać mi Laurence’a, na pewno, a ja na to nie pozwolę.
Hammond rozważnie nie podjął tego tematu, tylko powiedział pospiesznie:
— Ile czasu zabiera ten załadunek — chyba więcej niż zwykle? Wyliczyłem, że do południa będziemy w połowie kanału, tymczasem nawet nie wyruszyliśmy.
— Właśnie skończyli — rzekł Laurence.
Ostatnia ogromna skrzynia została opuszczona w ręce oczekujących marynarzy, którzy byli tak zmęczeni, jakby przyjęli na pokład dziesięć smoków, a nie jednego arystokratę ze świtą, i do tego spóźnieni już dobre pół godziny na obiad.
Kiedy skrzynia znikła pod pokładem, kapitan Riley zszedł z rufy i zbliżył się do nich. Zdjął kapelusz, by otrzeć pot z czoła.
— Nie mam pojęcia, jak dostali się do Anglii. Chyba nie transportowcem?
— Nie, bo z pewnością byśmy nim popłynęli — rzekł Laurence. Nie zastanawiał się wcześniej nad tym i dopiero teraz uświadomił sobie, że nie wie, w jaki sposób Chińczycy odbyli tę podróż. — Może przybyli lądem.
Hammond milczał ze zmarszczonymi brwiami, najwyraźniej o czymś rozmyślając.
— To musi być bardzo ciekawa podróż, tyle różnych miejsc do odwiedzenia — zauważył Temeraire. — Nie żebym narzekał, że podróżujemy morzem, wcale nie — dodał pospiesznie, zerkając z niepokojem na Rileya, żeby sprawdzić, czy go nie obraził. — A morzem będzie dużo szybciej?
— Nie, bynajmniej — odparł Laurence. — Słyszałem o kurierze, który dotarł z Londynu do Bombaju w dwa miesiące, a my dotrzemy do Kantonu w siedem miesięcy, jak nam dopisze szczęście. Ale ląd nie jest bezpieczny: niestety, drogę blokuje Francja, poza tym trzeba strzec się licznych bandytów oraz pokonać góry i pustynię Takla Makan.
— Ja stawiałbym na co najmniej osiem miesięcy — powiedział Riley. — Jeśli uda nam się popłynąć z prędkością sześciu węzłów przy pomyślnym wietrze, to będzie lepiej, niż mógłbym się spodziewać, sądząc po zapiskach w dzienniku pokładowym.
Marynarze uwijali się, by przygotować wszystko do podniesienia kotwicy i postawienia żagli; fale odpływu rozbijały się o burtę od strony nawietrznej.
— Zobaczymy. Laurence, muszę spędzić noc na pokładzie, żeby sprawdzić możliwości okrętu, ale mam nadzieję, że jutro zjemy razem kolację? Oczywiście zapraszam też pana, panie Hammond.
— Kapitanie — odezwał się Hammond — nie wiem, jakie panują zwyczaje na statku… proszę o wyrozumiałość. Czy można by zaprosić członków delegacji?
— Dlaczego… — zaczął zdumiony Riley, a Laurence nie mógł go za to winić. Zapraszanie gości na kolację urządzaną przez kogoś innego to już była przesada. Riley jednak się opanował i odpowiedział bardziej uprzejmym tonem: — Bez wątpienia to książę Yongxing pierwszy powinien wystąpić z podobnym zaproszeniem.
— Przy obecnych stosunkach prędzej dotrzemy do Kantonu, niż to nastąpi — rzekł Hammond. — Nie, my musimy ich zachęcić.
Riley próbował się bronić, lecz Hammond uparł się i dzięki zręcznym perswazjom i ignorowaniu aluzji nie dał za wygraną. Riley opierałby się pewnie dłużej, lecz marynarze z niecierpliwością czekali na rozkaz podniesienia kotwicy, jako że zaczął się odpływ, i Hammond powiedział na koniec:
— Dziękuję za zrozumienie, a teraz proszę mi wybaczyć, panowie. Na lądzie radzę sobie nieźle z ich pismem, lecz na pokładzie z pewnością dłużej będę kreślił stosowne zaproszenie.
Wstał i oddalił się, zanim Riley zdążył wycofać się z przyrzeczenia, którego tak naprawdę nie złożył.
— No cóż — rzekł ponuro Riley — zanim ich zaprosi, wyprowadzę nas w morze najdalej jak to możliwe. Jeśli się wściekną, to przynajmniej będę mógł uczciwie powiedzieć, że przy tym wietrze nie możemy zawrócić do portu, żeby mnie wykopali na ląd. Może się uspokoją, zanim dotrzemy do Madery.
Zajął się wydawaniem rozkazów. Chwilę później jego ludzie pracowali przy kabestanie czterokrotnie wyższym od normalnego, ich postękiwania i okrzyki towarzyszyły wznoszeniu się kotwicy na linie. Mała kotwica pomocnicza Allegiance dorównywała wielkością głównym kotwicom innych okrętów, a rozstaw jej łap przewyższał wysokość człowieka.
Ku zadowoleniu załogi Riley nie kazał podholować statku; kilku ludzi odepchnęło okręt żelaznymi drągami, a i to nie trwało długo, ponieważ wiatr wiał z północnego wschodu, z prawej burty i razem z falami odpływu wyniósł Allegiance z portu. Początkowo płynęli tylko pod marsami, lecz gdy opuścili kotwicowisko, Riley nakazał rozwinąć bramsle i najniższe żagle, i mimo pesymistycznych prognoz pruli wodę z przyzwoitą prędkością: z tak długim i głębokim kilem nie dryfowali zbytnio, lecz popłynęli prosto kanałem.
Temeraire odwrócił łeb do przodu, by poczuć podmuch wiatru; przypominał figurę dziobową wikińskiego drakkara. Laurence uśmiechnął się na tę myśl. Temeraire spojrzał na niego i trącił go czule.
— Poczytasz mi? — zapytał z nadzieją w głosie. — Za kilka godzin się ściemni.
— Z przyjemnością — powiedział Laurence i usiadł, rozglądając się za którymś ze swoich gońców. — Morgan — zawołał — bądź tak dobry i przynieś z mojej kajuty książkę Gibbona, która leży na wierzchu w moim kufrze, drugi tom.
Przed wypłynięciem zamieniono pospiesznie ogromną kajutę admiralską w coś w rodzaju luksusowego apartamentu dla księcia Yongxinga, a kajutę kapitańską pod pokładem rufowym przedzielono na dwie części, by umieścić w nich obu starszych posłów. W przylegających mniejszych pomieszczeniach ulokowano licznych strażników i służących, wskutek czego trzeba było przekwaterować nie tylko samego Rileya, lecz także pierwszego oficera, lorda Purbecka, lekarza i kilku innych oficerów. Na szczęście kajuty na dziobie okrętu, przeznaczone zwykle dla starszych rangą awiatorów, były prawie puste, jako że na pokładzie przebywał tylko jeden smok, tak więc miejsca było pod dostatkiem. Na dodatek okrętowi cieśle zdemontowali przegrody części kabin, tworząc dużą jadalnię.
Zbyt dużą, sprzeciwił się Hammond.
— Nie możemy mieć większego pomieszczenia niż książę — wyjaśnił, więc przesunięto ścianki o dobre sześć stóp do przodu, tak że pozostało niewiele miejsca wokół stłoczonych stołów.
Riley otrzymał niemal tak duże pryzowe za przechwycenie jaja z Temeraire’em jak Laurence, więc mógł sobie pozwolić na wykwintną i bogatą kuchnię. Z tej okazji trzeba było zgromadzić wszystkie dostępne na pokładzie meble. Gdy tylko Riley otrząsnął się z szoku na wieść o tym, że zaproszenie zostało przyjęte, zaprosił wszystkich starszych rangą oficerów, poruczników Laurence’a i innych ludzi, po których można się było spodziewać, że wezmą udział w cywilizowanej dyskusji.
— Książę Yongxing nie przyjdzie — oświadczył Hammond — a pozostali znają tylko kilka słów po angielsku. Z wyjątkiem tłumacza.
— W takim razie sami powinniśmy robić wrzawę, żeby nie siedzieć w ponurej ciszy — rzekł Riley.
Niestety, te nadzieje się nie spełniły: gdy tylko przybyli goście, w kajucie zapadła grobowa cisza i wydawało się, że tak już pozostanie do końca posiłku. Chińczycy przybyli ze swoim tłumaczem, lecz żaden z nich się nie odezwał. Starszy poseł, Liu Bao, także się nie pojawił, więc Sun Kai był najstarszym rangą reprezentantem Chińczyków; lecz nawet on ograniczył się tylko do zdawkowego, oficjalnego pozdrowienia, a potem milczał z godnością, choć uważnie wpatrywał się w grubą, pomalowaną w żółte pasy kolumnę fokmasztu, przechodzącego przez sufit i środek stołu, a w pewnym momencie zerknął nawet pod obrus, aby się upewnić, że maszt schodzi dalej pod pokład.
Riley przeznaczył dla Chińczyków prawą część głównego stołu i kazał marynarzom zaprowadzić ich na miejsca, lecz oni nie usiedli, wprawiając w konsternację Brytyjczyków, którzy już zaczęli opadać na krzesła i teraz próbowali zastygnąć w powietrzu. Zdumiony Riley poprosił Chińczyków, żeby zajęli miejsca, ale musiał powtórzyć to kilkakrotnie, zanim wreszcie usiedli. Ten mało obiecujący początek nie zachęcił nikogo do rozmowy.
Oficerowie skupili się na posiłku, lecz nawet ten pozór dobrych manier nie potrwał zbyt długo. Chińczycy nie używali sztućców i jedli lakierowanymi pałeczkami, które przynieśli ze sobą. Wkładali jedzenie do ust, trzymając obie pałeczki w jednej ręce, co tak zafascynowało Brytyjczyków, że gapili się na nich bezczelnie, podziwiając ich manewry przy kolejnych daniach. Gdy przyniesiono pieczoną baraninę, Chińczycy spojrzeli niepewnie na duże plastry wykrojone z udźca, lecz po chwili jeden z młodszych delegatów zrolował kawałek pałeczkami, podniósł go i zjadł w trzech kęsach, dając przykład towarzyszom.
Potem Tripp, najmłodszy midszypmen Rileya, pulchny i szpetny dwunastolatek, który trafił na pokład dzięki trzem głosom, jakie jego rodzina miała w Parlamencie, i został zaproszony na kolację bardziej w celach edukacyjnych niż towarzyskich, spróbował ukradkiem naśladować styl jedzenia gości, używając odwróconych sztućców w charakterze pałeczek, lecz nie odniósł specjalnego sukcesu, poza tym, że pobrudził sobie czyste spodnie. Siedział zbyt daleko, żeby go zgromić spojrzeniem, a jego bezpośredni sąsiedzi byli zbyt zajęci gapieniem się na gości, żeby to zauważyć.
Sun Kai zajmował honorowe miejsce obok Rileya i ten, aby odwrócić uwagę od popisów chłopca, wzniósł niepewnie kieliszek, zerkając kątem oka na Hammonda, i powiedział:
— Pańskie zdrowie, sir.
Hammond przetłumaczył szybko jego słowa, a wtedy Sun Kai skinął głową, uniósł swój kieliszek i wypił odrobinę: była to mocna madera wzmocniona brandy, trunek, który mógł przetrwać na wzburzonym morzu. Przez chwilę wydawało się, że może to uratować kolację: pozostali oficerowie poniewczasie przypomnieli sobie o obowiązku dżentelmenów i zaczęli wznosić kieliszki w stronę gości. Ta pantomima była całkowicie zrozumiała bez pośrednictwa tłumaczy i znacznie ociepliła atmosferę. Kiedy zgromadzeni zaczęli wymieniać uśmiechy i uprzejmie kiwać do siebie nawzajem głowami, Laurence usłyszał ciche słyszalne westchnienie ulgi siedzącego obok Hammonda, który dopiero teraz sięgnął po jedzenie.
Laurence wiedział, że sam nie stanął na wysokości zadania. Jego kolano wbiło się w kozioł stołu, co uniemożliwiało wyprostowanie bolącej nogi, i choć pił bardzo oszczędnie, kręciło mu się w głowie. Liczył tylko na to, że nie przysporzy kłopotów, i postanowił, że przeprosi Rileya po posiłku za swoją bierność.
Trzeci oficer Rileya, Franks, przesiedział trzy pierwsze toasty jak kołek, w niegrzecznym milczeniu, podnosząc kieliszek z głupawym uśmiechem na ustach, lecz w końcu odpowiednia ilość wypitego trunku rozwiązała mu język. Jako chłopiec służył na statku kursującym do Indii Wschodnich, jeszcze podczas pokoju, i najwyraźniej nauczył się kilku słów po chińsku. Teraz postanowił posłużyć się tymi mniej obscenicznymi w rozmowie z siedzącym naprzeciwko jegomościem, ogolonym na łyso młodzieńcem o nazwisku Ye Bing, którego chudą postać maskowała wspaniała szata. Ye Bing rozpromienił się i w odpowiedzi wykorzystał parę znanych mu angielskich słów.
— Bardzo… świetny… — rzekł i umilkł, nie potrafiąc dokończyć komplementu. Kręcił głową, gdy Franks podpowiadał mu kolejne możliwe słowa: „wiatr”, „wieczór”, „kolacja”. Wreszcie Ye Bing zwrócił się do tłumacza, a ten powiedział w jego imieniu:
— Moje uznanie dla okrętu: bardzo zręcznie wykonany.
Taka pochwała przypadłaby do gustu każdemu marynarzowi. Riley, który usłyszał te słowa, przerwał dwujęzyczną rozmowę z Hammondem i Sun Kaiem na temat ich kursu, i zawołał do tłumacza:
— Proszę podziękować temu panu za tak miłe słowa. I proszę powiedzieć, że mam nadzieję, iż będzie wam wygodnie.
Ye Bing skłonił się i odpowiedział przez tłumacza:
— Dziękuję. Już jest o wiele lepiej niż podczas podróży do Anglii. Potrzebowaliśmy czterech statków, żeby się zabrać, a jeden okazał się okropnie wolny.
— Kapitanie Riley, domyślam się, że opłynął pan już Przylądek Dobrej Nadziei? — wtrącił niegrzecznie Hammond, a zaskoczony Laurence zerknął na niego.
Riley był równie zdziwiony, ale uprzejmie się odwrócił, by mu odpowiedzieć. Wstawiony Franks, który spędził ostatnie dwa dni w cuchnącej ładowni, pilnując załadunku bagażów, zapytał kpiąco:
— Tylko czterech? Dziwne, że nie sześciu. Musieliście być upakowani jak sardynki.
Ye Bing przytaknął i wyjaśnił:
— Statki były małe jak na tak długą podróż, lecz w służbie cesarza wszelkie niewygody są radością, a tak czy owak, były to największe wasze statki, jakie znajdowały się wówczas w Kantonie.
— Ach, więc wynajęliście statki Kompanii Wschodnioindyjskiej? — zapytał Macready, porucznik piechoty morskiej, żylasty chudzielec w okularach, zupełnie nie pasujących do jego poznaczonej bliznami twarzy.
Nie zadał tego pytania złośliwie, ale z wyraźną wyższością, dostrzegalną też w uśmiechach pozostałych oficerów. Chodziło o to, że Francuzi potrafią budować okręty, lecz nie potrafią na nich pływać; że Hiszpanie są porywczy i niezdyscyplinowani; że Chińczycy nie mają liczącej się floty. Zawsze miło było usłyszeć potwierdzenie tych jakże często powtarzanych opinii.
— Cztery statki z Kantonu i wypakowaliście ich ładownie bagażami zamiast jedwabiem i porcelaną. No, no, nieźle musieli sobie za to policzyć — dodał Franks.
— Dziwne rzeczy mówisz — odparł Ye Bing. — Chociaż podróżowaliśmy chronieni pieczęcią cesarza, jeden z kapitanów rzeczywiście zażądał opłaty, a potem próbował nawet odpłynąć bez pozwolenia. Pewnie jakiś zły duch go opętał i zmusił do tak wariackiego zachowania. Ale zdaje się, że przedstawiciele Kompanii zdołali znaleźć lekarza, który go wyleczył, i pozwolono mu złożyć przeprosiny.
Franks wybałuszył na niego oczy.
— W takim razie dlaczego was zabrali, skoro nie zapłaciliście?
Ye Bing też wytrzeszczył oczy, równie zaskoczony.
— Skonfiskowaliśmy statki na mocy cesarskiego edyktu. A co innego można było zrobić?
Wzruszył ramionami, jakby uznał, że temat został wyczerpany, i znowu skupił uwagę na talerzu. Wydawało się, że ten fakt jest dla niego mniej ważny od placków z konfiturami, które kucharz Rileya przygotował na ostatnie danie.
Laurence gwałtownie odłożył nóż i widelec. Od samego początku nie miał apetytu, lecz teraz całkiem stracił ochotę na jedzenie. Nie mógł uwierzyć, że Chińczyk z taką obojętnością mówi o przejęciu brytyjskich statków i brytyjskiej własności — o zmuszeniu brytyjskich marynarzy do służby dla obcej korony. Przez chwilę myślał, że źle to zrozumiał: przecież o takim wydarzeniu trąbiłyby wszystkie gazety w kraju, a rząd z pewnością złożyłby oficjalny protest. Potem spojrzał na Hammonda: dyplomata był blady i zatrwożony, lecz wcale nie zdziwiony. Resztki wątpliwości rozwiały się, gdy Laurence przypomniał sobie żałosne zachowanie Barhama, to bez mała płaszczenie się przed Chińczykami, a także podejmowane przez Hammonda próby zmiany tematu rozmowy.
Pozostali Anglicy pojęli to niemal równie szybko, szeptem przekazując tę wiadomość wzdłuż stołu. Riley, który udzielał właśnie odpowiedzi Hammondowi, nagle umilkł, choć dyplomata szybko znowu go zaindagował:
— Ciężko się tam żeglowało? Mam nadzieję, że nie musimy obawiać się złej pogody…
Spóźnił się. Zapadła cisza i słychać było tylko młodego Trippa, który głośno przeżuwał jedzenie.
Garnett, oficer nawigacyjny, szturchnął chłopaka łokciem i nawet ten odgłos ucichł. Sun Kai odstawił kieliszek i spojrzał ze zmarszczonymi brwiami wzdłuż stołu. Wyczuł zmianę atmosfery, ciszę przed burzą. Wypili już sporo, mimo iż kolacja jeszcze się nie skończyła, i wielu młodych oficerów siedziało teraz z twarzami czerwonymi z gniewu i upokorzenia. Wielu oficerów floty, którzy nie mieli przydziału w okresie pokoju, służyło na statkach Kompanii Wschodnioindyjskiej; silne więzy łączyły Królewską Marynarkę Wojenną i jej flotę handlową, więc zniewaga była dotkliwa.
Zaniepokojony tłumacz odsunął się nieco, lecz większość Chińczyków jeszcze niczego nie zauważyła. Jeden z nich roześmiał się głośno z uwagi poczynionej przez sąsiada: śmiech dziwnie zabrzmiał w kajucie.
— Na Boga — powiedział niespodziewanie Franks, całkiem głośno. — Mam ochotę…
Jego towarzysze chwycili go szybko za ramiona i przycisnęli do krzesła, zerkając niespokojnie w kierunku starszych oficerów, lecz już rozległy się inne szepty. Ktoś mówił:
— …siedzą przy naszym stole!
Inni przytakiwali mu z wściekłością; w każdej chwili mógł nastąpić wybuch, który miałby katastrofalne skutki. Hammond próbował coś powiedzieć, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi.
— Kapitanie Riley — odezwał się Laurence, ostro i wyjątkowo głośno, by uciszyć gniewne szepty — czy będzie pan tak dobry i przedstawi nam trasę podróży? Zdaje się, że pan Granby był ciekaw, jak będziemy płynąć.
Granby, który z pobladłą twarzą siedział kilka krzeseł dalej, drgnął i powiedział po chwili:
— Rzeczywiście, jestem ciekaw. Byłbym bardzo wdzięczny, sir. — Skinął Rileyowi głową.
— Oczywiście — odparł Riley, nieco sztywno. Wychylił się do szafki stojącej za jego plecami, w której trzymał mapy. Rozłożył jedną z nich na stole i zaczął pokazywać kurs, mówiąc trochę głośniej niż zazwyczaj: — Po opuszczeniu kanału będziemy musieli opłynąć Francję i Hiszpanię, a potem ruszymy możliwie najbliżej linii wybrzeża Afryki. Dotrzemy do przylądka na początku pory deszczowej, za tydzień albo trzy, zależnie od prędkości, stamtąd zaś popłyniemy z wiatrem aż na Morze Południowochińskie.
Ponura cisza została rozproszona i stopniowo powrócono do niemrawych obowiązkowych rozmów. Tyle że teraz nikt nie odezwał się ani słowem do Chińczyków, z wyjątkiem Hammonda, który próbował zagadywać Sun Kai, lecz szybko zamilkł, zgromiony ganiącymi spojrzeniami. Riley poprosił, aby podano pudding, co oznaczało przedwczesny koniec katastrofalnej kolacji.
Za każdym krzesłem oficera stał usługujący mu żołnierz piechoty morskiej albo marynarz, i teraz wszyscy oni rozmawiali szeptem ze sobą. Zanim Laurence zdołał wygramolić się na pokład, opierając się bardziej na sile ramion niż nóg, tamci zdążyli już wyjść, a wieści rozeszły się po całym pokładzie, i nawet awiatorzy dyskutowali przez umowne granice z marynarzami.
Hammond wyszedł na pokład i spojrzał na grupki spiętych ludzi, przygryzając wargi. Jego twarz, ściągnięta niepokojem, wydawała się teraz dziwnie stara i wydłużona. Laurence nie współczuł mu, był jedynie oburzony: bez wątpienia Hammond rozmyślnie próbował ukryć ten haniebny fakt.
Riley pojawił się u jego boku z filiżanką kawy, której wcale nie pił, zagotowanej albo wręcz przypalonej, jak można było wnosić po zapachu.
— Panie Hammond — powiedział bardzo cicho, lecz z większą stanowczością niż prezentowana kiedykolwiek wcześniej podczas znajomości z Laurence’em, który głównie znał go jako podwładnego, ze stanowczością, która na dobre zastąpiła typową dla niego równowagę i pogodę ducha — proszę przekazać Kitajcom, że bezwzględnie mają pozostać w kajutach. Nie obchodzi mnie, jakiej wymówki pan użyje, ale nie ręczę za ich życie, jeśli pojawią się na pokładzie. Kapitanie — zwrócił się do Laurence’a — proszę natychmiast nakazać ludziom udać się na spoczynek. Nie podoba mi się ten nastrój.
— Dobrze — odpowiedział Laurence ze zrozumieniem. Tak wzburzeni ludzie mogą uciec się do przemocy, a stąd był już tylko krok do buntu; pierwotny powód niezadowolenia niekoniecznie miałby dla nich jakieś znaczenie. Skinął na Granby’ego. — John odeślij naszych na dół i każ oficerom ich uciszyć. Nie chcemy żadnych rozrób.
Granby kiwnął głową.
— Na Boga, mimo to… — odezwał się z gniewem, lecz umilkł, gdy Laurence potrząsnął głową, i odszedł.
Awiatorzy rozeszli się i udali spokojnie na dół. Ich przykład musiał podziałać zachęcająco, bo marynarze nie próbowali protestować, kiedy otrzymali podobny rozkaz. Poza tym dobrze wiedzieli, że w tej sprawie oficerowie są po ich stronie: każde serce przepełniał gniew, łączyło ich to samo odczucie, dlatego rozległy się tylko słabe pomruki, kiedy lord Purbeck, pierwszy oficer, wyszedł na pokład i polecił im zejść na dół z charakterystycznym dla siebie afektowanym akcentem:
— Ruszaj już, Jenkins. Ty też, Harvey.
Temeraire czekał na smoczym pokładzie z uniesioną wysoko głową i roziskrzonymi oczami: podsłuchał co nieco i teraz rozpierała go ciekawość. Kiedy już się dowiedział wszystkiego, prychnął i powiedział:
— Powinni byli zostać w domu, skoro nie mogli przypłynąć na własnych statkach.
Jednakże nie był oburzony ani śmiertelnie obrażony, po prostu czuł niechęć do Chińczyków; podobnie jak większość smoków, nie przejmował się zbytnio kwestią własności, jeśli oczywiście nie chodziło o należące do niego klejnoty: nawet podczas tej rozmowy czyścił ogromny, ozdobiony szafirami wisior, który dostał od Laurence’a i którego nie zdejmował poza takimi właśnie chwilami.
— To obraza dla Korony — rzekł Laurence, nerwowo pocierając dłonią nogę, poirytowany bólem; miał ochotę pospacerować po pokładzie. Hammond stał przy relingu tylnego pokładu i palił cygaro; kiedy się zaciągał, żar oświetlał jego bladą, lśniącą od potu twarz. Laurence z goryczą spojrzał na niego przez prawie pusty pokład. — Jestem zdumiony, że i on, i Barham, zignorowali taką zniewagę i nie narobili szumu: to się nie mieści w głowie.
Temeraire zamrugał.
— Myślałem, że za wszelką cenę powinniśmy unikać wojny z Chinami — zauważył rozsądnie, bo wszyscy, nawet sam Laurence, wpajali mu to od wielu tygodni.
— Już bym się prędzej ułożył z Bonapartem, gdyby trzeba było wybrać mniejsze zło — powiedział Laurence, wciąż zbyt wściekły, żeby myśleć logicznie. — Przynajmniej przyzwoicie wypowiedział nam wojnę, zanim zaczął brać do niewoli naszych obywateli, tymczasem ci tutaj rzucają nam bezceremonialnie obelgi w twarz, jakbyśmy nie śmieli na nie odpowiedzieć. No, ale w końcu rząd dał im powody, żeby tak myśleli: banda parszywych psów z podkulonymi ogonami. I pomyśleć — dodał z wściekłością — że ten kundel próbował mnie namówić, żebym się przed nimi płaszczył, wiedząc, że doszło do czegoś takiego…
Temeraire prychnął, zdumiony jego gwałtownością, i trącił go delikatnie pyskiem.
— Nie złość się tak, proszę. Nie wyjdzie ci to na dobre.
Laurence pokręcił głową, ale nie na znak niezgody, i zamilkł, opierając się o Temeraire’a. Rzeczywiście niedobrze było dawać upust złości, ponieważ ludzie, którzy jeszcze zostali na pokładzie, mogli go usłyszeć i uznać to za zachętę do podjęcia nieprzemyślanych działań, a on nie chciał niepokoić Temeraire’a. Nagle wszystko wydało mu się zupełnie jasne: po zignorowaniu takiej zniewagi rząd nie zaprotestowałby przeciwko oddaniu jednego smoka; całe ministerstwo chętnie by się go pozbyło, żeby nie przypominał o tej nieprzyjemnej sprawie, i zadbało o to, by wszystko zatuszowano.
Pogładził bok Temeraire’a.
— Zostaniesz trochę ze mną? — zachęcił go Temeraire. — Lepiej usiądź wygodnie i odpocznij, zamiast się irytować.
Laurence rzeczywiście nie miał ochoty się z nim rozstawać. To ciekawe, jak szybko się uspokoił, czując pod palcami rytmiczne bicie smoczego serca. Wiatr był dość słaby i nie można było odesłać całej wachty pod pokład; dodatkowy oficer z pewnością mógłby się tu przydać.
— Tak, zostanę z tobą. Nie chcę zostawiać Rileya samego, gdy wszyscy są w tak paskudnym nastroju — powiedział i pokuśtykał po koce.
Z północnego wschodu wiał coraz silniejszy, bardzo zimny wiatr; Laurence obudził się z płytkiego snu i spojrzał na gwiazdy: minęło zaledwie kilka godzin. Owinął się szczelniej kocami, przytulony do boku Temeraire’a, starając się nie myśleć o bolącej nodze. Na pokładzie panowała dziwna cisza. Pod surowym spojrzeniem Rileya zamilkły prawie wszystkie rozmowy, choć od czasu do czasu Laurence słyszał dochodzące z góry zduszone szepty. Nie świecił księżyc, a jedynym źródłem światła było kilka latarni.
— Zimno ci — odezwał się nieoczekiwanie Temeraire. Laurence odwrócił się i ujrzał jego ogromne, ciemnoniebieskie oczy. — Idź do kajuty, Laurence; musisz wyzdrowieć. Nie pozwolę nikomu skrzywdzić Rileya. Albo Chińczyków, jeśli tak sobie życzył — dodał, choć bez entuzjazmu.
Laurence skinął powoli głową i dźwignął się na nogi. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, przynajmniej na razie, nie było sensu sterczeć na pokładzie.
— Jest ci wygodnie?
— Tak. Dzięki temu żarowi z dołu jest mi całkiem ciepło — rzekł Temeraire.
Laurence rzeczywiście czuł gorąco nawet przez podeszwy butów.
Przyjemnie było schronić się przed wiatrem. Ból w nodze wzmógł się znacznie, kiedy Laurence schodził na górny pokład mieszkalny, lecz ramiona wytrzymały jego ciężar, aż kurcz ustał, i zdołał bez upadku dotrzeć do kajuty.
W kabinie, wyposażonej w kilka niedużych, okrągłych, szczelnych okien i umieszczonej w pobliżu kuchni, wciąż było ciepło pomimo wiatru. Paliła się wisząca lampa, którą zostawił jeden z gońców, a na szafkach leżała otwarta książka Gibbona. Pomimo bólu Laurence zasnął niemal od razu; z delikatnie kołyszącą się koją był zaznajomiony lepiej niż z jakimkolwiek łóżkiem, a cichy plusk wody rozbijającej się o burty okrętu zawsze dodawał mu otuchy.
Obudził się w jednej chwili i wstrzymał oddech, zanim jeszcze otworzył oczy: bardziej wyczuł, niż usłyszał ten dźwięk. Pokład przechylił się wyraźnie, a Laurence wyciągnął rękę, by nie uderzyć w sufit. Jakiś szczur ześliznął się po podłodze aż do dziobowych schowków, po czym odbiegł w ciemność, popiskując z oburzeniem.
Statek wyprostował się prawie od razu: nie było silnego wiatru ani wysokiej fali. Laurence od razu domyślił się, że to Temeraire zerwał się do lotu. Zarzucił pelerynę na nocną koszulę i wyszedł boso. Dobosz wzywał na stanowiska bojowe, miarowy werbel odbijał się echem od drewnianych ścian. Gdy Laurence wygramolił się z kajuty, minął go cieśla z pomocnikami, którzy biegli, aby usunąć prowizoryczne ścianki. Usłyszał kolejny huk: teraz już rozpoznał, że to bomby. U jego boku pojawił się Granby, ubrany trochę bardziej kompletnie, jako że spał w spodniach. Laurence bez wahania wsparł się o jego ramię, przy jego pomocy przepchnął się przez tłum i wydostał na smoczy pokład. Marynarze pędzili do pomp, wyrzucali wiadra za burtę, by nabrać w nie wody i chlusnąć na pokład i żagle. Na końcu zwiniętego grotmarsla wykwitł pomarańczowożółty płomień; jeden z midszypmenów, pryszczaty trzynastolatek, który rano harcował na pokładzie, wskoczył dzielnie na reję z mokrą koszulą w dłoni i zdusił ogień.
Nie było innego światła, więc nie dało się zobaczyć, co się dzieje w górze, a krzyki i inne hałasy zagłuszały odgłosy walki: Temeraire mógłby ryknąć z całej siły, a oni i tak by nic nie usłyszeli.
— Musimy natychmiast wystrzelić racę — powiedział Laurence, odbierając buty od Roland i spodnie od Morgana.
— Calloway, przynieś pudło z racami i proch — zawołał Granby. — To pewnie jest Fleur-de-Nuit; tylko ta rasa widzi w ciemności nawet wtedy, gdy nie świeci księżyc. Gdyby tylko się uciszyli — dodał, mrużąc oczy.
Rozległ się głośny trzask. Laurence upadł, gdy Granby próbował go odciągnąć w bezpieczne miejsce, lecz nadleciało niewiele drzazg. Z dołu popłynęły krzyki: bomba przebiła drewniany pokład i wpadła do kuchni. Z otworu buchnęła gorąca para i rozszedł się zapach solonej wieprzowiny, namoczonej na obiad: jutro będzie czwartek, przypomniał sobie Laurence, wskutek głęboko zakorzenionej rutyny okrętowego życia myśli szybko pojawiały się jedna po drugiej w jego głowie.
— Musisz zejść na dół — rzekł Granby, biorąc go znowu pod ramię. — Martin!
Laurence spojrzał na niego ze zdumieniem. Granby nawet tego nie zauważył, a Martin wsunął dłoń pod lewe ramię Laurence’a, jakby był to najbardziej naturalny gest na świecie.
— Nigdzie nie schodzę — oświadczył ostro Laurence. Artylerzysta Calloway przybiegł zdyszany z pudłem. Chwilę później świst pierwszej racy przebił się przez okrzyki i żółtobiały rozbłysk oświetlił niebo. Rozległ się ryk smoka: nie Temeraire’a, głos był zbyt niski, i Laurence zobaczył przez parę sekund, jak Temeraire wisi nad statkiem w pozycji obronnej. Fleur-de-Nuit ominął go, odwracając głowę od światła.
Temeraire natychmiast ryknął i pomknął ku niemu, lecz raca zgasła i znowu wszystko spowiła nieprzenikniona ciemność.
— Jeszcze jedną, jeszcze jedną, do diabła — krzyknął Laurence do Callowaya, który wciąż gapił się w górę, podobnie jak pozostali. — On musi mieć światło. Strzelajcie bez przerwy.
Inni członkowie załogi rzucili się do pomocy, tak że w rezultacie wystrzelono trzy race naraz. Granby przyskoczył do nich by zapobiec marnowaniu zapasów. Potem już wypuszczali race w równych odstępach: gdy jedna gasła, zapalała się następna. Temeraire z rykiem zbliżył się do francuskiego smoka, spowity dymem, którego smugi ciągnęły się za jego skrzydłami w żółtawym świetle; Fleur-de-Nuit zanurkował, by uniknąć jego ataku, i bomby runęły z pluskiem do wody, nie robiąc nikomu krzywdy.
— Ile rac nam zostało? — zapytał cicho Laurence.
— Jakieś pięćdziesiąt — rzucił ponuro Granby: bardzo szybko je zużywali. — I to już razem z racami Allegiance; ich artylerzysta przyniósł nam wszystko.
Calloway zaczął strzelać w dłuższych odstępach, by spowolnić zużycie rac, tak więc przerwy między kolejnymi błyskami znowu wypełniała ciemność. Ich oczy łzawiły od dymu i prób ujrzenia czegoś w słabym, wciąż gasnącym świetle; Laurence zastanawiał się nad tym, jak sobie radzi Temeraire, samotny, na poły ślepy, ze sprawnym, gotowym do walki przeciwnikiem.
— Panie kapitanie — zawołała Roland, stojąca przy relingu sterburty.
Laurence ruszył do niej, podtrzymywany przez Martina, lecz zanim tam dotarli, rozbłysła jedna z ostatnich rac, oświetlając wyraźnie ocean: z tyłu zbliżały się z wiatrem dwie francuskie fregaty, a do burt podpływały wypełnione ludźmi szalupy.
Obserwator z góry również ich zauważył i zawołał:
— Abordaż.
Znowu zrobił się rozgardiasz: marynarze biegli przez pokład, aby rozciągnąć sieć abordażową, Riley zaś ze sternikiem i dwoma najsilniejszymi marynarzami popędzili do podwójnego koła sterowego, żeby podjąć desperacką próbę zmiany kursu okrętu. Nie było sensu uciekać, bo przy tym wietrze francuskie fregaty mogły rozwinąć prędkość co najmniej dziesięciu węzłów, więc i tak by ich dogoniły.
Kuchenny komin rozbrzmiewał stłumionymi krzykami i tupotem stóp, dźwiękami dobiegającymi z pokładów działowych: midszypmeni i porucznicy Rileya już ustawiali przy działach artylerzystów, ich wysokie, podekscytowane głosy powtarzały instrukcje, usiłując wbić do głów zamroczonych jeszcze snem i zdezorientowanych ludzi wiedzę, którą powinni przyswajać przez długie miesiące.
— Calloway, zachowaj trochę rac — powiedział niechętnie Laurence: w ciemności Temeraire będzie narażony na atak Fleur-de-Nuita, poza tym musieli zachować kilka rac, licząc na to, że nadarzy się okazja, aby zadać francuskiemu smokowi dotkliwe rany.
— Przygotować się do odparcia abordażu — ryknął bosman. Allegiance obrócił się wreszcie do wiatru i nastąpiła chwila ciszy: z ciemności dochodziły plusk wody uderzanej wiosłami i miarowe odliczanie Francuzów. Wtedy Riley zawołał:
— Ognia.
Ryknęły działa, plując czerwonym ogniem i dymem: nie sposób było powiedzieć, jakie wyrządziły szkody, ale krzyki i trzask rozłupanego drewna wskazywały na to, że przynajmniej niektóre z pocisków trafiły w cel. Allegiance oddał salwę burtową tuż po obrocie, lecz potem dało o sobie znać niedoświadczenie załogi.
W końcu odezwało się pierwsze działo, jakieś cztery minuty po salwie; drugie działo w ogóle nie wypaliło, podobnie jak trzecie; czwarte i piąte wystrzeliły jednocześnie i najwyraźniej trafiły w szalupy, czyniąc zniszczenie, o czym świadczyły odgłosy, lecz szósty pocisk plusnął do wody, tak samo siódmy. Purbeck zawołał:
— Wstrzymać ogień.
Allegiance znalazł się zbyt daleko: nie mógł oddać kolejnej salwy, nie wykonawszy uprzednio zwrotu. Tymczasem wciąż się zbliżały francuskie łodzie, a wioślarze zmobilizowali się do zwiększenia tempa.
Działa zamilkły, nad wodą płynęły obłoki gęstego dymu. Okręt spowiła ciemność i tylko latarnie rozlewały po pokładzie niewielkie, rozkołysane kałuże światła.
— Musimy cię przenieść na Temeraire’a — powiedział Granby. — Nie oddaliliśmy się jeszcze od brzegu na tyle, żeby tam nie doleciał, a poza tym w pobliżu mogą być okręty: może transportowiec z Halifaksu dotarł już w te okolice.
— Nie mam zamiaru uciekać i oddać Francuzom studziałowy transportowiec — warknął Laurence.
— Jestem pewny, że się utrzymamy, a poza tym nasi mogą odbić okręt, jeśli zawiadomisz flotę — utrzymywał Granby.
Żaden oficer marynarki wojennej nie odważyłby się dyskutować w ten sposób ze swoim dowódcą, lecz awiatorzy mniej przejmowali się dyscypliną, więc Granby mógł sobie na to pozwolić. W istocie jako pierwszy oficer miał obowiązek dbać o bezpieczeństwo kapitana.
— Z łatwością mogliby zaprowadzić okręt do Indii Zachodnich lub do któregoś z hiszpańskich portów, z dala od blokad, i tam go obsadzić załogą. Nie możemy go stracić — powiedział Laurence.
— Mimo wszystko najlepiej by było, gdybyś był na grzbiecie Temeraire’a, bo tam nie mogliby cię dostać — oznajmił Granby. — Trzeba jakoś odciągnąć smoka od walki.
— Za pozwoleniem, sir — wtrącił Calloway, spoglądając znad pudła z racami — gdybym dostał jedno z tych pieprzowych dział, wypełnilibyśmy pocisk proszkiem rozbłyskowym i może zyskałby trochę czasu. — Wskazał podbródkiem ku niebu.
— Porozmawiam z Macreadym — powiedział natychmiast Ferris i popędził odszukać porucznika piechoty morskiej.
Dwaj żołnierze przynieśli spod pokładu elementy lufy działka i zaczęli strzelać, a Calloway ostrożnie otworzył pieprzowy pocisk. Artylerzysta wysypał mniej więcej połowę pieprzu i otworzył pudełko z proszkiem rozbłyskowym, po czym wyjął zwinięty papier i starannie zamknął pudełko. Wychylił się za burtę, podtrzymywany przez dwóch pomocników, rozwinął papier i wsypał żółty proszek do pocisku, odwracając twarz i zerkając tam tylko jednym okiem; na jego policzku widniały czarne blizny, pamiątki po poprzednich eksperymentach z proszkiem, który nie potrzebował zapalnika i mógł wybuchnąć przy niewielkim uderzeniu z o wiele większą mocą niż normalny proch.
Zamknął pocisk, a papier wrzucił do wiadra z wodą. Jego pomocnicy wylali wodę za burtę, Calloway zaś uszczelnił pocisk smołą, a potem go natłuścił i umieścił w lufie.
— Gotowe. Nie twierdzę, że wybuchnie, ale są na to duże szanse — rzekł, wycierając ręce z wyraźną ulgą.
— Bardzo dobrze — powiedział Laurence. — Przygotujcie się i zachowajcie ostatnie trzy race, żebyśmy mieli światło. Macready, wyznaczysz najlepszego człowieka do działa. Musi trafić w łeb, żeby coś z tego wyszło.
— Harris, ty się tym zajmiesz — powiedział Macready do chudego, kościstego młodzieńca w wieku może osiemnastu lat i dodał do Laurence’a: — Młode oko jest najlepsze przy długim strzale, sir; już on nie spudłuje.
Ich uwagę przyciągnęły gniewne pomruki dobiegające z części transportowca należącej do marynarzy. Na pokład wyszedł Sun Kai w towarzystwie dwóch służących, którzy nieśli ogromny kufer. Marynarze i większość awiatorów czekali przy burtach, by odeprzeć abordaż, z pistoletami i kordami w dłoniach; mimo że łodzie się zbliżały, jeden mężczyzna, z piką w dłoni, zrobił krok w kierunku chińskiego posła. Bosman grzmotnął go zawiązanym w supeł końcem liny i warknął:
— Nie opuszczać stanowisk, chłopcy.
W całym tym zamieszaniu Laurence prawie zapomniał o nieudanej kolacji: wydawało się, że doszło do niej kilka tygodni temu, ale Sun Kai wciąż miał na sobie tę samą haftowaną szatę i szedł spokojnie z dłońmi wsuniętymi w rękawy, a załoga była w takim stanie, że mogła to uznać za prowokację.
— A niech go piekło pochłonie. Musimy go stąd zabrać. Pod pokład, Sun Kai, pod pokład — zawołał, wskazując na schodnię.
Sun Kai tylko dał znak swoim ludziom, by szli dalej, i wkroczył na smoczy pokład, a oni podążali za nim trochę wolniej, obciążeni kufrem.
— Gdzie jest ten cholerny tłumacz? — jęknął Laurence. — Dyer, idź i zobacz…
Służący postawili właśnie kufer, otworzyli zamek i podnieśli wieko. Tłumacz nie był już potrzebny: na słomianej wyściółce leżały rakiety, misternie wykonane, czerwone, niebieskie i zielone, zupełnie jak z dziecięcych wierszyków, pokryte fantastycznymi złotymi i srebrnymi wzorami, i nie pozostawiające żadnych wątpliwości co do przeznaczenia.
Calloway wyjął szybko jedną, błękitną w białe i żółte paski, a jeden ze służących pokazał mu na migi, jak ją odpalić.
— Tak, tak — rzucił zniecierpliwiony artylerzysta, przysuwając wolno tlący się lont. Rakieta wystrzeliła w górę i znikła w ciemności, osiągając większą wysokość niż race.
Najpierw pojawił się biały błysk, potem rozległ się głośny huk, który odbił się echem od wody. W powietrzu rozprzestrzenił się krąg migocących żółtych gwiazd. Fleur-de-Nuit zaskrzeczał żałośnie. Ukazał się wyraźnie jakieś sto jardów wyżej i Temeraire natychmiast ruszył ku niemu, sycząc wściekle.
Zaskoczony Fleur-de-Nuit zanurkował, omijając rozczapierzone szpony Temeraire’a, ale tym samym znalazł się w zasięgu działka pieprzowego.
— Ognia, Harris! — ryknął Macready, a młody żołnierz przymrużył oko i pociągnął za sznur spustowy.
Pocisk poleciał prosto do celu, choć odrobinę za wysoko. Niemniej z czoła Fleur-de-Nuita wyrastały wąskie, zakrzywione rogi: pocisk uderzył o nie, a proszek rozbłyskowy eksplodował jaskrawą bielą. Smok ponownie zaskrzeczał, tym razem z bólu, i szybko oddalił się od okrętu, znikając w ciemności; przemknął nad nimi tak nisko, że aż zadrżały żagle, szarpnięte podmuchem wznieconym przez jego skrzydła.
Harris wyprostował się i uśmiechnął szeroko, pokazując dziury po brakujących zębach, a potem nagle upadł na pokład bez ręki, z wyrazem zdziwienia na twarzy. Runął bezwładnie na Macready’ego. Laurence wyciągnął z ramienia drzazgę długości noża i otarł krew Harrisa z twarzy. Działko było pogruchotane: załoga Fleur-de-Nuita zdołała zrzucić w chwili odlotu smoka bombę, która trafiła prosto w działko.
Marynarze odciągnęli ciało Harrisa i wrzucili je do morza; nikt inny nie zginął. Świat był dziwnie przytłumiony; Calloway posłał w niebo dwa kolejne fajerwerki, które wybuchły niczym gwiazda, oświetlając prawie połowę nieba, lecz Laurence usłyszał eksplozje tylko w lewym uchu.
Po ucieczce Fleur-de-Nuita Temeraire powrócił na pokład; kiedy siadał, okręt zakołysał się nieznacznie.
— Pospieszcie się — rzucił, podsuwając łeb, by uprzężnicy mogli mu założyć uprząż. — Jest bardzo szybka, a światło chyba nie poraziło jej tak mocno jak tamtego smoka, z którym walczyliśmy jesienią; ma jakieś inne oczy.
Dyszał ciężko, a jego skrzydła nieco drżały: długo wisiał w powietrzu, choć nie był przyzwyczajony do wykonywania takiego manewru.
Sun Kai, który pozostał na pokładzie i obserwował wszystko uważnie, nie zaprotestował przeciwko zakładaniu uprzęży. Być może, pomyślał rozgoryczony Laurence, nie przeszkadza im to, kiedy ryzykują własne głowy. Nagle dostrzegł na deskach krople ciemnoczerwonej krwi.
— Gdzie jesteś ranny?
— To nic poważnego; trafiła mnie tylko dwa razy — odparł Temeraire, po czym obrócił łeb i polizał prawy bok; miał tam płytkie rozcięcie, a inny ślad po pazurach widniał wyżej na grzbiecie.
Dwa razy to było o wiele za dużo. Laurence wezwał Keynesa, wysłanego z nimi w podróż, a ten zabrał się do opatrywania skaleczeń bandażami.
— Nie powinieneś ich zaszyć?
— Oczywiście, że nie — odparł Keynes. — Tak będzie dobrze; trudno to nawet nazwać ranami. Nie martw się.
Macready już się pozbierał i teraz otarł czoło wierzchem dłoni. Spojrzał podejrzliwie na lekarza po tej odpowiedzi, a potem zerknął na Laurence’a, gdy Keynes kontynuował pracę, mamrocząc coś o nadopiekuńczych kapitanach i troskliwych kwokach.
Sam Laurence odczuł ulgę i był zbyt wdzięczny, żeby zganić lekarza.
— Jesteście gotowi, panowie? — zapytał, sprawdzając pistolety i szpadę, tym razem porządną marynarską broń z prostą rękojeścią, wykonaną z hiszpańskiej stali; jej ciężar dodał mu pewności siebie.
— Gotowi, sir — odpowiedział Fellowes i zaciągnął ostatni rzemień.
Temeraire wyciągnął łapę i podsadził Laurence’a na grzbiet.
— Pociągnij mocno, trzyma? — zawołał, gdy Laurence zajął pozycję i zapiął uprząż.
— Dobrze napięta — odpowiedział Laurence, opadłszy całym ciałem na rzemienie uprzęży. — Dziękuję, Fellowes, dobra robota. — Granby, poślij strzelców na maszty, do pomocy żołnierzom, a resztę do odpierania abordażu.
— Tak jest. Tylko, Laurence… — zaczął Granby, najwyraźniej znowu chcąc namówić Laurence’a do oddalenia się z Temeraire’em z pola bitwy.
Laurence ubiegł go i szybko trącił kolanem bok Temeraire’a. Allegiance po raz kolejny zakołysał się pod ogromnym ciężarem smoka i w końcu wzbili się razem w górę.
Powietrze nad okrętem, przesycone gryzącym, siarkowym dymem z fajerwerków, przyklejało się do języka i skóry pomimo zimnego wiatru.
— Tam jest — powiedział Temeraire, wznosząc się wyżej. Laurence dostrzegł nadlatującego z góry Fleur-de-Nuita.
Smoczyca rzeczywiście zadziwiająco szybko doszła do siebie po oślepieniu światłem, szybciej niż inni przedstawiciele tej rasy, i Laurence zastanawiał się, czy nie jest to jakaś nowa krzyżówka.
— Zaatakujemy? — zapytał Temeraire.
Laurence zawahał się. Aby Temeraire nie wpadł w ręce Francuzów, należało przede wszystkim unieszkodliwić Fleur-de-Nuita, bo gdyby Allegiance został zmuszony do poddania się, a Temeraire musiałby podjąć próbę powrotu na brzeg, smoczyca nękałaby ich w ciemności przez całą drogę do domu. Z drugiej strony francuskie fregaty mogły wyrządzić o wiele większą szkodę transportowcowi: ogień artyleryjski zdziesiątkowałby Anglików, strata Allegiance stanowiłaby dotkliwy cios i dla Królewskiej Marynarki, i dla Korpusu: duże transportowce były wyjątkowo cenne.
— Nie — powiedział w końcu. — Najpierw musimy pomóc Allegiance. Trzeba coś zrobić z tymi fregatami.
Bardziej chciał przekonać samego siebie niż Temeraire’a; był przekonany, że podjął właściwą decyzją, ale nie mógł się pozbyć wątpliwości; to, co u zwykłego człowieka było odwagą, u awiatora mogło uchodzić za lekkomyślność, z racji zobowiązań wobec rzadkiego i drogocennego smoka. Granby miał prawo być nadmiernie ostrożny, lecz nie oznaczało to jeszcze, że się myli. Laurence nie został wychowany do służby w Korpusie i wiedział, że jego natura wzdraga się przed wieloma ograniczeniami, narzucanymi na kapitana smoka. Mimo woli zastanawiał się, czy nie za bardzo kieruje się własną dumą.
Temeraire, zawsze chętny do walki, nie oponował, tylko spojrzał w dół na fregaty.
— Te okręty są dużo mniejsze niż Allegiance — zauważył z powątpiewaniem. — Naprawdę jest w tak dużym niebezpieczeństwie?
— Jak najbardziej; ostrzelają go z obu burt.
W tym samym momencie wystrzelił kolejny fajerwerk. Eksplodował zaskakująco blisko nich, tak że Laurence musiał osłonić oczy dłonią. Kiedy wreszcie odzyskał zdolność widzenia, zobaczył z niepokojem, że fregata po zawietrznej zrobiła niespodziewanie zwrot na kotwicy: bardzo ryzykowny manewr, którego sam by nie wykonał tylko po to, by zyskać lepszą pozycję, choć musiał uczciwie przyznać, że przeprowadzono go wzorowo. Teraz rufa Allegiance została wystawiona na ogień dział lewej burty francuskiej fregaty.
— Wielkie nieba, leć tam! — zawołał, pokazując ręką, choć Temeraire nie widział tego gestu.
— Widzę — odparł Temeraire, który już zaczął nurkować. Jego boki napęczniały od powietrza niezbędnego do wypuszczenia boskiego wiatru, lśniąca i czarna skóra na piersi napięła się niczym membrana bębna. Laurence wyczuwał niskie dudnienie wzbierające w ciele Temeraire’a, zwiastun niszczycielskiej siły.
Fleur-de-Nuit domyślił się ich intencji i ruszył w pościg. Laurence słyszał łopot skrzydeł smoczycy, lecz Temeraire był szybszy, a jego ogromna masa nie przeszkadzała mu w nurkowaniu. Rozległa się kanonada, lecz strzelcy strzelali na oślep w ciemności; Laurence przywarł do karku Temeraire’a, zachęcając go w duchu do zwiększenia tempa.
Fregata odpaliła salwę burtową — z furt działowych popłynęły jęzory ognia, oświetlając szkarłatem pierś smoka. Znowu odezwali się strzelcy, a Temeraire drgnął, jakby został trafiony. Zaniepokojony Laurence krzyknął, lecz Temeraire dalej szybował w kierunku okrętu: wyrównał lot, by go zmieść, i głos Laurence’a utonął w przeraźliwym grzmocie boskiego wiatru.
Nigdy wcześniej Temeraire nie zaatakował w ten sposób okrętu, lecz podczas bitwy pod Dover Laurence widział, jak boski wiatr zdruzgotał drewniane transportowce powietrzne Napoleona. Czegoś podobnego spodziewał się tutaj: roztrzaskania pokładu, zniszczenia rei, może nawet złamania masztów. Lecz francuski okręt był solidnie zbudowany, miał dębowe poszycie o grubości dwóch stóp, a jego maszty i reje zabezpieczono dodatkowo żelaznymi łańcuchami na wypadek bitwy.
Żagle wytrzymały napór boskiego wiatru: zadrżały na moment, a potem wybrzuszyły się do granic możliwości. Kilka bras zerwało się niczym struny skrzypiec, a maszty pochyliły się, lecz wytrzymały, mimo jęku drewna i płótna żaglowego. Serce Laurence’a zamarło: wydawało się, że nie wyrządzą wrogowi poważniejszych zniszczeń.
Skoro jednak żadna część nie ustąpiła, wszystko musiało siłą rzeczy się przechylić: kiedy Temeraire przelatywał obok fregaty, ta obróciła się burtą do wiatru i powoli zaczęła wywracać. Była w głębokim przechyle, marynarze zwisali z takielunku i relingów, przebierając nogami w powietrzu, niektórzy spadali do wody.
Laurence spojrzał do tyłu, bo Temeraire minął już fregatę nisko nad wodą. Dostrzegł na rufie wypisaną ładnymi jasnozłotymi literami nazwę Valérie, oświetloną lampami zawieszonymi w oknach kabin, które teraz przechyliły się gwałtownie. Kapitan znał swój fach: Laurence słyszał okrzyki i widział, jak ludzie wdrapują się na burtę z różnymi dryfkotwami, ciągnąc cumy, by spróbować wyprostować okręt.
Lecz nie zdążyli. Po przelocie Temeraire’a piętrzyła się ogromna fala, wzburzona siłą boskiego wiatru. Narastała powoli, jakby robiła to specjalnie. Na chwilę wszystko znieruchomiało: okręt przechylony w ciemności, lśniąca ściana wody, zasłaniająca noc. Potem fala przewróciła okręt niczym dziecięcą zabawkę, a ocean zdusił ogień jego lamp.
Fregata już nie wypłynęła. Wodę pokryła blada piana, a kilka mniejszych fal, podążających za tą wielką, rozbiło się o kadłub, który wystawał nad powierzchnię oceanu. Tylko przez chwilę: zaraz kadłub osunął się pod wodę, a niebo rozjaśnił grad sztucznych ogni. Fleur-de-Nuit krążył nisko nad kipiącą wodą, zawodząc niskim, zrozpaczonym głosem, jakby nie rozumiał, dlaczego okręt tak nagle zniknął.
Z pokładu Allegiance nie popłynęły wiwaty, choć załoga na pewno widziała, co się stało. Sam Laurence także milczał, przerażony: trzystu ludzi, może więcej, gładka, lśniąca tafla oceanu. Okręt może zatonąć podczas sztormu, przy silnym wietrze i czterdziestostopowych falach; może zatonąć podczas akcji, spłonąć, eksplodować lub rozbić się o skały. Lecz ten okręt był nietknięty, stał na otwartym morzu przy dziesięciostopowej fali i wietrze wiejącym z prędkością zaledwie czternastu węzłów i nagle zniknął.
Temeraire zakaszlał i jęknął z bólu, a Laurence wychrypiał:
— Natychmiast wracaj na okręt.
Fleur-de-Nuit jednak już zmierzał w ich stronę, machając wściekle skrzydłami, a w blasku kolejnych fajerwerków Laurence dostrzegł sylwetki Francuzów gotowych do abordażu, trzymających lśniące noże, szpady i pistolety. Temeraire leciał z ogromnym trudem. Kiedy Fleur-de-Nuit się zbliżył, wykonał desperacki unik, lecz nie był już taki szybki, nie zdołałby ominąć nieprzyjacielskiego smoka i dotrzeć na pokład Allegiance.
Laurence był już bliski pozwolenia Francuzom na abordaż, bo mogłoby to oznaczać opatrzenie rany. Czuł, jak skrzydła Temeraire’a drżą przy każdym ruchu, i myślał o chwili, gdy szkarłatny blask zalał smoka, gdy rozległ się stłumiony huk salwy. Każda sekunda spędzona w powietrzu mogła pogorszyć obrażenia. Lecz jednocześnie słyszał okrzyki załogi francuskiego smoka. Nie potrzebował tłumacza, by zrozumieć ich rozpacz i zgrozę, nie sądził, że przyjęliby jego kapitulację.
— Słyszę łopot skrzydeł — wykrztusił Temeraire wysokim i słabym głosem.
Laurence domyślił się, że chodzi o innego smoka, i daremnie usiłował przebić wzrokiem nieprzeniknioną ciemność nocy. Czy był to smok brytyjski czy francuski?
Niebawem Fleur-de-Nuit ponownie zaatakował. Temeraire zdobył się na kolejny konwulsyjny skok do przodu i wtedy nad głową francuskiego smoka zatrzepotały srebrzystoszare skrzydła syczącego Nitidusa: kapitan Warren stał w uprzęży na jego grzbiecie, pomachał energicznie kapeluszem do Laurence’a i krzyknął:
— Leć, leć!
Z drugiej strony pojawiła się Dulcia i zaatakowała Fleur-de-Nuita, zmuszając go do obrony. Oba lekkie smoki były najszybsze w ich formacji i choć nie dorównywały wagą ogromnemu Fleur-de-Nuitowi, mogły go nękać przez pewien czas. Temeraire już zawracał powolnym łukiem, zagarniając gwałtownie powietrze. Kiedy zbliżyli się do okrętu, Laurence zobaczył, jak załoga pospiesznie robi miejsce na smoczym pokładzie, zarzuconym odłamkami drewna, strzępami lin i kawałkami poskręcanego metalu. Allegiance poważnie ucierpiał od ognia fregaty, a druga fregata wciąż ostrzeliwała jego dolne pokłady.
Temeraire w zasadzie nie wylądował, ale niezgrabnie spadł na pokład i rozkołysał cały statek. Laurence zaczął odpinać karabińczyki, zanim jeszcze dotknęli desek. Zsunął się po boku Temeraire’a, nie trzymając się rzemieni. Chora noga ugięła się pod nim, kiedy opadł ciężko na pokład, lecz zaraz dźwignął się i powlókł do głowy smoka.
Keynes już robił swoje, uwalany po łokcie czarną krwią. By ułatwić mu pracę, Temeraire przechylił się powoli na bok, a uprzężnicy przyświecali lekarzowi. Laurence opadł na kolana i przycisnął policzek do miękkiego pyska Temeraire’a; ciepła krew zalała mu spodnie, a oczy piekły go tak bardzo, że wszystko widział nieostro. Nie bardzo wiedział, co mówi ani czy ma to sens, lecz Temeraire w odpowiedzi owionął go ciepłym oddechem, choć się nie odezwał.
— No, mam. Teraz dajcie mi szczypce. Allen, przestań się wygłupiać albo wystaw głowę za burtę — powiedział Keynes gdzieś za jego plecami. — Dobrze. Czy żelazo jest gorące? Uważaj, Laurence. Niech się teraz nie rusza.
— Wytrzymaj, mój drogi — powiedział Laurence, głaszcząc Temeraire’a po nosie. — Wytrzymaj i nie ruszaj się teraz.
Temeraire tylko syknął i wciągnął powietrze przez czerwone, rozdęte nozdrza; jedno uderzenie serca, drugie, potem wypuścił powietrze, a na tacy zagrzechotał kolczasty pocisk, wyjęty przez Keynesa. Temeraire jeszcze raz syknął z bólu, kiedy przyłożono mu do rany rozgrzane żelazo. Laurence omal nie zwymiotował, poczuwszy zapach przypalonego mięsa.
— No, już po wszystkim. Rana jest czysta. Pocisk doszedł aż do mostka — powiedział Keynes.
Wiatr rozwiał dym i nagle Laurence znowu usłyszał kanonadę artyleryjską i inne dźwięki. Świat ponownie nabrał kształtu i znaczenia.
Laurence dźwignął się z trudem i stanął na chwiejnych nogach.
— Roland — powiedział — dowiedz się z Morganem, czy mają tu jakieś niepotrzebne kawałki płótna żaglowego i watoliny. Musimy przygotować mu posłanie.
— Morgan nie żyje, sir — odpowiedziała Roland, a Laurence dopiero teraz zobaczył w świetle lampy, że jej brudna twarz lśni od łez, nie od potu. — Pobiegnę z Dyerem.
Nie czekali, aż kiwnie głową, lecz od razu popędzili; przerażająco mali pośród rosłych marynarzy. Patrzył za nimi przez chwilę, a potem odwrócił się z zaciętą miną.
Tylny pokład był pokryty tak grubą warstwą krwi, że lśnił, jakby go świeżo pomalowano. Liczba ofiar i brak większych zniszczeń takielunku wskazywały na to, że Francuzi musieli użyć kartaczy, i rzeczywiście Laurence dostrzegł na pokładzie ich porozrzucane fragmenty. Francuzi wyprawili w łodziach wszystkich ludzi nie należących do załóg szkieletowych i teraz jakichś dwustu zdesperowanych mężczyzn usiłowało wedrzeć się na Allegiance, rozwścieczonych utratą fregaty. Z liny każdego z haków abordażowych chciało skorzystać czterech lub pięciu, inni czepiali się relingów, a Brytyjczycy bronili całej długości burty, strzelając z pistoletów, tnąc szpadami i dźgając długimi pikami napierających nieprzyjaciół.
Nigdy wcześniej Laurence nie oglądał akcji abordażowej z takiej dziwnej pozycji, jednocześnie blisko i z dystansu. Nerwowo przygotował pistolety. Nie zauważył zbyt wielu członków załogi: brakowało Granby’ego i Evansa, drugiego porucznika. Przez chwilę dostrzegł w świetle lampy jasne włosy Martina, który skoczył na kubryk, aby kogoś odciąć, a potem zniknął, zmieciony uderzeniem maczugi ogromnego Francuza.
— Laurence.
Usłyszał swoje imię, a przynajmniej bardzo podobne słowo, dziwnie wyciągnięte w trzy sylaby, coś w rodzaju „Lao-ren-tse”, i odwrócił się. Sun Kai pokazywał na północ, zgodnie z kierunkiem wiatru, lecz ostatni fajerwerk już dogasał, więc Laurence nie zdołał niczego tam zobaczyć.
Nagle Fleur-de-Nuit głośno ryknął. Wykonał ostry skręt, uwalniając się od Nitidusa i Dulcii, którzy nie przestawali go nękać, i odleciał szybko na wschód, znikając w ciemności. Dosłownie chwilę później rozległ się głęboki ryk Regal Coppera i bardziej piskliwe wrzaski Yellow Reaperów: smoki przeleciały nad Allegiance, rozpędzając skrzydłami resztki dymów, a ich załogi wystrzeliły race we wszystkich kierunkach.
Załoga drugiego francuskiego okrętu natychmiast wygasiła wszystkie światła, licząc na ucieczkę w noc, lecz Lily poprowadziła formację tak nisko nad nim, że aż zatrzęsły się maszty. Po dwóch przelotach Laurence zobaczył w blasku czerwonej racy, jak francuska flaga opada powoli, a napastnicy na pokładzie Allegiance rzucają broń i klękają, sygnalizując kapitulację.
…a Państwa Syn dowiódł, że jest Bohaterem i Dżentelmenem. Ta Strata musi zasmucać wszystkich, którzy mieli Zaszczyt Go poznać, a tym bardziej tych, którzy mogli pełnić z Nim służbę i dostrzec Jego w pełni już ukształtowany szlachetny Charakter mądrego i odważnego Oficera, oddanego Krajowi i Koronie. Ufam, że znajdziecie pewną Pociechę w tym, że umarł tak samo, jak by żył, mężnie, skłaniając głowę jedynie przed Bogiem Wszechmogącym, pewny, że zajmie Honorowe Miejsce pośród tych, którzy poświęcili Wszystko dla Ojczyzny.
Z poważaniem,
Odłożył pióro i złożył kartkę. List wydał mu się żałośnie nieporadny i nieudolny, lecz nie stać go było na nic więcej. Stracił kilku równych mu wiekiem przyjaciół, kiedy był midszypmenem i młodym porucznikiem, a także trzynastoletniego chłopca, gdy po raz pierwszy objął dowództwo, ale nigdy wcześniej nie musiał pisać listu do rodziców dziesięciolatka, który powinien był siedzieć w szkolnej ławce i bawić się ołowianymi żołnierzykami.
To był już ostatni z listów, które musiał napisać, i najkrótszy, jako że nie miał zbyt wiele do powiedzenia o wcześniejszych aktach męstwa. Laurence odłożył list i zaczął pisać następny, bardziej osobisty, do matki: wiadomość o starciu z pewnością znajdzie się w „Gazette”, co by ją pewnie zaniepokoiło. Po wcześniejszych listach trudno mu było przejść na mniej oficjalny ton, więc ograniczył się do zapewnienia jej, że on i Temeraire mają się dobrze, uznawszy ich rany za niezbyt poważne. Wcześniej sporządził obszerny raport z bitwy dla Admiralicji. Nie miał ochoty przedstawiać jej teraz w łagodniejszej wersji.
Uporawszy się z korespondencją, zamknął nieduży sekretarzyk i zebrał listy, zapieczętowane i zawinięte w impregnowany materiał dla ochrony przed deszczem lub morską wodą. Potem długo siedział w milczeniu, patrząc przez okno na ocean.
Na smoczy pokład musiał iść powoli, w kilku etapach. Kiedy tam dotarł, pokuśtykał do relingu lewej burty, by odpocząć, udając, że chce zerknąć na zdobyty okręt, Chanteuse. Jego żagle powiewały na wietrze, a na rejach, niczym pracowite mrówki, uwijali się marynarze zajęci naprawą takielunku.
Smoczy pokład wyglądał teraz zupełnie inaczej, jako że zebrali się tam prawie wszyscy członkowie formacji. Temeraire’owi przydzielono niemal całą część od strony sterburty, by mógł dochodzić do zdrowia, a pozostałe smoki leżały obok siebie prawie nieruchomo, splatając wielobarwne łapy. Sam Maksimus zajmował niemal całą wolną przestrzeń, spoczywając na dnie; nawet Lily, która zwykle nie zniżała się do kłębienia się z innymi, musiała teraz ułożyć na nim ogon i skrzydło, a Messoria i Immortalis, starsze i mniejsze smoki, bez skrępowania wyciągnęły się po prostu na wielkim grzbiecie Maksimusa, zwieszając łapy.
Pogrążone w drzemce smoki wydawały się zupełnie zadowolone. Jedynie Nitidus nie lubił leżeć zbyt długo, więc teraz z zainteresowaniem zataczał koła nad fregatą: trochę za nisko jak na gust marynarzy z Chanteuse, co można było rozpoznać po ich nerwowym zachowaniu. Nigdzie nie było Dulcii i Laurence domyślał się, że pewnie już odleciała do Anglii z meldunkiem o potyczce.
Przejście na drugą stronę pokładu było dużym wyzwaniem, zwłaszcza że ranna noga nie współpracowała z resztą ciała. Laurence omal się nie potknął o ogon śpiącej Messorii, kiedy ta poruszyła się niespodziewanie. Temeraire także spał mocno. Kiedy Laurence podszedł do niego, powieka odsłoniła na moment ciemnoniebieską tęczówkę i zaraz się zamknęła. Laurence nie próbował go budzić, zadowolony, że jest mu wygodnie. Tego ranka Temeraire zjadł dwie krowy i ogromnego tuńczyka, a Keynes z zadowoleniem stwierdził, że rana zaczęła się goić.
— Paskudna broń — powiedział wtedy, z jakąś upiorną fascynacją pokazując Laurence’owi wyjęty z rany pocisk. Laurence niechętnie spojrzał na liczne kolce, wdzięczny, że chociaż oczyszczono pocisk, zanim mu go pokazano. — Nie widziałem dotąd czegoś takiego, choć słyszałem, że Rosjanie posługują się podobną bronią. Dobrze, że nie wszedł głębiej, bo wtedy wyjęcie go byłoby mało przyjemne.
Na szczęście pocisk trafił na mostek i utkwił jakieś pół stopy pod skórą. Mimo to rozerwał mięśnie piersiowe, a operacja jeszcze poszerzyła ranę, więc lekarz zabronił smokowi latać przez co najmniej dwa tygodnie, a może nawet miesiąc. Laurence położył dłoń na masywnym, ciepłym barku Temeraire’a szczęśliwy, że tylko taką cenę za to zapłacili.
Pozostali kapitanowie grali w karty, siedząc wokół niewielkiego składanego stołu ustawionego przy kominie kuchni, jednym z nielicznych wolnych miejsc na pokładzie. Laurence dołączył się do nich i podał Harcourt listy.
— Dziękuję, że zgodziłaś się je zabrać — powiedział i opadł ciężko na krzesło, by złapać oddech.
Pozostali przerwali grę i spojrzeli na gruby plik.
— Strasznie mi przykro, Laurence. — Harcourt schowała listy do skórzanej torby. — Paskudnie was poturbowali.
— Cholerne tchórze. — Berkley pokręcił głową. — Czają się w ciemności i szpiegują, zamiast stanąć do uczciwej walki.
Laurence nic nie powiedział. Z wdzięcznością przyjął wyrazy współczucia, lecz był jeszcze zbyt przygnębiony, żeby zdobyć się na rozmowę. Pogrzeby bardzo go wymęczyły, ponieważ pomimo bólu nogi musiał stać podczas prowadzonej przez Rileya godzinnej ceremonii, gdy spuszczano do morza kolejne ciała, zaszyte w hamaki i obciążone pociskiem armatnim w przypadku marynarzy i żelazną kulą w przypadku awiatorów.
Pozostałą część poranka spędził z porucznikiem Ferrisem, teraz pełniącym obowiązki jego zastępcy, podsumowując straty, a ich lista była boleśnie długa. Granby dostał kulą karabinową w pierś. Na szczęście pocisk odbił się od żebra i wyleciał, lecz Granby stracił dużo krwi i miał gorączkę. Evans, drugi porucznik, paskudnie złamał nogę i musiał wracać do Anglii. Martin mógł przynajmniej wyzdrowieć na okręcie, lecz na razie miał tak spuchniętą szczękę, że potrafił jedynie mamrotać, poza tym póki co nie widział na lewe oko.
Dwóch innych topmanów także odniosło rany, mniej poważne; jeden ze strzelców, Dunne, był ranny, a inny, Donnell, zginął; z grupy bellmanów zginął Miggsy. Najbardziej jednak ucierpieli uprzężnicy: czterech z nich zabił pocisk armatni, który eksplodował pod pokładem, gdy odnosili zapasową uprząż. Morgan był z nimi i niósł pudełko ze sprzączkami. Okropność.
Berkley zauważył jego zbolałą minę i powiedział:
— Przynajmniej mogę ci zostawić Portisa i Macdonaugha.
Byli to topmani Laurence’a, których przeniesiono na Maksimusa po przybyciu chińskiej delegacji.
— Nie brakuje ci ludzi? — zapytał Laurence. — Nie mogę zabierać ich Maksimusowi, przecież pełnicie czynną służbę.
— Na transportowcu z Halifaksu, William of Orange, przypłynie kilkunastu gości, których można przydzielić Maksimusowi — odparł Berkley. — Mogę więc oddać ci twoich.
— Nie będę się sprzeczał. Bóg jeden wie, jak bardzo potrzebuję ludzi — powiedział Laurence. — Ale transportowiec może przybyć dopiero za miesiąc.
— Och, byłeś pod pokładem, więc nie słyszałeś, co powiedzieliśmy kapitanowi Rileyowi — rzekł Warren. — Widziano Williama niedaleko stąd przed kilkoma dniami. Posłaliśmy więc tam Chenery’ego z Dulcią i zabierze nas z rannymi do domu. Ponadto Riley wspomniał, że ta łódka potrzebuje czegoś. Chyba drzewa, Berkley?
— Drzewc — poprawił go Laurence, patrząc na takielunek. W świetle dnia zobaczył wyraźnie, że reje podtrzymujące żagle rzeczywiście wyglądają kiepsko, są popękane i podziurawione kulami. — Byłoby dobrze, gdyby odstąpili nam trochę zapasów. Ale, Warren, musisz wiedzieć, że to jest okręt, a nie łódka.
— A co to za różnica? — zapytał obojętnie Warren, ku oburzeniu Laurence’a. — Myślałem, że te dwa słowa oznaczają to samo. Czy rozmiary odgrywają tu jakąś rolę? Ten tutaj to bez wątpienia kolos, chociaż lada chwila Maksimus i tak wypadnie za pokład.
— Wcale nie — rzucił Maksimus, lecz otworzył oczy i zerknął na swój zad. Gdy tylko upewnił się, że na razie nie grozi mu upadek do wody, znowu ułożył się wygodnie i zasnął.
Laurence otworzył usta, lecz zaraz je zamknął, czując, że wszelkie wyjaśnienia nic tu nie pomogą.
— W takim razie zostaniecie z nami parę dni?
— Tylko do jutra — powiedziała Harcourt. — Gdyby wszystko się przeciągnęło, zaryzykujemy lot. Nie lubię narażać smoków na niepotrzebny wysiłek, ale nie chcę też osłabiać Lentona w Dover. Będzie zachodził w głowę, gdzie się podzialiśmy, bo przecież mieliśmy tylko przeprowadzać nocne manewry z flotą w okolicach Brestu, kiedy zobaczyliśmy, jak puszczacie fajerwerki, jakbyście obchodzili rocznicę spisku prochowego.
Oczywiście Riley zaprosił wszystkich na kolację, także pojmanych francuskich oficerów. Harcourt musiała wymówić się chorobą morską, żeby ktoś nie rozpoznał w niej kobiety, Berkley zaś był małomównym gościem i niechętnie wypowiadał zdania składające się z ponad pięciu słów. Za to Warren gadał ze swadą, szczególnie po wypiciu paru kieliszków mocnego wina, a Sutton, służący od prawie trzydziestu lat, mógł przytoczyć całą masę anegdot, więc razem prowadzili ożywioną, choć nieco bezładną rozmowę.
Francuzi milczeli, wstrząśnięci, podobnie jak brytyjscy oficerowie. W miarę upływu posiłku wszyscy byli coraz bardziej przygnębieni. Lord Purbeck zachowywał się bardzo oficjalnie, Macready miał ponurą minę i nawet Riley tylko sporadycznie się odzywał, wyraźnie się męcząc.
Potem, na smoczym pokładzie, przy kawie, Warren powiedział:
— Laurence, nie chcę obrażać twoich kolegów z dawnej służby, ale na Boga! Nie ułatwiają nam życia. Można by pomyśleć, że śmiertelnie ich obraziliśmy, a przecież oszczędziliśmy im walki i kto wie, jak dużego rozlewu krwi.
— Chyba uważają, że przybyliśmy zbyt późno, żeby czegoś im oszczędzić. — Sutton oparł się nonszalancko o Messorię i zapalił cygaro. — W ten sposób odebraliśmy im część chwały, że nie wspomnę o części pryzowego, no wiesz, bo przecież zjawiliśmy się, zanim francuski okręt zaatakował. Masz ochotę się sztachnąć, moja droga? — zapytał i uniósł cygaro tak, by Messoria mogła zaciągnąć się dymem.
— Nie, źle ich oceniasz, zapewniam cię — rzekł Laurence. — Gdyby nie wy, nigdy nie przejęlibyśmy tej fregaty. Nie była uszkodzona i mogła nam uciec w każdym momencie. Wszyscy na pokładzie ucieszyli się z waszego przybycia. — Nie za bardzo miał ochotę na wyjaśnienia, lecz nie chciał też, aby trwali w błędnym mniemaniu, więc dodał krótko: — Chodzi o tę drugą fregatę, Valérie, którą zatopiliśmy, zanim się zjawiliście. Zginęło mnóstwo ludzi.
Wyczuli, że sam Laurence jest zaniepokojony, więc nie zgłębiali tej sprawy. Kiedy Warren otworzył usta, jakby zamierzał zadać jakieś pytanie, Sutton trącił go łokciem i wysłał gońca po talię kart. Rozpoczęli partyjkę i niebawem dołączyła do nich Harcourt, skoro opuścili grono oficerów marynarki. Laurence dopił kawę i ulotnił się dyskretnie.
Temeraire siedział i wpatrywał się w puste morze. Przespał cały dzień i obudził się niedawno, by spożyć kolejny ogromny posiłek. Przesunął się nieco, robiąc Laurence’owi miejsce na przedniej łapie, po czym westchnął cicho i owinął się wokół niego.
— Nie bierz tego do siebie. — Laurence wiedział, że udziela rady, której sam by nie posłuchał, lecz bał się, że Temeraire może popaść w melancholię, jeśli będzie zbyt długo rozpamiętywał zatopienie okrętu. — Ta druga fregata była przy naszej lewej burcie, więc prawdopodobnie dopadliby nas od zawietrznej, a gdyby zgasili wszystkie światła, Lily i inni nie zdołaliby nas znaleźć w ciemności. Uratowałeś życie wielu ludziom, a także ocaliłeś Allegiance.
— Nie czuję się winny — powiedział Temeraire. — Nie miałem zamiaru jej zatapiać, ale nie jest mi przykro z tego powodu. Chcieli zabić wielu naszych i oczywiście na to bym im nie pozwolił. Chodzi o marynarzy. Patrzą na mnie teraz tak dziwnie i w ogóle się nie zbliżają.
Laurence nie mógł ani temu zaprzeczyć, ani dodać mu otuchy. Marynarze woleli uważać smoka za bojową maszynę, coś w rodzaju okrętu, który jakimś cudem oddycha i lata, narzędzie kierowane wolą człowieka. Mogli zrozumieć jego silę i brutalną moc, naturalne odzwierciedlenie jego rozmiarów. Bali się go tak samo, jak by się bali ogromnego, niebezpiecznego człowieka. Lecz boski wiatr miał w sobie coś nadprzyrodzonego, a tragedia Valérie przekraczała ludzkie pojęcie: przywodziła na myśl nieprawdopodobne stare legendy o zsyłanym przez niebiosa ogniu i zniszczeniu.
Laurence już wspominał bitwę jak jakiś koszmarny sen: bezustanne rozbłyski fajerwerków i czerwony ogień armatni, popielato-białe oczy Fleur-de-Nuita w ciemności, gorzki smak dymu, a przede wszystkim nadciągająca powoli fala, podobna do opadającej kurtyny. Pogładził łapę Temeraire’a i obaj obserwowali w milczeniu słaby ślad torowy.
Okrzyk „Żagiel!” rozległ się o świcie: William of Orange pojawił się na horyzoncie, dwa rumby od prawej ćwiartki dziobowej. Riley popatrzył przez lunetę.
— Zarządzimy wczesne śniadanie. Obwoła nas dobrze przed dziewiątą.
Chanteuse znalazł się między oboma większymi okrętami i obwołał zbliżający się transportowiec: miał popłynąć do Anglii wraz z jeńcami, gdzie zostanie wyceniony jako pryz. Było bardzo zimno, świeciło słońce, niebo przybrało intensywny odcień błękitu, typowy dla zimy, a Chanteuse wyglądał bardzo pogodnie z rozwiniętymi bramslami i bombramżaglami. Można by się spodziewać bardziej radosnego nastroju, jako że rzadko się zdarzało, aby transportowiec zdobył okręt wojenny: zgrabny, czterdziestoczterodziałowy żaglowiec, który z pewnością nada się do służby, a do tego dochodziło jeszcze pogłówne za jeńców. Lecz atmosfera nie poprawiła się przez noc i marynarze pracowali w milczeniu. Sam Laurence nie spał najlepiej i teraz stał na pokładzie i obserwował zbliżającego się Williama, rozmyślając nad tym, że niebawem znowu zostaną sami.
— Witam, kapitanie — rzekł Hammond, stając obok niego przy relingu.
Laurence nie miał ochoty na rozmowę i specjalnie tego nie ukrywał, lecz Hammond nawet na niego nie zerknął, tylko wpatrywał się z nieprzyzwoitą satysfakcją w Chanteuse.
— Trudno wymarzyć sobie lepszy początek podróży — powiedział.
Cieśla i jego pomocnicy naprawiali w pobliżu pokład; jeden z nich, pogodny, przygarbiony młodzieniec o nazwisku Leddowes, który zaokrętował się w Spithead i już został uznany za okrętowego błazna, przysiadł, usłyszawszy tę uwagę, i spojrzał na Hammonda z wyraźną odrazą, aż w końcu cieśla Eklof, ogromny małomówny Szwed, grzmotnął go ogromną pięścią w plecy, zapędzając z powrotem do pracy.
— Dziwi mnie, że pan tak myśli — rzekł Laurence. — Nie wolałby pan zdobyć okrętu liniowego?
— Nie, nie — odpowiedział Hammond, nie zważając na sarkazm. — Nie mogło być lepiej. Wie pan, że jeden z pocisków przeszedł przez kajutę księcia? Zginął jeden z jego strażników, a drugi, ciężko ranny, zmarł w nocy. Książę strasznie się wściekł. Francuska marynarka wojenna dała nam w ciągu jednej nocy więcej, niż moglibyśmy osiągnąć za pomocą wielomiesięcznych zabiegów dyplomatycznych. Myśli pan, że można by mu przedstawić kapitana zdobytego okrętu? Oczywiście powiedziałem im, że zaatakowali nas Francuzi, ale dobrze by było im to dowieść.
— Nie będziemy paradować z pokonanym oficerem jak triumfujący Rzymianie — oznajmił spokojnie Laurence.
Sam trafił raz do niewoli, jeszcze jako bardzo młody midszypmen, i dobrze pamiętał nienaganne zachowanie francuskiego kapitana, który z powagą poprosił go, żeby dał słowo honoru, iż nie ucieknie.
— Jasne, rozumiem… Chyba nie wyglądałoby to najlepiej — rzekł Hammond, ustępując z wielkim żalem, po czym dodał: — Chociaż szkoda by było…
— Czy to wszystko? — przerwał mu Laurence, pragnąc zakończyć rozmowę.
— Och… Przepraszam, że przeszkodziłem — bąknął niepewnie Hammond i w końcu spojrzał na Laurence’a. — Chciałem tylko przekazać, że książę wyraził życzenie spotkania się z panem.
— Dziękuję — rzekł stanowczo Laurence.
Wydawało się, że Hammond chce jeszcze coś powiedzieć, może nakłonić Laurence’a, żeby od razu zszedł pod pokład, albo też udzielić mu jakiejś rady, lecz ostatecznie nie ośmielił się tego zrobić i odszedł szybko, skinąwszy głową.
Laurence nie miał ochoty na rozmowę z Yongxingiem, a tym bardziej na nauki moralne. Jego nastroju wcale nie poprawił fakt, że musiał kuśtykać nieporadnie aż na rufę okrętu do pomieszczeń księcia. Kiedy chińscy służący spróbowali go zmusić do czekania w przedpokoju, rzucił krótko:
— Niech da znać, kiedy będzie gotowy.
Odwrócił się, żeby sobie pójść. Nastąpiła gorączkowa narada, jeden z chińskich służących nawet stanął w drzwiach, aby zagrodzić mu drogę, lecz po chwili wprowadzono go prosto do ogromnej kajuty.
Obie dziury wybite w przeciwległych ścianach zapchano kłębami niebieskiego jedwabiu, mimo to od czasu do czasu przeciąg podrywał zwisające ze ściany długie płachty pokrytego pismem pergaminu. Yongxing siedział wyprostowany na fotelu obitym czerwonym suknem przy niewielkim sekretarzyku z lakierowanego drewna. Pomimo kołysania okrętu jego dłoń z pędzelkiem przesuwała się pewnie od kałamarza do papieru, nie roniąc kropli, a lśniące, świeżo nakreślone słowa układały się w idealnie równe linie i rzędy.
— Chciał się pan ze mną widzieć — powiedział Laurence.
Yongxing skończył pisać i odłożył pędzelek, nie odzywając się. Sięgnął po kamienną pieczęć, umieszczoną w czerwonym tuszu, i odcisnął ją u dołu strony. Potem złożył kartkę i położył ją z boku na innej podobnej, obie zaś wsunął do saszetki z nawoskowanego materiału.
— Feng Li — zawołał.
Laurence drgnął. Nie zauważył dotąd stojącego w kącie kajuty służącego, ubranego w obszerną szatę z ciemnoniebieskiej bawełny, który teraz wysunął się do przodu. Feng był wysokim mężczyzną, lecz tak bardzo się garbił, że Laurence widział tylko nienaganną linię jego ciemnych wygolonych włosów. Chińczyk zerknął z ciekawością na Laurence’a, po czym podniósł sekretarzyk i odniósł go na bok, nie wylewając ani kropli atramentu.
Pospiesznie przystawił Yongxingowi podnóżek i wrócił w kąt kajuty: najwyraźniej książę nie zamierzał odesłać go na czas rozmowy. Yongxing siedział sztywno, opierając ramiona o poręcze fotela, lecz nie zaproponował Laurence’owi, aby usiadł, chociaż pod przeciwległą ścianą stały dwa krzesła. To od razu określiło ton ich spotkania; Laurence poczuł, że jego barki sztywnieją, zanim jeszcze Yongxing się odezwał.
— Płyniesz z nami jedynie z konieczności — powiedział zimno Yongxing — ale wyobrażasz sobie, że wciąż jesteś towarzyszem Lung Tien Xianga i możesz go traktować jak swoją własność. I oto stało się najgorsze: przez swoje podłe i nierozważne zachowanie naraziłeś go na poważne rany.
Laurence zacisnął mocno usta. Wiedział, że nie będzie w stanie udzielić uprzejmej odpowiedzi. Kwestionował własne postępowanie, tak przed przystąpieniem do bitwy, jak i podczas tej całej długiej nocy, kiedy przypominał sobie huk tamtej strasznej salwy i charkot Temeraire’a, lecz czym innym była krytyka w wykonaniu Yongxinga.
— Czy to wszystko? — zapytał.
Yongxing spodziewał się pewnie, że Laurence będzie się przed nim płaszczył albo prosił o przebaczenie, bo ta krótka odpowiedź najwyraźniej go rozsierdziła.
— Czy ty zupełnie jesteś pozbawiony zasad? — powiedział. — Ani odrobiny wyrzutów sumienia. Posłałbyś Lung Tien Xianga na śmierć z taką łatwością, z jaką byś zajeździł konia. Nie wolno ci już z nim latać i nie będziesz dopuszczał do niego tych swoich pospolitych służących. Odtąd będą go pilnować moi strażnicy…
— Może pan iść do diabła — wypalił Laurence. Yongxing zamilkł, bardziej zaskoczony niż obrażony faktem, że ktoś ośmielił się mu przerwać, Laurence zaś dokończył: — A co do pańskich strażników, to jeśli któryś z nich postawi nogę na smoczym pokładzie, każę Temeraire’owi wyrzucić go za burtę. Miłego dnia.
Skłonił się i nie wysłuchał odpowiedzi, nawet jeśli Yongxing jej udzielił, tylko opuścił kajutę. Służący wpatrywali się w niego, gdy ich mijał, lecz tym razem nie próbowali go zatrzymać; szedł szybko, forsując nogę. Zapłacił za tę brawurę: kiedy dotarł do swojej kajuty na samym końcu długiego okrętu, jego noga zaczęła drgać, jakby rozpierana potężnym pulsem. Laurence z ogromną ulgą opadł w fotel i napił się wina, by ukoić gniew. Może go poniosło, ale niczego nie żałował; Yongxing powinien wiedzieć, że nie wszyscy brytyjscy oficerowie i dżentelmeni będą się przed nim płaszczyć i spełniać jego tyrańskie kaprysy.
Zadowolony ze swojego wniosku Laurence musiał przyznać w duchu, że jego bunt wzmacniało przekonanie, że Yongxing nigdy nie zmieni zdania co do najistotniejszego punktu, rozdzielenia go z Temeraire’em. Ministerstwo, w osobie Hammonda, może coś zyska w zamian za swoją uległość, lecz Laurence nie miał nic ważnego do stracenia. Przygnębiony tą myślą odstawił kieliszek i siedział w posępnym nastroju, rozcierając bolącą nogę, opartą o szafkę. Na pokładzie rozległo się sześć uderzeń dzwonka, a potem Laurence usłyszał gwizd bosmański, tupot nóg marynarzy zbiegających na śniadanie, i z kuchni dobiegł zapach mocnej herbaty.
Laurence dopił wino, wstał wreszcie i ruszył do kajuty Rileya. Zamierzał go poprosić o wystawienie na smoczy pokład kilku żołnierzy piechoty morskiej, którzy by odpędzali Chińczyków. Kiedy zapukał do drzwi i wszedł, zobaczył z zaskoczeniem i niezadowoleniem, że przy biurku Rileya siedzi Hammond z nieco skruszoną i zalęknioną miną.
— Laurence — rzekł Riley, podsuwając mu krzesło. — Rozmawiam z panem Hammondem o naszych pasażerach. — Laurence zauważył, że sam Riley jest zmęczony i zaniepokojony. — Zwrócił moją uwagę na fakt, że wszyscy przebywają pod pokładem od chwili ujawnienia informacji o statkach Kampanii Wschodnio-indyjskiej. Nie możemy trzymać ich tam przez siedem miesięcy: czasem trzeba im pozwolić wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Z pewnością nie będziesz się sprzeciwiał… Moim zdaniem powinniśmy im pozwolić na spacery po smoczym pokładzie, z dala od marynarzy.
Była to najgorsza propozycja z możliwych, złożona w najmniej sprzyjającym momencie. Laurence spojrzał na Hammonda z irytacją przemieszaną z rozpaczą: ten człowiek miał wybitny talent do wywoływania katastrof, a perspektywa borykania się podczas długiej podróży z jego kolejnymi politycznymi machinacjami była coraz bardziej ponura.
— Przepraszam cię za ten kłopot — dodał Riley, gdy Laurence nic nie powiedział. — Ale nie wiem, co innego można by wymyślić. Chyba jest dość miejsca?
To także nie podlegało dyskusji. Przy tak niewielkiej liczbie awiatorów na pokładzie i prawie pełnej obsadzie okrętu niesprawiedliwie byłoby prosić marynarzy, żeby oddali część swojego pokładu, bo to tylko zaogniłoby i tak już napięte stosunki. Praktycznie rzecz biorąc, Riley miał rację, i jako kapitan okrętu mógł decydować o tym, gdzie wolno chodzić pasażerom, lecz groźba Yongxinga sprowadziła to do kwestii zasad. Laurence miał ochotę wyznać wszystko Rileyowi i zrobiłby to, gdyby nie było tu Hammonda, skoro jednak…
— Być może — wtrącił pospiesznie Hammond — kapitan Laurence martwi się, że ich obecność zirytuje smoka. Proponuję, żebyśmy wydzielili im część pokładu, dokładnie zaznaczoną. Możemy rozciągnąć sznur albo choćby namalować linię.
— Rzeczywiście byłoby dobrze, gdyby wyjaśnił im pan z łaski swojej, gdzie przebiega granica, panie Hammond — powiedział Riley.
Laurence nie mógł otwarcie zaoponować, nie wyjaśniwszy, co się stało wcześniej, a nie chciał tego robić przy Hammondzie, bo ten by to jednoznacznie skomentował. Poza tym i tak nic by to nie dało. Riley by go zrozumiał — a przynajmniej na to liczył Laurence, choć nie miał absolutnej pewności — niemniej nie rozwiązałoby to problemu, a Laurence nie wiedział, co jeszcze można by zrobić.
Nie poddał się, wcale nie, ale nie zamierzał się żalić i przysparzać kłopotów Rileyowi.
— Proszę im też przekazać, panie Hammond — rzekł Laurence — że nie wolno im wnosić na pokład żadnej broni, ani palnej, ani siecznej, a w razie walki mają natychmiast zejść pod pokład. I nie będę tolerował wtrącania się w sprawy członków mojej załogi albo Temeraire’a.
— Ale oni też mają żołnierzy — zaprotestował Hammond. — Z pewnością zechcą od czasu do czasu odbyć musztrę…
— Z tym mogą poczekać, aż wrócą do Chin — powiedział Laurence.
Hammond wyszedł za nim i dogonił go przy drzwiach do jego kajuty; dwóch członków obsługi naziemnej wniosło tam właśnie krzesła, a Roland i Dyer rozkładali talerze na stole. Pozostali kapitanowie smoków mieli przed odlotem zjeść śniadanie z Laurence’em.
— Proszę mi poświęcić jeszcze chwilkę — powiedział Hammond. — Niech mi pan wybaczy, że posłałem pana do księcia Yongxinga, wiedząc, w jakim jest nastroju. Zapewniam, że winą za wynikłą z tego kłótnię obarczam tylko siebie, ale mimo wszystko proszę o wyrozumiałość…
Laurence wysłuchał tego, marszcząc czoło, i teraz rzekł z niedowierzaniem:
— Twierdzi pan, że był pan świadom…? Że przedłożył pan tę propozycję kapitanowi Rileyowi, wiedząc, że zabroniłem im wstępu na pokład?
Mówił coraz głośniej, a Hammond zerknął rozpaczliwie na otwarte drzwi kajuty: Roland i Dyer gapili się na nich z ciekawością i zupełnie zapomnieli o srebrnej zastawie.
— Proszę zrozumieć. Nie możemy stawiać go w takiej sytuacji. Książę Yongxing wydał rozkaz, a jeśli sprzeciwimy się mu otwarcie, upokorzymy go przed jego własnymi…
— W takim razie niech się nauczy, że mnie się nie wydaje rozkazów — rzucił gniewnie Laurence. — Lepiej niech mu pan to powie, zamiast mu nadskakiwać i prowadzić podstępne…
— Na litość boską! Myśli pan, że pragnę, żeby rozdzielili pana z Temeraire’em? Opieramy się tylko na tym, że smok nie chce się z panem rozstać — powiedział Hammond, także dając się ponieść emocjom. — Ale to nas daleko nie zaprowadzi, gdy zabraknie dobrej woli, a jeśli książę Yongxing nie będzie mógł egzekwować rozkazów do końca naszej podróży, to po dotarciu do Chin będziemy na straconej pozycji. Chciałby pan, żebyśmy z powodu pańskiej dumy poświęcili przymierze? Że nie wspomnę — dodał Hammond, obłudnie przybierając przymilny ton — o nadziei na zatrzymanie Temeraire’a.
— Nie jestem dyplomatą — odparł Laurence — ale coś panu powiem. Jeśli wyobraża pan sobie, że uzyska od księcia choćby odrobinę dobrej woli, niezależnie od tego, jak będzie się pan poniżał, to jest pan skończonym głupcem. I niech pan nie myśli, że można mnie kupić za zamki na lodzie.
Laurence zamierzał pożegnać Harcourt i pozostałych w godziwy sposób, lecz nie był w stanie bawić towarzystwa rozmową, więc uwaga wszystkich skupiła się na jedzeniu. Na szczęście miał niezłe zapasy, a bliskość kuchni okazała się bardzo korzystna: boczek, szynka, jajka i kawa wjechały na stół tuż po przygotowaniu, tak jak porcja panierowanego i smażonego tuńczyka, którego resztę dostał Temeraire, wiśniowy dżem i marmolada. Laurence jadł niewiele i ucieszył się, kiedy Warren poprosił go, aby przedstawił im przebieg bitwy. Odsunął talerz z niemal nietkniętym jedzeniem, by pokazać manewry okrętów i Fleur-de-Nuita za pomocą kawałków chleba i solniczki, reprezentującej Allegiance.
Smoki kończyły właśnie swoje mniej wytworne śniadanie, kiedy Laurence i inni kapitanowie przybyli na smoczy pokład. Laurence z ogromną radością stwierdził, że Temeraire nie śpi i wygląda całkiem dobrze, mimo śnieżnobiałych bandaży na piersi. Właśnie próbował namówić Maksimusa na degustację tuńczyka.
— Jest wyjątkowo dobry, dzisiaj rano go złowili — powiedział.
Maksimus spojrzał podejrzliwie na rybę: Temeraire zjadł już jakąś połowę, lecz nie tknął głowy z szeroko otwartym pyskiem i zmętniałymi oczami. Ryba musiała ważyć z tysiąc pięćset funtów, nawet ta połowa robiła duże wrażenie.
Jednakże nie wtedy, gdy Maksimus opuścił wreszcie łeb i pochłonął ją jednym kęsem: wyglądał dość zabawnie, gdy przeżuwał tuńczyka ze sceptyczną miną. Temeraire czekał niecierpliwie na reakcję. Maksimus przełknął, oblizał się i powiedział:
— Ostatecznie można by to zjeść, z braku czegoś lepszego, ale trochę za oślizłe.
Rozczarowany Temeraire opuścił krezę.
— Zapewne trzeba dojrzeć do tego smaku. Mogę złowić ci jeszcze jednego.
Maksimus prychnął.
— Nie. Ryby zostawię tobie. Są jeszcze jakieś owce? — zapytał, zerkając z nadzieją na kwatermistrza.
— A ile już zżarłeś? — zapytał Berkley, wchodząc ciężko po schodach. — Cztery? Wystarczy. Jak jeszcze trochę urośniesz, to nie będziesz mógł się oderwać od ziemi.
Maksimus zignorował jego słowa i sięgnął do kadzi po ostatni barani udziec; pozostałe smoki także skończyły jeść, a ludzie kwatermistrza zaczęli polewać pokład, aby oczyścić go z krwi: niebawem przed okrętem pojawiły się rozgorączkowane rekiny.
William of Orange płynął teraz prawie przed nimi i Riley udał się wcześniej na jego pokład, by omówić z kapitanem problem zapasów. Teraz wrócił łodzią, a załoga tamtego transportowca wykładała drzewce i płótno żaglowe.
— Lordzie Purbeck — rzekł, stając na pokładzie — proszę wysłać szalupę po zapasy.
— A może my je przyniesiemy? — zapytała Harcourt ze smoczego pokładu. — Maksimus i Lily i tak będą musieli zwolnić pokład, więc możemy przetransportować ładunek, zamiast latać w kółko.
— Dziękują, sir, byłbym wielce zobowiązany — odpowiedział Riley, po czym skłonił się, niczego nie podejrzewając; Harcourt czesała włosy do tyłu, chowała warkocz pod kapturem, płaszcz zaś dobrze maskował jej figurę.
Maksimus i Lily wzbili się w powietrze bez załóg, by dać możliwość przygotowania się pozostałym. Załogi rozłożyły uprzęże i zbroje i zaczęły wyposażać mniejsze smoki, podczas gdy ich dwaj więksi kompani udali się po zapasy na pokład Williama of Orange. Zbliżała się chwila rozstania i Laurence pokuśtykał do Temeraire’a, gdyż nagle ogarnął go zupełnie nieoczekiwany żal.
— Nie znam tego smoka — zwrócił się Temeraire do Laurence’a, spoglądając ponad wodą na transportowiec; na jego smoczym pokładzie leżał z ponurą miną duży smok w brązowe i zielone pasy, z czerwonymi smugami na skrzydłach i szyi, które wyglądały jak namalowane: Laurence nigdy wcześniej nie widział tej rasy.
— To indiańska rasa, wyhodowana przez jedno z plemion z Kanady — wyjaśnił Sutton, kiedy Laurence pokazał mu dziwnego smoka. — Dakota, o ile dobrze wymawiam tę nazwę. Zdaje się, że schwytano go razem z jeźdźcem — bo tam nie mają załóg, rozumiesz, tylko jeden człowiek dosiada smoka, bez względu na jego rozmiary — podczas ataku na przygraniczną osadę. Niezłe osiągnięcie: bardzo specyficzna rasa i z tego, co słyszałem, niezwykle waleczne smoki. Mieli go wykorzystać w hodowli w Halifaksie, ale skoro wysłano tam Praecursorisa, w ramach wymiany przysłano tego tutaj. Wygląda na twardą sztukę.
— To okrutne, że wysłali go tak daleko od domu — zauważył cicho Temeraire, patrząc na obcego smoka. — Nie wygląda na szczęśliwego.
— Zamiast siedzieć w hodowli w Halifaksie, będzie siedział tutaj, a to niewielka różnica — powiedziała Messoria i rozłożyła skrzydła, by ułatwić załodze zapinanie uprzęży. — Wszystkie hodowle są takie same i nie ma w nich nic ciekawego do roboty, poza spółkowaniem — zakończyła z niepokojącą szczerością; była o wiele starsza niż Temeraire, liczyła ponad trzydzieści lat. — W istocie nie wydaje się to ciekawe — powiedział Temeraire i opadł na pokład z ponurą miną. — Myślicie, że w Chinach umieszczą mnie w hodowli?
— Na pewno nie — odparł Laurence; w duchu postanowił, że nie pozwoli na to, by Temeraire’a spotkał taki los, bez względu na zamiary chińskiego cesarza. — Nie robiliby aż takiego zamieszania, gdyby tylko o to chodziło.
Messoria prychnęła pobłażliwie.
— Może uznasz, że to nie najgorsza rzecz, kiedy sam tego spróbujesz.
— Przestań deprawować młodych. — Kapitan Sutton klepnął ją przyjaźnie w bok i po raz ostatni szarpnął za rzemienie uprzęży. — No, chyba jesteśmy gotowi. A zatem jeszcze raz do widzenia, Laurence — powiedział, kiedy uścisnęli sobie dłonie. — Myślę, że miałeś już tyle rozrywek, że starczy ci na całą podróż; płyńcie dalej spokojnie.
Trzy mniejsze smoki opuściły po kolei pokład i skierowały się do Williama of Orange; podczas startu Nitidusa pokład Allegiance ledwo drgnął. Zaraz potem wróciły Maksimus i Lily, żeby założyć uprząż i żeby Berkley i Harcourt mogli się pożegnać z Laurence’em. Wreszcie cała formacja przeniosła się na drugi transportowiec i Temeraire znowu został sam na Allegiance.
Riley polecił postawić żagle; wiał wschodnio-południowo-wschodni wiatr, niezbyt silny, więc rozwinięto też żagle pomocnicze. William of Orange wystrzelił z działa na zawietrzną, kiedy go mijali, Allegiance mu się zrewanżował, nad wodą popłynęły radosne okrzyki, po czym oba transportowce zaczęły się od siebie oddalać, powoli i majestatycznie.
Maksimus i Lily figlowały w powietrzu, syte i pełne werwy. Długo jeszcze było widać, jak się gonią nad okrętem pośród obłoków, a Temeraire wpatrywał się w dwa młode smoki, aż zmniejszyły się do rozmiaru ptaków. Westchnął wtedy, spuścił łeb i zwinął się na pokładzie.
— Chyba upłynie dużo czasu, zanim ich znowu zobaczymy.
Laurence bez słowa położył dłoń na jego gładkiej szyi. Odniósł wrażenie, że utracił coś na dobre: bez zamieszania i hałasu, bez nadziei na nową przygodę, tylko załoga pogrążona w obowiązkach i bezmiar pustego oceanu, niepewna droga prowadząca do jeszcze mniej pewnego miejsca przeznaczenia.
— Czas minie ci szybciej, niż myślisz — powiedział. — Wróćmy do książki.