Isizzó fa klabra massik, den sa rinyur meth alpi.
Pluń zimie w gębę, bo zawsze umiera na wiosnę.
Amahast nie spał już, gdy na oceanie zaczęły kłaść się pierwsze odblaski nadchodzącego świtu. Widoczne były już tylko najjaśniejsze gwiazdy. Wiedział, czym są: wspinającymi się każdej nocy na niebo tharmami poległych łowców. Teraz jednak nawet te ostatnie, najlepszych tropicieli, najwspanialszych myśliwych, nawet one umykały przed wschodzącym słońcem. Tu, daleko na południu, było ono palące, świeciło inaczej aniżeli słońce północy, do którego przywykli, wznoszące się niewysoko na bladym niebie ponad zaśnieżonymi lasami i górami. Mogło być nawet innym słońcem. Choć teraz, przed wschodem, tu, nad samą wodą, było niemal chłodno, przyjemnie, to jednak z dniem powróci skwar. Amahast zgonił gryzące go w rękę owady i czekał na świt.
Z mroku wynurzyły się powoli zarysy ich drewnianej łodzi. Wyciągnęli ją na piasek, spory kawał za wyschłe wodorosty i muszle, wyznaczające najdalszy zasięg przypływu. Tuż przy niej dostrzegał z trudem ciemne postacie śpiących członków jego sammadu, czterech, którzy wybrali się z nim na tę wyprawę. Nieprzywoływane, naszło go wspomnienie o jednym z nich, umierającym Dikenie. Wkrótce zostanie ich tylko trzech.
Jeden z mężczyzn podnosił się powoli, z bólem opierając się mocno na włóczni. To stary Ogatyr; miał sztywniejące, obolałe ręce i nogi — wynik wieku, wilgoci ziemi i mroźnych objęć zimy. Amahast wstał także, również z włócznią w dłoni. Obaj mężczyźni podeszli do wypełnionych wodą dołów.
— Dzień będzie gorący, kurro — powiedział Ogatyr.
— Tu wszystkie dni są gorące, stary. Dziecko może to przewidzieć. Słońce wyciągnie ból z twych kości.
Podchodzili wolno i ospale ku czarnej ścianie lasu. Wysoka trawa szumiała w porannej bryzie; w koronach drzew śpiewały najwcześniej wstające ptaki. Jakieś leśne zwierzę obgryzało czubki niskich tu palm, potem grzebało blisko nich, w miękkiej ziemi szukając wody. Poprzedniego dnia łowcy pogłębili doły i teraz wypełniła je czysta woda.
— Napij się — nakazał Amahast, zwracając się twarzą do lasu. Ogatyr z sapaniem opadł na ziemię i zaczął łapczywie chłeptać.
Jakieś nocne zwierzę mogło jeszcze wynurzyć się z zalegających między drzewami ciemności i Amahast stanął na straży z nastawioną włócznią. Wąchał wilgotne powietrze przesycone zapachem gnijących roślin, nad którymi unosił się słaby aromat kwitnących nocą kwiatów. Gdy stary człowiek skończył, stanął na warcie. Wówczas zaczął pić Amahast, zanurzając twarz głęboko w zimnej wodzie. Potem ochlapał nią swe nagie ciało, zmywając brud i pot poprzedniego dnia.
— Tam, dokąd dotrzemy dzisiaj, będzie nasz ostatni postój. Następnego ranka musimy zawrócić, wycofać się — zawołał Ogatyr przez ramię, wpatrując się bacznie w krzewy i drzewa przed sobą.
— Już mi to mówiłeś, ale nie wierzę, by kilka następnych dni mogło coś zmienić.
— Pora wracać. O każdym zachodzie słońca zawiązywałem supeł na sznurze. Dni są coraz krótsze, umiem to rozpoznać. Każdy zachód nadchodzi coraz szybciej, codziennie słońce słabnie i nie wspina się już tak wysoko na niebo. Zaczyna się też zmieniać wiatr, nawet ty musiałeś to zauważyć. Całe lato wiał z południowego wschodu. Teraz już nie. Pamiętasz, jak w zeszłym roku sztorm nieomal zatopił łódź i zwalił drzewa w lesie? Było to o tej porze. Musimy wracać. Pamiętam takie rzeczy, zawiązuję je na moim sznurze.
— Wiem o tym, stary — Amahast przeganiał palcami pasma długich włosów. Sięgały poniżej ramion, a na piersiach spoczywała mu dumnie jasnowłosa broda.
— Ale wiesz, że nasza łódź nie napełniła się jeszcze.
— Mamy wiele suszonego mięsa…
— Za mało. Potrzebujemy więcej, by przetrwać zimę. Łowy były niepomyślne. To dlatego wyruszyliśmy na południe dalej niż kiedykolwiek przedtem. Potrzebujemy mięsa.
— Tylko jeden dzień, potem musimy wracać. Najwyżej jeden. Droga do gór jest długa i ciężka.
Amahast nic na to nie odrzekł. Szanował Ogatyra za wszystko, co wiedział stary człowiek: jak właściwie wykonywać narzędzia, jak wynajdywać czarodziejskie zioła. Starzec znał zarówno obrzędy konieczne do rozpoczęcia łowów, jak i zaklęcia, których moc odganiała duchy zmarłych. Tkwiła w nim cała mądrość życia, tak jego jak i przodków, rzeczy opowiadanych mu i zapamiętanych. Mógłby mówić o nich od wschodu słońca do zapadnięcia nocy i nie wypowiedzieć wszystkiego. Były jednak rzeczy nowe, o których stary nic nie wiedział, i to właśnie one trapiły Amahasta, domagały się wyjaśnienia.
Zaczęły się od zim, nie kończących się, srogich zim. Dwukrotnie już coraz dłuższe dni, coraz jaśniejsze słońce zapowiadały wiosnę, która jednak nie następowała. Głębokie śniegi nie topniały, lód na strumieniach pozostawał gruby. Potem nadchodził głód. Sarny i jelenie przenosiły się na południe, porzucały znane sobie doliny i górskie hale, trzymane teraz mocno w bezlitosnym uścisku zimy. Amahast wiódł ludzi swego sammadu w ślad za zwierzętami; zeszli z gór na rozciągające się u ich stóp równiny. Musieli to zrobić, by nie umrzeć z głodu. Łowy nie były jednak udane, bo okrutna zima przetrzebiła stada. Ciężkie dni przeżywały i inne sammady. Polowały tam nie tylko te, z którymi łączyli się przez małżeństwa, ale i inne, których nigdy przedtem nie spotkali. Ich mężczyźni dziwnie mówili marbakiem albo wcale nim nie mówili, z gniewem wystawiali włócznie. Ale wszystkie sammady należały do Tanu, a Tanu nigdy ze sobą nie walczyli. Nigdy jeszcze tak się nie zdarzyło. Teraz jednak do tego doszło i na ostrych, kamiennych grotach włóczni pojawiła się krew Tanu. Amahast martwił się tym równie mocno, co nie kończącymi się zimami. Włócznia potrzebna była, by polować, nóż, by obdzierać ze skóry, ogień, by gotować. Tak było zawsze. Tanu nie zabijają Tanu. Żeby samemu nie popełnić tej zbrodni, wyprowadził swój sammad ze wzgórz.
Maszerowali dzień za dniem w stronę wstającego słońca, nie zatrzymując się, nim nie doszli do słonych wód wielkiego morza. Wiedział, że drogę na północ mają zamkniętą, bo lód dochodził tam do brzegu oceanu. Mogli tam żyć tylko Paramutanie, ludzie skórzanych łodzi. Droga na południe stała otworem, lecz tam, w puszczach i dżunglach, których nigdy nie nawiedzał śnieg, żyły murgu. A gdzie one, tam śmierć.
Pozostawało więc jedynie falujące morze. Jego sammad od dawna znał sztukę budowy drewnianych łodzi, z których latem łowiono ryby. Nigdy jednak nie wypływali tak daleko, by stracić z oczu ziemię i obozowiska na plaży. Tego lata musieli. Suszonych kałamarnic nie starczy na zimę. Gdyby łowy okazały się równie nieudane, jak poprzedniej zimy, to żadne z nich nie dożyje wiosny. Południe, pozostawało tylko południe, i dlatego wyruszyli. Polowali wzdłuż wybrzeża i na wysepkach, stale w strachu przed murgu.
Obudzili się już pozostali. Słońce stało nad horyzontem i z głębi dżungli dobiegały pierwsze krzyki zwierząt. Czas wypływać na morze.
Amahast kiwnął głową z powagą, gdy Kerrick przyniósł mu skórzaną torbę z ekkotazem, potem wygarnął garść zbitej masy pokruszonych żołędzi i suszonych jagód. Wyciągnął drugą rękę i rozczochrał gęstą strzechę włosów na głowie syna. Jego pierworodny. Wkrótce stanie się mężczyzną i otrzyma męskie imię. Na razie jednak jest jeszcze dzieckiem, choć silnym i wysokim. Jego skóra, zwykle blada, była teraz opalona na złoto, tak jak wszystkich uczestników wyprawy. Jedynym strojem była związana w pasie sarnia skóra. Na skórzanym rzemyku zwisała mu z szyi miniatura noża z gwiezdnego metalu, noszonego przez Amahasta. Noża nie tak ostrego jak kamienny, ale cenionego z powodu rzadkości. Te dwa noże, duży i mały, były jedynymi przedmiotami z gwiezdnego metalu, jakie posiadał sammad. Kerrick uśmiechnął się do ojca. Miał osiem lat i po raz pierwszy polował z mężczyznami. Nigdy jeszcze w jego życiu nie zdarzyło się coś równie ważnego.
— Wypiłeś swoją porcję? — spytał Amahast. Kerrick przytaknął. Wiedział, że aż do zmroku nie dostanie już wody. Była to jedna z ważnych rzeczy, jakich łowca musi się nauczyć. Gdy przebywał z kobietami i dziećmi, pił, kiedy tylko czuł pragnienie, a kiedy zgłodniał, skubał jagody lub jadł świeże korzonki, które właśnie kopali. Nic więcej. Teraz jest z łowcami, robi to co oni, wędruje bez jedzenia i picia od przedświtu do zapadnięcia zmroku. Z dumą ujął swą małą włócznię. Udało mu się nie uciec z przerażenia, gdy coś ciężkiego zaczęło hałasować w dżungli za nimi.
— Zepchnijcie łódź — rozkazał Amahast.
Nie musiał poganiać ludzi; odgłosy murgu stawały się coraz głośniejsze i straszliwsze. Niewiele mieli do załadowania, tylko swe włócznie, łuki i kołczany ze strzałami, sarnie skóry i torby ekkotazu. Po zepchnięciu łodzi na wodę ogromny Hastila i Ogatyr przytrzymali ją na chwilę, gdy wsiadał chłopiec, trzymający ostrożnie wielką muszlę z żarzącymi się resztkami ogniska.
Z tyłu, na plaży, Diken próbował wstać i dołączyć do pozostałych, ale zabrakło mu sił. Pobladł z wysiłku, na twarz wystąpiły grube krople potu. Amahast podszedł, ukląkł przy nim i rogiem posłania, na którym leżał ranny, wytarł mu twarz.
— Odpocznij. Zaniesiemy cię do łodzi.
— Dziś nie, skoro nie mogę wejść sam — wychrypiał Diken, z trudem łapiąc powietrze. — Zaczekam tu na wasz powrót. Lepiej dla mnie.
Z jego lewą ręką było bardzo źle. Miał obie pogryzione i wydarte dwa palce, wynik nocnej napaści na ich obóz wielkiego zwierza z dżungli. Ledwo widoczną bestię poranili włóczniami i odegnali w ciemność. Rana Dikena początkowo nie wyglądała tak brzydko, łowcy przeżywali z gorszymi. Zrobili dla niego wszystko, co mogli. Przemyli ranę w morskiej wodzie, póki krew nie spłynęła swobodnie, potem Ogatyr położył na niej okład z mchu benseel, zebranego na moczarach wysoko w górach. Ale tym razem to nie wystarczyło. Ciało rozpaliło się, potem zsiniało, a wreszcie cała ręka Dikena sczerniała; rana strasznie śmierdziała. Wkrótce umrze. Amahast przeniósł wzrok z opuchniętej ręki na tkwiącą w tyle zieloną ścianę dżungli.
— Gdy nadejdą zwierzęta, nie zdążą zjeść mego tharmu — powiedział Diken, podążając oczyma za wzrokiem Amahasta. Otworzył na chwilę zaciśniętą w pięść prawą dłoń. Skrywał w niej kamienny odprysk, przypominający ostry wiór, używany do obdzierania i ćwiartowania zwierzyny. Dość ostry, by przeciąć żyły człowieka.
Amahast powoli wstał i starł piasek z nagich kolan.
— Będę cię szukał w niebie — szepnął tak cicho pozbawionym uczuć głosem, że słyszał go tylko umierający.
— Zawsze byłeś mi bratem — powiedział Diken. Po odejściu Amahasta odwrócił twarz i zamknął oczy, by nie widzieć, jak pozostali odpływają i żegnają go może jakimiś znakami.
Gdy Amahast dotarł do łodzi, ta kołysała się już lekko na niewielkich falach. Była dobrym, mocnym czółnem wyciosanym z wypalonego pnia wielkiego cedru. Kerrick rozdmuchiwał ogień tlący się na leżących na dziobie kamieniach. Po dołożeniu drewno zaczęło trzaskać i buchnął płomień. Mężczyźni wpuścili już wiosła w dulki, byli gotowi do wypłynięcia. Amahast usiadł na burcie i umieścił wiosło sterowe. Widział, jak wzrok pozostałych spoczął na pozostawionym na plaży łowcy, choć nikt się nie odezwał. Tak powinno być. Łowcy nie okazują bólu ani litości. Każdy człowiek ma prawo wyboru chwili, w której uwolni swój tharm, by wzniósł się do ermanu, nocnego nieba. Przywita go tam władający nim Ojciec-Niebo i tharm łowcy przyłączy się do innych tharmów wśród gwiazd. Każdy łowca ma do tego prawo i nikt nie powinien o tym rozmawiać ani się temu przeciwstawiać. Nawet Kerrick wiedział o tym i milczał jak inni.
— Ruszać! — rozkazał Amahast — Do wyspy!
Niska, pokryta trawą wyspa leżała blisko brzegu i osłaniała plażę przed potęgą fal oceanu. Dalej, na południe, wznosiła się ponad słony przybój morza, co umożliwiało rozrost drzew. Trawa i las obiecywały udane łowy. Jeśli nie ma tam murgu.
— Patrzcie, w wodzie! — zawołał Kerrick, wskazując na morze. Przepływała pod nimi, wlokąc macki, ogromna ławica hardaltów. Bezkostnych, chronionych muszlami ciał nie sposób było policzyć. Ujętą za koniec włócznię Hastila skierował w morze. Był ogromny, wyższy nawet od Amahasta, lecz mimo to bardzo szybki. Odczekał chwilę i pchnął włócznię w wodę, zanurzając rękę. Potem ją dźwignął. Grot uderzył celnie, prosto w miękkie ciało pod muszlą. Wyciągnięty z wody hardalt wylądował na dnie łodzi, macki wiły się słabo, czarny atrament ciekł z przekłutego pęcherza. Wszystkich to rozśmieszyło. Hastila nosił trafne imię, włócznia-w-ręce. Włócznia, która nie chybia.
— Smacznego — powiedział Hastila, następując nogą na muszlę i wyswobadzając włócznię.
Kerrick był podniecony. Wydawało się to takie łatwe. Jedno szybkie pchnięcie — i mieli wielkiego hardalta, mogącego ich wszystkich wykarmić przez jeden dzień. Naśladując Hastilę, ujął za koniec swoją włócznię. O połowę krótsza od broni łowców, miała jednak równie ostry grot Hardalty płynęły nadal, większe niż poprzednie, a jeden z nich musnął powierzchnię tuż pod dziobem.
Kerrick pchnął mocno w dół. Poczuł, jak grot zanurzył się w ciele. Chwycił drzewce oburącz i pociągnął. Włócznia drżała i wyskakiwała mu z rąk, lecz trzymał ją kurczowo, szarpiąc z całych sił.
W bryzgach piany wynurzył się obok łodzi lśniący wilgocią łeb. Włócznia wyskoczyła z ciała zwierzęcia i Kerrick upadł tuż przed rozwartym pyskiem. Skrzeczący ryk rozległ się tak blisko, że owiał chłopca cuchnący oddech. Ostre kły zacisnęły się na łodzi, rwąc z niej drzazgi.
Hastila już tam był, jego włócznia wbiła się między te straszne szczęki raz i drugi. Marag wrzasnął głośniej i potok krwi trysnął na chłopca. Potem pysk zamknął się i przez chwilę Kerrick widział tuż przed twarzą okrągłe, nieruchome oko. Zaraz potem znikło, zapadając się w kłębach krwistej piany.
— Wiosłujcie do wyspy — nakazał Amahast. — Za hardaltami na pewno ciągną inne takie bestie, jeszcze większe. Czy chłopak jest ranny? Ogatyr wylał garść wody na twarz Kerricka i natarł ją.
— Tylko wystraszony — powiedział, patrząc na pobladłe lico.
— Miał szczęście — zasępił się Amahast. — Szczęście uśmiecha się tylko raz. Nigdy już nie pchnie włócznią na oślep.
„Nigdy! — pomyślał Kerrick. Prawie wykrzyknął to słowo, patrząc na poszarpane drewno tam, gdzie sięgały szczęki zwierzęcia. Słyszał o murgu, widział ich zęby w naszyjnikach, dotykał nawet gładkiej, kolorowej sakwy wykonanej z ich skóry. Tak naprawdę nigdy nie bał się opowieści o potworach wielkich jak góry, mających zębiska jak włócznie, oczy jak kamienie i pazury jak noże. Teraz jednak wystraszył się. Odwrócił twarz ku brzegowi, nie chcąc, by inni zobaczyli łzy, jakie na pewno miał w oczach. Przygryzał wargi, gdy powoli zbliżali się do lądu. Łódź przemieniła się w łupinę na morzu pełnym potworów. Rozpaczliwie pragnął znaleźć się znów na twardej ziemi. Niemal krzyknął, gdy stępka zazgrzytała o piasek. Zmył wszystkie ślady krwi maraga, podczas gdy inni wyciągali łódź z wody.
Amahast cicho syknął przez zęby. Na ten sygnał wszyscy zastygli w ciszy i bezruchu. Łowca leżał nad nimi w trawie, patrząc ponad grzbiet. Skinął im trzymaną na płask dłonią, potem kiwnął, by dołączyli do niego.
Kerrick przyczołgał się jak inni, nie wychylając się ponad trawę, potem ostrożnie rozchylił dłońmi źdźbła, by móc spoza nich patrzeć.
Sarny. Stadko drobnych zwierząt pasło się w zasięgu strzały. Wyrosłe na bujnej trawie wyspy, poruszały się wolno, strzyżeniem uszu oganiając się od much. Kerrick wciągnął powietrze rozszerzonymi nozdrzami i poczuł słodki zapach ich sierści.
— Idźcie cicho wzdłuż brzegu — polecił Amahast — Wiatr wieje w naszą stronę, nie poczują nas. Podejdziemy bliżej. — Nisko zgarbiony, pobiegł pierwszy, za nim inni, a na końcu Kerrick.
Przy brzegu, schyleni do ziemi, nacięli strzały i wyciągnęli łuki. Potem wyprostowali się i wystrzelili razem.
Strzały trafiły, powalając dwa zwierzęta i raniąc trzecie. Koziołek mógł odbiec dość daleko ze strzałą w boku. Amahast pognał za nim i szybko go dogonił. Osaczone zwierzę odwróciło się, opuściło groźnie różki. Łowca ze śmiechem skoczył do przodu, chwycił rogi i przekręcił. Sarna prychnęła i zachwiała się, potem z beknięciem upadła. Amahast wyginał jej szyję, gdy podbiegł Kerrick.
— Weź włócznię i zabij po raz pierwszy. Mierz w gardło z boku, wbij głęboko i przekręć.
Kerrick zrobił, jak mu kazano, i koziołek ryknął w agonii, zalewając czerwoną krwią ręce chłopca. Był z tego dumny. Pchnął włócznię głębiej w gardło, aż zwierzę zadrżało i zdechło.
— Dobry cios — powiedział z dumą Amahast. Ton jego głosu wzbudził w Kerricku nadzieję, że nie usłyszy już ani słowa o maragu w łodzi.
Łowcy śmieli się radośnie, rozcinając i patrosząc ciała. Amahast wskazał południową, wyższą część wyspy.
— Przenieście je do drzew i powieście, by spłynęła krew.
— Czy zapolujemy jeszcze? — spytał Hastila. Amahast pokręcił głową. — Nie, skoro mamy jutro wracać. Potrzebujemy dnia i nocy, by sprawić i uwędzić to, co tu mamy.
— I zjeść — dodał Ogatyr, głośno cmokając. — Zjeść nasze porcje. Im więcej zmieścimy w brzuchu, tym mniej będzie do dźwigania na plecach!
Choć pod drzewami było chłodniej, wkrótce otoczyły ich gryzące muchy. Zaczęli je rozgniatać, prosili Amahasta, by rozpalił ogień, który je odegna.
— Ściągnijcie skóry — nakazał, potem kopnął leżący konar, który rozsypał się na kawałki. — Za grząsko tu. Drewno jest zbyt mokre na ognisko. Ogatyrze, przynieś ogień z łodzi i podsycaj suchą trawą, dopóki nie wrócę. Przyniesiemy z chłopcem drewno wyrzucone przez fale.
Zostawił łuk i strzały, ale zabrał włócznię i ruszył przez lasek na oceaniczny brzeg wyspy. Kerrick poszedł szybko za nim.
Szeroką plażę pokrywał drobny piasek, biały niemal jak śnieg. Załamujące się z łoskotem fale wpadały daleko spienionymi wałami. Skraj wody zalegały kawałki drewna, porozrywane gąbki, nieskończone ilości wielobarwnych muszli, fioletowe ślimaki, długie, zielone wicie wodorostów z gramolącymi się po nich maleńkimi krabami. Kilka drobnych kawałków wyrzuconego przybojem drewna niewartych było zainteresowania, poszli więc w stronę przylądka wysuwającego się w morze skalistym cyplem. Wspięli się łagodnym zboczem i między drzewami dojrzeli, iż przylądek zakręca, tworząc osłoniętą zatokę. Na piasku po drugiej stronie zatoki ciemne postacie, być może foki, wygrzewały się na słońcu.
W tej samej chwili spostrzegli, że pod pobliskim drzewem ktoś stoi i także spogląda na zatokę. Może inny łowca. Amahast otworzył usta, by go zawołać, gdy postać wyszła z cienia. Słowa ugrzęzły mu w gardle; stężał mu każdy mięsień ciała.
To nie łowca, nie człowiek, lecz inne stworzenie. Przypominające człowieka, pod każdym jednak względem odpychająco różne. Istota była bezwłosa i naga, z wyrastającym z czubka głowy i biegnącym wzdłuż kręgłosłupa barwnym grzebieniem. W słońcu ohydnie błyszczała pokryta łuskami kolorowa skóra.
Marag. Mniejszy od gigantów z dżungli, ale jednak marag. Jak wszystkie w czasie odpoczynku tkwił nieruchomo niczym kamienna rzeźba. Potem serią drobnych szarpnięć obrócił głowę w bok, ukazując okrągłe, nieruchome oko i potężną, wysuniętą szczękę. Stali równie cicho jak muthu, mocno ściskając włócznię; niewidoczni, bo istota nie obróciła się na tyle, by dojrzeć między drzewami ich tkwiące nieruchomo postacie.
Amahast ruszył się dopiero wtedy, gdy wzrok maraga przesunął się na morze. Zbliżał się bezszelestnie, unosząc włócznię. Dotarł na skraj drzew, gdy bestia spostrzegła czy poczuła jego obecność, szarpnęła głową w jego stronę i spojrzała mu prosto w twarz.
Łowca wbił kamienny grot włóczni w pozbawione powieki oko, dosięgając mózgu. Marag zadrżał i upadł ciężko. Zdechł zanim uderzył o ziemię. Wcześniej Amahast wyciągnął włócznię, odwrócił się i przebiegł wzrokiem zbocze i plażę. W pobliżu nie było więcej tych stworzeń.
Kerrick dołączył do ojca, stanął przy nim i obaj w milczeniu przyglądali się leżącemu ciału. Stanowiło ono przybliżone, wstrętne naśladownictwo człowieka. Czerwona krew nadal wypływała z oczodołu zniszczonego oka, podczas gdy drugie patrzyło na nich czarną, pionową szparką źrenicy. Brakowało nosa, ziały tylko przysłaniane klapkami otwory. Potężne szczęki rozwarły się w agonii, ukazując białe rzędy ostrych, spiczastych zębów.
— Co to jest? — spytał Kerrick, z trudem wydobywając słowa.
— Nie wiem. Jakiś marag. Mały, nigdy dotąd takiego nie widziałem.
— Stał i chodził zupełnie jak człowiek, Tanu. Marag, ojcze, ale z rękoma takimi jak my.
— Nie takimi. Policz! Raz, dwa, trzy palce i kciuk. Nie, ma tylko dwa palce i dwa kciuki.
Wargi Amahasta skurczyły się, odsłaniając zęby, gdy spoglądał na trupa. Miał krótkie, wygięte nogi, płaskie stopy o palcach zakończonych pazurami, bulwiasty ogon. Istota leżała skurczona, jedna łapa schowana była pod ciałem. Amahast kopnięciem nogi odwrócił je na wznak. Kolejna zagadka: w zaciśniętej dłoni dostrzegł teraz coś wyglądającego na długi, guźlasty kij z czarnego drewna.
— Ojcze, plaża! — zawołał Kerrick.
Schowali się pod drzewami i patrzyli z ukrycia na wynurzające się z morza, tuż obok nich, stworzenia. Były to trzy murgu. Dwa przypominały zabitego przez nich. Trzeci był wyższy, grubszy i powolniejszy. Wysunął się do połowy z wody, przekręcił na grzbiet i legł nieruchomo z zamkniętymi oczami. Pozostałe dwa z trudem wypchnęły go dalej na piasek. Większa istota wydmuchała pianę ze szparek oddechowych, pazurami jednej nogi drapiąc się wolno i leniwie po brzuchu. Jeden z mniejszych murgu zamachał łapami w powietrzu i wydał ostry, klekoczący dźwięk.
Gniew chwycił Amahasta za gardło, dławiąc je tak, że aż sapnął głośno. Nienawiść niemal go zaślepiła, gdy w nieświadomym odruchu runął w dół zbocza z wysuniętą przed sobą włócznią.
Po chwili znalazł się przy istotach i dźgnął najbliższą. Ta jednak cofnęła się i odwróciła, tak iż grot tylko zadrasnął jej bok, ześliznąwszy się po żebrach. Następny cios Amahasta był celny.
Łowca uwolnił włócznię i odwrócił się, by ujrzeć taplającego się w wodzie, uciekającego drugiego maraga, który szeroko rozrzucił łapy i upadł, gdy mała włócznia śmignęła w powietrzu i trafiła go w plecy.
— Dobry rzut — powiedział Amahast i upewniwszy się o śmierci stworzenia, wyszarpnął z niego włócznię, by wręczyć ją Kerrickowi.
Pozostał tylko duży marag. Miał zamknięte oczy, najwidoczniej nieświadom tego, co się działo wokół niego.
Amahast wbił mu głęboko włócznię w bok. Zwierzę wydało niemal ludzki jęk. Miało grubą warstwę tłuszczu i myśliwy musiał dźgać kilka razy, nim się uspokoiło. Wówczas oparł się o swoją włócznię, dyszał ciężko, patrząc ze wstrętem i nienawiścią na zabite zwierzęta.
— Takie jak te muszą być niszczone. Murgu są inne niż my, popatrz na skórę, łuski. Żadne z nich nie ma sierści, boją się chłodu, mają trujące mięso. Wszystkie napotkane musimy niszczyć. — Wydusił z siebie te słowa, a Kerrick mógł tylko przytaknąć skinieniem głowy, bo czuł równie głęboką i instynktowną odrazę.
— Idź po nich — polecił Amahast. — Szybko. Tam, widzisz, po drugiej stronie zatoki, jest więcej murgu. Musimy zabić je wszystkie.
Zauważył jakiś ruch i chwycił włócznię sądząc, że stworzenie jeszcze nie zdechło. Poruszyło ogonem.
Nie! To nie ogon się poruszał, lecz coś pełzało pod skórą u jego podstawy. Była tam szparka, rodzaj otworu, u podstawy grubego ogona bestii. Amahast rozpruł ją czubkiem włóczni, potem z trudem powstrzymał wymioty na widok bladawych istot gramolących się na piasek.
Wijące się, ślepe, maleńkie kopie dorosłych. Na pewno ich młode. Rycząc z gniewu, rozdeptał je nogami.
— Zniszczyć wszystkie, zniszczyć. — Mruczał ciągle te słowa, a Kerrick uciekł miedzy drzewa.
Enge hantèhei agatè embokèka lirubushei kakshèsei, hèawahei; hevai'ihei, kaksheintè, enpelei asahen enge.
Opuszczenie ojcowskiej miłości i wejście w objęcia morza jest pierwszym cierpieniem w życiu — pierwszą radością są pobratymcy, z którymi się tam łączysz.
Enteesenaty przecinały fale rytmicznymi ruchami wielkich, wiosłowatych płetw. Jeden z nich wynurzył z oceanu łeb na długiej szyi, obejrzał się dookoła. Schował się pod wodę dopiero po dojrzeniu w oddali ogromnego, zanurzonego kształtu.
Przed nimi była ławica kałamarnic — inne enteesenaty klekotały w wielkiej radości. Waląc potężnymi, długimi ogonami, pruły wodę, gigantyczne i niepowstrzymane, rozwierając szeroko paszcze. Prosto w środek ławicy.
Wzbijając fontanny wody, ławica uciekała na wszystkie strony. Większość kałamarnic umknie pod osłoną wydzielanego czarnego płynu, lecz sporo trafi w zbrojne płytkami pyski, zostanie pochwyconych i połkniętych w całości. Morze znów opustoszało, uciekinierzy rozproszyli się w oddali. Nasycone stworzenia zawróciły i popłynęły wolno z powrotem.
Przed nimi pokonywało ocean jeszcze większe zwierzę. Woda opływała ciało uruketo i pieniła się wokół jego ogromnej płetwy grzbietowej. Zbliżywszy się do niego, enteesenaty zanurkowały i płynęły z równą szybkością, blisko długiego, uzębionego pyska. Zwierzę musiało je zauważyć, gdyż jedno oko poruszało się wolno, śledząc ich ruchy czarną źrenicą obramowaną kostnym pierścieniem. Mętny mózg stwora po jakimś czasie rozpoznał je i pysk zaczął się wolno rozwierać, aż stanął otworem.
Enteesenaty kolejno podpływały do wielkiej rozdziawionej gęby i wsuwały głowę do jej środka. Zwracały tam niedawno złapane kałamarnice.
Dopiero po opróżnieniu żołądków wycofywały się i okręcały ruchami bocznych płetw. Za nimi paszczęka zamknęła się równie powoli, jak otworzyła i potężne uruketo ruszyło w drogę.
Choć większość gigantycznego cielska znajdowała się pod wodą, stercząca płetwa grzbietowa stwora wystawała ponad fale. Jej spłaszczony wierzchołek był suchy i stwardniały. Pokrywały go białe cętki odchodów siadających na nim ptaków i blizny w miejscach, gdzie zdołały rozryć ostrymi dziobami twardą skórę. Jakiś ptak kierował się właśnie ku czubkowi płetwy z rozciągniętymi, wielkimi, białymi skrzydłami i rozcapierzonymi, płetwiastymi łapami. Nagle skrzeknął i odleciał z łopotem, przestraszony długim pęknięciem, jakie powstało na górze płetwy. Szpara powiększyła się, sięgając krańców płetwy. Wielkie rozdarcie żywego ciała ciągle się rozszerzało, wydzielając opary zatęchłego powietrza.
Wreszcie szpara powiększyła się na tyle, iż swobodnie wynurzyła się z niej Yilané, odbywająca wachtę jako drugi oficer. Wdychała głęboko świeże powietrze, wspinając się na szeroki występ kości znajdującej się w środku płetwy, blisko jej czubka. Wystawiła głowę i ramiona, rozglądając się wkoło uważnie. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, wycofała się w głąb, minęła sterniczkę wpatrującą się w przezroczystą tarczę. Oficer spojrzała jej przez ramię na jarzącą się igłę busoli i zobaczyła, że zbacza z wyznaczonego kursu. Wyciągniętą ręką sterniczka ujęła między kciuki lewej dłoni wystający kłębek nerwów i ścisnęła go mocno. Drżenie przebiegło cały statek, nastąpiła reakcja na wpół rozumnej istoty. Oficer kiwnęła głową i zeszła niżej, do długiej, wewnętrznej komory. Jej źrenice szybko rozszerzały się w słabo rozświetlonym mroku.
Jedynym oświetleniem komory o żywych ścianach, rozciągającej się niemal na całą długość grzbietu uruketo, były fluoroscencyjne pasma. Z tyłu, w niemal całkowitej ciemności, leżały więźniarki związane razem w kostkach. Paki towarów oddzielały je od przebywających w przedzie członków załogi i pasażerek. Oficer podeszła do dowodzącej, by zdać raport. Erafnaiś uniosła wzrok znad świecącej mapy i skinęła z uznaniem. Zadowolona, zwinęła mapę, umieściła ją w niszy i sama ruszyła na płetwę. Idąc powłóczyła nogami; był to skutek odniesionej w dzieciństwie rany. Blizna po niej nadal marszczyła skórę na plecach. Jedynie dzięki wielkim zdolnościom zdołała dojść tak wysoko. Po wyjściu na zewnątrz rozejrzała się wokół z wierzchołka płetwy, oddychając głęboko.
Z tyłu znikały wybrzeża Maninlè. Na horyzoncie, ledwo widoczny, rozciągał się ku północy łańcuch niskich wysp. Zadowolona, pochyliła się i odezwała zgodnie z regulaminem. Wydając rozkazy, mogła być bardziej bezpośrednia, niemal brutalna. Ale nie teraz. Grzecznie i bezosobowo zwracała się jak ktoś mający niższą rangę do stojących wyżej od niego.
Ponieważ dowodziła tym żywym statkiem, musiała przemawiać do kogoś rzeczywiście bardzo znacznego.
— Ku swojej przyjemności możesz coś ujrzeć, Vaintè.
Powiedziawszy to cofnęła się, ułatwiając przejście. Vaintè ostrożnie wspięła się po żebrowanym wnętrzu płetwy, aż w towarzystwie dwóch innych osób znalazła się na środkowym występie. Stanęły one z szacunkiem z boku, gdy podeszła dalej. Trzymając się krawędzi, Vaintè otwierała i zamykała nozdrza, rozkoszując się ostrym, słonym powietrzem. Erafnaiś wpatrywała się w nią z podziwem, bo była naprawdę piękna. Gdyby nawet nie wiedziała, że postawiono ją na czele nowego miasta, to i tak jej pozycję zdradzałby każdy ruch. Nieświadoma podziwiającego ją wzroku, Vaintè stała dumnie, trzymając wysoko głowę z wystającymi szczękami. W pełnym blasku słońca jej źrenice się zwęziły, tworząc wąskie, pionowe szparki. Silne dłonie dzierżyły mocno oparcie, a szeroko rozstawione stopy utrzymywały równowagę. Jaskrawo-pomarańczowa, piękna pierś falowała wolno. Z jej postawy widać było, iż urodziła się, by rządzić.
— Powiedz mi, co jest przed nami — odezwała się nagle.
— Łańcuch wysp, Najwyższa. Ich nazwa mówi, jakie są. Alakas-aksehent, ciągnące się złote, rozsypane kamienie. Piaski i wody wokół są ciepłe przez cały rok. Wyspy tworzą sznur sięgający stałego lądu. To tam, na brzegu, rośnie nowe miasto.
— Alpèasak. Piękne plaże — powiedziała Vaintè do siebie, tak iż reszta nie mogła usłyszeć jej słów. „Czy takie jest moje przeznaczenie?” Odwróciła się do dowodzącej. — Kiedy tam będziemy?
— Dziś po południu, Najwyższa. Na pewno przed zmrokiem. Płynie tu ciepły prąd, który powiedzie nas szybko w tamtą stronę. Pełno tu kałamarnic, tak iż enteesenaty i uruketo jadają obficie. Czasem za bardzo. To jeden z kłopotów w długim rejsie. Musimy ich bardzo pilnować, bo inaczej zwolnią i nasze przybycie się…
— Cicho! Chcę zostać sama z moimi efenselè.
— To radość dla mnie — mówiąc to, Erafnaiś cofała się, aż ostatnie słowo stało się niesłyszalne.
Vaintè zwróciła się do milczących pobratymczyń, okazując serdeczność każdym gestem.
— Jesteśmy tu. Dobiegła końca walka o dotarcie do nowego świata, Gendasi*. Teraz zacznie się dalsza, jeszcze większa, o wzniesienie nowego miasta.
— Pomożemy, zrobimy, o co poprosisz — powiedziała Etdeerg. Mocna i niewzruszona jak skała, gotowa była pomagać z całej swej siły. — Rozkazuj nam nawet umrzeć! — U kogoś innego brzmiałoby to pretensjonalnie, ale nie u Etdeerg. Szarość biła z każdego ruchu jej ciała.
— Nie proszę o to — powiedziała Vaintè. — Chciałabym tylko, byś służyła u mego boku jako pierwsza pomocnica we wszystkim.
— Sprawi mi to zaszczyt.
Potem Vaintè zwróciła się do Ikemend, która wyprostowana czekała na rozkazy.
— Ty masz najbardziej odpowiedzialne stanowisko. Trzymasz swą przyszłość między kciukami. Pokierujesz hanalè i samcami.
Ikemend okazała zgodę, radość i gotowość starań. Vaintè poczuła zadowolenie, potem zważył się jej humor.
— Dziękuję wam obu — powiedziała. — Zostawcie mnie teraz. Chcę mieć tu Enge. Samą.
Vaintè przytrzymała się mocno stwardniałego ciała uruketo, gdy to wspięło się na wielką falę. Zielona woda przelała się przez grzbiet i rozbiła w słonych rozbryzgach o czarną wieżę płetwy. Niektóre z nich zmoczyły twarz Vaintè. Przezroczyste błony zsunęły się jej na oczy, potem powoli cofnęły. Nie zauważyła smagnięcia słonej wody, bo myślami była daleko od ogromnej bestii niosącej ich przez morze do Inegban*. Przed nimi leżał Alpèasak, złote plaże jej przyszłości — lub czarne skały o które się rozbije. To albo to, nic pośredniego. Pchana ambicją, wspięła się wysoko, odkąd za młodu opuściła oceany, pozostawiła w tyle wszystkie z jej efenburu, prześcigając i przewyższając nawet starsze od niej o wiele lat Trzeba piąć się w górę, jeśli chce się osiągnąć szczyt. I po drodze robić sobie wrogów. Vaintè wiedziała jednak jak mało kto, że równie ważne jest zdobywanie sojuszników. Pamiętała o wszystkich z jej efenburu, nawet o tych najniżej stojących. Spotykała się z nimi, gdy tylko mogła. Jeszcze ważniejsza była umiejętność wzbudzania szacunku, a nawet podziwu, w młodszych efenburu. W mieście były jej oczami i uszami, jej tajną siłą. Bez ich pomocy nigdy by nie zdołała wyruszyć w tę podróż, największe ryzyko jej życia. Stawką było zwycięstwo lub klęska. Kierowanie nowym miastem, Alpèasakiem, było wielkim awansem, zadaniem wysuwającym ją przed wiele innych. Niebezpieczeństwo tkwiło w tym, że najdalej położone od Entoban* miasto przysparzało już kłopotów. W razie opóźnień w tworzeniu nowego grodu czekałby ją upadek, upadek tak głęboki, iż nigdy by się z niego nie podźwignęła. Jak Deeste, którą miała zastąpić jako eistaa nowego miasta. Deeste popełniała błędy, prace pod jej kierunkiem przebiegały zbyt wolno. Vaintè przejmowała jej miejsce — wraz ze wszystkimi nierozwiązanymi problemami. Gdyby zawiodła, sama zostałaby zastąpiona. Ryzykowała wiele, ale warto było spróbować, bo gdyby się jej powiodło, na co wszyscy liczyli, wówczas jej gwiazda rozbłyskiwałaby coraz mocniej i nic nie zdołałoby jej zaćmić.
Ktoś wynurzył się z dołu i stanął przy niej. Znajoma sylwetka, zabarwiona goryczą. Vaintè czuła wspólnotę swego efenburu, najsilniejszą ze wszystkich więzi, choć przyćmioną przez niepewność otwierającej się przed nimi przyszłości. Vaintè pragnęła, aby jej efenselè zrozumiała, co może zdarzyć się z nią na brzegu. Teraz. To ostatnia okazja na prywatną rozmowę przed lądowaniem. Potem będzie za dużo słuchających uszu i przyglądających się oczu, by mogła wobec nich odsłonić swe myśli. Teraz trzeba raz na zawsze skończyć z tą głupotą.
— Niedługo lądujemy. Tam, przed nami, to Gendasi*. Dowodząca obiecała mi, że znajdziemy się w Alpèasaku dziś po południu. — Vaintè zerknęła kącikiem oczu, ale Enge nie odpowiedziała, jedynie ruchem jednego kciuka wyraziła, iż słucha. Nie był to gest obraźliwy, ale nie objawiał żadnego uczucia. Początek był nie najlepszy, lecz Vaintè nie dopuści, by to rozgniewało jej rozmówczynię, czy też powstrzymało przed uczynieniem tego, co należy uczynić. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz ze swą efenselè.
— Opuszczenie ojcowskiej miłości i wejście w objęcia morza jest pierwszym cierpieniem w życiu — powiedziała.
— Pierwszą radością są pobratymcy, z którymi się tam łączysz — Enge dokończyła znajome słowa. — Korzę się, Vaintè, bo przypomniałaś mi, jak głęboko zraniłam cię swym egoizmem…
— Nie chcę żadnego korzenia się ani przeprosin. Ani nawet tłumaczenia się z twego niezwykłego zachowania. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ty i twoje naśladowczynie nie zmarłyście jak przystoi. Nie będę o tym mówić. I nie o sobie myślałam. Ty, tylko ty mnie martwisz. Nie dbam też o te zbałamucone istoty na dole. Skoro okazały się dostatecznie rozumne, by poświęcić swą wolność dla nieprzystojnej filozofii, to czemu nie miałyby być dość bystre, by dobrze pracować. Miasto zdoła je wykorzystać. Zdoła wykorzystać i ciebie — ale nie jako więźnia.
— Nie proszę cię o zdjęcie okowów.
— Nie musisz. Już to nakazałam. Hańbą dla mnie jest przebywanie z kimś z mojego efenburu zakutym jak zwykły przestępca.
— Nie chciałam nigdy zhańbić ciebie czy naszego efenburu. — Enge już nie przepraszała. — Postępowałam zgodnie z mymi poglądami. Poglądami tak niezachwianymi, iż odmieniły zupełnie me życie, jak odmieniłyby i twoje, efenselè. Miło mi jednak słyszeć, że czujesz wstyd, bo wstyd stanowi część samoświadomości będącej podstawą wiary.
— Przestań. Czułam wstyd jedynie za nasze efenburu, które poniżyłaś. Czuję gniew, nic ponadto. Teraz jesteśmy same, nikt nie usłyszy, co powiem. Posłuchaj mnie! Dołącz do pozostałych więźniarek. Będziesz z nimi skuta, póki nie dobijemy do brzegu, ale nie dłużej. Gdy tylko statek odbije, odłączę cię od nich, uwolnię i będziesz pracować ze mną. Alpèasak będzie gotowy. Ciężko walczyłam o zaszczyt zostania eistaa nowego miasta. Będę kierowała jego budową i przygotowywała na dzień przybycia naszego ludu. Potrzebna mi w tym pomoc. Pracujące ciężko przyjaciółki zostaną wraz ze mną wyniesione. Proszę cię, Enge, byś przyłączyła się do mnie, pomogła w rym wielkim dziele. Jesteś moją efenselè. Razem zanurzyłyśmy się w morzu, razem wzrastałyśmy, razem wynurzyłyśmy się, złączone więzami tego samego efenburu. Te więzi niełatwo rozerwać. Dołącz do mnie, wznoś się ze mną, bądź moją prawą ręką! Nie możesz mi odmówić. Zgadzasz się?
Enge pochyliła głowę, skrzyżowała dłonie ukazując, że jest związana, uniosła je do twarzy i dopiero podniosła wzrok.
— Nie mogę. Związana jestem z moimi towarzyszkami, Córami Życia, więzią silniejszą niż z moim efenburu. Szły tam, gdzie je wiodłam…
— Wiodłaś je na pustynię i wygnanie — na pewną śmierć.
— Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Mówiłam tylko to, co słuszne. Przekazywałam prawdę objawioną przez Ugunenapsę, która przyniosła jej wieczne życie. Jej, mnie, nam wszystkim. To ty i inne Yilané jesteście zbyt zaślepione, by to dojrzeć. Jedno tylko może przywrócić wzrok tobie i im: zdobycie wiedzy o śmierci, co daje wiedzę o życiu.
Gniew wytrącił Vaintè z równowagi. Niezdolna wyrzec słowa, jak dziecko wzniosła ręce, ukazując Enge płonące czerwienią wnętrza dłoni. Wyciągnęła je ku jej twarzy w najbardziej obraźliwym z gestów. Gniew rozpalił się w niej jeszcze bardziej, gdy Enge nie ruszyła się i zlekceważywszy wściekłość, powiedziała łagodnie:
— Nie musi tak być, Vaintè. Możesz się do nas przyłączyć, odkryjesz coś większego niż osobiste pragnienia, większego niż wierność efenburu…
— Większego niż wierność swemu miastu?
— Może — bo przewyższa wszystko.
— Brakuje słów, by określić to, o czym mówisz. Stanowi to zdradę wszystkiego, czym żyjemy; czuję jedynie wielki wstręt. Yilané żyją jak Yilané, począwszy od jaja czasu. W ten ład, jak robak wgryzający się w ciało, wtrąciła się nikczemna Farnaksei, głosząc swe buntownicze bzdury. Okazano jej wielką cierpliwość, mimo to obstawała przy swoim. Ostrzeżono ją i nadal obstawała, aż nie było innego wyjścia niż wygnanie jej z miasta. I nie umarła, pierwsza z żyjąco-martwych. Gdyby nie Olpesaag, wybawicielka, być może żyłaby jeszcze i rozpalała waśnie.
— Nazywała się Ugunenapsa, bo przez nią objawiła się ta wielka prawda. Olpesaag zniszczyła jej ciało, ale nie objawienie.
— Tak ty ją nazywasz, ale ona była Farneksei, pytającą-nieroztropnie, i zginęła przez tę zbrodnię. Taki właśnie będzie kres waszych dziecinnych poglądów, brudnych myśli zagrzebanych na dnie z koralami i wodorostami. — Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić. — Czy nie rozumiesz, co ci ofiarowuję? Ostatnią szansę. Życie miast śmierci. Przyłącz się do mnie, a zajdziesz wysoko. Jeśli ta niesmaczna wiara tyle dla ciebie znaczy, to zachowaj ją sobie, ale nie mów o niej ani mnie, ani żadnej innej Yilané, zachowuj ją ukrytą przed wszystkimi. Zrobisz tak!
— Nie mogę. Jest w niej prawda, która musi być wypowiedziana głośno…
Rycząc wściekle, Vaintè chwyciła Enge za kark, ścisnęła okrutnie kciukami jej piersi i pchnęła w dół, wciskając twarzą w twardą powierzchnię płetwy.
— Oto prawda! — krzyczała, wykręcając głowę Enge, by ta wyraźnie pojęła każde słowo. — Ptasie łajno, które wycieram twą głupią, okrągłą gębą, to rzeczywistość i prawda. Poza nim jest prawda nowego miasta na skraju dżungli, ciężkiej pracy, brudu i braku wszystkich wygód, jakie znasz. Oto twe przeznaczenie i pewna śmierć. Obiecuję ci, że jeśli nie porzucisz swej wyniosłej postawy, twe bezsilne kwilenie…
Vaintè odwróciła się, słysząc ciche chrząknięcie i ujrzała dowódczynię, która wspięła się do nich, a teraz próbowała usunąć się z oczu.
— Chodź tu! — krzyknęła Vaintè, cisnąwszy Enge na występ. — Co oznacza to wtrącanie się, to szpiegowanie?
— To nie… to nieumyślnie, Najwyższa, odejdę — Erafnaiś była tak zmieszana, że nie potrafiła dokończyć zdania.
— Co więc cię przywiodło?
— Plaże. Chciałam tylko pokazać białe plaże, plaże narodzin. Tuż za przylądkiem, który widać przed nami.
Vaintè z radością przyjęła sposobność wycofania się z niesmacznej rozmowy. Niesmacznej dla niej, bo poniosły ją nerwy. Rzadko się to zdarzało, gdyż wiedziała, że daje tym przewagę innym. Teraz dowodząca rozniesie plotki, nic dobrego z tego nie wyniknie. To wina Enge, niewdzięcznej, głupiej Enge. Spełni się teraz jej przeznaczenie, spotka ją dokładnie taki los, na jaki zasłużyła. Vaintè wczepiła się kurczowo w oparcie, opadł z niej gniew, oddech zwolnił. Wpatrywała się w zielony brzeg, leżący tak blisko. Wyczuła, że Enge podnosi się, pragnąc również ujrzeć plażę.
— Zbliżymy się do brzegu tak blisko, jak tylko można — powiedziała Erafnaiś.
„To nasza przyszłość” — myślała Vaintè. Pierwsze chlubne pokrywanie samców, pierwsze składanie jaj, pierwsze narodziny, pierwsze efenburu dojrzewające w morzu. Gniew już ją opuścił i niemal uśmiechnęła się na myśl o tłustych, nieruchawych samcach wylegujących się bezmyślnie na słońcu, o dzieciach, szczęśliwych i bezpiecznych w ich torbach ogonowych. Pierwsze narodziny, pamiętna chwila dla nowego miasta.
Kierowane przez załogę uruketo zbliżyło się do brzegu, niemal do przybojowych fal. Brzeg przesuwał się, odsłaniając plaże.
Enge i dowodząca zdrętwiały. Vaintè krzyknęła głośno straszliwym, pełnym bólu głosem.
Rozdarte, pocięte ciała zaścielały gładki piasek.
Krzyk bólu Vaintè urwał się nagle. Gdy przemówiła, słowa jej pozbawione były złożoności i wszelkiej subtelności. Pozostały nagie znaczenia, bez wdzięku, szorstkie i ponaglające.
— Dowodząca! Poprowadzisz natychmiast na brzeg oddział dziesięciu najsilniejszych członkiń załogi. Uzbrojonych w hèsotsany. Rozkaż, by uruketo zatrzymało się tutaj. — Podeszła wyżej na sam skraj płetwy i wskazała na Enge. — Pójdziesz ze mną.
Wbijając pazury nóg w skórę uruketo, Vaintè zeszła na grzbiet zwierzęcia i skoczyła do przejrzystego morza. Enge zrobiła to samo.
Wynurzyły się z przyboju obok zwłok samca. Wokół rozwartych ran roiły się muchy, pokrywając ciało i zakrzepłą krew. Enge zachwiała się na ten widok jakby pchnięta niewidzialnym podmuchem wiatru. Nieświadomie skręcała kciuki i palce jakby w dziecięcym proteście.
Inaczej Vaintè. Stała twarda i nieruchoma jak skała. Jej oczy zimno ogarniały sceny rzezi.
— Chcę odnaleźć stworzenia, które to zrobiły — powiedziała wypranym z uczuć głosem, podchodząc bliżej i pochylając się nad ciałem. — Zabijały, ale nie jadły. Mają pazury, kły lub rogi — spójrz na te cięcia. Widzisz? Zginęły nie tylko samce, zabito również ich obsługę. Gdzie są straże? — Odwróciła się do dowodzącej, która właśnie wynurzała się z morza z uzbrojonymi marynarzami. Ponagliła je gestem. — Rozstawcie się w szeregu, miejcie broń w pogotowiu i przeszukajcie plażę! Odnajdźcie strażniczki, które musiały tu być — podążcie tymi śladami i sprawdźcie, dokąd prowadzą! Marsz! — Patrzyła, jak wyruszyły, odwróciwszy się dopiero na wezwanie Enge.
— Vaintè, nie pojmuję, jakie stworzenia spowodowały te rany. To wszystko pojedyncze cięcia lub pchnięcia, jakby te istoty miały tylko jeden róg lub pazur.
— Neniteski mają jeden róg na końcu nosa, wielki i poszarpany, także huruksasty.
— Gigantyczne, powolne, głupie stworzenia nie mogły tego dokonać. Sama ostrzegłaś mnie przed niebezpieczeństwami tej dżungli. Nieznane zwierzęta, szybkie i groźne.
— Gdzie były straże? Znały niebezpieczeństwo, czemu nie spełniły swego obowiązku?
— Spełniły — powiedziała Erafnaiś, zbliżając się wolno plażą. — Wszystkie zginęły. Zabite tak samo.
— To niemożliwe! A ich broń?
— Nie użyta. Naładowana. Te istoty, te istoty, takie groźne…
Jedna ze stojących na plaży członkiń załogi wołała z daleka. Jej ruchy były niewyraźne, głos stłumiony. Biegła ku nim, bardzo podniecona. Stawała na chwilę, próbując mówić, potem podbiegła bliżej, aż można ją było wreszcie zrozumieć.
— Znalazłam ślad… chodźcie… tam jest krew. Nieopanowane przerażenie w głosie dodawało wagi słowom. Vaintè pierwsza pobiegła na jej spotkanie.
— Poszłam tropem, Najwyższa — wołająca wskazała na drzewa. — Było kilka zwierząt, chyba pięć, sądząc ze śladów. Wszystkie kończą się na skraju wody. Odeszły. Ale jest jeszcze coś, co musisz zobaczyć!
— Co?
— Miejsce morderstwa pełne krwi i kości. Ale coś… jeszcze. Musisz zobaczyć sama.
Nim doszły, usłyszały wściekłe buczenie much. Doszło tu do masakry. Przewodniczka wskazała w milczeniu na ziemię.
Leżała tam kupka osmolonych kawałków drewna i popiołów. Z jej środka unosiło się siwe pasmo dymu.
— Ogień? — spytała na głos Vaintè, równie zdumiona tym odkryciem jak i pozostałe. Widziała go już przedtem i nie polubiła. — Cofnij się, głupia! — rozkazała, gdy dowodząca podeszła do dymiących popiołów. — To ogień. Jest bardzo gorący i rani.
— Nie wiedziałam — tłumaczyła się Erafnaiś. — Słyszałam o nim, ale nigdy go nie widziałam.
— Jest tu jeszcze coś — powiedziała członkini załogi. — Na brzegu jest muł. Stwardniał w słońcu. Są na nim bardzo wyraźne ślady stóp. Wyrwałam jeden, oto on.
Vaintè podbiegła i przyjrzała się popękanemu krążkowi mułu, potem przyklękła i wskazała na wgłębienia w twardej powierzchni.
— Te istoty są małe, bardzo małe, mniejsze od nas. Stopy mają miękkie, bez śladów pazurów. Patrzcie tutaj — policzcie!
Wyprostowała się i z wyciągniętą ręką odwróciła się twarzą do pozostałych. Rozcapierzyła palce, kolor gniewu pulsował na jej dłoni.
— Pięć palców, tyle tu jest, a nie cztery. Czy ktoś słyszał o bestiach mających pięć palców? — Odpowiedziało jej tylko milczenie. — Za dużo zagadek. Nie podoba mi się to. Ile strażniczek tu było?
— Trzy — odpowiedziała Erafnaiś. — Po jednej na każdym końcu plaży, trzecia blisko jej środka…
Przerwała, gdy podbiegła członkini załogi, przedarłszy się przez krzaki. — Tam jest łódka — krzyczała. — Wylądowała na plaży.
Gdy Vaintè wyszła spomiędzy drzew, zobaczyła podskakującą na przyboju, załadowaną jakimiś pojemnikami łódź. Jedna z pasażerek trzymała ją, by nie odpłynęła; pozostałe dwie, stojąc na brzegu, przyglądały się trupom. Odwróciły się ku podchodzącej Vaintè, która dostrzegła naszyjnik z poskręcanego drutu na szyi jednej z nich.
— Jesteś esekasak, obrończyni plaży narodzin — Vaintè zwróciła się do niej — dlaczego nie obroniłaś swych podopiecznych? Nozdrza esekasak rozszerzyły się z gniewu.
— Kim jesteś, że mówisz do mnie jak do…
— Jestem Vaintè, obecna eistaa tego miasta. Teraz odpowiedz na moje pytanie, niska, bo stracę cierpliwość.
Esekasak dotknęła błagalnie ust, cofając się jednocześnie o krok.
— Wybacz mi, Najwyższa, nie wiedziałam. To szok, ci martwi…
— Odpowiadasz za to. Gdzie byłaś?
— W mieście, po żywność i nowe strażniczki.
— Jak długo byłaś nieobecna?
— Tylko dwa dni, Najwyższa, jak zawsze.
— Jak zawsze! — Vaintè czuła, jak wściekłość przydaje szorstkości jej słowom. — Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego zostawiłyście swą plażę, by udać się morzem do miasta? Gdzie jest cierniowy wał, umocnienia?
— Jeszcze nie wyrosły, Najwyższa. Rzeka jest poszerzana i pogłębiana, nie została też jeszcze oczyszczona z groźnych zwierząt. Ze względów bezpieczeństwa postanowiłam umieścić plażę narodzin po strome oceanu, oczywiście tymczasowo.
— Ze względów bezpieczeństwa! — Vaintè nie była już w stanie opanować wściekłości. Krzyczała, wskazując na ciała: — Są martwi — wszyscy. Odpowiesz za to! Lepiej, byś zginęła z nimi! Za to, za największą zbrodnię, żądam najwyższej kary. Jesteś wygnana z miasta, ze społeczności mówiących, dołączysz do niemych. Nie pożyjesz dtugo, ale każdej chwili aż do śmierci będziesz pamiętała, że wyrok ten zawdzięczasz swej nieobowiązkowości, swemu błędowi. — Vaintè podeszła bliżej i złapała kciukami metalową oznakę wysokiego stanowiska. Pociągnęła mocno i zerwała. Złamane końce zraniły szyję esekasak. Wrzuciła oznakę w przybój, intonując litanię pozbawienia osobowości.
— Zrywam ci twą odpowiedzialność. Wszystkie tu obecne zrywają ci twe stanowisko za niedopełnienie przez ciebie obowiązków. Każda obywatelka Inegban*, naszego ojczystego miasta, każda żyjąca Yilané przyłącza się do nas w zrywaniu z ciebie obywatelstwa. Teraz zabieram ci imię i nikt żyjący nie wymówi go już na głos, ale nazwie cię Lekmelik, ciemność zła. Spycham cię do bezimiennych i niemych. Idź!
Vaintè wskazała na ocean, uniesiona własnym gniewem. Pozbawiona osobowości esekasak opadła na kolana, wyciągnęła się jak długa na piasku u stóp Vaintè. Ledwo można było zrozumieć jej słowa.
— Tylko nie to, nie, błagam! Bez hańby, to Deeste tak rozkazała, zmusiła nas. Miało nie być narodzin, nie wymusiła dyscypliny seksualnej. Nie można mnie za to hańbić, miało nie być narodzin. To, co się stało, nie jest z mojej winy…
Głos uwiązł jej w gardle, umilkła; ruchy kończyn uspokoiły się i zamarły.
— Zabierzcie tę istotę! — rozkazała Vaintè.
Erafnaiś wskazała dwie członkinie załogi, które bezwładne ciało przewróciły na wznak. Lekmelik miała otwarte oczy, spokojny już oddech. Wkrótce umrze. Sprawiedliwości stało się zadość. Vaintè kiwnęła aprobująco głową i szybko zapomniała o całej sprawie; za dużo miała do zrobienia.
— Erafnaiś, zostaniesz tutaj i dopilnujesz usunięcia ciał — rozkazała. — Potem doprowadź uruketo do miasta. Ja popłynę tam łodzią. Chcę zobaczyć tę eistaę Deeste, którą mam tu zastąpić.
Gdy Vaintè weszła do łodzi, strażniczka poprosiła pokornie o pozwolenie na odezwanie się. Mówiła wolno, z pewnym wysiłkiem.
— Nie będziesz mogła zobaczyć Deeste. Deeste nie żyje. Od wielu dni. Była gorączka, zmarła jako jedna z ostatnich.
— Moje przybycie opóźniło się bardzo. — Vaintè usiadła, a strażniczka wypowiedziała rozkazy do ucha łodzi. Ciało zwierzęcia zadrżało, napędzane przez wyrzucany strumień wody.
— Opowiedz mi o mieście — powiedziała Vaintè. — Ale najpierw twoje imię. — Mówiła spokojnie, ciepło. Ta strażniczka nie była winna zabójstw, nie pełniła wówczas obowiązków. Teraz Vaintè musi myśleć o mieście, znaleźć sojuszników, których będzie potrzebowała, aby prace szły gładko.
— Jestem Inlènat — strażniczka już nie była tak przestraszona jak przed chwilą. — To będzie dobre miasto, wszystkie tego chcemy. Pracujemy ciężko, mamy wiele trudności i kłopotów.
— Czy jednym z nich była Deeste?
Inlènat odwróciła dłonie, by ukryć barwę swych uczuć. — Nie mnie o tym mówić. Bardzo krótko jestem obywatelką.
— Skoro żyjesz w mieście, to jesteś miastem. Możesz mi powiedzieć, bo jestem Vaintè i eistaą. Jesteś mi winna lojalność. Masz czas, by się zastanowić, co to oznacza. To ode mnie pochodzi władza. Do mnie należy się zgłaszać ze wszystkimi kłopotami. Ode mnie pochodzą wszystkie decyzje. Teraz znasz już swoje obowiązki. Będziesz odpowiadać szczerze na wszystkie moje pytania.
— Odpowiem, jak rozkażesz, Eistao — zapewniała Inlènat, która powoli pojmowała nowy porządek rzeczy.
Powolutku, pytając rozważnie i cierpliwie, Vaintè zaczęła sobie odtwarzać obraz wydarzeń w mieście. Strażniczka stała zbyt nisko, by wiedzieć, co działo się na wyższych szczeblach władzy — świadoma była jednak rezultatów podejmowanych tam decyzji. Nie były zadowalające.
Również Deeste nie była popularna. Otoczyła się grupą zauszniczek robiących niewiele lub zgoła nic. Wszystko wskazywało, że to właśnie one zapomniały o swych obowiązkach, nie stworzyły innych sposobów uzyskiwania satysfakcji, gdy nadeszła pora składania jaj, lecz po prostu wykorzystały samców, nie zważając na nieprzygotowanie plaży narodzin. Jeśli to prawda, a łatwo będzie ją wykryć, to sądy publiczne nie zmarnują czasu. Przestępczynie zostaną skazane na pracę poza miastem, będą harowały, dopóki nie padną lub nie zostaną zabite, czy nawet zjedzone przez dzikie zwierzęta. Nie zasługują na nic lepszego.
Nie wszystkie wiadomości były złe. Oczyszczono pierwsze pola, a samo miasto wyrosło już więcej niż w połowie. Jego wznoszenie szło zgodnie z planem. Po zwalczeniu gorączki nie było żadnych kłopotów zdrowotnych poza urazami spowodowanymi ciężką pracą. Gdy łódź wpłynęła do rzeki, Vaintè wiedziała już, co robić. Opowieści Inlènat muszą być oczywiście sprawdzone, to jasne, ale instynkt mówił jej, że w słowach tej prostaczki zawarta była istota problemów miasta. Nawet jeżeli część z tego okaże się plotką, zasadnicze fakty się ostaną.
Słońce zapadało za wałem chmur, gdy łódź wpłynęła w plątaninę kanałów tworzących port. Vaintè, poczuwszy chłód, odruchowo owinęła się jednym ze swych płaszczy, dobrze nakarmionym i ciepłym. Gdyby nie masakra na plaży, nalegałaby na formalne przywitanie po przybyciu uruketo. Teraz było to niestosowne. Chciała spokojnie objąć Alpèasak, by móc podejmować decyzje, gdy do miasta dotrze wieść o rzezi. Zabójstwa nie zostaną zapomniane, pamiętane będą jako zakończenie złego okresu, początek dobrego. Uroczyście obiecywała sobie, że od tej chwili wszystko potoczy się zupełnie, ale to zupełnie inaczej.
Przybycie Vaintè zostało zauważone. Gdy łódź dobijała do nabrzeża, ktoś tam już stał, ciasno owinięty w płaszcz, wyraźnie na nią czekając.
— Kto to? — spytała Vaintè. Inlènat podążyła za jej spojrzeniem.
— Słyszałam, że nazywają ją Vanalpè. Ma wysokie stanowisko. Nigdy ze mną nie rozmawiała.
Vaintè znała ją, a w każdym razie jej raporty. Rzeczowe i oficjalne, nie zawierały ani słowa o sprawach osobowych czy kłopotach. Była esekaksopą, dosłownie znaczyło to zmieniająca-kształty-rzeczy. Należała do bardzo nielicznych znających sztukę tworzenia nowych, pożytecznych rodzajów roślin i zwierząt. Teraz tylko ona odpowiadała za rozwój miasta. Podczas gdy Vaintè była eistaą, przywódczynią nowego miasta i jego mieszkańców, Vanalpè odpowiadała za jego kształt. Vaintè próbowała ukryć nagłe napięcie. Pierwsze spotkanie było bardzo ważne, zależały od niego ich przyszłe stosunki. Od nich zaś zależał los i przyszłość Alpèasaku.
— Jestem Vaintè — przedstawiła się, wchodząc na szorstkie deski nabrzeża.
— Witam cię serdecznie w Alpèasaku. Jedna z fargi zauważyła uruketo i zameldowała mi o tym. Bardzo pragnęłam, byś tu przybyła. Nazywam się Vanalpè, służąca — przedstawiła się oficjalnie, z gestem poddaństwa. Zrobiła to w sposób staroświecki, wykonując do końca ruch obu rąk, bez zwykłego, współczesnego skrótu. Potem stanęła mocno na wyprostowanych nogach, oczekując poleceń. Vaintè od razu poczuła do niej sympatię i odruchowo wyciągnęła rękę w geście przyjaźni.
— Czytałam twoje raporty. Ciężko pracowałaś dla Alpèasaku.Czy fargi powiedziała ci jeszcze coś… czy mówiła o plaży?
— Nie, tylko że przybywasz. Co jest z plażą?
Vaintè otworzyła usta, by opowiedzieć, lecz zrozumiała, że nie może. Od ostatniego krzyku bólu doskonale panowała nad swymi uczuciami. Czuła, że gdyby teraz zaczęła mówić o masakrze samców i młodych, wybuchnęłaby znów gniewem. Nie byłoby to słuszne politycznie ani nie pomogłoby jej w stworzeniu wrażenia chłodu i skuteczności, jakie zawsze okazywała publicznie.
— Inlènat — rozkazała — powiedz Vanalpè, co zastałyśmy na plaży. Vaintè przeszła się nabrzeżem tam i z powrotem, planując pierwsze pociągnięcia. Gdy Inlènat umilkła, Vaintè odwróciła się i zobaczyła, że obie czekają na rozkazy.
— Teraz rozumiesz — powiedziała.
— Straszne. Należy odnaleźć i zniszczyć istoty, które to zrobiły.
— Czy wiesz, kim mogą być?
— Nie, ale znam kogoś, kto może wiedzieć. To Stallan, pracuje ze mną.
— Czy rozmyślnie nosi imię łowczym'?
— Zasługuje na nie. Samotnie wędruje po otaczających miasto dżunglach. Wie, co można tam spotkać. Na podstawie jej wiedzy poczyniłam zmiany w projekcie miasta, które muszę przedstawić ci szczegółowo…
— Potem. Choć jestem eistaą, to mniej pilne sprawy mogą poczekać, póki nie wyjaśnimy wszystkiego, co się wiąże z zabójstwami. Z miastem w porządku, nie ma żadnych naglących potrzeb?
— Mogą poczekać. Wszystko idzie jak należy. Gorączka została powstrzymana. Kilka zgonów.
— Zmarła Deeste. Czy nie będzie jej brakowało? Vanalpè zamilkła, spuściła oczy. Gdy się odezwała, jasne było, iż uważnie dobiera słowa.
— W mieście panowały złe nastroje i wielu obwiniało za to Deeste. Zgadzam się z tą opinią. Mało komu będzie jej brakowało.
— A te to…
— Bliskie jej osobiście. Szybko się przekonasz, kto do nich należy.
— Rozumiem. Poślij teraz po Stallan i każ jej zgłosić się do mnie. Tymczasem pokaż mi miasto.
Vanalpè poprowadziła między wysokimi korzeniami, potem odsunęła zwisającą zasłonę, która zadrżała pod jej dotknięciem. Wewnątrz było cieplej i zrzuciły płaszcze na leżący obok drzwi stos. Płaszcze powoli wysunęły czułki, badając ścianę, aż wyczuwszy słodki zapach bieli drewna, przyssały się do niej.
Minęły tymczasowe budowle rosnące nad wodą, przezroczyste płyty umocowane do tworzących szkielet miasta szybko rosnących drzew.
— To nowa technika — wyjaśniła Vanalpè. — Ostatnie nowe miasto wzniesiono bardzo dawno. Od tego czasu poczyniono wielkie usprawnienia.
Ożywiła się, z uśmiechem pogłaskała kruche płyty.
— Rozwinęłam je sama. To powiększone i przekształcone poczwarki owadów. Dobrze nakarmione w stadium larwalnym dają bardzo dużo tych płyt. Oddziela się je i spala, póki są miękkie. Twardnieją od światła. Nie marnujemy zasobów. Patrz, wchodzimy teraz do miejskiego drzewa.
Wskazała na plątaninę grubych korzeni tworzących mury, pokrytych wchłoniętymi przejrzystymi płytami.
— Te arkusze to czysty węglowodan. Z ich rozkładu drzewo czerpie wartościową energię.
— Wspaniale. — Vaintè stanęła pod skupionym światłem, obok rozciągającego błotniste skrzydła grzejnika. Rozglądała się z nieudawanym podziwem.
— Nie sposób wyrazić mego zadowolenia. Czytałam wszystkie twoje raporty, wiem, czego tu dokonałaś, ale co innego zobaczyć to na własne oczy. To poruszające, poruszające, poruszające. — Gestem powtórzyła i podkreśliła ostatnie słowo. — Tylko tyle zawrę w pierwszym sprawozdaniu dla Entoban*.
Vanalpè w milczeniu skinęła głową, nie śmiać się odezwać. W projekt miasta włożyła doświadczenie całego życia. Alpèasak stanowił jego zwieńczenie. Nie tajony entuzjazm nowej eistai był przytłaczający. Dopiero po dłuższej chwili odzyskała mowę i wskazała na grzejnik.
— To jest tak nowe, że nie trafiło jeszcze do raportu. Postukała w grzejnik, który na chwilę wysunął macki z naczyń drzewa, odwrócił ku nim niewidzące oczy i cicho pisnął.
— Wiele lat eksperymentowałam z nimi. Teraz mogę uczciwie powiedzieć o powodzeniu eksperymentów. Ten grzejnik żyje dłużej niż inne i nie potrzebuje żadnych pokarmów oprócz cukrów i soków drzewa. Dotknij go, ma też znacznie wyższą temperaturę.
— Podziwiam to.
Vanalpè z dumą ruszyła w dalszą drogę między kotarami splątanych korzeni. Przy przechodzeniu przez otwór pochyliła się, przytrzymując korzenie, aby mogła wejść Vaintè, potem wskazała na gruby pień drzewa tworzącego tylny mur. Ze śmiechem wysunęła przed siebie otwarte, skierowane ku górze dłonie.
— Tu leżało takie małe, że nie sposób było wyobrazić sobie, ile długich dni pracy będzie wymagało przygotowanie tworzących je zmutowanych łańcuchów genów. I dopóki nie wyrosło, nikt nie miał najmniejszej pewności, że nasza praca wyda owoce. Dostałam to miejsce oczyszczone z drzew i krzaków, także z owadów, potem sama je nawoziłam i podlewałam, tym kciukiem zrobiłam dołek i posadziłam ziarno. Pierwszą noc spędziłam przy nim, nie byłam w stanie odejść. Następnego dnia ukazał się maleńki, zielony kiełek. Nie potrafię opisać, co czułam. A teraz — tak wygląda.
Z ogromną dumą i szczęściem Vanalpè poklepała grubą korę rosnącego tam drzewa. Vaintè podeszła i stanęła obok niej, by samej dotknąć drzewa i poczuć tę samą radość. Jej drzewo, jej miasto.
— Tu zostanę. Powiedz wszystkim, że to moje miejsce.
— To twoje miejsce. Zasadzimy mury, by otoczyć miejsce Eistai. Pójdę teraz i zaczekam na Stallan. Przyprowadzę ją tu.
Gdy odeszła, Vaintè siedziała w milczeniu, póki nie zauważyła przechodzącej fargi. Posłała ją po jedzenie. Fargi wróciła z kimś.
— Nazywam się Hèksei — przybyła przedstawiła się bardzo oficjalnie. — Rozniosła się wieść o twoim przybyciu, wielka Vaintè, pośpieszyłam więc, by powitać cię serdecznie w twoim mieście.
— Jakie są twoje zadania, Hèksei? — spytała równie oficjalnie Vaintè.
— Staram się wspierać i pomagać innym, być lojalną wobec miasta…
— Byłaś bliską przyjaciółką martwej teraz eistai Deeste? Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie i trafiło celnie.
— Nie wiem, co słyszałaś. Niektórzy ludzie zazdroszczą innym, roznoszą plotki…
Jej słowa przerwał powrót Vanalpè. Towarzyszyła jej druga postać, przepasana pasem przez ramię, z którego zwisał hèsotsan. Vaintè spojrzała nań i odwróciła wzrok nic nie mówiąc, choć prawo zakazywało noszenia broni w jej pobliżu.
— To Stallan, o której mówiłam — powiedziała Vanalpè, patrząc obojętnie na Hèksei, jakby jej nie było.
Stallan uczyniła gest oficjalnego powitania, potem cofnęła się ku drzwiom.
— Zapomniałam się — wychrypiała i Vaintè po raz pierwszy zauważyła długą szramę znaczącą jej gardło. — Nierozważnie noszę broń. Dopiero gdy cię zobaczyłam, uświadomiłam sobie, że powinnam była ją zostawić.
— Poczekaj — powiedziała Vaintè. — Nosisz ją zawsze?
— Zawsze. Równie często przebywam poza miastem jak w nim. To nowe miasto, pełne niebezpieczeństw.
— To nadal noś broń, Stallan, skoro jej potrzebujesz. Czy Vanalpè powiedziała ci o plaży?
Ponuro milcząca Stallan przytaknęła.
— Czy wiesz, co to mogły być za stworzenia?
— Tak i nie.
Vaintè zignorowała pełen niedowierzenia i pogardy gest Hèksei.
— Wyjaśnij!
— W tym nowym świecie są bagna i dżungle, wielkie puszcze i wzgórza. Na zachodzie jest duże jezioro, a za nim ocean. Na północy niekończące się lasy. I zwierzęta. Jedne bardzo przypominają znane nam z Entoban*. Drugie są zupełnie inne. Im dalej na północ, tym ich więcej. Zastawałam tam coraz liczniejsze ustuzou. Niektóre zabiłam. Mogą być niebezpieczne. Wiele towarzyszących mi fargi odniosło rany, niektóre zmarły.
— Niebezpieczne! — Teraz Hèksei roześmiała się na głos. — Czy niebezpieczna jest mysz spod podłogi? Musimy posłać po elinou, by rozprawiły się z twymi strachami.
Stallan wolno odwróciła się ku Hèksei.
— Zawsze się śmiałaś, gdy mówiłam o tym, na czym zupełnie się nie znasz. Nadeszła pora ukrócenia tych śmiechów.
Chłód w jej głosie zniechęcał. Czekały w milczeniu, gdy wyszła i wróciła po chwili z wielkim pakunkiem.
— Na tym lądzie żyją ustuzou, stworzenia noszące sierść, większe od myszy spod podłogi, z której się śmiałaś. Przed przybyciem na nowy brzeg znałyśmy tylko ten jeden rodzaj ustuzou, dlatego wydawało nam się, iż wszystkie muszą być drobnymi szkodnikami. Teraz wiemy, że jest inaczej. Przykładem ta nie mająca nazwy bestia.
Rozwinęła paczkę i rozłożyła na podłodze skórę zwierzęcia, zwierzęcia-futra, sięgającą od ściany do ściany. Całkowite milczenie było odpowiedzią na podniesienie przez Stallan jednej z łap i wskazanie na stopę z pazurami, każdym o długości dłoni.
— Eistao, odpowiedziałam na twoje pytanie: tak i nie. Oto przyczyna, te pięć pazurów. Wiele z największych, najbardziej niebezpiecznych futrzastych stworów ma pięć palców. Uważam, iż zabójcy z plaży musieli być jakimś ustuzou, z nie spotykanego dotąd gatunku.
— Myślę, że masz rację, — powiedziała Vaintè, odsuwając kopnięciem grube, miękkie futro, czując wstręt przy jego dotknięciu. — Jak sądzisz, zdołasz je odnaleźć?
— Pójdę ich śladem. Na północ. Tylko tam mogły pójść.
— Znajdź je! Szybko. Zamelduj mi! Potem je zniszczymy. Wyruszysz o świcie?
— Za twym zezwoleniem — wyruszę zaraz.
— Wkrótce się ściemni. Zdołasz poruszać się nocą? — spytała. — Jak to możliwe?
— Mogę to robić tylko w pobliżu miasta, gdzie linia brzegowa jest bardziej regularna. Mamy duże płaszcze, a moja łódź prowadzi nocny tryb życia. Popłynę wzdłuż brzegu i do świtu dotrzemy daleko.
— Rzeczywiście jesteś łowczynią. Nie chcę jednak, byś wyruszyła samotnie, byś tylko ty narażała się na niebezpieczeństwo. Przyda ci się pomoc. Hèksei powiedziała mi, że pomaga innym. Popłynie jako twa pomocnica.
— To będzie męcząca podróż, Eistao — powiedziała Stallan beznamiętnym głosem.
— Pewna jestem, że zaowocuje nowymi doświadczeniami — Vaintè odwróciła się, ignorując Hèksei i jej gorączkowe gesty. — Niech zakończy się powodzeniem!
Naudinza istak ar owot at kwaiaro, at etcharro — ach i marinanni terpar.
Łowca wybiera zawsze najdłuższą i najtrudniejszą drogę. Ale jej kresem są gwiazdy.
Nisko nad horyzontem błysnął piorun, przez chwilę ukazując zwały ciemnych chmur. Po dłuższym czasie rozległ się daleki, niski grzmot. Sztorm cofał się, oddalał od morza, zabierając ze sobą ulewny deszcz i porywisty wiatr. Wysokie fale nadal jednak łamały się o brzeg, biegły daleko po piasku i rozciągającej się za nim słonej trawie, dochodziły niemal do wyciągniętej łodzi. Tuż za nią, między drzewami małego zagajnika, skóry przywiązane do wioseł tworzyły tymczasowe schronienie. Wydobywający się spod nich dym wisiał nisko pod gałęziami. Stary Ogatyr wychynął z kryjówki, mrużąc oczy w pierwszych promykach popołudniowego słońca przedzierających się przez ustępujące chmury. Powąchał powietrze.
— Sztorm minął — oznajmił. — Możemy wyruszać.
— Nie na tych wodach — powiedział Amahast, grzebiąc w ogniu, aż się rozpalił. Kawały dziczyzny wędziły się w dymie, tłuszcz kapał ze skwierczeniem na ogień. — Łódź zostanie zalana, wiesz o tym. Może rano.
— Jesteśmy spóźnieni, bardzo spóźnieni…
— Nic na to nie poradzimy, stary. Ermanpadar zsyła sztormy, nie troszcząc się zbytnio, czy to nam sprzyja.
Odwrócił się od ognia, spojrzał na sarnę. Udały im się łowy na stada saren wędrujące po przetykanych rzadkimi krzewami i lasami trawach wybrzeża. Po rozebraniu i uwędzeniu tego ostatniego zwierzęcia łódź się wypełni. Rozciągnął przednie nogi sarny i przejechał po skórze ostrym odłamkiem kamienia. Nóż nie był już ostry. Amahast wyrzucił go i krzyknął do Ogatyra:
— Tyle możesz zrobić, stary, możesz zrobić nowe ostrze.
Stękając z wysiłku, Ogatyr dźwignął się. Od ciągłej wilgoci bolały go kości. Podszedł sztywno do łodzi i pogrzebał w niej. Wrócił, trzymając w każdej ręce kamień.
— No, chłopcze, nauczysz się czegoś — powiedział, powoli siadając, wyciągnął kamienie w stronę Kerricka. — Patrz. Co widzisz?
— Dwa kamienie.
— Jasne. Ale jakie kamienie? Co możesz o nich powiedzieć? — Obracał je w dłoniach, by chłopiec mógł dokładnie im się przyjrzeć. Kerrick postukał w nie palcem i wzruszył ramionami.
— Widzę tylko kamienie.
— To dlatego, że jesteś młody i nigdy się nie uczyłeś. Nigdy byś się tego nie dowiedział od kobiet, bo to wyłącznie męska rzecz. Aby być łowcą, trzeba mieć włócznię. Włócznia musi mieć grot. Dlatego też musisz nauczyć się odróżniać jeden kamień od drugiego, dostrzegać ukryty wewnątrz kamienia grot lub ostrze, otwierać go i wydobywać to, co w nim skryte. Teraz zacznie się twoja nauka.
Podał Kerrickowi okrągły, obrobiony przez wodę kamień.
— To obuch. Widzisz, jaki jest gładki? Zobacz, ile waży. Tym kamieniem rozbija się inne kamienie. Otworzę nim tamten, który nazywa się „przecinak”.
Kerrick dtugo obracał kamień w dłoniach, przyglądając mu się z wielkim skupieniem, zapamiętując szorstką powierzchnię i błyszczące krawędzie. Ogatyr odczekał cierpliwie, aż skończy, potem odebrał kamień.
— Nie ma w nim żadnego grotu — powiedział. — Ma złą wielkość, zły kształt. Ale są w nim ostrza, jedno tutaj, widzisz? Czujesz? Teraz je uwolnię.
Ogatyr pieczołowicie umieścił przecinak na ziemi i uderzył go obuchem, odłupując z boku ostry odprysk.
— Oto ostrze — powiedział — ale jeszcze tępe. Teraz patrz pilnie, co będę robił.
Wyjął z torby kawałek jeleniego rogu, położył kamienny wiór na swym udzie i ostrożnie naciskał na ostrze koniuszkiem rogu. Za każdym razem odpryskiwał drobny wiórek. Gdy obrobił przecinak na całej długości, był on ostry, wąziutki. Wręczył go Amahastowi, który cierpliwie przyglądał się całej lekcji. Amahast podrzucił kamień w dłoni i kiwnął głową z zadowoleniem. Z wprawą przeciął bok sarny, rozpruwając go od szyi do biodra.
— Nikt w naszym sammadzie nie równa się z Ogatyrem w robieniu noży — powiedział. — Niech cię uczy, synu, bo łowca bez noża nie jest łowcą.
Kerrick skwapliwie sięgnął po kamienie i walnął nimi o siebie. Poszły tylko iskry. Spróbował ponownie, z takim samym skutkiem. Dopiero gdy Ogatyr ustawił mu dłonie we właściwej pozycji, udało mu się odłamać poszarpany wiór. Bardzo dumny ze swego pierwszego osiągnięcia, chłopak ostrzył odpryski kawałkiem jeleniego rogu, póki nie otarł palców.
Wielki Hastila ponuro przyglądał się jego wysiłkom. W końcu wypełzł z kryjówki, ziewając i przeciągając się, powąchał powietrze, jak przedtem Ogatyr, a następnie wdrapał się na skarpę. Sztorm minął, wiatr słabnąc coraz bardziej kaprysił, słońce dopiero zaczynało wyglądać. Jedynie spienione grzywacze rozciągające się po horyzont świadczyły o wczorajszej nawałnicy. Po drugiej stronie skarpa opadała w porośnięte trawą moczary. Majaczyły w niej ciemne kształty. Ujrzawszy je, łowca wolno przykucnął i wrócił do schronienia.
— Są tam następne sarny. To dobre miejsce na polowanie.
— Łódź jest pełna — powiedział Amahast, odcinając płat wędzonego mięsa. — Dołożymy coś, a zatonie.
— Bolą mnie kości od leżenia tu cały dzień — mruknął Hastila, sięgając po włócznię. — Chłopak musi się też nauczyć, jak podchodzić zwierzynę, by móc ją zabić nowym, ostrym grotem. No, Kerrick, weź włócznię i chodź ze mną! Skoro nie możemy zabić saren, to przynajmniej spróbujemy je podejść. Pokażę ci, jak zbliżać się pod wiatr i podczołgiwać do najbardziej nawet ostrożnego zwierzęcia.
Kerrick chwycił włócznię, lecz nim podążył za ogromnym łowcą, spojrzał na ojca. Żując twarde mięso, Amahast skinął głową.
— Hastila wiele ci pokaże. Idź z nim i ucz się.
Śmiejąc się radośnie, Kerrick dogonił Hastilę, ruszył obok niego.
— Jesteś zbyt hałaśliwy — powiedział Hastila. — Wszystkie stworzenia w puszczy mają dobre uszy i dosłyszą cię na długo przedtem, niż zobaczą…
Hastila zatrzymał się i uniósł rękę, nakazując milczenie. Potem przyłożył dłoń do ucha i wskazał na zagłębienie w rozciągających się przed nimi wydmach. Kerrick słuchał uważnie, ale słyszał jedynie szum odległego przyboju. Gdy ten osłabł na chwilę, dobiegł go wyraźnie inny dźwięk, ciche trzaski spoza wydmy. Hastila uniósł włócznię i bezszelestnie ruszył. Kerrick czuł, jak mocno bije mu serce, gdy podążał za ogromnym łowcą, poruszając się jak tylko mógł najciszej. Trzaski były teraz głośniejsze.
Gdy doszli do stóp wydmy, poczuli słodki, mdlący zapach gnijącego mięsa. Składali tara, daleko od obozowiska, resztki sprawionej zwierzyny. Trzaskające dźwięki były już dużo głośniejsze, towarzyszyło im bzykanie niezliczonych much. Hastila dał znak Kerrickowi, by się zatrzymał, sam wdrapał się na zbocze i wyjrzał ostrożnie na drugą stronę. Cofnął się i zwrócił ku chłopcu wykrzywioną wstrętem twarz, po czym kiwnął na niego. Gdy ten znalazł się pod grzbietem wydmy, łowca ujął włócznię jak do rzucania i kazał Kerrickowi uczynić to samo. Co tam było? Jakie zwierzę podeszli? Kerricka przepełniły na równi strach i ciekawość. Skoczył w przód.
Na głośny krzyk Hastili trzy stworzenia uniosły głowy, przez chwilę zamarły bez ruchu zaskoczone jego nagłym pojawieniem się. Ramię łowcy śmignęło w dół, wyrzucając włócznię, która trafiła najbliższe zwierzę między tylne nogi. Upadło i rzucało się, głośno skomląc. Pozostałe uciekły, sycząc ze strachu, przebierając długimi nogami, wyciągając szyje i ogony.
Kerrick nie ruszał się, stojąc nadal z uniesioną wysoko włócznią, zesztywniały ze strachu. Murgu. Jeden z nich zdychał, chwytając włócznię ostrymi pazurami nóg. Bardzo przypominał maraga, którego zranił w morzu. Otwarty pysk. Ostre zęby. Coś koszmarnego.
Hastila nie patrzył na chłopca, nie zauważył jego przerażenia. Zbyt pochłaniała go nienawiść. Murgu. Jakże były mu wstrętne. Padlinojad, ze śladami krwi na głowie i szyi, kłapał słabo zębami w jego stronę. Łowca kopnął go w bok i stanął mu na karku, wyciągając włócznię. Zwierzę było pokryte łuskami i zielonymi plamami na jasnoszarym cielsku, było duże jak człowiek, choć z głową nie większą niż pięść. Pchnięte ponownie włócznią, zadrżało i zdechło. Hastila odegnał chmarę much od twarzy, wyszedł z jamy. Kerrick opuścił włócznię i starał się powstrzymać drżenie. Hastila dostrzegł to, położył dłoń na ramieniu chłopca.
— Nie bój się ich. Przy całej swej wielkości są tchórzami, padlinojadami, plugastwem. Nienawidź ich — ale się nie bój. Pamiętaj zawsze, czym są. Gdy Ermanpadar stworzył Tanu z rzecznego mułu, stworzył także jelenie i inne zwierzęta, by Tanu mogli na nie polować. Położył je na trawie obok gór, gdzie jest czysty śnieg i świeża woda. Ale potem rozejrzał się i zobaczył pustkowie na południu. Był już jednak zmęczony, rzeka została daleko, nie wrócił więc do niej, lecz wykopał zielony szlam z bagna. Z niego uczynił murgu, tak iż po dziś dzień są zielone. Nadają się tylko do zabijania, by mogły powrócić do bagna, z którego powstały.
Mówiąc to, Hastila wbił włócznię w piasek i obracając nią usuwał resztki krwi maraga. Uspokoiło go to. Strach opuszczał Kerricka. Marag zdechł, pozostałe uciekły. Niedługo zostawią ten brzeg i powrócą do sammadu.
— Teraz pokażę ci, jak podkradać się do zwierzyny — powiedział Hastila. — Te murgu były zajęte jedzeniem, inaczej by cię usłyszały — hałasowałeś jak drapiący się po zboczu mastodont.
— Byłem cicho — bronił się Kerrick. — Wiem, jak chodzić. Kiedyś podszedłem wiewiórkę tak blisko, że znajdowała się zaledwie na wyciągnięcie włóczni…
— Wiewiórka to najgłupsze zwierzę, a długozęby są najsprytniejsze. Sarna nie jest sprytna, ale słyszy najlepiej ze wszystkich. Teraz zostanę tu, na piasku, a ty pójdziesz dalej brzegiem do wysokiej trawy. Potem podejdziesz mnie cicho, bo mam uszy sarny.
Kerrick chętnie pobiegł zboczem przez mokrą trawę, potem padł i odczołgał się od obozowiska. Skradał się długo, potem znów zawrócił w stronę oceanu, by zajść łowcę od tyłu. Harówka nie na wiele się zdała, bo gdy w końcu dotarł na szczyt wzgórza, Hastila już tam na niego czekał.
— Musisz zawsze uważnie spojrzeć pod nogi, zanim zrobisz krok — powiedział łowca. — Ruszaj się posuwiście, a nie stąpaj. Rozchylaj trawę, a nie przedzieraj się przez nią. Spróbuj jeszcze raz.
Hastila zszedł na skraj wody, by zmyć w falach pozostałe ślady krwi maraga. Kerrick ponownie wspiął się po stoku i zatrzymał na górze by odetchnąć.
— Tym razem nie słyszałeś mnie — zawołał, potrząsając wyzywająco włócznią.
Hastila machnął ręką i opuścił włócznię. Coś ciemnego wynurzyło się za nim z przyboju. Kerrick przeraźliwym wrzaskiem ostrzegł go i Hastila odwrócił się z nastawioną włócznią. Rozległ się krótki dźwięk, przypominający trzask łamanej grubej gałęzi. Łowca wypuścił włócznię, złapał się za brzuch i upadł twarzą w wodę. Mokre łapy chwyciły go i zniknął wśród spienionych fal.
Kerrick z krzykiem biegł do obozowiska. Amahast i Ogatyr wyskoczyli naprzeciw. Dysząc opowiadał, co się stało, i prowadził wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie zginął Hastila.
Piasek był pusty, podobnie jak ocean. Amahast pochylił się, podniósł z wody długą włócznię łowcy, potem znów przyjrzał się morzu.
— Nie dostrzegłeś, jak to wyglądało?
— Tylko jego łapy, ręce — chłopiec szczękał zębami. — Wysunęły się z morza.
— Ich kolor?
— Nie widziałem. Mokre, chyba zielone. Czy mogły być zielone, ojcze?
— Mogły być wszystkim — odparł ponuro Amahast. — Są tu najróżniejsze murgu. Nie będziemy się już rozdzielać, zawsze któryś będzie czuwał w czasie snu pozostałych. Jak najszybciej wracamy do sammadu. W tych południowych wodach jest tylko śmierć.
Alaktenkèalaktèkan olkeset esetakolesnta* tsuntesnalak tsuntensilak satasat.
To, co dzieje się teraz i po teraz, tak długo nie ma znaczenia, póki, jutro-jutra jest takie samo, jak wczoraj-wczoraj.
Ucichł sztorm i minął deszcz; ziemia parowała teraz w cieple palącego słońca. Vaintè stała w cieniu uschłego drzewa przypatrując się, jak robotnice starannie sadzą ziarna w równych rządkach. Vanalpè osobiście zaznaczyła je na ziemi, a teraz wolno podchodziła do Vaintè, dysząc w upale szeroko otwartymi ustami.
— Czy coś zagraża wzrostowi sadzonek? — spytała Vaintè, gdy Vanalpè stanęła obok niej w cieniu. Ta, nie mogąc wydobyć słowa, zaprzeczyła gestem.
— Jedynie w czasie wzrostu cierni, a trwa to tylko jakieś osiemdziesiąt dni. Niektóre zwierzęta będą je skubały, dopóki ciernie nie zaczną wydzielać trucizny. Przeżuwaczy odstraszą gorzkim smakiem, a mniejsze zwierzęta zabiją.
— Czy to twoja nowa odmiana? — spytała Vaintè, wychodząc na słońce.
— Tak. Rozwinięto ją w Inegban*, tak iż mogłyśmy zabrać ze sobą sadzonki. Przywykłyśmy już tak do cierniowych żywopłotów wokół miejskich pól, iż zapominamy, że nie są tam od jaja czasu. Kiedyś je sadzono, kiedyś były małe, dopóki nie urosły wzwyż i wzdłuż. Teraz rosnące nad starymi nowe gałęzie tworzą barierę nie do przejścia. Ale nowy żywopłot dla nowego miasta wymaga nowej koncepcji. — Mówiła swobodniej, przestała już dyszeć. — Opracowany przeze mnie nowy żywopłot cierniowy zdąży urosnąć i go zastąpić.
— A drzewa? — spytała Vaintè, patrząc w stronę bezlistnych, uschłych drzew sterczących smutnie wokół nowego pola.
— Już zostały zniszczone. Popatrz na konary odpadłe od tamtego dużego. Pochłonęły je bardzo żarłoczne drewnożerne chrząszcze. Po zjedzeniu drewna przejdą w stadium larwalne. Wtedy pozbieramy poczwarki chowające się w twardniejącym oprzędzie. Można je przechowywać, dopóki nie będą znów potrzebne.
Vaintè wróciła do cienia i dostrzegła, że większość robotnic uczyniła to samo. Popołudnie było gorące i przyjemne, ale nie nadeszła jeszcze pora zakończenia pracy.
— Po zasadzeniu tych ziaren odeślij robotnice do domu — poleciła Vaintè.
Enge pracowała z nimi. Vaintè poczekała, aż spojrzy na nią, wtedy skinęła, by podeszła. Enge wyraziła gestem wdzięczność, nim się odezwała.
— Kazałaś zdjąć więźniarkom okowy. Jesteśmy bardzo wdzięczne.
— Nie ma za co. Kazałam je zakuć na uruketo, aby nie mogły podjąć próby pokonania załogi i ucieczki.
— Nie rozumiesz Cór Życia, prawda? Gwałt jest sprzeczny z naszymi zasadami…
— Miło mi to słyszeć — powiedziała sucho Vaintè. — Moją zasadą jest niedawanie okazji. Teraz, gdy uruketo odpłynęło, każdy niezadowolony ze swego losu może uciekać jedynie w puszczę lub dżunglę. Ponadto twoje towarzyszki będą lepiej pracowały bez więzów.
— A więc nadal jesteśmy więźniarkami.
— Nie — zaprzeczyła stanowczo Vaintè — nie jesteście. Jesteście wolnymi obywatelkami Alpèasak z takimi samymi prawami i obowiązkami jak reszta mieszkanek. Wyciągnij wnioski z przeszłości. Rada Inegban* uznała was za niegodne obywatelstwa miasta i wysłała tutaj, byście zaczęły nowe życie w nowym mieście. Mam nadzieję że nie powtórzycie tu tych samych błędów, które popełniłyście tam.
— Czy to groźba, Vaintè? Czy Eistaa Alpèasaku uważa nas za gorsze od pozostałych obywatelek — czy będziemy inaczej traktowane?
— To nie groźba, ale ostrzeżenie, moja efenselè. Wyciągnij wnioski z tego, co się stało. Między sobą wierzcie w co chcecie, ale zatrzymujcie to dla siebie. Nie wolno wam rozmawiać o tym z innymi. Żadna z nas nie pragnie tego słyszeć.
— Skąd możesz mieć pewność? — spytała twardo Enge. — Takaś mądra?
— Dość mądra, by wiedzieć, iż jesteście podżegaczkami — odparła oschle Vaintè. — Na tyle przewidująca, by z ostrożności obserwować was bacznie. Nie spowodujecie tu takich kłopotów jak w Inegban*. Nie będę taka cierpliwa jak tamtejsza rada.
Enge, choć dotknięta tym, co usłyszała, glos miała obojętny i pozbawiony obrazy.
— Nie sprawiamy umyślnie kłopotów. Wierzymy tylko…
— Świetnie. Dopóki będziecie wierzyły skrycie po kątach, gdzie inne nie będą was słyszeć. Nie zniosę żadnej działalności wywrotowej w moim mieście.
Vaintè czuła, iż zaczyna tracić nerwy w obliczu twardej jak skała niezłomności dziwnych wierzeń Enge. Z ulgą więc przyjęła widok śpieszącej ku niej z wiadomością fargi. Choć nie mówiła za dobrze, pamięć miała doskonałą.
— Miasto… przybyła… imieniem Stallan. Rzeczy ważne przekazuje… posłuchania prosi.
Vaintè odesłała ją gestem, potem niegrzecznie odwróciła się plecami do Enge i poszła do miasta. Stallan czekała na jej powrót, zachowaniem swym zdradzając odniesiony sukces.
— Zrobiłaś to, o co cię prosiłam? — spytała Vaintè.
— Zrobiłam, Eistao. Tropiłam zabójcze zwierzęta, póki ich nie odnalazłam. Wtedy strzeliłam, zabiłam jedno i powróciłam z ciałem. Jest tu blisko. Zostawiłam nic nie wartą Hèksei, by je pilnowała. W tym ustuzou jest coś dziwnego i niepokojącego.
— Dziwnego? Co? Musisz mi powiedzieć.
— To trzeba pokazać, byś zrozumiała.
Stallan poprowadziła w milczeniu do nadrzecznej części miasta. Czekała tam Hèksei, stojąc na straży przy mocno obwiniętym pakunku. Miała brudną, podrapaną skórę i gdy tylko Vaintè i Stallan podeszły, zaczęła żałośnie protestować. Nim wypowiedziała pierwsze słowo, łowczyni uderzyła ją w głowę, powalając na ziemię.
— Gorzej niż bezużyteczna — syknęła. — Leniwa, hałaśliwa w czasie polowania, przepojona strachem. Opóźniała mnie i o mało przez nią obie nie zginęłyśmy. Nie chcę więcej mieć z nią do czynienia.
— Ani Alpèasak — szybko osądziła Vaintè. — Opuść nas! Opuść miasto! Dołącz do ambenin!
Hèksei zaczęła protestować, lecz Stallan brutalnie kopnęła ją w usta. Hèksei uciekła, a wrzaski towarzyszące jej agonii odbijały się od napowietrznych korzeni i liści. Vaintè natychmiast zapomniała o bezwartościowym stworzeniu i wskazała na pakunek.
— Czy to zabójcze zwierzę?
— Tak. — Stallan zerwała przykrycie i zwłoki Hastili stoczyły się na bagnistą ziemię.
Na ich widok Vaintè ogarnęło przerażenie i zdumienie. Opanowując odrazę, podeszła powoli, potem szturchnęła ciało nogą.
— Były cztery stworzenia — mówiła Stallan. — Wszystkie mniejsze od tego. Odnalazłam je i śledziłam. Wędrują nie brzegiem, lecz oceanem. Nie mają jednak łodzi, lecz siadają w wodzie na drzewo i popychają je innymi kawałkami drewna. Widziałam, jak zabijały inne fu trząś te zwierzęta, tak jak musiały zabić samców i strażniczki na plaży. Nie robią tego zębami, pazurami czy rogami, bo jak widzisz, są bezrogie, a ich zęby i pazury są małe i słabe. Zabijają czymś w rodzaju ostrego zęba przymocowanego do kija.
— Te futrzaste zwierzęta znają różne sztuczki. Mają mózgi.
— Wszystkie stworzenia mają mózgi, nawet takie prymitywne hèsotsany. — Stallan poklepała broń zwisającą jej z ramienia. — Ale traktowane odpowiednio hèsotsany nie są groźne. W przeciwieństwie do tych. Zechciej teraz, proszę, bliżej przyjrzeć się bestii. A to drugie futro, na dole, nie wyrasta z bestii, lecz ją owija. Tam jest torba, w której znalazłam to, ten obrobiony kamień z ostrą krawędzią. Widzisz, tą owijającą skórę można zdjąć, pod nią to stworzenie ma własne futro.
— To samiec! — krzyknęła Vaintè. — Samiec zwierzęcia-futra o małym, bestialskim mózgu, na tyle śmiały, by zagrozić nam, Yilané. To chcesz mi powiedzieć? Że te paskudne bestie są dla nas tak niebezpieczne?
— Tak uważam, Vaintè. Ale ty jesteś eistaą i to ty decydujesz, co jest czym. Powiedziałam tylko to, co widziałam, pokazałam ci, co znalazłam.
Vaintè długo trzymała w kciukach ostry kamień. Długo przyglądała się trupowi, zanim się odezwała.
— Sądzę, iż nawet ustuzou mogło rozwinąć w sobie niski stopień inteligencji i przebiegłości. Nasze łodzie rozumieją kilka rozkazów. Wszystkie zwierzęta mają jakieś mózgi. Można wyszkolić enteesenaty, by poszukiwały w morzu pożywienia. Któż jest w stanie stwierdzić, jak dziwne rzeczy zdarzały się od jaja czasu w tym dzikim zakątku świata, tak odległym od naszego? Dopiero zaczynamy to poznawać. Nie ma tu Yilané, które by zaprowadziły porządek. Wynika z tego możliwość, i trudno ją odrzucić, mając przed oczami dowód, że gatunek wstrętnego ssaka osiągnął pewien poziom wypaczonej inteligencji. Wystarczającej dla poszukiwania kawałków kamienia i zabijania nimi. Tak, to możliwe. Ssaki te powinny jednak pozostawać w swojej dżungli, zabijając się i zjadając. Nierozsądnie powędrowały za daleko. Te szkodniki, samcze szkodniki, zabiły naszych samców. Widać więc jasno, co trzeba robić. Musimy je odnaleźć i wybić do nogi. Nie mamy wyboru, jeśli nasze miasto ma przetrwać na tych plażach. Zdołamy to uczynić?
— Musimy to uczynić. Ale musimy wyruszyć silną grupą, zabrać wszystkie, które się da bez szkody dla miasta. Uzbrojone w hèsotsany.
— Powiedziałaś przecież, że było ich tylko czterech? A teraz zostało przy życiu tylko trzech… Może być ich więcej? Takich samych?
— Musi być. Tych kilku z jakiegoś powodu odłączyło się od głównego stada. Teraz do niego wracają. Jestem tego pewna. Musimy wyruszyć z dużą siłą i odnaleźć wszystkich.
— I zabić wszystkich. Oczywiście. Wydam rozkazy, byśmy mogły wyruszyć natychmiast.
— Byłoby to nierozsądne, bo jest już późno, a nas będzie wiele. Jeśli wyruszymy o świcie, zabierając tylko najlepiej odkarmione i najszybsze łodzie, dognamy ich łatwo, bo poruszają się wolno. Śledząc ich, odnajdziemy pozostałych.
— I wyrżniemy, jak oni wyrżnęli samców. To dobry plan. Każ zabrać to zwierzę do ambesed i położyć tam, by wszyscy je zobaczyli. Będą nam potrzebne zapasy i świeża woda, co najmniej na kilka dni, byśmy nie musiały się zatrzymywać.
Fargi rozeszły się pospiesznie po całym mieście, nakazując obywatelkom gromadzić się w ambesed, aż stało się tam tak tłoczno, jak nigdy przedtem. Tłum Yilané z gniewnym pomrukiem pchał się, by zobaczyć zwłoki. Gdy Vaintè wchodziła do ambesed, zauważyła, że Ikemend przyzywa ją gestem; stanęła do razu.
— Proszę cię, Eistao, tylko na kilka słów.
— Czy twoje obowiązki nie przysparzają ci kłopotu? — spytała Vaintè, zdjęta strachem. Powierzyła Ikemend, swej efenselè, bardzo ważną funkcję strzeżenia i chronienia samców. Po bardzo krótkim przesłuchaniu poprzednia strażniczka przyznała się, że wszystkie zabójstwa na plaży wynikły z jej zaniedbania. Zachorowała i zmarła, nim Vaintè zerwała z niej imię.
— Wszystko w porządku, ale samce usłyszały o martwym ustuzou i chcą je zobaczyć. Czy można im na to pozwolić?
— Oczywiście — nie są dziećmi. Niech pamiętają o swych obowiązkach. Ale dopiero po opróżnieniu ambesed. Niepotrzebne nam histeryczne sceny.
Nie tylko Ikemend starała się zwrócić na siebie uwagę Vaintè. Zastąpiła jej drogę Enge i nie ruszyła się mimo polecenia usunięcia się na bok.
— Słyszałam, że zamierzasz ścigać i zabić bestie-futra.
— Słyszałaś dobrze. Ogłoszę to teraz publicznie.
— Nim to zrobisz, muszę ci coś powiedzieć. Nie mogę cię poprzeć. Ani żadna z Cór Życia. Sprzeciwia się to wszystkiemu, w co wierzymy. Nie możemy wziąć udziału w tym zabijaniu. Zwierzęta niższe są takie, jakie są, bo nie wiedzą nic o śmierci. Nie można ich za to niszczyć. Zabijamy, gdy musimy jeść. Każde inne zabijanie jest zakazane. Rozumiesz więc, że nie możemy…
— Milcz! Zrobicie, co rozkażę. Nieposłuszeństwo będzie zdradą. Enge odpowiedziała zimno.
— To, co nazywasz zdradą, dla nas jest darem życia. Nie wycofamy się z tego.
— Wycofacie się. Mogę zaraz kazać zabić was wszystkie.
— Możesz. Staniesz się wówczas morderczynią i grzesznicą zarazem.
— Nie ma we mnie grzechu — tylko gniew. Oraz odraza i pogarda dla mej efenselè, która w ten sposób zdradza swój gatunek. Nie zabiję was, bo potrzebuję waszych rąk do ciężkiej pracy. Do naszego powrotu będziecie skute razem. Ty również. Nie będziesz już specjalnie traktowana. Wyrzekam się ciebie jako efenselè. Popracujesz z nimi i z nimi umrzesz. Wyklęta i znienawidzona za zdradę. Oto twój los!
Alitha thurlastar, hannas audim senstar, sammad deinarmal na mer ensi edo.
Sarna zostanie upolowana, mężczyzna umrze, kobiety się postarzeją — przetrwa tylko sammad.
Siedząc jak zwykle na dziobie łodzi, Kerrick doglądał ognia. Było to jednak zajęcie chłopców, a on chciał wiosłować wraz z innymi. Amahast pozwolił mu spróbować, był jednak na to za słaby, wielkie wiosło ważyło za dużo, by je udźwignął. Wychylony teraz do przodu, mrużył oczy w mgle, ale nic nie było widać. Niewidoczne ptaki, skryte w oparach, krzyczały jak kwilące dzieci. Wskazówką był dobiegający z lewej strony daleki huk fal. Zwykle poczekaliby, aż mgła się uniesie. Tym razem pamięć o Hastili, wciągniętym na zawsze pod wodę, nie pozwoliła im zwlekać. Ruszyli najszybciej, jak tytko mogli; pragnęli zakończyć wreszcie tę wyprawę. Kerrick wciągnął głębiej powietrze, uniósł głowę i ponownie rozszerzył nozdrza.
— Ojcze! — krzyknął. — Dym, poczułem dym.
— To nasz dym i zapach mięsa — odparł Amahast i zaczął szybciej poruszać wiosłem. Czyżby sammad był już tak blisko?
— Nie, to nie jest stary dym. Jest świeży — niesie go wiatr z przodu. I posłuchaj fal. Czy nie szumią inaczej?
Rzeczywiście tak było. W smrodzie skór i mięsa mogliby pomylić się co do dymu. Fale jednak, to coś innego. Ich szum słabł, zostawał z tyłu. Wiele namiotów sammadu rozbitych było na brzegach wielkiej rzeki, w miejscu jej ujścia do morza. Bardzo możliwe, że fale wpadły teraz w koryto, tłumione przez nurt słodkiej wody.
— Do brzegu! — rozkazał Amahast, napierając mocno na wiosło.
Niebo nieco się rozjaśniło: mgła ustępowała. Pośród skrzeczenia mew dobiegł ich krzyk kobiety. Odpowiedzieli radośnie.
Odkąd słońce przebiło się przez mgłę, opary zaczęły wznosić się coraz szybciej. Nadal zwisały nisko nad powierzchnią wody, lecz pod nimi był brzeg z oczekującymi namiotami, płonącymi ogniskami, kupami odpadków — całą znajomą krzątaniną obozowiska. Łódź była już widoczna. Rozległ się wielki wrzask, ludzie spieszyli od namiotów na skraj wody. Wszyscy krzyczeli radośnie. Wtórowało im trąbienie pasących się na łące mastodontów. Byli w domu.
Mężczyźni i kobiety pospołu wbiegli do wody, ale powitalne okrzyki umilkły, gdy policzono obecnych na łodzi. Na wyprawę łowiecką wyruszyli w pięciu. Tylko trzech wracało. Gdy łódź zazgrzytała o piaszczyste dno, chwycono ją i wciągnięto na brzeg. Nikt się nie odzywał, tylko kobieta Hastili zaczęła nagle przeraźliwie zawodzić, gdy przekonała się, że nie ma go w łodzi. Dołączył do niej szloch kobiet Dikena i jego dzieci.
— Obaj zginęli — padły pierwsze słowa Amahasta, rozwiewające ułudną nadzieję, iż może ciągną za nimi. — Diken i Hastila są wśród gwiazd. Czy wielu jest poza obozowiskiem?
— Alkos i Kassis wybrali się na ryby w górę rzeki — powiedział Aleth. — Tylko oni są dalej.
— Idź po nich — rozkazał Amahast. — Sprowadź ich natychmiast z powrotem. Zwijać namioty, ładować zwierzęta. Wyruszamy dziś w góry.
Rozległy się krzyki i jęki protestu, nie byli przygotowani na ten nagły wymarsz. Gdy wędrowali, codziennie rano rozbijali obóz: przychodziło im to łatwo, bo rozpakowywali tylko najważniejsze rzeczy. Teraz było inaczej. Obozowisko letnie rozciągało się po obu stronach małej rzeki, z rozrzuconymi w nieładzie po namiotach koszami, futrami, wszystkim.
Ogatyr wrzasnął na nich, przekrzykując jęki zrozpaczonych kobiet:
— Róbcie, co powiedział Amahast, bo zginiecie w śniegach. Pora już późna, a droga daleka.
Amahast nie sprostował. Ten powód był równie dobry, jak każdy inny, a może i lepszy od prawdziwego, którego słuszności nie umiałby dowieść. I tak był pewien, że go tropiono. Jako łowca wiedział, kiedy na niego polują. Przez cały ten dzień i dzień poprzedni czuł na sobie czyjś wzrok. Nic nie mówił, gdy się oglądał, morze za nim było zawsze puste. A jednak coś tam było, wiedział to. Nie mógł zapomnieć, że Hastila został wciągnięty do oceanu i nie powrócił. Teraz Amahast pragnął, by wyruszyli jeszcze za dnia, by zapakowali sanie, zaprzęgli do nich mastodonty i oddalili się od morza i tego, co się w nim kryło. Dopiero gdy wrócą w znajome góry, poczują się bezpiecznie.
Mimo że poganiał ludzi, aż biegali spoceni, że krzyczał na kobiety i bił młodych, gdy się lenili, zwijanie obozowiska zajęło cały dzień. Nie tak łatwo opuścić letni obóz. Trzeba pozbierać i zapakować porozrzucane rzeczy, wsadzić też do koszy macki hardaltów suszące się na żerdziach. Nie starczyło na to koszy, niektórzy jęczeli i skarżyli się, gdy kazał zostawić część zdobyczy. Nie było czasu nawet na opłakanie zmarłych; zajmą się tym później. Teraz muszą wyruszać.
Słońce zapadło już za wzgórza, gdy byli gotowi. Będą musieli wędrować nocą, ale robili już tak przedtem. Niebo było jasne, z widocznym nowym półksiężycem i świecącymi wyraźnie tharmami wojowników, które poprowadzą ich w drodze. Trąbieniem i machaniem trąb wyrażały swój protest od dawna nie noszące uprzęży mastodonty, pozwoliły jednak, by chłopcy wspięli się na ich grzbiety. Przewracając oczami, patrzyły, jak przewiązywano wielki tyki. Z boku każdego zwierzęcia zwisały po jednej, wraz z poprzeczkami tworzyły ramy, na które ładowano namioty i góry rzeczy.
Kerrick siedział na karku wielkiego samca, Karu, zmęczony jak wszyscy pozostali, lecz mimo to zadowolony, że sammad wyrusza. Chciał jak najszybciej odejść od oceanu. Bał się morza i zamieszkujących je stworzeń. Z całego sammadu tylko on widział, jak z wody wynurzyły się łapy, by wciągnąć Hastilę. Ciemne łapy w oceanie, ciemne kształty w morzu.
Spojrzał na wodę i zaczął wydawać przeraźliwe, przeciągłe wrzaski, które z trudem przebiły się przez głosy innych. Oczy wszystkich skierowały się na wskazywany przez niego ocean.
Z wieczornych ciemności wynurzyły się jeszcze ciemniejsze kształty. Niskie, czarne, poruszające się — mimo braku wioseł — szybciej niż każde czółno Tanu, zbliżały się w jednej linii, prosto jak łamiąca się fala. Nie zatrzymał ich przy bój; zaszurały o brzeg. Wyszły z nich murgu, dobrze widoczne pomimo słabnącego światła.
Stojący blisko wody w czasie ich lądowania Ogatyr widział je wyraźnie. Poznał, kim są. — Takie same jak te, które zabiliśmy, tam na plaży…
Najbliższy marag uniósł długi kij i ścisnął go dwiema łapami. Rozległ się głośny trzask, ból przeszył pierś padającego Ogatyra.
Trzaskały inne kije, ponad nie wzbijały się krzyki ludzi, pełne bólu i przerażenia.
— Uciekają! — zawołała Vaintè, ponaglając atakujące. — Za nimi! Żaden nie powinien zbiec.
Pierwsza znalazła się na brzegu, pierwsza strzeliła hèsotsanem, zabiła pierwsze ustuzou. Teraz chciała zabijać dalsze.
Nie była to walka, ale rzeź. Yilanè mordowały wszystkie żywe istoty: mężczyzn, kobiety, dzieci, zwierzęta. Same poniosły małe straty. Łowcy nie zdążyli odszukać łuków. Mieli swe włócznie, lecz zamiast nimi rzucać, co dawało szansę uśmiercenia przeciwnika, większość mężczyzn usiłowała pchać nimi wroga i padała zastrzelona, nim zdołała uderzyć.
Tanu mogli tylko uciekać, ścigani przez zabójców z morza. Przestraszone kobiety i dzieci biegały wokół Karu i mastodont uniósł wysoko głowę, trąbiąc ze strachu. Aby nie spaść, Kerrick chwycił się długiej sierści zwierzęcia, a potem zszedł na ziemię po drewnianym drągu i pobiegł po włócznię. Szarpnęła go za ramię silna ręka.
— Leć! — rozkazał mu ojciec. — Uciekaj na wzgórza!
Amahast obrócił się szybko, gdy pierwszy marag wybiegł zza cielska mastodonta, przeskakując drewniany pal. Nim zdążył użyć swej broni, Amahast przebił go włócznią, którą zaraz wyszarpnął.
Vaintè ujrzała upadek zamordowanej fargi, wstrząsnęła nią chęć zemsty. Ociekający krwią grot zbliżał się ku niej, ale nie uchyliła się. Uniosła hèsotsan i wycisnęła szybkie strzały, które powaliły ustuzou, nim zdołało ją dosięgnąć. Nie zauważyła małego, odczuła jego obecność dopiero, gdy ból przeszył jej nogę. Rycząc powaliła go tylnym końcem hèsotsan a.
Rana mocno krwawiła i bolała, ale nie była poważna. Gdy się o tym przekonała, gniew jej minął szybko i spojrzała na toczącą się wokół zażartą walkę.
Było już niemal po wszystkim. Przy życiu pozostało może tylko kilka ustuzou. Leżały w zwałach między koszykami, bezwładne trupy zalegały skóry i ramy. Atakujące z morza mieszały się teraz z tymi, które przypuściły natarcie z tyłu, od rzeki. Takiego manewru okrążającego używały w młodości przy łapaniu zdobyczy w morzu. Sprawdził się dobrze i na lądzie.
— Przestać natychmiast zabijać — zawołała Vaintè do będących najniżej. — Przekażcie innym. Dość już! Chcę, by kilka przeżyło. Chcę dowiedzieć się czegoś więcej o tych futrzastych bestiach.
Wiedziała już teraz, że to tylko zwierzęta używające ostrych odłamków kamienia. Mają prymitywną organizację społeczną, narzędzia z łupanego grubo kamienia, wykorzystują również większe stworzenia, które zostały zabite podczas panicznej ucieczki. Wszystko to wskazywało, że jeśli była jedna taka grupa, to równie dobrze mogą być i inne. Skoro tak, to musi dowiedzieć się o nich wszystkiego.
Małe, uderzone przez nią, zaczęło się poruszać u jej stóp i piszczeć. Przywołała będącą w pobliżu Stallan.
— Łowczyni, zwiąż je, by nie mogło uciec. Wrzuć do łodzi.
W pojemniku, zwisającym z noszonej przez nią uprzęży, były jeszcze strzałki. Musi wymienić zużyte w walce. Hèsotsan był dobrze nakarmiony i mógł strzelać jeszcze jakiś czas. Poklepała go palcem, aż rozwarł się otwór ładujący i wtedy wcisnęła strzałki do środka.
Pojawiły się już pierwsze gwiazdy, ostatki czerwieni zapadały za wzgórza. Potrzebny był jej płaszcz, gestem posłała fargi, by przyniosła go z łodzi. Wtulała się w jego ciepłe wnętrze, gdy przyprowadzono do niej niedobitków.
— To wszystko? — spytała.
— Naszym wojowniczkom niełatwo się było opanować — powiedziała Stallan. — Gdy już się zacznie zabijać te stwory, trudno przestać.
— Sama się o tym przekonałam. Dorosłe — wszystkie martwe?
— Wszystkie. To małe wyciągnęłam, gdy się chowało. — Trzymała je, potrząsając mocno za długie włosy, tak iż płakało z bólu. — Te bardzo młode znalazłam pod okryciem innego. — Podniosła kilkumiesięczne niemowlę wyciągnięte z powijaków mocno trzymanych w objęciach martwej matki.
Vaintè ze wstrętem spojrzała na drobną bezwłosą istotę podsuwaną jej przez Stallan. Łowczyni przywykła do dotykania i chwytania wszelkiego rodzaju paskudztw; Vaintè mdliło na samą myśl o czymś takim. Była jednak eistaą i musiała zachowywać się tak, jak każda inna obywatelka. Wyciągnęła powoli ręce i wzięła wiercące się stworzenie. Było ciepłe, cieplejsze niż płaszcz, niemal gorące. Wstręt osłabł w niej na chwilę, gdy poczuła przyjemne grzanie. Obracane wkoło młode otwarło czerwone, bezzębne usta i jęknęło. Strumień ciepłych odchodów zalał ręce Vaintè. Chwilowa przyjemność ustąpiła fali wstrętu.
Tego było za wiele. Cisnęła stworzeniem, jak tylko mogła najmocniej, o najbliższy głaz. Ucichło wkrótce za jej plecami, gdy szybko szła do wody, by się umyć. Zawołała Stallan.
— Już wystarczy. Powiedz innym, by wracali do łodzi, gdy tylko się upewnią, że nic nie przeżyło.
— Stanie się tak, Najwyższa. Wszyscy martwi. Koniec z nimi.
„Naprawdę” — pomyślała Vaintè, zanurzając ręce w wodzie. Czy koniec? Zamiast dumy ze zwycięstwa czuła, jak pogrąża się w mrocznym przygnębieniu.
Koniec — czy dopiero początek?
Enge podeszła do ściany i schyliła się, by poczuć ciepło grzejnika. Choć słońce już wstało, w mieście pozostało jeszcze trochę nocnego chłodu. Wokół niej budziły się, jak zwykle, do życia różne zwierzęta i rośliny Alpèasaku, nie zwracała jednak na to uwagi. Stała na plecionce podłogi położonej na grubej warstwie zeschłych liści. Wśród nich rozlegały się głosy dużych chrząszczy i innych usuwających odpadki owadów, a gdy nastawiała uszu, słyszała biegające myszy. Wokół zaczął się ruch, nadejście dnia budziło do życia. Wysoko w górze pierwsze promienie przebijały się przez liście wielkiego drzewa, podobnie jak i wielu innych roślin tworzących żywe miasto. Słońce wchłaniało parę wodną, na jej miejsce napływała wolno woda pompowana naczyniami drzew i pnączy; woda wtłaczana w żyjącą sieć milionami tkwiących w ziemi włoskowatych korzeni. Obok Enge czułki odrzuconego przez nią płaszcza niezauważalnie kurczyły się, ssąc biel drzewa.
Dla Enge wszystko to było równie naturalne jak powietrze, którym oddychała, jak bogactwo przeplatających się, wzajemnie zależnych form życia otaczających ją zewsząd. Nieraz myślała o tym, wyciągała wnioski etyczne. Dzisiaj, po tym, co usłyszała, nie miała na to ochoty. Chwalenie się mordowaniem innych gatunków! Jakże pragnęła przekonać te nie czujące winy samochwały, wyjaśnić im znaczenie życia, zmusić, by zrozumiały okropieństwo popełnionych zbrodni. Życie równoważyło śmierć, jak morze równoważyło niebo. Jeśli ktoś zabija życie — to zabija siebie.
Uwagę Enge zwróciła fargi, która pociągnęła ją za związane ręce. Była zmieszana jej sytuacją, nie wiedziała, jak się do niej zwracać. Słyszała, że Enge należała do najważniejszych, ale teraz miała skrępowane nadgarstki, jak któraś z najniższych. Bez słów dotknęła Enge, by zwrócić jej uwagę. — Eistaą chce, byś przyszła — oznajmiła.
Gdy Enge weszła, Vaintè siedziała w pomieszczeniu utworzonym przez żywą korę miejskiego drzewa. Na stole obok niej leżały stworzenia-pamięci. Jedno z nich przyciskało mackę znad szczątkowych oczu do fałdy ugunkshaa, oznajmiciela-pamięci. Ugunkshaa mówił spokojnie, jednocześnie migała jego naturalna soczewka, ukazując czarno-biały obraz Yilanè, która kiedyś przemawiała do stworzenia-pamięci. Vaintè uciszyła ugunkshaa i wskazała Enge kamienny grot włóczni.
— Podejdź — rozkazała. Gdy Enge zbliżyła się, Vaintè uniosła w dłoni kamienne ostrze. Enge nie zlękła się i nie cofnęła. Vaintè ujęła ją pod ramię.
— Nie boisz się? Przekonasz się za chwilę, jak ostry jest ten odłamek kamienia. Równie ostry jak każdy z naszych struno-noży.
Przecięła więzy, uwalniając ręce Enge. Ta ostrożnie rozcierała podrażnioną skórę.
— Uwalniasz nas wszystkie? — spytała.
— Nie bądź zachłanna! Tylko ciebie, bo potrzebuję twej wiedzy.
— Nie pomogę ci w morderstwie.
— Nie musisz. Zabijanie skończone. — „Na razie” — pomyślała w duchu. Gdyby powiedziała to głośno, odsłoniłaby swe myśli. Była niezdolna do kłamstwa, samo to pojęcie było jej całkowicie obce. Nie sposób kłamać, gdy każdy ruch odsłania rzeczywiste znaczenie słów. Dla Yilanè jedynym sposobem ukrywania myśli było ich niewypowiadanie. Vaintè była mistrzynią w tej formie zatajania. Zastosowała ją teraz, bo potrzebowała pomocy Enge.
— Nadeszła pora nauki. Czy nie badałaś kiedyś stosowania języka?
— Wiesz, że tak, z Yilespei. Byłam jej pierwszą uczennicą.
— Byłaś. Pierwszą i najlepszą. Nim zgnilizna wkradła się do twego mózgu. Jeśli pamiętam, robiłaś różne głupie rzeczy, obserwowałaś, jak dzieci porozumiewają się między sobą, czasem naśladowałaś je, by zwrócić ich uwagę. Podejrzewam nawet, że podsłuchiwałaś samców. To mnie zawsze dziwiło. Dlaczego ich, te najgłupsze ze wszystkich stworzeń? Czego w ogóle można się od nich nauczyć?
— Rozmawiając ze sobą w naszej obecności, odmiennie mówią o sprawach. …
— Nie o tym myślałam. Nie rozumiem, po co badać takie rzeczy? Jakie to może mieć znaczenie, jak mówią inni?
— Bardzo duże. Jesteśmy językiem, język jest nami. Pozbawione wiedzy o języku, jesteśmy nieme i równe zwierzętom. Takie myśli i badania doprowadziły mnie do wielkiej Ugunenapsy i jej nauk.
— Dużo lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś nadal prowadziła te swoje badania językowe, trzymając się z dala od kłopotów. Te z nas, które zostaną Yilanè, muszą nauczyć się mówić w czasie dorastania — to zrozumiałe, bo inaczej ani ty, ani ja nie byłybyśmy tutaj. Ale czy można nauczyć mówić młode? Wydaje się to głupim, odstręczającym pomysłem. Czy to możliwe?
— Możliwe — powiedziała Enge. — Sama to robiłam. To niełatwe, większość młodych nie chce słuchać, ale możliwe. Korzystałam ze sposobów stosowanych przez łodników.
— Ale łodzie są niemal tak głupie jak płaszcze. Potrafią co najwyżej zrozumieć kilka poleceń.
— Technika jest taka sama.
— Dobrze. — Vaintè zmrużyła chytrze oczy i zaczęła starannie dobierać słowa. — Możesz więc nauczyć zwierzę rozumieć i mówić?
— Nie, mówić nie. Rozumieć tak, kilka prostych rozkazów, jeśli mózg jest dostatecznie duży. Mówienie wymaga jednak specjalnych narządów i obszarów w mózgu, jakich nie mają zwierzęta.
— Słyszałam przecież mówiące zwierzęta.
— Nie mówiące, lecz powtarzające wyuczone zbitki dźwięków. Ptaki to potrafią.
— Nie, chodzi mi o mówienie. Porozumiewanie się z innymi.
— Niemożliwe.
— Mówię o futrzastych zwierzętach. Wstrętnych ustuzou.
Enge zaczęła pojmować do czego zmierza Vaintè i powiedziała, że rozumie.- Oczywiście. Jeśli te istoty mają jakiś stopień rozumu, na co wskazywałoby używanie prymitywnych narzędzi, to czemu nie, mogą ze sobą rozmawiać. Cóż za niezwykła myśl. Słyszałaś, jak rozmawiały?
— Tak. I ty możesz, jeśli chcesz. Mamy tu dwoje. — Kiwnęła na przechodzącą fargi. — Znajdź łowczynię Stallan. Przyślij ją natychmiast do mnie.
— Jaki jest stan zwierząt? — spytała Vaintè wchodzącą Stallan.
— Kazałam je umyć, potem zbadałam ich rany. To tylko zadrapania. Kazałam też usunąć z ich głów pełne brudu futro. Większe to samica, mniejsze samiec. Piją wodę, ale nie jedli nic z tego, co im dotąd dawałam. Musisz jednak uważać, gdy się do nich zbliżysz.
— Nie mam takiego zamiaru — Vaintè zadrżała z odrazy. — To Enge się do nich zbliży.
Stallan zwróciła się do Enge.
— Musisz zawsze stać do nich przodem. Nigdy nie odwracaj się plecami do dzikiego zwierzęcia. Mniejsze gryzie, mają też pazury, dlatego dla bezpieczeństwa je związałam.
— Zrobię tak, jak powiedziałaś.
— Jeszcze jedno — dodała Stallan, wyjmując ze swej uprzęży i otwierając małą torbę. — Gdy czyściłam bestie, znalazłam to zawieszone na szyi samca. — Położyła na stole obok Vaintè mary przedmiot.
Było to jakieś ostrze wykonane z metalu, z wywierconym z jednego końca otworem i wydrapanymi na wierzchu prostymi wzorami. Vaintè postukała w nie kciukiem.
— Został starannie oczyszczony — oznajmiła Stallan. Vaintè podniosła przedmiot i obejrzała z bliska.
— Wzory nieznane, podobnie jak i metal. — Nie spodobało się jej to, co zobaczyła. — Gdzie te zwierzęta to znalazły? Jaki to wzór? A metal, skąd go dostały? Nie próbujcie mi wmawiać, że posiadły umiejętność tworzenia metali. — Wypróbowała ostrze na swej skórze. — Zupełnie tępe. Co to może znaczyć?
Nie otrzymała odpowiedzi na te niepokojące pytania — i nie spodziewała się ich. Wręczyła Enge kawałek metalu.
— Kolejna zagadka, którą musisz rozwiązać, gdy nauczysz się rozmawiać z tymi stworzeniami.
Enge zbadała przedmiot i oddała go.
— Kiedy mogę je zobaczyć? — spytała.
— Zaraz — powiedziała Vaintè i dała znak Stallan. — Zaprowadź nas do nich.
Stallan prowadziła korytarzami miasta do wysokiego, ciemnego przejścia. Prosząc gestem o zachowanie milczenia, odsunęła klapę umieszczoną w ścianie. Vaintè i Enge zajrzały do znajdującej się za nią komory. Zobaczyły, że zamykają ją ciężkie drzwi. Nie było tu innych otworów, a światło, słabe i przefiltrowane, dochodziło przez umieszczoną wysoko, ledwo przejrzystą płytę.
Na podłodze leżały dwie małe, wstrętne istoty. Drobna odmiana zastrzelonego zwierzęcia, na które Enge musiała patrzeć w ambesed. Miały nagie, podrapane w czasie usuwania futra, czaszki. Bez futra i śmierdzących kawałków skór, w które były owinięte, widać było, że pokrywa je w całości odpychająca skóra, jednobarwna i woskowana. Większa istota, samica, leżała płasko, wydając ciągle jękliwe dźwięki. Samiec przykucnął obok, słychać było różnorodne chrząkania. Trwało to dość długo, aż jęki ustały. Potem samica wydawała inne dźwięki. Vaintè nakazała Stallan gestem, by zamknęła klapę i odeszła.
— To może być rodzaj mowy — powiedziała Enge, podekscytowana wbrew sobie. — Nie ruszają się podczas mówienia, co jest bardzo dziwne. Będzie to wymagało wielu badań. Cała sprawa jest czymś zupełnie nowym. Język ustuzou, same stworzenia, to coś innego, niż dotychczas badałyśmy. Ale to może być pociągające.
— Istotnie. Tak pociągające, że nakazuję ci nauczyć się ich mowy, byś mogła z nimi rozmawiać.
Enge uczyniła gest poddaństwa.
— Nie możesz nakazać mi myśleć, Eistao. Nawet twoja wielka władza nie sięga wnętrza głów innych. Zbadam mowę zwierząt, bo tak chcę.
— Nie obchodzą mnie powody — dopóki słuchasz poleceń.
— Dlaczego chcesz je zrozumieć? — spytała Enge.
Vaintè starannie dobierała słowa, aby nie odkryć swoich motywów.
— Jak i ciebie, porywa mnie myśl, że zwierzę może mówić. Nie wierzysz, bym miała zainteresowania intelektualne?
_ Wybacz podejrzenia, Vaintè. Zawsze byłaś w naszym efenburu. Prowadziłaś je, bo zrozumiałaś to, czego my nie pojmowałyśmy. Kiedy mogę zacząć?
— Od razu. W tej chwili. Jak się do tego zabierzesz?
— Nie mam pojęcia, bo nigdy dotąd tego nie robiono. Pozwól mi wrócić i posłuchać dźwięków. W rym czasie ułożę plan.
Vaintè odeszła w milczeniu, zadowolona z tego, czego dokonała. Współpraca Enge była niezbędna; w razie jej odmowy musiałaby posłać wiadomość do Inegban* i długo czekać, nim znaleziono by i przysłano kogoś do zbadania mówiących bestii. Jeśli rzeczywiście mówią, a nie tylko wydają dźwięki. Vaintè potrzebowała informacji szybko, gdyż mogło być więcej stworzeń stanowiących zagrożenie. Potrzebowała informacji dla bezpieczeństwa miasta. Najpierw musi dowiedzieć się wszystkiego o tych futrzastych zwierzętach, wykryć, gdzie i jak żyją. Jak się rozmnażają. To będzie pierwszy krok.
Następnym będzie ich wybicie. Do nogi. Zupełne wymazanie z powierzchni ziemi. Bo przecież — pomimo pewnej inteligencji i prymitywnych, kamiennych narzędzi — były tylko żałosnymi zwierzętami. Krwiożerczymi zwierzętami, które bez litości wyrżnęły samców i młode. Ta zbrodnia spowoduje ich upadek.
Skryta w mroku, głęboko zamyślona Enge obserwowała stworzenia. Gdyby choć jeden gest odsłonił jej prawdziwe motywy Vaintè, odmówiłaby oczywiście współpracy. Gdyby przestała na chwilę myśleć, być może odkryłaby jej zamiary. Nie doszło do tego, bo pochłonął ją bez reszty ten fascynujący problem językoznawczy.
Niemal pół dnia stała, obserwując w milczeniu, słuchając, usiłując zrozumieć. Nic nie pojęła z tego, co usłyszała, ale zaczął jej świtać pewien plan. Cicho zamknęła klapę i poszła szukać Stallan.
— Będę z tobą — powiedziała łowczyni, gdy otwierała drzwi. — Mogą być niebezpieczne.
— Byle krótko. Gdy tylko się uspokoją, muszę zostać z nimi sama. Możesz jednak czuwać za drzwiami. W razie potrzeby zawołam cię.
Dreszcz przebiegł pierś Enge, gdy weszła wraz z Stallan. Uderzył w nią nieznośny smród bestii. Przypominało to wejście do zwierzęcej nory. Zapanowała nad uczuciem wstrętu i stała nieruchomo, gdy drzwi zamykały się za wychodzącą Stallan.
Kennep at halikaro, kennep at hargoro ensi naudin ar san eret skarpa tharm senstar et sano lawali.
Chłopiec może mieć bystre nogi i silne ręce, lecz łowcą stanie się dopiero wtedy, gdy na grocie jego włóczni znajdzie się tharm zwierzęcia.
— Zabiły moją matkę, potem brata, tuż obok mnie — powiedziała Ysel. Przestała już krzyczeć i szlochać, ale łzy nadal wypełniały jej oczy i spływały po policzkach. Wytarła je wierzchem dłoni i znów zaczęła drapać ogoloną głowę.
— Zabiły wszystkich — powiedział Kerrick.
Nie zapłakał ani razu, odkąd go tu zabrano, może ze względu na dziewczynę, jęczącą i zawodzącą bez przerwy. Była od niego starsza o pięć czy nawet sześć lat, lecz mimo to wrzeszczała jak niemowlę. Kerrick ją rozumiał, wiedział, że tak było najłatwiej. Można się było tylko poddać. Ale nie wolno mu było. Łowca nie płacze, a on był na łowach. Z ojcem, Amahastem, największym łowcą. Teraz martwym, jak wszyscy inni z sammadu. Poczuł dławienie w gardle, zwalczył je. Łowca nie płacze.
— Czy nas zabiją, Kerrick? Nie zabiją nas, prawda? — spytała.
— Nie.
Ysel zaczęła znów jęczeć, objęła go ramionami i przycisnęła mocno do siebie. Nie wydawało mu się to stosowne — tylko małe dzieci dotykały się nawzajem. Jednak choć wiedział, że jest to zakazane, cieszyła go bliskość jej ciała. Miała małe, twarde piersi, lubił ich dotykać. Gdy jednak zrobił to teraz, odepchnęła go od siebie i zapłakała jeszcze głośniej. Wstał i odszedł oburzony. Głupia dziewucha, nie lubi jej. Nigdy z nim nie rozmawiała przed przywiezieniem ich tutaj. Gdy jednak zostali tylko we dwoje, wszystko się dla niej zmieniło. Dla niego — nie. Lepiej byłoby, gdyby przebywał z nim któryś z przyjaciół. Wszyscy jednak zginęli, ból szarpnął nim na to wspomnienie. Nie przeżył nikt więcej z sammadu. Ich los będzie podobny. Ysel chyba tego nie rozumiała, nie chciała uwierzyć, że nic nie mogą zrobić, aby się uratować. Szukał starannie, wiele razy, ale w drewnianej komorze nie było niczego, co mogłoby posłużyć za broń. Nie było też jak uciec. Tykwy były za lekkie, by zranić murgu, które tu przychodziły. Wziął tykwę z wodą i łyknął trochę; burczało mu w pustym brzuchu. Był głodny — ale nie na tyle, by zjeść przyniesione im mięso. Zbierało mu się na wymioty od samego widoku. Nie było ugotowane ani surowe. Coś z nim zrobiono, że zwisało z kości jak zimna galareta. Dotknął go palcem i wzdrygnął się. W tym momencie skrzypnęły i otwarły się drzwi.
Ysel przycisnęła twarz do ściany i krzyczała z zamkniętymi oczami, nie chcąc widzieć, kto wszedł. Kerrick stał twarzą do wejścia z zaciśniętymi pięściami. Marzył o swej włóczni. Co by zrobił, gdyby tylko miał swą włócznię.
Tym razem weszły dwa murgu. Może widział je wcześniej, a może nie. Nie miało to znaczenia, wszystkie wyglądały jednakowo. Niezgrabne, z łuskami i grubymi ogonami, nakrapiane kolorowo, z tymi paskudztwami sterczącymi im za głowami. Murgu chodziły jak ludzie i chwytały rzeczy powykręcanymi łapami o dwóch kciukach. Kerrick cofał się wolno, aż oparł się ramionami o ścianę. Spojrzały na niego nic nie wyrażającymi oczyma. Znów pomyślał o włóczni. Jedno z murgu poruszało łapami, wydając niezrozumiałe dźwięki. Kerrick czuł na palcach twarde drewno.
— Czy już coś zjedli? — spytała Enge. Stallan zaprzeczyła gestem i wskazała na tykwę.
— To dobre mięso, strawione enzymami i gotowe do jedzenia. Używały ognia do pieczenia swego mięsa przed jedzeniem, wiedziałam więc, że nie zechcą jeść na surowo.
— Czy dałaś im jakieś owoce?
— Nie. Są mięsożerne.
— Mogą być wszystkożerne. Mało wiemy o ich zwyczajach. Przynieś trochę owoców.
— Nie mogę zostawić cię samej. Vaintè osobiście poleciła mi cię strzec. — W głosie łowczyni wyczuwało się niepewność spowodowaną sprzecznymi poleceniami.
— Jeśli będzie trzeba, obronię się przed tymi małymi stworzeniami. Czy już kogoś zaatakowały?
— Gdy tylko je tu wsadziłyśmy. Samiec jest napastliwy. Biłyśmy go, aż przestał. Od tej pory to się nie powtórzyło.
— Będę ostrożna. Wypełniłaś polecenia Vaintè. Teraz posłuchaj moich. Stallan nie miała wyboru. Wyszła z oporami. Enge czekała w milczeniu, myśląc, jak porozumieć się ze stworzeniami. Samica leżała twarzą do ściany, znów wydając piskliwe dźwięki. Mały samiec stał cicho, niewątpliwie tępy jak wszystkie samce. Pochyliła się i chwyciwszy samicę za ramię, starała się ją odwrócić. Skóra stworzenia była ciepła i nie budziła wstrętu w dotyku. Zawodzenie stało się głośniejsze — gdy nagły ból przeszył jej rękę.
Rycząc z gniewu, powaliła samca na ziemię. Zęby stworzenia przebiły jej skórę, pociekła krew. Wysunęła palce z pazurami i syknęła gniewnie. Samiec odsunął się. Enge ruszyła za nim i stanęła. Poczuła się winną.
— Jesteśmy grzeszne — gniew ją opuszczał. — Zabiłyśmy resztę waszego stada. Nie można cię winić za to, co zrobiłeś. — Potarła skaleczoną rękę i spojrzała na jasną plamę krwi na dłoni. Otworzyły się drzwi i weszła Stallan, niosąc pomarańcze w obciętej tykwie.
— Samiec mnie ugryzł — powiedziała spokojnie Enge. — Czy są jadowite?
Stallan rzuciła tykwę i skoczyła ku niej. Obejrzała ramię, a potem uniosła twardą pięść, by uderzyć zasłaniającego się samca. Enge powstrzymała ją lekkim dotknięciem.
— Nie, to przeze mnie. Co z tym ugryzieniem?
— Dobrze oczyszczone niczym nie grozi. Musisz pójść ze mną, bym je opatrzyła.
— Nie, zaczekam tutaj. Nie chcę okazać lęku wobec tych stworzeń. Nic mi nie będzie.
Stallan cofnęła się niechętnie. Wyszła szybko i wkrótce wróciła z drewnianą skrzynką. Wodą z pojemnika oczyściła skaleczenie, potem zerwała osłonę z nefmakela i przyłożyła go na ranę. Wilgotna skóra Enge obudziła śpiące stworzenie. Przylgnęło, zaczynając wydzielać płyn przeciw-bakteryjny. Stallan wyjęła ze skrzynki dwie czarne, węźlaste bryłki.
— Muszę związać ręce i nogi samca. Nie pierwszy raz atakuje. To stworzenie jest złośliwe.
Mały starał się uciec, lecz Stallan złapała go jedną ręką. Drugą chwyciła więź, okręciła nią kostki samca, potem wsadziła ogon więzi w jej pysk. Więź zaczęła odruchowo połykać swój ogon, zaciskając się wokół kończyn. Dopiero gdy samiec został dobrze skrępowany, Stallan rzuciła go na bok.
— Zostanę tu, by cię strzec — powiedziała. — Muszę. Vaintè kazała cię chronić. Raz wyszłam i zostałaś zraniona. Nie mogę dopuścić, by to się powtórzyło.
Enge niechętnie wyraziła zgodę, potem spojrzała na tykwę i rozsypane na podłodze owoce.
— Obróć ją, by mnie widziała — powiedziała do Stallan. Wskazała owoce leżącej na brzuchu samicy. — Wezmę okrągłe-słodkie-coś-do-jedzenia.
Ysel wrzeszczała ochryple, gdy zimne łapy dotknęły jej i uniosły brutalnie. Łkała gryząc palce, gdy drugi marag zbliżył się pokazując pomarańczę. Otworzył powoli pysk, odsłaniając rzędy ostrych, białych zębów. Trzymając pomarańczę, wydawał niezrozumiałe wrzaski, drapiąc pazurami podłogę. Ysel jęczała ze strachu, nieświadoma, że przegryzła palce i po brodzie cieknie jej krew.
— Owoce — powiedziała Enge. — Okrągła, słodka rzecz, dobra do jedzenia. Napełnij żołądek, ucisz go. Jedzenie wzmacnia. Zrób, co ci każę. Najpierw namawiała, potem rozkazała:
— Weźmiesz ten owoc. Zjesz go teraz!
Zobaczyła krew z rany zadanej przez stworzenie i odwróciła się ze wstrętem. Położyła na podłodze tykwę z owocami i skinęła do Stallan, by podeszła z nią do drzwi.
— Mają prymitywne narzędzia — powiedziała. — Mówiłaś, że mieli jakieś schronienie i że służyły im wielkie zwierzęta? — Stallan potaknęła.
— Muszą więc mieć pewien stopień inteligencji.
— Nie znaczy to, że umieją mówić.
— Trafna uwaga, łowczyni. Przypuśćmy jednak, iż mają język, którym mogą się porozumiewać. Nie pozwolę, by jedna porażka mnie powstrzymała — patrz, samiec się rusza! Musiał poczuć owoce. Męskie reakcje są prymitywniejsze, głód jest dotkliwszy niż nasze groźby. Patrz! — krzyknęła z triumfem. — Je owoc. Pierwszy sukces. Możemy je teraz karmić. Widzisz, niesie owoc samicy. Altruizm — to musi oznaczać inteligencję.
Stallan to nie przekonało.
— Dzikie zwierzęta też karmią swe młode. Widziałam, jak współpracowały podczas polowania. Widziałam. To nie dowód, że są inteligentne.
— Może i nie, ale nie poddam się tak szybko. Skoro łodzie mogą rozumieć proste polecenia, to dlaczego te zwierzęta nie mogłyby być podobnie zdolne?
— Będziesz więc je uczyła tak samo, jak uczone są łodzie?
— Nie. Pierwotnie tak zamierzałam, ale chcę osiągnąć wyższy stopień porozumienia. Uczenie łodzi wymaga pozytywnych i negatywnych wzmocnień. Uderzenie prądem elektrycznym karze za błąd, a jedzenie jest nagrodą za posłuszeństwo. To dobre przy tresowaniu zwierząt, tych jednak nie chcę tresować. Chcę rozmawiać, porozumiewać się z nimi.
— Mowa jest bardzo trudna. Wiele stworzeń wynurzających się z morza nie potrafi jej nigdy opanować.
— Masz rację, ale to kwestia wieku i doświadczenia. Młode mogą mieć trudności z opanowaniem dorosłego języka. Pamiętaj jednak, że przebywając w dzieciństwie w morzu, porozumiewają się na swój sposób.
— To naucz te bestie języka dziecięcego. Może zdołają go opanować. Enge uśmiechnęła się.
— Już wiele lat nie mówisz jak dziecko. Czy pamiętasz, co to znaczy?
— Uniosła rękę i zmieniła barwę dłoni z zielonej na czerwoną, potem znów na zieloną, wykonując jednocześnie gest palcami.
— Kałamarnice — dużo — uśmiechnęła się Stallan.
— Pamiętasz. Ale zauważyłaś, jak ważna jest barwa dłoni? Bez tego nic nie zrozumiałabyś. Czy te futrzaste zwierzęta zmieniają kolor dłoni?
— Chyba nie. Nigdy nie widziałam, by to robiły. Choć ich ciała bywają czerwone i białe.
— Może to stanowić ważną część ich mowy.
— Jeśli ją mają.
— Zgoda, jeśli ją mają. Muszę zwrócić uwagę, gdy znowu będą się odzywały. Ważniejsze jednak to nauczyć je, by mówiły jak Yilanè. Począwszy od najprostszych wyrażeń. Muszą nauczyć się kompletności porozumiewania.
Stallan pokręciła głową.
— Nie wiem, co to znaczy.
— Pokażę ci, byś lepiej pojęła. Słuchaj uważnie, co powiem. Gotowa?
— Jest mi ciepło. Zrozumiałaś?
— Tak.
— Dobrze. „Jest mi ciepło” — to stwierdzenie. Kompletność wynika z połączenia wyrażeń stwierdzenia. Powiem to teraz jeszcze wolniej: Jest… mi… ciepło… Poruszam w ten sposób kciukiem, jednocześnie lekko spoglądam w górę, mówiąc „ciepło” unoszę trochę ogon. Wszystko to, wypowiadane głośno dźwięki i właściwe ruchy, połączone razem tworzy kompletne wyrażenie.
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałam — od myślenia nad tym boli mnie głowa.
Enge roześmiała się, okazała, iż docenia żart.
— Równie źle czułabym się w dżungli, wśród drzew, jak ty w dżungli języka. Bardzo niewiele go badało, może dlatego, iż jest taki złożony i trudny. Sądzę, że pierwszym krokiem do zrozumienia go jest spostrzeżenie, iż nasz język stanowi element filogenezy.
— Teraz dopiero rozbolała mnie głowa. Myślisz, że te zwierzęta cię rozumieją, skoro nawet ja nie mam pojęcia, o czym mówisz? — Stallan wskazała stworzenia, które znieruchomiały teraz pod ścianą, a wokół nich walała się pusta tykwa po owocach i kawałki skórek pomarańczy.
— Nie będę próbowała niczego tak skomplikowanego. Chciałam tylko powiedzieć, że dzieje naszego języka odzwierciedlają nasz rozwój. Gdy jako bardzo młode po raz pierwszy wchodzimy do morza, jeszcze nie mówimy, ale szukamy obrony i pociechy u innych z naszego efenburu, wraz z nami wchodzących do wody. Gdy nabieramy rozumu, widzimy, jak starsze rozmawiają ze sobą. Proste ruchy ręki lub nogi, zmiany barwy dłoni. Rosnąc uczymy się coraz więcej, a po wyjściu z morza dodajemy dźwięki do tego, czego się nauczyłyśmy dotąd. I tak stajemy się Yilanè z pełną możliwością porozumiewania się między nami. Powróćmy jednak do naszego problemu. Jak mogę nauczyć naszego języka stworzenia, które nie mają takiego cyklu życia? A może mają? Czy po urodzeniu przechodzą fazę wodną?
— Moja wiedza w tej dziedzinie nie jest pełna, musisz też pamiętać, że ten gatunek ustuzou jest dla nas nowy. Wątpię jednak, by żyły kiedykolwiek w wodzie. Łapałam i hodowałam niektóre z występujących w dżungli małych gatunków. Wszystkie chyba mają pewne rzeczy wspólne. Są na przykład bardzo ciepłe.
— Zauważyłam. Wydaje mi się to zastanawiające.
— Inne rzeczy są równie dziwne. Spójrz na tego samca. Jak widzisz, ma tylko jeden penis, którego nie może przyzwoicie wciągać. Żaden z gatunków ustuzou, jakie złapałam, nie ma normalnego podwójnego penisa. Badałam też ich zwyczaje rozrodcze, są odrażające.
— O co chodzi?
— O to, że po zapłodnieniu jaja samice noszą młode. A gdy się urodzą, nadal trzymają je blisko siebie i karmią z miękkich narządów rosnących na ich klatkach piersiowych. Możesz je tu zobaczyć u młodej samicy.
— Jakie to niezwykłe. Uważasz więc, że młode pozostają na lądzie? Że nie idą, jak należy, do morza?
— Zgadza się. To wspólna cecha wszystkich obserwowanych przeze mnie gatunków ustuzou. Ich cykle życiowe wydają się różnić od naszych pod każdym względem.
— Czy doceniasz doniosłość swych obserwacji? Jeśli mają swój język, to na pewno nie uczą się go tak samo, jak my uczymy się naszego. Stallan zgodziła się z nią.
— Czy nie prowadzi to do najważniejszego pytania? Jeśli mają język, to jak się uczą nim mówić?
— To rzeczywiście najważniejsze pytanie i muszę spróbować znaleźć na nie odpowiedź. Mogę ci jednak z całą szczerością powiedzieć, że w tej chwili nie mam najmniejszego pojęcia.
Enge spojrzała na dzikie stworzenia. Ich pyski lepiły się od soku zjedzonych owoców; bezmyślnie patrzyły na nią. Jak może znaleźć sposób porozumienia się z nimi?
— Zostaw mnie teraz, Stallan. Samiec jest mocno spętany, samica nie wykazuje najmniejszych oznak gwałtowności. Jeśli zostanę sama, będą patrzeć tylko na mnie, nie rozpraszając swej uwagi.
Stallan niechętnie wyraziła zgodę.
— Będzie, jak prosisz. Teraz rzeczywiście nie ma wielkiego niebezpieczeństwa. Będę jednak tuż za drzwiami, które zostawię lekko uchylone i nie zaryglowane. Musisz mnie zawołać, jeśli w jakiś sposób ci zagrożą.
— Zawołam. Obiecuję. Teraz muszę zacząć pracę.
Zakładanie nowego miasta wymagało ogromnej pracy. Wiele dodatkowego trudu pochłaniało naprawianie błędów popełnionych przez poprzednią eistaę, słusznie zmarłą Deeste. Wszystko to wypełniało Vaintè dni od brzasku do zmroku. Zapadając w sen, zazdrościła czasem nocnym łodziom i innym pracującym przez całą dobę stworzeniom. Gdyby mogła czuwać każdego dnia choćby odrobinę dłużej, ileż więcej by dokonała. Był to pomysł, który zajmował jej umysł przez wiele dni tuż przed zaśnięciem. Myśli te nie zakłócały jej snu, bo zakłócenie snu było dla Yilanè czymś fizycznie niemożliwym. Gdy tylko zamykała oczy, zapadała w sen, nieruchomiała w nim tak, że obcy przekonany byłby o jej śmierci. Mimo to spała tak lekko, iż łatwo budziło ją cokolwiek. Nieraz w nocy krzyki zwierząt wybijały ją ze snu. Otwierała oczy i nasłuchiwała chwilę. Jeśli nie słychać było nic więcej, zamykała oczy, zapadając ponownie w sen.
Dopiero szare światło świtu budziło ją zupełnie. Tego ranka — tak jak każdego — wyszła z ciepłego łóżka na podłogę. Trącone palcem nogi łóżko zadrżało, podeszła do przypominającej tykwę, wypełnionej wodą narośli na jednym z niezliczonych pni żywego miasta. Ssała słodkawą wodę, póki nie napiła się do syta. Łóżko powolnymi ruchami zwijało się w leżący wzdłuż ściany długi pakunek. Jego ciało stygło i zapadało w stan śpiączki oczekując, kiedy znów będzie potrzebne.
W nocy padało i wilgoć drewnianej podłogi nieprzyjemnie ziębiła stopy Vaintè, gdy tylko wyszła spod dachu. Zmierzała do ambesed, coraz więcej fargi przyłączało się do niej.
Każdego ranka, przed rozpoczęciem pracy, kierujące realizacją projektów, podobnie jak wszystkie inne obywatelki miasta, przechodziły przez ambesed. Zatrzymywały się tu na chwilę i rozmawiały. Ta wielka, otwarta przestrzeń w środku miasta tworzyła centrum, w którym skupiała się cała jego różnorodna działalność. Vaintè doszła do swego ulubionego miejsca po wschodniej stronie, które najpierw oświetlało wstające słońce. Zatopiona w myślach, nie dostrzegała usuwających się jej z drogi obywatelek. Była eistaą, chodzącą zawsze najkrótszą drogą. Kora drzewa nagrzała się już, z przyjemnością przywarła do niej, mrużąc oczy, gdy padało na nie światło wschodzącego słońca. Z radością patrzyła na budzący się do życia Alpèasak. Była dumna, że właśnie ona tworzy to miasto. Ma je wyhodować, wznieść na tym dzikim, obcym wybrzeżu. Wzniesie je dobrze. Gdy zimne wichry zawieją nad dalekim Inegban*, nowe miasto będzie już stało. Wtedy jej lud przybędzie, by tu zamieszkać i czcić ją za wszystko, czego dokonała. Gdy o tym myślała, gdzieś na dnie drążyła ją niepokojąca myśl, iż wtedy nie będzie już tu eistaą. Z innymi przybędzie tu Malsas‹, eistaą Inegban*, przeznaczona do kierowania i tym nowym miastem. Może. Vaintè kryła się z tą myślą i nigdy nie wypowiadała głośno jej imienia. Może. Tyle rzeczy może się zdarzyć. Malsas‹ nie jest już młoda, spotykała się z oporem z dołu; czas wszystko zmienia. Gdy nadejdzie ten decydujący moment, Vaintè sobie poradzi. Na razie ma dość pracy przy wznoszeniu nowego miasta — i musi ją wykonać dobrze. Etdeerg podeszła wezwana gestem Vaintè.
— Czy stwierdziłyście, co zabija zwierzęta pokarmowe? — spytała.
— Stwierdziłyśmy, Eistao. Wielkie, czarne ustuzou z groźnymi pazurami i długimi, ostrymi zębami — tak długimi, że wystają z pyska nawet wtedy, gdy zwierzę go zamknie. Stallan zastawiła sidła w pobliżu wydartego przez nie w płocie otworu. Rano znalazłyśmy je tam martwe. Sidła złapały zwierzę za nogi, tak że nie mogło uciec, a pętla otoczyła jego szyję i zadusiła.
— Odetnijcie głowę i przynieście mi oczyszczoną czaszkę. Odsyłając Etdeerg, Vaintè skinęła na Vanalpè. Zostawiając grupę, w której rozmawiała, znawczyni biologii podeszła.
— Zamelduj mi o nowej plaży — nakazała Vaintè.
— Prawie ukończona, eistao. Teren oczyszczony, cierniowa bariera jest wysoka, rafa koralowa rośnie dobrze — zważywszy na tak krótki czas.
— Cudownie. Możemy więc zająć się nowymi narodzinami. Narodzinami, które zatrą w pamięci mord na starej plaży.
Vanalpè skinęła głową, nie mogła jednak powstrzymać się od wyrażenia wątpliwości.
— Plaża jest gotowa, lecz mimo to niebezpieczna.
— Ciągle ten sam problem?
— W końcu zostanie rozwiązany. Współpracuję ze Stallan i doszłyśmy do wniosku, że zbliżamy się do rozwiązania. Bestie będą zniszczone.
— Muszą być zniszczone. Samce będą bezpieczne. To, co się stało, nigdy się nie powtórzy.
Ponury nastrój mijał, gdy Vaintè, rozmawiając z innymi mieszkankami zagłębiała się w niezliczone problemy nowego miasta. Cały czas myślała jednak o łowczyni Stallan. Gdy Stallan nie pojawiła się, skinęła na fargi i kazała jej odnaleźć łowczynię. Zbliżało się już południe, gdy ta odnalazła Vaintè spoczywającą w cieniu listowia.
— Przynoszę dobre wiadomości, Eistao. Plaża wkrótce będzie bezpieczna.
— Jeśli to prawda, skończy się hańba miasta.
— Koniec też z aligatorami. Znalazłam miejsce ich rozmnażania. Kazałam fargi przynieść tu wszystkie jaja, złapać wszystkie młode. Są bardzo smaczne.
— Jadłam je, to prawda. Będziesz je więc hodowała wraz z innymi stadami mięsnymi?
— Nie, są na to zbyt groźne. Buduje się dla nich specjalne zagrody w pobliżu rzeki.
— Bardzo dobrze. A co zrobimy z dorosłymi?
— Za duże, by złapać w sidła — zabijemy. To strata dobrego mięsa, ale nie mamy innego wyjścia. Z pomocą nocnych łodzi podejdziemy je, nim ożywią się rano i zabijemy na miejscu.
— Pokaż mi, gdzie się rozmnażają. Chcę sama to zobaczyć.
Vaintè była już dostatecznie długo w ambesed. Coraz większy upał powodował, że wszystkie jej rozmówczynie drętwiały i drzemały w cieniu. Sama nie chciała odpoczywać; miała za dużo roboty.
Grupa fargi szła w ślad za nimi, gdy powoli zbliżały się do brzegu. Nawet pod drzewami było gorąco, kilka razy zanurzyły się w sadzawkach wykopanych dla ochłody wzdłuż ścieżki. Większość mijanego bagniska nie została jeszcze oczyszczona. Pokrywała je gęstwa krzewów i cuchnących roślin, w których rojno było od małych, tnących owadów. Wreszcie dotarły do piaszczystego brzegu otoczonego gęstymi zaroślami. Rosła tam wysoka trawa, małe palmy i dziwne, płaskie rośliny, uzbrojone w niezmiernie długie igły. Ląd Gendasi* różnił się bardzo od znanego im świata. Wypełniało go wiele nowych, nie widzianych dotąd rzeczy, których należało się strzec.
Przed nimi była rzeka o powolnym, głębokim nurcie. Leżące w niej łodzie były właśnie karmione przez doglądające je fargi. Krew spływała z drobnych ust, w które fargi wpychały kęsy czerwonego mięsa.
— Aligatorów — wyjaśniła Stallan. — To lepsze, niżby się miało marnować. Łodzie są tak dobrze karmione, że chyba gotowe do rozrodu.
— To trochę je wygłodźcie. Potrzebne są wszystkie w stanie gotowości.
Wzdłuż brzegów rzeki rosło mnóstwo drzew, gęsto i bujnie. Były wśród nich szare, o grubych pniach, a tuż obok wysokie, zielone, o drobnych igłach, jak również jeszcze wyższe, czerwone, z korzeniami rozchodzącymi się łukowato we wszystkie strony. Ziemię między drzewami zaścielały purpurowe i różowe kwiaty; jeszcze więcej kwiatów wyrastało z gałęzi. Wielkie, różnobarwne kielichy. Dżungla tętniła życiem. W jej głębinach darły się ptaki, a po pniach pełzały pokryte czerwonymi pasami ślimaki.
— To bogata ziemia — powiedziała Vaintè.
— Entoban* musiał kiedyś też być taki — powiedziała Stallan, szeroko rozwartymi nozdrzami wciągając powietrze. — Zanim miasta się rozrosły, zajmując cały ląd od oceanu do oceanu.
— Myślisz, że naprawdę tak wyglądał? — Vaintè z trudem dopuszczała do siebie tę nową myśl. — Trudno to pojąć. Zawsze uważało się, iż miasta były tam od jaja czasu.
— Nieraz rozmawiałam o tym z Vanalpè. Wyjaśniała mi, że to, co widzimy na tym nowym lądzie, Gendasi*, mogłybyśmy równie dobrze bardzo dawno temu ujrzeć w Entoban*. Zanim Yilanè wyhodowały miasta.
— Masz rację. Skoro my wznosimy tu nasze miasta, to musiał być czas, kiedy istniało tylko jedno miasto. Budzi to niepokojącą myśl, że kiedyś miast nie było wcale. Czy to możliwe?
— Nie wiem. Musisz porozmawiać o tym z Vanalpè. Jest mistrzynią w takich powodujących ból głowy rozważaniach.
— Masz rację. Zapytam ją. — Uprzytomniła sobie, że fargi zbytnio się do nich zbliżyły, starając się, z otwartymi ustami, zrozumieć rozmowę. Gestem zniecierpliwienia Vaintè odesłała je do tyłu.
Zbliżały się do terenów rozrodczych aligatorów. Brzegi oczyszczono już z wielkich stworzeń. Niedobitki były czujne, zanurzały się pod wodę i znikały z oczu, zanim łódź podpłynęła. Jako ostatnie uciekły samice. Te prymitywne i nierozumne zwierzęta opiekowały się swymi jajami i młodymi. Łodzie skierowano do brzegu, na którym pracowała w słońcu brygada fargi. Wylądowały obok nich i Vaintè zwróciła się do nadzorczym, Zhekakot, obserwującej fargi spod dużego drzewa.
— Opowiedz mi o waszej pracy.
— Robimy wielkie postępy, eistao. Wysłano do miasta dwie łodzie jaj. Łapiemy wszystkie młode. Są bardzo głupie i łatwo je schwytać.
Nachyliła się nad pobliską zagrodą, szybko wyciągnęła rękę i wyprostowała się, z dala od siebie trzymając za ogon małego aligatora. Skręcał się sycząc, próbując ugryźć drobnymi ząbkami.
Vaintè skinęła głową.
— Dobrze, bardzo dobrze. Usunie to zagrożenie i napełni nasze żołądki. Chciałabym, aby wszystkie nasze kłopoty znalazły takie rozwiązanie.
Zwróciła się do Stallan.
— Czy są też inne tereny rozrodcze?
— Nie ma żadnych. Stąd aż do miasta. Gdy oczyścimy ten, ruszymy w górę rzeki i na moczary. Potrwa to długo, ale musi być zrobione.
— Dobrze. Nim wrócimy do miasta, przyjrzyjmy się jeszcze nowym terenom.
— Muszę wracać do innych łowczyń, Eistao. Zhekakot pokaże ci drogę, jeśli pozwolisz.
— Zgoda — odpowiedziała Vaintè.
Powietrze stało się duszne i gorące, wiatr ucichł niemal całkowicie. Łodzie wpełzły do wody, a Vaintè zauważyła, że niebo przybrało dziwny, żółty odcień, jakiego nigdy dotąd nie widziała. Nawet pogoda była inna w tej części świata. Gdy płynęły z prądem, wiatr począł się wzmagać, ale zmienił kierunek i dął im teraz w plecy. Vaintè odwróciła się i ujrzała na horyzoncie ciemną kreskę. Wskazała na nią.
— Zhekakot, co to może znaczyć?
— Nie wiem. Jakieś chmury. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Czarne chmury zbliżały się z niewiarygodną szybkością. Przed chwilą były tylko plamką nad drzewami, teraz wznosiły się, przesłaniając niebo. Wraz z nimi nadszedł wiatr. Uderzył nagle, jak pięścią w łodzie, zakołysał nimi i jedną przewrócił.
Krzyki urwały się, gdy wszystkie pasażerki wpadły do lekko wzburzonej wody. Łódź zanurkowała, plusnęła i zdołała się wyprostować, podczas gdy Yilanè rozproszyły się na wszystkie strony, chcąc uniknąć zderzenia z łodzią. Żadna nie ucierpiała, z wielkim trudem zostały wyciągnięte ze wzburzonej wody i umieszczone na innych łodziach. Dawno temu wyszły z oceanów swej młodości i słabo pływały. Vaintè wykrzykiwała rozkazy, aż jedna z odważniejszych fargi, pragnąca zdobyć wyższą pozycję nawet za cenę grożącego jej zranienia, podpłynęła do nadal szalejącej łodzi i zdołała się na nią wdrapać. Krzyknęła na nią ostro, kopnęła w czułe miejsce i w końcu zdołała ją opanować.
Wicher wiał wściekle, grożąc zatopieniem innych łodzi. Wszystkie Yilanè opuściły już błony na oczy i zacisnęły silnie klapki nozdrzy, chroniąc je przed zacinającym deszczem. Pomimo ogłuszającego wiatru z puszczy dobiegł przeraźliwy trzask łamiącego się gigantycznego drzewa, które pociągnęło za sobą mniejsze.
Głos Vaintè nie mógł przebić się przez wiatr, ale rozumiały jej rozkazy nakazujące trzymać łodzie z dala od brzegów, by nie spadły na nie łamiące się drzewa.
Łodzie skakały dziko na rozszalałych falach; Yilanè kuliły się blisko siebie, starając zachować ciepło w zimnym, ulewnym deszczu. Wiatr znów stał się porywisty, potem lekko osłabł. Najgorsze już chyba minęło.
— Z powrotem do miasta! — rozkazała Vaintè. — Jak najszybciej.
Niewiarygodny wicher wyrył szlak przez dżunglę, obalając nawet największe drzewa. Jak wielkie są zniszczenia? Czy wiatr uderzył w miasto? Leżało na jego drodze, a tworzące je drzewa są jeszcze młode, ciągle rosną. Czy są dobrze ukorzenione? Do jakich szkód mogło dojść! Z przerażająca wizją zniszczeń przed oczyma Vaintè kopniakami poganiała łódź, by płynęła jeszcze szybciej.
Trzymając związane zwierzę za kark, Stallan zwolniła pęta krępujące nogi, potem wrzuciła je do klatki. lak ją to pochłonęło, że dopiero gdy się wyprostowała, zauważyła zmianę pogody. Z rozwartymi klapkami nozdrzy wąchała powietrze. Było w nim coś znajomego — i złego. Łowczyni znalazła się w pierwszej grupie badawczej, jaka przebyła ocean w drodze do Gendasi*, poszukując miejsca pod nowe miasto. Gdy wybrały brzegi Alpèasaku, pozostała tu z nielicznymi, a uruketo odpłynęło do Inegban*. Były uzbrojone, silne i świadome niebezpieczeństw kryjących się w niezbadanej dżungli. Ale omal nie zniszczyło ich nieznane niebezpieczeństwo, pozbawiając zapasów żywności, zmuszając do wyboru między głodem lub polowaniem. Była to burza o tak porywistym wietrze i deszczu, jakiego nigdy przedtem nie zaznały.
A zaczęła się tak samo, od żółtego nieba, nieruchomego, gęstego powietrza. Stallan zamknęła klatkę ze zwierzęciem i krzyknęła najgłośniej, jak tylko mogła: — Alarm!
Wszystkie będące w pobliżu fargi odwróciły się, bo było to jedno z pierwszych słów, jakie poznawały.
— Ty do ambesed, reszta rozproszyć się. Ostrzec wszystkie! Zbliża się burza z porywistym wiatrem. Na plaże, otwarte pola, do wody — z dala od drzew!
Pobiegły, niektóre szybciej niż Stallan. Gdy uderzyły pierwsze porywy wichru, setki Yilanè wybiegły na otwarte miejsca. Potem burza uderzyła całą swą mocą i spadające ściany deszczu przesłoniły widok miasta.
Stallan znalazła grupę fargi przytulonych razem na brzegu rzeki i wcisnęła się między nie, chroniąc przed zimnym deszczem. Stały tak, gdy uderzył w nie wiatr. Niektóre młodsze syczały ze strachu, ale ucichły po ostrych słowach Stallan. Zmusiła je do pozostania razem i przeczekania szalejącej wokół burzy. Gdy było po wszystkim, kazała im wracać do miasta.
Kiedy zmęczona łódź Vaintè dobiła do zaścielonego śmieciami brzegu, Stallan już czekała. Z daleka, zanim można ją było usłyszeć, gestami okazywała, że wszystko jest w dobrym stanie. Nie doskonałym, ale dobrym.
— Powiedz o stratach — zawołała Vaintè, wyskakując na brzeg.
— Dwie fargi zginęły, a…
Vaintè przerwała jej gniewnym ruchem.
— O mieście najpierw, nie o obywatelkach.
— Nie doniesiono na razie o niczym poważnym. Sporo mniejszych zniszczeń, złamanych konarów, niektóre części miasta zwiało na ziemię.
Wysłano fargi na inspekcję nowych pól i hodowli, ale żadna jeszcze nie wróciła.
— To dużo lepiej, niż się spodziewałam. Przesłać raporty do ambesed!
Idąc przez miasto, widziała zniszczenia. W wielu miejscach zerwało żywe powały, a chodniki były zasłane szerokimi liśćmi. Z mijanej zagrody dochodziły jęki i Stallan ujrzała sarnę ze złamaną, w panicznej ucieczce przed burzą, nogą. Uciszyła ją jedną strzałką z noszonego zawsze przy sobie hèsotsanu.
— Jest źle, ale nie tak źle, jak mogłoby być — powiedziała Vaintè. — To mocne miasto i dobrze rośnie. Czy wicher może znów uderzyć?
— Chyba nie — w każdym razie już nie w tym roku. Zdarzają się wiatry i deszcze, ale wichury bywają tylko o tej porze roku.
— Potrzebny nam tylko rok. Zniszczenia zostaną naprawione, a Vanalpè dopilnuje, by wzmocniono wszystko, co rośnie. Ten nowy świat jest okrutny i twardy — ale i my potrafimy być równie okrutne i twarde.
— Będzie jak mówisz, Eistao — powiedziała Stallan. Przepełniło ją przekonanie, iż Vaintè wie dokładnie, co mówi, i że dokona tego, co zamierza. Za każdą cenę.
Alpèasak rósł, lecząc jednocześnie swe rany. Całe dnie Vanalpè przedzierała się przez miasto, dokładnie opisując szkody poczynione przez burzę. Zastrzyki hormonalne przyspieszały teraz wzrost, aż liście powały od nowa pozachodziły na siebie w splątanych wzorach. Dodatkowe pnie i korzenie drzew wzmacniały ściany. Ale prosta odbudowa nie zadowalała Vanalpè. Grube pnącza, mocne i elastyczne, wiły się teraz przez ściany i powałę.
Miasto nie tylko się umocniło, ale też stawało się z każdym dniem bezpieczniejsze, w miarę jak oczyszczone pola wgryzały się w otaczającą je dżunglę. Rozwój ten choć na pozór przypadkowy, był jednak zamierzony i starannie zaprojektowany. Najbardziej niebezpieczną pracę, umieszczanie poczwarek w dzikiej dżungli, wykonywały Córy Śmierci. Choć przed większością dzikich stworzeń broniły je uzbrojone fargi, nie chroniło to przed skaleczeniami, wypadkami i ranami od cierni ani przed ukąszeniami kryjących się węży. Wiele ucierpiało, niektóre poważnie, kilka zmarło. Tak jak Vaintè, inne nie przejmowały się ich losem. Najważniejsze było miasto.
Po rozsianiu poczwarek śmierć dżungli była przesądzona. Żarłoczne gąsienice zostały wyhodowane w tym celu. Dla ptaków i zwierząt miały gorzki, odpychający smak. Im samym odpowiadała każda tkanka roślinna, ślepe i nienasycone pełzały po pniach, wśród trawy, niszcząc wszystko na swej drodze. Po ich przejściu na ich drodze pozostawały tylko szkielety drzew, a ziemię zaścielały odchody. Jadły, dopóki wstrętne, pokryte szczeciną nie osiągnęły długości ręki Yilanè.
A potem zdychały, bo śmierć była zapisana w ich genach, umieszczona tam celowo, aby nie pochłonęły świata. Zdychały i rozkładały się na warstwie swych odchodów. To było też zaplanowane przez Vanalpè i podległych jej inżynierów genowych. Nicienie przetwarzały ohydną masę w żyzną ziemię, wspomagane przez żyjące w ich wnętrznościach bakterie. Zanim jeszcze chrząszcze pochłonęły uschłe drzewa, wysiewano trawę i sadzono cierniste zapory. Każde nowe pole wyjedzone z dżungli oddalało ją coraz bardziej od miasta, tworząc kolejną zaporę przed ukrytymi niebezpieczeństwami.
W tym powolnym postępie nie było jednak nic niezwykłego. Yilanè tworzyły jedność ze swym otoczeniem, były częścią środowiska, nieodwołalnie z nim powiązaną. Inny sposób życia był dla nich niewyobrażalny. Pola nie miały regularnej linii. Ich kształt i wielkość zależały od odporności listowia i żarłoczności gąsienic. Cierniowe krzewy tworzyły zaporę ochronną o różnej grubości, podczas gdy wiele skrawków pierwotnej dżungli pozostawało na miejscu, urozmaicając krajobraz.
Zróżnicowane też były pasące się stada. Przybywające z Inegban* uruketo przywoziło za każdym razem zapłodnione jaja lub nowo narodzone młode. Najbardziej bezbronne gatunki trzymano na polach bliskich środka miasta, na nowych dorastały uruktuby i onetsensasty. Owe uzbrojone — lecz łagodne — wszystkożerne pasły się teraz beztrosko i bezpiecznie na skraju dżungli. były już dwa razy większe od mamutów i ciągle rosły. Wielkie rogi i chronione pancerzami boki chroniły je przed wszelkimi niebezpieczeństwami.
Vaintè była zadowolona z osiągnięć. Wchodząc codziennie do ambesed, była przekonana, iż nie natrafi na żadne problemy, którym by nie sprostała. Tego jednak ranka miała niewyraźne przeczucie, że stało się coś złego. Zbliżała się do niej pośpiesznie fargi odpychając brutalnie inne, co wskazywało na wagę przynoszonych przez nią wieści.
— Eistao, uruketo wróciło. Byłam na łodzi rybackiej, sama je widziałam. …
Szorstkim gestem Vaintè uciszyła grupę mieszkanek, potem kiwnęła na kilka wybranych.
— Spotkamy się na nabrzeżu. Ciekawa jestem wiadomości z Inegban*.
Schodziła ścieżką w powadze i milczeniu, otoczona przyjaciółkami i pomocnicami, z tyłu ciągnęła się czereda fargi. Choć w Alpèasaku nigdy nie było zimno, o tej wilgotnej porze roku często padało i jak wiele innych szła w płaszczu, który zarówno grzał, jak i chronił przed mżącym kapuśniaczkiem.
Zakończone pazurami płaskie łapy eisekola pogłębiły rzekę i przyległy port. Ładunek uruketo musiał już być przeładowywany na łodzie, bo ogromne zwierzę mogło teraz dopłynąć do brzegu. Właśnie wynurzało się z zalewanego deszczem oceanu, gdy Vaintè przybyła ze swym orszakiem nad basen. Kierująca portem nadzorowała fargi układające na podwodnej półce świeże ryby dla nakarmienia uruketo. Tępawe stworzenie przyjęło ten dar, ustawiając się w pozycji umożliwiającej zacumowanie go w basenie. Vaintè z zadowoleniem obserwowała przebieg tej operacji. Dobre miasto było sprawnym miastem. Przeniosła wzrok z ogromnego, czarnego cielska na płetwę, z której Erafnaiś kierowała przybijaniem.
Obok dowódczym stała Malsas‹.
Vaintè zesztywniała na jej widok, bo zupełnie zapomniała o istnieniu innej eistai. Teraz pamięć powracała, przejmując bólem dotkliwszym niż ciosy noża.
Malsas‹, eistaa Inegban*. Dla niej wzniesiono to miasto. Miała tu przyprowadzić swój lud po jego ukończeniu i rządzić zamiast Vaintè. Malsas‹, wyprostowana i czujna, z pożądaniem władzy w oczach. Nie była chora ani stara. Będzie eistaą Alpèasaku.
Vaintè nie ruszała się nadal, by nie zdradzić swych myśli, gdy Malsas‹ z towarzyszkami i pomocnicami wynurzyła się z uruketo i podeszła do niej. Vaintè miała nadzieję, że powitanie zdoła zamaskować jej prawdziwe uczucia.
— Witaj w Gendasi*, Eistao, witaj w Alpèasaku — powiedziała Vaintè, zabarwiając słowa radością i wdzięcznością z powodu przyjazdu.
— Cieszę się, że jestem w Alpèasaku — odpowiedziała Malsas‹ zgodnie z zasadami dobrego wychowania. Ostatnia sylaba słowa „cieszę się” wymagała otwarcia ust z odsłonięciem zębów i Malsas‹ przedłużyła ten gest Wskazywało to dyskretnie na niezadowolenie, dostatecznie zauważalne przez Vaintè, by nie trzeba było tego powtarzać. Osiągnięcia Vaintè zasługiwały na uznanie, lecz można ją było szybko zastąpić. Vaintè przestała myśleć o zazdrości i zdradzie, na chwilę spuściła wzrok, przyjmując ostrzeżenie.
Ta szybka wymiana sygnałów była tak niezauważalna, że uszła uwagi pozostałych Yilanè. Konflikty na tym szczeblu nie powinny ich obchodzić. Malsas‹ odesłała gestem pomocnice i fargi, zanim w drodze do miasta podjęła rozmowę, której nie można było podsłuchać.
— Ubiegła zima była chłodna, a obecna jest jeszcze mroźniejsza. Tegorocznego lata żadne młode ani fargi z Soromset nie starały się o przyjęcie do Inegban*. W najcieplejsze dni wysyłałam grupę łowczyń, by sprawdziły, co się tam dzieje. Miasto zmarło. Soromset już nie istnieje. Zmarło tak jak Ergetpe. Liście drzew są martwe, padlinożerne kruki dziobią kości żyjących tam niegdyś Yilanè. Na plażach i wodach otoczonego lądami morza Isegnet Yilanè zamieszkiwały trzy wielkie miasta…
Zawiesiła głos, a Vaintè dokończyła za nią:
— Ergetpe zmarło z zimna. Soromset było następne. Pozostał tylko Inegban*.
— Pozostał tylko Inegban*, ale każdej zimy mróz podchodzi coraz bliżej. Nasze stada maleją i wkrótce nastąpi głód.
— Alpèasak czeka.
— Będzie czekać aż nadejdzie pora. Teraz najpilniejsze jest zakładanie nowych pól i powiększanie hodowli zwierząt. My z kolei musimy wyhodować dalsze uruketo, niestety, to trwa długo, za późno zaczęłyśmy. Mamy jednak nadzieję, że nowa konstrukcja genetyczna okaże się udana. Będą wprawdzie mniejsze od tego, na którym przybyłam, ale rosną znacznie szybciej. Musimy mieć ich tyle, by przenieść latem całe miasto. Teraz pokaż mi, co zastaniemy po przybyciu do Alpèasaku.
— Zastaniecie to — powiedziała Vaintè, wskazując na pnie, pokryte pnączami ściany i plecionkową podłogę rozciągającego się wokół nich miasta. Deszcz ustał, w słońcu srebrzyły się leżące na liściach kropelki. Malsas‹ sprawiała wrażenie zadowolonej. Vaintè zatoczyła ręką szeroki łuk:
— Za miastem — pola, hodowle pełne różnych zwierząt, cieszących oko i gwarantujących wyżywienie mieszkańców.
Vaintè wydała polecenie uzbrojonym strażniczkom, by szły przed nimi, gdy mijając pasące się na łąkach zwierzęta, zmierzały ku najdalej wysuniętym polom. Zza wysoko sklepionych wałów z grubych pni i cierni dostrzegały gigantyczne postacie uruktubów zrywających zielone liście z drzew pobliskiej dżungli. Nawet z tej odległości mogły słyszeć hurkot wielkich kamieni w ich drugich żołądkach, ułatwiających trawienie i zgniatających ogromne ilości zjadanej przez nie paszy. Malsas‹ w milczeniu podziwiała ten widok. Potem zawróciła w kierunku miasta.
— Dobrze budowałaś, Vaintè — powiedziała, gdy znów znajdowały się wśród innych Yilanè. — Wszystko przemyślałaś dobrze.
Vaintè — dziękując za pochwałę — była szczera. Uznanie dla pracy i pochwała eistai w obecności wszystkich była wyróżnieniem wykluczającym wszelkie myśli o zazdrości czy buncie. Bez wahania poszłaby w tej chwili za Malsas‹ na pewną śmierć. Mieszkanki miasta tłoczyły się wokół nich, słuchały, uczyły się i zapamiętywały. Dopiero gdy przeszły przez otwór w Ścianie Historii, ich rozmowa ponownie stała się poważna, gdyż wszystko w Ścianie przypominało śmierć.
Pomiędzy kręgiem ambesed a kręgiem plaż narodzin stała ciernista Ściana Historii. Wplecione w nią były symboliczne przedmioty obrazujące przeszłość. Czy Yilanè naprawdę kiedyś posługiwały się wielkimi krabami, takimi jak tu przechowywane, trzymały je w oceanach jako broń strzegącą rozrodu samców? Twierdzono, że tak było, choć nie mogło to być prawdą od jaja czasu. Parzące pokrzywy, ciernie, tych na pewno używano w przeszłości, tak jak używa się ich teraz. Ale te skorupy wielkich skorpionów? Nikt o nich niczego nie wiedział, mimo to pradawne skorupy były starannie przechowywane i czczone. Bardzo delikatnie wyjęto je z murów Inegban* i przywieziono tu na znak ciągłości miasta.
Ponieważ ściana ta była również historią życia, przy wejściu, obok plaż, zatknięto zachowane ciała bojowych hèsotsanów. Obok leżały czaszki z wielkimi kłami zabitych przez nie napastników.
Na samym końcu znajdowała się wyblakła na słońcu, kulista czaszka o pustych oczodołach. Otaczały ją groty włóczni i ostre kamienne noże. Malsas‹ stanęła przed nią, okazując ciekawość i prosząc o wyjaśnienia.
— Jedno z plugawiących ten ląd ustuzou. Wszystkie czaszki tu zgromadzone należą do zawszonych, noszących futra, śmierdząco-ciepłych ustuzou, które nas nękały i które zabiłyśmy. Ale najgorszy jest ten tu, bezimienny gatunek. Tymi ostrymi kamieniami popełniono czyn straszniejszy od wszystkich innych.
— Zamordowały samców i dzieci. — Malsas‹ wypowiedziała te słowa ze śmiertelną nienawiścią.
— Tak. Dopadłyśmy je i wszystkie zabiłyśmy.
— Słusznie. Już was nie niepokoją?
— Nie. Wybite do nogi. To nie miejscowy gatunek, nadciągnął z północy, wytropiłyśmy go i wybiłyśmy co do jednego.
— A więc plaże już bezpieczne?
— Z każdej strony z wyjątkiem rafy koralowej. Rośnie ona jednak szybko i gdy będzie dostatecznie wysoka, nastąpią pierwsze narodziny. Wtedy plaże narodzin będą zabezpieczone przed wszystkimi.
Vaintè wysunęła pazury jednej dłoni nad białą czaszką:
— Zwłaszcza przed tymi dzieciobójcami. Nigdy już nam nie zagrożą.
Na oficjalne powitanie Malsas‹ i jej grupy przygotowano tego dnia szczególny posiłek. Podobne wizyty zdarzały się tak rzadko, że większość młodszych fargi przyglądała się temu po raz pierwszy. Cały dzień kręciły się podniecone, przekrzykując się wzajemnie, choć rzadko która słuchała tego, co mówi druga. Było to dla nich nowe i niezwykłe. Na co dzień Yilanè jadały dobrze, wyczekując niecierpliwie chwili, gdy zasną z pełnymi brzuchami w samotności. Każda podsuwała przyrządzającym posiłki szeroki liść i otrzymaną porcję wspaniale zenzymowanego mięsa zjadała w jakimś spokojnym miejscu. Takie były zwyczaje i nie mogły wyobrazić sobie, by mogło być inaczej.
Tego dnia pracowano mało. Mieszkanki miasta wypełniały ambesed, tłoczyły się pod jego ścianami, żeby lepiej widzieć, wspinały się na niżej rosnące gałęzie ogrodzenia.
Vaintè i Malsas‹ po przeprowadzeniu inspekcji miasta wróciły do ambesed. Tam Malsas‹ spotykała się kolejno z odpowiadającymi za rozwój Alpèasaku, najwięcej czasu poświęciwszy Vanalpè. Zadowolona z tego, co usłyszała, Malsas‹ zakończyła rozmowy i zwróciła się do Vaintè:
— Ciepło słońca i rozwój miasta pozwoliły mi przestać myśleć o zimie. Pod tym wrażeniem wrócę do Inegban*. Nadchodząca zima stanie się mniej groźna. Erafnaiś zameldowała, że uruketo załadowano i dobrze nakarmiono, tak że może odpłynąć w każdej chwili. Zjemy, a potem odjadę.
Vaintè wyraziła żal z powodu rozstania. Malsas‹ podziękowała, ale odrzuciła możliwość dłuższego pobytu.
— Rozumiem twe uczucia. Zobaczyłam jednak dosyć, by być pewna, że wszystko znajduje się w dobrych rękach. Uruketo jest jednak powolne; nie możemy zmarnować ani jednego dnia. Jedźmy. Znasz Alakensi, moją główną doradczynię i efenselè? Niech tym razem obsłuży ciebie przy posiłku.
— Jestem zaszczycona, bardzo zaszczycona, — powiedziała Vaintè, dumna z wyróżnienia, które ją spotkało. Nie zwracała zupełnie uwagi na osobę Alakensi, którą znała od dawna. Znała jej podstępny umysł i podłe intrygi.
— Dobrze. — Malsas‹ przywołała gestem Vanalpè. — Teraz zjemy. Alakensi, najbliższa mi ze wszystkich, będzie obsługiwała Vaintè. Ty, Vanalpè, za wszystko, co zrobiłaś dla rozwoju tego miasta, za dobry projekt i jego wykonanie, zostałaś wybrana, by mnie obsługiwać.
Usłyszawszy to, Vanalpè nie była w stanie nic powiedzieć. Milczała, jakby dopiero co wynurzyła się z oceanu. Duma biła z każdego ruchu jej ciała.
— Z tej uroczystej okazji będą dwie potrawy — powiedziała Vaintè. — Jedna ze starego świata, druga z nowego.
— Stare i nowe połączy się w naszych wnętrzach, jak Inegban* połączy się z Alpèasakiem — z powagą stwierdziła Malsas‹.
Odpowiedziały jej okrzyki uznania ze strony stojących najbliżej. Było to trafne, śmiałe porównanie, cieszyły się, że długo jeszcze będą mogły o tym rozmawiać. Vaintè nie odezwała się, dopóki słowa Malsas‹ nie zostały wszystkim powtórzone.
— Potrawą z Entoban* jest uruktub, wyhodowany z jaja ostrożnie dowiezionego na ten brzeg, wysiedzianego w słońcu Gendasi*, wyrosłego na ziołach Gendasi*. Mamy i inne, ale ten był największy, widziałyście wszystkie, przechodząc obok pastwiska na bagnach. Podziwiałyście gładkość jego skóry, długość łuku szyi, grubość boków. Widziałyście to.
Odpowiedzią był pomruk uznania, choć dostrzegły jedynie drobną głowę na końcu długiej szyi, która wynurzyła się wysoko z wody, trzymając w pysku ociekające, zielone rośliny.
— Pierwszy zabity uruktub jest tak wielki, że wszystkie najedzą się nim do syta. Potem Malsas‹ i jej towarzyszki, które przybyły z Inegban*, otrzymają zwierzę, jakiego nigdy dotąd nie jadły — szybkonogą sarnę z gatunku spotykanego tylko tutaj. Za chwilę zacznie się uczta.
Obie usługujące szybko wyszły. Wróciły z tykwami pełnymi mięsa i każda uklękła przed eistaą, którą obsługiwała. Malsas‹ sięgnęła po długą kość z małym czarnym kopytkiem, z której luźno zwisało chłodne, słodkie mięso. Oderwała duży kawałek i uniosła tak, by wszystkie mogły zobaczyć.
— Uruktub — zawołała, a wszystkie, które to usłyszały, roześmiały się z dowcipu, najmniejsza bowiem kość uruktuba była większa od tego całego zwierzęcia.
Vaintè była zadowolona. Posiłek przebiegał gładko. Gdy skończyły jeść i umyły ręce w przytrzymywanych przez usługujące tykwach, uroczystość dobiegła końca. Teraz do jedzenia zabrały się pozostałe mieszkanki, by skończyć przed zapadnięciem mroku.
Byty tym tak zajęte, że wreszcie Malsas‹ mogła swobodnie porozmawiać z Vaintè. Mówiła cicho, a ruchy ciała ledwo zarysowywały gesty.
— Wszystko, co tu usłyszałam, jest zgodne z prawdą. Pracujecie tu ciężko, a ty najciężej. Sądzę przeto, że zdołasz wykorzystać do pracy Córy Śmierci, które z sobą przywiozłam.
— Widziałam je. Zostaną wykorzystane.
— Wykorzystaj je, aż umrą! — Malsas‹ kłapnęła złowrogo zębami. — Mamy ich coraz więcej, jak termity podgryzają korzenie naszego miasta. Uważaj, żeby nie próbowały robić tego i tutaj.
— Nie będą miały możliwości, choćby najmniejszej. Mamy dla nich ciężką i niebezpieczną pracę. Taki ich los.
— Myślimy więc podobnie, to dobrze. Teraz o tobie, ciężko pracująca, niezłomna Vaintè. W czym można ci pomóc?
— W niczym, mamy wszystko, co potrzeba.
— Nie wspomniałaś o potrzebach osobistych, ale wiem, że przyda ci się ktoś do pomocy. Dlatego życzę sobie, by pierwsza u mnie we wszystkim, moja prawa ręka, efenselè Alakensi powiększyła krąg twoich zastępczyń. By stała się pierwszą twą pomocnicą i dzieliła z tobą trudy.
Vaintè nie mogła sobie pozwolić na najdrobniejszy ruch, najcichsze słowo, bo zdradziłaby nagły przypływ gniewu, jaki ją opanował. Nie musiała jednak nic mówić. Malsas‹ patrzyła jej prosto w oczy i rozumiały się doskonale. Pozwoliła sobie tylko na nieznaczny, kpiący gest zwycięstwa, potem odwróciła się i poprowadziła orszak do uruketo.
Gdyby Vaintè miała broń, to w tej chwili wpakowałaby śmiercionośną strzałkę w oddalające się plecy. Malsas‹ musiała zaplanować intrygę jeszcze przed przybyciem tutaj. Miała w Alpèasaku swoich szpiegów, donoszących jej o wszystkim, co się tu działo. Wiedziała, że Vaintè, jako miejscowa eistaą, niechętnie przekaże władzę. Dlatego zostawiła tu ohydną Alakensi. Tkwiąc u boku Vaintè, będzie ją obserwowała i szpiegowała — donosząc o wszystkim. Swą obecnością przypominać będzie stale o nieuchronnym losie Vaintè. To ona pracować będzie nad wzniesieniem tego miasta, by na końcu zostać strącona. Tego dnia wszystko przypadnie Malsas‹. Zrozumiała teraz, co się stało; jej przeszłość określiła jasno przyszłość. Niech Vaintè pracuje, trudzi się, buduje to miasto — wraz z nim swoje przeznaczenie.
Vaintè bezwiednie przebierała nogami, grube ostre paznokcie darty drewno podłogi. Nie! Nie dopuści do tego! Chciała przecież zdobyć pozycję dzięki swej pracy, zasłużyć na kierowanie miastem. Nic więcej. Malsas‹ nigdy tu nie zapanuje! Alakensi umrze; pozostawienie jej tutaj równało się wyrokowi śmierci. Szczegóły nie mają znaczenia. Decyzja została podjęta.
Gdy zima zapanuje w Inegban*, słońce wzejdzie nad Alpèasakiem. Tam rządzić będzie słabość, tu siła. Alpèasak jest jej — nikt nigdy go jej nie zabierze.
Wściekła Vaintè unikała innych, wybrała najbardziej okrężną drogę, tak iż dostrzegło ją tylko kilka fargi, które uciekały przed gniewem emanującym z każdego jej kroku. W każdym ruchu jej ciała czaiła się śmierć.
Wysoko nad portem znajdowała się pusta strażnica. Vaintè weszła tam i skryta w wydłużającym się cieniu czekała na zakończenie ładowania uruketo. Ostatnim ładunkiem były nieruchome ciała licznych saren. Vanalpè ulepszyła truciznę używaną zwykle do oszałamiania dużych zwierząt, by można je było przenosić. Nowy jad nie oszałamiał — ani nie zabijał — lecz doprowadzał stworzenia na sam skraj śmierci. Bicie ich serc było ledwo wyczuwalne, oddech spowolniony. W takim stanie przebędą ocean do Ingeban*, nie potrzebując ani jedzenia, ani wody. Stanowić będą pożywienie dla głodujących obywatelek tego miasta. Vaintè pragnęła, by los taki spotkał Malsas‹, i powiedziała to głośno, choć nikt jej nie słuchał.
— Niech leży martwa, choć nieumarła, aż do kresu jej czasu.
Gdy uruketo zniknęło w półmroku, Vaintè wróciła cicho i samotnie przez gęstniejącą ciemność. Mimo ogarniającego ją nadal gniewu zasnęła natychmiast.
Sen nie oczyścił jej umysłu z nienawiści, lecz ukrył ją głęboko na skraju myśli. Spotkanym w ambesed wydała się taka sama jak zawsze. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na Alakensi, by zesztywniała z nienawiści. Tego dnia wiele miało się przekonać o jej złym humorze. Na swe nieszczęście podeszła do niej Enge.
— Mam drobną prośbę, Eistao — powiedziała.
— Odmawiam. Dla ciebie i twoich chodzących martwych stworzeń mam tylko pracę.
— Nigdy dotąd nie byłaś okrutna bez powodu — odparła spokojnie Enge. — Wydaje mi się, że dla eistai wszystkie obywatelki powinny być równe.
— Dokładnie tak. Ale postanawiam od tej chwili, że Córy Śmierci nie są już obywatelkami. Będziecie pracować aż zdechniecie. Oto wasz los.
Widok stojącej przed nią Enge przypomniał jej sprawę, zagrzebaną głęboko w pamięci.
— Co z ustuzou, które uczysz mówić? Minęło wiele czasu.
— Potrzeba jeszcze więcej czasu, taką miałam prośbę. Więcej czasu — lub wcale.
— Wyjaśnij!
— Każdego ranka zaczynam pracę z ustuzou z nadzieją, że będzie to dzień porozumienia. Każdego wieczora opuszczam je z przeświadczeniem, że był to dzień stracony. Samica jest rozumna, ale może to tylko rozum elinou, buszującego w mieście, szukającego i zabijającego myszy? Wydaje się, że działa rozumnie, a okazuje się, że to instynkt.
— Co z samcem?
— Głupi, jak wszystkie samce. Nie odpowiada, nawet bity. Siedzi tylko i gapi się w milczeniu. Samica jak elinou reaguje na łagodność i miło z nią przebywać. Ale choć upłynęło tyle czasu, potrafi wypowiedzieć tylko kilka zdań, zwykle błędnie, zawsze bez związku. Musiała nauczyć się ich tak jak łódź, więc na pewno nic dla niej nie znaczą.
— Nie jestem zadowolona z tych wiadomości — powiedziała Vaintè. I pomyślała, że Enge mogłaby przez cały ten czas pracować na polach, a tak traciła tylko czas. Powody, dla których podjęła próby porozumienia się z ustuzou, przestały być ważne. Te stworzenia niczym już nie grożą, a dosyć jest innych problemów. Jednak, mimo że niebezpieczeństwo minęło, pozostało jeszcze zainteresowanie intelektualne. Zapytała głośno:
— Skoro te istoty nie potrafią się nauczyć mówić jak Yilanè, to czy ty możesz nauczyć się ich języka?
Reakcja Enge wyrażała wątpliwość.
— Na to pytanie też nie potrafię odpowiedzieć. Najpierw sądziłam, że należą do rodzaju ambenin, niemówiących stworzeń, z którymi nie można się porozumieć. Teraz jednak uważani je za ugunin…
— Niemożliwe! — Vaintè odrzuciła taką myśl. — Jakże jakiekolwiek stworzenia mogą porozumiewać się, nie przekazując ani nie przyjmując informacji? Tworzysz kolejne zagadki, a ja czekam na jasną odpowiedź.
— Wiem i przepraszam, ale wciąż nie mogę dojść do sedna. Ich głosy i gesty nie tworzą logicznego ciągu, zapamiętałam tysiące ich ruchów i dźwięków, a wszystkie są pozbawione znaczenia. Są takie bezbarwne i nieruchawe. Wreszcie doszłam do wniosku, i to niełatwo było osiągnąć — że porozumiewają się na innym poziomie, który na zawsze pozostanie dla nas nieznany. Nie mam pojęcia, co może nim być. Słyszałam o teorii wysyłania myśli, bezpośredniej rozmowy jednego mózgu z innym. Albo o porozumiewaniu się za pomocą fal radiowych. Można by to zbadać, gdybyśmy miały w mieście fizyczkę.
Zamilkła, gdy Vaintè raz jeszcze wyraziła wątpliwość.
— Nie przestajesz mnie zadziwiać, Enge. Miasto straciło wybitny umysł, gdy poświęciłaś się swej ohydnej filozofii. Teraz jednak myślę, że twoje badania trzeba przerwać. Zobaczę ustuzou i postanowię, co dalej. Skinęła na przechodzącą w pobliżu Stallan.
Szła przodem, za nią Enge i Stallan. Gdy zbliżyły się do celi więziennej, Stallan skoczyła, by otworzyć zaryglowane wejście. Vaintè weszła i przyglądała się młodym ustuzou, podczas gdy Stallan stała w pogotowiu na wypadek nagłego ataku. Samica siedziała skulona, jej uniesione wargi osłaniały zęby i Vaintè rozzłościła się na tę wyraźną groźbę. Mały samiec stał nieruchomo pod tylną ścianą.
— Niech pokażą swe sztuczki — Vaintè rozkazała Enge.
Słysząc zgrzyt rygli przy otwieraniu drzwi, Kerrick skoczył by oprzeć się o ścianę pewny, że nadszedł dzień śmierci. Ysel zaczęła się z niego śmiać.
— Głupi chłopak — mówiła, drapiąc gojące się skaleczenia na nagiej głowie. — Tchórzliwe dziecko. Marag przyniesie nam jedzenie, będzie się bawił…
— Murgu przynoszą śmierć i któregoś dnia nas zabiją.
— Głupi. — Rzuciła w niego skórką i odwróciła się ze śmiechem do wchodzących.
Pierwszy wszedł stąpając ciężko obcy marag. Przestała się uśmiechać. Obok zobaczyła jednak znajomą postać i uśmiech powrócił. Pomyślała, że ten dzień zaczyna się jak poprzednie.
Była leniwą, niezbyt bystrą dziewczynką.
— Powiedz mi coś — poleciła Vaintè stanąwszy przed ustuzou. Potem powtórzyła to wyraźniej, wolno i dobitnie, jakby zwracała się do młodej fargi:
— Powiedz… mi… coś!
— Błagam, może spróbuję pierwsza — poprosiła Enge. — Mnie odpowie łatwiej.
— Nie. Spróbuję jeszcze raz. Ale jeśli te istoty nie umieją mówić, to koniec z nimi. Zbyt wiele czasu straciłyśmy.
Odwróciwszy się do samicy ustuzou Vaintè powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu:
— To moje osobiste polecenie — bardzo pilne. Przemówisz teraz, i to tak dobrze jak każda Yilanè. Jeśli to uczynisz, będziesz żyła i rosła. Mowa oznacza rozwój, mowa oznacza życie — zrozumiałaś?
Ysel zrozumiała, pojęła groźbę i poczuła, jak wraca strach, tak długo powstrzymywany.
— Ciężko mi mówić, proszę. — Ale słowa Tanu nie wywołały żadnej reakcji u górującego nad nią wielkiego, brzydkiego stworzenia. Musi sobie przypomnieć, czego się nauczyła. Próbowała, próbowała z wszystkich sił. Mówiąc i jednocześnie wykonując niektóre ruchy.
— Has leibe ènè uu…
Vaintè była zaskoczona. Mówi? Co powiedziało? Nie może to przecież znaczyć: „Stare samice rosną zwinnie”. Enge była zmieszana.
— To może również oznaczać, że rosnąca giętkość przydaje wieku samicom.
Vaintè ogarniał gniew. Może innego dnia podjęłaby próbę dalszego porozumienia się z ustuzou. Ale nie dzisiaj. Po wczorajszej zniewadze i pozostawieniu Alakensi.
— To wystarczy — zwłaszcza że próbowała być grzeczna dla tych wstrętnych, futrzastych bestii. Nachyliwszy się, złapała samicę ustuzou za ręce i uniosła ją przed sobą, rycząc wściekle, rozkazała jej przemówić.
Ta nawet nie próbowała. Zamknęła oczy i wypuściła z nich wodę. potem odrzuciła głowę do tyłu, otworzyła szeroko pysk i wydała zwierzęcy krzyk, aż Vaintè przeszedł dreszcz. Ogarnęła ją nienawiść i przestała myśleć. Zatopiła w gardle ustuzou długie, ostre, spiczaste zęby, ugryzła mocno i pozbawiła je życia. Gorąca krew trysnęła jej w usta, dławiąc i napełniając obrzydzeniem. Odrzuciła ciało, wypluwając krew. Stallan drgnęła, okazując aprobatę.
Vaintè wzięła podsuniętą jej przez Enge tykwę z wodą, wypłukała usta, resztkę wylała na twarz. Minął zaślepiający ją gniew, odczuła zadowolenie z tego, co zrobiła. Ale pozostało przy życiu jeszcze drugie ustuzou, wraz z jego śmiercią wyginą wszystkie. Spojrzała groźnie na Kerricka.
— Teraz ty, ostatni — powiedziała, sięgając po niego. Nie miał gdzie uciec. Poruszył ciałem i przemówił:
— … esekakurud… — esekvilshan… elel leibelebe…
Podeszła bliżej, choć początkowo wydawało jej się to pozbawione sensu. Spojrzała uważniej na stworzenie. W jego głosie słychać było błaganie, a przynajmniej niezdarną tego próbę. Dlaczego jednak tak chodzi na boki? To bezsensowne. Zrozumiała nagle — to stworzenie nie ma przecież ogona i nie może go unieść odpowiednio. Ale jeśli kiwanie ciałem ma zastąpić uniesienie ogona, to być może stworzenie starało się przekazać uczucie najwyższego wstrętu i okazać nieprzepartą chęć przemówienia. Oderwane pojęcia zaczęły układać się w jedną całość, aż Vaintè krzyknęła głośno.
— Rozumiesz, Enge? Widzisz — robi to znowu.
Niezdarnie, ale wyraźnie, na tyle, by być zrozumiane, ustuzou mówiło.
— Bardzo nie chcę umrzeć. Bardzo chcę mówić. Bardzo długo, bardzo mocno.
— Nie zabiłaś go — powiedziała Enge, gdy wyszły z komory i Stallan zaryglowała drzwi. — Choć nie miałaś litości dla samicy…
— Drugie było bezwartościowe. Nauczysz mówić samca. Może się to przydać gdyby dotarły tu watahy tych stworzeń. Ale mówiłaś, że to nigdy się nie odezwało?
— Nigdy. Musi być rozumniejsze od tamtego. Cały czas jedynie mnie obserwowało.
— Jesteś lepszą nauczycielką niż sądziłaś, Enge. — Po odniesionym sukcesie Vaintè była skłonna do pochwał. — Jedynym twym błędem było to, że uczyłaś niewłaściwe ustuzou.
Mimo czystego nieba drobny śnieg zacinał ostro na górskiej przełęczy. Przenikliwy północny wiatr, przedzierając się przez góry, porywał go z niżej leżących zboczy i gnał niepowstrzymanie przez przełęcz potężnymi lodowatymi falami.
Walczący z wściekłością zawiei, niemal zgięty wpół, Herilak stawiał niepewne kroki w tumanach śniegu. Odłamany kawałek rakiety śnieżnej opóźniał marsz. Gdyby jednak stanął, by ją naprawić, zamarzłby bez wątpienia. Dlatego wielki mężczyzna, niezdarny w opatulających go warstwach futer, zataczając się, parł dalej. Poczuł zmianę nachylenia stoku, gdy wszedł na przełęcz, upadł, lecz wstał, otrząsnął się ze śniegu i chwiejnie szedł dalej. Gdy minął skalistą grań z oczyszczonych przez wiatr szarych głazów, wyczuł, że wichura słabnie. Jeszcze tylko kilka kroków i ucieknie przed wiatrem, osłoni go przed nim skała.
Opadł z westchnieniem ulgi, opierając plecy o nierówną powierzchnię. Wspinaczka wyczerpała jego, zdawałoby się, niespożyte siły.
Zewnętrzne rękawice miał pokryte lodem i śniegiem, musiał nimi walić o siebie, zanim na tyle zmiękły, by je zdjąć. Ciepłymi rękawiczkami wewnętrznymi starł zmrożony śnieg z brwi i rzęs. Spojrzał na leżącą niżej dolinę.
W tym zacisznym miejscu zimowały nadal nieliczne jelenie, daleko dostrzegał ciemne plamki ich stad. Bliżej grupa wysokich drzew osłaniała łąkę nad potokiem nigdy nie zamarzającym przy źródle, z którego wytryskał. Było to dobre miejsce do zimowania, znano je jako levrelag Amahast, obozowisko sammadu Amahasta. Jego żona Aleth była siostrą Herilaka.
Dolina była jednak pusta.
Herilak słyszał o tym od łowcy ze swego sammadu, który spotkał łowcę z sammadu Ulfadana, przysięgającego, że tu był i że mówi prawdę. Mimo to Herilak chciał się o tym sam przekonać. Wziął włócznię, łuk i strzały, natarł się grubo gęsim smalcem, nałożył miękkie futra bobra włosem do środka, a na to strój z grubej skóry jelenia. Z rakietami przywiązanymi do wielkich futrzanych butów nie bał się zimy. Zabrał niewiele jedzenia, bo musiał się szybko poruszać, w torbie na ramieniu miał zapas suszonego mięsa, zgniecionych orzechów i jagód ekkotaz.
Teraz zobaczył to, czego się obawiał. Ssąc grudkę śniegu, pochylony naprawiał rakietę śnieżną. Co chwila odrywał się od pracy, by zerknąć na leżącą pod nim pustą dolinę, jakby nie wierząc w to, co zobaczył. Dolina jednak pozostawała pusta.
Gdy skończył, było już południe. Żując kawałek suszonego mięsa, zastanawiał się, co dalej. Nie miał wyboru. Zjadł, wyprostował się. Był potężny, przewyższał o głowę najwyższych w swym sammadzie. Starł tłuszcz z brody i spojrzał w dolinę wypatrując, którędy musi iść. Na południe. Ruszył wzdłuż stoku, nie oglądając się ani razu na opustoszałe obozowisko.
Szedł cały dzień i stanął dopiero wtedy, gdy o zmroku zalśniły pierwsze gwiazdy. Zawinął się w futra i przed snem, zanim zamknął oczy, popatrzył w niebo. Coś mu się przypomniało, znów rozwarł powieki i odszukał znajome konstelacje. Mastodont pędzący na Łowcę trzymającego w pogotowiu włócznię. Wygięty rząd gwiazd w pasie Łowcy. Czy nie pojawiła się na nim nowa iskra, w pobliżu środkowej gwiazdy? Nie była tak jasna jak pozostałe, lecz widział ją wyraźnie w mroźnym, przejrzystym zimowym powietrzu. Nie miał pewności. Na tak honorowym miejscu mógł znaleźć się tylko tharm wielkiego wojownika, dodającego łowcy mocy. Nie był pewien, czy nie było jej tam przedtem. Myśląc o tym, zamknął oczy i zasnął.
Po trzech dniach marszu od brzasku do mroku Herilak doszedł przed wieczorem do drzew rosnących nad szybko płynącą rzeką. Nurt jej był tak gwałtowny, że nie zamarzła na środku. Szedł cicho, jak każdy łowca, raz tylko spłoszył stadko saren, które uciekły między drzewa, skacząc wysoko i wzbijając za sobą śnieżny pył. Przynajmniej jedna byłaby łatwym łupem — ale nie polował teraz na sarny. Przedzierając się przez zarośla, stanął nagle i pochylił się. Zobaczył sidła z zajęczych jelit rozciągnięte między dwiema gałązkami.
Od tej chwili szedł śpiewając i celowo zaczepiał włócznią o rosnące nisko gałęzie. Nie krył się, chciał być zauważony. W żadnej opowieści starych łowców nie wspomina się o takim zachowaniu. Stało się to konieczne dopiero teraz. Tanu zabijali Tanu. Świat nie był już tak bezpiecznym miejscem jak niegdyś, kiedy to łowcy nie obawiali się łowców.
Wkrótce poczuł pod nogami wydeptaną w śniegu ścieżkę. Gdy doszedł do następnej polany, stanął, wbił włócznię w zaspę jak sztandar i przykucnął za nią. Nie musiał długo czekać.
Cicho, jak smuga dymu, po drugiej strome polany pojawił się łowca. Miał nastawioną do ciosu włócznię, lecz opuścił ją, ujrzawszy siedzącego Herilaka. Po chwili wbił ją również w śnieg. Spotkali się na środku polany.
— Jestem na waszych terenach łowieckich, ale nie poluję — powiedział Herilak. — Tu poluje sammad Ulfadana. Jesteś sammadarem?
Ulfadan kiwnął potakująco głową. Zgodnie ze swym imieniem miał długą, sięgającą do pasa, jasną brodę.
— Jesteś Herilak — powiedział. — Moja siostrzenica wyszła za Alkosa z twego sammadu.
Pomyślał chwilę i wskazał ręką za siebie.
— Weźmiemy włócznie i pójdziemy do mojego namiotu. Jest cieplejszy niż śnieg.
Szli obok siebie w milczeniu, bo łowcy na szlaku nie szczebiocą jak ptaki. Rzeka płynęła szybko, gdy podążali ścieżką wzdłuż zamarzniętych brzegów. Doszli do miejsca, gdzie zwijała się w zakole. W jego środku mieścił się zimowy obóz sammadu, dwanaście wielkich, mocnych namiotów. Na łące mastodonty ryły w śniegu, poszukując przysypanej trawy. Ich oddechy tworzyły kłęby pary. Z każdego namiotu wzbijał się w bezchmurne niebo wąski pas dymu. Dobiegały krzyki bawiących się między namiotami dzieci. Ten spokojny obraz był dobrze znany Herilakowi, tak samo wyglądał jego sammad. Ulfadan uchylił szeroką płachtę i wszedł do mrocznego wnętrza namiotu.
Siedzieli w milczeniu. Starsze kobiety zaczerpnęły stopionego śniegu z cebra wydłubanego w pniu i stojącego obok ognia, rozlały go do drewnianych kubków i dodały suszonych ziół, zaparzając aromatyczny napój. Łowcy ogrzewali dłonie o kubki i popijali napar. Trajkoczące kobiety poowijały się w skóry i po kolei wyszły z namiotu.
— Zjesz? — zapytał Ulfadan, gdy zostali sami.
— O gościnności Ulfadana rozprawiają w namiotach Tanu od morza do gór.
Uprzejme słowa o obfitości posiłku niezbyt pasowały do kilku płatów suszonej ryby, starej i strasznie śmierdzącej. Zima ciągnęła się długo, a do wiosny było jeszcze daleko. Nim nadejdzie, w namiotach zapanuje głód.
Herilak z głośnym, pochwalnym siorbnieciem wypił ostatnie krople napoju, udało mu się nawet czknąć, by pokazać, jak obfity posiłek otrzymał. Wiedział, że powinni teraz pomówić o łowach, pogodzie, wędrujących stadach, a dopiero później przejść do celu odwiedzin. Ale i ten zwyczaj, pochłaniający wiele czasu, uległ zmianie.
— Matka żony mego pierwszego syna jest żoną Amahasta — powiedział Herilak. Ulfadan skinął potwierdzająco głową, bo o tym wiedział. Wszystkie sammady z dolin w tych górach połączone były różnymi małżeństwami.
— Byłem na miejscu zimowania sammadu Amahasta i było tam pusto.
Ulfadan ponownie przytaknął.
— Poprzedniej wiosny powędrowali na południe, kierując się w dół tej doliny. Zdechła im połowa mastodontów. To była ciężka zima.
— Wiadomo, że wszystkie zimy są teraz ciężkie. Ulfadan chrząknął niechętnie potwierdzając.
— Dotąd nie wrócili.
Herilak zbierał myśli, przypominając sobie szlak wiodący doliną do równin, potem na wschód w stronę morza.
— Ruszyli więc nad morze?
— Obecnie co roku rozbijają obóz nad rzeką przy jej ujściu do morza.
— Ale w tym roku nie wrócili.
Nie było żadnej odpowiedzi poza milczącym potwierdzeniem. Stało się coś, o czym nie wiedzieli. Może sammad znalazł inne zimowisko. Niejeden sammad zniszczyły mrozy i obozowiska stały się puste. Było to możliwe, lecz obaj obawiali się, że stało się coś znacznie gorszego, o czym nie mieli pojęcia.
— Dni są krótkie — powiedział Herilak wstając — a droga długa. Ulfadan wstał również i w geście pożegnania objął ramiona potężnego łowcy.
— Zimą droga do morza jest długa i pusta. Niech strzeże cię na niej Ermanpadar.
Nie było nic do dodania. Herilak owinął się futrami i ponownie skierował włócznię na południe. Dopiero gdy osiągnął równinę, mógł ruszyć szybciej, bo śnieg był tu zmrożony i twardy. Jedynym jego wrogiem była teraz zima, gdyż skuty lodem kraj pozbawiony był życia. Tylko raz w czasie wielu dni wędrówki dojrzał wychudłą, żałosną sylwetkę jelenia, ściganego przez małe stadko głodnych długozębów. Widział, jak ruszyły równiną w jego stronę. Obok był niski pagórek z kępą bezlistnych drzew na szczycie. Herilak stanął przy nich obserwując.
Wynędzniały jeleń słabł, jego poranione boki ociekały krwią. Zachwiał się i zatrzymał po osiągnięciu stoku, zbyt wyczerpany, by biec dalej. Głodne długozęby zbliżały się ze wszystkich stron. Zapach ciepłej krwi powodował, że nie zwracały uwagi na niebezpieczeństwo. Jeden z napastników nadział się na ostre jak noże rogi. Ale przywódca stada skoczył ku zadnim nogom jelenia i przegryzł mu ścięgna. Zwierzę upadło z rykiem i było po wszystkim. Przywódca napastników, wielka, czarna bestia z grubą grzywą włosów na szyi i piersi, cofnął się, jakby zapraszając innych do jedzenia. Mięsa wystarczy dla wszystkich.
Cofający się długoząb poczuł, że jest obserwowany. Podpowiedział mu to niezawodny instynkt dzikiego zwierzęcia. Warcząc spojrzał na wzgórze, gdzie stał Herilak. Ich wzrok spotkał się. Skulone zwierzę ruszyło do góry. Zatrzymało się w połowie stoku, tak blisko, że Herilak widział żółte, wściekłe oczy.
Herilak patrzył nieruchomym wzrokiem. Nie ruszył się, nie wysunął włóczni, w milczeniu nawiązał kontakt z przywódcą napastników. Jeśli pójdą swoją drogą, to i on ruszy swoją. Zaatakowany, będzie zabijał. Długoząb wiedział, co znaczy włócznia. Żółte oczy patrzyły uważnie, zwierzę zrozumiało, bo nagle się odwróciło i zeszło ze wzgórza. Zabrało się do jedzenia, inne zrobiły mu miejsce. Nim jednak zanurzył pysk w świeżym mięsie, obejrzał się raz jeszcze. Pod drzewami nie było już nikogo. Zwierzę-włócznia odeszło. Wilk opuścił łeb i spokojnie zaczął żreć.
Zawieja zatrzymała zawiniętego w futra Herilaka przez całe dwa dni. Przespał większość czasu, starając się nie naruszać topniejącego zapasu żywności. Miał jednak do wyboru: jeść albo zamarznąć. Gdy burza wreszcie minęła, ruszył dalej. Tego samego dnia poszczęściło mu się, natrafił na świeże ślady królika. Wsunął włócznię pod rzemień na plecach i nałożył strzałę na cięciwę łuku. Wieczorem upiekł świeże mięso. Najadł się do syta, a może jeszcze bardziej. Siedział długo. Kiwając się w półśnie przypiekał resztki.
Tu, na południu, leżało mniej śniegu, lecz nocny szron był obfity. Zlodowaciałe trawy nad rzeką trzaskały mu pod nogami. A jednak posłyszał coś nowego. Zwinął dłoń przy uchu i wsłuchiwał się uważnie. Tak, coś szumiało w oddali. Odgłos przyboju, bijących o plażę fal. Morze.
Trawa już nie skrzypiała pod nogami, gdy bezszelestnie poruszał się z wyciągniętą włócznią, rozglądając się dokoła. Był przygotowany na każde niebezpieczeństwu.
To jednak minęło już dawno. Łąka rozciągająca się pod szarym, zimowym niebem pokryta była kośćmi mastodontów. Wiatr, mroźny jak śmierć, przelatywał pod wysokimi sklepieniami ich żeber. Padlinożerne kruki, a po nich wrony dokładnie oczyściły kości. Tuż obok mastodontów znalazł pierwsze szkielety Tanu. Zacisnął mocno zęby, oczy mu się zwężały, gdy odkrywał coraz więcej szkieletów zaścielających brzeg rzeki. To było miejsce masakry, pole śmierci.
Co tu się stało? Martwi, wszyscy martwi, cały sammad. Szkielety dorosłych i dzieci leżały tam, gdzie zginęli, ale kto dokonał tej zbrodni? Jakiż wróg napadł, zabijając wszystkich? Inny sammad? To niemożliwe, bo zabrano by broń i namioty, uprowadzono mastodonty. A te zabito wraz z właścicielami. Namioty pozostały, przeważnie zwinięte i złożone na włókach obok mastodontów. Ten sammad likwidował obóz letni, odchodził, gdy spadła na niego śmierć.
Herilak szukał dalej: pomiędzy szczątkami największego szkieletu błysnął metal. Delikatnie odsunął kości i podniósł czerwony od rdzy nóż z gwiezdnego metalu. Starł rdzę i przyjrzał się dobrze mu znanym wzorom. Włócznia upadła na zamrożoną ziemię, gdy pochwyciwszy nóż w obie ręce, rzucił go w górę i zawył z żalu. Ze łzami w oczach wykrzykiwał głośno swój ból i gniew.
Amahast nie żyje! Mąż jego siostry nie żyje. Zginęły dzieci, kobiety, zginęli doskonali myśliwi. Nie żyją, wszyscy nie żyją! Nie ma już sammadu Amahasta.
Herilak otarł łzy. Z gardła dobył się pomruk wściekłości. Gwałtowny gniew wziął górę nad smutkiem. Musi teraz odnaleźć zabójców. Nisko pochylony chodził tam i z powrotem, jakby jeszcze czegoś szukał. Robił to starannie i dokładnie, jak tylko łowcy potrafią, póki nie przeszkodziła mu noc. Położył się obok szczątków Amahasta i szukał na niebie jego tharmu. Jest tam na pewno jedną z najjaśniejszych gwiazd.
Następnego ranka znalazł, czego szukał. Wyglądało to na jeszcze jeden kawałek oddartej skóry, jeden spośród wielu. Gdy jednak szarpnął zmrożone, czarne skrawki, dostrzegł, że wewnątrz tkwi szkielet. Uważnie, aby nie pomieszać ich jeszcze bardziej, wydobył kości ze skórzanej osłony. Zrozumiał, co znalazł, lecz mimo to pracował dalej, aż odsłoniły się wszystkie kości.
Długa, szczupła istota, o cienkich, nie używanych nogach. Dużo żeber, o wiele za dużo i więcej kości kręgosłupa, niż wydawało się to możliwe. To marag, bez wątpienia. Widział już takie. Ale żadne murgu nie mogłyby żyć tak daleko od gorącego południa.
Południa? Czy miało to znaczenie? Herilak wstał i spojrzał na zachód, skąd przybył. Tam nie ma murgu, to oczywiste.
Powoli odwrócił się ku północy i wyobraził sobie rozciągające się tam bez końca lody i śniegi. Żyli tam Paramutanie, podobni do Tanu, choć mówiący inaczej. Ale było ich bardzo mało, rzadko wypuszczali się na południe, walczyli tylko z zimą, nigdy z Tanu czy między sobą. Na wschodzie był tylko ocean — i nic więcej.
Ale z południa, gorącego południa, mogły przybyć murgu. Mogły przynieść śmierć i powrócić na południe.
Herilak ukląkł na zmarzłym piasku. Przyglądając się szkieletowi maraga, chciał zapamiętać wszystkie szczegóły, by móc narysować na piasku jego podobiznę i nie zapomnieć nigdy ani jednej kości.
Potem wstał i rozdeptał kruche szczątki. Odwrócił się i nie oglądając się ruszył w drogę powrotną.
Kerrick me domyślił się, iż uratowanie życia zawdzięczał jedynie swemu wiekowi. Nie znaczyło to, że Vaintè oszczędziła go, bo był taki mały; czuła ogromną odrazę do ustuzou w każdym wieku ci chętnie widziałaby je wszystkie martwe. Ysel była za duża, by w sposób naturalny nauczyć się nowego języka, zwłaszcza tak złożonego jak mowa Yilanè. Marbak był dla niej jedynym znanym językiem i z innymi kobietami zawsze kpiła z łowców z Gór Lodowych odwiedzających ich namioty: mówili tak źle, że ledwo dawało się ich zrozumieć. Było to dla niej oznaką głupoty, bo każdy rozumny Tanu mówił oczywiście marbakiem. Dlatego też nigdy nie pociągało jej uczenie się yilanè, wystarczało, że wkuła na pamięć kilka śmiesznych dźwięków, by ucieszyć nimi maraga i dostać od niego coś do jedzenia. Czasem pamiętała nawet, aby mówiąc poruszać ciałem. Wszystko to było dla niej jedynie głupią zabawą — i nie przypuszczała nigdy, że może stać się przyczyną śmierci.
Kerrick nie myślał o języku jako o oddzielnym zjawisku, chciał tylko zrozumieć i odpowiadać. Był na tyle mały, żeby nauczyć się języka nieświadomie, słuchając i podpatrując. Gdyby nawet przypuszczał, że w języku Yilanè występuje tysiące jednostek pojęciowych, które można łączyć na ponad 125 miliardów sposobów, wzruszyłby tylko ramionami. Liczby te nie miały dla niego znaczenia, zwłaszcza że nie potrafił wyobrazić sobie większej od dwudziestu. Jeśli czegoś się nauczył, to nieświadomie. Teraz jednak, podczas lekcji, Enge zwracała mu uwagę na pojęcia, kazała powtarzać niezdarne ruchy, aż wykonywał je prawidłowo.
Nie mógł zmieniać miejscowo barwy skóry, dlatego uczono go tak zwanej szarej mowy. W gęstej dżungli o świcie czy o zmierzchu, kiedy światło jest bardzo słabe, Yilanè porozumiewały się bez używania barw, tak zmieniając wyrażenia, by były jednoznaczne.
Kerrick każdego ranka wraz z otwarciem drzwi spodziewał się śmierci. Zbyt dobrze pamiętał rzeź sammadu, wszystkiego co żywe — mężczyzn, kobiet, dzieci, nawet mastodontów. On i Ysel zostaną także zbici, wydawało mu się to nieuniknione. Gdy wstrętny marag przynosił rano jedzenie, a nie śmierć, sądził, że została ona odroczona o jeden dzień. Potem przyglądał się w milczeniu, jak głupia Ysel ciągle się myli. Nie pomagał jej ani maragowi, miał w sobie dumę łowcy. Nie odpowiadał na pytania i starał się w milczeniu, jak na łowcę przystało, znosić spadające za to.
Po wielu dniach odkrył, że rozumie, co Enge mówiła do innego maraga, którego najmocniej nienawidził, bo bił go i wiązał. Zachowywanie milczenia stało się odtąd jeszcze ważniejsze, bo skrywało w tajemnicy tę wiedzę; maleńka wygrana po druzgocącej klęsce.
Potem Vaintè zabiła dziewczynę. Nie żałował jej, bo była głupia i należało jej się połączenie z resztą sammadu. Dopiero gdy Vaintè chwyciła jego, mając na pysku świeżą krew zamordowanej, odwaga łowcy opuściła go. Był już tylko zwierzyną. Tak później usprawiedliwiał siebie, usiłując sobie wytłumaczyć, dlaczego uniknął śmierci w tych ostrych, okropnych zębach. Tak naprawdę, był wówczas równie przerażony, niezbyt świadom, co robi i przemówił na tyle dobrze, by ocalić życie.
Kerrick był nadal przeświadczony, że zginie któregoś dnia, gdy murgu będą miały go dosyć. Chciał, by nie nastąpiło to jednak jutro, i po raz pierwszy pozwolił sobie na drobny przebłysk nadziei. Każdego dnia pojmował coraz więcej i coraz więcej i lepiej mówił. Mimo to ani razu nie wypuszczono go z komory. Gdy mu na to pozwolą, ucieknie, chyba że chcą go trzymać w zamknięciu do końca życia. Murgu człapały, a nie chodziły, i na pewno potrafi szybciej od nich biegać. W rym tkwiła jego tajemna nadzieja i ze względu na nią robił wszystko, o co go proszono, licząc na to, że zostanie mu zapomniana krnąbrność.
Każdy dzień zaczynał się tak samo. Stallan otwierała drzwi i wchodziła. Kerrick starannie ukrywał swą nienawiść do tej gwałtownej natury. Choć się już nie wyrywał, łowczyni nadal przewracała go na podłogę, boleśnie przyciskała plecy kolanem, nakładając na nadgarstki i kostki żywe więzi. Potem Stallan przeciągała mu po głowie struno-nożem, usuwając odrastające włosy, a przy rym zwykle zacinając. Enge przychodziła później, z owocami i galaretowatym mięsem, do jedzenia którego w końcu się zmusił. Mięso daje siłę. Kerrick nigdy nie odzywał się do Stallan, chyba że biła go żądając odpowiedzi, które padały bardzo rzadko. Dobrze wiedział, że nie ma co liczyć na współczucie tego wstrętnego, chrapliwego stworzenia.
Ale Enge to coś zupełnie innego. Bystrymi oczyma chłopca zauważył, że Enge zachowywała się nie tak jak inne murgu. Choćby to, że wyraziła żal i ból po zabójstwie dziewczyny w przeciwieństwie do Stallan, która je pochwalała. Enge bardzo rzadko przychodziła ze Stallan. Kerrick mówił coraz lepiej i gdy upewnił się, że potrafi powiedzieć to, co chce, zaczął codziennie niecierpliwie oczekiwać na otwarcie drzwi. Gdy wchodziła Stallan, zapominał o wszystkim aż do następnego ranka.
Trwało to do dnia, kiedy weszła również Enge. Kerrick nic nie powiedział, ale wyprężył się tak, że Stallan obeszła się z nim brutalniej niż zwykle. Gdy wykręciła mu ręce do tyłu i poczuł zaciskające się zimne więzi, spytał:
— Dlaczego mnie krzywdzisz i wiążesz? Nic ci nie zrobiłem. Jedyną odpowiedzią Stall an było uderzenie w głowę. Kącikiem oka dojrzał, że słucha go Enge.
— Trudno jest mówić będąc związanym — powiedział.
— Stallan — przemówiła Enge — to stworzenie ma rację.
— Napadło na ciebie, zapomniałaś?
— Nie, ale to się zdarzyło, gdy weszłyśmy po raz pierwszy. Przypomnij to sobie, że ugryzło mnie, bo myślało, że krzywdzę samicę. — Zwróciła się do Kerricka. — Czy nadal będziesz próbował mnie zranić?
— Nigdy. Jesteś moją nauczycielką. Wiem, że gdy będę mówił dobrze, dasz mi jedzenie i nie skrzywdzisz.
— Podziwiam to ustuzou, że umie mówić, ale jednak to dziki stwór i musisz być przy nim bezpieczna. — Stallan była nieugięta. — Vaintè nałożyła na mnie ten obowiązek i wypełnię rozkazy.
— Wypełniaj, ale w granicach rozsądku. Uwolnij przynajmniej nogi. Ułatwi to mówienie.
Stallan z oporami przystała na to tego dnia i Kerrick szczególnie się przykładał, bo zrobił krok w kierunku realizacji swego planu.
Nie umiał liczyć mijających dni, zresztą zbytnio mu na tym nie zależało. Gdy był na północy ze swym sammadem, zima różniła się wyraźnie od lata, a przy łowach konieczna była znajomość pór roku. Ale tu, w niekończącym się upale, czas nic nie znaczył. Raz o przezroczystą skórę nad komorą bił deszcz, chmury przyćmiewały światło. Kerrick wiedział tylko, że od śmierci Ysel minęło wiele dni i że potem doszło do przerwy w codziennych lekcjach. Zgrzyt rygla przyciągnął uwagę obu Yilanè, odwróciły się, obserwując otwierające się drzwi. Kerrick ucieszył się z urozmaicenia, dopóki nie zobaczył, że weszła Vaintè.
Chociaż murgu były bardzo do siebie podobne, nauczył się je odróżniać. A Vaintè nigdy nie zapomni. Automatycznie uczynił gest poddaństwa i szacunku, gdy zbliżyła się do nich. Z ulgą spostrzegł, iż jest w dobrym humorze.
— Dobrze ci idzie szkolenie zwierzęcia, Enge. Niektóre głupie fargi nie odpowiadają tak szybko i zrozumiale jak ono. Każ mu coś powiedzieć.
— Możesz sama z nim porozmawiać.
— Mogę? Nie wierzę. Przypomina to wydawanie poleceń łodziom i ich odpowiedzi.
Zwróciła się do Kerricka i powiedziała wyraźnie:
— Płyń w lewo, łódź, płyń w lewo.
— Nie jestem łodzią, ale mogę pójść w lewo.
Odszedł powoli, podczas gdy zaskoczona Vaintè wyraziła zadowolenie:
— Stań przede mną. Powiedz, jakie dostałeś imię.
— Kerrick.
— To nic nie znaczy. Jesteś ustuzou, nie możesz więc mówić prawidłowo. Trzeba to wymawiać „Ekerik”.
Vaintè nie potrafiła zrozumieć, że jego imię składa się tylko z dźwięków. Dodała do niego tony gestowe, tak iż w całości znaczyło to powolno-głupi- Kerricka to nie obeszło.
— Ekerik — powiedział, potem drugi raz, z gestami — powolno-głupi.
— Zupełnie jakbym rozmawiała z fargi — powiedziała Vaintè. — Zauważ jednak — uśmiechnęła się — jak niewyraźnie powiedziało „powolno-głupi”.
— Nie może lepiej — wyjaśniła Enge. — Nie mając ogona, nie jest w stanie wykonać właściwego ruchu. Samo jednak, jak widzisz, nauczyło się tego obrotu, który przypomina właściwy.
— Wkrótce to stworzenie będzie mi potrzebne. Uruketo przywiozło z Inegban* Zhekak, ma pracować z Vanalpè. Jest próżna i tłusta, ale jest też najtęższym umysłem w Entoban*. Musi tu zostać, bo potrzebujemy jej pomocy. Chcę, by jej dogadzano na każdym kroku. Musisz dopilnować, by to ustuzou przyciągnęło jej uwagę. Chcę unaocznić nasz sukces w postaci mówiącego ustuzou.
Gdy Vaintè zwracała się do niego, Kerrick okazywał wyłącznie pełną szacunku uwagę. W przeciwieństwie do Yilanè, których myśl była natychmiast uzewnętrzniana, potrafił bardzo dobrze kłamać. Vaintè obejrzała go od stóp do głów.
— Wygląda na zapaskudzone, musi zostać umyte.
— Jest myte codziennie. To jego naturalny kolor.
— Obrzydliwy. Podobnie jak i jego członek. Czy nie można coś zrobić, by schował go do sakwy?
— Nie ma sakwy.
— To każcie ją zrobić i przymocujcie. Takiego koloru jak ciało ustuzou, by nie rzucała się w oczy. A czemu ma tak podrapaną czaszkę?
— Futro jest codziennie golone. Kazałaś to robić.
— Oczywiście, ale nie kazałam, by to stworzenie było przy tym kaleczone. Porozmawiaj z Vanalpè. Niech znajdzie lepszy sposób usuwania futra. Zrób to zaraz!
Gdy wychodziły, Kerrick wyraził jedynie pokorne podziękowanie i szacunek. Dopiero gdy zniknęły za drzwiami, pozwolił sobie na wyprostowanie się i głośny śmiech. Znalazł się w brutalnym świecie, lecz choć miał zaledwie dziewięć lat, nauczył się świetnie w nim poruszać.
Vanalpè przyszła tego samego dnia, przyprowadzona przez Stallan. Za nimi ciągnął się jak zwykle orszak pomocnic i gorliwych fargi. Było ich za dużo jak na małą komorę i Vanalpè kazała wszystkim, poza pierwszą asystentką, pozostać na zewnątrz. Asystentka położyła paczki i pojemniki na podłodze, podczas gdy Vanalpè obeszła Kerricka wokół, przyglądając mu się bacznie.
— Nigdy dotąd nie widziałam żywego ustuzou — powiedziała. — Znam je jednak dobrze. Zrobiłam sekcję tego drugiego.
Powiedziała to za plecami chłopca, tak że nic nie zrozumiał. Dobrze się stało, bo wyrażenie określające sekcję oznaczało dosłownie „ciąć-martwe-ciało-na-kawałki-dla-nauki”.
— Powiedz mi, Stallan, czy to naprawdę mówi?
— To zwierzę — Stallan nie podzielała powszechnego zainteresowania ustuzou i pragnęła jego śmierci. Słuchała jednak rozkazów i nie krzywdziła go.
— Mów! — rozkazała Vanalpè.
— Co mam ci powiedzieć?
— Cudownie! — Vanalpè opuściło dalsze zainteresowanie. — Czego używacie do usuwania futra?
— Struno-noża.
— Bardzo nierozsądnie. Pocięłaś zwierzę. Tak można ciąć jedynie mięso. Przynieś mi unutakha — poleciła pomocnicy.
Ta położyła na dłoni Vanalpè brązowe, podobne do ślimaka stworzenie.
— Używani go do przygotowywania próbek. Zjada futro, ale nie skórę. Jak dotąd stosowano je wyłącznie do martwych okazów. Zobaczymy, czy poradzi sobie z żywym.
Stallan przewróciła Kerricka na podłogę i przytrzymała. Vanalpè wyprostowała skręconego unutakha i położyła na głowie chłopca. Zadrżał od zimnego, śluzowatego dotknięcia, co wzbudziło wesołość u Yilanè. Czuł wilgotne pełzanie po skórze.
— Bardzo dobrze! — stwierdziła Vanalpè. — Ciało nienaruszone, a futro usunięte. Teraz następna sprawa. Ustuzou potrzebuje sakwy. Mam tu wygarbowaną skórę, barwą pasuje niemal idealnie. Pozostaje tylko umieszczenie jej we właściwym miejscu i przymocowanie. Zaopatrzyłam ją w specjalne bandaże, by przylegała do skóry. Dobrze. Podnieś to teraz.
Brutalne i nieprzyzwoite dotknięcia omal nie doprowadziły Kerricka do płaczu, ale się opanował. Murgu nie zobaczą go we łzach. Zimny ślimak pełzł mu po głowie, teraz siedział na oku. Gdy zsunął się, zerknął w dół, na przymocowany sączek. Nie przejęło go to. Zapomniał o nim, gdy ślimak powoli przesuwał się po rzęsach drugiego oka.
Dopiero po wielu latach Kerrick dowie się, że sakwę wykonano z zachowanej i dobrze wyprawionej skóry Ysel, dziewczyny, którą zamordowano na jego oczach.
— Długo myślałam o twojej pozycji — powiedziała Enge. — Doszłam do wniosku, że jesteś najniższy z niskich.
— Jestem najniższy z niskich — przytaknął Kerrick, starając się skupić na jej słowach, by nie myśleć o pełznącym mu po głowie wilgotnym unutakhu. Oczyszczał mu skórę z włosów dopiero trzeci dzień i chłopca nadal to denerwowało. Niecierpliwie czekał końca, gdy będzie już mógł zmyć lepkie ślady. Nabierał coraz większego szacunku do stworzonka. Gdy zdejmował je poprzedniego ranka, przyczepiło mu się do palca i zjadło przeszło połowę paznokcia. Teraz odpełzło na tył głowy i Kerrick mógł wierzchem dłoni wytrzeć pozbawione brwi i rzęs oczy.
— Czy słuchasz mnie uważnie? — spytała Enge.
— Tak. Jestem najniższy z niskich.
— Nie mów w ten sposób. Nie nauczyłeś się jeszcze mówić prawidłowo. A przecież musisz. Powiedz to tak: Najniższy z niskich.
Kerrick zapamiętał jej pochyloną postać, podkulony ogon i spróbował to powtórzyć najlepiej jak umiał.
— Teraz lepiej. Musisz ćwiczyć. Bo niedługo staniesz przed najwyższymi tutaj, a one nie zniosą obrażania mowy.
— Skąd wiesz, że jestem najniższy z niskich? — spytał Kerrick, jak gdyby nie wiedział, o co chodzi. W istocie rozmowa zaczęła go nudzić, choć była niepokojąca.
— Vaintè jest eistaą i rządzi w Alpèasaku. Jest najwyższa. Pod nią, ale bardzo wysoko nad tobą i nade mną, są Stallan, Vanalpè i inne kierujące miastem. Choć teraz mówisz lepiej od wielu fargi, to i tak stoisz od nich niżej, bo one są Yilanè, a ty jesteś ustuzou, zwierzęciem umiejącym mówić, lecz mimo to zwierzęciem.
Kerricka nic nie obchodziła struktura społeczna Yilanè i powiązania miedzy ich pozycją a przywilejami. Zaciekawiło go tylko słowo, którego dotąd nie słyszał.
— Kim są fargi?
— To, no, po prostu fargi. — Enge uświadomiła sobie, że niczego nie wyjaśniła. Długo siedziała nieruchomo, szukając definicji. Trudno ją było sformułować, jak w każdym oczywistym przypadku, nad którym nikt się nie zastanawia. — To tak, jakby spytać: Czym jest słońce? Jest słońcem. Definiowane pojęcie jest sobą samym. — Wiedziała, że fizyczki mogłyby jej podać wiele faktów dotyczących słońca, znacznie więcej, niż jest to potrzebne. Skoro jednak ma tak wykształcić ustuzou, by pokazało się publicznie, to musi ono poznać wszystkie znane innym pojęcia. Oczywiście między innymi i to, czym są fargi. By to wyjaśnić, musiała zacząć od początku.
— Po opuszczeniu plaż narodzin młode zanurzają się w oceanie. Żyją w nim wiele lat, rosnąc i dojrzewając. To szczęśliwy okres, bo ryby łapie się łatwo i prawie nic nie zagraża. Wszyscy wchodzący do oceanu tworzą jedno efenburu. Są dla siebie efenselè, wiąże to ich do końca życia. Gdy osiągną dojrzałość, wychodzą z oceanu, by żyć na lądzie. Samce są odłączane i odprowadzane do miasta. Są za głupie, by samodzielnie zdobywać pożywienie. To trudny okres, bo każda fargi musi sama zacząć sobie radzić. Żywności jest mnóstwo, ale czyhają niebezpieczeństwa. Miasto zapewnia przeżycie i młode udają się tam, zdobywają doświadczenie i uczą się mówić, tworząc najniższy poziom miasta. To są fargi. Ty jesteś od nich niższy.
— To rozumiem, tylko nie zrozumiałem słów o samcach. Czy fargi to samice?
— Oczywiście.
— Ale ty jesteś samcem.
— Nie obrażaj mnie. Nigdy nie widziałeś samca, bo przebywają zamknięte w hanalè.
Kerricka zaskoczyły te słowa. Samice — wszystkie murgu to samice! Nawet ta paskudna Stallan. Rzeczywiście, u tych murgu nic nie trzyma się kupy. Wszyscy Tanu umieją mówić, nawet dzieci. Te murgu muszą być głupie.
— Cóż dzieje się z tymi, które nie nauczą się mówić? — spytał.
— To nie twoja sprawa. Zapamiętaj tylko, że stoisz niżej od najniższej fargi, nawet od yileibe, czyli mówiącej z najwyższym trudem.
— Jestem najniższym z niskich — zgodził się Kerrick tłumiąc ziewanie.
Chwilę późzniej lekcję przerwało odryglowanie drzwi. Kerrick przybrał kamienną twarz, by ukryć wstręt, jaki odczuwał, gdy wchodziła Stallan. Teraz przyniosła zamknięte naczynie.
— Nadeszła pora — powiedziała Stallan. — Vaintè chce, by przyprowadzić ustuzou. Przyniosłam to, by je spętać.
Kerrick nie protestował, gdy Stallan zdjęła unutakha. Potem wyszorowała chłopca od stóp do głów wodą. Nie spodobała jej się więź ściskająca mu nadgarstki i zastąpiła ją nową. Następnie wyjęła z naczynia coś długiego i ciemnego, co trzymane za jeden koniec skręcało się powoli.
— Nie chcemy żadnych kłopotów z tym ustuzou — powiedziała Stallan, przewracając Kerricka i owijając mu szyję wyjętym stworzeniem, które zacisnęło pysk na własnym ciele, tworząc ciasną pętlę. Łowczyni trzymała je mocno za ogon.
— Każ mu iść za tobą — powiedziała do Enge, nadal uznając, że Kerrick to nic innego jak tylko wytresowane zwierzę. Odczuwali do siebie jednakową nienawiść.
Kerrick nie przejął się rym: po raz pierwszy od schwytania zobaczy, co znajduje się za drzwiami. Mgliste wspomnienia bólu, zatarty obraz lasu i drzew były wszystkim, co pozostało mu w pamięci z drogi do komory. Teraz był czujny. Starał się udawać pokornego i posłusznego. Enge szeroko otworzyła drzwi. Ruszył za nią, z rękoma związanymi na plecach. Stallan szła z tyłu, mocno trzymając smycz.
Widział przed sobą słabo oświetlony, zielony tunel. Podłoga była drewniana jak w komorze, lecz ściany miały inną konstrukcję. Składały się na nie różne rośliny, cienkie i grube pnie drzew, pnącza, kwitnące krzewy oraz wiele dziwnych, nieznanych mu organizmów. Zachodzące na siebie liście tworzyły pułap. W bocznych korytarzach dostrzegał poruszające się postacie, potem wyszli na oświetloną słońcem przestrzeń. Po długim uwięzieniu mrużył oczy od nagłego blasku. Światło sprawiało ból, lecz mimo to uważnie rozglądał się załzawionymi oczyma.
Czy to wszystko wkoło to Alpèasak? Gdy Enge opowiadała mu o mieście, wyobrażał je sobie jako olbrzymie obozowisko z niezliczonymi namiotami rozciągającymi się jak okiem sięgnąć. Powinien był się domyśleć, że murgu nie mają pojęcia o prawdziwym obozie. Chociaż ta gmatwanina korytarzy i drzew była imponująca. A wszędzie, gdzie spojrzał, dostrzegał murgu. Miał wrażenie, że go osaczają. Przechodziły go ciarki, gdy tłoczyły się wokół niego, przepychały, by zobaczyć ustuzou, dotknąć je. Były głupie, wiele potrafiło ledwo mówić. To muszą być te fargi, o których słyszał.
Korytarz zakończył się nagle otwartą przestrzenią, znacznie większą od mijanych uprzednio. Oczy Kerricka przywykły już do światła, dostrzegał wokół grupki Yilanè. Stallan krzyknęła ostro i fargi rozsunęły się, umożliwiając im przejście. Szli po twardo ubitej ziemi ku ścianie, pod którą czekała mała grupka. Dwie spośród stojących miały bardzo wysoką pozycję, bo nawet z daleka widać było, z jakim szacunkiem zachowują się ich towarzyszki.
Kerrick rozpoznał Vaintè, tej nigdy nie zapomni. Obok eistai przycupnęła bardzo gruba Yilanè o mocno naprężonej skórze, która robiła wrażenie, jakby miała pęknąć. Vaintè zatrzymała ich gestem i zwróciła się do stojącej obok grubaski.
— Widzisz tu, Zhekak, jedno z ustuzou, które popełniły znaną ci zbrodnię.
— Przyprowadź je bliżej — nakazała Zhekak cienkim głosem, tłuszcz utrudniał ruchy jej kończyn. — Nie wygląda na zbyt groźne.
— Jest jeszcze młode. Dorosłe są gigantyczne.
— To ciekawe. Pokażcie mi jego uzębienie.
Gdy Kerrick zastanawiał się nad znaczeniem nowego wyrażenia, Stallan złapała go z tyłu za głowę i rozwarła mu usta. Przyciągnęła go bliżej, by Zhekak mogła zajrzeć mu w zęby. Była zdziwiona tym, co ujrzała.
— Bardzo podobne do zachowanych okazów, Vanalpè. Jest tu wiele do zbadania, bardzo interesujące. Widzę już dzień, gdy Alpèasak górować będzie nad innymi miastami wiedzą o ustuzou i ich wykorzystywaniu.
Vaintè cała promieniała zadowoleniem.
— Jest jeszcze coś, co powinnaś wiedzieć. Ono mówi.
Zhekak cofnęła się, wyrażając niewiarę, zdziwienie, nieprawdopodobieństwo i szacunek, a jej potężne ciało wiło się, gdy próbowała powiedzieć to wszystko naraz.
— Zademonstruj — nakazała Vaintè.
Stallan przyciągnęła Kerricka do siebie, a Enge stanęła z bolcu, by mógł ją widzieć.
— Powiedz swe imię stojącym przed tobą i mającym wysokie pozycje.
— Jestem Kerrick, najniższy z niskich. Zhekak była szczodra w pochwałach.
— Wspaniała tresura. Nigdy dotąd nie widziałam zwierzęcia, które umiałoby powiedzieć swe imię.
— Ono umie więcej — słowa Enge były pełne szacunku dla Zhekak. — Potrafi mówić tak, jakby było Yilanè. Możesz z nim porozmawiać, jeśli zechcesz.
Zhekak spojrzała z ogromnym niedowierzaniem. Pochyliła się i powiedziała bardzo wolno i bardzo wyraźnie:
— Trudno mi w to uwierzyć. Chyba nie umiesz mówić.
— Umiem. Potrafię mówić bardzo szybko i bardzo wyraźnie.
— Wytresowano cię, byś to powiedziało.
— Nie. Uczyłem się tak jak fargi.
— W oceanie?
— Nie, nie umiem pływać. Uczyłem się mówić, słuchając Enge.
— To bardzo dobrze. — Zhekak powiedziała to z pogardliwą obojętnością, zrozumiałą dla Enge. Słowa uznania dla tej, która sprawiła tyle kłopotów w dalekim, ukochanym Inegban*? Tylko takie tępe zwierzę jak to może mówić dobrze o Córze Śmierci. Odwróciła się ku Vaintè.
— Tobie należą się gratulacje, zrobiłaś coś z niczego, miasto z dżungli, mówiące ustuzou, nauczycielkę ze skazanej. Przyszłość Alpèasaku na pewno zawsze będzie pełna sukcesów.
Vaintè odesłała gestem Enge i Kerricka, po czym powiedziała do Zhekak:
— Na zawsze zapamiętam te słowa. Nowy świat to nowe sprawy. Staramy się robić, co tylko możemy. A teraz — czy posilisz się? Mamy tu nowe potrawy, jakich nigdy nie próbowałaś.
Zhekak kłapnęła ustami, wyrażając ochotę.
— Opowiadano mi o nich, chciałabym się sama o tym przekonać.
„Gruby maragu, jedz i pęknij” — pomyślał Kerrick, lecz nie zdradził się nawet najmniejszym gestem.
Stallan szarpnęła za smycz i pociągnęła Kerricka. Kerrick zachwiał się, o mało nie upadł, lecz nie zaprotestował. Opuścili wielką, otwartą przestrzeń i wrócili do zielonych tuneli miasta. Enge skręciła w inny tunel i Kerrick rozejrzał się uważnie. W pobliżu nie było nikogo, mało kto w oddali przechodził. Kerrick krzyknł głosem pełnym bólu:
— Pomóż mi. Jak boli! To na szyi… Duszę się.
Stallan odwróciła się i uderzyła Kerricka w bok głowy za to, że jej przeszkadza. Wiedziała jednak, że trzeba to zwierzę utrzymać przy życiu. Smycz należy poluzować. Wypuściła ją z ręki i sięgnęła ku głowie zwierzęcia.
Kerrick skręcił i pobiegł, słysząc za sobą wściekły ryk.
Biegnij, chłopcze, biegnij, najszybciej jak umiesz, szybciej niż murgu. Przed nim stary dwie nic nie rozumiejące fargi.
— Na bok! — rozkazał — i usłuchały.
Głupie, jakie głupie stworzenia. Smycz waliła go po ramieniu, uniósł więc ręce, i przytrzymał ją, by mu nie przeszkadzała. Dobiegł do otwartego miejsca, obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Stallan została daleko z tyłu. Miał rację, te stworzenia nie umiały szybko biegać.
Zwolnił trochę, biegł swobodniej i spokojniej. Mógł tak biec cały dzień. Oddychał głęboko, walił stopami o podłogę w ucieczce przed śmiercią.
Nie można go było zatrzymać. Gdy widział przed sobą grupę murgu, skręcał. Fargi usuwały się na każde polecenie. Jakiś marag nie cofnął się, spróbował go schwycić, ale wywinął mu się przed jego niezdarnymi ruchami i pobiegł dalej. Gdy został wreszcie sam w ocienionym listowiem korytarzu, stanął, by zaczerpnąć tchu — i zastanowić się.
Ciągle był w mieście. Słońce przedzierało się przez liście. Późne popołudnie, morze jest za nim, ląd przed nim, tam gdzie zachodzi słońce. Tam musi iść.
Miasto przechodziło niepostrzeżenie w pole. Zwolnił, by odpocząć, zrywał się do biegu tylko wtedy, gdy go zauważono. Pierwszą przeszkodą, którą musiał pokonać, był gruby płot najeżony długimi cierniami. Zabiło mu serce. Gdyby go tu dogoniono, znalazłby się w potrzasku. Biegł szybko wzdłuż żywopłotu, szukając w nim przejścia. Spostrzegły go dwa murgu i coś wołały. Tak, to tam, gdzie grube pnącza przeplatały się w otworze. Musiały się jakoś rozsuwać, nie zastanawiał się jednak nad tym, upadł na płask i prześliznął się pod najniższą łodygą. Spojrzało nań stadko małych saren, które panicznie uciekły w wysoką trawę. Pobiegł za nimi, aż skręciły nagle przed następnym płotem. Teraz, gdy wiedział czego szukać, łatwo dojrzał zasłonięty pnączami otwór. Gdy padał, by się pod nimi przeczołgać, obejrzał się i zobaczył grupę murgu na drugim końcu pola. Dopiero zaczynały otwierać bramę, pod którą się przecisnął. Nigdy go nie złapią! Wreszcie znalazł się na ostatnim polu. Musiało być ostatnie, bo tuż za nim widział wysoką, zieloną ścianę dżungli. Mijał już jej małe skrawki, ale otoczone przez płoty i pola. Dżungla za tym płotem ciągnęła się bez końca, ciemna i przerażająca. Ale każde z niebezpieczeństw, jakie mogła kryć, wydawało się niegroźne w porównaniu z tymi, które pozostawiał za sobą w mieście. Prześliznął się pod pnączami na pole i wstając zobaczył przyglądające mu się ogromne zwierzęta.
Ogarnął go lęk. Trząsł się tak bardzo, że nie mógł zrobić kroku. Były wielkie, większe od mamutów. Murgu jak z najczarniejszego koszmaru. Szare, pomarszczone, o wielkich jak pnie łapach, wznoszących się niebotycznie, olbrzymich kościstych tarczach, skierowanych prosto w niego rogach na nosach. Serce Kerricka biło tak mocno, iż bał się, że wyskoczy mu z piersi.
Dopiero po chwili spostrzegł, że nie zbliżają się do niego. Małe oczka wśród pomarszczonej skóry patrzyły w dół i ledwo go widziały. Ciężkie łby opuściły się i ostre szczęki zaczęły szarpać trawę. Krok po kroku obszedł je dookoła, w kierunku częściowo wyrosłego płotu, mającego wielkie przerwy, za którymi widniała mroczna dżungla.
Wolność! Uciekł! Odgarnął kilka zwisających pnączy i stanął na bagnistym podłożu dżungli. Znów odgarnął na bok uparte pnącza, potem jeszcze raz.
Odkrył, że czepiają się jego rąk, powoli zaciskają się wokół niego. To nie były pnącza, lecz żywe potrzaski. Darł je, próbował gryźć, lecz bez skutku. Był blisko, tak blisko. Gdy odwrócił się w chłodnym uścisku, zobaczył zbliżające się polem ku niemu murgu. Tak blisko.
Spojrzał znów na dżunglę, wisząc bezwładnie. Już nie walczył, szarpnął się tylko słabo. Usłyszał cichy ruch, gdy ręce o dwóch kciukiach złapały go brutalnie. Patrzył na drzewa i wolność.
Liście nad nim rozchyliły się na chwilę i dostrzegł brodatą twarz. Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Potem zawleczono go znów w niewolę.
Zatopiona w myślach Vaintè siedziała odprężona i nieruchoma, oparta wygodnie o swe drzewo wypoczynkowe. Otaczające ją pomocnice rozmawiały cicho. Za nimi cisnęły się zawsze obecne fargi. Vaintè tkwiła w oazie spokoju, nikt nie odważyłby się zakłócić bezruchu eistai. Jej myśli były siłą napędową miasta.
Tym razem jej umysł zaprzątała jedynie zapiekła nienawiść. Ukrywała ją w całkowitym bezruchu. W odrętwieniu, kątem prawego oka wolno śledziła oddalające się postaci. Vanalpè, jej niezastąpiona pomocnica w rozbudowie miasta, uczona Zhekak, która może wkrótce okazać się równie ważna, a z nimi Alakensi, groźna, ciążąca niczym kamień zwisający u szyi. Malsas‹ zaplanowała to dobrze, z subtelną złośliwością. Teraz, gdy wykonano już najważniejsze prace wstępne, Alakensi ma dopilnować, by Malsas‹ wyciągnęła z nich korzyści, obserwować i zapamiętywać, a potem, po przybyciu Malsas‹, przekazać jej przywództwo. Dlatego poszła z obiema uczonymi, nadskakując Zhekak i słuchając uważnie, o czym rozmawiają obie Yilanè.
Gdy zniknęły z pola widzenia, Vaintè zobaczyła Enge, która nadeszła cicho i stała schylona w geście pełnym pokory.
— Zostaw mnie — powiedziała oschle Vaintè. — Z nikim nie rozmawiam.
— To bardzo ważna sprawa. Błagam o wysłuchanie.
— Idź.
— Musisz to usłyszeć. Stallan bije ustuzou. Obawiam się, że je zabije. Vaintè zażądała natychmiastowych wyjaśnień.
— Stworzenie próbowało uciec, lecz zostało schwytane. Stallan strasznie je bije.
— Nie pozwalam! Każ jej przestać. Czekaj — zrobię to sama. Chcę usłyszeć coś więcej o ucieczce. Jak to się stało?
— Wie tylko Stallan. Nikomu nic nie powiedziała.
— Mnie powie — oświadczyła Vaintè gestem podkreślającym swą władzę.
Gdy doszły do celi, zobaczyły otwarte drzwi, a odgłos ciosów i jęki słychać było już na korytarzu.
— Przestań! — rozkazała Vaintè, gdy tylko stanęła w drzwiach. Powiedziała to takim głosem, że Stallan zamarła z uniesioną ręka, w której tkwiła spryskana krwią smycz.
U jej stóp leżał nieprzytomny Kerrick, którego plecy rozorane były do krwi.
— Zajmij się stworzeniem! — nakazała Vaintè i Enge skoczyła ku niemu.
— A ty odłóż smycz i mów, co się stało!
W jej słowach czaiła się niechybna śmierć. Nawet nieustraszoną Stallan przeszedł dreszcz. Smycz wypadła jej z ręki; zmusiła się do odpowiedzi. Wiedziała, że wystarczy jeszcze kilka słów rozwścieczonej Vaintè i będzie zgubiona.
— Stworzenie uciekło mi, pobiegło. Bardzo szybko. Nikt nie mógł go dogonić. Biegłyśmy tuż za nim na pola, wciąż jednak nie dość blisko. Uciekłoby, gdyby nie jeden z potrzasków umieszczonych wokół pól dla powstrzymania nocnych napaści ustuzou.
— Tak niewiele brakowało. — Vaintè przyglądała się drobnej postaci chłopca. — Te dzikie zwierzęta są zdolne do rzeczy, o których nic nie wiemy. — Gniew jej już przechodził i Stallan poczuła ulgę. — Ale w jaki sposób uciekło?
— Nie wiem, Eistao. Czy też raczej wiem, co się zdarzyło, lecz nie potrafię tego wytłumaczyć.
— Spróbuj.
— Szło obok mnie, słuchając poleceń. W pewnym momencie zatrzymało się i uniosło ręce do pętli tej smyczy, charcząc i mówiąc, że się dusi. Mogło tak być. Sięgnęłam do pętli, lecz zanim jej dotknęłam, ustuzou uciekło. I nie charczało.
— Ale powiedziało ci, że się dusi?
— Powiedziało.
Vaintè zastanowiła się głęboko nad słowami łowczyni.
— Nie trzymałaś smyczy?
— Puściłam ją, gdy sięgałam do pętli. Zwierzę charczało, nie mogło uciec.
— Oczywiście. Zrobiłaś jak należy. Ale ono nie charczało. Jesteś tego pewna?
— Całkowicie. Biegło długo i oddychało swobodnie. Po schwytaniu go najpierw sprawdziłam pętlę. Była dokładnie tak samo zaciśnięta, jak wtedy gdy ją zakładałam.
— To niewytłumaczalne — powiedziała Vaintè, przyglądając się nieprzytomnemu ustuzou. Klęczała nad nim Enge, ścierając krew z pleców i piersi. Miało bezbarwne, podrapane powieki i zakrwawioną twarz. Aż dziw, że przeżyło „troskę” Stallan. Pętla nie dławiła go, to pewne. Powiedziało jednak, że się dławi. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale tak było.
Vaintè zesztywniała. Znieruchomiała na myśl, niewiarygodną myśl, która nigdy by nie przyszła do głowy prostej łowczyni. Powstrzymała tę myśl, ukryła ją, polecając Stallan brutalnie i sucho:
— Wyjdź natychmiast!
Stallan poczuła ulgę, zrozumiawszy, że chwilowo uratowała życie. Udało jej się zapomnieć o tym, co się zdarzyło.
Inaczej Vaintè. Enge była nadal odwrócona plecami, tak iż nie mogła zrozumieć, co dzieje się w głowie eistai. Ta mogła dzięki temu dokładnie rozważyć całą sytuację.
Wydawało się to po prostu niemożliwe. A jednak się zdarzyło. Jedną z pierwszych rzeczy, jakiej się nauczyła z wiedzy o myśli, była pewność, że każde wyjaśnienie musi być prawdziwe.
Ustuzou powiedziało, że pętla je dłwi, lecz pętla go nie dławiła.
Fakt nie był faktem.
Ustuzou powiedziało o fakcie, który się nie zdarzył.
W języku Yilanè brakowało na to słowa czy wyrażenia, tak iż musiała je stworzyć. Ustuzou skłamało.
Żadna Yilanè nie potrafi kłaniać. Nie ujawniać myśli mogły tylko w bezruchu lub zatrzymując pracę mózgu. Oznajmienie było myślą, a myśl była oznajmieniem. Mówienie było równoznaczne z myśleniem.
Ale nie u ustuzou.
Mogło myśleć jedno, a mówić drugie. Mogło wydawać się spokojne i pokorne, potem powiedzieć, że się dławi — podczas gdy cały czas myślało tylko o ucieczce. Mogło kłamać.
To stworzenie musi być utrzymane przy życiu, hołubione, strzeżone i pilnowane, by nie uciekło. Co do przyszłości — Vaintè nie była pewna szczegółów. Wiedziała jednak na pewno, że jej przyszłość zależy od ustuzou. Wykorzysta je i jego zdolność do kłamania. Użyje do zdobycia pozycji, do zaspokojenia ambicji.
Teraz jednak musi przestać myśleć o tym nieprawdopodobnym talencie. Musi to zachować dla siebie. Musi zakazać wszelkich rozważań o przyczynie ucieczki.
Czy Stallan ma umrzeć? Zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym zrezygnowała. Łowczyni była zbyt cenna. Stallan usłucha nakazu milczenia, usłucha go chętnie, gdyż wie jak blisko śmierci się znalazła, budząc gniew Vaintè. Uspokoiwszy się, Vaintè zwróciła się do Enge.
— Czy stworzenie jest ciężko ranne?
— Trudno powiedzieć. Jest podrapane i pocięte, ale może to wszystko.
— Patrz, poruszyło się, otwiera oczy.
Kerrick widział jak przez mgłę dwa stojące murgu. Nie udało mu się uciec, był pokaleczony i pokonany. Spróbuje następnym razem.
— Powiedz, co czujesz — rozkazała Vaintè. Ze zdziwieniem spostrzegł w jej słowach troskę.
— Boli mnie. Wszędzie. — Poruszył rękoma i nogami. — To wszystko. Boli mnie wszędzie.
— Bo próbowałeś uciec — powiedziała Vaintè. — Spróbowałeś, gdy Stallan puściła smycz. W przyszłości będzie to niemożliwe.
Kerrick był zbyt zmęczony i zmartwiony, by zastanowić się nad przemilczeniem w słowach Vaintè. Musiała wiedzieć, co powiedział Stallan, by skłonić ją do puszczenia smyczy. Enge tego nie zauważyła, ale on zrozumiał. Dostrzegł to, choć po chwili zapomniał. Był zbyt obolały.
Jedna z uczennic Vanalpè opatrzyła mu rany, a potem przez wiele dni leczenia pozostawał zupełnie sam. Uczennica przynosiła mu rano jedzenie i sprawdzała, jak postępuje gojenie. Skończyły się lekcje mówienia — nie musiał też znosić obecności straszliwej Stallan. Zdjęto mu więzy, lecz drzwi były zawsze mocno zaryglowane.
Gdy ból zmalał, zaczął rozmyślać nad popełnionymi błędami w ucieczce. Następnym razem nie da się tak złapać. Będzie się strzegł fałszywych pnączy, przeskoczy nad nimi i umknie do dżungli.
Czy naprawdę widział wśród liści brodatą twarz? A może było to tylko jego pragnienie, nadzieja? Nie miał pewności. Nieważne. Potrzebna mu nie pomoc, lecz okazja do ucieczki. Następnym razem go nie pochwycą.
Powoli mijał dzień po dniu, aż zagoiły mu się rany i odpadły strupy, ukazując białe szramy. Uczennica nadal codziennie rano przynosiła jedzenie i badała go. Gdy po skaleczeniach na głowie nie pozostało już śladu, przyniosła unutakha, który usunął długie włosy. Znów musiał przywyknąć do śluzowatych ruchów ślimaka. W czasie odwiedzin uczennicy drzwi były zawsze zaryglowane; czuł za nimi groźną obecność Stallan. Nie mógł uciec, ale miał nadzieję, że nie będą go wiecznie trzymać w tej komorze.
Gdy pewnego dnia uczennica weszła bardzo ożywiona, poczuł, że coś się stało. Umyła go i starannie zbadała całe ciało, sprawdziła, czy skórzana sakwa tkwi przyzwoicie na miejscu, a potem kucnęła i spojrzała na drzwi. Kerrick czuł, że lepiej nie pytać, na co czekają. Nigdy się do niego nie odzywała ani nie odpowiadała na pytania. Usiadł więc i spokojnie patrzył na drzwi.
Był to rzeczywiście niezwykły dzień. Po otwarciu drzwi weszła Vaintè, a za nią przelewająca się, tłusta Zhekak. Z tyłu trzymały się niosące naczynia fargi i pomocnice.
— Uciekło raz — powiedziała Vaintè. — Musimy zrobić wszystko, by nigdy się to nie powtórzyło.
Pomocnica pokazała przezroczysty, galaretowaty przedmiot, długi i gruby jak jej ręka. Drgał ospale, gdy Zhekak owijała go wokół szyi Kerricka. Zimne dotknięcie nie sprawiało mu przyjemności, wiedział jednak, że lepiej nie protestować. Zhekak wydawała szybkie polecenia pomocnicy, która nacierała końce stworzenia jakąś maścią. Następnie zacisnęła je, aż stworzenie utworzyło grubą pętlę na szyi Kerricka.
— Szybko! — rozkazała Zhekak. — Zaczyna się wydzielanie. Owinęły na żywym kołnierzu końcówkę smyczy, a potem wcisnęły ją głęboko w przezroczyste ciało.
— Pochyl się bliżej, Eistao — zawołała Zhekak — a zobaczysz początek procesu.
Przezroczyste ciało zaczęło mętnieć, skrywając znajdującą się w nim smycz.
— Nasze stworzenie to wydzielacz metalu — powiedziała Zhekak. — Odkłada cząsteczki żelaza wokół giętkiego rdzenia. Wkrótce zesztywnieje i umocni się. Będziemy je karmić, aż wokół szyi ustuzou uformuje się metalowa obręcz; tak mocna, że nie da jej się złamać ani przeciąć.
— Wspaniale. Ale co zrobisz z drugim końcem?
Ciało Zhekak zadrżało radośnie. Podeszła do przyglądających się fargi i skinęła na jedną z nich. Była wyższa i grubsza od pozostałych; gdy szła, silne mięśnie napinały jej skórę. Zhekak ścisnęła kciukami umięśnione ramię, lecz nie zdołała zrobić wgłębienia.
— Ta fargi służy mi od wielu lat i nie spotkałam nigdy silniejszej. Prawie nie mówi, lecz wykonuje w laboratorium wszystkie ciężkie prace. Jest teraz do twojej dyspozycji, Eistao. — Małe oczka Zhekak, niema] ginące w fałdach ciała, spoglądały chytrze na milczące otoczenie.
— Oto, do czego będzie służyła. Również wokół jej szyi utworzymy żywy kołnierz i wciśniemy weń koniec smyczy ustuzou. Zostaną połączeni na całe życie.
— Żaden umysł nie może równać się z twoim — powiedziała Vaintè, a wszystkie pomocnice i przyboczne jej przyklasnęły. — Połączeni razem, na zawsze nierozłączni. Mówiono mi, że nasze ustuzou bardzo szybko biega. Powiedz mi, ustuzou, ile przebiegniesz ciągnąc za sobą tę wielką fargi?
Kerrick zachował milczenie, podczas gdy całe otoczenie było wyraźnie rozbawione. Przyglądał się głupawym rysom stworzenia na drugim końcu smyczy i czuł wyłącznie palącą nienawiść. Zauważył, że Vaintè bacznie na niego spogląda. Milczał zrezygnowany.
— Ta fargi otrzyma nowe imię — oznajmiła Vaintè. — Od tej chwili będzie się nazywać Inlènu*, bo dzięki jej mocarnemu ciału cały świat stanie się dla ustuzou więzieniem. Czy znasz swe imię, silna?
— Inlènu* — powiedziała zadowolona, dumna, że dostała imię od eistai i że będzie teraz jej służyła.
Uległość Kerricka była w takim stopniu fałszywa, co zadowolenie pozostałych w komorze. Wyciągnął powoli stopę i dotknął nią smyczy, która leżała na podłodze, zastanawiał się, jak może ją rozerwać.
Es mo tarril drepastar, er em so man drija.
Gdy zostanie ranny mój brat, wówczas przeleję krew.
Ponad czarnymi sylwetkami drzew niebo płonęło ognistą czerwienią, a nad oceanem pojawiały się już pierwsze, najjaśniejsze gwiazdy, tharmy najsilniejszych wojowników. Czwórka mężczyzn na plaży odwrócona była plecami do gwiazd, wpatrując się w mroczną dżunglę. Bali się ukrytych w niej niewidocznych zwierząt. Siedzieli oparci plecami o drewnianą burtę łodzi, myśląc o jej solidności. Przywiozła ich tutaj i gorąco wierzyli, że zabierze z powrotem z tego pełnego niebezpieczeństw miejsca.
Ortnar nie był w stanie dłużej milczeć i powiedział to, o czym myśleli pozostali:
— Mogą tam być murgu, może przyglądają się nam teraz, gotowe do napaści. Nie powinniśmy tu przyjeżdżać. — Przygryzał niespokojnie wargę, widząc w wyobraźni niewidzialne zagrożenia. Był szczupłym, nerwowym mężczyzną, bardzo lubiącym się martwić.
— Herilak kazał nam tu czekać — powiedział Tellges i to, jego zdaniem, przesądzało sprawę. Nie bał się tego, czego nie widział; wolał otrzymywać rozkazy, niż je wydawać. Będzie czekał cierpliwie na powrót sammadara.
— Ale przecież przepadł na cały dzień. Może zginął, pożarty przez murgu. — Ortnara opanował jak zwykle lęk. — Nie powinniśmy byli płynąć tak daleko na południe. Mijaliśmy stada saren, mogliśmy polować.
— Zapolujemy w drodze powrotnej — powiedział Serriak niespokojnie, podobnie jak Ortnar. — Teraz się zamknij!
— Dlaczego? Czy dlatego, że mówię prawdę? Wszyscy zginiemy, bo Herilak szuka zemsty. Nie powinniśmy byli płynąć…
— Milcz! — rzucił Henver. — Coś się porusza na plaży. Nastawili włócznie, które opuścili z ulgą, gdy na tle nieba zarysowała się wyraźnie sylwetka Herilaka pokonującego wydmę.
— Nie było cię cały dzień — powiedział z wyrzutem Ortnar. Herilak udał, że tego nie słyszy, i stanął przed nimi, opierając się ciężko na włóczni.
— Dajcie mi wody — rozkazał — i posłuchajcie, co mam wam do powiedzenia.
Pił chciwie, potem rzucił tykwę na piasek i usiadł przy niej. Najpierw cicho i beznamiętnie mówił o rzeczach im znanych.
— Nie ma już sammadu Amahasta. Wszyscy zostali zabici, widzieliście ich szczątki na brzegu. Patrzcie, mam teraz na szyi nóż Amahasta z gwiezdnego metalu, wiecie, że podniosłem go spośród jego kości. To, co znalazłem na plaży pomiędzy tymi szkieletami, upewniło mnie, że śmierć musiała nadejść z południa. Wybrałem was, byście poszli ze mną na poszukiwanie tej śmierci. Wybrałem was, bo jesteście tęgimi wojownikami. Wiele dni płynęliśmy na południe, zatrzymując się tylko po to, by polować na zwierzęta, które napełniały nam brzuchy. Dotarliśmy na południe, do krainy murgu i wiele ich spotkaliśmy. Wczoraj jednak znaleźliśmy coś odmiennego. Natrafiliśmy na ślady, które nie są tropami zwierząt. Poszedłem tymi śladami. Powiem wam teraz, dokąd mnie doprowadziły.
Coś w głosie Herilaka zmusiło ich do milczenia. Uspokoił się nawet Ortnar. Ostatnie blaski zachodzącego słońca pokrywały twarz Herilaka krwistą czerwienią, krwistą maską, podkreślając jeszcze wyraźniej gniew, który kurczył mu wargi, odsłaniając zęby. Zaciskał tak mocno szczęki, że słowa ulegały zniekształceniu.
— Znalazłem zabójców. Tamte ścieżki zrobiły murgu z gatunku, którego nigdy dotąd nie widziałem. Mają tam swe gniazdo, w którym roją się jak mrówki w mrowisku. Nie są to jednak mrówki ani Tanu, choć chodzą wyprostowane jak Tanu. Nie należą do żadnych znanych nam zwierząt, ale są nowym rodzajem murgu. Pływają po wodzie na grzbietach zwierząt jak na łodziach, a ich gniazdo chronione jest ścianą cierni. I wszystkie mają broń.
— Co też mówisz? — w głosie Ortnara brzmiało przerażenie, bo Herilak ożywił jego koszmary. — Że są murgu chodzące jak Tanu? Mające włócznie, łuki i zabijające jak Tanu? Musimy odpłynąć zaraz, szybko, nim nas znajdą.
— Cicho! — nakazał ponuro Herilak. — Jesteś łowcą, a nie babą. Jeśli okażesz strach zwierzętom, na które polujesz, to dowiedzą się o tym, będą się z ciebie wyśmiewały i żadna twoja strzała w nie nie trafi.
Nawet Ortnar wiedział, że to prawda, i zagryzł mocno usta, by nic się z nich nie wymknęło. Jeśli rozmawia się o sarnach, choćby będących bardzo daleko, to usłyszą i uciekną. Jeszcze gorzej, gdy łowca się boi. Dowiedzą się o tym wszystkie zwierzęta i jego kamienne groty nigdy nie uderzą celnie. Ortnar poczuł, że pozostali odsuwają się od niego. Wiedział, że odezwał się tchórzliwie, bez namysłu. Schronił się w milczenie.
— Te murgu przypominają Tanu, lecz nimi nie są. Obserwowałem je z ukrycia przez cały dzień i widziałem, jak robiły wiele rzeczy, których celu nie rozumiem. Dostrzegłem jednak jakąś broń, choć nie jest to ani włócznia, ani łuk. Wygląda jak kij. Marag podniósł go, rozległ się huk i sarna padła trupem. — Mówił to jakby czekał na zaproszenie, lecz nikt się nie odezwał. — Oto co widziałem, choć nie umiem tego wyjaśnić. Ten kij nie kij jest bronią i jest tam wiele murgu, wiele kijów. To one wybiły sammad Amahasta.
Tellges przerwał długotrwałe milczenie. Wierzył słowom Herilaka, ale też nie wszystko rozumiał.
— Te murgu zabijają głośnymi kijami. Skąd możesz mieć pewność, że to one wymordowały sammad?
— Jestem pewien — głos Herilaka znowu sposępniał. — Mogę mieć pewność, bo znają Tanu. Mogę mieć pewność, bo widziałem, jak złapały chłopca Tanu. Wiedzą o nas. Ale teraz i my wiemy o nich.
— Co zrobimy, Herilaku? — spytał Serdak.
— Wrócimy do sammadu, bo jest nas tylko pięciu przeciwko tylu murgu, że nie można ich policzyć. Nie wrócimy jednak z pustymi rękoma. Musimy ostrzec Tanu przed tym niebezpieczeństwem, pokazać im je.
— A jak tego dokonamy? — spytał Ortnar głosem ciągle drżącym ze strachu.
— Zastanowię się przed zaśnięciem i powiem wam rano. Teraz śpijmy wszyscy, bo jutro czeka nas wiele trudu.
Herilak nie powiedział całej prawdy. Już postanowił, co trzeba zrobić, chciał jednak, by spali spokojnie, nie martwiąc się przedwcześnie. Zwłaszcza Ortnar. Należał do najlepszych łowców, lecz zbyt często myślami wybiegał naprzód. Czasem lepiej nie myśleć, lecz po prostu działać.
Obudzili się o świcie i Herilak kazał im zapakować wszystko do łodzi, by była gotowa do odpłynięcia.
— Gdy wrócimy — powiedział — będziemy musieli natychmiast wyruszyć. Może będziemy ścigani. — Uśmiechnął się na widok nagłego lęku na ich twarzach. — Ale może do tego nie dojdzie, jeśli zachowamy się jak łowcy. Oto co trzeba zrobić. Musimy odnaleźć małą grupkę murgu oddaloną od innych. Wczoraj widziałem takie stadko. Coś tam robiły. Znajdziemy je, a potem, niewidoczni, upolujemy. Wszystkie bezszelestnie. Gdy zostanie ranny mój brat, wówczas przeleję krew. Gdy mój brat zostanie zabity, odpłacę śmiercią. Teraz ruszamy.
Herilak przyglądał się posępnym, milczącym twarzom, widział, jak ważą jego słowa. Proponował im coś nowego i niebezpiecznego. Upolują i zabiją murgu, które napadły i wymordowały cały sammad Amahasta. Wyrżnęły kobiety i dzieci, mastodonty, wszystko. Gdy o tym myśleli, rósł w nich gniew. Byli gotowi. Herilak kiwnął głową, wziął broń, podobnie jak pozostali, i ruszyli do dżungli.
Panował tam mrok, bo gęste liście zasłaniały słońce, ścieżka była jednak dobrze wydeptana i łatwa do odszukania. Szli w milczeniu, słychać było tylko nawołujące się nad nimi, w sklepieniu dżungli, jaskrawe ptaki. Kilka razy przystawali z wyciągniętymi włóczniami, gdy coś ciężkiego i niewidocznego tratowało w pobliżu poszycie.
Ścieżka wiła się między piaszczystymi pagórkami, porośniętymi ogromnymi sosnami. Poranna bryza przynosiła świeży zapach. Herilak nagle podniósł rękę, zastygli w milczeniu. Sammadar podniósł głowę, wąchając powietrze, potem nasłuchiwał, kręcąc głową. Wszystkich doszedł już odgłos potrzaskiwania jakby palących się gałązek lub uderzających o kamienisty brzeg fal. Przekradali się ku niemu, aż do miejsca, gdzie drzewa rozstępowały się, otaczając porosłe trawą polany tętniące życiem.
W oddali widniało wielkie stado murgu. Czworonożne, krągłe, każde było dwa razy większe od człowieka. Tocząc małymi oczkami, skubały trawę i zjadały szyszki. Jeden stanął dęba, by dosięgnąć gałęzi pyskiem przypominającym dziób kaczki. Przednie łapy miał małe, z ostrymi pazurami, tylne nogi długie, o pazurach jeszcze ostrzejszych. Herilak nakazał gestem odwrót; będą musieli okrążyć stado. Nim ruszyli, w dżungli rozległ się ryk i spomiędzy drzew wynurzył się wielki marag. Rzucił się na jedną z pasących się bestii. Pokryty był kostnymi płytkami i łuskami, białe sztylety zębów ociekały mu teraz krwią. Jego przednie łapy były drobne i bezużyteczne, lecz pazurami ogromnych nóg tylnych pobawił swą ofiarę życia. Reszta stada uciekła skrzecząc; łowcy ruszyli ich śladem, nim marag w ogóle ich zauważył.
Ścieżka wiodła spod drzew na niski, porośnięty krzakami teren. Ziemia stała się rozmiękła, spod stóp tryskała im woda. Po wynurzeniu się spod osłony puszczy słońce paliło im plecy, wilgotny żar zatykał dech. Ociekali potem i dyszeli ciężko, gdy Herilak kazał im się zatrzymać.
— Widzicie tam, z przodu? — Mówił tak cicho, że ledwo rozumieli jego słowa. — Tę otwartą wodę? To tam je widziałem. Idziemy cicho, nie pokazujemy się.
Poruszali się jak cienie. Nie zachrzęściło ani jedno źdźbło trawy, nie poruszył się ani jeden liść. Po kolei docierali na skraj wody, tam zalegli obserwując, sami niewidoczni. Jeden z łowców cicho wciągnął powietrze. Herilak spojrzał na niego groźnie.
Sammadar uprzedził ich, co zobaczą. Czym innym było jednak bezpośrednie zetknięcie się z rzeczywistością. Patrzyli z przerażeniem, jak cicho płynęły ku nim dwie ciemne postaci. Pierwsza zbliżyła się i minęła ukrytych łowców.
Łódź nie łódź — bo poruszała się bez wioseł. Na przedzie ozdabiała ją wielka muszla. Nie, nie ozdabiała, muszla tam rosła, była częścią żywego stworzenia będącego łodzią. Na swym grzbiecie niosła murgu. Mogły to być tylko te, o których mówił Herilak. Ale rzeczywistość przerosła opowiadanie. Stały wyprostowane jak zniekształceni Tanu. Opierały się na grubych ogonach. Niektóre trzymały dziwne przedmioty, inne zaś długie, ciemne kije, musiała to być broń, o której mówił Herilak. Łowcy w milczeniu obserwowali przepływające stworzenia, odległe zaledwie o krótki lot strzały. Jedno z nich wydawało zgrzytliwe, warczące dźwięki. Wszystko w tej scenie było obce i odpychające.
Ciemne postacie minęły ich, zatrzymały się przy odległym brzegu i murgu wyszły na piasek.
— Widzieliście — powiedział Herilak. — Tak jak mówiłem. Tak samo było wczoraj, potem wróciły. Musicie teraz poruszać się niepostrzeżenie i znaleźć wzdłuż brzegu miejsca, gdzie będzie można swobodnie napiąć łuki. Połóżcie przed sobą strzały. Czekajcie cicho. Gdy będą wracały, każę się wam przygotować. Wybierzecie cele. Zaczekacie. Napniecie łuki, lecz nie wypuścicie strzał. Zaczekacie. Gdy dam rozkaz, zabijecie je wszystkie. Żadne nie może uciec, by ostrzec inne. Czy to jasne?
Patrzył na ich ponure, napięte twarze; każdy łowca przytaknął. W milczeniu zajęli pozycje, położyli się i znieruchomieli w oczekiwaniu. Słońce wzeszło wysoko, upał się nasilił, kąsały ich owady, a usta mieli suche z pragnienia. Żaden się jednak nie ruszył. Czekali.
Murgu wykonywały dziwne, niezrozumiałe czynności, wydając jednocześnie głośne, zwierzęce odgłosy. Tkwiły nieruchomo jak skały lub skręcały się w ohydnych ruchach. Ciągnęło się to nieznośnie długo.
Ale skończyło się to równie nagle, jak zaczęło. Murgu załadowały swe sprzęty na żywe łodzie i wsiadły na nie. Te, które niosły zabijające kije, na pewno strażniczki, ruszyły pierwsze. Odbiły.
Ptaki zamilkły z żaru, słychać było jedynie plusk wody rozcinanej muszlami zbliżających się stworzeń. Były coraz bliżej, aż ukazały się wyraźnie wstrętne, kolorowe wzory na ich łuskowatych skórach. Płynęły przy brzegu, zrównały się z niewidocznymi łowcami, mijały ich…
Teraz.
Brzęk cięciw, syk strzał. Marag krzyknął chrypliwie, jedyny, który wydał głos, zanim umilkł, gdy druga strzała trafiła go w gardło.
Strzały wbijały się też w ciemne boki żywych łodzi; te miotały się w wodzie, zrzucając z siebie ciała martwych murgu. Rozległ się głośny plusk, to Herilak rzucił się do wody i popłynął ku miejscu rzezi. Wrócił, ciągnąc za sobą jedno z ciał, inni pomogli mu wyjść z wody.
Przewrócili maraga na wznak, spojrzeli w jego niewidzące oczy, trącając go z niedowierzaniem łukami.
— Dobrze zrobione — pochwalił Herilak. — Wszystkie zabite. Wracamy, a to zabierzemy z sobą. — Pokazał jeden z zabijających kijów. — Weźmiemy też ciało.
Patrzyli w milczeniu, nic nie rozumiejąc. Herilak uśmiechał się do nich złym uśmiechem.
— Inni muszą zobaczyć to samo co my. Musimy ich ostrzec. Zabierzemy ciało do łodzi. Będziemy wiosłować cały dzień, a jak będzie trzeba, to i całą noc. Musimy oddalić się od tego miejsca i od murgu. Potem, nim marag zacznie za bardzo cuchnąć, obedrzemy go ze skóry.
— Dobrze — powiedział Tellges. — Zabierzemy też czaszkę. Wyprawimy skórę i pokażemy wszystkim.
— Masz rację — przyznał Herilak. — Wtedy nie będzie żadnych wątpliwości, nawet najmniejszych. Każdy Tanu, który zobaczy, co przywozimy ze sobą, uwierzy w to, co widzieliśmy.
Makieta miała cel praktyczny, była rzeczywiście potrzebna przy planowaniu i projektowaniu miasta. Można by zamiast niej zrobić mapę podobną do tych używanych podczas żeglugi na uruketo. Tam posługiwano się nimi jedynie ze względu na niedostatek miejsca. Ponieważ w mieście nie wchodziły w rachubę podobne ograniczenia, zbudowano pomniejszony model Alpèasaku, niezbędny dla planowania, a jednocześnie miły dla oka.
Vaintè okrążała go wolno, bardzo zadowolona. Został znacznie poprawiony, odkąd z Inegban* przybyła Sòkain ze swymi wyszkolonymi asystentkami. Uzupełniały szczegóły wskazywane im przez badaczki polowe. Teraz drobne drzewa, których rozwój zahamowano, tworzyły centrum miasta, otaczając małą polankę ambesed Nachyliwszy się, Vaintè dostrzegła złote stoki plaż narodzin, uzupełnione już ścianą cierni.
Tuż za nią stała Alakensi, jakby dla przypomnienia, iż Malsas‹ przyjmuje szczegółowe sprawozdania z każdego ruchu i postanowienia eistai. Jej dokuczliwa obecność przyćmiewała zadowolenie z osiągnięć. W pobliżu był też Kerrick, który teraz wciąż jej towarzyszył. Był jeszcze bardziej zaciekawiony niż Vaintè, choć pilnował się, by tego nie okazywać. Po raz pierwszy zobaczył model; do tej pory nie wiedział nawet o jego istnieniu. Musi go poznać i zapamiętać w całości. Chcąc uciec z miasta, musi wiedzieć, jaka droga będzie najbezpieczniejsza. Gdy się poruszał, to samo robiła Inlènu*, pozostająca kilka kroków z tyłu i trzymająca pętlę łączącej ich smyczy. Kerrick tak już przywykł do jej obecności, że zwykle o niej zapominał. Była po prostu cząstką życia — jak metalowy kołnierz otaczający jego szyję. Gdy stawał, stawała i ona, odwrócona plecami, nie słysząc nic z tego, co mówiono, zatopiona we własnych, pogodnych myślach, dopóki szarpnięcie smyczy ponownie nie przywróciło jej do życia.
Wokół modelu było jedynie wąskie przejście, tak że fargi musiały pozostawać z tyłu. Wyciągając szyje zaglądały przez drzwi, wymieniały uwagi, podziwiały przezroczystość powały zmieniającej słoneczne światło w złoty blask.
Vaintè doszła już do drugiego końca modelu, gdzie Sókain pracowała ze swymi pomocnicami. Stanęła za nimi, nim Sòkain uświadomiła sobie jej obecność.
— Witamy, Eistao, witamy — powiedziała, wstając pośpiesznie i otrzepując błoto z kolan. Trzymała w ręku cebulaste stworzenie pomarańczowej barwy.
— Nie przeszkadzaj sobie w pracy — powiedziała Vaintè.
— Już skończona. Dokonałyśmy przeniesienia wymiarów.
— I korzystasz z tego — Vaintè wskazała na pomarańczowe zwierzę. — Nigdy nie widziałam tego stworzenia.
Sòkain podsunęła Vaintè pod oczy chitynowy pancerzyk. Poza maleńkimi wargami i oczami, które przysłaniały łuski, jedynym widocznym szczegółem zwierzęcia była stercząca u góry rurka z licznymi nacięciami z boku.
— Wyjaśnij — rozkazała Vaintè, bo jako eistaa musiała znać nawet najdrobniejszy fragment miasta. Sòkain wskazała na ziemię, gdzie powiększano model, i na drobne drewniane drzazgi, które w nią wtykano.
— Te kawałki drewna odpowiadają tyczkom używanym przy pomiarach. Gdy jesteśmy na polu, umieszczam to stworzenie w jakimś miejscu na ziemi i patrzę przez tę rurkę na oddaloną tyczkę. Potem przyciskam nacięcia, by nakazać instrumentowi zapamiętanie kąta i odległości. Zwracam rurkę ku innej tyczce i robię to samo. Powtarzam to wiele razy. Po powrocie do modelu stworzenie-instrument informuje nas o pomniejszonych odpowiednio odległościach między tyczkami, jak również o kątach między nimi. W ten sposób buduję ten model.
— Cudownie. Co to za kręte paski, które wyrysowałaś na ziemi?
— Kanały, Eistao. Po tej stronie miasta natrafiłyśmy na wielkie mokradła. Teraz odwzorujemy ich zasięg. Vaintè okazała zainteresowanie.
— Potrzeba nam wielu nowych pól. Czy można odwodnić lub zasypać te mokradła?
— Nie sądzę. Ale Akasest, która poprawiła jakość paszy dla trzód, zbadała je i planujemy teraz ich podział na zamknięte obszary. Jest wiele gatunków ziemnowodnych, takich jak uruktuby, które dobrze rozwijają się w takim środowisku.
— To dobre wykorzystanie środowiska. Obie zasługujecie na pochwałę.
— Naszą radością jest służba dla Alpèasaku — powiedziała oficjalnie Sòkain, choć nie ukrywała swego zadowolenia.
Vaintè przypomniała sobie tę rozmowę po dłuższym czasie.
Ten dzień, podobnie jak wszystkie, był cały wypełniony. Wraz z rozwojem miasta przybywało i pracy. Vaintè musiała podejmować coraz więcej decyzji. Gdy jednak cienie zaczęły się wydłużać, poczuła znużenie i odesłała otaczające ją fargi. Zażądała od Kerricka soczystego owocu. W pobliżu znalazł się jeden, który rósł na drzewie. Chłopiec musiał uderzyć w zieloną bulwę, aż puściły ssawki. Przyniósł ją Vaintè, która otworzyła przykrywkę i wypiła zimną, słodką wodę. Zobaczyła idącą spiesznie przez ambesed Stallan, roztrącającą w pośpiechu fargi. Vaintè wiedziała, że oznacza to kłopoty. Było to tak oczywiste jakby łowczyni mówiła na głos.
— Mów — rozkazała Vaintè, gdy Stallan podeszła.
— Zespół mierniczy, Sòkain i jej pomocnice, nie wrócił jeszcze, a już prawie zmierzch.
— Czy kiedyś już się tak spóźniły?
— Nie. Wydałam dokładne rozkazy. Jest z nimi oddział uzbrojonych strażniczek, które sprowadzały je codziennie o tej porze.
— Czyli po raz pierwszy nie wróciły o oznaczonej porze?
— Tak.
— Co można zrobić?
— Do rana nic.
Vaintè opanowało przeczucie nieszczęścia, które udzieliło się wszystkim obecnym.
— Chcę, by bardzo duży uzbrojony oddział był gotów do wyruszenia jutro o świcie. Poprowadzę go.
Obudziła się, gdy pierwsze światło dnia przebiło się przez drzewa. Posłała fargi, by wezwały Kerricka. Ziewnął, przeciągnął się i poszedł za eistaa, jeszcze nie do końca przebudzony. Vaintè nie wzywała Alakensi, ale ta i tak przyszła. Jak zawsze starała się gorliwie dojrzeć coś, o czym będzie mogła donieść Malsas‹. Gdy przybyły nad rzekę, Stallan i uzbrojone strażniczki już wsiadały na łodzie. Kerrick płynął kiedyś nimi, ale wciąż ciekawiły go te stworzenia. Jedno było właśnie karmione; z pyska zwisały mu jeszcze nogi i ogon małego aligatora. Ukryte pod muszlą drobne oczka łodzi wyszły lekko z orbit, wilgotna skóra z trudem się rozciągnęła i reszta aligatora zniknęła w paszczy. Chłopiec wsiadł wraz z innymi. Pilotka pochyliła się i krzyknęła komendę wprost do ucha łodzi. Tkwiące pod nimi ciało zaczęło rytmicznie pulsować i wyrzucać strugi wody. Mała flotylla ruszyła w górę rzeki pod krwistoczerwonym o świcie niebem.
Stallan płynęła w pierwszej łodzi, pokazując drogę. Po obu brzegach powoli przesuwały się pola, pasące się na nich zwierzęta uciekały lub przyglądały się tępo. Obok osuszonych pól znajdowały się starannie zachowane i ogrodzone kawałki moczarów. Wielkie drzewa, dobrze ukorzenione w błocie, pozostawiono na miejscu i włączono w żywopłot Rósł już wysoko, jego gałęzie były sprężyste i mocne. Musiały być takie, bo znajdujące się w zamkniętej przestrzeni uruktuby były największymi stworzeniami na ziemi. Gdy się poruszały, olbrzymie cielska powodowały fale zalewające płoty. Drobne głowy wydawały się groteskowo małe na końcach długich szyi. Skubały drzewa i brodziły głęboko w bagnie, szukając roślin podwodnych. Jedno z młodych, większe już od mastodonta, wrzasnęło ostro i wpadło z pluskiem do wody, gdy łodzie przepływały w pobliżu. Kerrick nie był nigdy w tej części miasta. Dokładnie zapamiętywał szlak, którym płynęli.
Gdy minęli ostatnie pole, zaczęły się nie oczyszczone mokradła. Stallan skierowała małą flotyllę w wąski kanał. Po obu jego stronach rosły wysokie drzewa, ich powietrzne korzenie sterczały wysoko ponad łodziami. Kwiaty rosły tu w wielkiej obfitości, z konarów zwisały białe naroślą. W powietrzu unosiły się też roje gryzących owadów. Kerrick zabił jednego, który na nim usiadł. Zaczął żałować, że wzięły go na tę wycieczkę. Nie miał jednak wyboru.
Płynęli teraz wolniej, pokonując coraz węższe kanały, aż w końcu Stallan dała znak zatrzymania się.
— To tu pracowały — zawołała.
Zapanowało milczenie. Słychać było tylko skrzekliwy głos ptaka, zataczającego koła nad ich głowami. Nie dostrzegły ani śladu pracujących. Strażniczki ściskały broń, rozglądając się na wszystkie strony. Nic. Wreszcie Vaintè przerwała martwą ciszę.
— Musimy je znaleźć. Rozproszcie się po tych kanałach. Uważajcie! Kerrick miał dobry wzrok i pierwszy zauważył jakiś ruch.
— Tam! — krzyknął. — W nurcie. Coś się tam rusza. Broń natychmiast została skierowana w tę stronę, aż Stallan krzyknęła:
— Zaczniecie strzelać i pozabijacie się nawzajem. Albo mnie. Płynę tam. Kierujcie hèsotsany w inną stronę!
Jej łódź wolno ruszyła do przodu. Stojąc jedną nogą na muszli zwierzęcia, Stallan wpatrywała się w mrok wodnego tunelu.
— W porządku — zawołała. — To jedna z naszych łodzi. — Potem, po długim milczeniu, dodała: — Jest pusta.
Odnaleziona łódź zadrżała, gdy uderzyła w nią łódź Stallan. Drgnęła mocnej, gdy łowczyni na nią wskoczyła. Musiała głośno krzyczeć komendy i mocno kopać, nim łódź oderwała się od brzegu. Zbliżając się do innych łodzi, Stallan milczała, lecz jej wskazujący palec był dostatecznie wymowny.
Coś tkwiło w grubej skórze łodzi. Stallan wychyliła się i wyciągnęła to, aż łódź zadrżała z bólu. Kerrick poczuł, jak głośno bije mu serce w piersi, gdy Stallan pokazała wyciągnięty przedmiot.
Strzała Tanu!
Stallan zanurzyła strzałę w rzece, by ją umyć, po czym wychyliła się i podała ją Vaintè. Ta obracała drzewce na wszystkie strony, jakby odczytując zatrważającą wiadomość. Jej grube ciało skręcało się w gniewie i odrazie. Gdy spojrzała na Kerricka, cofnął się jak uderzony.
— Poznajesz, prawda? Ja też wiem, co to jest Wyrób ustuzou z ostrym kamiennym czubkiem. A więc jest więcej tych wstrętnych ustuzou. Nie zabiłyśmy ich wszystkich. Ale zabijemy teraz. Zabijemy wszystkie, co do jednego. Znajdziemy je i wyrżniemy. Ląd Gendasi* jest wielki, ale za mały by ukryć ustuzou. Zostaną Yilanè lub ustuzou. — To Yilanè zwyciężą!
Wszystkie, które to słyszały, syczały potwierdzająco. Kerrick poczuł nagły lęk, że najpierw zabiją jego. Vaintè uniosła strzałę, by rzucić ją daleko, potem opuściła rękę i zamilkła. Spojrzała na Kerricka z nowym, nagłym zainteresowaniem.
Śmierć Sòkain i pozostałych zostanie wykorzystana — pomyślała. Siedziała w milczeniu i bezruchu dłuższy czas, nie widząc ani Alakensi, ani żadnej innej. Wpatrywała się w dal, w coś, co było tylko dla niej widoczne. Czekały cierpliwie, aż znów się poruszyła i odezwała.
— Stallan, będziesz szukać dalej, póki się nie upewnisz, że wszystkie pracujące tu zginęły. Wróć przed zmrokiem. Ja płynę do miasta. Tam mam obowiązki.
Nieruchomo i cicho siedziała przez całą drogę powrotną do Alpèasaku. Myślała. W myślach rozważała i dopełniała swój plan i gdyby odważyła się ruszyć, wszystkie by go dokładnie poznały. Przezwyciężyła bezruch dopiero, gdy znalazły się w basenie. Przesunęła oczyma po szerokich plecach Alakensi, zawahała się chwilę i ruszyła dalej.
Miała w głowie gotowy plan.
Nigdy nie odnaleziono nawet śladu po zespole mierniczym. Jedynym smutnym świadectwem ich losu była strzała. Vaintè zaniosła ją sama do komory, gdzie powiększyła zbiór zdobytych przedmiotów ustuzou, spoczywających w wystającej ze ścianie kasetce. Potem zasiadła na swym siedzisku mocy i posłała po Vanalpè i Stallan. Wraz z nimi przybyła zawsze kręcąca się w pobliżu Alakensi. Zajrzał także Kerrick, ale eistaa odesłała go gestem. Nie mogła teraz znieść obecności ustuzou. W trójkę długo omawiały sprawę bezpieczeństwa miasta. Będzie więcej pułapek, więcej straży, lecz na razie żadnych zespołów mierniczych. Potem Vaintè odesłała rozmówczynie i zawołała jedną z fargi, ostatnio awansowaną na jej pomocnicę, tę, która najlepiej mówiła.
— Wkrótce przybędzie uruketo. Gdy wyruszy, odpłyniesz na nim. Chcę, byś wróciła do Inegban* i odnalazła Malsas‹. Masz jej powiedzieć to, co teraz usłyszysz. Powtórzysz dokładnie moje słowa. Rozumiesz?
— Tak, Eistao. Zrobię, jak rozkażesz.
— Oto przesłanie: Pozdrowienia dla Malsas‹, przekazuję ci wiadomość od Vaintè z Alpèasaku. To ważna, pełna gniewu i smutku wiadomość. Mamy straty. Zginęła Sòkain. Ją i inne Yilanè zabiły ustuzou tego samego gatunku, który dokonał masakry na plaży narodzin. Nie widziałyśmy ich, ale wiemy to na pewno. Znalazłyśmy broń z drewna i kamienia, której użyły. Owe ustuzou muszą zostać odnalezione i zabite. Czają się skrycie w dżunglach wokół Alpèasaku. Muszą zostać odnalezione, muszą zostać wybite. Do nogi. Gdy popłynie uruketo do Alpèasaku, proszę cię, byś wysłała nim wiele fargi umiejących celnie strzelać, z hèsotsanami i zapasowymi strzałkami. Uważani to za konieczne. Los Alpèasaku wymaga śmierci ustuzou.
Vaintè zamilkła, przytłoczona powagą i zdecydowaniem swych słów. Fargi słaniała się przerażona, iż musi przekazać tak straszliwą wiadomość. Vaintè była jednak dość silna, by się opanować. Kazała fargi powtarzać wiadomość, aż ta zapamiętała ją dokładnie.
Następnego dnia po odpłynięciu uruketo Vaintè posłała po Kerricka. Od wielu dni nie spotykał się z nią i szedł z niepokojem. Niepotrzebnie. Vaintè miała teraz na głowie wiele ważnych spraw, co dostrzegł natychmiast Wyglądała na zadowoloną z jego przyjścia.
— Inlènu* — zawołała i wielka postać posłusznie się zbliżyła. — Staniesz przy wejściu, zasłonisz je ciałem i nikogo nie będziesz wpuszczać. Zrozumiałaś?
— Odejdą.
— Tak, ale mów to bardziej stanowczo: Odejdź, rozkaz Vaintè. Powtórz!
— Odejdź, rozkaz Vaintè.
— Teraz dobrze. Wykonaj!
Inlènu* była dobrą odźwierną; słychać było tupot zmykających przed jej złowieszczą postacią. Vaintè zwróciła się do Kerricka tonem wydającej rozkazy eistai.
— Powiesz mi teraz wszystko o ustuzou, twoim gatunku ustuzou. Mów.
— Nie pojmuję znaczenia słów, Eistao.
Vaintè dostrzegła jego strach i uświadomiła sobie, że zadała zbyt ogólne pytanie. Musi być bardziej konkretne.
— Jak się nazywa miasto ustuzou?
— Ustuzou nie mają miast. To jest pierwsze miasto, które zobaczyłem. Ustuzou mieszkają w… — Na próżno szukał w pamięci. Od dawna nie słyszał marbaku, ani nim nie mówił, więc teraz nie znajdował słów. Poprzestał na opisie miękkiej budowli wykonanej ze skór, zawieszonej na tyczkach. — Są one rozkładane, a tyczki ciągną… wielkie zwierzęta z włosami.
— Dlaczego są rozkładane? Dokąd ciągną?
Kerrick wzruszył ramionami, potem wiercąc się, z trudem składał szczątki wyblakłej pamięci.
— Tak po prostu się robi. Poluje się w jednym miejscu, ryby łowi w innym. Tak po prostu się robi.
Wciąż pytając, Vaintè uzyskała kilka dalszych odpowiedzi. Jak się okazało, ustuzou żyją w grupach podobnych do stada, które wymordowały, są też inne grupy, ale nie wiadomo ile. Zatarte przez czas wspomnienia chłopca były mgliste i niepewne. W końcu Vaintè miała dość wypytywania i przerwała je jednym gestem. Pora na ważniejszą sprawę. Wykorzystując strach i stosując nagrody, wytrenuje to ustuzou, by zrobiło co trzeba. Zmieniła swe zachowanie i zaczęła przemawiać jak eistaa, kierująca życiem miasta i jego mieszkanek.
— Mogę cię w każdej chwili zabić lub kazać zabić — wiesz o tym.
— Wiem — drżał, zaskoczony nagłą zmianą tonu.
— Mogę też cię nagrodzić i sprawić, by cię szanowano, a nie uważano za ustuzou, najniższego z niskich. Chciałbyś tego, prawda? Siedzieć przy mnie, kazać innym pracować dla siebie. Mogę to zrobić, ale ty z kolei musisz coś zrobić dla mnie. Coś, co tylko ty możesz zrobić. Musisz zrobić dla mnie coś, co tylko ty możesz uczynić.
— Zrobię, o co poprosisz, Eistao, ale nie zrozumiałem, co powiedziałaś. Nie wiem, o czym mówisz.
— O tym, co robisz, gdy mówisz jedno, a myślisz drugie. O tym co zrobiłeś Stallan. Powiedziałeś jej, że się dusisz, a się nie dusiłeś.
— Nie wiem, o co ci chodzi — powiedział Kerrick, udając niewinność, głupotę i niewiedzę.
Vaintè poruszyła się radośnie.
— Wspaniale! Właśnie teraz to robisz. Mówisz co innego i myślisz co innego. Przyznaj się albo zabiję cię na miejscu.
Kerrick zląkł się nagłej zmiany nastroju Vaintè, groźnych ruchów jej otwartego pyska. Przybliżyła się do niego, odsłaniając tuż przed nim straszliwe kły.
— Zrobiłem to, tale, przyznaję. Zrobiłem to, by uciec.
— No widzisz. — Cofnęła się i niebezpieczeństwo minęło. — To, co zrobiłeś, to to czego nie potrafi żadna Yilanè, niech się nazywa kłamstwem. Wiem, że skłamałeś, wiem też, że niewątpliwie będziesz mnie okłamywał w przyszłości. Nie mogę temu zapobiec, ale choćbyś skłamał Inlènu*, nie pomoże ci to w ucieczce. Teraz, gdy wiemy, że kłamiesz, wykorzystamy to dobrze. Skłamiesz dla mnie. Zrobisz to dla mnie.
— Zrobię, co rozkaże Eistaa — powiedział Kerrick, choć niewiele z tego rozumiał.
— Słusznie. Zrobisz, co każę. Nigdy nikomu nie powiesz o tym rozkazie, bo wtedy zginiesz. Oto kłamstwo, które wypowiesz, a musisz je wypowiedzieć z wielkim przejęciem. Musisz powiedzieć: „Tam, wśród drzew, jest ustuzou, widziałem je!” Oto te słowa. Teraz je powtórz.
— Tam, w drzewach widziałem ustuzou.
— Nieźle. Nie zapomnij! A powiesz to dopiero wtedy, gdy ci rozkażę. Uczynię wtedy taki gest.
Kerrick zgodził się chętnie. Było to łatwe, choć nie widział w tym sensu. Groźby były dlań dostatecznie jasne, by nie zapomnieć słów ani znaku. Wędrując przez miasto, mruczał je pod nosem.
Minęło wiele dni, odkąd Kerrick widział Enge po raz ostatni. Rzadko teraz myślał o niej, bo każdą chwilę wypełniało mu używanie dopiero co odzyskanej wolności. Początkowo niechętnie wędrował sam, lecz obecność tępej Inlènu* dodawała mu trochę otuchy, jako pewien środek bezpieczeństwa. Po opuszczeniu swego pokoju odkrył szybko, jak naprawdę przebiegają podziały w społeczności Yilanè. Prędko zrozumiał, że znajdował się w pobliżu wierzchołka, bo często go widywano w towarzystwie eistai, siedzącego u jej boku. Dla bezimiennych fargi był to dowód na to, jak wysoko stał nad nimi. Niezdarnie okazywały mu szacunek.
Chodząc zielonymi korytarzami, widział, jak fargi, które potrafiły opanować język, szybko włączały się w życie miasta. Zostawały strażniczkami, przygotowującymi jedzenie, rzeźniczkami, nadzorczyniami grup robotnic, rolniczkami, zajmowały się rozlicznymi sprawami, o których niewiele wiedział. Z tymi Yilanè rozmawiał jak z równymi sobie lub stojącymi odrobinę wyżej i było to chętnie akceptowane.
Szacunek w sposobie zwracania się rezerwował dla przywódczyń. Ich pozycja była oczywista, choć nie zawsze pojmował, co robiły. Otaczał je tłum pomocnic i asystentek, a te z kolei, gotowe na każde wezwanie, starały się zdobyć ustaloną pozycję w strukturze miasta.
Kerrickowi, który to wszystko obserwował, niewiele pozostawało czasu na tęsknotę za codziennymi odwiedzinami Enge. Miasto było mrowiskiem, w którym aż roiło się od różnorakich działań. Brakowało mu kogoś, kto wyjaśniłby jakąś niezrozumiałą stronę życia w Alpèasaku. Kilka razy pytał o swą nauczycielkę, lecz z szorstkich odpowiedzi wnioskował, że nie należy poruszać tego tematu. Zaciekawiło go to jednak. Enge i Vaintè rozmawiały, jakby były równe sobie. Skąd więc ta niechęć nawet do imienia Enge? Odrzucił jednak myśl, by zapytać Vaintè, gdzie może znaleźć Enge. Eistaa dała mu jasno do zrozumienia, że to ona zaczyna i kończy rozmowę.
Enge spotkał przez czysty przypadek. Vaintè pozwoliła mu odejść w pobliżu ambesed. Zauważył poruszenie wśród fargi. Pytały się nawzajem o coś i wszystkie spieszyły w jednym kierunku. Zaciekawiony, poszedł za nimi i zdążył akurat zobaczyć, jak cztery Yilanè niosą piątą. Nie mógł w ścisku podejść bliżej, a postanowił nie zwracać na siebie uwagi i nie kazał im się rozstąpić. Już miał odejść, gdy te same cztery Yilanè powróciły. Szły teraz wolno z rozdziawionymi gębami. Skóry miały ubrudzone, nogi oblepione czerwonym mułem. Kerrick poznał, że jedną nich jest Enge. Zawołał ją, spojrzała na niego. Słuchała, ale się nie odzywała.
— Gdzie byłaś? — spytał. — Nie widywałem cię.
— Moje umiejętności językowe nie są już potrzebne, ustały więc nasze spotkania. Pracuję teraz na nowych polach.
— Ty? — W pytaniu było zdumienie, zaskoczenie.
— Ja. — Trzy towarzyszki stanęły wraz z nią. Skinęła im, by poszły dalej, prosząc Kerricka o to samo.- Muszę wracać do pracy.
Szedł szybko obok niej. Była w tym tajemnica, którą chętnie by poznał. Nie wiedział jednak, od czego zacząć.
— Ta, którą tu przyniosłyście. Co się z nią stało?
— Ukąszenie węża. Tam, gdzie pracujemy, jest ich wiele.
— Dlaczego ty? — Gdy rozmawiali idąc, nikt ich nie słyszał. Człapiąca ciężko Inlènu* nie liczyła się. — Rozmawiasz z eistaą jak równa z równą, a mimo to wykonujesz teraz pracę gorszą niż najniższa fargi. Dlaczego?
— Niełatwo podać przyczynę. Ponadto eistaa zakazała mi mówić o tym wszystkim z Yilanè.
Enge dostrzegła kryjącą się w tych słowach dwuznaczność. Kerrick nie był Yilanè. Wskazała Inlènu*.
— Każ jej iść przed nami, tuż za tymi trzema. Gdy tylko zostali sami, Enge odezwała się z napięciem, jakiego nigdy przedtem nie zauważył.
— Robię to, co i tamte, bo mamy własne niezachwiane przekonania, z którymi nie zgadzają się rządzące. Kazano nam je porzucić, ale nie mogłyśmy. Bo gdy raz odkryje się prawdę, nie można się od niej odwrócić.
— O jakiej prawdzie mówisz? — spytał zdumiony Kerrick.
— O niepokojącej prawdzie, że świat i to, co wokół się dzieje, wygląda inaczej, niż można w pierwszej chwili dojrzeć. Czy myślałeś o tym kiedyś?
— Nie — zapewnił szczerze.
— Powinieneś. Choć jesteś młody i nie należysz do Yilanè. Zastanawiałam się nad tobą, odkąd zacząłeś mówić; twoje istnienie jest ciągle dla mnie zagadką. Nie jesteś Yilanè, ale też nie potwornym ustuzou, bo nauczyłeś się mówić. Nie wiem, czym jesteś, ani jakie miejsce zajmujesz w układzie rzeczy wyższych.
Kerrick zaczął żałować, że spotkał Enge. Nie mógł zrozumieć sensu jej słów. Mówiła dalej bardziej do siebie niż do niego.
— Nasza wiara musi być prawdziwa, bo jest w niej siła przekraczająca zdolność pojmowania niewierzących. Ugunenapsa zrozumiała to jako pierwsza, całe życie spędziła na porządkowaniu myśli, zmuszaniu się do zrozumienia nowego. Na wprowadzaniu w życie pojęć, których przedtem nie było. Mówiła innym o swej wierze, a one śmiały się z niej. Wieści o tym doszły do eistai jej miasta. Ta kazała jej wszystko opowiedzieć. Posłuchała. Mówiła o tym, co jest w nas, czego nie można zobaczyć, co odróżnia nas od nierozumnych zwierząt Zwierzęta nie mówią. Mowa jest przeto głosem tej wewnętrznej rzeczy, jest ona życiem i wiedzą o śmierci. Zwierzęta nic nie wiedzą o życiu i śmierci. Są, potem ich nie ma. Ale Yilanè wiedzą — a teraz wiesz i ty. Muszę rozwiązać wielką zagadkę, którą muszę ogarnąć. Kim jesteś? Czym jesteś? Gdzie jest twe miejsce we wzorze?
Enge obróciła się do Kerricka, zajrzała mu w oczy, jakby mogła tam znaleźć odpowiedź na swe pytanie. Nie miał jej jednak nic do powiedzenia i zrozumiała to.
— Kiedyś może się dowiesz — powiedziała. — Jesteś jeszcze za młody. Wątpię mocno, czy zdołasz pojąć cud wizji, jakiej doznała Ugunenapsa, wizji prawdy, którą usiłowała wyjaśnić innym. A także udowodnić! Rozgniewała eistaę, która kazała jej porzucić te fałszywe przekonania i żyć jak wszystkie Yilanè od jaja czasu. Ugunenapsa odmówiła, przedkładając swe przekonania ponad miasto i rozkazy jego eistai. Eistaa spostrzegła nieposłuszeństwo, zdarła z niej imię, wygnała z miasta. Czy wiesz, co to znaczy? Nie, nie możesz wiedzieć. Yilanè nie może żyć poza miastem i bez swego imienia, odkąd je otrzyma. Wygnanie oznacza śmierć. Od jaja czasu odesłane z miasta Yilanè skazane były na śmierć. Odrzucenie jest tak silne, że Yilanè natychmiast pada, szybko traci przytomność i wkrótce umiera. Zawsze tak było.
Enge wpadła teraz w dziwny nastrój, przypominało to uniesienie i zachwyt Stanęła, ujęła lekko Kerricka obiema rękoma i patrząc mu w oczy, próbowała przekazać to, w co wierzyła.
— Ale Ugunenapsa nie umarła. W świecie zaszło coś nowego, coś się zmieniło. Nowa prawda była ciągle potwierdzana. Zostałam wygnana z Inegban*, skazana na śmierć — a nie umarłam. Żadna z nas nie umarła, dlatego jesteśmy tu. Nazywają nas Córami Śmierci, bo według nich zawarłyśmy przymierze ze śmiercią. To nieprawda. Nazywamy siebie Córami Życia i tak jest naprawdę. Bo żyjemy tam, gdzie inne giną.
Kerrick uwolnił się z jej zimnych, łagodnych objęć, odwrócił i skłamał:
— Za daleko odszedłem. Nie wolno mi przebywać tu, na polach. — Szarpnął smyczą, unikając wzroku Enge. — Inlènu*, wracamy.
Enge patrzyła w milczeniu, jak odchodził, potem odwróciła się ku polom. Wtedy Kerrick obejrzał się i ujrzał, jak powoli człapie pylistą drogą. Pokręcił bezradnie głową, zastanawiając się nad tym, co mówiła. Zauważył rosnące w pobliżu pomarańcze i pociągnął ku nim Inlènu*. Wyschło mu w gardle, słońce mocno piekło, rozumiał tylko co dziesiąte słowo Enge. Nie mógł wiedzieć, że jej wiara stanowiła pierwsze pęknięcie w trwającej od milionów lat jednorodności Yilanè. Być Yilanè to żyć jak Yilanè. Nie można było sobie wyobrazić nic innego. Aż do tego czasu.
Spotkali tu uzbrojone straże, tak jak wokół całego miasta. Przyglądały mu się ciekawie, gdy zrywał z drzewa dojrzałe owoce. Strażniczki zapewniały bezpieczeństwo w dzień, natomiast potrzaski chroniły miasto w nocy. Ale w ostatnich dniach strażniczki niczego nie spostrzegły — w potrzaski wpadały tylko wielkie ilości różnych zwierząt Ustuzou-zabójcy nigdy nie powrócili.
Przez cały czas niezbędny dla pokonania oceanu przez uruketo w drodze do Inegban* i z powrotem nie było dalszych napaści na miasto. Gdy uruketo przybyło, Vaintè czekała ze swą świtą, aż wielka bestia zostanie przywiązana do nabrzeża. Erafnaiś, która jako pierwsza wyszła na ląd, stanęła przed Vaintè i oficjalnie oddała jej cześć.
— Eistao, przywożę wiadomość od Malsas‹, bardzo przejętej okrucieństwem ustuzou. Mam dla ciebie prywatne przesłanie, ale kazała mi też głośno wezwać was do czujności i umacniania się oraz do zniszczenia ustuzou. W tym celu przysłała swe najlepsze łowczynie z hèsotsanami i strzałkami. Pomogą ci całkowicie usunąć zagrożenie.
— Wszystkie myślimy tak samo — powiedziała Vaintè. — Pójdziemy razem, bo chcę usłyszeć co nowego w Inegban*.
Było wiele nowości i w odosobnieniu, mając za świadka jedynie Alakensi, Vaintè słuchała opowiadania Erafnaiś.
— Zima była łagodna. Straciłyśmy część zwierząt, ale pogoda była lepsza niż w poprzednich latach. Tyle zdarzyło się dobrego.Teraz o złych wydarzeniach. Nieszczęście dotknęło uruketo. Padła ich ponad połowa. Rosły zbyt szybko i osłabły. Tuczone są inne uruketo, lecz mieszkańcy Inegban* nie przybędą tego lata do Alpèasaku ani następnego i następnego.
— Przywiozłaś smutne słowa — powiedziała Vaintè. Także Alakensi wyraziła swój smutek. — Tym pilniejsze jest wyniszczenie ustuzou. Musisz powrócić z wieściami o naszym rozkwicie, by zatrzeć wrażenie nieszczęść, które się zdarzyły. Musisz zobaczyć makietę naszego miasta. Alakensi, wyślij fargi, by natychmiast przyprowadziła do nas Stallan.
Alakensi nie spodobało się, że została posłana z poleceniem jak byle fargi, ukryła jednak niezadowolenie i odwróciła się, by przekazać rozkaz. Gdy doszły do modelu, Stallan już tam była.
Alpèasak nie powiększył się od śmierci Sókain, lecz wzmocniono jego obronę. Stallan wskazała na nowe cierniowe żywopłoty i posterunki, na których uzbrojone Yilanè czuwały teraz dzień i noc.
— Jaki może być pożytek z warty w nocy? — podchwytliwie spytała Alakensi. Odpowiedź Stallan była zdecydowana.
— Bardzo mały. Strażniczki są jednak chronione, mają grzejniki i płaszcze, tak iż nie cierpią chłodu. Nie muszą też codziennie wędrować z miasta i do miasta. Czuwają od świtu od zachodu.
— Uważam, że należy mądrzej wykorzystywać siły — Alakensi nie była przekonana. Vaintè załagodziła spór, co było niezwykłe, bo zazwyczaj ignorowała słowa Alakensi.
— Może Alakensi ma rację. Musimy się upewnić. Sprawdzimy to same razem z tobą, Erafnaiś, abyś mogła po powrocie opowiedzić Malsas‹ o naszej obronie.
Przemierzały miasto całą grupą; na czele Stallan i Vaintè, a pozostałe w tyle, zgodnie ze swymi pozycjami. Kerrick — a z nim zawsze obecna Inlènu* — szedł tuż za dowódczynią uruketo. Z tyłu ciągnęły pomocnice i fargi. Z powodu deszczu Vaintè, podobnie jak inne, opatulona była płaszczem. Deszcz był jednak tak ciepły, że Kerrick nie włożył płaszcza, chciał czuć na skórze jego krople.
Uważnie przyglądał się drodze, którą szli, mijając pola i żywe wrota. Któregoś dnia pokona tę drogę samotnie. Nie wiedział, jak tego dokona, ale był pewien, że tak się stanie.
W pobliżu puszczy, na skraju ostatniego pola, rosła kępa drzew. Gdy zbliżyli się do niej, dostrzegli pnącza i cierniste krzewy, które pozostawiały tylko jedno wejście do warowni. Stallan wskazała Yilanè z hèsotsanem stojącą na platformie u góry.
— Gdy czuwają, nikt nie przejdzie — powiedziała.
— Wydaje się to wystarczające — potwierdziła Vaintè, zwracając się do Alakensi, jakby czekając na akceptację. Potem ruszyła za lasek. Stallan poprosiła ją, by się zatrzymała.
— Są tam różnego rodzaju zwierzęta. Przed tobą muszą iść strażniczki.
— Zgoda. Jestem jednak eistaą i w Alpèasaku chodzę, gdzie chcę. Z moimi doradczyniami. Możesz zatrzymać tu resztę grupy.
Ale gdy ruszyły, poprzedzał je szereg czujnych strażniczek z przygotowaną bronią. Stallan wskazała potrzaski i inne środki obrony po drugiej stronie lasku.
— Dobrze zrobione — powiedziała Vaintè. Alakensi zaczęła protestować, lecz eistaą nie zwróciła na to uwagi, zwracając się do Erafnaiś.
— Po powrocie powiadom o tyra wszystkim Malsas‹. Alpèasak jest strzeżony i nic mu nie grozi. Obróciła się, dając jednocześnie Kerrickowi umówiony znak. Powtórzyła go, gdy się zagapił. Wtedy zrozumiał.
— Tam! — krzyknął głośno. — Tam, wśród drzew. Widziałem ustuzou.
Wrzeszczał tak przerażająco, że wszystkie odwróciły się i rozejrzały. W chwili, gdy uwaga wszystkich zwrócona była na drzewa, Vaintè opuściła na ziemię swój płaszcz. Pod nim miała drewnianą strzałę o kamiennym grocie.
Trzymając ją oburącz, odwróciła się cicho i zatopiła grot w piersi Alakensi.
Widział to tylko Kerrick, który jako jedyny nie wpatrywał się w drzewa. Alakensi chwyciła kciukami za drzewce, rozwarła szeroko przerażone oczy, otworzyła usta do krzyku, a potem zachwiała się i upadła.
Kerrick zrozumiał, do czego potrzebne było jego kłamstwo. I natychmiast brnął dalej:
— Strzała ustuzou wyleciała z drzew. Trafiła Alakensi! Vaintè odeszła na bok, a wokół niej trwał gorączkowy ruch.
— Strzała z drzew — zawołała Inlènu*; zwykle powtarzała to, co usłyszała. Inne robiły to samo i fakt został uznany. Słowo jest czynem, czyn jest słowem. Odciągnięto ciało Alakensi, Stallan i Erafnaiś podskoczyły, by osłonić Vaintè.
Kerrick szedł na końcu. Zerknął jeszcze raz na ścianę dżungli, tak bliską, lecz nieskończenie odległą, potem szarpnął za smycz łączącą obręcze na szyi i Inlènu* posłusznie ruszyła za nim.
Vaintè przebywała samotnie w swojej komorze, by unaocznić rozpacz po śmierci lojalnej Alakensi. Kerrick powiedział oczekującym Yilanè, gdy tylko wyszedł z pomieszczenia: — Nie chce nikogo widzieć.
Wszystkie odeszły ze smutkiem. Taki z niego wspaniały kłamca! Vaintè podziwiała jego talent, podglądając i podsłuchując przez małą szparkę w listowiu. Zawsze marzyła o takiej umiejętności. Schowała się teraz przed wzrokiem pozostałych, gdyż każdy jej ruch wyrażał zwycięstwo i radość. Nikt jednak tego nie widział, bo publicznie pojawiła się dopiero w kilka dni po odpłynięciu uruketo. Wtedy już nie musiała lamentować po śmierci Alakensi, nie było to w zwyczaju Yilanè. Bez względu na to, kim była Alakensi, opuściła grono żyjących. Po śmierci ciało nie należało już do niej, zajęły się nim najniższe fargi, na których spoczywał taki obowiązek. Vaintè wydawała rozkazy, wszystkie mieszkanki przychodziły po polecenia. Kerrick trzymał się z dala i tylko obserwował. Czuł, że w powietrzu wisi coś niezwykłego, widać to było po postawie ciała Vaintè. Każdą przybywającą witała po imieniu, czego nigdy przedtem nie czyniła.
— Vanalpè — ty, która wyhodowałaś to miasto od ziarna, jesteś tu. Stallan, strzegąca nas przed niebezpieczeństwami tego świata, jesteś tu. Zhekak, której wiedza służy nam wszystkim, Akasest, która dostarczasz nam pożywienia, jesteście tutaj.
Wymieniła je tak wszystkie, aż się zebrał mały, lecz ważny zespół przywódczyń Alpèasaku. Słuchały w skupionym milczeniu, co Vaintè ma im wszystkim do przekazania.
— Niektóre z was są tu od samego lądowania, od pierwszego dnia, nim jeszcze powstało miasto. Inne zaś przybyły później, tak jak ja. Ale teraz wszystkie pracujecie ciężko dla chwały i rozwoju Alpèasaku. Słyszałyście o hańbie, jaka spadła na nas w dniu mego przybycia do miasta, o morderstwie samców i młodych. Wymazałyśmy z pamięci tę zbrodnię, ustuzou, które jej dokonały, dawno nie żyją. Nigdy się ona nie powtórzy. Nasze plaże narodzin są bezpieczne — strzeżone, ciepłe, ale puste.
Słuchały tych słów z przejęciem; gdy skończyła, przeszedł je dreszcz, jakby powiało niewidzialnym wiatrem. Nieporuszenie stał tylko Kerrick, który słuchał równie pilnie jak wszystkie i czekał niecierpliwie na dalsze słowa Vaintè.
— Tak, macie rację. Nadeszła pora. Tłuste, nieruchawe samce muszą zapełnić złote piaski. Już czas. Zaczynamy.
Przez cały swój pobyt w Alpèasaku Kerrick nie widział takiego podniecenia. Yilanè poruszały się szybciej niż zwykle. Śmiały się i rozmawiały głośno. Bardzo zaciekawiony, szedł za nimi przez miasto aż do wejścia do hanalè, ogrodzonego terenu, na którym mieszkały samce. Strażniczka Ikemend odeszła na bok, wyraźnie zadowolona z ich przybycia. Kerrick ruszył za nimi, lecz zatrzymało go szarpnięcie żelaznej obręczy na szyi. Inlènu* stała milcząca i nieporuszona jak skała, gdy ciągnął za łączącą ich smycz. Rozległ się huk zamykanych drzwi.
— Co to znaczy, co się stało? Mów, rozkazuję ci — powiedział zdenerwowany. Inlènu* zwróciła na niego okrągłe, puste oczy.
— My nie — powiedziała, potem powtórzyła. — Nie my.
Nie zdołał jej zmusić, by powiedziała coś więcej. Jakiś czas jeszcze o tym myślał, ale potem zapomniał o wszystkim, jak o wielu innych niewytłumaczalnych zjawiskach, w tym pełnym tajemnic mieście.
Poznawał Alpèasak po kawałku, wszystko go ciekawiło. Yilanè wiedziały, że cały czas jest blisko eistai, przeto żadna nie stawała mu na drodze. Nie próbował opuścić miasta — strażniczki i Inlènu* zapobiegały temu — lecz wewnątrz chodził, gdzie chciał. Było to dla niego naturalne, gdyż dzieci sammadu postępowały tak samo. Ale coraz mniej pamiętał swoje wcześniejsze życie. Nic mu nie przypominało poprzednich przeżyć. Wkrótce przystosował się do zwolnionego tempa życia Yilanè.
Każdy dzień zaczynał się tak samo. Z pierwszym światłem miasto budziło się do życia. Kerrick jak inni mył się sam, lecz w przeciwieństwie do nich czuł rano pragnienie i głód. Yilanè jadły tylko raz dziennie, i to nie zawsze, jednocześnie pijąc. Z nim było inaczej. Codziennie rano pił do syta z wodo-owoców. Potem zjadał owoc odłożony poprzedniego wieczora. Jeśli miał jakieś ważne zajęcie, kazał fargi przygotować owoce, lecz przeważnie starał się to robić sam. Fargi, choćby tłumaczył im nie wiadomo jak długo, wracały zawsze z owocami uszkodzonymi i zgniłymi. Nie robiło im to różnicy. Przyzwyczajane do zwierzęcej karmy, zjadały to, co dostawały. Jeśli jadł w obecności fargi, zbierały się wokół i tępo gapiły w napięciu, usiłując zrozumieć, co robi. Co odważniejsze próbowały owoców, zaraz je wypluwając. Nieodmiennie bawiło to pozostałe. Początkowo Kerrick próbował odsyłać fargi, zdenerwowany ich stałą obecnością, lecz zawsze wracały. W końcu, jak inne Yilanè, przywykł do ich obecności, ledwo zwracając na nie uwagę. Odsyłał je tylko wtedy, gdy chciał mówić o czymś, co było ważne lub dotyczyło jego samego.
Powoli zaczynał dostrzegać w pozornym nieuporządkowaniu Alpèasaku rządzący i kierujący wszystkim naturalny ład. Gdyby miał analityczny umysł, porównałby może krzątaninę Yilanè do rozgardiaszu mrówek w ich podziemnych siedzibach. Na pozór bezsensowna bieganina kryła w istocie podział ról. Robotnice zbierały pożywienie, niańki pielęgnowały młode, opancerzone, uzbrojone w kleszcze wartowniczki broniły przed napaścią — a w samym sercu tego wszystkiego królowa podejmowała decyzje zapewniające istnienie mrowiska. Nie była to może bliska analogia, choć nieco do niej zbliżona. Nigdy mu jednak nie przyszła do głowy, był tylko chłopcem, przystosowującym się do niezwykłych okoliczności. Tak jak wszyscy tu nie dokonywał żadnych porównań, gdy bezmyślnie deptał nogami mrówki.
Często wybierał się rano z fargi wysłaną przez którąś z pasterek po owoce rosnące w gajach wokół miasta. Była to przyjemna wycieczka, dopóki nie nastało upalne południe. Jego rosnące wciąż ciało domagało się ćwiczeń. Chodził szybko, nawet biegał, słysząc z tyłu ciężki galop ciągnącej za nim Inlènu*. Często musiał przystawać, bo zbyt się rozgrzewała i nie mogła iść dalej. Choć ociekał potem, czuł wyraźnie swą wyższość, wiedząc, że może biec dalej, w przeciwieństwie do Yilanè, nawet tak silnej jak Inlènu*.
Sady owocowe i zielone pola wokół miasta tworzyły rozerzające się i ciągle zmieniające kręgi. Asystentki Vanalpè i ich pomocnice tworzyły nowe odmiany roślin. Niektóre z nowych owoców i warzyw były pyszne, inne brzydko pachniały lub miały gorszy smak. Próbował wszystkich, gdyż wiedział, że przed posadzeniem sprawdzano, czy nie są trujące.
Różnorodne rośliny przeznaczone były dla coraz liczniejszych rodzajów zwierząt Kerrick nie miał pojęcia o głęboko zakorzenionym konserwatyzmie Yilanè, o ich liczącej miliony lat kulturze, która ulegała zmianom jedynie w krótkich okresach, kiedy nie zagrażało to stałości i ciągłości ich życia. Przyszłość będzie taka jak przeszłość, niezmienna i stała. Ostrożnie manipulując genami, tworzono nowe gatunki; nigdy żadnego nie usuwano. Puszcze i dżungle Gendasi* zawierały ekscytująco nowe rośliny i zwierzęta, zadziwiające nawet Vanalpè i jej pomocnice. Kerrick znał większość z nich, dlatego go nie interesowały. Natomiast ciekawiły go ogromne, powolne zimnokrwiste zwierzęta, które kiedyś nazywał murgu. Zapomniał już tego określenia, podobnie jak i innych słów marbaku.
Tak jak Alpèasak wyrósł z Inegban*, tak życie starego świata kwitło w nowym. Kerrick potrafił spędzić pół dnia na przyglądaniu się, jak trójrożny nenitesk zrywa listowie nieświadom głodu. Opancerzona skóra i wielkie płyty ochronne przed czaszkami rozwinęły się jako obrona przed drapieżnikami, które wymarły miliony lat temu. Być może jedynie małe ich grupki przetrwały w jakichś starych miastach Entoban*. Ślady genetyczne tego zagrożenia tkwiły nadal w mózgach gigantycznych stworzeń; czasem, gdy coś je spłoszyło, kręciły się w kółko i podrywały rogami wielkie kawały ziemi, jakby walcząc z dawnymi wrogami. Zdarzało się to jednak wyjątkowo, zwykle przedzierały się przez gąszcz, pochłaniając wszystko dookoła. Kerrick odkrył wkrótce, że jeśli poruszał się powoli, mógł podejść całkiem blisko do olbrzymich bestii, bo nie widziały nic groźnego w jego maleńkiej sylwetce. Ich skóry były mocno pomarszczone, małe, kolorowe jaszczurki chodziły im po grzbietach, właziły w fałdy, szukając pasożytów. Pewnego dnia, nie zważając na niespokojnie szarpiącą smycz Inlènu*, podszedł tak blisko, że mógł dotknąć wyciągniętą ręką zimnej, szorstkiej skóry jednego z gigantów. Wywołało to niespodziewany skutek. Przez chwilę ujrzał w pamięci inne wielkie, szare stworzenie, mastodonta Karu, unoszącego trąbę, by obsypywać grzbiet piaskiem, patrzącego bystro jednym okiem na Kerricka. Obraz zniknął równie szybko, jak się pojawił; tkwiła przed nim szara ściana boku neniteska. Nagle znienawidził to stworzenie, tę nieczułą skałę, nieruchomą i głupią. Odwrócił się i miał właśnie odejść, gdy coś zaniepokoiło zwierzę. Z jakiegoś powodu wziął innego neniteska za napastnika, rozległ się łomot gigantycznych cielsk, huk zderzających się pancerzy i rogów. Kerrick przyglądał się, jak niszczą małe drzewa i rozrzucają ziemię, aż im się to znudziło i rozdzieliły się.
Miejscem, którego Kerrick nie lubił, była rzeźnia, gdzie codziennie zabijano i ćwiartowano wiele zwierząt Zabijano szybko i bezboleśnie; u wejścia do zagrody strażniczka po prostu strzelała do wprowadzanych zwierząt. Do środka wciągały je wielkie bestie, bardzo silne i głupie, najwidoczniej zupełnie obojętne na to, że brodziły po brzuchy we krwi. Wewnątrz szła rzeźnicka robota: rozcinano i krajano na kawałki jeszcze ciepłe ciała, potem wrzucano je do kadzi z enzymem. Kerrick przywykł już do galaretowatego, na wpół strawionego mięsa i dlatego nie miał ochoty oglądać, jak jest przygotowywane.
Laboratoria, w których pracowały Vanalpè, Zhekak i ich asystentki były dlań niepojęte, a przeto nudne. Kerrick rzadko tam chodził. Wolał poznawać niezwykle drobiazgowy model rosnącego miasta lub rozmawiać z samcami. Odkrył je niedługo po tym, jak nie wpuszczono go na plażę narodzin. Nikogo tam nie wpuszczano poza strażniczkami i opiekunkami. Dostrzeżone przez ciernistą zaporę wokół plaż tłuste samce wylegujące się na słońcu wydawały mu się niewiarygodnie tępe.
Co innego samce w hanalè. Nie pamiętał już, jakim wstrząsem było dla niego odkrycie, że wszystkie spotkane Yilanè, nawet najstraszniejsze, jak Stallan, są samicami. Traktował to teraz jako rzecz normalną, gdyż dawno zapomniał, jaką rolę grała sprawa pici u Tanu. Po prostu ciekawiła go nie widziana nigdy część miasta. O przyczynę niewpuszczania go do hanalè wiele razy pytał Vaintè. Bawiło ją to, choć nie wyjaśniała dlaczego. Zdecydowała, że nie należało mu, jako samcowi, bronić wejścia, ale Inlènu* nie mogła wejść — dlatego zakazywano tego i jemu. Myślał o tym długo, aż znalazł rozwiązanie. Wejdzie przez drzwi, które za nim zamkną. Zostawi za nimi Inlènu*, choć nadal będzie ich łączyć niezniszczalna więź.
Nie mógł się wprawdzie ruszyć od drzwi, tak iż nie widział całego wnętrza hanalè. Ale to nie miało znaczenia, gdyż samce przyszły do niego, uradowane tym urozmaiceniem w swoim nudnym życiu.
Kerrick nie potrafił odróżnić samców od samic. Był na tyle młody, że nie uważał tego za ważne. Dopiero gadatliwość samców, gdy przeszło im podniecenie wywołane jego odwiedzinami, skłoniła je do odsłonięcia swej natury.
Choć od czasu do czasu odzywały się do niego również inne samce, to przede wszystkim Alipol witał go chętnie, gdy tylko się zjawił. Ikemend zarządzała wszystkimi sprawami dotyczącymi hanalè. Ale Alipol rządził za drzwiami. Skierowano go z Inegban* na to odpowiedzialne stanowisko przywódcy. Był znacznie starszy od innych, wybranych jedynie ze względu na młodość i dobre zdrowie. Alipol był w dodatku artystą, czego Kerrick długo nie wiedział. Wyszło to na jaw, gdy pewnego razu Alipol nie zjawił się i Kerrick musiał wezwać innego samca.
— Alipol jest, jak zwykle, zajęty swą sztuką — powiedział i poszedł dalej. Kerrick nie zrozumiał tego wyrażenia: większość samców używała jeszcze prymitywniejszego języka niż fargi. Użyte przez samca słowa odnosiły się do piękna, robienia rzeczy, nowych przedmiotów. Alipol nie zjawił się tego dnia, dopiero podczas następnej wizyty. Kerrick zdradził zaciekawienie jego zajęciem.
— Sztuka jest najważniejszą, może i największą sprawą spośród wszystkich na świecie — powiedział Alipol. — Ale te głupie młode samce nie wiedzą o tym, a brutalne samice na pewno nie mają pojęcia o jej istnieniu.
Alipol, jak i inne samce, zawsze tak mówił o samicach, z mieszaniną strachu i szacunku, której Kerrick nie mógł zrozumieć. Nie chciały mu wyjaśnić, skąd się to bierze i dlatego dawno już zaprzestał pytań.
— Opowiedz mi, proszę, o tym, co robisz — powiedział Kerrick. Alipol zareagował na prośbę trochę podejrzliwie.
— Nie wiem, czy warto. — Ale po chwili dodał: — Zostań tu, a pokażę ci, co robię. — Odszedł na chwilę, a gdy wrócił, zapytał: — Czy widziałeś kiedyś neniteska?
Kerrick nie wiedział, po co go o to pyta, lecz przyznał, iż widział wielkie bestie. Alipol zniknął, by pojawić się z przedmiotem, którego widok wywołał radość Kerricka. Ucieszyło to Alipola. — Widzisz to, czego nie dostrzegają inni — powiedział po prostu.
Alipol trzymał przed sobą złączone dłonie — wszystkie cztery kciuki tworzyły czarkę, w której spoczywał delikatny wizerunek neniteska, błyszczący jasno w słońcu, jakby utkany z promieni światła. Oczy figurki płonęły czerwono, reszta, a więc ogon i rogi, wielkie tarcze i słupowate nogi odbijały promienie słońca. Nachyliwszy się nisko, Kerrick zobaczył, że maleńkie zwierzę zrobione jest z cienkich pasemek jakiegoś lśniącego materiału, splecionych razem w zawiłe wzory. Dotknął palcem i stwierdził, że figurka jest twarda.
— Co to jest? Jak to zrobiłeś? Nigdy nie widziałem czegoś takiego.
— Splotłem z drutu, srebrnego i złotego drutu. Dwóch metali, które nigdy nie tracą blasku. Oczy z małych klejnotów, które przywiozłem z Inegban*. Można je znaleźć w strumieniach i pokładach gliny, a ja umiem je szlifować.
Później Alipol pokazał Kerrickowi inne zrobione przez siebie rzeczy; wszystkie były cudowne. Kerrick docenił jego kunszt Chciałby mieć któryś z tych przedmiotów, nie odważył się jednak powiedzieć o tym głośno w obawie, że przeszkodzi to rodzącej się przyjaźni.
Miasto rosło i rozkwitało, wciąż jednak obawiano się ustuzou. W czasie pory deszczowej, gdy na północy panował mróz, było strzeżone wzdłuż linii obronnych. Gdy na północ wracało ciepło, Stallan organizowała wypady wzdłuż wybrzeża. Tylko raz natrafiły na większą grupę ustuzou; zabiły wszystkie, którym nie udało się uciec. Napadano też na mniejsze grupy i zabijano, a raz wrócono z rannym jeźdźcem. Kerrick poszedł wraz z innymi, by zobaczyć paskudne, pokryte futrem stworzenie. Nie poczuwał się do jakiejkolwiek wspólnoty z nim. Nigdy nie odzyskało przytomności i wkrótce zmarło. Tylko ten jeden wypadek zakłócił życie miasta, gdyż wszystkie pozostałe rozegrały się daleko i dotyczyły jedynie Stallan oraz jej towarzyszek.
Zmiany pór roku w Alpèasaku podkreślały upływ czasu. Miasto rosło leniwie i jak żywe stworzenie wkraczało do puszczy i dżungli, zajęło spory szmat ziemi nad rzeką i morzem. Wieści z Inegban* wydawały się tak odległe, że nierzeczywiste. Mówiły o pogodzie, której tu nie odczuwano, o nie przeżytych burzach. Ostatnie zimy były na tyle łagodne, iż sądzono, że oznacza to koniec chłodnego okresu. Tylko uczone twierdziły, że to chwilowa poprawa. Mówiły o pomiarach temperatury powietrza i wody dokonywanych na stacji zimowej w Teskhets, wskazywały na rosnącą liczbę drapieżnych, dzikich ustuzou, wypieranych przez zimno z ich zwykłych siedlisk na północy.
W Alpèasaku interesowano się tymi wieściami, choć traktowano je jak opowieści o dalekich krajach. Hodowano tam coraz więcej uruketo. To była dobra wiadomość; pozwalała sądzić, że pewnego dnia Inegban* przybędzie do Alpèasaku i oba miasta się połączą. Tymczasem tu było wiele do roboty, a słońce jak zawsze zsyłało żar.
Dla Kerricka trwało nieprzerwane lato. Nie tęsknił nigdy do śniegów i zimy. Ze swego uprzywilejowanego miejsca w pobliżu eistai obserwował rozwój miasta i sam rósł wraz z nim. Wspomnienia z życia, które wiódł niegdyś, blakły coraz bardziej. Powracały jedynie z rzadka w niepokojących snach. Myślał jak Yilanè, traktowano go jak swojego. Nie był już ustuzou. Nie był już Ekerikiem. Vaintè zawołała go kiedyś po imieniu, zmieniła jego znaczenie i odtąd nie mówiono o nim jak kiedyś. Nie był już Ekerikiem, powolnym i głupim, lecz Kerrickiem, bliskim środka.
Nowe imię podkreślało też to, że urósł, dorównał wzrostem Yilanè, zaczął je przewyższać. Miał teraz na sobie tyle włosów, że unutakh zdechł, może z przejedzenia. Zastąpiono go nowym, większym i bardziej żarłocznym. Stracił rachubę czasu; brak zimy i wiosny pory roku czynił podobne do siebie.
Kerrick nie wiedział o tym, że ma już piętnaście lat, gdy Vaintè wezwała go do siebie.
— Rano popłynę uruketo do Inegban*.
Kerrickowi było to obojętne, lecz udawał, że żałuje rozstania z Vaintè. Inegban* było dla niego tylko pustym dźwiękiem.
— Zbliżają się wielkie zmiany. Nowe uruketo osiągają dojrzałość i gdy minie jedno lato, najwyżej dwa, Inegban* zostanie porzucony. Jego mieszkanki tak są przejęte strachem przed przyszłością i zmianami, że nie dostrzegają naszych prawdziwych kłopotów. Nie boją się grożących nam ustuzou, lecz widzą Córy Śmierci podkopujące nasze siły. Czekają mnie wielkie zadania i musisz mi pomóc. Dlatego popłyniesz ze mną do Inegban*.
Kerricka to zainteresowało. Podróż wewnątrz uruketo, ocean, odwiedziny nowego miejsca. Był podniecony i trochę przestraszony. Vaintè poznała to po nim; zbyt przejęty, nie potrafił kłamać.
— Będziesz zwracał na siebie powszechną uwagę, a ja to wykorzystam. — Spojrzała na niego kpiąco. — Jesteś zbyt podobny do Yilanè. Musisz im uświadomić, że byłeś kiedyś ustuzou, że jesteś nim nadal.
Podeszła do szpary, w którą wiele lat temu wetknęła nożyk i wyjęła go. Zhekak zbadała go przed laty stwierdzając, że to prymitywne narzędzie wykonano z żelaza meteorytowego. Potem pokryła je przeciwrdzewną osłoną. Vaintè podała teraz nóż swej pierwszej asystentce Etdeerg i kazała przymocować do obręczy na szyi chłopca. Etdeerg zrobiła to za pomocą skręconego, złotego drutu. Fargi przyglądały się temu z zainteresowaniem, usiłując zrozumieć toczącą się rozmowę.
— Wygląda to na tyle dziwnie, że wzbudzi zainteresowanie — powiedziała Vaintè, rozpłaszczając ostre końce drutu. Po raz pierwszy od wielu lat dotknęła palcami skóry Kerricka i zdziwiło ją jej ciepło. Ten bez zaciekawienia zerknął na tępy nóż, o którym zupełnie zapomniał.
— Ustuzou owijają się skórami, ty też miałeś je na sobie, gdy cię tu przyprowadzono. — Na jej znak Etdeerg rozwinęła paczkę i wyciągnęła gładką skórę sarny. Fargi spojrzały z niesmakiem, nawet Kerrick się odsunął.
— Przestańcie — rozkazała Vaintè. — Nie ma na niej wszy i brudu. Została wysterylizowana i wyczyszczona, będzie to powtarzane codziennie. Etdeerg, zdejmij fałszywą sakwę i okryj go skórami.
Vaintè rozkazała, by fargi odeszły, a Inlènu* zamknęła drzwi.
Etdeerg zerwała sączek i próbowała nałożyć skórę, lecz zapięcia znajdowały się w niewłaściwym miejscu. Poszła je poprawić, a Vaintè spojrzała z ciekawością na Kerricka. Zmienił się, urósł. Patrząc teraz na niego, czuła pożądanie zmieszane z odrazą. Podeszła bliżej i dotknęła go. Kerrick zadrżał. Vaintè roześmiała się z zadowoleniem.
— Jesteś samcem, bardzo podobnym do naszych samców. Masz jednego zamiast dwóch — ale reagujesz jak oni!
Kerrick reagował z niepokojem na jej ruchy, próbował się cofnąć, lecz chwyciła go mocno drugą ręką i przyciągnęła blisko siebie.
Vaintè była teraz pobudzona i agresywna jak wszystkie samice Yilanè, a on wyrywał się, choć jednocześnie zachowywał się jak każdy samiec.
Nie miał pojęcia, co się z nim stało, zaskoczyło go dziwne, nieznane uczucie. Ale Vaintè wiedziała dobrze, do czego zmierza. Była eistaą, mogła robić, co tylko chciała. Wyćwiczonymi ruchami przewróciła chłopca na podłogę i dosiadła, obserwowana z uznaniem przez Etdeerg.
Jej skóra była chłodna, lecz jemu było ciepło, dziwnie ciepło. A potem to nastąpiło. Nie wiedział, co to było, był jednak pewien, że w całym swym dotychczasowym życiu nie doznał niczego tak wspaniałego.
— Przekazuję z szacunkiem wiadomość od Erafnaiś — powiedziała fargi wolno i starannie, drżąc przy tym wysiłku, jakim było dla niej powtórzenie meldunku. — Załadunek ukończony. Uruketo może wypłynąć.
— Idziemy — oznajmiła Vaintè. Etdeerg i Kerrick podeszli na jej skinienie. Eistaa przyjrzała się zgromadzonym wokół niej przywódczyniom Alpèasaku, po czym oświadczyła bardzo oficjalnie i uroczyście: — Miasto jest wasze do mojego powrotu. Dbajcie o nie. Macie me zaufanie.
Po tych słowach ruszyła. Wolno przemierzała miasto, Kerrick i Etdeerg szli za nią w odpowiedniej odległości.
Kerrick dawno już nauczył się panować nad sobą, wydawał się więc równie spokojny jak wszystkie. Ale w środku gotował się od sprzecznych uczuć. Z niecierpliwością czekał na podróż, lecz obawiał się też zmiany w swym uporządkowanym życiu. A wczorajsze zdarzenie? Ciągle nie potrafił zrozumieć, co robiła Vaintè. Co spowodowało owo wszechogarniające go doznanie? Czy się jeszcze powtórzy? Miał taką nadzieję. Ale co to było?
Pamięć o życiu uczuciowym Tanu, różnicach płci, śmiesznych, ukradkowych szeptach starszych chłopców, nawet o odczuwanej niegdyś przyjemności przy dotykaniu nagiego ciała Ysel, opuściła go całkowicie. Przytłoczona została koniecznością dostosowania się do Yilanè. Samcy w hanalè nigdy nie rozmawiali o swych związkach z samicami, w każdym razie nigdy przy nim. Z Inlènu* trudno było o tym mówić. Kerrick nic nie wiedział o sprawach seksu u Yilanè i u Tanu, łamał sobie głowę nad tą podniecającą tajemnicą.
Gdy doszli do portu, wschodzące słońce barwiło im za plecami niebo na czerwono. Podniecone przygotowaniami do podróży enteesenaty wzlatywały nad fale i wpadały do morza w kipiel czerwonawej piany. Kerrick wszedł jako ostatni, opuścił się przez otwór w wysokiej płetwie i stanął, mrużąc oczy w słabo oświetlonym wnętrzu. Podłoga pod nim zafalowała, zachwiał się i upadł. Zaczął się rejs.
Nowa sytuacja szybko straciła dla Kerricka swój urok, mało tu było do oglądania i zupełnie nic do roboty. Większość miejsca zajmowały martwo-żywe ciała saren i stalakeli. Te ostatnie leżały w stosach z bezwładnymi, drobnymi przednimi łapami i szeroko rozwartmi pyskami, przypominającymi ostre dzioby. Niektóre sarny, choć nieruchome, miały jednak otwarte oczy. Widać to było w świetle luminescencyjnych pasków. Czuł się nieswojo na myśl, że mogą go widzieć, że płaczą w swym uśpieniu. Było to niemożliwe, ale tak to sobie wyobrażał. Pomieszczenie zamknęło się nad nim szczelnie. W lęku przed nieznanym zacisnął pięści. Niepokój powiększał sztorm. Płetwa uruketo pozostawała zamknięta, a powietrze wewnątrz coraz bardziej cuchnęło.
W mroku Yilanè drętwiały i zasypiały. Tylko jedna, co najwyżej dwie, stały na wachcie. Spróbował kiedyś zagadnąć Yilanè przy sterze, ale nie odpowiedziała; całą swą uwagę skupiała na busoli.
Kerrick zasnął pod koniec sztormu, gdy wzburzone morze zaczęło się uspokajać. Przebudziło go chłodne, przesycone solą powietrze. Yilanè marzły, sięgały po płaszcze, a jemu świeże powietrze i światło sprawiały przyjemność. Szarpał za smycz, aż ociężała Inlènu* obudziła się i otuliła płaszczem. Pociągnął ją ku szparze w płetwie. Szybko wspiął się po żebrowaniach na szczyt płetwy, gdzie stała opatulona szczelnie Erafnaiś. Inlènu* została niżej, na ile pozwalała jej na to smycz. Trzymając się mocno osłony, patrzył na toczące się ku nim, załamujące się na grzbiecie uruketo zielone fale, ze śmiechem wystawiał twarz na słone bryzgi. Przebijające się przez chmury promienie słońca oświetlały ogrom morza, rozciągającego się na szerokość horyzontu. Zadrżał z chłodu, założył ręce na ramiona, lecz nie odchodził. Erafnaiś odwróciła się, dostrzegła chłopca i zdziwiła jego wyglądem.
— Zmarzłeś. Zejdź na dół. Weź płaszcz.
— Nie, podoba mi się tutaj. Rozumiem teraz, dlaczego przebywasz morze w uruketo. Nic nie może się z tym równać. Erafnaiś była bardzo zadowolona.
— Mało kto tak uważa. Gdyby teraz pozbawić mnie morza, czułabym się nieszczęśliwa. — W tym ostatnim słowie zabrzmiał ton rozpaczy, a nawet obawa przed śmiercią. Blizna na plecach utrudniała wyrażenie tego dokładniej, nie miał jednak wątpliwości, co dla niej znaczy morze.
Nad nimi przeciągało stadko mew i Erafnaiś powiedziała:
— Jesteśmy już niedaleko lądu. To ta ciemna kreska, tam, nisko na horyzoncie. Brzeg Entoban*.
— Słyszałem tę nazwę, lecz nigdy nie rozumiałem, co oznacza.
— To wielki ląd, tak wielki, że nigdy nie upłynięto go wokół, bo morza na południu są zbyt zimne. Jest macierzą Yilanè, pola ich miast stykają się tu ze sobą.
— To nasz cel? Erafnaiś przytaknęła:
— Jego północne wybrzeże. Wpierw przez przejście zwane Genaglè dostaniemy się do ciepłych wód Ankanaal, na którego brzegach leży Inegban*.
Słowo to wymawiała z uczuciem przyjemności i smutku.
— Ciesz się, że mamy teraz środek lata, bo ostatnia zima była najcięższa w całej historii miasta. Zbiory zniszczały. Zwierzęta zginęły. Bestie z północy napadły na stada. A raz, na krótko, z chmur spadła twarda woda i nim stopniała, leżała biała na ziemi.
Twarda woda? Znaczenie było jasne, ale do czego się odnosiło? Chciał poprosić o wyjaśnienie, ale w tym momencie przypomniał sobie, ostro i wyraźnie, obraz gór pokrytych śniegiem. Towarzyszył temu strach i ból zapomnienia. Przetarł oczy — potem spojrzał na morze, usiłując przestać o tym myśleć. Cokolwiek to było, sprawiało ból.
— Zimno mi — było to półkłamstwo, półprawda — wrócę do ciepłego wnętrza.
Pewnego ranka Kerrick obudził się w cieple i słońcu, którego promień wpadał przez otwartą płetwę. Wspiął się na nią szybko. Vaintè i Etdeerg już tam były. Zdziwił się ujrzawszy je, lecz ponieważ nic nie mówiły, sam też się nie odzywał. Vaintè nie lubiła wypytywania. Zerknął na nią kącikiem oczu. Czoło i boki silnych szczęk miała pokryte czerwonym barwnikiem w zgrabnie nałożonych splotach i łukach. Twarz Etdeerg nie była umalowana, lecz jej ręce wydawały się owinięte czarnymi pnączami, kończącymi się liściastymi wzorami na wierzchu dłoni. Kerrick nigdy nie widział u Yilanè takich ozdób. Zdołał jednak powstrzymać ciekawość i zaczął się przyglądać brzegowi, który przesuwał się powoli. Pokryte zielonymi lasami wzgórza wyraźnie odcinały się od błękitu nieba.
— Inegban* — powiedziała Etdeerg, zawierając w tym jednym słowie pełnię uczuć.
Puszcze przeplatały się tu z trawiastymi polami, na których pasące się zwierzęta wyglądały jak ciemne figurki. Gdy minęli przylądek, ukazał się wielki port Na jego brzegach leżały plaże Inegban*.
Kerrick, dla którego Alpèasak było cudownym miejscem, przekonał się teraz, czym naprawdę może być miasto. Okazał swój podziw, co bardzo ucieszyło Vaintè i Etdeerg.
— Kiedyś i Alpèasak będzie taki — powiedziała Vaintè. — Nie za naszego życia, bo Inegban* rośnie od jaja czasu.
— Alpèasak będzie większe — dodała Etdeerg z chłodną pewnością. — Uczynisz je takim, Vaintè. Twym placem budowy jest cały nowy świat Dokonasz tego.
Vaintè nie zareagowała. Ale i nie zaprzeczyła.
Gdy uruketo wpływało do portu wewnętrznego, Erafnaiś weszła na szczyt płetwy, by wydawać rozkazy. Wielkie stworzenie zwolniło i stanęło, unosząc się na spokojnej wodzie. Wyprzedziła je para enteesenatów, które zawróciły gwałtownie przed pływającą zaporą z wielkich klocków. Nie chciały zetknąć się z długimi, parzącymi mackami meduz zwieszających się z bali. Enteesenary miotały się, niecierpliwie czekając, aż zapora otworzy się na tyle, by mogły dosięgnąć przygotowanej nagrody — wyczekiwanego od dawna jedzenia. Przeciągało się to, gdyż czekano na wysłane z portu uruketo. Mniejsze niż zwykle, jeszcze nie w pełni wyszkolone, opornie słuchały poleceń. Wreszcie je poskromiono i odciągnęły zaporę, a enteesenaty natychmiast rzuciły się w otwarte szerokie wrota. Przybyłe z daleka uruketo wpłynęło za nimi wolniej.
Kerrick gapił się w milczeniu. Nabrzeża były długie, dziś w całości wypełnione oczekującymi ich przybycia Yilanè. Za nimi wznosiły się pnie pradawnych drzew, tkwiące wysoko w górze ich konary i liście zdawały się sięgać nieba. Droga wiodąca z nabrzeża do miasta była tak szeroka, że przeszedłby nią uruktub. Wypełniające ją Yilanè rozstąpiły się, przepuszczając niewielki orszak. Na jego czele cztery fargi niosły pudło wykonane z łagodnie wygiętego drewna, obwieszone barwnymi tkaninami. Jego przeznaczenie ujawniło się, gdy fargi postawiły je ostrożnie na ziemię, a potem przykucnęły z tyłu. Ktoś odsunął tkaninę i na ziemię zeszła Yilanè, błyszcząca oślepiająco złoconą twarzą. Vaintè natychmiast ją poznała.
— Gulumbu — powiedziała, starając się nie ujawniać żadnych uczuć. Pozwoliła sobie tylko na odrobinę niechęci. — Znam ją od dawna. A więc to ona siedzi teraz przy boku Malsas‹. Spotkamy się z nią.
Wysiedli i oczekiwali na nabrzeżu, aż Gulumbu wolno podejdzie. Bardzo uprzejmie przywitała Vaintè, ledwo zauważyła obecność Etdeerg i powoli przesunęła oczyma po Kerricku, jakby go nie dostrzegając.
— Witamy w Inegban* — powiedziała. — Witamy cię, Vaintè, która wznosisz teraz Alpèasak za burzliwym morzem, w twym macierzystym mieście.
Vaintè odpowiedziała jej równie uroczyście:
— Jak się miewa Malsas‹, Eistaa naszego miasta?
— Kazała mi powitać cię i poprowadzić na spotkanie z nią w ambesed.
W czasie powitania zabrano lektykę. Vaintè i Gulumbu szły obok siebie, prowadząc cały orszak w stronę miasta. Kerrick i Etdeerg wraz z innymi pomocnicami podążali za nimi w milczeniu, bo taki był zwyczaj podczas uroczystości.
Kerrick chłonął wszystko rozszerzonymi oczyma. Od korytarza, którym szli, odchodziły inne, równie ogromne, zatłoczone Yilanè — i nie tylko nimi. Wśród tłumu przemykały małe zwierzęta o ostrych pazurach i kolorowych łuskach. Niektóre z mijanych po drodze większych drzew miały wycięte w korze stopnie, które okrążały je i prowadziły do platform. Yilanè, często o pomalowanych twarzach i ciałach, patrzyły z platform na rojącą się ciżbę. Jedno z tych drzew-mieszkań, większe od innych, otaczały uzbrojone strażniczki. Z góry spoglądały Yilanè, których ruch i głosy świadczyły, że są samcami.
Nie widział nigdy zainteresowania pracą i oszczędnych rozmów, jakie znał z Alpèasaku. Yilanè wskazywały nań ostentacyjnie i słyszał jak rozmawiały o jego dziwnym wyglądzie.
Były też inne Yilanè, których nigdy nie widział. Niektóre o połowę niższe od pozostałych. Trzymały się teraz razem, ustępowały innym, rozglądały się smutnymi oczyma i nic nie mówiły. Kerrick dotknął ręki Etdeerg i wskazał na nie pytająco.
— Ninsè — powiedziała dyskretnie — yiliebe.
Nieodpowiadające, tępe. Kerrick dobrze to rozumiał. Na pewno nie umiały mówić ani nie rozumiały tego, co do nich mówiono. Nic dziwnego, że są nieodpowiadające. Etdeerg nie chciała nic więcej o nich powiedzieć, dlatego tak to pytanie, jak wiele innych zostawił na później.
Ambesed było tak olbrzymie, że za zgromadzonymi tłumami nie widział jego drugiego skraju. Wszystkie się rozstąpiły przed orszakiem zmierzającym do słonecznej, ulubionej ściany, gdzie na platformie obwieszonej licznymi miękkimi tkaninami siedziała Malsas‹ ze swymi doradczyniami. Złote i srebrne malunki na jej twarzy i rękach lśniły jaskrawo, zawiłe sploty złota spływały w dół, kryjąc pozbawione talii ciało z wystającymi żebrami. Mówiła coś do pomocnicy, nie zwracając uwagi na orszak, póki nie znalazł się tuż przed nią. Chciała w ten sposób podkreślić swoją pozycję. Potem zwróciła się do Vaintè, prosząc ją, by podeszła. Zrobiono miejsce u boku Malsas‹ i obie eistae wymieniły pozdrowienia.
Kerrick przyglądał się temu wszystkiemu, nie zwracając uwagi na padające słowa. Zdziwił się więc, gdy podeszły do niego dwie Yilanè i chwyciły go za ręce. Odciągany, spojrzał ze strachem na Vaintè, która gestem kazała mu się nie opierać. Nie miał wyboru. Trzymany mocno, pozwolił się prowadzić a Inlènu* posłusznie szła z tyłu.
Niedaleko ambesed znajdowały się drzwi do dziwnej budowli. Trudno było ocenić jej wielkość, bo zakrywały ją drzewa miasta. Między pniami widać było jedynie tafle z prześwitującej chityny. Przed nimi tkwiły mocne drzwi z tego samego materiału, bez klamek i otworów. Trzymając go nadal mocno za ramię, jedna Yilanè ścisnęła gałkę obok drzwi. Odsunęły się, a za nich wyjrzała fargi. Kerrick wraz z podążającą za nimi Inlènu* został wepchnięty do środka. Drzwi się zamknęły.
— Tędy — powiedziała fargi do Inlènu*, ignorując Kerricka. Potem odwróciła się i odeszła. Krótki korytarz z tego samego chitynowego budulca wiódł do następnych drzwi. Potem następnych. Za nimi znajdowała się niewielka komora. Fargi zatrzymała się tu i nakazała Inlènu* — opuścić błonę oczną. Sama zsunęła na oczy przeźroczystą błonę mrużną. Potem wysunęła dłoń z rozstawionymi szeroko kciukami, chcąc położyć je na powiekach Kerricka.
— Słyszałem cię — powiedział, odsuwając jej rękę. — Trzymaj przy sobie brudne kciuki. — Fargi osłupiała, nie spodziewając się, że Kerrick mówi. Dopiero po chwili doszła do siebie. — Koniecznie trzeba zamknąć oczy — powiedziała wreszcie. Potem opuściła swoje błony i ścisnęła czerwoną, bulwiastą narośl na ścianie.
Kerrick ledwo zdążył zamknąć oczy, poczuł, że spada na nich gdzieś z wysoka strumień ciepłej wody.
Parę palących, gorzkich kropel dostało mu się do ust, trzymał więc odtąd wargi kurczowo zaciśnięte. Prysznic ustał, ale jednocześnie fargi krzyknęła: — Oko… zamknąć!
Zamiast wody poczuli strumień powietrza, które szybko osuszało ciało. Kerrick odczekał, aż skóra będzie zupełnie sucha i ostrożnie poniósł powieki. Błony fargi uniosły się również. Ujrzawszy, że chłopiec ma otwarte oczy, weszła przez ostatnie drzwi do długiej, niskiej komory.
Kerrick nigdy nie widział niczego podobnego. Podłoga, sufit, ściany wykonane były z tego samego twardego materiału. Padające z góry, przez przejrzyste tafle, promienie słońca rzucały na podłogę ruchome cienie liści. Wzdłuż przeciwległej ściany rozciągało się podwyższenie z tego samego materiału. Stały tu nie znane mu przedmioty. Zajmujące się nimi Yilanè nie zauważyły ich wejścia. Fargi odeszła bez słowa. Kerrick nic z tego nie rozumiał. Inlènu*, jak zwykle, nie dbała ani trochę o to, gdzie jest, ani co się dzieje. Odwróciła się tyłem i przysiadła wygodnie na grubym ogonie.
Jedna z robotnic zauważyła ich wreszcie i zwróciła się do krępej, przykucniętej Yilanè, która przyglądała się małemu skrawkowi materiału, jakby to było bardzo ważne. Spojrzała na Kerricka i podeszła do niego. Brakowało jej jednego oka, na jego miejscu widniała zapadnięta, pomarszczona powieka. Drugie było tak wybałuszone, jakby pracowało za dwa.
— Spójrz na to, Essag, spójrz tylko — zawołała głośno. — Zobacz, co przysłano nam zza oceanu.
— To ciekawe, Ikemei — odpowiedziała grzecznie Essag — ale przypomina inny rodzaj ustuzou.
— Rzeczywiście, tyle że to nie ma futra. Po co jest owinięte tkaniną? Zdejmij ją!
Essag ruszyła do przodu, ale Kerrick przemówił bardzo stanowczo.
— Nie dotykaj mnie. Zakazuję.
Essag cofnęła się, a Ikemei krzyknęła radośnie:
— To mówi. Mówiące ustuzou. Nie, niemożliwe, słyszałabym o tym.
Wytresowano go, by zapamiętywało zdania, to wszystko. Jak się nazywasz?
— Kerrick.
— Mówiłam! Dobrze wytresowane.
Kerricka zdenerwowała pewność błędnej oceny Ikemei.
— To nieprawda — powiedział. — Umiem mówić tak jak wy, a znacznie lepiej niż fargi, która mnie tu przyprowadziła.
— Trudno w to uwierzyć — powiedziała Ikemei. — Przypuśćmy jednak, że to, co powiedziałeś przed chwilą, było własnym zdaniem, a nie wykutym. Jeśli jest własnym, to wówczas możesz odpowiadać na pytania.
— Mogę.
— Jak tu przybyłeś?
— Wraz z Vaintè, eistaą Alpèasaku. Przebyliśmy ocean na uruketo.
— To prawda. Lecz to także mogło być wyuczone. — Ikemei długo się namyślała, nim odezwała się znowu. — Nie może być nieskończenie wiele wyuczonych odpowiedzi. A jeśli zapytam cię o coś, o czym twoi treserzy nie mogli wiedzieć? Tak. Powiedz mi, co działo się, zanim otworzyły się drzwi i tu wszedłeś?
— Zostaliśmy skąpani w wodzie o bardzo gorzkim smaku. Ikemei z podziwu aż zatupała.
— Jak cudownie! Jesteś mówiącym zwierzęciem. Jak to się stało?
— Nauczyła mnie Enge.
— Tak. Jeśli ktoś mógł tego dokonać, to właśnie ona. Dość jednak rozmów, będziesz teraz robił, co ci każę. Podejdź do tego stołu.
Kerrick choć wiedział, co robiły, nie miał pojęcia, co go czeka. Essag zwilżyła mu tamponem czubek kciuka, a Ikemei przekłuła nagie czymś ostrym. Ku swemu zdziwieniu Kerrick nic nie poczuł, nawet wówczas, gdy Ikemei wyciskała mu z kciuka wielkie krople krwi. Essag łapała je do maleńkich naczynek, które zamykały się po naciśnięciu ich wierzchołków. Potem rękę chłopca ułożono płasko na równej powierzchni. Po natarciu skóry innym tamponem poczuł najpierw zimno, a potem drętwienie.
— Spójrz tam — powiedziała Ikemei, wskazując do góry. Kerrick podniósł wzrok, lecz nic nie zobaczył. Po opuszczeniu oczu zauważył, że w tym czasie struno-nożem zdjęto mu cienką warstwę skóry. Nie czuł bólu. Kropelki krwi, które zaczęły się pokazywać, przykrył przylegający ściśle bandaż z nefmakela.
Kerrick nie potrafił dłużej powstrzymać ciekawości. — Wzięłyście ode mnie trochę skóry i krwi. Dlaczego?
— Ciekawskie ustuzou. — Ikemei gestem kazała mu położyć się płasko na niskiej ławce. — Na świecie jest pełno cudów. Badam twe ciało, oto co robię. Tamte kolorowe arkusze wykonają badania chromatograficzne, podczas gdy kolumny strącające, te przeźroczyste rury, odsłonią inne chemiczne tajemnice. Zadowolony?
Kerrick zamilkł, nic nie rozumiejąc. Ikemei umieściła mu na piersiach bryłkowate, szare stworzenie i stuknięciem pobudziła je do życia.
— A teraz ultradźwięki zaglądają ci do środka. Gdy skończymy, będziemy wszystko o tobie wiedziały. Wstawaj! Już zrobione. Fargi pokaże ci drogę powrotną.
Ikemei patrzyła z podziwem, gdy Kerrick i Inlènu* opuszczali laboratorium.
— Mówiące zwierzę, po raz pierwszy chce mi się jechać do Alpèasaku. Słyszałam, że są tam różnorodne, interesujące formy życia ustuzou. Z niecierpliwością czekam, kiedy sama je zobaczę. Polecenia.
— Słucham, Ikemei — powiedziała Essag.
— Wykonaj komplet badań serologicznych, wszystkie testy metaboliczne, podaj mi pełen obraz biologii tego stworzenia. Potem zaczniemy właściwą pracę.
Ikemei odwróciła się do stołu laboratoryjnego i jakby po namyśle dodała:
— Musimy dowiedzieć się jak najwięcej o ich procesach metabolicznych. Nakazano mi znaleźć pasożyty, drapieżniki, wszystko, co zdoła wybiórczo niszczyć te gatunki. — Wzdrygnęła się przy tym z niechęcią, a asystentka podzieliła jej niezadowolenie. Ikemei uciszyła ją gestem.
— Znam i podzielam twe uczucia. Tworzymy życie, a nie niszczymy. Tak właśnie, ustuzou stanowią zagrożenie i niebezpieczeństwo. Muszą być oddalone. Tak właśnie, oddalone. Odejdą i przestaną niepokoić nowe miasto, gdy przekonają się, czym to grozi. Nie zabijemy ich, po prostu je odegnamy.
Mówiła to z całą szczerością, jaką starała się z siebie wykrzesać. Mimo to żywiła wraz z Essag rosnącą obawę o plany wykorzystania ich badań. Szacunek dla życia, wszelkiego życia, walczył w nich z posłuszeństwem, chęcią przetrwania.
Wielkie wrota zamykały się powoli, tłumiąc odgłosy ambesed. Gdy zamknęły się do końca, zapadła cisza. Vaintè nie zwracała kiedyś uwagi na szczegóły wrót, choć bywała wielokrotnie w tej komorze. Teraz przykuły jej uwagę. Były pokryte zawiłymi, przeplatającymi się rzeźbami różnorodnych roślin i zwierząt, a te z kolei błyszczącymi metalami i klejnotymi. To jeden z wielu przejawów luksusu w tym pradawnym mieście, którego mieszkanki traktowały to jako rzecz naturalną. Ona też kiedyś tak uważała. Jakże różniło się to od dopiero rosnącego Alpèasaku, gdzie w ogóle niewiele było drzwi — a te, które powstały, ciągle mokre były od soków wzrostu. Wszystko tam rosło szybko i nierówno, było nowe i zielone w przeciwieństwie do tego starego i dostojnego miasta. Było zuchwalstwem z jej strony, eistai z dzikiego miasta, iż stanęła przed obliczem panujących w ponadczasowym Inegban*.
Vaintè zaniechała tych rozważań. Nie musiała się wstydzić nowego grodu ani popadać w zniechęcenie w tym wielkim mieście. Inegban* jest pradawny i bogaty — lecz musi zginąć. Co do tego nie ma wątpliwości. Drzewa uschną, opustoszałe miasto obejmą we władanie zimne mgły, a te potężne wrota padną pod ciosami czasu, rozszczepią się i rozpadną w pył. Yilanè z Inegban* mogą sobie teraz drwić z prymitywu jej odległego miasta — lecz stanie się ono ich zbawieniem. Vaintè hołubiła tę myśl, ciągle ją powtarzała, dając się jej porwać. Alpèasak stanie się ich wybawieniem — Alpèasak to ona. Gdy zwróciła się ku Malsas‹ i jej przybocznym, stała dumnie, niemal bezczelnie. Zauważyły to i co najmniej dwie z nich poruszały się niespokojnie. Lek Melik i Melpon‹, które znała tak dobrze od wielu lat, oczekiwały od niej pokory. Również Malsas‹ nie przyjmowała z zadowoleniem tego wyraźnego braku szacunku. Mówiła pewnie i stanowczo:
— Wydajesz się bardzo zadowolona, Vaintè, musisz nam powiedzieć dlaczego.
— Cieszę się, że znów jestem w Inegban* ze wszystkimi jego wygodami, pomiędzy efenselè z mego efenburu. Cieszę się, że mogę ci zameldować, iż prace, o których wykonanie prosiłaś idą dobrze. Alpèasak rośnie i kwitnie, jego pola są rozległe, a zwierzęta liczne. Gendasi* to bogaty i żyzny ląd. Alpèasak rośnie tak, jak nie rosło żadne miasto przed nim.
— Jednak twe radosne słowa cień przyćmiewa — powiedziała Malsas‹. — Dla wszystkich widoczne są twoje wahania i zgryzota.
— Jesteś bardzo spostrzegawcza, Eistao — odparła Vaintè. — Jest coś, co kładzie ten cień. Ustuzou i inne zwierzęta tamtego lądu są liczne i niebezpieczne. Nie mogłyśmy założyć plaż narodzin, nim nie usunęłyśmy aligatorów, stworzeń bardzo podobnych do znanych nam krokodyli, nieskończenie liczniejszych. Niektóre gatunki ustuzou są smaczne, jadłaś je sama, gdy zaszczyciłaś nasze miasto swą wizytą. Są też inne ustuzou, które chodząc na zadnich łapach, licho naśladują Yilanè. Spowodowały one wielkie straty i stanowią stałe zagrożenie.
— Doceniam to niebezpieczeństwo. Jak jednak te zwierzęta mogą opierać się naszej broni? Czy nie są silne naszą słabością? W pytaniu krył się zarzut, natychmiast odparty.
— Gdyby to była tylko moja słabość, ustąpiłabym wówczas, aby ktoś silniejszy zajął me miejsce. Rozważ jednak, te niebezpieczne zwierzęta dosięgły naszych szeregów i zabity twoją efenselè, mocną Alakensi, zawsze czujną Alakensi. Może nie ma ich wiele, lecz są niezwykle przebiegłe — zastawiają pułapki. W jednej z nich zginęła Sòkain z wszystkimi towarzyszkami. Jeśli giną fargi, to zawsze znajdziemy inne na ich miejsce. Kto jednak zdoła zastąpić Alakensi czy Sòkain? Gdy ustuzou zabiją nasze zwierzęta, możemy poszerzyć hodowlę. Ustuzou dosięgły jednak i plaż narodzin. Kto zdoła uzupełnić stratę tamtych samców i tamte młode?
Melpon‹ krzyknęła głośno ze wzruszenia. Była bardzo stara i skłonna do objawiania sentymentalnych uczuć wobec plaż narodzin. Jej krzyk był jednak głosem ich wszystkich. Nawet Malsas‹ dała się ponieść emocjom, choć była zbyt doświadczona, by powodować się wyłącznie uczuciami.
— Zagrożenie wydaje się na razie powstrzymane. Dobrze się sprawiłaś.
— To prawda — lecz chcę czegoś więcej.
— Czego?
— Chciałabym wam wszystkim jako pierwszym dostarczyć nowych informacji o ustuzou. Pragnę, byście same je usłyszały z ust złapanego ustuzou.
Malsas‹ zastanowiła się, w końcu wyraziła zgodę.
— Jeśli owa istota ma informacje, które mogą okazać się cenne, to ich wysłuchamy. Czy naprawdę mówi i odpowiada na pytania?
— Przekonasz się sama, Eistao.
Kerrick musiał być w pobliżu, bo wysłanniczka wróciła z nim bardzo szybko. Inlènu* siadła twarzą do zamkniętych drzwi, podczas gdy Kerrick w milczeniu wyraził całemu zgromadzeniu szacunek i oczekiwanie na rozkazy w postawie najniższego wobec najwyższych.
— Każ mu mówić — powiedziała Malsas‹.
— Opowiedz nam o swojej bandzie ustuzou — nakazała Vaintè. — Mów tak, by wszystkie zrozumiały.
Gdy to mówiła, Kerrick zauważył, że ostatnie słowa były sygnałem. Miał teraz przekazać słuchającym to, czego go starannie wyuczono.
— Niewiele jest do opowiedzenia. Polujemy, kopiemy ziemię w poszukiwaniu owadów i roślin. I zabijamy Yilanè.
Odpowiedziały mu gniewne pomruki i szybkie ruchy ciał.
— Powiedz dokładniej o zabijaniu Yilanè — nakazała Malsas‹.
— To naturalna reakcja. Powiedziano mi, że Yilanè czują wrodzony wstręt do ustuzou. Te z kolei odnoszą się tak samo do Yilanè. Jednak, jako istoty krwiożercze, pragną tylko zabijać i niszczyć. Ich dążeniem jest zabicie wszystkich Yilanè. Dokonają tego, jeśli się ich nie zniszczy.
Brzmiało to nieprawdopodobnie nawet w ustach Kerricka. Któż uwierzy w tak oczywiste kłamstwo? A jednak przyjęte zostało natychmiast z ufnością, bo Yilanè same nie umiały kłamać. Kerrick drżał ze strachu przed śmiercią zapowiadaną w ich ruchach i poczuł ulgę, gdy kazano mu opuścić komnatę. Malsas‹ odezwała się natychmiast, gdy tylko drzwi znów się zamknęły.
— Ustuzou muszą być zniszczone natychmiast i bezwzględnie. Do ostatniego. Szukać i niszczyć! Ścigać i zabijać, jak zabito Alakensi, która siedziała najbliżej mnie. Możesz nam teraz powiedzieć, Vaintè, jak tego dokonasz?
Vaintè zdawała sobie sprawę, iż nie powinna okazywać radości z odniesionego zwycięstwa. Myśląc wyłącznie o swych planach, oparła się wygodnie o ogon i wyliczała kolejne działania, które prowadzić miały do zwycięstwa.
— Po pierwsze — potrzeba nam więcej uzbrojonych fargi. Nigdy nie będzie ich za wiele. Strzegą pól, wytaczają ścieżki w dżungli, trzymają ustuzou z dala.
— Tak się stanie — zgodziła się Malsas‹. — Rozmnożyłyśmy hèsotsany i szkolimy fargi w ich używaniu. Gdy będziesz wracać, zabierzesz z sobą tyle uzbrojonych fargi, ile się tylko zmieści w uruketo. Doniesiono mi, że dwa mniejsze uruketo są gotowe do odbycia dłuższego rejsu oceanicznego. Nimi też popłyną fargi. Czego jeszcze trzeba?
— Stworzeń do śledzenia i zabijania. Yilanè nie są zabójczyniami, lecz dzięki naszej wiedzy możemy wyhodować takie istoty, które tym się zajmą.
— Tak też się stanie — powiedziała Lek Melik. — Sporo już dokonano. Teraz, gdy pobrano próbki tkanek ustuzou, badania zostaną doprowadzone do końca. Nadzorująca je Ikemei czeka w pobliżu na wezwanie. Wyjaśni to bliżej.
— Dokonano więc wszystkiego, czego można było dokonać — powiedziała Vaintè, wyrażając radość i wdzięczność.
— Istotnie — potwierdziła Malsas‹, choć w głosie jej brzmiało niezadowolenie. — Nie dokonano, lecz rozpoczęto. A czas nam nie sprzyja. Zajmujące się tymi sprawami wróciły szybciej z Teskhets. Mówiły o chłodnym lecie, wczesnej jesieni. Obawiają się długiej, srogiej zimy. Zawsze musimy posuwać się uważnie, ale przede wszystkim musimy się posuwać.
Tak mocno podkreślała swe słowa, nasycając je gorzkim gniewem i wielkim lękiem, że przytłoczyło to wszystkie słuchające. W milczeniu podzielały jej strach, aż Malsas‹ poleciła:
— Poślijcie po Ikemei. Wysłucham, czego dokonano.
Wysłuchały relacji o postępach badań, a także ujrzały na własne oczy ich wyniki. Ikemei weszła na czele karawany mocno obładowanych fargi, które pośpiesznie złożyły swe ciężary i odeszły. Ikemei ściągnęła osłonę z klatki tak dużej, że mogła pomieścić dorosłą Yilanè.
— Władca niebios — powiedziała z dumą, wybałuszając swe jedyne oko. — Biegły, silny i inteligentny drapieżnik.
Wielki ptak nastroszył pióra i powoli obrócił głowę, tocząc wokół okiem. Zakrzywiony dziób stworzony był do rozdzierania ciała, a długie skrzydła — do wysokiego, szybkiego i wytrwałego lotu. Łapy ptaka kończyły się zakrzywionymi, ostrymi szponami, zdatnymi do zabijania. Nie lubił, gdy mu się przyglądano. Potrząsnął skrzydłami i skrzeknął gniewnie. Ikemei wskazała na wydłużony, ciemny przedmiot, mocno przywierający do łapy drapieżcy.
— To neurologiczny rejestrator obrazu — wyjaśniła. — Specjalnie przystosowany do tego celu. Jak na pewno wiecie, obraz z jego oka ogniskuje się na wewnętrznej błonie. Następnie neurony przechowują ten obraz w maleńkich zwojach nerwowych, by mógł być ponownie obejrzany. Ponieważ gromadzone są pojedyncze obrazy, a nie zapisy złożonych zespołów czy ruchów, nie ma nieomal ograniczeń co do liczby obrazów, jakie można rejestrować.
— Obrazów czego? — spytała nagle Malsas‹, znudzona szczegółami technicznymi, z których niewiele rozumiała.
— Wszystkiego, co zechcesz rejestrować, Eistao — wyjaśniła Ikemei. — Ten ptak jest nieomal nieczuły na zimno — lata bardzo wysoko w poszukiwaniu łupu. Dlatego po wytresowaniu nakazano mu lot na północ. Tresura okazała się bardzo skuteczna. Zwykle ptaki te nie interesują się długozębami, drapieżnymi ustuzou zamieszkującymi daleką północ. Niczym im nie grożą, a są za duże, by je zaatakować i zjeść. Lecz ten ptak jest dobrze wytresowany i wie, że za wykonanie naszych poleceń czeka go nagroda. Poleciał daleko na północ. Zaraz zobaczymy dokładnie, co widział.
Ikemei otworzyła jedną z paczek i wyjęła plik zdjęć. Czarnobiałe, gruboziarniste, lecz bardzo wyraźne. Ułożyła je zgodnie z porządkiem wydarzeń. Najpierw białe pole z czarnymi plamkami. Potem, w trakcie lotu w dół, plamki nabierały kształtów, aż stały się wyraźne. Czworonogie, pokryte futrem ustuzou. Jedno z nich rosło wypełniając odbitkę. Patrzyło w górę z groźną miną, szczerząc zakrzywione zęby. Potem uskoczyło w bok, przestraszone atakiem ptaka. Obraz na ostatniej odbitce był najbardziej przejmujący — cień rozłożonych skrzydeł zakrywał długo-zęba i śnieg. Gdy Malsas‹ skończyła się im przyglądać, Vaintè chciwie chwyciła obrazki i zaczęła się im przypatrywać z rosnącym podnieceniem.
— Można go wytresować tak, aby tropił każdą istotę?
— Każdą.
— Nawet ustuzou, takie jak to, które przywiozłam ze sobą z Alpèasaku?
— Zwłaszcza takie. Będzie ich szukał, odnajdzie i powróci. Potem za pomocą zdjęć sporządzimy mapę.
— Takiej broni było mi trzeba! Ustuzou wędrują małymi stadami, a to ogromny ląd. Znaleźliśmy jedno stado i łatwo zniszczyliśmy. Teraz odnajdziemy inne…
— I zniszczycie tak samo — dokończyła Malsas‹.
— Zniszczymy. Obiecuję ci — zniszczymy.
Malsas‹ siedziała nieruchomo i milcząco, czekając aż ciężkie drzwi zamkną się za ich plecami. Dopiero wtedy się poruszyła, zwracając do Vaintè twarz, na której malowały się troska i strach. Eistaa Inegban* zatroskana i przestraszona? Mogła być tego tylko jedna przyczyna. Vaintè zrozumiała.
— Chodzi o Córy Śmierci, prawda?
— Tak. Nie umarły — i coraz ich więcej.
— W Alpèasaku też nie umierają. Początkowo ginęły, pracując ciężko wśród wielu niebezpieczeństw. Ale teraz, gdy miasto wzrosło i rozwinęło się, jest inaczej. Doznają ran, niektóre padają. Ale ginie ich za mało.
— Zabierzesz ze sobą z powrotem największe grzesznice. Te, które przemawiają publicznie, nawracają.
— Zabiorę. Ale każda, którą wezmę, oznacza jedną uzbrojoną fargi mniej. W Alpèasaku te nieumierające stworzenia będą mi zawadzać, bo nie zechcą pomagać w niszczeniu ustuzou. Są obciążeniem.
— Tak jak dla Inegban*.
— Zabiorę je. Lecz tylko w nowych, nie wypróbowanych uruketo. Malsas‹ wyraziła zgodę, nie ukrywając szacunku.
— Są twarde i niebezpieczne, Vaintè. Jeśli młode uruketo nie zdołają pokonać oceanu, to nasza porażka będzie jednocześnie sukcesem.
— Myślę dokładnie tak samo.
— Dobrze. Porozmawiamy jeszcze o tym, nim wyruszysz do Alpèasaku. Teraz jestem zmęczona, dzień był długi.
Vaintè pożegnała się uroczyście, a gdy tylko zamknęły się drzwi, z trudem zdołała opanować podniecenie. Idąc przez miasto, myślała o przyszłości, a jej ruchy uwydatniały te myśli. Było w nich nie tylko podniecenie, lecz także zapowiedź śmierci tak widoczna, iż przechodzące fargi szybko usuwały się jej z drogi. Czuła teraz głód i podeszła do najbliższego miejsca posiłków. Kazała się rozstąpić czekającym tam Yilanè. Dobrze się najadła, potem zmyła resztki mięsa z rąk i poszła do swojej kwatery. Było to pomieszczenie funkcjonalne i wygodne, bogato zdobione tkanymi we wzory zasłonami.
Fargi wyszły, spiesznie wykonując rozkaz. Zatrzymała gestem tylko jedną.
— Ty — rozkazała — poszukaj mego ustuzou ze smyczą na szyi i przyprowadź tutaj.
Trwało to trochę, bo ta nie miała pojęcia, gdzie szukać. Spytała się jednak napotkanych fargi, które pytały następne i polecenie dotarło wreszcie do kogoś, kto widział Kerricka.
Vaintè prawie zapomniała o swym poleceniu. Gdy Kerrick przybył, zatopiona była w planach na przyszłość. Oprzytomniała na jego widok.
— To był pomyślny dzień, dzień mego sukcesu — powiedziała. Mówiła jakby do siebie, nie zwracając uwagi na to, co odpowiedział. Inlènu* siadła wygodnie na swym ogonie, twarzą do zasłon na ścianie, podziwiając bezmyślnie ich wzór.
Vaintè pociągnęła Kerricka, nakłaniając go, by położył się przy niej i zdarła z niego futrzane okrycie. Rozśmieszyło ją, gdy spróbował się odsunąć. Podniecając siebie, podniecała i jego.
Kerrick nie bał się już tego, co miało nastąpić. Było mu dobrze. Gdy po wszystkim odepchnęła go od siebie, poczuł żal. Zaczął marzyć, by zdarzyło się to znów i znów.
Spod ciemnych chmur rozległ się ogłuszający grom, gęsta ulewa siekła powierzchnię oceanu. Uruketo powoli oddalało się od brzegu, a tuż za nim dwa mniejsze. Enteesenaty, szczęśliwe, że są znów na otwartym morzu, gnały naprzód, to ukazując się, to niknąc, gdy nurkowały w falach. Inegban* wkrótce pozostał w tyle, malał, aż wreszcie przepadł za zasłoną deszczu.
To nie był łatwy rejs. Po wymyślnych i niespodziewanych wygodach Inegban* powrót w uruketo był dla Kerricka ciągłą udręką. Wnętrze załadowano po brzegi, dno zaścielały fargi, tak iż nie sposób było chodzić, aby którejś nie nadepnąć. Brakowało żywności i wody, wydzielano je skąpo. Nie stanowiło to problemu dla Yilanè, które po prostu drętwiały i przesypiały większość czasu. Gorzej było z Kerrickiem. Czuł się uwięziony, osaczony, trudno mu się oddychało. Noc też nie dawała mu wytchnienia — w swoich snach dusił się i topił, a potem budził się z krzykiem, cały spocony. Nie mógł się swobodnie poruszać, zaledwie dwa razy podczas ciągnącej się długo podróży zdołał wdrapać się na płetwę, by wciągnąć w płuca ożywcze i słone powietrze.
Sztorm na środku oceanu sprawił, iż płetwy nie można było otwierać przez wiele dni. Było duszno, trudno już było oddychać zatęchłym powietrzem. W końcu trzeba było uchylić płetwę, lecz wraz z podmuchem dostała się do środka fontanna zimnej wody morskiej. Kerrick cierpiał w milczeniu, mokry i lepiący się od brudu, czując na przemian chłód i gorąco.
Wreszcie sztorm ucichł i można było ponownie otworzyć płetwę. Vaintè kazała wszystkim zostać, a sama wdrapała się na górę. Morze było nadal wzburzone, ze wszystkich stron nadbiegały zwieńczone pianą fale. Puste morze. Dwa małe uruketo zniknęły i nigdy ich już nie ujrzano.
Choroba morska Kerricka skończyła się dopiero w porcie Alpèasaku. Podróż tak go osłabiła, że z trudem wstał. Drapieżny ptak w klatce cierpiał równie mocno. Ze zwieszoną nisko głową zaskrzeczał słabo, gdy go wynoszono. Kerrick wyszedł na brzeg ostatni, na płetwę musiała go wynieść Inlènu* i dwie inne fargi.
Vaintè oddychała ciężko w wilgotnym, ciepłym powietrzu, przesyconym silnymi zapachami żywego miasta. Z ogromną przyjemnością otrząsnęła się z letargu podróży. Weszła do pierwszej napotkanej sadzawki chłodzącej, zmywając z siebie sól i zaskorupiały brud uruketo. Wyszła na słońce odświeżona i gotowa do działania.
Nie musiała wzywać przywódczyń miasta, bo gdy przybyła do ambesed, wszystkie już tam na nią czekały.
— Co z Alpèasakiem? — i poczuła się jeszcze lepiej, gdy usłyszała, że wszystko jest w dobrym stanie. — Stallan, a co z ustuzou, co ze szkodnikami podgryzającymi skraje naszego miasta?
— Drobne przykrości, nic więcej. Uprowadzono kilka naszych zwierząt rzeźnych, inne zarżnięto w ciemności, ich mięso zabrano przed świtem. Ale nasza obrona jest mocna, niewiele więcej dokonają.
— Nie chcę mieć nawet najmniejszych kłopotów. Ustuzou muszą być powstrzymane. I będą. Przywiozłam następne fargi wyszkolone w używaniu broni. Ustuzou zostaną wyśledzone i zabite.
— Trudno je wytropić — powątpiewała Stallan. — W dżungli są chytre jak zwierzęta i nie zostawiają po sobie śladów. A jeśli są ślady, to prowadzą do zasadzki. Zginęło tak wiele fargi.
— Koniec z tym — powiedziała Vaintè, słysząc jakby na potwierdzenie swych słów skrzek orła. Tragarki przyniosły właśnie klatkę i ptak gładził teraz na słońcu dziobem swe pióra.
— Wszystko wyjaśnię — dodała Vaintè. — To latające stworzenie umożliwi nam odnalezienie legowisk ustuzou, w których kryją swe szczenięta i samice. Wpierw jednak chcę wysłuchać szczegółowego raportu o wszystkim, co zaszło w czasie mojej nieobecności.
Vaintè czekała niecierpliwie na następny napad ustuzou. Gdy zawiadomiono ją o tym, wydała szybko rozkazy i poszła od razu na odległe pastwisko, gdzie doszło do napaści. Stallan już tam była, wskazując ze wstrętem na pokrwawione ciała leżące na trawie.
— Marnotrawcy. Zabrano tylko najtłustsze udźce.
— Bardzo praktyczne — Vaintè nie była tym przejęta. — Łatwo je zabrać, niewiele się marnuje. Którędy uciekły?
Stallan pokazała otwór wydarty w cierniowym żywopłocie, za nim trop niknął wśród wysokich drzew.
— Na północ, jak zwykle. Ślady łatwe do zauważenia, pozostawione, żeby nas zwabić w zasadzkę. Mięso zniknęło, a jeśli odważymy się je tropić, czeka nas jedynie śmierć.
— Ptak poleci tam, gdzie my nie możemy — powiedziała Vaintè po przyniesieniu drapieżnika. Orzeł krzyczał gniewnie i szarpał okowy przytrzymujące jego nogi. Nie siedział teraz w klatce, lecz na drewnianej grzędzie umieszczonej na platformie. Spoczywała ona na długich tyczkach, tak iż dziób orła nie zagrażał niosącym ją fargi. Przybył również Kerrick, zaciekawiony tym porannym zgromadzeniem.
— Róbcie swoje — rozkazała Vaintè treserce.
Kerrick przekonał się nagle, iż nie jest tylko widzem. Chwyciły go i pociągnęły do przodu mocne kciuki. Drapieżnika drażnił widok i zapach krwawiących ciał, skrzeczał i ogłuszająco bił skrzydłami. Jedna z fargi odcięła z boku zarżniętego zwierzęcia kawał mięsa i rzuciła ptakowi. Ten chciwie wyciągnął po czerwony ochłap wolną łapę, przytrzymał szponami na poprzeczce i rwał krwiste kęsy. Wszystkie czekały, aż skończy. Kerrick wyrywał się, gdy ciągnięto go do przodu, niemal w zasięg skrwawionego, haczykowatego dzioba.
— Szukaj, znajdź! Szukaj, znajdź! — wołała ciągle treserka, a Kerricka przyciągano jeszcze bliżej.
Drapieżnik nie zaatakował, lecz obrócił głowę i utkwił w Kerricku zimne, szare oko. Podczas gdy wykrzykiwano rozkazy, wpatrywał się w niego nieprzerwanie. Zaczął mrugać i kiwać głową dopiero wtedy, gdy zamilkły polecenia.
— Obróćcie grzędę w stronę tropu — nakazała treserka, po czym wyciągnęła rękę i szybko zwolniła okowy.
Drapieżnik wrzasnął, rozchylił nogi i wzbił się w powietrze potężnymi uderzeniami wielkich skrzydeł. Kerrick rzucił się w tył, gdy ptak spojrzał na niego, a treserka wykrzykiwała instrukcje.
Ptak był dobrze wytresowany. Wzniósł się szybko, zatoczył jeden krąg i ruszył na północ.
— Zaczęło się — powiedziała bardzo zadowolona Vaintè.
Jednak entuzjazm opuszczał ją w miarę, jak upływały dni, a drapieżnik nie wracał. Zmartwione treserki unikały jej, podobnie jak wszystkie, widząc gniewne ruchy eistai. Także Kerrick, jeśli nie był wzywany, trzymał się od niej z daleka.
Spokojne schronienie, gdzie trudno go było znaleźć, stanowiło hanalè. Nie był tam, odkąd powrócił z Inegban*.
Ikemend otworzyła przed nim drzwi.
— Byłeś w Inegban* — powiedziała głosem, w którym pobrzmiewała zazdrość.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego miasta.
— Opowiedz mi o nim, bo już nie ujrzę go na własne oczy.
Gdy zaczął opowiadać, umieściła smycz w szparze wydłubanej w drzwiach, które potem zamknęła. Kerrick wiedział, co chciała usłyszeć, mówił jej więc o pięknie miasta, tłumach i ruchu, ani słowem nie wspominając o głodzie i chłodzie zimy. Zależało mu bardzo na wizytach w hanalè, starał się więc, by Ikemend zawsze oczekiwała go z niecierpliwością. Słuchała, dopóki nie musiała odejść do pilnych zajęć. Samce nie lubiły Ikemend i starannie unikały jej towarzystwa. Żadnego nie było teraz w zasięgu wzroku. Kerrick spoglądał w ciemną sień, gdzie nie mógł wejść, potem zawołał, gdy tylko usłyszał kroki:
— To ja, Kerrick, chcę pogadać.
Samiec zawahał się, potem ruszył znów i zatrzymał się dopiero, gdy Kerrick zawołał go jeszcze raz. — Byłem w Inegban*. Czy nie chciałbyś posłuchać o mieście?
Takiej propozycji nie zdołał się oprzeć. Yilanè wyszedł wolno na światło i Kerrick poznał go. To Esetta, ponury osobnik, z którym rozmawiał raz czy dwa. Wszystkie pozostałe samce podziwiały śpiew Esetty, choć Kerrick uważał go za monotonny i nudnawy. Nigdy jednak nie powiedział tego głośno.
— Inegban* to prawdziwe miasto — powiedział Esetta, szybko i bez tchu, jak wszystkie samce. — Mogliśmy tam siedzieć wysoko wśród liści i obserwować wszystko, co działo się na zatłoczonych korytarzach w dole. Nie byliśmy wiecznie skazani na nudę, jak tutaj, gdzie niewiele nam pozostaje poza rozmyślaniem o pisanym nam na plażach losie. Powiedz mi…
— Powiem. Ale najpierw poślij po Alipola. Chcę opowiedzieć i jemu.
— Nie mogę.
— Dlaczego?
Odpowiedź dała Esetcie perwersyjną przyjemność.
— Dlaczego nie mogę? Chcesz wiedzieć dlaczego? Powiem ci, dlaczego nie mogę.
Zastanawiał się nad wyjaśnieniem, wysuwając język między zęby, by zwilżyć wargi przed odpowiedzią.
— Nie możesz z nimi rozmawiać, bo Alipol nie żyje. Ta wiadomość wstrząsnęła Kerrickiem. Krępy Alipol, mocny jak pień drzewa. Wydawało mu się to niemożliwe.
— Zachorował czy miał wypadek?
— Gorzej. Zabrano go, zabrano siłą. Już dwa razy był na plażach. Wiedziały o tym te okrutne bestie, wiedziały, mówił im, błagał je, pokazywał im śliczne rzeczy, które robi, lecz tylko się z tego śmiały. Niektóre przekonał, lecz najwstrętniejszą z nich, z bliznami i szorstkim głosem, tę, która przewodzi łowczyniom, podnieciły sprzeciwy Alipola. Złapała go i stłumiła jego krzyki swym ohydnym ciałem. Byli tam cały dzień, upewniła się, cały dzień, widziałem. Upewniła się o jajach.
Kerrick zrozumiał, że coś strasznego stało się z jego przyjacielem, nie wiedział jednak co. Esetta zapomniał o nim, kołysał się z zamkniętymi oczyma. Mruczał żałobnym głosem, potem zaczął śpiewać pieśń nasyconą przerażeniem.
Za młodu poszedłem raz na plażę,
i wróciłem,
Drugi raz poszedłem, już nie młody,
czy powrócę?
Lecz nie po raz trzeci, proszę, nie,
bo mało kto wraca.
Nie ja, nie ja. Bo jeśli pójdę, wiem,
nie wrócę.
Esetta umilkł. Zapomniał, że Kerrick miał mu opowiedzieć o Inegban*, a może nie pragnął już słuchać o dalekim mieście. Odwrócił się, ignorując pytania Kerricka i odszedł. Kerrick wołał potem głośno, lecz nikt się już nie pojawił. W końcu wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi. O czym mówił Esetta? Co na plaży zabiło Alipola? Nic nie rozumiał. Inlènu* drzemała na słońcu oparta o ścianę. Szarpnął ze złością za smycz, aż oprzytomniała, ziewnęła i powoli dźwignęła się na nogi.
Fargi pragnęła bardzo przekazać wiadomość — wiadomość dla samej eistai! — lecz z gorliwości pędziła za szybko w upale dnia. Po dotarciu do ambesed tak szeroko rozwierała usta i dyszała tak szybko, że nie mogła mówić. Szarpana niepewnością, wychynęła na słońce, by po chwili cofnąć się do chłodnego cienia. Czy w pobliżu jest sadzawka? Była tak zmieszana, że nie pamiętała. Żadna z pobliskich fargi nie zwracała najmniejszej uwagi na ruchy jej palców i grę barw we wnętrzu dłoni. Były samolubne, myślały tylko o sobie, nigdy nie pomagały innym fargi. Wysłanniczka rozgniewała się, niepomna, iż w podobnej sytuacji sama by się tak zachowała. W rozpaczy zaglądała do pobliskich korytarzy, aż w końcu znalazła pitny owoc. Wyssała z niego zimną wodę, a resztkami ochlapała ramiona i całe ciało. W końcu uspokoiła oddech i podjęła próbę mowy.
— Eistao… przyniosłam ci wiadomość…
Chrypliwie, lecz zrozumiale. Powoli, trzymając się cienia, krążyła po ambesed, przepychając się między gromadzącymi się fargi do pustej przestrzeni przed eistaą. Usztywniła swe ciało w postawie wyczekiwania, proszenia o uwagę najwyższej dla najniższej.
Vanalpè spostrzegła to i zainteresowała Vaintè milczącą postacią.
— Mów — rozkazała Vaintè.
Fargi zadrżała i wydusiła z siebie starannie zapamiętane słowa:
— Eistao, przynoszę wiadomość. Wiadomość od karmiącej drapieżnego ptaka. Wrócił.
— Wrócił! — Vaintè okazała zadowolenie, a fargi wierciła się radośnie, uważając w swej naiwności, że to ona jest tego powodem. Szybkim gestem Vaintè przywołała inną fargi.
— Znajdź Stallan. Ma natychmiast do mnie przyjść. Odwróciła się do fargi, która przyniosła wiadomość.
— Ty wróć do tych z ptakiem. Zostań z nimi, aż przygotują mi zdjęcia, wtedy przyjdź i daj mi znać. Powtórz!
— Wrócić do tamtych z ptakiem. Zostać. Wrócić do eistai, gdy będą gotowe…
— Zdjęcia, obrazki, widoczki. — Vaintè powiedziała to na trzy różne sposoby, by głupie stworzenie zrozumiało. — Powtórz, akayil.
Akayil, wstrętna-w-mowie. Przyglądające się fargi powtarzały ze strachem okropne słowo, odsuwały się od wysłanniczki, jakby w obawie przed skalaniem.
— Vanalpè, ile to potrwa? — spytała Vaintè.
— Zacznę od tego, że informacje już są dostępne. Zawartość magazynów pamięci ze zwojów nerwowych ptaka zostanie przeniesiona do większego zasobnika. Robiłam to sama przy rejestrowaniu wzorców wzrostu. Pierwsze i ostatnie obrazy będą widoczne natychmiast, lecz przekopanie się przez informacje zawarte między nimi wymaga czasu.
— Mówisz niejasno.
— Zaraz to wyjaśnię, eistao. Nie było ptaka wiele dni. Przez cały ten czas, we dnie i w nocy, co kilka chwil zapamiętywał obraz. Można nakazać stworzeniu pamięciowemu usunięcie wszystkich czarnych obrazów nocy, lecz i tak pozostanie ich niezmiernie wiele. Każdy obraz musi zostać przeniesiony na ekran z ciekłych kryształów, by go odrzucić lub zapisać. Zajmie to całe dnie, wiele dni.
— Będziemy więc cierpliwe i zaczekamy. — Rozejrzała się i zobaczyła zbliżającą się krępą, pokrytą szramami figurę Stallan. Nakazała jej podejść.
— Ptak wrócił. Wkrótce się dowiemy, czy odnalazł ustuzou. Gotowe jesteśmy do przeprowadzenia ataku?
— Tak. Fargi strzelają już dobrze, hèsotsany są odżywione. Zasadzono dalsze strzałokrzewy i zebrano wiele strzałek. Rozmnożono łodzie, niektóre młode są już zdatne do służby.
— Przygotuj je. Załaduj żywność i wodę, potem mnie zawiadom. Vanalpè, twoje doświadczenia ze zdjęciami zostaną teraz wykorzystane. Pójdziesz zaraz pomóc wykonującym tę pracę.
Przez resztę dnia i cały następny Vaintè kierowała miastem, nie myśląc o ustuzou. Za każdym jednak razem, gdy odpoczywała, a w pobliżu nie było nikogo, z kim musiałaby rozmawiać, natychmiast sobie o nich przypominała. Nie cieszyło jej jedzenie, zachowywała się tak nerwowo, że wystraszona fargi zmarła, gdy odprawiła ją brutalnie. Dobrze się stało dla wszystkich, że wreszcie trzeciego dnia przyszła wiadomość.
— Zdjęcia są gotowe, Eistao — powiedziała fargi i wszystkie, które to usłyszały, odetchnęły z ulgą. Gdy Vaintè wyszła z ambesed, nawet Kerrick przyłączył się do dużej grupy ciągnącej za nią, równie niecierpliwie jak inne chcąc się dowiedzieć, co się stało.
— Znalazły — oznajmiła Vanalpè. — Duży obraz jest obrabiany, zaraz będzie gotowy.
Z otworu zwierzęcia powoli wysuwał się arkusz celulozy. Vanalpè wyszarpnęła go niecierpliwie i podała Vaintè, mokry jeszcze i ciepły.
— Naprawdę znalazły — powiedziała; z radości drżały jej palce, w których trzymała zdjęcie. — Gdzie jest Stallan?
— Tu, Eistao — odezwała się Stallan, odkładając przeglądane odbitki.
— Czy wiesz, gdzie to jest?
— Jeszcze nie — Stallan wskazała na środek obrazu. — Wystarcza jednak, ze wiemy, iż obok jest ta rzeka. Zaatakujemy z wody. Sledzę teraz ich szlak, jego początki są już nanoszone na mapę. Za pomocą obrazków wyśledzę ich drogę aż do tego miejsca. Patrz, to ich legowisko. Skórzane schronienia, wielkie zwierzęta, wszystko jak przedtem.
— I jak przedtem zostanie zniszczone. — Przywołała gestem Kerricka, potem stuknęła kciukiem w obrazek. — Wiesz co to jest?
Białe i czarne wzory nic mu nie mówiły; nigdy przedtem nie widział zdjęcia. Wziął arkusz i obracał nim we wszystkich kierunkach, zajrzał nawet na drugą stronę, nim Vaintè wyrwała mu go z rąk.
— Utrudniasz — powiedziała Vaintè. — Widziałeś już przedtem te istoty i przedmioty.
— Z całym szacunkiem, Eistao — wtrąciła się pokornie i przepraszająco Vanalpè. — Fargi też tak się zachowują. Nim nie nauczą się patrzeć na zdjęcia, niczego na nich nie dostrzegają.
— Rozumiem — Vaintè odłożyła zdjęcie. — Zakończyć przygotowania! Wyruszymy, gdy tylko rozpoznamy to miejsce. Ty, Kerrick, wyruszysz z nami.
— Dziękuję, Eistao. Z chęcią pomogę.
Kerrick mówił to szczerze. Nie miał pojęcia, gdzie wyruszają ani po co. Cieszył się jednak na myśl o nowej wyprawie na łodziach.
Jego entuzjazm bardzo szybko minął. Wyruszyli o świcie, płynęli aż do zmroku i spali na brzegu. Powtarzało się to co dnia, aż zaczął zazdrościć Yilanè ich umiejętności zapadania w stan niemal bezmyślności. Nie mogąc zasnąć, przyglądał się brzegowi, usiłując wyobrazić sobie, co się kryje ze ścianą drzew wyrastającą poza plażą.
Gdy powoli posuwali się na północ, zauważał zmiany wybrzeża. Dżungla ustąpiła miejsca puszczy, potem bagniskom, wreszcie niskim krzewom. Minęli ujście wielkiej rzeki, lecz płynęli dalej. Dopiero po dotarciu do dużej zatoki zboczyli z północnego szlaku. Vaintè i Stallan na prowadzącej łodzi zmieniły kierunek i wpłynęły do zatoki. Było to coś nowego i nawet otępiałe fargi zaczęły się ożywiać. Gdy zbliżyli się do rosnących wzdłuż brzegu trzcin, spłoszyli pożywiające się tam ptaki. Wzniosły się w wielkich stadach, zasłaniając niebo; krzyczały ogłuszająco. Gdy mokradła znów przeszły w plaże, Vaintè nakazała wylądować — choć słońce znajdowało się jeszcze wysoko. Kerrick wraz z innymi przysunął się blisko, by usłyszeć, co postanowiono. Stallan pokazywała na jedno ze zdjęć.
— Jesteśmy tutaj, a ustuzou są tam, na brzegu rzeki. Gdybyśmy dziś popłynęli dalej, mogłyby nas zauważyć. Mądrzej będzie rozładować tu łodzie, zostawić na plaży całą wodę i jedzenie. Dzięki temu będziemy gotowe do szybkiego uderzenia o świcie. Vaintè zgodziła się.
— Zaatakujemy z wody, z przyboju, bo tym razem nie możemy zajść ich od tyłu. Chcę, by zginęły wszystkie, poza kilkoma, które Stallan ma pojmać. Czy to jasne? Powtórzyć!
Kierujące grupami doprowadzały rozkazy do świadomości fargi. Robiły to wielokrotnie, tak że nawet najlepsza wiedziała, co ma robić. Kerrick odszedł znudzony, lecz musiał wrócić na znak Vaintè.
— Zostaniesz tu z zapasami i poczekasz na nasz powrót Nie chcę, byś zginął przez pomyłkę w czasie walki. Twoje zadanie zacznie się później.
Odwróciła się, nim Kerrick zdołał odpowiedzieć. Nie chciał być świadkiem żadnego zabijania, nawet ustuzou, chętnie więc przyjął jej decyzję.
Wstały z samego rana i wsiadły do łodzi. Kerrick, siedząc na brzegu, obserwował ich ciche odpłynięcie aż do chwili wtopienia się w poranną mgiełkę. Inlènu* przypatrywała się także, choć bez zainteresowania. Gdy tylko wszystkie zniknęły, otworzyła jeden z pojemników z mięsem.
— Wstrętny z ciebie żarłok — powiedział Kerrick. — Utyjesz.
— Jeść dobrze — odparła Inlènu*. — Ty jedz też.
Nie lubił mięsa przechowywanego w pęcherzach, zawsze smakowało stęchlizną. Zjadł jednak trochę, potem się napił wiedząc, że w żaden sposób nie ruszy Inlènu*, póki ta się nie naje. Przyjrzał się jej bliżej i stwierdził, że tyła, całe jej ciało pokrywała warstwa tłuszczu, wygładzająca ostre zarysy mocnych mięśni.
Choć przywykł do przebywania wśród innych, cieszyła go wolność w samotności. Inlènu* się nie liczyła. Po odpłynięciu łodzi zapanowała cisza. Słychać było tylko wietrzyk szumiący w wysokiej trawie, uderzenia o brzeg drobnych fal. Nie było jednak hałasu, jak podczas ciągłych rozmów w ambesed.
Szli powoli wzdłuż czystego piasku, między kępkami trawy, płosząc ptaki zrywające się do lotu niemal spod ich stóp. Kerrick prowadził, aż Inlènu* zaczęła narzekać na zmęczenie i musiał ją uciszyć. W czasie odpływu doszli do pasma wysokich, czarnych skał. Zwisały z nich wstęgi wodorostów, a tuż nad wodą widniały wielkie skupiska przyczepionych do kamieni czarnych małży.
— Dobre do jedzenia — powiedziała Inlènu*, głośno cmokając. Stojąc po kolana w wodzie, starała się kilka oderwać, lecz mocno trzymały się skały. Bez protestu dała się zaciągnąć na brzeg, gdzie Kerrick znalazł kamień wielkości pięści. Użył go do odbicia kilku muszli. Inlènu* chwyciła je, włożyła do ust i zgniotła potężnymi szczękami. Kawałki skorup wypluła do oceanu i bardzo szczęśliwa połknęła smaczne mięso. Kerrick zebrał kilka dla siebie i otworzył za pomocą zawieszonego na szyi metalowego noża. Zostali tam i najedli się do syta.
Był to przyjemny dzień, najlepszy z wszystkich, jakie pamiętał. Kerrick pragnął jednak zobaczyć powrót z wyprawy, wrócili więc wczesnym popołudniem na miejsce lądowania. Musieli długo czekać. Łodzie pojawiły się tuż przed zachodem słońca.
Pierwsza wysiadła Vaintè. Poszła plażą w kierunku zapasów, rzuciła broń na piasek i rozdarła pęcherz z mięsem. Odgryzając wielki kęs, zauważyła pytające spojrzenie Kerricka. Przeżuła i potknęła chciwie mięso, nim się odezwała:
— Żadne nie uciekło. Zabiłyśmy zabójców. Walczyli zażarcie i straciłyśmy fargi, lecz świat jest ich pełen. Zrobiłyśmy to, po co tu przybyłyśmy. Teraz ty też wypełnisz swoje obowiązki.
Wydała polecenie i dwie fargi przyniosły z jednej łodzi ciężki, owinięty pakunek. Kerrick myślał, że to zwinięte skóry.
Gdy fargi rzuciły je na piasek, skóry rozchyliły się i Kerrick ujrzał brodatą twarz. Z włosów stworzenia kapała krew; w szeroko otwartych oczach widniało przerażenie. Otworzyło usta na widok Kerricka i wydało dziwne, chrypliwe dźwięki.
— Ustuzou mówi — powiedziała Vaintè. — Co powiedziało, Kerricku? Każę ci słuchać i powtarzać mi jego słowa.
Nie pomyślał nawet o nieposłuszeństwie. Gdy eistaa coś poleci, jej rozkazy są zawsze wykonywane. Kerrick nie mógł jednak tego uczynić i drżał ze strachu.
Nie rozumiał tych dźwięków. Nic dla niego nie znaczyły, nic zupełnie.
— Czy ta istota mówi? — niecierpliwiła się Vaintè. — Powiedz mi natychmiast!
— Nie wiem — przyznał Kerrick. — Może mówi. Nic nie zrozumiałem. Nic zupełnie.
— A więc wydawany przez nią głos to tylko bełkot.
Vaintè była wściekła. Waliły się jej plany. Nie powinna była nigdy uwierzyć Enge, gdy ta upierała się, iż te wstrętne bestie porozumiewają się ze sobą. Musiała się pomylić. Vaintè wyładowała swój gniew na ustu-zou — postawiła mu nogę na twarzy i mocno przycisnęła. Jęknęło z bólu i krzyknęło głośno.
Kerrick przechylił głowę, słuchał uważnie, nim powiedział:
— Eistao, poczekaj, proszę — mam coś.
Odstąpiła i spojrzała na niego, nadal gniewna. Mówił szybko, by zdążyć, nim zwróci przeciw niemu swą wściekłość.
— Słyszałaś, powtarzało coś — wiele razy. I wiem, co to znaczy, chyba wiem, co powiedziało.
Umilkł. Przygryzając wargę, szukał w pamięci dawno zapomnianych słów.
— Marag, to mówi. Marag.
— To nic nie znaczy.
— Znaczy. Wiem to. Ma to taki sam sens, jak ustuzou. Vaintè była teraz zdumiona.
— Ależ to stworzenie jest ustuzou.
— Nie o to mi chodzi. Dla niego Yilanè są ustuzou.
— Nie jest to całkowicie jasne i nie podoba mi się ten twój wniosek, ale pojmuję, co chcesz powiedzieć. Pytaj dalej! Jeśli uważasz, że to ustuzou jest yiliebe i nie potrafi dobrze mówić, wówczas znajdziemy ci inne. Zaczynaj!
Kerrick nie mógł jednak. Jeniec milczał. Gdy Kerrick nachylił się nad nim, by go ośmielić, ustuzou plunęło mu w twarz. Vaintè nie była zadowolona.
— Wytrzyj się — rozkazała, potem skinęła na fargi. — Przynieś tu inne ustuzou.
Kerrick ledwo dostrzegł, co się dzieje. Marag. Słowo tłukło mu się ciągle po głowie, pobudzając wspomnienia, nieprzyjemne wspomnienia.
Krzyki w dżungli, coś strasznego w morzu. Murgu. To więcej niż jeden marag. Murgu, marag, murgu, marag…
Zesztywniał, gdy pojął, że Vaintè woła do niego z gniewem.
— Ty też stałeś się nagle yilelin, równie niezdolny do mówienia, jak fargi wyszła świeżo z morza?
— Przepraszam, myśli, dźwięki wydawane przez ustuzou, moje myśli…
— Nic mnie to nie obchodzi. Pomów z tym drugim!
Kerrick zajrzał w szeroko otwarte, przestraszone niebieskie oczy. Nad nim kłębiły się jasne włosy. Nie było ich na twarzy stworzenia, a ciało pod ubraniem miało spuchnięte i inne. Przerażona istota zaszlochała, gdy Vaintè chwyciła jedną z zakończonych kamieniem drewnianych włóczni zabranych ustuzou i szturchnęła nią bok jeńca.
— Spójrz na mnie — powiedziała Vaintè. — Teraz dobrze. Pokażę ci, co cię czeka, jeśli się nie uspokoisz i nie zaczniesz mówić.
Brodaty jeniec krzyknął głośno, gdy Vaintè odwróciła się i wbiła włócznię w jego ciało; powtórzyła to kilkakrotne, aż umilkł. Drugi jeniec jęczał i rzucał się, na ile mu tylko pozwalały mocno zaciśnięte więzy. Vaintè odrzuciła ociekającą krwią włócznię.
— Rozluźnijcie mu więzy i niech mówi — rozkazała i odeszła. Nie było to łatwe. Jeniec jęczał, potem się rozkaszlał, aż z oczu trysnęły mu łzy, na wargi wystąpił śluz. Kerrick nachylił się i odczekał, aż ustuzou się uspokoiło, wtedy wypowiedział jedyne znane sobie słowa.
— Marag. Murgu.
Odpowiedziało szybko; słowa padały zbyt prędko, by mógł je zrozumieć — choć rozpoznał „murgu” — i coś jeszcze. Sammad. Tak, sammad, sammad został zabity. To znaczyły te słowa. Wszyscy z sammadu zamordowani przez murgu. Oto, co ona powiedziała.
Ona. Nieproszone słowo cisnęło mu się na usta. Samica. Ona to „linga”, tamten martwy to „hannas”. Samiec i samica. Sam też jest hannasem.
Pojmował coraz więcej, choć przychodziło to wolno; jedno słowo, wyrażenie co jakiś czas. Niektórych wyrazów nie rozumiał zupełnie; słownictwo ośmiolatka, a tylko takie pamiętał, różniło się od zasobów słów dorosłej kobiety.
— Wymieniacie między sobą głosy. Czy się rozumiecie?
Kerrick zerknął na Vaintè, zerwał się i gapił przez dłuższą chwilę, nim jej pytanie przebiło się przez wypełniający mu głowę gąszcz słów marbaku.
— Tak, oczywiście, Eistao, rozumiemy się. Postępuje to wolno, lecz postępuje.
— No, to dobrze sobie radzisz.
Cienie wydłużyły się, słońce zapadało za horyzont i Vaintè otuliła się płaszczem.
— Zwiążcie je znów, by nie uciekło. Rano będziesz dalej rozmawiał. Gdy będziecie mogli się porozumieć, zadasz ustuzou kilka pytań. Pytań, na które musi odpowiedzieć. Jeśli to stworzenie odmówi — przypomnij mu o losie tamtego drugiego. Pewna jestem, że to wystarczy.
Kerrick poszedł po płaszcz dla siebie, po powrocie usiadł na piasku obok ciemnej postaci kobiety. Głowę wypełniała mu niezborna mieszanina słów, dźwięków i nazw.
Kobieta coś powiedziała — i stwierdził, że ją rozumie, choć nie widział jej ruchów!
— Zimno mi.
— Możesz mówić po ciemku. Ja rozumiem.
— Zimno.
Oczywiście. Język marbak nie przypominał Yilanè. Nie zależał od poruszeń ciała. Opierał się na dźwiękach, samych dźwiękach. Rozważał to, odwijając kilka przesiąkniętych krwią skór z martwego mężczyzny i przykrywając nimi kobietę.
— Możemy rozmawiać — nawet w nocy — powiedział, wycierając w piasek lepkie ręce. Odpowiedziała mu głosem cichym, pełnym lęku, lecz i ciekawości.
— Jestem Inę z sammadu Ohso. A ty?
— Kerrick.
— Też jesteś jeńcem, przywiązanym do maraga. Umiesz z nimi rozmawiać?
— Tak, oczywiście. Co tu robiliście?
— Szukaliśmy pożywienia, to jasne, co za głupie pytanie. Nie powinniśmy byli wypuszczać się tak daleko na południe, lecz ostatniej zimy wielu zmarło z głodu. Nie mieliśmy wyboru.
Spojrzała na jego sylwetkę na tle nieba i zapytała z ciekawością:
— Kiedy cię złapali?
— Kiedy? Trudno na to odpowiedzieć. Musiało to być wiele lat temu. Byłem bardzo mały…
— Wszyscy nie żyją — przypomniała sobie nagle, potem zaczęła szlochać. — Murgu zabiły ich wszystkich, tylko kilku pojmały.
Zapłakała jeszcze głośniej, gdy Kerrick poczuł nagły ból na karku. Poczuł, że smycz napina się, ciągnie za obręcz. Rozmowa przeszkadzała spać Inlènu*; odsuwała się od nich, wlokąc za sobą Kerricka. Nie próbował już rozmawiać.
Rano budził się powoli. Głowa mu ciążyła, a skóra paliła. Poprzedniego dnia musiał zbyt długo przebywać na słońcu. Odnalazł naczynie z wodą i pił chciwie, gdy podeszła do niego Stallan.
— Eistaa zawiadomiła mnie, że rozmawiałeś z innym ustuzou. — Użyte przez nią wyrażenia o rozmowie pełne były głębokiej niechęci.
— Jestem Kerrick, siedzący blisko eistai. Mówisz do mnie obraźliwie.
— Jestem Stallan, zabijająca ustuzou dla eistai. W nazywaniu cię tym, kim jesteś, nie ma obrazy.
Łowczyni była dziś nasycona zabijaniem. Zawsze zachowywała się i mówiła brutalnie. Kerrick nie czuł się na tyle dobrze, by spierać się z tym okrutnym stworzeniem. Nie dzisiaj. Ignorując jej ruchy pełne wyższości i pogardy, odwrócił się plecami zmuszając, by szła za nim do miejsca, gdzie leżała związana kobieta.
— Przemów do tego! — nakazała Stallan.
Kobieta wzdrygnęła się na odgłos słów Stallan, spojrzała na Kerricka przerażonymi oczami.
— Chce mi się pić.
— Przyniosę trochę wody.
— Wierci się i wydaje głosy — powiedziała Stallan. — Twoje słowa są równie paskudne. Co to znaczyło?
— Chce wody.
— Dobrze. Daj trochę. Potem będę pytała.
Ine bała się maraga stojącego obok Kerricka. Patrzył na nią zimno i bez wyrazu, potem poruszył się i wydał głos. Kerrick przetłumaczył.
— Gdzie są dalsze Tanu? — spytał.
— Gdzie? O co ci chodzi?
— Pytam za tego brzydkiego maraga. Chce wiedzieć, gdzie są dalsze, inne sammady.
— Na zachodzie, w górach, wiesz o tym.
Ta odpowiedź nie zadowoliła Stallan. Wypytywanie trwało nadal. Kerrick zrozumiał, mimo swojej niedoskonałej znajomości języka, że Ine unika jasnych odpowiedzi.
— Nie mówisz wszystkiego, co wiesz — powiedział.
— No, oczywiście. Ten marag chce się dowiedzieć, gdzie są inne sammady, aby je wymordować. Nie powiem. Prędzej umrę. Chcesz, by ona się dowiedziała?
— Jest mi to obojętne — odpowiedział szczerze Kerrick. Był zmęczony, bolała go głowa. Murgu mogą sobie zabijać ustuzou, ustuzou murgu, nic go to nie obchodziło. Zakaszlał, potem jeszcze raz, z głębi płuc. Gdy wytarł usta, zobaczył, że w ślinie jest krew.
— Zapytaj jeszcze raz! — powiedziała Stallan.
— Zapytaj sama! — Kerrick powiedział to tak obraźliwie, że Stallan syknęła gniewnie. — Chcę się napić. Wyschło mi w gardle.
Łykał chciwie wodę, potem zamknął oczy, by odpocząć chwilę.
Poczuł, że ktoś go szarpie, lecz nie mógł otworzyć oczu. Po chwili dano mu spokój. Przyciągnął nogi do piersi i objął się rękoma. Nieprzytomny, jęczał z zimna, choć słońce nad nim paliło żarem.
Świadom był upływu czasu; stale świadom bólu. Bólu, który szybko stał się najważniejszym odczuciem w życiu Kerricka, jego obecność przytłaczała go bez reszty. Odzyskiwał i tracił przytomność, witając puste okresy ciemności jako ucieczkę przed gorączką i bezkresną męczarnią. Raz obudziły go słabe jęki; dopiero po jakimś czasie pojął, że sam je wydaje.
Najgroźniejszy okres choroby mijał powoli. Świadomość odzyskiwał na krotko. Czuł wówczas słabszy ból, nie tak ostry, jak przedtem. Choć mącił mu się wzrok, wiedział, że obejmujące go i podtrzymujące, by mógł pić, mocne, zimne ramię mogło należeć do Inlènu*. Nieodłączna opiekunka, pomyślał, rzeczywiście nieodłączna. Rozśmieszyła go ta myśl, nie wiadomo dlaczego, i znów zapadł w mrok.
Ten nieskończenie długi okres dobiegł niepostrzeżenie kresu, gdy pewnego dnia obudził się przytomny, choć niezdolny do ruchu. Nie dlatego, by był przytrzymywany czy związany. Do leżenia zmuszało go straszliwe osłabienie. Stwierdził, że może poruszać oczyma, lecz zapiekły go, gdy nieopatrznie zapłakał. Obok tkwiła Inlènu*, siedząc wygodnie na ogonie, milcząco patrząca gdzieś niewidocznym wzrokiem. Z wielkim trudem zdołał wychrypić jedno słowo: woda, nie będąc jednak w stanie dopełniać go ruchami ciała. Spoczęło na nim bliższe oko Inlènu*, zastanawiającej się nad znaczeniem tego słowa. W końcu stało się to jasne nawet dla niej, wstała i przyniosła mu tykwę. Przytrzymała, by mógł pić. Pociągnął łyk i zakaszlał. Opadł na posłanie wyczerpany, lecz przytomny. U wejścia coś się poruszyło i ujrzał przed sobą Akotolp.
— Czy dobrze słyszałam, on mówi? — spytała i Inlènu* kiwnęła potwierdzająco. — Bardzo dobrze, bardzo dobrze — powiedziała uczona, nachylając się i przyglądając Kerrickowi. Zamrugał oczami, gdy pojawiło się przed nim okrągłe jak księżyc w pełni oblicze z bujającymi się ciężkimi koralami.
— Mogłeś umrzeć — powiedziała poważnie. — I umarłbyś, gdyby mnie tu nie było. Porusz głową, by okazać, jak bardzo jesteś za to wdzięczny.
Kerrick zdołał lekko wysunąć szczęki i Akotolp uznała to za należne jej podziękowanie.
— Przerażająca choroba, szalała w całym organizmie; te wrzody na skórze są jej częścią. Fargi nie chciały cię dotykać, są zbyt głupie, by wiedzieć, że taka zaraza nie przenosi się na inne gatunki. Sama musiałam się tobą zajmowaać. Bardzo ciekawe. Gdybym w przeszłości nie pracowała nad ciepłokrwistymi ustuzou, na pewno spotkałaby cię śmierć.
Mówiąc to, głównie do siebie, Akotolp zmieniła bandaże na jego ciele. Było to bolesne, lecz nie przypominało nawet odczuwanych uprzednio męczarni.
— Niektóre ze schwytanych ustuzou chorowały na to samo, lecz łagodniej. Od młodego miały przeciwciała. Ty żadnych. Z najbardziej chorego wytoczyłam całą krew, zrobiłam szczepionkę. Podziałała. Już po wszystkim. Teraz zjedz coś.
— Jak… długo — Kerrick zdołał wyszeptać te słowa.
— Jak długo jeść? Jak długo przeciwciała? Ciągle majaczysz? Kerrickowi udało się wykonać dłonią ruch oznaczający czas.
— Zrozumiałam. To nie ma znaczenia. Teraz to wypij, potrzebujesz protein, straciłeś jedną trzecią wagi. Masz tu delikatne, lekko strawne mięso rozłożone enzymami na płyn.
Kerrick był zbyt słaby, żeby się sprzeciwiać. Przez zaciśnięte usta wypił wstrętny napój. Potem zasnął, wyczerpany. Było to jednak przesilenie. Choroba minęła, zaczął dochodzić do siebie. Nikt go nie odwiedzał poza grubą uczoną.
Nie pragnął żadnych gości. Ciągle rozmyślał o Tanu, z którymi rozmawiał. Nie, nie z Tanu, z ustuzou, ze zwyrodniałymi, ciepłokrwistymi zabójcami. Ciało z jego ciała, Tanu. Ten sam lud, te same istoty. Miał podwójną tożsamość, której nie rozumiał. Starał się doszukać w tym wszystkim sensu. Oczywiście, on sam był Tanu, kiedy przywieziono go tutaj w bardzo młodym wieku. Było to jednak dawno, tyle się z nim odtąd działo, że zatarły się wszelkie wspomnienia z tamtych czasów. Wraz z nimi stracił coś więcej. Wspomnienia wydawały mu się opowieściami o cudzych przeżyciach. Choć fizycznie nie był Yilanè i nigdy nie będzie, to jednak myślał jak one, ruszał się jak one, mówił jak one. Ciałem był jednak Tanu i w snach wędrował ze swym plemieniem. Były to sny niepokojące, nawet przerażające, i rad był, że niewiele z nich pamiętał po przebudzeniu. Próbował przypomnieć sobie dalsze słowa Tanu, lecz bezskutecznie, bo nawet wymawiane na głos po wyzdrowieniu umykały mu z pamięci.
Poza wiecznie obecną i milczącą Inlènu* był zupełnie sam. Odwiedzała go tylko Akotolp i zaczęło go to zastanawiać.
— Czy nadal są poza miastem te wszystkie, które zabiły ustuzou? — zapytał pewnego dnia.
— Nie. Wróciły co najmniej dwadzieścia dni temu.
— Ale nikt nie przechodzi w pobliżu, nawet fargi, nikogo nie widuję oprócz ciebie.
— Oczywiście, że nie — Akotolp rozsiadła się mocno na ogonie, splatając cztery kciuki i składając je wygodnie na grubym wałku sadła na brzuchu. — Mało wiesz o Yilanè, tyle tylko, ile mam miejsca między kciukami. — Ścisnęła je mocno. — Żyjesz wśród nas, ale nic nie wiesz.
— Jestem niczym, nic nie wiem. Ty wiesz wszystko. Z chęcią zostanę oświecony.
Kerrick naprawdę tak myślał, nie była to tylko uprzejmość. Żył w gąszczu zagadek, gmatwaninie pytań bez odpowiedzi. Przez większą część życia mieszkał tu, w tym tajemniczym mieście. Zachodzące na jego oczach fakty z życia Yilanè były oczywiste dla wszystkich i nie stanowiły przedmiotu rozmów. Jeśli pochlebstwami i przymilaniem się zdoła wydębić odpowiedzi z tej grubej istoty, to poniży się do każdego hołdu.
— Yilanè nie chorują. Choroby atakują tylko niższe istoty, takie jak ty. Przypuszczam, że kiedyś i nas nękały, lecz już od bardzo dawna zostały wyeliminowane. Choćby gorączka, która zabiła kilka Yilanè spośród najwcześniej tu przybyłych. Zarażeniu mogą towarzyszyć urazy psychiczne; szybko się roznoszą. Tak więc twoja choroba wywołała zamieszanie wśród głupich fargi, nie mogły jej zrozumieć ani się z nią pogodzić — przeto ją zignorowały, razem z tobą. Ja jednak jestem tak biegła w pracy z wszystkimi formami* życia, że podobne głupoty nie mają do mnie przystępu.
Była z siebie bardzo zadowolona, a Kerrick ją tylko w tym umacniał. — Dla Waszej Wysokości nic nie jest tajemnicą — dodał. — Czy ktoś tak głupi, jak ja może ośmielić się zadać pytanie komuś tak mądremu?
Akotolp przyzwoliła znudzonym gestem.
— Czy nie ma chorób wśród samców? Słyszałem w hanalè, że wiele z nich umiera na plażach.
— Samce są głupie i za dużo pytlują głupimi jęzorami. Yilanè mają zakaz rozmawiania o tych sprawach.
Akotolp spojrzała najpierw badawczo na Kerricka jednym okiem, rzuciwszy jednocześnie drugim na silne plecy Inlènu*. Potem się zastanowiła.
— Nic się jednak nie stanie, gdy ci powiem. Nie jesteś Yilanè i jesteś samcem, możesz więc się dowiedzieć. Opowiem o tym w uproszczeniu, bo tylko ktoś obdarzony wiedzą tak głęboką, jak moja, może to w pełni zrozumieć. Opiszę ci intymne i złożone szczegóły procesu rozmnażania. Po pierwsze musisz poznać swą niższość. Wszystkie samce ciepłokrwistych, łącznie z tobą, wydzielają spermę — to cały wasz wkład do rozrodu. W naszych wyższych gatunkch jest inaczej. Podczas stosunku zapłodnione jajo zostaje złożone do sakwy samczej. Wyzwala to w samcu przemiany metaboliczne. Staje się on nieruchawy, wydatkuje mało energii i tyje. Wylęgłe z jaj młode rosną bezpiecznie w chronionej sakwie i nabierają sił. Wychodzą z niej dopiero wtedy, gdy są na tyle dojrzałe, by przeżyć w morzu.
Wspaniały proces, pozwalający samicom na zajmowanie się ważniejszymi obowiązkami.
Akotolp cmoknęła z głodu wargami i sięgnęła po jedną z nieopróżnionych do końca tykw Kerricka z płynnym mięsem, by wypić zawartość jednym haustem.
— Samicom wyższym pod każdym względem. — Beknęła z zadowolenia. — Po wejściu młodych do morza kończy się rola samców w rozrodzie. Przypomina to, można by powiedzieć, owady zwane modliszkami, u których samice zjadają samca w czasie kopulacji. Sposoby przestawiania z powrotem metabolizmu samców są niezbyt skuteczne. Umiera ich przy tym mniej więcej połowa. Choć przypuszczalnie jest to nieprzyjemne dla samców, to jednak nie wpływa zupełnie na przeżycie gatunku. Nie masz pojęcia, o czym mówię, co? Odgaduję to po zwierzęcej pustce w twych oczach.
Ale Kerrick zrozumiał aż za dobrze. Trzeci raz na plażę, pewna śmierć — pomyślał. Głośno zaś powiedział:
— Jaka wielka jest twa mądrość, Najwyższa. Choćbym żył od jaja czasu, poznałbym tylko drobną cząstkę tego, co ty wiesz.
— Oczywiście — zgodziła się Akotolp. — Organizm istot ciepłokrwistych nie jest zdolny do poważniejszych zmian metabolicznych, dlatego jest ich tak mało i mogą przetrwać jedynie na obrzeżach świata. Pracowałam w Entoban* ze zwierzętami, które podczas suszy zagrzebują się w mule dna wyschłych jezior i trwają tam aż do następnego deszczu, obojętnie po jak długim czasie to nastąpi. Dlatego nawet ty powinieneś zrozumieć, że zmiana metaboliczna może spowodować zarówno przeżycie, jak i śmierć.
Fakty złożyły się w całość i Kerrick powiedział na głos, bez namysłu:
— Córy Życia.
— Córy Śmierci — poprawiła go Akotolp z najwyższym wstrętem. — Nie mów mi o nich! Nie służą miastu ani nie mają tyle przyzwoitości, by umrzeć, gdy są wyganiane. Dobra jest ta, która umrze. — Gdy spojrzała na Kerricka, w jej gestach była chłodna groźba. — Zmarła Ikemei, wielka uczona. Miałeś zaszczyt spotkać ją w Inegban*, gdy pobierała próbki tkanek twego ciała. To ją zgubiło. Niektóre idiotki na wysokich stanowiskach chciały, by znalazła sposoby biologicznego niszczenia was, ustuzou. Uczone zachowują życie, a nie mszczą go. Zmarła jako Yilanè odrzucona przez miasto. Jesteś nierozumnym, zwierzęcym samcem i nie będę więcej z tobą rozmawiała.
Odeszła niezgrabnie, lecz Kerrick ledwo to zauważył. Po raz pierwszy zaczynał rozumieć coś z tego, co się dzieje wokół. W swym niedoświadczeniu brał świat takim, jakim go widział. Wierzył, że takie stworzenia, jak hèsotsany i łodzie są w pełni naturalne. A przecież Yilanè w jakiś nieznany sposób przekształciły ich ciała, tak jak musiały przekształcić każdą roślinę i zwierzę w mieście. Jeśli gruba Akotolp wiedziała, jak tego dokonać, to jej wiedza rzeczywiście znacznie przewyższała wszystko, co mógł sobie wyobrazić. Po raz pierwszy szczerze ją podziwiał, szanował za to, co widziała i co potrafiła. Uleczyła go. Nie żyłby już, gdyby nie jej wiedza. Potem zasnął i jęczał, przerażony wizjami zwierząt pojawiających się wokół niego. We śnie miał wrażenie, że się przekształca i zmienia.
Wkrótce czuł się na tyle dobrze, by siedzieć. Potem, oparty o Inlènu*, zdołał uczynić kilka chwiejnych kroków. Powolutku odzyskiwał siły. Któregoś dnia wyszedł ze swej komory i usiadł na słońcu, oparty o liściastą ścianę. Gdy tego dokonał, gdy mógł już rozmawiać, znów uznano jego obecność. Przywoływane fargi podchodziły i przynosiły mu owoce, którymi zmywał z ust smak płynnego, surowego mięsa.
Stale przybywało mu sił i w końcu, przystając często dla odpoczynku, zdołał nawet dojść do ambesed. Przed chorobą byłaby to dla niego jedynie krótka przechadzka. Teraz stanowiła wyprawę i nim oparty o Inlènu* dotarł do celu, cały spływał potem. Przywarł do ściany ambesed ciężko dysząc. Vaintè dostrzegła jego przybycie i kazała mu się zbliżyć. Dźwignął się na nogi i z trudem do niej podszedł. Obserwowała jego niepewny chód.
— Nadal jesteś chory — stwierdziła, wyrażając przy tym troskę.
— Choroba minęła, Eistao. Pozostało jedynie osłabienie. Akotolp o niezmiernej wiedzy kazała mi jeść dużo mięsa, bym nabrał ciała, a wraz z nim sił.
— Rób, co ci każe, to i moje polecenia. Zwycięstwo towarzyszyło nam na północy, zniszczyłyśmy wszystkie napotkane ustuzou. Kilka stało się naszymi jeńcami. Pragnę, byś pomówił z nimi, zasięgnął informacji.
— Jak rozkażesz, Eistao — odpowiedział Kerrick. Choć mówił to z pokorą i uprzejmością, opanowało go nagłe podniecenie; zarumienił się i zadrżał. Wiedział, że brzydzi się tymi wstrętnymi istotami, lecz mimo to tęsknił do rozmowy z nimi.
— Pomówisz, ale nie z tymi, które przywiozłyśmy z sobą. Zdechły. Odzyskuj siły. Gdy na północ powróci ciepłe słońce, wybierzemy się tam znowu na jeszcze większe zabijanie.
Kerrick poprosił o zgodę na odejście, zdziwiony swym nagłym rozczarowaniem.
Wystarczyło teraz wylegiwanie się na słońcu, by odegnać ślady choroby i odzyskać siły. Minęło wiele dni, nim Akotolp posłała po niego. Fargi poprowadziła go do części miasta, której nigdy dotąd nie odwiedził, do zamkniętej, dziwnie znajomej tafli. Otwarła się, ukazując mokrą jeszcze komorę.
— To wejście wodne — takie jak w Inegban*! Inlènu* potwierdziła to skrętem ciała.
— Bolą oczy.
— To je zamknij, ty wielka głuptasko. — Sam szybko zamknął swoje, gdy tylko ciepły płyn spłynął na niego.
Gdy weszli, Akotolp oderwała się od swej pracy, wyciągnęła rękę i uszczypnęła Kerricka kciukami.
— Dobrze. Już nie widać żeber. Musisz też ćwiczyć, lak brzmi rozkaz, jaki przekazuję ci od eistai. Bardzo się o ciebie troszczy, byś mógł z innymi wybrać się na północ.
— Słyszę i jestem posłuszny. — Kerrick rozglądał się po dziwnym pokoju, próbując bezskutecznie zrozumieć, co widzi.
— Kiedyś, w dalekim Inegban*, byłem w podobnym miejscu.
— Jesteś sprytny przy swej głupocie. Wszystkie laboratoria są takie same.
— Powiedz mi, wielka, co tu robisz.
Akotolp cmoknęła, a jej tłuste ciało zadrżało.
— Chcesz bym ci powiedziała, ty stworzenie o bezdennej głupocie! Choćbyś żył dziesięć razy dłużej, to nawet nie zacząłbyś rozumieć. Nasza nauka istnieje odkąd Yilanè po raz pierwszy wyszły z morza i od tej pory ciągle się rozrasta i dojrzewa. Nauka to wiedza o życiu, dostrzega jego wnętrze, dostrzega komórki składające się na każde życie, dostrzega w komórkach geny, dostrzega spirale, które można ciąć, przenosić i zmieniać, aż opanujemy całe życie. Czy zrozumiałeś choć jedno słowo z tego, co powiedziałam, czołgający się i pełzający?
Odpowiadając, Kerrick wyrażał czołganie i pełzanie.
— Bardzo mało, mająca bezgraniczną wiedzę, ale dość, by pojąć, że jesteś panią życia.
— To prawda. Masz przynajmniej tyle rozumu, by to docenić, choć nie potrafisz zrozumieć. Spójrz i podziwiaj to stworzenie!
Akotolp odsunęła na bok jedną ze swych asystentek i wskazała na poskręcaną, pokrytą kolcami istotę przycupniętą za przezroczystą ścianą. Jaskrawe światło słońca lśniło na czymś, co wyglądało jak wielkie oko w jej boku. Miała też inne oko na szczycie głowy. Akotolp skinęła, by Kerrick podszedł, zatrzęsła się od śmiechu, widząc jego wahanie.
— Boisz się tego?
— Tamte oczy…
— Nic nie widzą, głupi. Jest ślepe i nic nie czuje. Przekształciłyśmy oczy dla naszych celów, soczewki skupiają światło, byśmy widziały niewidzialne. Spójrz tutaj, na tą przezroczystą płytkę, co widzisz?
— Kroplę wody?
— Ciekawe spostrzeżenie. Patrz, co się stanie, gdy umieszczę je w sanduu.
Akotolp pukała palcem, aż w boku sanduu pojawił się otwór, wtedy wsunęła do niego płytkę. Zajrzała następnie do górnego oka i mrucząc do siebie, kciukiem wydawała instrukcje sanduu. Zadowolona, wyprostowała się i przywołała gestem Kerricka.
— Zamknij jedno oko. Drugim zajrzyj tutaj. Powiedz, co widzisz.
Nic nie widział, tylko plamę światła. Mrugnął i przesunął głową — wtedy zobaczył przezroczyste stworzenia o szybko poruszających się mackach. Nie zrozumiał tego i zwrócił się o wyjaśnienie do Akotolp.
— Coś widzę, poruszające się istoty, co to jest?
— Zwierzęta, maleńkie. Znajdują się w kropli wody, widzimy je powiększone przez soczewki. Czy wiesz, o czym mówię?
— Nie.
— Właśnie. Nigdy się nie nauczysz. Masz taki sam rozum, jak tamto ustuzou za tobą. Odejdź!
Kerrick odwrócił się i oniemiał na widok milczącego, brodatego Tanu stojącego we wnęce ściany. Potem poznał, że to tylko wypchane, ustawione zwierzę. Nic go nie obchodziło; wyszedł szybko.
Czuł się jednak dziwnie poruszony, gdy wracał w słońcu grzejącym go mocno w ramiona. Z tyłu człapała cierpliwie Inlènu*. W myśli i mowie był Yilanè. Z postaci był ustuzou. Znaczyło to, że nie był ani jednym, ani drugim, i gdy o tym myślał, zaczęło go to niepokoić. Był Yilanè, oto czym był, nie miał wątpliwości.
Ciągle to sobie powtarzając, nieświadomie szczypał palcami swe ciepłe ciało Tanu.
— Nadeszła pora, żeby wyruszyć — powiedziała Stallan. — Na tych zdjęciach mamy wszystko, co potrzeba.
— Pokaż — nakazała Vaintè. Jej pomocnice i fargi napierały, by także zobaczyć, lecz wystarczył jeden gest, by pozostały w tyle. Stallan podawała zdjęcia po kolei, każde dokładnie objaśniając.
— Te są najwcześniejsze, pokazują położone wysoko doliny, w których ustuzou zwykle zimują. Jednakże ubiegłej zimy doliny pozostawały pod lodem. Nie było odwilży, które umożliwiają w nich życie przez resztę roku. Dlatego ustuzou musiały powędrować w poszukiwaniu pożywienia.
Na południe, z dala od mrozów, pomyślała Vaintè, tak jak myśmy uciekły z Inegban* na południe przed srogimi zimami. Te fakty nie miały żadnego związku, nie dopuszczała porównań pomiędzy Yilanè i ustuzou. To zwykły zbieg okoliczności. Ważne jest tylko, że te stwory ruszą na południe, by znaleźć pożywienie.
— Na południe — stwierdziła głośno — gdzie je dopadniemy.
— Przewidujesz przyszłość, Eistao. Jeżeli pozostaną, umrą z głodu. Jeśli nie zostaną, będziemy na nich czekały.
— Kiedy wyruszamy?
— Wkrótce. Popatrz tu i tu. Wielkie zwierzęta ciągnące tyczki i skóry. Schodzą ze wzgórz. Jest tam trawa, lecz szara i martwa po zimie. A to białe, w jamach, to twarda woda. Muszą iść dalej na południe.
— Pójdą. Wszystko przygotowałaś?
— Tak. Zapasy są zgromadzone, łodzie nakarmione, uzbrojone fargi czekają.
— Dopilnuj, żeby wszystko było w porządku.
Odprawiwszy Stallan, zapomniała natychmiast o łowczym i skupiła się na nadchodzącej kampanii. Tym razem wyruszą daleko w głąb lądu i nie będzie ich przez całe lato. Na tak długi okres nie mogą zabrać ze sobą dostatecznej ilości żywności — czy ma zorganizować jej dostawy? A może polować? Byłoby to łatwiejsze, ponadto każde zabite i zjedzone zwierzę to mniej jedzenia dla ustuzou. Muszą mieć również zapas zakonserwowanego mięsa, by zbytnio nie opóźniać marszu. Wszystko należy rozważyć. Muszą też brać jeńców. Latający na oślep drapieżny ptak mógł znaleźć jedynie kilka stad ustuzou. Przesłuchiwanie jeńców pozwoli im posuwać się od jednego do drugiego stada, aż wszystkie zostaną zniszczone. Fargi podskoczyła na jej skinienie.
— Każ przyjść Kerrickowi.
Zamyślona nad wyprawą, nie zauważyła jego wejścia.
— Jesteś szczuplejszy niż kiedyś. Powiedz mi, co z twoim zdrowiem — rozkazała.
— Tak, ale osłabienie minęło, zagoiły się blizny po wrzodach. Co dzień zmuszam tą tłustą Inlènu*, by biegała ze mną po polach. Ona traci na wadze, ja zyskuję.
— Wkrótce wyruszymy na północ. Pójdziesz z nami.
— Tak mówi Eistaa, więc posłucham.
Odchodząc podkreślił swój szacunek dla Vaintè. Pod maską zewnętrznego spokoju kłębiły się jednak myśli o przeszłości.
Pragnął wyjechać, lecz jednocześnie bał się tego. Choroba sprawiła, że zapomniał o wielu przeżyciach poprzedniej wyprawy na północ. Łatwiej mu było w czasie największego natężenia choroby, bo ciągle leżał nieprzytomny i nic nie pamiętał. Lecz potem nadeszły dni, kiedy ból rozsadzał piersi, a wrzody pokrywały całe ciało. Wiedział, że musi jeść, choć nie mógł. Czuł utratę sił, bliskość śmierci, lecz był zbyt słaby, aby na to reagować. Dopiero, gdy zaczął wracać do zdrowia, znowu zaczął myśleć o jedzeniu. Miał to już jednak za sobą. Choć nadal czuł się pod wieczór zmęczony, każdego dnia stawał się odrobinę mocniejszy. Wszystko będzie dobrze. Pojedzie z nimi i będzie rozmawiał. Przez długi czas nie dopuszczał do siebie tej dręczącej myśli, lecz teraz wypełniło go dziwne podniecenie i niecierpliwie wyglądał wyprawy. Znów porozmawia z Tanu — i tym razem przypomni sobie więcej słów. Na myśl o tych rozmowach poczuł nagłe, niezrozumiałe podniecenie i ruszył szybciej, aż Inlènu* zaprotestowała.
Wyprawa ruszyła na północ kilka dni później. Wymarsz przyśpieszono, zakładając wolniejsze tempo. Vaintè chciała sprawdzić, czy zdołają zaopatrywać się w mięso podczas drogi. Pierwszego dnia po południu zatrzymały się na biwak na skalistym brzegu. Stallan odeszła natychmiast z najlepszymi łowczyniami, a za nimi grupa rozgorączkowanych fargi.
Wróciły dobrze przed zmrokiem, fargi dźwigały ciało sarny. Kerrick patrzył z dziwnym podnieceniem, jak podeszły i z szacunkiem złożyły sarnę przed eistaą.
— Dobrze, bardzo dobrze — powiedziała z zadowoleniem. — Słusznie nazywasz się Stallan, bo jesteś niezrównaną łowczynią.
Łowczyni. Kerrick nigdy nie zastanawiał się nad znaczeniem jej imienia. Łowca to ktoś, kto chodzi do puszczy, wędruje wytrwale przez stepy, poluje.
— Też chciałbym polować, Stallan — powiedział. Nachylił się, by podnieść leżący w pobliżu hèsotsan, lecz Stallan odsunęła go spod jego dłoni. Odmowa była jednoznaczna.
— Ustuzou giną od hèsotsanów, tylko wtedy mogą być razem. Kerrick cofnął się. Nie chodziło mu o broń, lecz o polowanie. Gdy myślał nad odpowiedzią, odezwała się Vaintè.
— Czy masz tak krótką pamięć, Stallan, że zapomniałaś, że to ja wydaję rozkazy? Oddaj Kerrickowi swoją broń! Wyjaśnij ustuzou, jak się z nią obchodzić.
Stallan zamarła, usłyszawszy rozkaz. Vaintè nie zmieniła swej władczej postawy. Wszystkie Yilanè, nawet takie jak Stallan, muszą pamiętać, że eistaą jest tylko ona. Lubiła też doprowadzać tych dwoje do starcia, bo tak bardzo się nienawidzili.
Stallan musiała posłuchać. Fargi cisnęły się wokół, jak zawsze, gdy coś objaśniano, podczas gdy Stallan z oporami wręczyła broń Kerrickowi.
— To stworzenie to hèsotsan, wyhodowany i rozmnażany jako broń. — Kerrick skwapliwie wziął w dłonie chłodną, ciemną i długą istotę. Śledził wskazujący kciuk. — Za młodu się poruszają, dopiero po dorośnięciu zmieniają swą postać. Nogi im zanikają, kręgosłup sztywnieje, aż przybierają taki wygląd. Muszą być karmione, bo inaczej zdechną. To gęba — wskazała na szparę z czarnymi wargami — nie pomyl jej z tym otworem, do którego wkłada się strzałki. Zrywa się je z krzaków i suszy. — Nie ruszaj!
Stallan wyrwała broń z ręki Kerricka i trzymała przed sobą, starając się opanować. Udało jej się to tylko dlatego, że za sobą miała eistaę. Gdyby nie ona, powaliłaby ustuzou na ziemię. Gdy znów się odezwała, mówiła jeszcze ostrzej.
— Ta broń zabija. Aby tak się stało, ściskasz jej ciało jedną ręką tam, gdzie trzymałeś, potem naciskasz tu na dole, kciukiem drugiej ręki.
Rozległ się ostry trzask i strzałka wyleciała z sykiem, lądując nieszkodliwie w morzu.
— Strzałki wkłada się tutaj. Gdy hèsotsan odbiera sygnał, wydziela małą ilość płynu przechodzącego gwałtownie w parę, która wyrzuca strzałkę. Podczas ładowania strzałki są nieszkodliwe. Gdy jednak przesuwają się w przewodzie wyrzucającym, trą o gruczoł wydzielający tak silną truciznę, że jej mała, niewidoczna kropelka zabija natychmiast istotę wielkości neniteska.
— Znakomicie to wytłumaczyłaś — powiedziała rozbawiona Vaintè. — Możesz na tym skończyć.
Stallan rzuciła hèsotsan Kerrickowi i szybko się odwróciła. Nie dość jednak szybko, aby nie dojrzał w jej ruchach palącej nienawiści. Odwzajemnił się jej tym samym. Szybko jednak o wszystkim zapomniał, badając broń. Pragnął bardzo wypróbować ją na łowach. Nie chciałby jednak znaleźć się w pobliżu Stallan, gdy nikt nie będzie ich widział. Mądrzej będzie trzymać się teraz stale z dala od łowczyni, zwłaszcza w czasie polowania. Zatrute strzałki zabiłyby go równie łatwo, jak każde inne zwierzę.
Gdy następnego dnia nadeszła pora łowów, chodził ze swoją bronią, dopóki nie ujrzał Stallan i gdy poszła — wtedy wybrał się w przeciwną stronę. Nie miał ochoty zostać ofiarą nieszczęśliwego wypadku.
Nie było mu łatwo polować, holując za sobą niezdarną Inlènu*. Odnosił jednak sukcesy i w ciągu następnych dni Inlènu* przyniosła na plażę niejedną sarnę. Bardziej niż strzelanie do saren bawiło go podchodzenie do zdobyczy w wysokiej trawie. Była to przyjemność sama w sobie. Nie zauważał zmęczenia, miał wilczy apetyt i sypiał dobrze. Podczas powolnego posuwania się na północ Yilanè polowały stale, Kerrick każdego dnia przekonywał się, że może iść odrobinę dalej bez zmęczenia. Gdy oddaliły się od oceanu i ruszyły w górę szerokiej rzeki, poczuł się silny jak nigdy dotąd. Już w kilka dni później doszło do pierwszej bitwy, do pierwszej masakry tego lata.
Gdy wyruszyły, Kerrick pozostał jak zwykle w obozie na brzegu rzeki. Zdjęcia orła wskazywały, że ustuzou zbliżają się wzdłuż rzeki, wybrano więc dokładnie miejsce zasadzki. Nie była to sprawa Kerricka. Siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, drażniąc hèsotsan paznokciem, by otworzył gębę. Wtedy włożył do niej kawałek mięsa, myśląc o następnym polowaniu. Inlènu* jest taka hałaśliwa. Przynajmniej nauczyła się stać cicho i bez ruchu, gdy czatowali. Okrąży szerokim łukiem następne stado saren, potem położy się pod wiatr i będzie czekał. Sarny, uciekając przed łowczyniami, wyjdą prosto na niego. To był dobry plan.
Rozmyślania przerwał mu donośny głos. Nawet Inlènu* wzdrygnęła się i rozejrzała. Ryk rozległ się powtórnie, tym razem bliżej. Kerrick zerwał się, trzymając oburącz gotowy do strzału hèsotsan, gdy znów usłyszał krzyk i ciężkie dudnienie.
Coś ochryple ryczało na brzegu ponad nim. Nagle pojawił się tam wielki łeb. Długie białe kły, uniesiona trąba, kolejny słabnący ryk.
— Zabij ustuzou — błagała Inlènu*. — Zabij, zabij! Kerrick trzymał przy oku wycelowany hèsotsan, patrzył wzdłuż niego na ciemne oko zwierzęcia.
— Karu… — powiedział i nie strzelił. Inlènu* jęknęła ze strachu.
Mastodont uniósł trąbę i znów ryknął. Potem zawrócił i zniknął.
Karu. Dlaczego to powiedział? Co to znaczy? Ogromne stworzenie zaskoczyło go, ale ani trochę nie przestraszyło. To dziwne słowo „Karu” wzbudziło znów wspomnienia. Ciepłe i przyjacielskie, ale też zimne jak śmierć. Zadrżał, gdy o tym pomyślał. Walka musi się toczyć bardzo blisko.
Wielkie, włochate zwierzę spłoszyła bitwa, uciekło tutaj. Rad był, że go nie zabił.
— Eistaa posłała po kogoś imieniem Kerrick — powiedziała fargi, poruszająca się powoli wzdłuż brzegu rzeki. Była zraniona czymś ostrym, na przedramieniu miała duży bandaż. Z boku spływała jej krew.
— Umyj się — nakazał Kerrick, szarpnął smycz i Inlènu* sic podniosła. Hèsotsan zjadł kawałek mięsa. Chłopiec pogładził go, by zamknął pysk. Zwierzak miał drobne, ostre zęby i gdyby pozostały na wierzchu, mógłby kogoś pokaleczyć.
Szli wzdłuż rzeki, potem odsunęli się od niej, wychodząc na dobrze udeptany szlak. Mijały ich idące w przeciwnym kierunku ranne fargi. Niektóre leżały na ziemi, zbyt słabe, by iść dalej. Widzieli też zmarłą, z szeroko otwartymi oczami i ustami. Walki musiały być zażarte.
Potem Kerrick zobaczył pierwszych zabitych Tanu. Leżeli zwaleni na stos, mężczyźni, kobiety, obok drobne ciałka dzieci. Z tyłu — zdechły mastodont wśród złamanych tyk, rozrzuconych bagaży.
Kerrick, miotany sprzecznymi uczuciami, przechodził obok w milczeniu. To ustuzou, należy je zabijać. To Tanu — dlaczego zginęli? To wstrętne ustuzou, które wyrżnęły samców i młode Yilanè na plażach. Ale co go naprawdę obchodziły, co o nich wiedział? Nigdy nawet nie znalazł się w pobliżu plaż.
Fargi, przebita włócznią, leżała w śmiertelnym uścisku z łowcą, który ją ugodził. Fargi należała do Yilanè, a on, Kerrick, także jest Yilanè.
Choć nie, należy do Tanu. Czy jest także i Tanu?
Mimo iż na te pytania nie umiał odpowiedzieć, nie mógł o nich zapomnieć. A powinien. Wystarczy, żeby pamiętał, że był kiedyś chłopcem, lecz tamten chłopiec umarł. Jeśli chce żyć, to musi żyć jako Yilanè. Jest Yilanè, a nie brudnym ustuzou.
Fargi pociągnęła go za ramię i musiał iść za nią. Przechodził obok nieżywych Tanu, mastodontów, Yilanè. Nie wytrzymywał już tego widoku. Doszli do grupy uzbrojonych fargi, które usunęły się na bok, przepuszczając Kerricka. Stała tam Vaintè; każdy ruch jej ciała zdradzał niepowstrzymywany gniew. Ujrzawszy Kerricka, wskazała bez słowa na leżący przed nią przedmiot. Była to zwierzęca skóra, jakby źle wyprawiona i poplamiona, obwisła i bezkształtna z wyjątkiem wypchanej głowy.
Kerrick cofnął się z przerażeniem. To nie zwierzę — lecz Yilanè, rozpoznał ją. Sókain, geometrka zabita przez ustuzou. Zabita, odarta ze skóry i przyniesiona tutaj.
— Popatrz — Vaintè zionęła nienawiścią i nieokiełznaną wściekłością. — Widzisz, co te zwierzęta zrobiły osobie o takiej inteligencji i takim wdzięku. Chcę wiedzieć, które z nich jest za to odpowiedzialne, gdzie możemy je znaleźć? Wypytasz ustuzou, które złapałyśmy. Musieliśmy je zranić, by się poddało. To może być przywódca stada. Wyciągnij z niego wszystko, niech powie, co wie, zanim go zabiję. Pośpiesz się! Chcę to wiedzieć, gdy wrócę. Kilka ustuzou uciekło przed śmiercią, lecz Stallan weźmie swe łowczynie, wyśledzi je i zniszczy.
Na otoczonej wysokimi drzewami polanie leżał Tanu o poranionych rękach i nogach, a fargi biły go jego własną włócznią.
— Niech cierpi, ale niech nie umiera! — rozkazała Vaintè. Kerrick zobaczył, że łowca jest wysoki, wyższy od niego. Długa broda i włosy nasiąkły obficie krwią. Bity mężczyzna zachowywał milczenie.
— Przestańcie! — nakazał Kerrick, uderzając fargi bronią, by zwrócić na siebie uwagę. — Cofnijcie się!
— Kim jesteś? — mężczyzna zapytał niewyraźnie, potem zakaszlał i splunął krwią pomieszaną z kawałkami zębów. — Czy jesteś jeńcem, tak związanym? Ale umiesz mówić ich językiem. Gdzie są twoje włosy? Kim jesteś? Umiesz mówić?
— Jestem… jestem Kerrick.
— Imię chłopca, a nie łowcy. Ale już wyrosłeś…
— To ja zadaję pytania. Podaj mi swe imię.
— Jestem Herilak. To mój sammad. Zginęli, wszyscy zginęli, prawda?
— Część uciekła. Są ścigani.
— Imię chłopca. — Mówił teraz łagodniej. — Podejdź bliżej, chłopcze, który jesteś już mężczyzną. Niech ci się przyjrzę. Uszkodzili mi oczy, musisz podejść bliżej. Tak, widzę. Choć nie masz wcale włosów, to jednak masz twarz Tanu.
Herilak kręcił głową, usiłując usunąć krew z oczu. Kerrick pochylił się i łagodnie je wytarł. Jakby dotknął siebie, swej ciepłej skóry. Skóra taka jak jego, ciało też. Kerrick zadrżał, ręce mu się trzęsły w nie znanym dotąd zdenerwowaniu.
— Coś do nich mówisz — powiedział Herilak — i wiercisz się jak one. Potrafisz z nimi rozmawiać, tak?
— Odpowiedz na moje pytania. To nie ty masz prawo je zadawać. Herilak kiwnął ze zrozumieniem głową.
— Chcą, byś dla nich pracował. Jak długo z nimi jesteś?
— Nie wiem. Wiele lat… zim.
— Cały ten czas zabijały Tanu, Kerricku. My zabijaliśmy je także, ale zawsze za mało. Widziałem kiedyś chłopca trzymanego przez murgu. Czy mają wielu jeńców?
— Nie ma jeńców, tylko ja… — Kerrick zamilkł. Dawno zapomniane wspomnienie powróciło, brodata twarz wśród drzew.
— Złapali cię i wychowali, prawda? — Herilak niemal szeptał. — Umiesz z nimi rozmawiać, potrzebujemy twojej pomocy. Tanu potrzebuje cię teraz…
Przerwał ujrzawszy, co zwisa na szyi Kerricka. Odezwał się stłumionym głosem.
— Odwróć się chłopcze, odwróć do światła. Na szyi — czy to twoje?
— Moje? — powiedział Kerrick, dotykając zimnego metalu noża. — Chyba tak. Powiedziały, że miałem to na szyi, gdy po raz pierwszy do nich trafiłem.
Głos Herilaka dobiegał jak z oddali, on sam pogrążył się we wspomnieniach. — Gwiezdny metal. Byłem wśród tych, którzy widzieli, jak spada z nieba, szukali go i znaleźli. Byłem przy tym, jak robiono noże, wycinano je z bryły metalu płytkami kamienia, kuto i wiercono. Teraz — sięgnij mi pod futra, z przodu, o tu. Masz to, wyjmij.
Na rzemyczku zawisł metalowy nóż. Kerrick trzymał go mocno, nie wierząc oczom. Był taki sam jak jego — tylko dwa razy większy.
— Widziałem, jak je robiono. Większy dla łowcy, sammadara, mały dla jego syna. Syn miał imię chłopca, może brzmiało Kerrick, nie pamiętam. Ale ojciec był mi bliski. Nazywał się Amahast Potem, po wielu latach ponownie znalazłem nóż z gwiezdnego metalu — wśród połamanych kości jego ciała. Kości Amahasta.
Odkąd padło to imię, Kerrick słuchał nieporuszony. Imię, które wracało w snach, o którym zapominał po przebudzeniu. „Amahast”.
Amahast! Słowo to wyzwoliło falę wspomnień, przepływających przez jego umysł. Karu, jego mastodon t, zabity obok. Jego ojciec, Amahast, zabity, wokół unicestwiony sammad. Odkryła się mgła niepamięci, z której wyłonił się obraz ludzi z jego sammadu, ich trupy leżące wszędzie. Masakra sprzed lat, sprzed wielu lat Poprzez te wspomnienia powoli przebijały się słowa łowcy.
— Zabij je, Kerricku, zabij je, jak one zabiły nas.
Kerrick odwrócił się i pobiegł, ciągnąc za sobą Inlènu*, chciał uciec od łowcy i jego głosu, od wspomnień, które go opanowały. Ale przed nimi nie było ucieczki. Przeciskał się pomiędzy uzbrojonymi fargi, coraz wyżej po trawiastym stoku. Na jego szczycie usiadł, obejmując nogi, wpatrywał się w morze niewidzącym wzrokiem. Widział swego ojca, Amahasta. I jego sammad. Początkowo niewyraźnie, lecz w miarę odzyskiwania pamięci pojawiały się nowe szczegóły. Wspomnienia tkwiły w nim nadal, zagrzebane od dawna, acz ciągle przechowywane. Oczy wypełniły mu dziecięce łzy, choć jako dziecko nigdy nie płakał. Wezbrały w nim i spłynęły po policzkach dopiero na widok unicestwionego sammadu, wymordowanego niegdyś, tak samo jak teraz został wymordowany sammad Herilaka. Obie sceny zlały mu się w jedną. By przetrwać u Yilanè przez wszystkie te lata, musiał zapomnieć o przeszłości. Przeżył, zapomniał.
Ale teraz pamięć wróciła. We wspomnieniach było w nim dwóch ludzi, ustuzou mówiące jak Yilanè i chłopiec, który był Tanu.
Chłopiec? Popatrzył na swe dłonie, wygiął palce. Nie był już chłopcem. Urósł przez te lata. Był mężczyzną, choć nie wiedział, co znaczy być mężczyzną. Zrozumiał, że to jego ojciec i inni łowcy zajmowali tyle miejsca w pamięci. Teraz musi stanąć po ich strome.
Skoczył na nogi i ryknął głośno w wyzwaniu pełnym gniewu. Czym był? Kim był? Co się z nim działo? Miotany uczuciami, poczuł obręcz na szyi. Odwrócił się i zobaczył, że to Inlènu* szarpie go za łączącą ich smycz. Miała szeroko otwarte oczy, jej ruchy wyrażały zmartwienie i lęk wobec jego niezrozumiałych zachowań.
Chciał ją zabić, uniósł do połowy ściskaną w dłoniach broń.
— Marag — powtórzył na głos — marag. — Lecz gniew opadł z niego równie szybko i opuścił broń ze wstydem. W tej prostej istocie nie było zła, bardziej niż on była więźniem.
— Nie bój się, Inlènu* — powiedział. — Nic się nie dzieje. Nie bój się.
Uspokojona Inlènu* usiadła na ogonie i patrzyła zmrużonymi oczyma na wieczorne słońce. Kerrick spojrzał na polanę wśród drzew, na której czekał Herilak.
Czekał na co? Na odpowiedź, to jasne. Odpowiedź, której Kerrick nie mógł udzielić, choć rozumiał pytanie.
Kim był? Fizycznie był Tanu, mężczyzną o pamięci chłopca, który nigdy nie wyrósł na Tanu. Było to jasne i oczywiste, gdy się nad tym zastanawiał. Chłopiec ten, aby przeżyć, musiał zostać Yilanè. To było też oczywiste. Yilanè wewnątrz, Tanu na zewnątrz. Tyle wiedział na pewno. Nie wiedział jednak, co z nim będzie dalej. Jeśli nic nie zrobi, będzie prowadził życie podobne do tego w przeszłości. Nadal utrzyma wysoką pozycję, tuż obok eistai, pozycję bezpieczną i szanowaną. Jako Yilanè.
Ale czy tego chciał? Czy taka ma być jego przyszłość? Nigdy się przedtem nad tym nie zastanawiał, nie miał pojęcia, że mogą powstawać takie problemy. Wzruszył ramionami, próbując zrzucić niewidzialne brzemię. Musiał powoli wszystko rozgryźć. Zrobi to, co kazała mu Vaintè, wypyta ustuzou. Potem będzie czas na zastanowienie się nad tymi sprawami, już teraz boli go od nich głowa.
Gdy wrócił, nadal związany Herilak leżał na ziemi. Pilnowały go trzy fargi, stojące posłusznie. Kerrick spojrzał na łowcę, chciał się odezwać, ale nie znajdował słów. Herilak przerwał milczenie.
— Zrób, co ci powiedziałem — szepnął. — Zabij murgu, przetnij mi więzy i uciekaj ze mną. Pójdziemy w góry, w śniegi zimy, gdzie łowy i ogień w namiotach. Wróć do swego ludu.
Słowa, choć powiedziane szeptem, rozbrzmiewały mu w głowie jak dzwon.
— Nie! — krzyknął głośno. — Zamilknij. Będziesz tylko odpowiadał na moje pytania. Nie będziesz mówił nie pytany…
— Zaginąłeś, chłopcze, zaginąłeś, lecz nie zostałeś zapomniany. Próbowały uczynić cię jednym z nich, ale nie jesteś jak one. Jesteś Tanu. Możesz teraz wrócić do swego sammadu, Kerricku.
Kerrick krzyczał gniewnie, każąc Herilakowi zamilknąć, nie mógł jednak uciec od głosu łowcy i jego słów. Ale im nie ulegał. To fargi, trzymająca nadal włócznię łowcy, zdecydowała za niego. Nic nie rozumiała, lecz dostrzegła sprzeciw. Pamiętając wcześniejsze rozkazy eistai, pośpieszyła na pomoc, waląc Herilaka po bokach końcem włóczni.
— Nie! — Kerrick ryknął głośno w języku Tanu. — Nie możesz tego robić!
Broń w jego rękach wypaliła niemal bezwiednie, fargi upadła martwa. Z gniewem odwrócił się i strzelił do następnej. Zwaliła się z rozwartymi szeroko w niedowierzaniu ustami. Trzecia zaczęła unosić swą broń, lecz padła jak poprzednie. Ściskał ciągle hèsotsan, plujący dookoła strzałkami.
— Weź włócznię — nakazał Herilak. — Uwolnij mnie.
Inlènu* pochyliła się, gdy Kerrick powlókł się do fargi i wyszarpnął włócznię z jej martwych rąk. Przeciął więzy na kostkach Herilaka, potem na rękach.
— Co to znaczy? Co się stało? — zawołała gniewnie Vaintè.
Kerrick odwrócił się i ujrzał ją, jak stoi nad nim z otwartymi ustami, błyskając zębami. Zobaczył teraz, w nagłym przypływie pamięci, jak te zęby rozrywają gardło dziewczyny. Widział nad sobą rzędy zębów, gdy go dosiadała, rycząc z rozkoszy. Rozkoszy, która była także jego udziałem.
Rozkosz i nienawiść, czuł je teraz jednocześnie.
Mówiła coś, czego nie słyszał, wydawała rozkazy, których nie chciał wykonać, potem odwróciła się i sięgnęła po jeden z porzuconych hèsotsanów.
To, co było odruchem, nie wymagało namysłu czy wysiłku. Włócznia, rzucona w przód, uderzyła w bok Vaintè, zagłębiła się w jej ciało. Złapała ją i wyciągnęła. Krew trysnęła z rany.
— Biegnij! — krzyknął Herilak, szarpiąc Kerricka za ramię. — Chodź ze mną. Nie możesz tu zostać po tym, co zrobiłeś. Musisz iść ze mną. Tylko to możesz zrobić.
Wziął Kerricka za rękę, ciągnąc go ku ciemnej ścianie lasu za polaną. Kerrick opierał się — potem ruszył za nim chwiejnie, ściskając kurczowo w dłoni zapomnianą włócznię. Z tyłu wlokła się Inlènu*.
Odgłosy ich kroków ucichły, gdy zniknęli wśród drzew. Polna była też cicha.
Cicha jak śmierć.