12. SUCHA KRAINA

Cisowa laska w ręku maga lśniła srebrzystym blaskiem w coraz głębszej, posępnej ciemności. Oczy Arrena przykuło jednak coś innego — migotanie światła na ostrzu obnażonego miecza, który dzierżył w dłoni. Gdy atak i śmierć smoka złamały związujący czar — tam, na plaży Selidoru — Arren dobył broni. Tutaj — choć był tylko cieniem, jednakże żywym — mocno dzierżył cień swego miecza.

Nigdzie dookoła nie było widać innego blasku. Zdawało się, że to późny zmierzch pod listopadowym niebem, zasnutym chmurami. Wszędzie unosiły się ponure, zimne i mętne opary — wzrok przenikał, lecz ani wyraźnie, ani daleko, Arren znał owo miejsce. To były wrzosowiska i pustkowia z jego snów. Wydawał się być dalej, niepomiernie dalej, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się być we śnie. Niczego nie mógł dostrzec wyraźnie z wyjątkiem tego, że wraz ze swym towarzyszem stoją na zboczu wzgórza, a przed nimi ciągnie się niski kamienny mur, ciągnący się nie wyżej niż do kolan.

Ged wciąż trzymał prawą rękę na ramieniu Arrena. Teraz ruszył naprzód, a chłopiec wraz z nim; razem przekroczyli kamienny mur.

Bezkształtne długie zbocze rozciągało się przed nimi, opadając w ciemność.

Tam, w górze, gdzie Arren spodziewał się zobaczyć ciężką powłokę chmur, widać było czarne niebo usiane gwiazdami. Spojrzał na nie i poczuł jak serce kurczy się i ziębnie. Takich gwiazd nigdy nie widział. Świeciły martwo, bez ruchu, bez gry blasków i migotań. To były gwiazdy, które nigdy nie wschodziły ani nie zachodziły, których nigdy nie przesłoniły chmury ani nie przyćmił blask wschodzącego słońca. Nieruchome i małe błyszczały nad Suchą Krainą.

Ged zaczął schodzić długim zboczem Wzgórza Bytu, a Arren postępował za nim krok w krok. Był przerażony, a jednak tak zdecydowane było jego serce i tak zawzięta wola, że strach nie zawładnął nim, nawet nie był go całkiem świadom. Czuł tylko jakby głęboko coś w nim rozpaczało, niczym zwierzę uwięzione i skute łańcuchami.

Chłopcu wydawało się, że już bardzo długo schodzą zboczem. Być może jednak szli krótko — bo w tej krainie czas nie płynął, nie wiał wiatr, a gwiazdy się nie poruszały. W końcu wkroczyli w ulice jednego z miast. Arren zobaczył domy o oknach zawsze ciemnych, ujrzał zmarłych o spokojnych twarzach i pustych dłoniach, stojących na progach domów.

Wszystkie rynki były puste. Nikt nie kupował i nikt nie sprzedawał, nikt nie zyskiwał i nikt nie tracił. Niczego nie używano, niczego nie robiono.

Przybysze szli wąskimi ulicami, samotni — choć kilka razy dostrzegli jakieś postacie na zakrętach innych ulic — odległe i niewyraźne w mroku. Na widok pierwszej z nich Arren drgnął i uniósł miecz, lecz Ged potrząsnął tylko głową i poszedł dalej. Chłopiec rozpoznał w niewyraźnej postaci kobietę, która szła powoli, nie próbując nawet przed nimi uciec.

Wszyscy ci, których widzieli — a było ich niewielu, bo choć zmarłych jest dużo, to kraina rozległa — stali nieruchomo lub poruszali się powoli, bez celu. Żaden z nich nie miał ran takich, jak zjawa Erretha-Akbe przywołana w światło dnia, w miejscu jego śmierci. Nie nosili śladów choroby. Byli cali i uleczeni. Uleczeni z cierpienia i życia. Nie byli tak odrażający, jak obawiał się tego Arren, ani tak przerażający, jak sądził. Ich twarze były spokojne, wolne od gniewu i żądzy, a w pozbawionych blasku oczach nie było nadziei.

Czuł jak, zamiast strachu rośnie w nim wielkie współczucie dla zmarłych. A jeśli nawet tajemnym źródłem tego uczucia był lęk — to nie o siebie samego, lecz o nich wszystkich. Widział matkę i dziecko, którzy razem zmarli, i teraz razem przebywali w ciemnej krainie. Ale dziecko nie biegało, ani nie płakało, a matka nie tuliła jego, ani nawet nie spoglądała na nie. Wszyscy ci, którzy stracili życie z miłości, na ulicach mijali się obojętnie. Koło garncarza było nieruchome, warsztat tkacki stał pusty, a piec zimny. Nikt tu nigdy nie śpiewał.

Ciemne ulice pomiędzy czarnymi domami, ciągnęły się i ciągnęły, a oni przemierzali je niestrudzenie. Słychać było tylko odgłos ich kroków. Było zimno, czego Arren początkowo nie odczuwał, lecz ono wpełzło w jego duszę, będącą tutaj również jego ciałem. Czuł wielkie zmęczenie. Musieli przebyć już długą drogę. Dlaczego idą dalej? — Pomyślał i zwolnił nieco kroku.

Ged zatrzymał się nagle zwracając twarz ku mężczyźnie, który stał na skrzyżowaniu ulic. Był smukły i wysoki. Arren pomyślał, że gdzieś już widział tę twarz, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Ged przemówił do mężczyzny w zupełnej ciszy, przekroczyli już bowiem kamienny mur.

— O Thorionie, mój przyjacielu, skąd się tutaj wziąłeś? — i wyciągnął ręce do Herolda z Roke.

Thorion nie odpowiedział żadnym gestem. Stał bez ruchu z twarzą jak maska — jednak srebrzyste światło płynące z laski Geda wnikało głęboko w przesłonięte cieniem oczy Thoriona, zapalając w nich ledwo widoczny płomyk, a może na powrót wzniecając ich nie wygasłe jeszcze lśnienie.

Arcymag ujął dłoń przyjaciela, choć ten nie wyciągnął jej na powitanie i powtórzył:

Co tu robisz Thorionie? Ty jeszcze nie należysz do te a o królestwa. Wracaj!

— Szedłem za nieśmiertelnym. Zgubiłem drogę. — Głos Herolda był cichy i głuchy, jak głos człowieka mówiącego przez sen.

— Idź w górę, do muru — odparł Ged wskazując długą ciemną ulicę, którą przybyli z Arrenem. Przez twarz Thoriona przebiegło drżenie, jakby przeszyła go nadzieja, tak samo nie do zniesienia jak goły miecz.

Nie mogę znaleźć drogi — poskarżył się. — Mój panie, nie mogę znaleźć drogi.

— Być może znajdziesz — odparł Ged, objął Arrena i ruszył dalej. Thorion pozostał za nimi, stojąc bez ruchu na skrzyżowaniu.

Gdy tak szli, Arren odniósł wrażenie, że w tym bez-czasowym zmierzchu nie ma kierunku „naprzód” ani „w tył”, nie ma wschodu ani zachodu; nie ma dokąd iść. Czy istnieje jakaś droga, którą można stąd wyjść? Myślał tak, kiedy schodzili ze wzgórza, zawsze w dół, bez względu na to, w którą stronę chcieli iść. W tym ciemnym mieście drogi prowadziły tylko w dół, aby więc wrócić do kamiennego muru na szczycie wzgórza wystarczyło tylko wspiąć się na nie z powrotem. Lecz nie zawracali. Ramię w ramię szli dalej. Czy to Arren podąża za Gedem? Czy też go prowadzi?

Wyszli z miasta. Kraina zmarłych była pusta. Żadne drzewo, źdźbło trawy, czy choćby ciernisty krzew nie rósł na jej kamienistym gruncie pod nieruchomymi gwiazdami. Nie było tu horyzontu, gdyż wzrok nie przenikał głębin mroku. Dopiero później otworzył się przed nimi wielki szmat nieba pozbawiony małych nieruchomych gwiazd — i ta bezgwiezdna przestrzeń podobna była do wystrzępionego, stromego łańcucha górskiego. W miarę jak szli, kontury stawały się coraz wyraźniejsze. Widzieli wysokie szczyty, których nigdy nie tknął podmuch wiatru, ani nie zmoczył deszcz. Nie pokrywał ich także śnieg, w którym mogłoby odbijać się światło gwiazd. Były czarne. Ich widok porażał serce Arrena. Starał się odwracać od nich oczy. Ale je znał, rozpoznawał je, wciąż wracał do nich wzrokiem. Za każdym razem, kiedy spoglądał na te szczyty, czuł zimny ucisk w piersi i odwaga opuszczała go. Wciąż jednak szedł dalej, wciąż w dół, gdyż grunt opadał ku podnóżu górskiego łańcucha. W końcu odezwał się:

— Mój panie, co to… — I wskazał na góry, gdyż nie mógł mówić dalej, tak zaschło mu w gardle.

— To granica krainy światła — odparł Ged. — Tak jak kamienny mur. Nie mają innej nazwy, jak po prostu ból. Prowadzi przez nie droga. Droga zamknięta dla zmarłych. Nie jest długa, lecz okrutna.

— Chce mi się pić — poskarżył się chłopiec, a jego towarzysz odparł — Oni piją tu pył.

Szli dalej.

Arrenowi wydawało się, że Ged zwolnił nieco kroku, że czasami się waha. Sam jednak miał już pewność, choć zmęczenie wcale nie przestało w nim narastać. Muszą iść w dół, muszą iść dalej. I szli dalej.

Czasami przechodzili przez inne miasta zmarłych, gdzie ciemne dachy, kanciastymi kształtami odcinały światło gwiazd, tkwiących nad nimi zawsze w tych samych miejscach. Za miastami znów rozciągała się pusta ziemia, na której nic nie rosło. Opuszczane przez nich miasta natychmiast ginęły w mroku. Wokół nie było nic widać — tylko wznoszące się przed nimi góry stawały się coraz wyższe. Po ich prawej ręce bezkształtne zbocze wciąż opadało w dół — od jak dawna — czy od chwili kiedy przekroczyli kamienny mur?

— Dokąd prowadzi tamta droga? — zapytał szeptem Arren, spragniony brzmienia ludzkiego głosu, lecz mag potrząsnął głową — Nie wiem. To może być droga bez końca.

Tam, gdzie szli zbocze zdawało się być coraz mniej pochyłe. Ziemia skrzypiała pod stopami jak pył wulkaniczny. Wciąż zdążali dalej i teraz Arren nawet nie myślał o powrocie, ani o tym w jaki sposób wrócić. Nie przyszło mu do głowy, aby się zatrzymać, choć był bardzo zmęczony. W pewnej chwili próbował myślami o domu rozproszyć odrętwiającą ciemność, zmęczenie i przepełniającą go grozę. Nie mógł jednak przypomnieć sobie, jak wygląda światło słońca czy twarz matki. Nie pozostawało nic innego, jak tylko iść dalej. I szedł dalej.

Naraz pod stopami poczuł równy grunt. Idący obok niego Ged zawahał się. Wówczas Arren też stanął. Długie pochyłe zbocze właśnie się skończyło. Nie było dalszej drogi. Nie było potrzeby iść dalej.

Znajdowali się w dolinie, dokładnie u podnóży Gór Bólu. Pod nogami mieli skały, a wokół leżały krągłe głazy. Były szorstkie niczym żużel, jak gdyby ta wąska dolina była wyschłym łożyskiem płynącej tu niegdyś rzeki, lub strumieniem dawno wystygłej lawy, spływającej z wulkanów, które wyniosły w górę swe czarne bezlitosne szczyty.

W tej wąskiej czarnej dolinie Arren i Ged stali nieruchomo jak pozbawieni celu zmarli, wpatrujący się w nicość. Z lekkim strachem Arren pomyślał: czyżbyśmy zaszli za daleko. Zdawało się to nie mieć wielkiego znaczenia.

Wyrażając głośno myśli chłopca Ged powiedział:

— Zaszliśmy za daleko, aby wrócić. Mówił cicho, ale otaczająca ich bezmierna ponura pustka nie zdołała całkowicie stłumić brzmienia głosu, które trochę ożywiło Arrena. Czyż nie przyszli tutaj, aby spotkać się z tym kogo szukali?

Jakiś głos w ciemności powiedział:

— Zaszliście za daleko.

— Tylko za daleko może być wystarczająco daleko — odpowiedział mu Arren.

— Doszliście do Suchej Rzeki — odezwał się znowu głos. — Nie możecie wrócić do kamiennego muru. Nie możecie wrócić do życia.

— Nie tą drogą — powiedział Ged w ciemności. Arren z ledwością mógł go dojrzeć, choć stali obok siebie. Góry, u stóp których się znajdowali, zasłaniały połowę światła gwiazd, tak, że zdawało się, iż koryto Suchej Rzeki jest samą esencją ciemności. — Lecz poznamy twoją drogę.

Nie było odpowiedzi.

— Spotykamy się tutaj jak równy z równym, Cob. Jeśli jesteś ślepy, to zważ, że my również znajdujemy się w ciemności.

Znowu żadnej odpowiedzi.

Nie możemy cię tutaj skrzywdzić. Nie możemy cię zabić. Czego się boisz?

— Nie boję się — odezwał się głos z ciemności. Potem powoli, połyskując blado światłem, pełzającym po lasce Geda, pojawił się mężczyzna. Stał w górze rzeki, w pewnej odległości od nich pomiędzy wielkimi, niewyraźnymi masywami okrągłych głazów. Wysoki, szeroki w ramionach i długoręki. Podobny był do tej postaci, która ukazała się im na plaży i na wydmie Selidoru, lecz dużo starszy. Jego włosy były białe i zmierzwione nad wysokim czołem. I tak w królestwie śmierci, ukazał się duch Coba, nie spalony ogniem smoka, nieokaleczony — a przecież ułomny: jego oczodoły były puste.

— Nie boję się — powtórzył. — Czegóż może bać się zmarły? — Roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał tak fałszywie i niesamowicie w tej wąskiej kamiennej dolinie u stóp gór, że Arrenowi przez chwilę zaparło dech w piersiach, lecz tylko mocniej ujął miecz, i słuchał dalej.

— Nie wiem, czego może bać się zmarły. Z pewnością nie śmierci. A jednak myślę, że ty się jej boisz, znalazłeś przecież sposób, aby od niej uciec.

— Znalazłem. Żyję. Moje ciało żyje. — Stwierdził mężczyzna.

— Nie najlepiej — odparł sucho mag. — Czar iluzji może ukryć wiek, lecz Orm Embar niezbyt dobrze obszedł się z twoim ciałem.

— Mogę je uzdrowić. Znam sekrety uzdrawiania i młodości, nie tylko zwykłe zaklęcia iluzyjne. Za kogo mnie bierzesz? Tylko dlatego, że nazwano się Arcymagiem, uważasz mnie za zwykłego wioskowego czarodzieja? Mnie, jedynego ze wszystkich magów, który znalazł Drogę Nieśmiertelności, drogę, której nikt inny nigdy nie odnalazł?

— Może my jej nie szukaliśmy — odparł Ged.

— Szukaliście. Każdy z was. Szukaliście jej i nie mogliście znaleźć. Dlatego mówiliście mądre słowa o pogodzeniu się i o równowadze między życiem i śmiercią. Lecz to były tylko słowa — kłamstwa służące ukryciu waszej porażki i waszego strachu przed śmiercią. Jaki człowiek nie chciałby żyć wiecznie, gdyby mógł? A ja mogę. Jestem nieśmiertelny. Uczyniłem to, czego ty nie zdołałeś uczynić i dlatego jestem twoim mistrzem. Wiesz o tym. Czy chciałbyś wiedzieć, jak tego dokonałem Arcymagu?

— Chciałbym.

Cob zbliżył się o krok. Arren zauważył, że chociaż mężczyzna nie ma oczu, to jednak zachowuje się nie tak, jak prawdziwy ślepiec. Cob bowiem zdawał się dokładnie wiedzieć, gdzie stoi Ged i Arren. Był świadom obecności ich obu, chociaż ani razu nie odwrócił głowy w stronę Arrena. Musiał posiadać jakiś czarodziejski drugi wzrok, zdolność słyszenia i widzenia jaką miewają przesłane obrazy ludzi i wywołane zjawy. Coś co dawało mu świadomość obecności Geda i Arrena, choć nie mógł to być wzrok.

— Byłem na Paln — powiedział do Geda — po tym jak ty w swej dumie myślałeś, że upokorzyłeś mnie i dałeś mi nauczkę. Och rzeczywiście dałeś mi nauczkę, tylko nie taką o jakiej myślałeś! Powiedziałem sobie wtedy: Widziałem śmierć i nigdy się z nią nie pogodzę. Niech cała głupia natura idzie dalej swoją głupią drogą, lecz ja jestem człowiekiem — lepszym od natury, ponad naturą. Nie pójdę tą drogą, nie przestanę być sobą! Tak postanowiwszy sięgnąłem znów do Wiedzy Pelnish lecz znalazłem tam tylko ślady i cienie tego, czego potrzebowałem. Przekułem to i przetworzyłem — uczyniłem czar — największy czar, jakiego kiedykolwiek dokonano. Największy i ostatni!

— I czyniąc ten czar umarłeś?

— Tak, umarłem. Miałem odwagę umrzeć, odnaleźć to, czego wy, tchórze, nigdy nie mogliście odnaleźć — powrotną drogę ze śmierci do życia. Otwarłem drzwi, drzwi które były zamknięte od początku czasu. Teraz swobodnie przychodzę do tego miejsca i kiedy chcę, wracam do świata żywych. Ja, jedyny spośród wszystkich ludzi wszystkich czasów, jestem Panem Dwóch Krain. Te drzwi, które otwarłem są otwarte nie tylko tutaj, lecz również w świadomości żywych ludzi. W najgłębszych nienazwanych miejscach ich jestestwa, gdzie wszyscy jesteśmy jednym w ciemności. I ci, którzy żyją, wiedzą o tym i przychodzą do mnie. Zmarli też muszą przychodzić — wszyscy bez wyjątku, gdyż nie utraciłem magii żywych. Kiedy im każę, muszą przekraczać kamienny mur — wszystkie te dusze: panowie, magowie, dumne kobiety. Tam i z powrotem, od życia do śmierci, na mój rozkaz. Wszyscy muszą przychodzić do mnie, żywi i zmarli, do mnie, który umarłem i żyję!

— Gdzie oni do ciebie przychodzą, Cob? Gdzie ty jesteś?

— Pomiędzy światami.

— Lecz to nie jest ani życie, ani śmierć. Co to jest życie, Cob?

— Władza.

— Co to jest miłość?

— Władza — powtórzył z bólem ślepiec, pochylając ramiona.

— Co to jest światło?

— Ciemność!

— Jak masz na imię?

— Nie mam imienia.

— Wszyscy w tej krainie noszą swe prawdziwe imiona.

— Więc powiedz mi swoje!

— Ja mam na imię Ged. A ty?

— Cob — odparł ślepiec po chwili wahania.

— To jest twoje powszednie imię, a nie prawdziwe. Gdzie jest twoje prawdziwe imię? Gdzie jest twoja prawda? Czy pozostawiłeś ją w Paln, tam gdzie zmarłeś? Wiele zapomniałeś, Panie Dwóch Krain. Zapomniałeś światła, miłości i swego własnego imienia.

— Za to mam twoje imię, a wraz z nim władzę nad tobą Gedzie Arcymagu. Gedzie, który byłeś Arcymagiem za życia.

— Moje imię nie przyda ci się na nic — odparł Ged. — Nie masz nade mną żadnej władzy. Ja jestem żywym człowiekiem. Moje ciało leży na plaży Selidoru, pod słońcem, na ziemi która się obraca. Kiedy to ciało umrze, znajdę się tutaj — lecz tylko jako imię — samo imię, jako cień. Czy tego nie rozumiesz? Czy nigdy tego nie rozumiałeś, ty, który przywoływałeś tak wiele cieni zmarłych. Nawet mojego pana, Erretha-Akbe, najmędrszego z nas wszystkich? Czy nie rozumiesz, że on, nawet on, jest tylko cieniem i imieniem? Jego śmierć nie pomniejszyła życia. Nie pomniejszyła też jego samego. On jest tam — tam, nie tutaj. Tu nie ma nic, jedynie pył i cienie. Tam on jest ziemią i słonecznym światłem, liśćmi na drzewie i lotem orła. Jest żywy. Wszyscy, którzy kiedykolwiek zmarli, żyją. Żyją odrodzeni, bez końca, bo żadnego końca nie będzie. Wszyscy z wyjątkiem ciebie. Bo ty nie przyjąłeś śmierci.

Tracąc śmierć straciłeś życie i po to, aby ratować siebie. Siebie! Swoją nieśmiertelną jaźń. Czym ona jest? Kim ty jesteś?

— Jestem sobą. Moje ciało nie ulegnie rozkładowi, nie umrze…

— Ciało odczuwa ból, Cob. Żywe ciało starzeje się, umiera. Śmierć jest ceną, jaką płacimy za życie, za wszelkie życie.

— Ja jej nie płacę! Mogę umrzeć i w tej samej chwili żyć znowu. Nie mogę zostać zabity. Jestem Nieśmiertelny, ja jeden jestem nieśmiertelny na zawsze!

— Zatem kim jesteś?

— Nieśmiertelnym.

— Powiedz mi swoje imię.

— Król.

— Powiedz swoje imię. Wyjawiłem ci je przed chwilą. Powiedz moje imię!

— Ty nie jesteś rzeczywisty. Nie masz imienia. Tylko ja istnieję.

— Istniejesz, lecz, bez imienia, bez postaci. Nie możesz zobaczyć światła dnia, nie możesz zobaczyć ciemności. Zaprzedałeś zieleń ziemi, słońce i gwiazdy, aby ratować siebie. Ale nie masz jaźni. Wszystko, co zaprzedałeś jest tobą. Oddałeś wszystko za nic. A teraz szukasz sposobu, aby wciągnąć w siebie cały świat, całe to światło i życie, które straciłeś, aby wypełnić nimi swą nicość. Wiedz jednak, że nie można jej wypełnić. Wszystkie pieśni ziemi, wszystkie gwiazdy niebios nie zdołają wypełnić twej pustki.

W lodowatej dolinie u podnóża gór głos Geda dźwięczał jak żelazo, a ślepiec uginał się pod jego brzmieniem. Po chwili uniósł twarz, na którą padło przyćmione światło gwiazd. Wyglądał tak jakby płakał, lecz nie mógł dobyć łez, nie mając oczu. Jego usta pełne ciemności, otwierały się i zamykały, ale wydobył się z nich tylko jęk. W końcu wypowiedział jedno słowo, z ledwością formułując je wykrzywionymi ustami. Słowo to brzmiało: Życie.

— Dałbym ci życie, gdybym mógł, Cob. Lecz nie mogę. Jesteś martwy. Mogę dać ci jedynie śmierć.

— Nie — krzyknął ślepiec, a potem powtórzył — nie, nie — i skulił się łkając, chociaż jego policzki pozostały suche, jak nurt kamiennej rzeki, w której zamiast wody płynęła sama noc.

— Nie możesz. Nikt nie może mnie uwolnić. Nigdy. Otwarłem drzwi pomiędzy światami i nie mogę ich zamknąć. Nikt nie może. Nigdy nie zostaną zamknięte. One mnie wciągają. Muszę do nich wracać. Muszę je przekraczać i wracać tutaj, do pyłu, zimna i ciszy. One mnie wysysają, lecz nie mogę ich zostawić, nie mogę ich zamknąć. W końcu wyssą całe światło ze świata. Wszystkie wody staną się takie, jak Sucha Rzeka. Żadna moc nie jest w stanie zamknąć drzwi, które ja otworzyłem.

Dziwna była ta mieszanina rozpaczy i mściwości, przerażenia i pychy, w jego słowach i głosie.

Ged zapytał tylko — Gdzie one są?

— Tam. Niedaleko. Możesz tam pójść. Ale nic nie będziesz mógł zrobić. Nie uda ci się ich zamknąć. Nawet gdybyś poświęcił na to całą swą moc, to i tak jej nie wystarczy. Nic nie wystarczy.

— Może — odparł Ged. — Ty wybrałeś rozpacz, pamiętaj jednak, że my tego nie uczyniliśmy. Zaprowadź nas tam.

Ślepiec uniósł twarz, na której strach walczył z nienawiścią. Nienawiść zwyciężyła.

— Nie zaprowadzę — powiedział. Wówczas wystąpił naprzód Arren i rzekł:

— Zaprowadzisz.

Ślepiec stał nieruchomo. Słowa zastygły w lodowatej ciszy i gęstych ciemnościach królestwa zmarłych.

— Kim jesteś?

— Mam na imię Lebannen.

— Ty, który nazywasz siebie Królem, nie wiesz kim on jest?! — Zapytał Ged.

Cob znowu znieruchomiał. W końcu odezwał się, z trudem łapiąc oddech: — Przecież nie żyje, obaj nie żyjecie. Nie możecie wrócić. Nie ma stąd wyjścia. Jesteście tu uwięzieni! — Gdy to mówił, migoczące nad nim światło zgasło. I usłyszeli jak odwraca się i z pośpiechem uchodzi przed nimi w ciemność.

— Światła, panie! — krzyknął Arren. Ged uniósł laskę nad głowę, a białe światło rozproszyło odwieczną ciemność, ukazując skały i cienie, a pomiędzy nimi wysoką, pochyloną postać ślepca idącego w górę rzeki dziwnie pewnym krokiem niewidomego. Za nim podążał Arren z mieczem w ręku, a dalej Ged.

Arren pozostawił w tyle swego towarzysza. Światło stało się niemal niewidoczne, przesłaniane przez głazy i zakręty rzecznego koryta. Odgłos kroków Coba i świadomość jego obecności przed sobą była dla Arrena wystarczającym przewodnikiem. Droga stała się bardziej stroma. Powoli zaczął się do niego zbliżać. Wspinali się teraz stromym wąwozem zawalonym kamieniami. Sucha Rzeka, im bliżej swego źródła tym węższa, wiła się pomiędzy pionowymi ścianami. Skały grzechotały pod stopami i dłońmi, wspinali się bowiem na czworakach. Arren wyczuł końcowe zwężenie ścian i rzucił się gwałtownie do przodu, łapiąc Coba za ramię.

Znajdowali się w skalnym basenie, szerokim na pięć czy sześć stóp, który mógłby być sadzawką, gdyby kiedykolwiek płynęła tam woda. Przed nimi i ponad nimi wznosiło się urwisko ze skał i żużlu, w którym ziała czarna dziura — źródło Suchej Rzeki.

Cob nie próbował się wyrwać z uchwytu Arrena. Stał zupełnie nieruchomo, podczas gdy światło niesione przez Geda zbliżało się, rozjaśniając jego bezoką twarz.

— To jest to miejsce — powiedział wreszcie i coś w rodzaju uśmiechu wykrzywiło jego usta. — To tego szukacie. Widzicie je? Tam możecie się odrodzić. Wszystko co musicie zrobić, to pójść ze mną. Będziecie żyć wiecznie. Razem będziemy królować.

Arren spojrzał na suche, czarne źródło — gardziel wypełnioną pyłem* Miejsce, gdzie martwa dusza wpełzając w ziemię i ciemność odradzała się znowu martwa. Wzbudziło w nim ono taki wstręt, że ochrypłym głosem, walcząc z potwornymi mdłościami, powiedział:

— Niech będzie zamknięte.

— Będzie zamknięte — rzekł Ged, stając obok niego.

Twarz i ręce maga zapłonęły białym światłem. Zdawał się być gwiazdą spadłą na ziemię, pogrążoną w bezkresnej nocy. Przed nim suche źródło — owe drzwi otwarte pomiędzy światami, ziały nicością. Były szerokie i puste, lecz czy głębokie, czy płytkie — tego nikt nie wiedział. Nie było tam nic, na co — mogło paść światło, nic na czym mógłby spocząć wzrok. Były pustką. Nie przedostawało się przez nie światło ani ciemność, życie ani śmierć. Były niczym. Jedynie drogą prowadzącą do nikąd.

Ged uniósł ręce i przemówił.

Arren wciąż trzymał Coba za ramię. Ślepiec położył wolną rękę na skałach urwistej ściany. Obaj stali bez ruchu, spętani mocą czaru.

Całym kunsztem nabytym w ciągu życia, całą siłą swego nieugiętego serca Ged starał się zamknąć te drzwi — aby ponownie ocalić świat. Pod wpływem jego głosu i na rozkaz jego rąk nadających kształty, skały zaczęły się zbliżać do siebie z trudem. Wreszcie spotkały się. Lecz w tej samej chwili światło zaczęło słabnąć. Słabo coraz szybciej, zamierało na dłoniach twarzy i na cisowej lasce Geda — aż w końcu już tylko słabo migotało. W tym nikłym świetle Arren zobaczył, że drzwi są niemal całkowicie zamknięte.

Ślepiec czuł, jak pod jego ręką skały przesuwają się, aby się złączyć, czuł jak cała jego sztuka i moc poddają się i wyczerpują. Nagle krzyknął: Nie! — Wyrwał się z uchwytu Arrena. Skoczył przed siebie, złapał Geda w ślepy potężny uścisk, przewrócił na ziemię swym ciężarem i zaczął dusić, zacisnąwszy ręce na gardle.

Arren uniósł miecz Serriadha i ciął z całej siły prosto w pochylony kark pod zmierzwionymi włosami.

Żywy duch posiada swą wagę w krainie zmarłych, a cień jego miecza — ostrze. Klinga przecięła Cobowi kręgosłup. Trysnęła czarna krew, oświetlona błyskiem ostrza.

Lecz nie na wiele zda się zabijanie zmarłych, a Cob był przecież martwy. Martwy od lat. Ogromna rana zamknęła się wchłaniając krew. Ślepiec wyprostował się na całą wysokość. Jego twarz wykrzywił gniew i nienawiść. Wyciągnął swe długie ręce w stronę Arrena, jakby dopiero teraz uświadamiając sobie, kto jest jego prawdziwym wrogiem i rywalem.

Tak potworny był ów widok powstania z martwych po śmiertelnym ciosie, że gniew obrzydzenia wezbrał w Arrenie. Z szaleńczą furią wziąwszy zamach, ponownie uderzył mieczem, wkładając w ten straszliwy cios całą swą nienawiść. Cob upadł rozpłataną czaszką i twarzą zalaną krwią, Arren już był nad nim, aby uderzyć jeszcze raz zanim rana zdoła się zamknąć i jeszcze raz, i jeszcze, dopóki go nie zabije…

Obok niego Ged, dźwigając się na kolana, wymówił tylko jedno słowo.

Na jego dźwięk Arren wstrzymał cios, tak jakby rękę trzymającą miecz, uchwyciła jakaś inna ręka. Ślepiec, który właśnie się podnosił, również znieruchomiał. Ged powstał, zataczając się z lekka. Gdy tylko stanął pewnie na nogach, zwrócił się twarzą do urwiska.

— Stań się całością! — rozkazał czystym głosem i na skalnych wrotach nakreślił laską ognistymi liniami znak: run Agnen, run Końca, który zamyka drogi i znaczy wieka trumien. Pomiędzy głazami nie było szczeliny ani pustego miejsca. Drzwi zostały zamknięte.

Ziemia Suchej Krainy zadrżała pod ich stopami, a po niezmiennym, pustym niebie przetoczył się długi grzmot i zamarł w oddali.

— Słowem, które nie zostanie wypowiedziane do końca czasu, wezwałem cię. Słowem, które zostało wypowiedziane przy tworzeniu rzeczy, zwalniam cię teraz. Idź! — I pochylając się nad ślepcem, który klęczał skulony, wyszeptał to tajemne słowo do ucha, zakrytego białymi zmierzwionymi włosami.

Cob wstał. Rozejrzał się powoli wokół siebie widzącymi już oczyma. Spojrzał na Arrena, a potem na Geda. Nie rzekł ani słowa, tylko przyglądał się im mrocznym wzrokiem. Na jego twarzy nie było gniewu, nienawiści czy smutku. Powoli odwrócił się i odszedł w dół korytem Suchej Rzeki, szybko niknąc z oczu.

Na twarzy i na lasce Geda nie było już światła. Wędrowcy stali w ciemnościach. Kiedy po chwili Arren podszedł do maga ten uchwycił jego ramię, aby się wyprostować.

— Skończone — powiedział. — Wszystko skończone.

— Skończone, mój drogi panie. Musimy iść.

— Tak, musimy wracać do domu.

Ged sprawiał wrażenie oszołomionego i wyczerpanego. Powoli i z trudem szedł za Arrenem, wśród skał i głazów, w dół rzecznego koryta. Chłopiec wciąż był przy nim. Kiedy ściany Suchej Rzeki obniżyły się i grunt stał się mniej stromy, Arren skierował się w stronę drogi, którą tutaj przyszli. Było to bezkształtne zbocze wznoszące się i ginące w ciemności. Potem odwrócił się doń plecami.

Mag milczał. Gdy tylko się zatrzymali, wyczerpany osunął się na kawał zakrzepłej lawy, zwiesiwszy głowę.

Arren wiedział, iż droga którą przyszli, jest dla nich zamknięta. Mogą iść jedynie dalej. Muszą przejść całą drogę. Nawet zbyt daleko — nie jest wystarczająco daleko — pomyślał. Spojrzał w górę, na czarne nieruchome szczyty, zimne, nieme i straszliwe na tle nieruchomych gwiazd. Jeszcze raz, ów ironiczny, szyderczy i bezlitosny głos jego woli przemówił do niego: Czy zatrzymasz się w pół drogi, Lebannen?

Podszedł do Geda i przemówił bardzo łagodnie:

— Musimy iść dalej, mój panie. Ged nie odezwał się, lecz powstał.

— Ty prowadzisz, chłopcze — odparł Ged ochrypłym szeptem. — Pomóż mi.

Weszli w góry po zboczach pokrytych pyłem i żużlem. Arren jak mógł pomagał swemu towarzyszowi. Grzbiety i wąwozy zalegała nieprzenikniona ciemność i Arren musiał wymacywać drogę przed sobą, a to sprawiało, że z trudem tylko mógł dawać wsparcie Gedowi. Ciężka była to droga. Potykali się nieustannie. Gdy zbocza stały się bardziej strome i musieli zacząć wspinać się i wdrapywać, stała się jeszcze cięższa. Chropawe skały o ostrych krawędziach paliły dłonie, jak roztopione żelazo. A przecież było zimno. Im wyżej, tym zimniej. Dotknięcie skał stawało się prawdziwą udręką.

Paliły jak rozżarzone węgle. Ogień płonął we wnętrzu gór. Lecz powietrze stało zimne w niezmiennej ciemności. Nie było nic słychać, nie czuło się najmniejszego podmuchu wiatru. Ostre krawędzie skał łamały się w dłoniach i spadały pod stopy. Czarne, pionowe występy i rozpadliny wznosiły się przed nimi, a po bokach przepadały w ciemności. Poniżej za nimi, pozostawało królestwo zmarłych. Z przodu w górze na tle gwiazd, sterczały skalne szczyty. Na całym obszarze tych czarnych gór nie poruszało się nic — tylko dwie śmiertelne dusze.

Ged ze zmęczenia często się potykał, tracąc równowagę. Jego oddech stawał się coraz cięższy. Otarte o skały dłonie tak bardzo bolały, że jęczał w męce. Słysząc to, Arrenowi ściskało się serce. Usiłował podtrzymać maga, lecz często droga była zbyt wąska, aby mogli iść obok siebie. Arren musiał iść przodem, żeby znaleźć oparcie do stóp. W końcu na stromym zboczu wybiegającym aż do gwiazd, Ged potknął się i upadł twarzą do ziemi, i już się nie podniósł.

— Mój panie — wyszeptał Arren, klękając przy nim, a potem wymówił jego imię: Ged.

Mag nie poruszył się ani nie odpowiedział.

Arren wziął go na ręce i zaczął nieść w górę stromego stoku. Szczyt kończył się poziomą płaszczyzną, wybiegającą do przodu na niewiadomą odległość. Tam Arren złożył swoje brzemię i osunął się na ziemię — wyczerpany, obolały i bez cienia nadziei w sercu. To było najwyższe wzniesienie przełęczy, pomiędzy dwoma czarnymi szczytami, na które z takim trudem się wspinał. To był koniec — nie było już dalszej drogi. Płaszczyzna kończyła się stromym urwiskiem. Za nim rozciągała się bezkresna ciemność. Tylko małe gwiazdy zwisały nieruchomo w czarnej otchłani nieba.

A jednak wytrwałość była silniejsza od nadziei. Gdy tylko siły mu na to pozwoliły, Arren zaczął uparcie czołgać się do przodu. Wyjrzał za krawędź ciemności. Poniżej, zupełnie blisko, zobaczył plażę pełną żółtego piasku. Białe i bursztynowe fale zwijały się i roztrzaskiwały w bryzgach piany o brzeg. Nad morzem zachodziło przesłonięte złotą mgłą słońce.

Arren zawrócił ku ciemności. Z ledwością uniósł Geda i wlókł się z nim, aż do chwili, kiedy nie mógł już iść dalej. Tu skończyło się wszystko: pragnienie, ból, ciemność, słoneczne światło i grzmot morskich fal.

Загрузка...