EPILOG

Indyk okazał się na wpół surowy, ale kiedy Michael, u szczytu stołu, stwierdził, że upieczony jest doskonale, wszyscy zgodzili się z tą oceną, otwarcie przecząc prawdzie. Nie była to wina biednej Cecelii. W południe musiała pojechać samochodem do Amesville, żeby zabrać Milly i Abe`a, i Milly, która groziła wcześniej, że zbojkotuje ten rodzinny zjazd wraz ze swoją drugą córką, dopiero po godzinie dała się przekonać, żeby wsiąść do samochodu. Kiedy Cecelia wreszcie wróciła do Unity i wsadziła indyka do piekarnika, obiad skazany był na niepowodzenie, przynajmniej jako wydarzenie kulinarne. Jeśli ktoś ponosił tu winę, to Daniel, ponieważ właśnie z powodu jego występu o ósmej nie mogli czekać, aż indyk będzie gotowy. Zjazdów rodzinnych nie powinno się przeprowadzać według harmonogramu.

Daniela zachwycił dom, w którym mieszkali Hendricksowie. Miał ochotę przenieść go, a także wypchanego szczupaka, płótno z namalowanym na kolanie leśnym widoczkiem, i tak dalej, na scenę teatru i użyć ich jako dekoracji do Wertera. Zobaczcie, mówiłoby to wnętrze, oto w jaki sposób musicie żyć! Z podkładkami pod drinki i afrykańskimi fiołkami więdnącymi na parapecie, i afektowanymi chińskimi posążkami, i dziećmi rosnącymi i próbującymi rozwalić to wszystko.

Daniel był wniebowzięty i już na wpół rozkochany w swoim siostrzeńcu i imienniku, i już zaczął, na sposób dobrego wujka, psuć chłopca, budując wieże z alfabetycznych klocków, by ten je wywracał, a potem zachęcając wszystkich, by oklaskiwali ten pokaz dowcipu i zręczności. Danny zrozumiał od razu istotę braw, pojął, że stanowią one najwyższy stopień zainteresowania ze strony dorosłych, jaki można wzbudzić. Chciał tego więcej. Daniel budował wyższe wieże, układając dłuższe słowa — MALEC, KWIATY, MANIFEST — i Danny burzył je piorunami swoich boskich rąk, a dorośli dalej dobrze się bawili i klaskali. Aż w końcu jednak stali się oporni i zaczęli znów rozmawiać między sobą, w którym to momencie Danny przewrócił drinka ojcu i trzeba go było zabrać na górę do łóżka.

Spośród sześciorga pozostałych dorosłych na tym rodzinnym zjeździe trójka była dla Daniela całkowicie obcymi osobami, chociaż Michael, mąż Cecelii, twierdził, że przypomina go sobie z czasów, kiedy byli sąsiadami na Alei Chickasaw. Daniel, próbując wydobyć podobne wspomnienie, mógł tylko przedstawić opowieść o kawałku szarlotki, który dostał jako halloweenowy wykup od rodziców Michaela, Hendricksów, i o swoich trudnościach, gdy jadł go przez otwór na usta w masce. Tak naprawdę to inny sąsiad dał mu ten kawałek ciasta, a pamiętał to tak wyraźnie z tego powodu, że był on o wiele lepszy od szarlotki jego matki. Nie wdał się jednak w szczegóły.

Po drugiej stronie stołu siedzieli o wiele młodszy od Michaela jego brat Jerry i dziewczyna Jerrye`go (od tygodnia już nie narzeczona), Rose. Rose była (jeśli wyłączyć Daniela) pierwszym prawdziwym fałszywcem w Amesville. Jej barwa nie puszczała w wannie. Była także zwolenniczką doktora Silentiusa z NBC i nosiła wielki znaczek, na którym było napisane BÓG JEST W ŚRODKU. Rose i Daniel wspólnymi siłami podtrzymywali niemrawą rozmowę towarzyską na przekór kilku potężnym okresom całkowitej ciszy. Nie dlatego, żeby jego rodzina okazała się nadmiernie wrogo usposobiona (poza Milly); występowała tu bardziej naturalna powściągliwość, jaką czuje każdy, kto jest zmuszony do przymilania się do obcej osoby, a przecież w takiej właśnie byli sytuacji.

Z nich wszystkich Abe wydawał się najmniej rozstrojony nerwowo. Był jak zwykle łagodnie małomówny. Daniel uważał, że „Time” krzywdząco nazwał go zdziwaczałym. Tylko raz wydawało się, że jego umysł wyraźnie wypada z torów, kiedy po swojej drugiej whisky z sokiem cytrynowym zapytał Daniela, tonem ostrożnego zasięgnięcia informacji, jak było w więzieniu. Daniel udzielił tej samej wymijającej odpowiedzi co za pierwszym razem, gdy ojciec zadał to pytanie dziewiętnaście lat temu. Więzienie było hańbą i wolałby o nim nie rozmawiać. Na co ojciec odpowiedział, ponownie, że jest to prawdopodobnie najmądrzejsza postawa, jaką Daniel może przyjąć. Czas stwierdził Abe, goi wszystkie rany.


Daniel, choć odmówił, i tak został zmuszony do przyjęcia rytualnej drugiej porcji nadzienia. W chwili, gdy podano mu z powrotem jego talerz, zadzwonił telefon. Cecelia zniknęła w kuchni i po powrocie wyglądała na zawiedzioną.

— To był pan Tauber — poinformowała Daniela — Sprawdzał, czy tu jesteś. Powiedział, że twój kierowca będzie za jakieś pół godziny.

— Jego kierowca! — powtórzyła Milly zjadliwie — Patrzcie no.

Mówiła — najwyraźniej miała to w zwyczaju — z pełnymi ustami. Daniel nie przypominał sobie, by robiła to, kiedy ją znał. Odnosił wrażenie, że pod prawie każdym względem stała się bardziej pospolita. Może wynikało to z prowadzenia restauracji.

— Myślałam — powiedziała Cecelia, robiąc niezadowoloną minę (bo przestrzegła wcześniej matkę przed sarkazmem) — że to może Aurelia. Mogłaby przynajmniej zadzwonić i powiedzieć „cześć” Danielowi.

— Cóż, jestem pewna, że zrobiłaby to — odparła Milly, mieląc pieprz na swoje ziemniaki — gdyby nie musiała myśleć o pracy.

— Aurelia pracuje dla twojego starego kumpla Whitinga — postanowił mu wyjaśnić Abe.

— On to wie — stwierdziła Milly, wpatrując się z gniewem w męża.

— Ale to mniej więcej wszystko, co wiem — uściślił Daniel pojednawczo. — Jak do tego doszło?

— To bardzo proste — odpowiedziała Cecelia. — Podlizywała mu się.

— Cecelio! Przestań!

— Och, nie fizycznie, Mamo. Ale w każdy inny sposób, jaki potrafiła wymyślić. Zaczęło się to tak naprawdę w dniu waszego ślubu, Danielu. Moja siostra nie jest kimś, kto marnuje czas. Zabrała się za Boadiceę, wywnętrzając się na temat koni. Boadicea musiała jej obiecać, że może przyjść i pojeździć na jednym z koni jej ojca.

— To było zupełnie naturalne, że Aurelia mówiła o koniach. Pasjonowały ją. Nawet Daniel powinien to pamiętać. — Milly była zdecydowana bronić swojej nieobecnej córki, choćby tylko dlatego, że Aurelia miała odwagę uprzeć się przy swoim i nie przybyć na rodzinne spotkanie.

— Pasjonowało ją wszystko, co kosztowało duże pieniądze. W każdym razie — ciągnęła Cecelia z ulgą po znalezieniu w końcu tematu do rozmowy — kiedy wszyscy zebraliśmy się następny raz, na nabożeństwie żałobnym za ciebie i Boę, najważniejszą sprawą dla Aurelii było przypomnienie pannie Whiting, tej, która mieszka teraz w Brazylii…

— Alethea mieszka w Brazylii? — zapytał Daniel.

Cecelia skinęła niecierpliwie głową.

— Od razu otwarcie powiedziała jej o obietnicy Boadicei. Cóż mogli zrobić? Zaprosili ją tam, błysnęła dowcipem i została zaproszona ponownie. Była w Worry przynajmniej raz na tydzień przez resztę tamtego lata.

— Ty też mogłaś tam jeździć, gdybyś chciała — argumentowała Milly.

Cecelia nie raczyła odpowiedzieć.

— I z czasem została jego sekretarką? — zapytał Daniel.

— Jedną z jego sekretarek.

— Cecelia jest zazdrosna — wyjaśniła Milly. — Aurelia zarabia w przybliżeniu dwa razy więcej od niej. Mimo ilu lat w szkole dla dentystów?

— Całego życia.

— Aurelia jest strasznie ładna — wytłumaczyła Rose.

— Na pewno — zgodził się Abe z ojcowską grzecznością. — Ale Cecelia też. W każdym calu tak samo ładna. Są w końcu bliźniaczkami.

— Wypiję za to — powiedział Michael i wyciągnął przed siebie swój pusty kieliszek do wina.

Daniel, siedzący tuż przy butelce, napełnił na nowo kieliszek szwagra.

— Zmieńmy temat, dobrze? — zaproponowała Cecelia.

— Jestem pewna, że Daniel ma wszelkiego rodzaju pytania i pali się do tego, żeby je zadać.

— Jestem pewien, że muszę, ale w takim razie pomóżcie mi, ani jedno nie przychodzi mi do głowy.

— No to mnie przychodzi — powiedziała Rose, wyciągając rękę z kieliszkiem w jego stronę. — A może już słyszałeś o Eugenie Muellerze?

— Nie. — Butelka była pusta, więc Daniel sięgnął za siebie i wyjął nową z wiaderka na składanym stoliku. — Czy Eugene też wrócił z martwych?

Rose skinęła głową.

— Wiele lat temu. Z żoną, dwoma synami i dyplomem Harvard Law School.

— Chyba żartujesz.

— Nawet mówi się, że zostanie następnym burmistrzem. Jest prawdziwym idealistą. Ja tak uważam.

— Jeśli zostanie wybrany — dodał Michael — będzie pierwszym burmistrzem demokratą w Amesville od prawie pół wieku.

— Niewiarygodne — stwierdził Daniel. — Jezu, żałuję, że nie mogę na niego głosować.

— Był twoim dobrym przyjacielem, prawda? — zapytał Jerry.

Daniel skinął głową.

— A jego brat — mówiła dalej Rose, ignorując ganiące spojrzenia zarówno Milly, jak Cecelii — to znaczy jego najstarszy brat, Carl — jego też znałeś, prawda?

Daniel wyciągnął z trzaskiem korek z trzeciej butelki i zdołał napełnić kieliszek Rose, nie rozlewając ani kropelki.

— Poznaliśmy się — przyznał.

— No więc on nie żyje — powiedziała Rose z satysfakcją. — Snajper trafił go w Wichita.

— Co robił w Wichita?

— Został powołany do służby w Gwardii Narodowej.

— Och.

— Pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć.

— Cóż, teraz wie — stwierdziła Milly. — Mam nadzieję, że jesteś zadowolona.

— Szkoda — podsumował Daniel. Rozejrzał się dookoła stołu. — Komuś jeszcze dolać?

Abe popatrzył na swój kieliszek, prawie pusty. Milly powiedziała:

— Abe.

— Mnie już chyba wystarczy.

— Chyba tak — potwierdziła Milly. — Wypij jeszcze trochę, jeśli chcesz, Danielu. Prawdopodobnie jesteś bardziej przyzwyczajony do tego niż my.

— To show-biznes, mamo. Pijemy to na śniadanie. Ale prawdę mówiąc, mnie też już wystarczy. Muszę wejść na scenę za dwie godziny.

— Bliżej półtorej godziny — zauważyła Cecelia. — Nie martw się… pilnuję czasu.


Telefon zadzwonił znów zaraz po tym, jak Cecelia rozdała deser, którym były domowej roboty lody malinowe. Były to świetne lody, więc nikt nie odezwał się ani słowem, nim wróciła do stołu.

— Kto to był? — zapytał Michael.

— Następny maniak. Najlepiej jest po prostu ich ignorować.

— Ty też już miałaś z nimi do czynienia? — zdziwiła się Milly.

— Och, wszyscy są całkiem nieszkodliwi, jestem pewna.

— Powinnaś mówić im, żeby się wypchali — poradziła Rose bojowo. — Ja tak robię.

— Wszyscy dostajecie telefony od maniaków? — zapytał Daniel.

— Och, nie dostaję ich z twojego powodu — zapewniła go Rose. — To dlatego, że jestem fałszywcem.

— Mówiłem jej, żeby tego nie robiła — stwierdził posępnie Jerry — ale nie chciała mnie słuchać. Nigdy mnie nie słucha.

— To własna sprawa każdej osoby, jaki ma kolor skóry. — Popatrzyła Danielowi prosto w oczy. — Czy mam rację?

— Nie zrzucaj winy na Daniela — rzuciła sucho Milly.

— To było twoje własne cholerne szaleństwo i po prostu będziesz musiała żyć z tym, dopóki nie zniknie. Ile czasu to trwa, tak w ogóle?

— Około sześciu miesięcy — poinformował Daniel.

— Chryste Wszechmogący. — Jerry obrócił się w stronę byłej narzeczonej. — Mówiłaś, że sześć tygodni.

— Cóż, nie zamierzam pozwolić, by to znikło. I kropka. Wszyscy zachowujecie się tak, jakby to było przestępstwo czy coś takiego. To nie jest przestępstwo… to deklaracja!

— Uzgodniliśmy chyba — odezwała się Cecelia — że wyprawa Rose do salonu piękności jest czymś, o czym nie będziemy rozmawiać.

— Nie patrzcie wszyscy na mnie — powiedziała Rose, która przejawiała już wyraźne oznaki strapienia. — To nie ja poruszyłam ten temat.

— Tak, poruszyłaś — zaprzeczył Jerry. — Poruszyłaś go, kiedy powiedziałaś o telefonach, które dostajesz.

Rose zaczęła płakać. Wstała od stołu i wyszła do pokoju dziennego, a potem (drzwi z siatką przeciw owadom trzasnęły) na podwórko od frontu. Jerry po chwili podążył za nią, mamrocząc przeprosiny.

— Jakiego rodzaju telefonach? — zapytał Daniel Cecelię.

— Naprawdę nie warto o tym rozmawiać.

— Są różne rodzaje — powiedziała Milly. — Większość jest po prostu obsceniczna w zwykły wrzaskliwy sposób. W kilku osobiście mi grożono, ale słychać, że nie mają naprawdę takich zamiarów. Miałam też dwa, gdzie powiedzieli, że spalą restaurację, i te zgłosiłam policji.

— Mamo!

— I ty też powinnaś, Cecelio, jeśli faktycznie dostajesz te telefony.

— To nie wina Daniela, że grupka wariatów nie ma niczego lepszego do zrobienia ze swoim czasem niż… Och, nie wiem.

— Nie obwiniam Daniela. Odpowiadam na jego pytanie.

— Miałem zapytać cię, Danielu — odezwał się jego ojciec ze spokojem wynikającym z tego, że nie zwracał uwagi na ich słowa i wiedział tylko tyle, iż znów się sprzeczają — o książkę, którą mi dałeś. Jak się ona nazywa? — Popatrzył pod swoje krzesło.

Kurczę konsubstancjalne z jajkiem — odparł Daniel. — Myślę, że zostawiłeś ją w drugim pokoju.

— O właśnie. Trochę dziwny tytuł, prawda? Co to znaczy?

— To coś w rodzaju popularnej współczesnej opowieści o Trójcy Świętej. I o różnych herezjach.

— Och.

— Kiedy byłem w więzieniu, przywiozłeś mi książkę tego samego pisarza, Jacka Van Dyke`a. To jego najnowsza książka i jest tak naprawdę dosyć zabawna. Poprosiłem go, żeby podpisał ją dla ciebie.

— Och. Cóż, kiedy ją przeczytam, napiszę do niego list, jeśli myślisz, że to mu się spodoba.

— Jestem pewien, że tak.

— Myślałem, że może jest to coś, co ty napisałeś.

— Nie. Nigdy nie napisałem książki.

— On śpiewa — wyjaśniła Milly ze źle kontrolowaną złością. Dziwactwa Abe`a ujawniały jej podłą stronę. — La di da i la di di, to jest życie, i o to chodzi.

Tym razem to Cecelia wstała od stołu we łzach, przewracając przy tym składany stolik, na którym postawiono nadmiar obiadu, w tym martwe ciało na wpół ugotowanego indyka.


Daniel przypatrywał się idyllicznemu podwórku od frontu Hendricksów z tęskną, megalopolityczną nostalgią. Wszystko to wydawało się takie odległe i nieosiągalne — zabawka do ciągnięcia na chodniku, niedziałający zraszacz, skromne rabaty z ich równoległobokami bratków, nagietków, petunii i chabrów.

Milly całkowicie miała prawo być na niego wkurzona. Nie tylko za to, że nie skontaktował się z nimi przez wszystkie te lata, ale ponieważ złamał jej podstawowe zasady, wypisane na tym frontowym podwórku i na wszystkich ulicach Amesville: stabilność, ciągłość, życie rodzinne, spokojne przekazywanie odpowiedzialności i tradycji z pokolenia na pokolenie.

W swój własny sposób Grandison Whiting prawdopodobnie dążył mniej więcej do tego samego. Tyle że w swojej wersji chciał nie tylko rodziny, ale dynastii. Z perspektywy czasu, z jakiej patrzył na to Daniel, wyglądało to na jedno i to samo. Zastanawiał się, czy naprawdę nie można tego zrobić w inny sposób, i uznał, że prawdopodobnie nie.

— Gdzie jedziesz dalej? — zapytał Michael, jakby czytał w jego myślach.

— Do Des Moines, jutro. Potem do Omaha, St. Louis, Dallas i Bóg jeden wie, dokąd jeszcze. Przeważnie wielkie miasta. Wyruszamy z Amesville z powodów symbolicznych. To oczywiste.

— Cóż, zazdroszczę ci, że oglądasz wszystkie te miejsca.

— No to jesteśmy kwita. Właśnie siedziałem tu i zazdrościłem ci twojego frontowego podwórka.

Michael wyjrzał na swoje frontowe podwórko i nie widział tam wiele poza faktem, że trawa robiła się brązowa z braku deszczu. Zawsze tak się działo w sierpniu. Poza tym kanapa tutaj, na werandzie, miała niemiły zapach pleśni, nawet przy tej suchej pogodzie. A jego samochód był starym gratem. W którymkolwiek kierunku popatrzył, coś było uszkodzone albo się rozpadało.

Przez rok po rzuceniu St. Olaf`s College w Mason City Michael Hendricks grał na gitarze rytmicznej w zespole country and western. Teraz miał dwadzieścia pięć lat i już dawno musiał zarzucić ten krótki złoty wiek na rzecz stałej pracy (prowadził mleczarnię ojca w Amesville) i rodziny, ale nadal czuł w sercu żal z powodu tego poświęcenia, i dawne marzenia wciąż miotały się w jego wyobraźni jak ryby na dnie łodzi, które przetrwały dłużej od wszystkich rozsądnych przewidywań. Gdy nagle dowiedział się, że jest szwagrem ogólnokrajowej sławy muzycznej, pozbawiło go to spokoju, wprawiło te ryby w kompletne wzburzenie, ale obiecał wcześniej żonie, że nie będzie dawał Danielowi do zrozumienia, iż oczekuje od niego prezentu w postaci pracy przy jego objazdowym przedstawieniu. Trudno jednak było wymyślić cokolwiek do powiedzenia Danielowi, co nie wydawało się prowadzić w tamtym kierunku. W końcu wpadł na pomysł:

— Jak się miewa twoja żona?

Daniel wzdrygnął się w duchu. Właśnie w tamten poranek, oprócz swojej standardowej kłótni z Irwinem Tauberem, dodatkowo miał z nim sprzeczkę na temat Boi. Tauber upierał się, że dopóki trasa się nie skończy, powinni trzymać się wersji, iż Boa nadal wraca do zdrowia w klinice Betti Bailey. Daniel twierdził, że szczerość nie tylko jest po prostu najlepszą polityką w tym przypadku, ale też przyniosłaby dalszą reklamę, Tauber jednak powiedział, że śmierć jest zawsze złym PR. Tak więc, o ile świat wiedział, romans stulecia nadal trwał w najlepsze.

— Boa czuje się świetnie — odparł.

— Nadal jednak jest w szpitalu?

— Mhm.

— To musi być dziwne, że wróciła po tak długim czasie.

— Mogę ci powiedzieć w zaufaniu, Michael. Nie czuję się już z nią aż tak blisko związany. To namiętna love story w teorii. W praktyce jest to coś innego.

— Taak. Ludzie mogą przejść wiele zmian przez piętnaście lat. A nawet w krótszym czasie.

— A Boa to nie „ludzie”.

— Co przez to rozumiesz?

— Kiedy jesteś poza swoim ciałem tak długo, przestajesz być całkowitym człowiekiem.

— Ty jednak latasz, prawda?

Daniel uśmiechnął się.

— Kto powie, że jestem całkowitym człowiekiem?

Nie Michael, najwyraźniej. Przeżuwał on myśl, że jego szwagier nie jest, pod jakimś istotnym względem, człowiekiem takim jak on. Coś w tym było.

Daleko na biegnącej w kierunku Amesville Drodze Okręgowej B widać było limuzynę jadącą po Daniela.


Dekorację do przedstawienia, które prezentowano tego wieczoru w auli liceum w Amesville, stanowiła pojedyncza pomalowana kotara z uniwersalnym perspektywicznym arkadyjskim widokiem zielonych wzgórz i błękitnego nieba, obramowanym przez bryzg listowia z jednej strony i wesołą, eteryczną kolumnadę z drugiej. Scena ta była całkowicie nijaka i nieokreślona, jak ser, który ma smak tylko sera, nie jakiegokolwiek konkretnego gatunku, i jako taka była bardzo amerykańska, a nawet (jak Daniel lubił myśleć) patriotyczna.

Uwielbiał tę scenografię i uwielbiał chwilę, kiedy kurtyna rozsuwała się, albo podnosiła, i światła jakiegoś teatru odkrywały go tam na jego stołku w Arkadii, gotowego do zaśpiewania jeszcze jednej piosenki. Uwielbiał te światła. Im jaśniejsze się stawały, tym jaśniejszych ich chciał. Wydawały się skupiać w swym niestrudzonym spojrzeniu uwagę całej publiczności. Były jego publicznością, i grał dla nich, i nie musiał zatem przypatrywać się poszczególnym twarzom przepływającym pod tym morzem światła. Najbardziej uwielbiał własny głos, kiedy wplatał się on w subtelny nieład innych głosów, które wzmagały się i opadały w jego własnej dwudziestodwuosobowej orkiestrze, Symfoniecie Daniela Weinreba. I miał chęć, w końcu, by to stało się jego życiem, jego jedynym życiem. Jeśli było to małe pragnienie, fakt ten stanowił część uroku.

A więc śpiewał swoje od dawna ulubione piosenki, a oni patrzyli na niego, i słuchali, i rozumieli, bowiem siłą pieśni jest to, że musi być rozumiana. Jego matka, ze stałym uśmiechem na twarzy, rozumiała, i jego ojciec, siedzący obok niej i stukający stopą w takt melodii marszowej alla turca pani Schiff, rozumiał równie jasno. Rose, w następnym rzędzie, ukrywająca magnetofon pod swoim krzesłem (nagrała też całe rodzinne spotkanie), rozumiała, i Jerry, patrzący na banieczki kolorowego światła za swoimi zamkniętymi oczami, rozumiał, chociaż rozumiał głównie to, że takiego rodzaju rzeczy są nie dla niego. Daleko z tyłu auli dwunastoletni syn Eugene`a Muellera, który przyszedł tutaj wbrew surowemu zakazowi swojego ojca, rozumiał z ekstazą zrozumienia, nie w blaskach i błyskach, ale jak mógłby rozumieć architekt, w wizji wielkich łukowatych przestrzeni wykrojonych przez tę muzykę z surowej czarnej nocy; majestatycznych, wyrażonych wzorami matematycznych przedziałów; obszernej, mocnej rozkoszy. Nawet dawna nemezis Daniela z Sali Zebrań Klasowych 113, nawet Góra Lodowa rozumiała, chociaż była to dla niej rzecz bolesna, jak widok skąpanych w słońcu chmur za żelazną kratą na wysokim oknie. Siedziała tam, sztywna jak deska, na swoim krześle w piątym rzędzie, z umysłem skupionym na słowach, zwłaszcza na słowach. Wydawały się zarazem tak złowieszcze i tak nieznośnie smutne, ale to nie słowa rozumiała, tylko piosenkę.

W końcu, kiedy zaśpiewał wszystkie numery oprócz ostatniego w programie, przerwał, żeby wyjaśnić swojej publiczności, że chociaż ogólnie jest to praktyka, której nie pochwala, jego menedżer, pan Irwin Tauber, przekonał go, żeby użył aparatu do latania, gdy będzie śpiewał swoją ostatnią piosenkę dla nich. Może nie odleci, może tak: nigdy nie wiedziało się z góry. Ale miał wrażenie, że może się uda, bo czuł się tak wspaniale będąc z powrotem w Amesville, wśród rodziny i przyjaciół. Żałował, że nie potrafi wyjaśnić wszystkiego, co znaczy dla niego Amesville, ale naprawdę nie umiał nawet zacząć, poza powiedzeniem, że jest w nim nadal więcej Amesville niż Nowego Jorku.

Publiczność posłusznie oklaskała tę deklarację lojalności.

Daniel uśmiechnął się i uniósł ręce, i brawa ustały.

Podziękował im.

Powiedział, że chce, by zrozumieli cudowność i wspaniałość latania. Oznajmił, że nie ma niczego równie wspaniałego, żadnej ekstazy tak wzniosłej. Czym jest, zapytał retorycznie, latanie? Co oznacza? Był to akt miłości i wizja Boga; był to najwyższy zachwyt, jaki może osiągnąć dusza; był to zatem raj; i było to tak prawdziwe jak poranna albo wieczorna gwiazda. I każdy, kto chciał latać, mógł zrobić to za cenę piosenki.

„Piosenka — napisał w jednym ze swoich tekstów — się nie kończy”, i chociaż napisał ten utwór zanim sam nauczył się latać, była to prawda. W chwili, gdy opuszcza się ciało za sprawą mocy pieśni, usta milkną, ale pieśń trwa, i ciągnie się dalej, dopóki się lata. Miał nadzieję, że jeśli opuści swoje ciało dziś wieczorem, będą o tym pamiętać. Piosenka się nie kończy.

Nie tę piosenkę miał jednak zamiar teraz zaśpiewać, tylko inną, Latanie. (Publiczność zabiła brawo). Symfonieta zaczęła swoje powolne, falujące wprowadzenie. Asystent Daniela wwiózł upiększony aparat do latania na scenę. Daniel nie cierpiał tego przedmiotu. Wyglądał on jak coś z kącika okazji salonu w domu pogrzebowym. Irwin Tauber zaprojektował go sam, ponieważ nie chciał, by ktokolwiek poza nim i Danielem wiedział, że okablowanie jest oszukane. Tauber może i był specem od elektroniki, ale miał antysmykałkę jako projektant.

Daniel został podłączony do aparatu. Czuł się tak, jakby siedział w przechylającym się fotelu. Chodziło o to, by kiedy będzie udawał, że robi się bezwładny, nie upadł na twarz.

Położył rękę lekko na poręczy. Wymacał kciukiem ukryty przełącznik pod jej satyną. Mimo wszystko nie musi go użyć. Ale prawdopodobnie użyje.

— Umieramy! — zaśpiewał.

Umieramy!

Latamy

W górę do sufitu, w dół do podłogi,

Za okno, i ku brzegowi.

Chorujemy!

Szybujemy

Nad oceanem, do morza ochłody,

W burzę, przez szklankę wody.

Siejemy!

Płyniemy

Ściekiem, z niego z odpływem w oko,

I do środka przez bramę ziejącą tak szeroko.

Umieramy!

Latamy

W górę do sufitu, w dół do podłogi,

Za okno, i do środka nad progiem.

Jak nagła powódź Symfonieta porwała go do refrenu. Mimo że był przypasany do aparatu, śpiewał pięknie.

Latanie, szybowanie, płynięcie, latanie:

Póki żyjesz, niemożliwe jest zaprzeczanie,

Że latanie i szybowanie i płynięcie i latanie

To zajęcia mądrzejsze i rozsądniejsze i lepsze doprawdy

Niż oszukiwanie i kłamanie i sprzedawanie i kupowanie

I usiłowanie zgłębienia… niezgłębionej prawdy.

Powtórzył refren. Tym razem, gdy doszedł do ostatniej linijki, przy cezurze, nacisnął leciutko przełącznik na poręczy, i w tej samej chwili zamknął oczy i przestał śpiewać. Symfonieta dokończyła piosenkę sama.

Tarcze aparatu wskazały, że Daniel lata.

To na ten moment czekała pani Norberg. Wstała ze swojego miejsca w piątym rzędzie i wycelowała z rewolweru, który ukryła poprzedniego wieczoru w obiciu swojego krzesła. Niepotrzebny środek ostrożności, bo nie było żadnej kontroli bezpieczeństwa przy drzwiach.

Pierwsza kula utkwiła w mózgu Daniela. Druga rozerwała jego aortę.

Później, kiedy przed jej skazaniem sędzia zapytał panią Norberg, dlaczego zabiła Daniela Weinreba, odpowiedziała, że działała w obronie systemu wolnej przedsiębiorczości. Następnie położyła prawą rękę na piersi, obróciła się w stronę flagi i wyrecytowała Ślubowanie Wierności. „Ślubuję wierność — oświadczyła łamiącym się głosem i ze łzami w oczach — fladze Stanów Zjednoczonych Ameryki, i republice, którą ona symbolizuje, jednemu narodowi poddanemu Bogu, niepodzielnemu, z wolnością i sprawiedliwością dla wszystkich”.


Koniec
Загрузка...