6. LORBANERY

Widziana z odległości dziesięciu mil rozsłonecznionej wody, Lorbanery była zielona, jak jasny mech na obrzeżu fontanny. Z bliska rozpadała się na liście, pnie drzew, cienie, drogi, a także na domy, twarze i ubrania ludzi, kurz i to wszystko co składa się na zamieszkałą wyspę. Jednak wciąż, przede wszystkim, była zielona — każdy bowiem kawałek powierzchni, który nie był zabudowany bądź zbyt nieurodzajny, oddano w posiadanie niskim drzewom morwowym o okrągłych koronach. Liśćmi tych drzew żywią się małe czerwie, wysnuwające jedwab, z którego przędzie się nici do tkanin jakie sporządzają mężczyźni, kobiety i dzieci całej Lorbanery. O zmierzchu powietrze pełne jest niewielkich, szarych nietoperzy, które żywią się małymi czerwiami. Zjadają dużo, ale pozwala im się na to; jedwabnicy nie zabijają ich. Są głęboko przekonani, iż zabicie szaroskrzydłego nietoperza stanowi bardzo złą wróżbę. Jeśli ludzie żyją z maleńkich robaczków — powiadają — to z pewnością małe nietoperze mają prawo do tego samego.

Domy były dziwaczne, z małymi oknami umiejscowionymi, gdzie popadnie, o strzechach z gałązek morwy — całe zielone od mchów i porostów. Lorbanery to bogata wyspa — tak jak wiele wysp na Rubieżach, — i wciąż jeszcze widać to było po wymalowanych i dostatnio wyposażonych domostwach, po wielkich kołowrotkach i krosnach w domach i warsztatach, i po kamiennej przystani małego portu Sosara, gdzie jednocześnie mogło cumować kilka kupieckich galer. Lecz teraz w przystani nie było statków. Farba na domach wyblakła, nie widać było nowego wyposażenia, większość kołowrotków i warsztatów stała bezczynnie, zakurzona, z pajęczynami rozsnutymi pomiędzy pedałami, pokrywającymi osnowy i krosna.

— Czarodzieje? — zdziwił się naczelnik wioski Sosara, niski mężczyzna o twarzy tak twardej i brunatnej, jak podeszwy jego gołych stóp. — Nie ma czarodziei na Lorbanery. Nigdy nie było.

— Kto by pomyślał? — rzekł z podziwem Krogulec. Siedział z ośmioma lub dziewięcioma wieśniakami, pijąc cienkie i cierpkie wino z owoców morwy. Z konieczności powiedział im, że przybył na Rubieże Południowe w poszukiwaniu kamienia emmel. Nie widział jednak potrzeby ukrycia siebie lub swego towarzysza pod przebraniem. Arren jak zwykle pozostawił swój miecz schowany na łódce, a jeśli mag miał przy sobie swoją laskę, to nie było jej widać. Wieśniacy początkowo byli ponurzy i wrogo nastawieni, w każdej chwili gotowi znowu stać się takimi samymi. Tylko zręczność i autorytet Krogulca pokonywały ich niechętne nastawienie.

— Musicie przecież mieć zaklinaczy drzew — powiedział. — Co robią, gdy sady zetnie późny przymrozek?

— Nic — odpowiedział chudy mężczyzna z końca rzędu wieśniaków. Wszyscy siedzieli w szeregu pod okapem, oparci plecami o ścianę gospody. Tuż za ich stopami bębnił o ziemię grubokroplisty, łagodny kwietniowy deszcz.

— Niebezpieczeństwo tkwi w deszczach, nie w przymrozkach — stwierdził naczelnik. Robaki toczą korzenie. Nikt nie potrafi powstrzymać deszczu. I nigdy nie potrafił. Naczelnik był wrogo nastawiony do czarodziei i czarów, inni jednak wydawali się za nimi tęsknić.

— Nigdy nie padało o tej porze roku, — odezwał się jeden z nich — kiedy żył nasz przyjaciel.

— Kto? Stary Mildi? Cóż, nie żyje. Zmarł — odparł naczelnik.

— Zwykle nazywano go Sadownikiem, — wspomniał chudy mężczyzna.

— Tak, nazywano go Sadownikiem — dodał inny. Cisza spadła na nich jak deszcz na ziemię.

— W oknie jednoizbowej gospody siedział Arren.

Znalazł starą lutnię zawieszoną na ścianie, o długim gryfie i trzech strunach — jedną z tych, jakich używają na Jedwabnej Wyspie. Grał teraz na niej, ucząc się wydobywać muzykę, nie głośniejszą niż stukot deszczu o strzechę.

— Na rynkach w Mieście Hort — zaczął Krogulec — widziałem materiały sprzedawane jako jedwab z Lorbanery. Niektóre z nich rzeczywiście były jedwabiem, ale żaden nie pochodził stąd.

— Sezony były do niczego — tłumaczył chudy mężczyzna. — Cztery lata były takie, teraz idzie piąty.

— Pięć lat minęło od Wilii Odłogów — odezwał się stary mężczyzna skrzypiącym głosem — od czasu kiedy zmarł Stary Mildi. Tak, przecież zmarł, a nie był nawet tak stary, jak ja. Zmarł akurat w Wilię Odłogów.

— Brak zwiększa ceny — powiedział naczelnik. — Za jedną sztukę wpół oczyszczonego, błękitno farbowanego jedwabiu dostaniemy teraz tyle, ile dostawaliśmy za trzy sztuki.

— Jeśli dostaniemy. Gdzie są statki? A błękit jest podrabiany — sprzeciwił się chudy mężczyzna. Tym sposobem przez najbliższe pół godziny dyskutowali o jakości farb, jakich używali w swych wielkich warsztatach.

— Kto wyrabia farby? — zapytał Krogulec, wywołując na nowo ożywioną sprzeczkę.

Jak z niej wynikało, cały proces farbowania nadzorowali członkowie rodziny, którzy, rzeczywiście uważali siebie za czarodziei. Jeśli jednak kiedykolwiek byli czarodziejami, to utracili swoją sztukę i nikt inny jej nie posiadł; jak kwaśno zauważył chudy mężczyzna. Wszyscy z wyjątkiem naczelnika zgadzali się, że słynny błękit z Lorbanery i niezrównany szkarłat nazywany smoczym ogniem — noszony dawno temu przez Królowe na Haunorze — nie są już tym, czym były kiedyś. Czegoś im brakowało. Winę za to mogły ponosić padające nie w porę deszcze, barwniki, lub ich niedokładne oczyszczanie.

— Albo oczy ludzi, którzy nie potrafią odróżnić prawdziwego lazuru od brudnego błękitu — powiedział zgryźliwie chudy mężczyzna i spojrzał ze złością na naczelnika.

Naczelnik nie podjął wyzwania i znowu wszyscy umilkli.

Cienkie wino wydawało się jeszcze bardziej kwasić ich humory — twarze mieli pochmurne. Słychać było tylko szelest deszczu na niezliczonych liściach sadów w dolinie, szept morza w dole na końcu ulicy i ciche dźwięki lutni w ciemności za drzewami.

— Może coś zaśpiewa, ten twój chłopak o twarzy dziewczyny? — zapytał naczelnik.

— Dobrze. Arrenie, zaśpiewaj nam coś, chłopcze.

— Nie mogę na tej lutni zagrać do końca niskich tonów — powiedział Arren z okna, uśmiechając się. — Brakuje jej płaczu. Czego chciałbyś posłuchać, gospodarzu?

— Czegoś nowego — mruknął naczelnik. Lutnia zadźwięczała cicho; już ją nastroił.

— Może tego tutaj nie znacie — powiedział. Potem zaśpiewał.

Na białe cieśniny Solei,

na pochylone w ukłonie czerwone gałęzie,

które zwieszają swe kwiaty

nad jej schyloną głową,

ciężką od smutku za utraconym kochankiem,

na czerwoną gałąź i na białą gałąź,

na smutek, co nie przemija,

przysięgam,

ja, Serriadh,

krew z krwi matki mojej i krwi Morreda,

pamiętać o tym, co złe —

zawsze, zawsze.

Siedzieli nieruchomo w ciepłym, dżdżystym zmierzchu Południa, słuchając pieśni, podobnej do krzyku szarego łabędzia z zimnych mórz, wokoło wyspy Ea. Gdy pieśń się skończyła, milczeli jeszcze chwilę pogrążeni w smutku i tęsknocie.

— Dziwna muzyka — odezwał się w końcu któryś, niepewnie.

Inny, przywracając poczucie absolutnego pierwszeństwa wyspy Lorbanery w każdym miejscu i czasie, powiedział: — Obca muzyka zawsze była cudaczna i ponura.

— Zatem wy nam zaśpiewajcie — zaproponował Krogulec. Sam posłuchałbym wesołej piosenki. Chłopak zawsze śpiewa o dawno zmarłych bohaterach.

— Ja zaśpiewam — powiedział ten, który odezwał się ostatni. Odchrząknął lekko i zaczął śpiewać o baryłce mocnego, wiernego wina i… hej, ho i wszyscy razem! Lecz nikt nie przyłączył się do chóru i pieśń się urwała.

— Śpiewacy są do niczego — stwierdził ze złością. — To wina młodych, którzy burzą i zmieniają dawne zwyczaje, zamiast uczyć się starych pieśni.

— To nie tak — sprzeciwił się chudy mężczyzna. — Wszystko jest do niczego. Nic nie idzie dobrze.

— Tak, tak, tak — wysapał najstarszy z nich. — Szczęście nas opuściło. Właśnie tak. Szczęście nas opuściło.

Po tym nikt już nie miał wiele do powiedzenia. Wieśniacy odchodzili po dwóch, trzech, aż na zewnątrz gospody pozostał tylko Krogulec, a w środku Arren. I wówczas, wreszcie, Krogulec roześmiał się. Lecz nie był to wesoły śmiech.

Bojaźliwa żona oberżysty rozpostarła dla nich posłania na podłodze, potem odeszła, a oni ułożyli się do snu. Lecz wysokie krokwie izby były siedzibą nietoperzy, które przez całą noc wlatywały i wylatywały przez pozbawione szyb okna, popiskując cienko. Dopiero o świcie powróciły na dobre, sadowiąc się na swoich miejscach. Każdy składał się w mały, zgrabny pakunek, zwisający z krokwi w dół.

Być może to ów nieustający ruch nietoperzy sprawił, że Arren nie spał spokojnie. Minęło wiele nocy od czasu, gdy po raz ostatni spał na starym lądzie. Jego ciało odzwyczaiło się od bezruchu ziemi i, gdy zasypiał, wciąż domagało się kołysania, kołysania… wtedy świat wysuwał się spod niego i Arren budził się z gwałtownym wzdrygnięciem. Gdy w końcu zasnął, śniło mu się, że jest skuty łańcuchami w ładowni statku łowcy niewolników; byli tam też inni, lecz wszyscy martwi. Budził się wiele razy, aby uwolnić się od tego snu, lecz zasypiając, natychmiast do niego powracał. W końcu wydało mu się, że pozostał na statku sam, ale wciąż spętany tak, że nie mógł się ruszyć. Wówczas jakiś dziwny, powolny głos przemówił mu do ucha. Zrzuć więzy — powiedział — Zrzuć więzy. Spróbował się poruszyć i udało mu się to. Wstał. Znajdował się na jakimś rozległym, zamglonym wrzosowisku pod niskim niebem. Ziemia i gęste powietrze przesycone były grozą, nieskończonym przerażeniem. To miejsce było straszne, straszne samo w sobie, a on tam był i nie mógł się wydostać. Musiał znaleźć drogę, lecz nie zauważył żadnych ścieżek, a on sam był maleńki jak dziecko, jak mrówka, natomiast miejsce było. ogromne, nieskończone. Spróbował ruszyć przed siebie, potknął się i… obudził.

Teraz, gdy nie spał, strach go nie otaczał, lecz wcale nie mniejszy był w nim. Czuł, że czarna ciemność pokoju dusi go i zaczął szukać gwiazd w niewyraźnym prostokącie okna. Nie mógł ich dojrzeć, choć deszcz już ustał. Leżał czuwając, a nietoperze wlatywały i wylatywały przez okno na swych bezgłośnych, błoniastych skrzydłach. Czasami, na samej granicy słyszalności, dochodziły go cienkie głosy.

Wstali wcześnie, o jasnym poranku. Krogulec z przejęciem dopytywał się o kamienie emmel. Jakkolwiek żaden z wieśniaków nie wiedział, co to takiego, mieli na ten temat różne przypuszczenia i spierali się. On słuchał, lecz tak jakby czekał na inne wieści. W końcu Krogulec i Arren ruszyli drogą, którą zaproponował im naczelnik, prowadzącą do kamieniołomów, gdzie wydobywano błękitny barwnik. Lecz gdy wyruszyli, Krogulec skręcił w bok.

— To będzie ten dom — stwierdził. — Mówili, że rodzina farbiarzy i skompromitowanych czarodziei mieszka przy tej drodze.

— Czy warto z nimi rozmawiać? — zapytał Arren, pamiętający aż nadto dobrze Zająca.

— Tam skupia się nieszczęście — powiedział ochryple mag. — To tam skończyło się szczęście. Muszę dotrzeć do tego miejsca! — I ruszył przed siebie, a Arren musiał pójść za nim.

Dom, ładny kamienny budynek, stał w głębi otoczony sadami. On sam i całe otoczenie było od dawna zaniedbane. Nie zebrane, wyblakłe kokony jedwabników zwisały pomiędzy połamanymi gałęziami, a ziemia pod drzewami pokryta była grubą warstwą śmieci — martwych larw i ciem. Dom i wszystko w pobliżu niego spowijał odór rozkładu. Gdy podeszli do niego, Arren nagle przypomniał sobie przerażenie, jakie ogarnęło go tej nocy.

Zanim doszli, drzwi otwarły się gwałtownie. Wyskoczyła zza nich siwowłosa kobieta, spoglądając zaczerwienionymi oczyma i krzycząc z nienawiścią: — Precz, przeklęci, złodzieje, oszczercy, półgłówki, kłamcy i obrzydliwi głupcy! Precz, wynoście się! Żeby was nigdy zły los nie opuścił!

Krogulec zatrzymał się, wyglądając na nieco zaskoczonego, i szybko uniósł rękę w dziwnym geście. Powiedział tylko jedno słowo: — Przestań!

Słysząc to kobieta zamilkła. Wpatrywała się w niego wytrzeszczonymi oczyma.

— Dlaczego to zrobiłeś?

— Aby odwrócić twoją klątwę.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego i w końcu zapytała ochryple:

— Obcy?

— Z północy.

Zbliżyła się. Z początku Arren skłonny był się z niej śmiać, z tej starej kobiety skrzeczącej na progu, lecz gdy się zbliżyła, czuł już tylko wstyd. Była odrażająca, jej ubranie było brudne i postrzępione, oddech cuchnął, a oczy miały wyraz okropnego cierpienia.

— Nie mam mocy, aby przeklinać — powiedziała. — Żadnej mocy. — Powtórzyła gest Krogulca. — Czy tam, skąd przybywasz, wciąż tak robią?

Skinął głową. Spoglądał na nią nieruchomym wzrokiem, a ona odwzajemniła jego spojrzenie.

Niespodziewanie twarz jej zaczęła się poruszać i zmieniać, i nagle zapytała: — Gdzie twoja laska?

— Nie pokazuję jej tutaj, siostro.

— Tak, nie powinieneś. Może odgrodzić cię od życia. Tak jak mnie odgrodziła od życia moja moc. I tak je straciłam. Straciłam też wszystko co wiedziałam, wszystkie słowa i imiona. Odeszły z moich oczu i ust po cienkich sznurkach podobnych do pajęczyny. W świecie jest dziura i światło wysącza się przez nią a słowa odchodzą ze światłem. Czy wiesz o tym? Mój syn cały dzień siedzi wpatrując się w ciemność, szukając dziury w świecie. Powiada, że widziałby lepiej, gdyby był ślepcem. Nie umie już farbować. A byliśmy Farbiarzami Lorbanery. Spójrz! — Wyciągnęła w ich stronę szczupłe, muskularne ręce, aż po barki splamione wyblakłą mieszaniną niezmywalnych farb. — Nigdy nie schodzą ze skóry — wyjaśniła — ale umysł został zmyty do czysta. Nie ma już w nim kolorów. Kim jesteście?

Krogulec nie odpowiedział. Ich oczy znowu się spotkały. Arren, stojąc z boku, obserwował to z niepokojem.

Nagle zadrżała i wyszeptała: — Znam cię…

— Tak. Swój pozna swego, siostro.

Dziwnym było widzieć, jak odsuwa się od maga w przerażeniu, pragnąc uciec, lecz jednocześnie coś ciągnęło ją do niego. Wydawało się, że chce paść przed nim na kolana.

Ujął jej rękę i zatrzymał ją: — Czy chcesz, aby powróciła twoja moc, zdolności, wiedza. Mogę ci to dać.

— Jesteś Wielkim — wyszeptała. — Jesteś Królem Cieni. Panem Ciemnego Miejsca…

— Nie. Nie jestem królem. Jestem człowiekiem, śmiertelnikiem, twoim bratem, takim samym człowiekiem jak ty.

— Ale nie umrzesz?

— Umrę.

— Lecz powrócisz i będziesz żył wiecznie?

— Nie. Ani żaden inny człowiek.

— Zatem nie jesteś… nie jesteś Wielkim z ciemności, — zdziwiła się, marszcząc brwi i spoglądając na niego z mniejszym strachem. — Jednak jesteś Wielkim. Czyżby było dwóch? Jak brzmi twoje imię?

Surowa twarz Krogulca na chwilę złagodniała. — Nie mogę tego tobie powiedzieć — odezwał się łagodnie.

— Wyznam wam tajemnicę — rzekła cicho. Stała teraz wyprostowana, patrząc mu prosto w oczy, a w jej głosie i postawie rozbrzmiewało echo dawnej godności. — Nie chcę żyć, żyć i żyć wiecznie. Wolałabym, aby powróciły imiona rzeczy. Ale one wszystkie odeszły. Imiona nic teraz nie znaczą. Nie ma więcej tajemnic. Czy chcesz poznać moje imię? — Jej oczy wypełniły się światłem, pięści zacisnęły, pochyliła się do przodu i wyszeptała: — Mam na imię Akaren. — Potem wykrzyczała już głośno: — Akaren! Akaren! Mam na imię Akaren! Teraz wszyscy znają moje ukryte imię, moje prawdziwe imię! I nie ma już tajemnic, nie ma prawdy, i nie ma śmierci… śmierci… śmierci! Ostatnie słowo wykrzyczała szlochając, aż ślina trysnęła jej z ust.

— Zamilcz, Akaren!

Umilkła. Łzy spływały po jej brudnej twarzy, przesłoniętej pasmami potarganych, siwych włosów.

Krogulec ujął tę pomarszczoną, zroszoną łzami twarz w obie dłonie, i niezwykle lekko, bardzo czule pocałował ją w oczy. Stała bez ruchu, z przymkniętymi powiekami. Arcymag, z ustami przy jej uchu, powiedział kilka słów w Starej Mowie, jeszcze raz ją pocałował i puścił.

Otwarła oczy i patrzyła na niego przez chwilę zamyślonym, niedowierzającym wzrokiem — tak niemowlę spogląda na swoją matkę, tak matka patrzy na swoje dziecko. Powoli odwróciła się i podeszła do drzwi, przestąpiła próg i zamknęła drzwi za sobą — w zupełnym milczeniu, z nieustającym wyrazem zdziwienia na twarzy.

Mag bez słowa zawrócił w stronę drzwi. Arren poszedł za nim. Nie śmiał o nic pytać. Niespodziewanie Krogulec zatrzymał się pośrodku zniszczonego sadu i powiedział: — Odebrałem od niej imię i dałem jej nowe. To w pewnym sensie nowe narodziny. Nie było dla niej żadnej innej nadziei ani pomocy.

Jego głos był napięty i stłumiony.

— To była kobieta obdarzona mocą — ciągnął dalej. — Nie zwyczajna czarownica czy warzycielka driakwi, lecz kobieta posiadająca zdolności i znająca sztukę. Używała swego kunsztu do tworzenia piękna — dumna i uczciwa kobieta. To było jej życie. I wszystko to zostało zniszczone. — Odwrócił się nagle, wszedł w szpaler drzew, i zatrzymał się, zwrócony plecami do Arrena, przy jednym z pni.

Arren czekał na niego w gorącym, pocętkowanym cieniami liści, słonecznym świetle. Wiedział, że Krogulec wstydzi się obarczać go swoimi uczuciami. Rzeczywiście nie było niczego, co mógłby zrobić i powiedzieć. Za to sercem był całkowicie ze swoim towarzyszem. Nie była to już teraz owa pierwsza, romantyczna żarliwość i uwielbienie, lecz świadoma cierpienia więź, która wyszła z najskrytszych głębin serca i została przekuta w niezłomne więzy. W swej miłości czuł teraz współczucie — bez niego bowiem miłość nie zahartuje się, nie jest pełna i długo potrwa.

Niebawem Krogulec wrócił do niego przez zielony cień sadu. Żaden z nich nie odezwał się i szli dalej obok siebie. Było gorąco. Deszcz, który spadł ostatniej nocy, wysechł i kurz unosił się na drodze pod ich stopami. Wcześniej ten dzień wydawał się Arrenowi posępny i mdły, zatruty przez sny. Teraz znajdował przyjemność i w gorącym dotyku słońca i w uldze, jaką przynosił cień. Był zadowolony i nie rozmyślał nad celem wędrówki.

Nie miało to i tak znaczenia, bowiem niczego nie osiągnęli. Popołudnie zeszło im na rozmowach z ludźmi, wydobywającymi rudy barwników, i na targowaniu się o te kawałki, o których mówiono, że są kamieniami emmel. Gdy zmęczeni wracali do Sosary, a ostatnie promienie słońca dotykały ich głów i karków, Krogulec zauważył:

— To błękitny malachit, lecz wątpię, aby się na tym poznali w Sosarze.

— Oni są dziwni — powiedział Arren. — Tak jest ze wszystkim; nie widzą różnicy pomiędzy niczym. Jeden z nich powiedział naczelnikowi ostatniej nocy: „Nie odróżniasz prawdziwego lazuru od brudnego błękitu…”. Narzekają na złe czasy, lecz nie wiedzą, kiedy się one zaczęły. — Skarżą się na złą robotę, lecz nie robią nic, aby ją poprawić. — Nie widzą nawet różnicy pomiędzy rzemieślnikiem a człowiekiem czarów, pomiędzy rzemiosłem a sztuką magiczną. Tak, jakby w ich umysłach nie było wyraźnych kolorów, granic i różnic. Wszystko jest dla nich takie same, wszystko jest szare.

— Tak — zgodził się mag w zamyśleniu. Przez chwilę stąpał z głową wciągniętą między ramiona, podobny do jastrzębia; i chociaż był niewysokim mężczyzną, szedł zadziwiająco długim krokiem.

— Czego im brakuje?

Arren odpowiedział bez chwili wahania:

— Radości życia.

— Tak — powtórzył znowu Krogulec, zgadzając się ze stwierdzeniem Arrena i zastanawiając się nad nim przez chwilę. — Cieszę się — powiedział w końcu — że możesz myśleć za mnie, chłopcze… Czuję się zmęczony i otępiały. Jestem zniechęcony od czasu, kiedy rozmawialiśmy z tą, która miała na imię Akaren. Czuję wstręt do rozpadu i zniszczenia. Nie pragnę wroga. Jeśli mam wroga, to nie chciałbym ani go szukać, ani bać się z nim spotkać… Jeśli ktoś już musi szukać, nagrodą powinien być skarb, a nie coś wstrętnego.

— Wróg, mój panie… — zaczął Arren, a Krogulec skinął głową.

— Gdy mówiła o Wielkim Człowieku, Królu Cieni…? Krogulec ponownie skinął głową.

— Też tak myślę — powiedział. — Sądzę, że musimy dotrzeć nie tylko do miejsca, lecz przede wszystkim do osoby. To jest zło, zło, które przeszło przez tę wyspę — ta utrata umiejętności i dumy, ten smutek i rozpad. To dzieło złej woli. Ale owa wola nie jest związana z miejscem, nawet nie zauważa Akaren czy Lorbanery. Trop, jakim goni-my, to ślad zniszczenia, tak jakbyśmy zdążali za wozem, który runął z górskiego zbocza i na naszych oczach wywołał lawinę.

— Czy ona, Akaren, może powiedzieć coś więcej o tym wrogu — kim lub czym jest, i gdzie się znajduje?

— Nie teraz, chłopcze — odparł mag cichym, ponurym głosem. — Bez wątpienia mogłaby. W jej szaleństwie wciąż tkwi magia. Prawdę powiedziawszy, właśnie to szaleństwo było jej czarami. Lecz nie mogę zmuszać jej, aby mi odpowiedziała. Zbyt mocno cierpi.

Szedł dalej z głową schowaną między ramionami, jakby sam cierpiał i bardzo pragnął tego uniknąć.

Arren odwrócił się, usłyszawszy za sobą tupot nóg na drodze. Za nimi biegł mężczyzna. Był jeszcze daleko, lecz zbliżał się szybko. W świetle zachodzącego słońca kurz drogi i długie włosy tworzyły wokół jego głowy aureolę. Wydłużony cień skakał dziwacznie po pniach drzew rosnących przy drodze.

— Słuchajcie! — krzyczał. — Zatrzymajcie się! Znalazłem ją! Znalazłem!

Zrównał się z nimi w pośpiechu. Ręka Arrena powędrowała najpierw do miejsca, gdzie powinna znajdować się rękojeść miecza, potem do miejsca, gdzie niegdyś tkwił jego utracony nóż, a potem zwinęła się w pięść — wszystko to w ułamku chwili. Rzucił groźne spojrzenie na mężczyznę i wysunął się naprzód. Mężczyzna był o całą głowę wyższy od Krogulca, z szerokimi barami. Szaleniec o dzikich oczach dyszał i bredził.

— Znalazłem ją! — powtarzał, podczas gdy Arren, usiłując zdobyć nad nim przewagę, surowym głosem zapytał:

— Czego chcesz? — Mężczyzna chciał go ominąć i podejść do Krogulca, jednak Arren znowu zastąpił mu drogę.

— Jesteś Farbiarzem Lorbanery — stwierdził Krogulec.

Wówczas Arren poczuł, że zrobił z siebie głupca próbując bronić swego towarzysza. Usunął się więc na bok, czyniąc wolną drogę. Te trzy słowa maga spowodowały, że szaleniec przestał dyszeć i wymachiwać swoimi wielkimi, poplamionymi rękoma. Jego oczy uspokoiły się. Skinął głową.

— Byłem Farbiarzem — powiedział — ale teraz nie potrafię farbować. — Spojrzał z ukosa na Krogulca i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Potrząsnął głową pokrytą czerwonawym, zakurzonym gąszczem włosów. — Zabrałeś imię mojej matce — przemówił. — Nie poznaję jej teraz, a ona mnie. Kocha mnie wciąż mocno, lecz opuściła mnie. Nie żyje.

— Arrenowi zamarło serce, lecz zobaczył, że Krogulec zaledwie lekko potrząsnął głową.

— Nie, nie — zaprzeczył — ona nie zmarła.

— Ale umrze. Umrze.

— Tak. To konsekwencja samej istoty życia — potwierdził mag.

Farbiarz wydawał się głowić nad tym przez chwilę, a potem podszedł do Krogulca, chwycił go za ramiona i pochylił się nad nim. Poruszał się tak szybko, że Arren nie mógł mu przeszkodzić, jednak, gdy zbliżył się do nich, usłyszał jego szept: — Znalazłem dziurę w ciemności. Stał tam Król. On jej pilnuje, rządzi nią. Miał maleńki płomyk, maleńką świeczkę w dłoni. Dmuchnął w nią i ona zgasła. Potem dmuchnął w nią znowu i zapaliła się. Zapaliła się!

Krogulec nie sprzeciwiał się, gdy mężczyzna schwycił go i szeptał. Zapytał tylko:

— Gdzie byłeś, kiedy to widziałeś?

— W łóżku.

— Śniąc?

— Nie.

— Po drugiej stronie muru?

— Nie — powiedział Farbiarz zupełnie trzeźwo, lecz z wyraźnym niepokojem. Puścił maga i cofnął się o krok. — Nie, ja… ja nie wiem, gdzie ona jest. Znalazłem ją, lecz nie wiem gdzie.

— To właśnie chciałbym wiedzieć — stwierdził sucho Krogulec.

— Mogę ci pomóc.

— Jak?

— Masz łódź. Przypłynąłeś na niej tutaj, popłyniesz dalej. Popłyniesz na zachód, prawda? To właśnie tam. To droga do miejsca, skąd on przychodzi. Musi istnieć miejsce, miejsce na tym świecie, bo on jest żywy — nie jak duchy i dusze zmarłych, które przechodzą przez mur. Nie możesz przecież przywołać zza muru niczego oprócz dusz, a to jest żywe ciało, nieśmiertelne. Widziałem płomień, zapalający się w ciemności od jego oddechu, płomień, który dawno był zgaszony. Widziałem to. — Twarz mężczyzny zmieniła się, nabrała jakiegoś dziwnego uroku w czerwonozłotym świetle zachodzącego słońca. — Wiem, że on pokonał śmierć. Wiem to. Poświęciłem moją sztukę magiczną, aby się tego dowiedzieć. Byłem przecież kiedyś czarodziejem! I ty to wiesz i zdążasz tam. Weź mnie ze sobą.

To samo światło padało na twarz Krogulca, lecz pozostawiało ją nieporuszoną i szorstką.

— Próbuję tam dotrzeć — przyznał.

— Pozwól mi pójść z tobą! Krogulec krótko skinął głową.

— Jeśli będziesz tam, kiedy popłyniemy — powiedział tak zimno, jak przedtem.

Farbiarz cofnął się jeszcze o krok i stał obserwując Krogulca. Uniesienie na jego twarzy powoli mąciło się i zamazywało, aż zastąpił je dziwny, ponury wyraz. Wyglądało to tak, jak gdyby rozsądna myśl z trudem torowała sobie drogę przez oszałamiającą nawałnicę słów, odczuć i wizji. W końcu bez słowa zawrócił i zaczai biec z powrotem drogą w mgiełce kurzu, który jeszcze nie zatarł jego śladów. Arren odetchnął głęboko z ulgą. Krogulec również westchnął, chociaż nie było to westchnienie ulgi. — Cóż — powiedział. — Dziwne drogi wymagają dziwnych przewodników. Chodźmy.

Arren zbliżył się na krok do Krogulca.

— Chyba nie chcesz go zabrać? — zapytał.

— To zależy od niego.

W nagłym błysku gniewu Arren pomyślał: ode mnie też, nic jednak nie powiedział i szli dalej obok siebie w milczeniu.

Kiedy wrócili do Sosary, nie zostali tam dobrze przyjęci. Na tak małej wyspie jak Lorbanery wiadomo jest o wszystkim, co się tylko wydarzy. Bez wątpienia widziano ich skręcających do Domu Farbiarza i rozmawiających z szaleńcem na drodze. Karczmarz obsłużył ich po grubiańsku, a jego żona zachowywała się tak, jakby wzbudzali w niej nieprzytomny strach. Wieczorem, kiedy ludzie z wioski przyszli aby zasiąść pod okapem karczmy, wyraźnie stronili od obcych, choć między sobą byli weseli i rozbawieni. Dowcipów nie można jednak powtarzać w kółko i zabawa szybko skończyła się. Siedzieli w milczeniu przez dłuższą chwilę i w końcu naczelnik odezwał się do Krogulca:

— Czy znalazłeś te swoje niebieskie kamienie?

— Znalazłem jakieś niebieskie kamienie — odparł uprzejmie Krogulec.

— Pewnie Sopli ci pokazał, gdzie ich szukać, co?

— Cha, cha, cha — zaśmiał się ktoś, wyczuwając ironię w głosie naczelnika.

— Sopli to ten mężczyzna z czerwonymi włosami?

— Obłąkany. Rano rozmawiałeś z jego matką.

— Szukałem czarodzieja — rzekł czarodziej. Chudy mężczyzna, który siedział najbliżej niego, splunął w ciemność.

— Po co?

— Sądziłem, że może odnajdę to, czego szukam.

— Ludzie przybywają na Lorbanery po jedwab — powiedział naczelnik. Nie szukają tutaj kamieni. Nie szukają czarów. Nie przybywają tutaj, aby poznać odczynianie uroków, hokus-pokus i inne czarodziejskie sztuczki. Żyją tu uczciwi ludzie i zajmują się uczciwą robotą.

— To prawda. Ma rację — poparła go reszta.

— I nie chcemy tutaj innych ludzi, przybyszy z obcych stron, wtykających nos w nie swoje sprawy i wtrącających się do naszych interesów.

— To prawda. Ma rację — powtórzył chór.

— Jeśli byłby w okolicy jakiś czarodziej, który nie zwariował, dalibyśmy mu prawdziwą robotę w naszych warsztatach, ale oni nie wiedzą, jak uczciwie pracować.

— Wiedzieliby, gdyby tam było cokolwiek do roboty — odparł Krogulec. — Wasze warsztaty są puste, sady zapuszczone, jedwab w waszych magazynach został utkany przed laty. Cóż wy robicie, tutaj na Lorbanery?

— Pilnujemy swoich spraw — warknął naczelnik, lecz chudy mężczyzna wybuchnął w podnieceniu:

— Dlaczego statki nie przybywają, powiedz nam to! Co oni robią w mieście Hort? Czy to dlatego, że nasza robota jest do niczego?

Przerwano mu gniewnymi zaprzeczeniami. Wykrzykiwali do siebie, podrywali się na nogi, naczelnik potrząsał pięścią przed twarzą Krogulca, ktoś wyciągnął nóż. Ponury nastrój zmienił się w szał. Arren natychmiast powstał i spojrzał na Krogulca. Spodziewał się ujrzeć go w nagłym blasku magicznego światła, wprawiającego tamtych w osłupienie swoją objawioną mocą. Lecz mag nie uczynił nic. Siedział, spoglądał na tych ludzi i słuchał ich pogróżek. A oni stopniowo uspokajali się, jakby nie byli w stanie podtrzymać swego gniewu dłużej niż przedtem radości. Noże zniknęły w pochwach, groźby zmieniły się w szyderstwa. Zaczęli odchodzić jak psy opuszczające miejsce walki — jedni chyłkiem, drudzy z dumnie uniesionymi głowami.

Gdy pozostali sami, Krogulec wstał, wszedł do gospody i zaczerpnął głęboki łyk wody z garnka stojącego obok drzwi. — Chodź, chłopcze — powiedział. — Mam tego dość.

— Do łodzi?

— Tak. — Położył dwie sztuki srebra na parapecie okna i podniósł lekki tobołek z rzeczami. Arren był zmęczony i senny. Rozejrzał się po izbie gospody — dusznej, niegościnnej i pełnej pozawieszanych u krokwi niespokojnych nietoperzy. Myśląc o ostatniej nocy spędzonej w tym pokoju, za chwilę ochoczo podążył za Krogulcem. Idąc w dół jedynej, ciemnej ulicy Sosary, pomyślał, że teraz odchodząc wymkną się szaleńcowi Sopli. Lecz gdy przyszli do portu, ten czekał już na molo.

— Więc jesteś — powiedział mag. — Wejdź na pokład, jeśli chcesz płynąć z nami.

Sopli bez słowa zeskoczył do łodzi i przykucnął przy maszcie jak wielki rozczochrany pies. I wtedy Arren zbuntował się.

— Mój panie! — wybuchnął. Krogulec odwrócił się. Stali twarzą w twarz na molu ponad łodzią.

— Na tej wyspie wszyscy są szaleni, lecz sądzę, że nie ty, panie. Dlaczego go zabierasz?

— Aby wskazał drogę.

— Drogę — do jeszcze większego szaleństwa? Do śmierci w morzu lub z nożem w plecach?

— Do śmierci, lecz jaką drogą, tego nie wiem.

Arren mówił w uniesieniu, a Krogulec odpowiadał spokojnie, choć w jego głosie brzmiała nuta gwałtowności. Nie był przyzwyczajony, aby ktoś poddawał w wątpliwość jego decyzje. Tego popołudnia na drodze, kiedy Arren próbował obronić maga przed szaleńcem… tak, już wtedy… Arren spostrzegł, jak daremna była jego pomoc. Teraz czuł w sobie gorycz i cały ten gwałtowny przypływ poświęcenia, jaki wypełniał go o poranku, rozwiał się i znikł. Był niezdolny do obrony Krogulca, nie pozwalano mu na podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Nawet nie umiał… a może mu nie pozwalano zrozumieć istoty tych poszukiwań. Po prostu wleczono go ze sobą, bezużytecznego jak dziecko. Lecz on nie był dzieckiem.

— Nie będę się z tobą kłócił, mój panie — rzekł tak zimno, jak tylko mógł. — Ale to… to nie jest rozsądne.

— To jest zupełnie rozsądne. Tam dokąd zdążamy, rozsądek nam nie pomoże. Idziesz czy zostajesz? Łzy gniewu trysnęły z oczu Arrena.

— Powiedziałem, że pójdę z tobą i będę ci służył. Nie złamię mego słowa.

— To dobrze — powiedział mag ponuro i uczynił ruch, jakby chciał się odwrócić, po czym znowu stanął twarzą w twarz z Arrenem. — Potrzebuję cię, Arrenie, i ty potrzebujesz mnie. Powiem ci teraz, że wierzę, iż ta droga jaką zdążamy, jest tą, którą i ty musisz pójść i to nie z posłuszeństwa czy lojalności wobec mnie. Ona była już twoja zanim mnie ujrzałeś, zanim postawiłeś stopę na Roke, zanim wypłynąłeś z Enlad. Nie możesz z niej zawrócić.

Głos maga wcale nie złagodniał. Młodzieniec odpowiedział równie ponuro:

— Jak mogę zawrócić bez łodzi, tutaj, na krawędzi świata?

— To jest krawędź świata? Nie, ona jest dalej. Być może jednak do niej dotrzemy.

Arren skinął głową i zeskoczył do łodzi. Krogulec odwiązał linę i przywołał lekki wiatr w żagiel. I zaraz, od majaczących w mroku, pustych doków Lorbanery, poczuli chłodny, rześki powiew północy. Przed nimi księżyc odbijał się srebrem od gładkiego morza i pełzł lewą stroną nieba. Skręcili na południe wzdłuż brzegu wyspy.

Загрузка...