CZĘŚĆ III

11

Trzydziestka to kiepskie urodziny, kiedy nie masz żadnych osiągnięć. Do tego czasu stare wymówki prawie przestają działać. Niepowodzenie w wieku trzydziestu lat prawdopodobnie oznacza niepowodzenia przez resztę jego życia, i on o tym wie. Ale najgorsze nie jest zakłopotanie, które w małych dawkach może nawet zrobić dla ciebie coś dobrego; najgorszy jest sposób, w jaki wnika to do komórek twojego ciała, niczym azbest. Żyjesz w ciągłym smrodzie własnego strachu, czekając na następną poważną katastrofę: ropotok, zawiadomienie o eksmisji, cokolwiek. Jest tak, jakbyś został przywiązany twarzą w twarz do jakichś robaczywych zwłok dla celów lekcji poglądowej o śmiertelności. Co przydarzyło się raz komuś w pewnym filmie, który obejrzał; a może była to tylko książka. W każdym razie życie, jakie Daniel widział jak na dłoni przed sobą w ten poranek, poranek jego trzydziestych urodzin, wydawało się kiepskimi nowinami na prawie tym samym wstrętnym poziomie, z tą jedyną różnicą, że przywiązany był do własnego ciała.

Nie zrobił rzeczy, które miał nadzieję zrobić. Próbował latać i mu się nie udało. Żaden z niego był muzyk. Jego edukacja była farsą. Był spłukany. I żadna z tych okoliczności nie wydawała się podatna na zmiany. W każdym systemie księgowości trzeba to było uznać za niepowodzenie. Przyznawał to, wesoło albo posępnie zależnie od swojego nastroju i stanu trzeźwości. W rzeczywistości przyznanie się do czegokolwiek innego wśród ludzi, których nazywał swoimi przyjaciółmi, stanowiłoby naruszenie etykiety, gdyż oni też byli nieudacznikami. Niewielu, trzeba przyznać, sięgnęło już samego dna, a kilkoro było tylko honorowymi nieudacznikami, którzy, choć nie zdołali spełnić swoich marzeń, nigdy nie mieli żyć w całkowitej nędzy. Daniel jednak już tam bywał, chociaż tylko w lecie, i nigdy dłużej niż przez tydzień naraz, a więc może jedynie udawał — robił próby generalne najgorszego, które dopiero miało nadejść. Na razie jednak był zbyt przystojny, by musieć spać na ulicy, chyba że z własnego wyboru.

Gdyby miał liczyć dobrodziejstwa losu, wygląd musiałby się znaleźć na pierwszym miejscu listy, mimo smaku popiołu tego ranka. Oto widział ją w upstrzonym plamkami łazienkowym lustrze, gdy (za pomocą pożyczonej brzytwy i piany z kawałka żółtego mydła do prania) fryzował brzegi swojej brody: twarz, która uratowała go w tylu ostatnich chwilach, nieudolną przyjazną twarz, która wydawała się należeć do niego tylko dzięki niezwykle szczęśliwemu przypadkowi, rzadko bowiem ujawniała jego własne gorzkie poczucie, kim jest. Nie był już Danielem Weinrebem, błyszcząco obiecującym Danem, ale Benem Bosolą, Benem ze ślepej uliczki.

Nadal używał imienia i nazwiska, które przyjął, by zameldować się na Pierwszych Narodowych Torach Lotu. Bosola, tak jak rodzina wynajmująca przedtem pokój piwniczny przy Alei Chickasaw, który stał się jego sypialnią. Ben zaś bez żadnego konkretnego powodu poza tym, że było to imię ze Starego Testamentu. Ben Bosola: złamas, męska dziwka, kawałek gówna. Och, miał całą litanię przekleństw, ale jakoś, choć dobrze wiedział, że zasługuje na każdy epitet, nigdy nie mógł całkiem uwierzyć, że naprawdę jest aż taki zły. Lubił tę twarz w lustrze i zawsze był przyjemnie zaskoczony, gdy ją tam znajdował, uśmiechającą się ochoczo, tę samą co zawsze.

Ktoś zapukał do drzwi łazienki. Daniel drgnął nerwowo. Pięć minut temu był sam w mieszkaniu.

— Jack, czy to ty? — zapytał kobiecy głos.

— Nie. To Ben.

— Kto?

— Ben Bosola. Myślę, że mnie pani nie zna. Kim pani jest?

— Jego żoną.

— Och. Czy musisz skorzystać z toalety?

— Tak naprawdę to nie. Po prostu usłyszałam, że ktoś tam jest, i ciekawiło mnie, kto. Czy chciałbyś filiżankę kawy? Robię dla siebie.

— Pewnie. Cokolwiek.

Opłukał twarz w muszli toalety i zmoczył ogolony spód podbródka wodą kolońską Jacka (czy też jego żony?).

— Cześć — powiedział, wyłaniając się z łazienki ze swoim najbardziej promiennym uśmiechem. Patrząc na te błyszczące siekacze, nikt by się nigdy nie domyślił próchnicy, która panoszyła się głębiej w jego ustach, gdzie trzy trzonowce już ubyły. Jak przerażony byłby ojciec, gdyby zobaczył jego zęby w takim stanie.

Żona Jacka skinęła głową i postawiła małą filiżankę czarnej kawy na białej półce obiadowej z formiki. Była to niska, baryłkowata kobieta z czerwonymi, reumatycznymi rękami i czerwonymi, kaprawymi oczami. Miała na sobie hawajską sukienkę zesztukowaną ze starego materiału frotte, z długimi arlekińskimi rękawami, które wyglądały, jakby chciały ukryć brzydotę rąk. Gruby blond warkocz wychodził z pagórka uczesanych do góry włosów i kołysał się za nią jak ogon.

— Nie wiedziałem, że Jack jest żonaty — stwierdził Daniel z uprzejmym niedowierzaniem.

— Och, nie jest, tak naprawdę. To znaczy, według prawa jesteśmy mężem i żoną, oczywiście. — Prychnęła z dezaprobatą dla siebie, co bardziej wydawało się kichnięciem niż śmiechem. — Ale nie mieszkamy razem. To tylko taki układ.

— Mhm. — Daniel popił ciepławej kawy, odgrzanej z poprzedniego wieczoru.

— Pozwala mi korzystać z tego mieszkania rano, kiedy idzie do pracy. W zamian robię mu pranie. I tak dalej.

— Aha.

— Jestem z Miami, rozumiesz. A więc to naprawdę jedyny sposób, żebym mogła mieć prawa stałego mieszkańca. I myślę, że nie zniosłabym teraz mieszkania gdzieś indziej. Nowy Jork jest tak… — Zatrzepotała rękawami z frotte, nie znajdując słów.

— Nie musisz wyjaśniać.

— Lubię wyjaśniać — zaprotestowała. — W każdym razie, na pewno zastanawiałeś się, kim jestem, że po prostu pakuję się tutaj w ten sposób.

— Chodziło mi o to, że sam jestem czasowym.

— Tak? Nigdy bym nie pomyślała. Jakoś wydajesz się rodowitym mieszkańcem.

— Faktycznie nim jestem. Ale jestem też czasowym. Za długo by wyjaśniać.

— Jak powiedziałeś, że się nazywasz?

— Ben.

— Ben — to urocze imię. Ja jestem Marcella. Okropne. Wiesz, co powinieneś zrobić, Ben: ty też powinieneś wziąć ślub. Niekoniecznie musi to kosztować majątek. Z pewnością nie dla kogoś takiego jak ty.

— Mhm.

— Przepraszam, to nie moja sprawa. Ale warto, na dłuższą metę. To znaczy, mówię o małżeństwie. Oczywiście dla mnie, w tym momencie, nie ma to aż tak wielkiego praktycznego znaczenia. Dalej mieszkam w wieloosobowym pokoju, chociaż nazywają to hotelem mieszkalnym. To dlatego lubię przychodzić tutaj, kiedy mogę, dla prywatności. Ale mam jednak teraz zarejestrowaną pracę, jestem kelnerką, a więc za kolejnych parę lat, kiedy zakwalifikuję się jako stały mieszkaniec we własnym imieniu, weźmiemy rozwód i będę mogła znaleźć sobie własne mieszkanie. Wciąż jest ich dużo, jeśli ktoś jest zakwalifikowany. Chociaż, realistycznie, przypuszczam, że będę musiała mieszkać z kimś. Ale będzie to znacznie lepsze, do cholery, niż wieloosobowy pokój. Nienawidzę takich pokojów. A ty nie?

— Zwykle udaje mi się ich unikać.

— Naprawdę? To zdumiewające. Szkoda, że nie znam twojego sekretu.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem, postawił filiżankę mulistej kawy i wstał.

— No cóż, Marcello, będziesz musiała odgadnąć mój sekret. Bo już czas, żebym poszedł.

— W tym stroju?

Daniel miał na sobie gumowe sandały i szorty gimnastyczne.

— Tak przybyłem.

— Nie chciałbyś się pieprzyć, co? — zapytała Marcella. — Mówiąc bez ogródek.

— Przykro mi, nie.

— W porządku. Nie myślałam, że chciałbyś. — Uśmiechnęła się blado. — Ale to jest ten sekret, prawda — tajemnica twojego sukcesu?

— Rzeczywiście, Marcello. Zgadłaś.

Eskalacja konfliktu nie miała sensu. W każdym razie krzywda została wyrządzona, z punktu widzenia Marcelli. Nic tak nie rozgorycza jak odrzucone zaproszenie. A więc, potulny jak baranek, powiedział „cześć” i wyszedł.


Na zewnątrz był wietrzny, pochmurny dzień, o wiele za zimny jak na tak późną część kwietnia, a w szczególności za zimny na to, by chodzić po mieście bez koszuli. Ludzie, naturalnie, zauważali to, ale albo z rozbawieniem, albo z aprobatą. Jak zwykle, zainteresowanie z ich strony dodawało mu otuchy. Na Dwunastej Ulicy zaszedł do czegoś, co malowany szyld nad wystawą nadal ledwo widocznie ogłaszał jako księgarnię, i zrobił tam poranną kupę. Potem przez długi czas siedział w kabinie, czytając graffiti na metalowej przegrodzie i próbując wymyślić własny oryginalny wkład. Pierwsze cztery linijki limeryku natychmiast mu się nasunęły, ale miał zagwozdkę z zakończeniem, aż wreszcie, gdy postanowił zostawić tam lukę, jako rodzaj konkursu, nagle dzieło okazało się gotowe:

Raz był czasowy desperat

Z powodu kutasa Pierre`a,

Bo w jego kroczu gościł

W codziennej rozwiązłości

Poprzez (Odważnyś, to wypełnij lukę teraz!).

W myślach uchylił kapelusza przed swoją Muzą, podtarł się po arabsku lewą ręką i powąchał palce.

Pięć lat wcześniej, kiedy pozostawało w nim jeszcze trochę tlącego się żaru dawnego tupetu, u Daniela rozwinęła się pasja do poezji. „Pasja” to prawdopodobnie zbyt ciepłe określenie dla entuzjazmu tak systematycznego i kierowanego przez wolę jak tamten. Jego nauczycielka śpiewu i zarazem psychoterapeutka z nurtu Reicha w tamtym czasie, Renata Semple, miała nierzadką teorię, że najlepszym sposobem, by latać, jeśli wydajesz się na stałe uziemiony, jest chwycenie byka za rogi i napisanie własnych piosenek. Jaka bowiem piosenka z większym prawdopodobieństwem będzie płynęła z głębi serca niż ta stworzona przez serce, z którego wypływa? Daniel, ze swoją tendencją do przyjmowania za rzecz oczywistą tekstów piosenek, które z takim brakiem szczęścia śpiewał (właściwie wolał, kiedy były w obcym języku, aby nie odciągały jego uwagi od muzyki), miał cały nowy kontynent do zbadania, a ten okazał się bardziej gościnny i przystępny, niż kiedykolwiek była sama muzyka. Z początku może jego teksty wychodziły zbyt przyśpiewkowate albo zbyt cukierkowe, ale bardzo szybko wprawił się w tym i tworzył całe własne małe musicale. Coś musiało jednak być nie tak z tą teorią, gdyż piosenki, które Daniel pisał — przynajmniej najlepsze z nich — chociaż nigdy nie unosiły go z ziemi, działały całkiem dobrze w przypadku kilku innych śpiewaków, w tym doktor Semple, a jej zwykle nie szło to łatwo. Jeśli jego piosenki nie były temu winne, wydawało się, że wina musi leżeć po stronie samego Daniela, jakiegoś sęka w drewnie jego duszy, którego żaden wydatek energii nie mógł usunąć. A więc, prawie z uczuciem wdzięczności za ulgę, która wówczas nastąpiła, przestał próbować. Napisał jedną, ostatnią piosenkę, pożegnanie Erato, Muzy poezji lirycznej, i nawet nie zadał sobie trudu wypróbowania jej z aparatem. W ogóle już nie śpiewał, chyba że kiedy był sam i czuł spontaniczną ochotę do śpiewania (rzadko), a z jego kariery poetyckiej pozostał tylko zwyczaj układania limeryków, który na przykład przejawił dzisiaj w toalecie.

W rzeczywistości, pomimo wielkiego porzucenia przez niego wszystkich beaux artes i belles lettres, Daniel był raczej dumny ze swoich graffiti. Niektóre okazały się wystarczająco dobre, by je zapamiętano i by inne ręce przepisywały je w publicznych ustępach po całym mieście. Za każdym razem, gdy znajdował swój tekst uwieczniony w ten sposób, było to jak znalezienie własnego popiersia w Central Parku albo swojego nazwiska w „Timesie” — miał dowód, że wykonał własne małe, ale charakterystyczne wgniecenie na zderzakach Zachodniej Cywilizacji.


Na Jedenastej Ulicy, w połowie drogi do Siódmej Alei, antenki Daniela wychwyciły sygnały, które mówiły, żeby zatrzymał się i zbadał teren. Parę domów dalej, po drugiej stronie ulicy, we wnęce wejściowej małego bloku, trzy czarne dziewczyny udawały, że wcale nie chcą rzucać się w oczy. Niedogodność, ale Daniel mieszkał w Nowym Jorku od wystarczająco długiego czasu, by wiedzieć, że nie wolno mu ignorować własnego radaru, więc zawrócił i poszedł do siłowni swoją zwykłą trasą, i tak krótszą, wzdłuż Christopher Street.

Na placu Sheridana wstąpił do sklepu z pączkami Dodge`Em na swoje tradycyjne darmowe śniadanie, pączka wypełnionego mazią i mleko. W zamian Daniel pozwalał sprzedawcy korzystać z siłowni w wieczory, kiedy to on pilnował tam porządku. Larry (sprzedawca) ponarzekał na swojego szefa, klientów i rury, a gdy Daniel już wychodził, tamten przypomniał sobie, że był telefon z wiadomością dla niego poprzedniego dnia, co wydawało się trochę dziwne, ponieważ Daniel nie używał telefonu w sklepie z pączkami jako biura zleceń od ponad roku. Larry dał mu numer, na który miał oddzwonić: pan Ormund, wewnętrzny dwanaście, 580-8960. Może będą w tym pieniądze, nigdy nie wiadomo.


Adonis, Inc., po drugiej stronie Siódmej Alei w stosunku do sklepu z pączkami i nad oddziałem Citibanku, stanowił najbliższe stałemu adresowi miejsce, jakie miał Daniel. W zamian za obsługę recepcji w różnych godzinach i zamykanie sali na klucz wieczorem trzy razy w tygodniu pozwalano Danielowi spać w szatni (albo, w najzimniejsze noce, w saunie), kiedy tylko chciał. Trzymał śpiwór i jedną zmianę ubrań zwinięte w drucianym koszu i miał własny kubek ze swoim imieniem — BENNY — na półce w łazience. Dwóch innych czasowych także miało kubki na tej półce i śpiwory w swoich szafkach, i kiedy wszyscy trzej zostawali tam na noc, potrafiło się zrobić dosyć klaustrofobicznie. Na szczęście rzadko wszyscy trzej wybierali tę samą noc, ponieważ istniały zwykle inne, mniej spartańskie możliwości. W nieregularnych odstępach czasu Daniela proszono, by strzegł czyjegoś pustego mieszkania, co bardzo sobie cenił. Częściej spędzał noc z jakimś stałym bywalcem siłowni, takim jak, ostatniej nocy, Jack Levine. Kilka razy w tygodniu znajdował przypadkowego chętnego na ulicy. Ale zdarzały się wieczory, kiedy nie miał ochoty zapłacić ceny za taki dodatkowy komfort, i wtedy dobrze było mieć siłownię jako oparcie.

Zasadniczo w Adonis, Inc. ćwiczyły dwie klasy ludzi. Pierwszą byli faceci z show-biznesu — aktorzy, tancerze, piosenkarze; drugą policjanci. Można by dowodzić, że istnieje także trzecia klasa, większa niż którakolwiek z pozostałych i najwierniej tam uczęszczająca — bezrobotni. Ale prawie wszyscy z nich byli albo bezrobotnymi facetami z show-biznesu, albo bezrobotnymi gliniarzami. W siłowni stale żartowano, że są to jedyne dwa zawody pozostałe w mieście. Albo, co było bliższe rzeczywistości, jedyne trzy.

Właściwie Nowy Jork znajdował się w znacznie lepszym stanie niż większość pozostałych rozpadających się wielkich miast wschodniego wybrzeża, ponieważ zdołał w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wyeksportować sporą część swoich problemów poprzez zachęcanie bardziej energicznych z tych problemów do pustoszenia slumsów, w których mieszkali i do których czuli wstręt. Bronx i większa część Brooklynu leżały teraz w gruzach. Nie budowano żadnych nowych domów, by zastąpiły domy spalone. W miarę jak miasto się kurczyło, jego tradycyjny przemysł lekki podążył za giełdą na południowy zachód, pozostawiając za sobą sztukę, media i handel artykułami luksusowymi (wszystkie trzy, paradoksalnie, w kwitnącym stanie). O ile nie udało ci się dostać na listy opieki społecznej (i nie byłeś aktorem, piosenkarzem albo policjantem), żyło się trudno, na krawędzi desperacji. Uzyskanie opieki społecznej nie było łatwe, ponieważ władze miasta powoli, ale systematycznie zaostrzały wymogi. Kwalifikowali się jedynie legalni stali mieszkańcy, a takim mieszkańcem stawałeś się tylko, jeśli mogłeś udowodnić, że od pięciu lat masz dochodowe zatrudnienie i płacisz podatki, albo (alternatywnie), że jesteś absolwentem którejś z tutejszych szkół średnich. Nawet ten drugi warunek nie był pozbawiony paru zagrożeń, gdyż szkoły średnie nie pełniły już po prostu funkcji domów poprawczych o niepełnym wymiarze godzin, ale naprawdę wymagały od uczniów opanowania paru elementarnych umiejętności, takich jak programowanie i gramatyka angielskiego. W ten sposób Nowy Jork ograniczył swoją (legalną) ludność do dwóch i pół miliona. Całą resztę (kolejne dwa i pół miliona? Jeśli władze wiedziały, to nie mówiły) stanowili czasowi, którzy żyli, tak jak Daniel, jak mogli najlepiej — w dormitoriach w piwnicach kościołów, w szkieletach porzuconych biur i magazynów niedaleko centrum miasta, albo (ci z wolną gotówką) w federalnie subsydiowanych „hotelach”, które zapewniały takie wygody jak ciepło, woda i elektryczność. W swoich pierwszych latach w Nowym Jorku, zanim pieniądze stały się tematem nadrzędnym (gdyż Boa, opatrznościowo, przywiozła w swoim bagażu podręcznym zapas biżuterii nadającej się do zastawienia, pozornie — i tylko pozornie — mogący mu wystarczyć do końca życia), Daniel mieszkał w takim hotelu, dzieląc półprywatny pokój z czasowym, który pracował w nocy, a spał w dzień. W „Sheldonian” na Broadwayu, na wysokości Siedemdziesiątej Ósmej Zachodniej. Nienawidził „Sheldonian”, kiedy tam przebywał, ale te czasy zostały już dostatecznie daleko za nim, by wspominał je jako Złoty Wiek.

Było nadal stosunkowo wcześnie, kiedy przyszedł do siłowni, i kierownik, Ned Collins, ustalał zestaw ćwiczeń dla nowego klienta, faceta w wieku Daniela, ale mocno podupadłego. Ned zastraszał, zachęcał i pochlebiał w znakomitych proporcjach. Byłby z niego pierwszorzędny psychoterapeuta — i naprawdę nim był. Nikt nie potrafił lepiej chłostać kogoś słowami podczas kryzysu morale albo wyciągać ludzi z chandry. To głównie z powodu Neda, i poczucia podstawowego psychologicznego komfortu, które wywoływał, Daniel uczynił Adonis, Inc. swoim domem.

Po zamieceniu holu i schodów zaczął wykonywać własny zestaw ćwiczeń, i po stu brzuszkach na pochyłości obniżył bieg do pierwszego — nastroju, albo trybu, powolnej, bezmyślnej siły, takiego, jaki muszą czuć dźwigi, kiedy są najbardziej szczęśliwe. Ned wciąż tyranizował tego nowego klienta. Wiatr dobijał się do okien. Radio grało swój mały repertuar melodii dla ludzi z uszkodzeniami mózgu, a potem spiker wygłosił naiwną, jak z Pollyanny, wersję wiadomości. Daniel był zbyt zajęty sobą, by zawracać sobie nimi głowę. Wiadomości przepływały koło niego jak hałas z ulicy, jak twarze przesuwające się na zewnątrz restauracji: oznaki rojnego życia miasta, mile widziane jako takie, ale całkiem zhomogenizowane i niewyraźne.

Po półtorej godziny skończył i przejął recepcję od Neda, który poszedł na lunch. Kiedy był pewien, że nikt z sali siłowni nie patrzy, wziął z szuflady kółko z kluczami i udał się do szatni, gdzie otworzył skrzynkę z monetami automatu telefonicznego. Za ćwierćdolarówkę ze skrzynki wykręcił numer, który podał mu Larry.

Odebrała kobieta:

— Teatro Metastasio. Czy mogę w czymś pomóc?

Nazwa ta włączyła wszystkie jego dzwonki alarmowe, ale odpowiedział dość spokojnie:

— Tak. Mam wiadomość, żeby zadzwonić do pana Ormunda, na wewnętrzny dwanaście.

— To jest wewnętrzny dwanaście, i mówi pan Ormund.

— Och. — Stłumił zaskoczenie bez chwili milczenia. — Tu Ben Bosola. Moje biuro zleceń powiedziało, że mam do pana zadzwonić.

— Ach tak. Jest wolna posada tu, w Teatro, i nasz wspólny przyjaciel powiedział, że miałby pan kwalifikacje potrzebne, by ją objąć.

To musiał być jakiś kawał. Metastasio był, bardziej niż La Fenice, bardziej niż Parnasse w Londynie, źródłem, ostoją i centralną wspaniałością odrodzenia belcanto. Czyniło go to, w oczach wielu purystów, najważniejszą operą na świecie. Gdy proszono kogoś, by śpiewał w Teatro Metastasio, było to jak otrzymanie oficjalnego zaproszenia do nieba.

— Ja?

— W tej chwili, oczywiście, Ben, nie mogę udzielić wiążącej odpowiedzi. Ale gdybyś zechciał wstąpić i dał nam się sobie przyjrzeć…

— Naturalnie.

— Nasz wspólny przyjaciel zapewnił mnie, że jesteś doskonałym nieoszlifowanym diamentem. To dokładnie jego słowa. Musimy rozważyć, jak bardzo nieoszlifowanym i jakiego rodzaju polerowanie będzie potrzebne.

— Kiedy chciałby pan, żebym zaszedł?

— Czy teraz to zbyt wcześnie?

— Uhm, właściwie lepiej byłoby trochę później.

— Będę tutaj do piątej. Wiesz, gdzie jest Teatro?

— Oczywiście.

— Po prostu powiedz człowiekowi w kasie, że chcesz zobaczyć się z panem Ormundem. On cię zaprowadzi. Do zobaczenia.

— Do zobaczenia.

— I — dodał Daniel, kiedy usłyszał sygnał zgłoszenia — amen, amen, amen. Oby tak się stało.

Metastasio!

Realistycznie, po prostu nie był tak dobry. Chyba że chodziło o miejsce w chórze. Na pewno. Ale i tak. Metastasio!

Pan Ormund powiedział coś o jego wyglądzie, o przyjrzeniu mu się. Prawdopodobnie o to chodziło w tle. Musiał zatem wyglądać jak najlepiej — nie najlepiej w sposób uliczny, ale najlepiej w sposób elegancki, ponieważ była to przecież (i chwała Bogu) rozmowa na temat pracy! To oznaczało, że trzeba jakoś złapać Claudea Durkina, bo w jednej z jego szaf Daniel trzymał ostatni garnitur, jaki pozostał mu z jego szału zakupów sprzed miesiąca miodowego w Des Moines. Przetrwał tylko dlatego, że właściciel miał go na sobie w noc, kiedy wszystko inne zostało skradzione z jego pokoju w „Sheldonian”. Marynarka, dzięki Adonis, Inc., trochę ciasno opinała barki, ale podstawowy krój był konserwatywny i nie za bardzo zdradzający jej wiekowość. W każdym razie tylko to miał, a więc musiało wystarczyć.

Wziął następną ćwierćdolarówkę ze skrzynki z monetami i zadzwonił do Claude`a Durkina. Trafił na automatyczną sekretarkę, co mogło oznaczać albo, że Claude`a nie ma w domu, albo że nie jest on w towarzyskim nastroju. Claude okresowo zapadał na miażdżące depresje, w czasie których izolował się na parę tygodni. Daniel wyjaśnił automatowi, jak pilną ma potrzebę, a następnie, gdy Ned wrócił z lunchu, potruchtał na Wall Street, gdzie mieszkał Claude, w dżinsach i golfie ze swojej szafki — w najgorszym wypadku będzie musiał spotkać się z Ormundem w nich.

Cały rejon Wall Street stanowił strefę podwyższonej ochrony, ale Daniel był zarejestrowany jako gość w punkcie kontrolnym na William Street i zdołał przejść od razu, bez najmniejszego problemu. Claude’a jednak nadal nie było w domu, albo nie pozwalał zawracać sobie głowy, kiedy Daniel dotarł na miejsce, więc ten opadł ciężko na betonową krawędź ozdobnej sadzawki i czekał. Daniel był dobry w czekaniu. Właściwie to zarabiał na życie czekaniem — w kolejkach po bilety. Szedł do jakiejś kasy wcześnie tego ranka, kiedy miejsca stawały się dostępne (czasami dzień albo dwa wcześniej) w celu kupienia biletów dla ludzi, którzy nie mieli czasu, by sami stać w kolejce, albo po prostu nie chciało im się. Praca w siłowni zapewniała mu dach nad głową; czekanie dawało pieniądze na towary spożywcze, przynajmniej od września do maja, kiedy grano coś wartego czekania na to w kolejce. W lecie musiał znaleźć inne sposoby przetrwania. Claude Durkin był jednym z najlepszych klientów Daniela. Był także, choć z pewną ostrożnością, jego przyjacielem. Poznali się w pomyślniejszych dla Daniela czasach, kiedy odbywał on kurs w Lidze Amatorów Manhattanu. LAM bardziej niż szkołą muzyczną była biurem zapoznawczym. Szedłeś tam, żeby poznać innych muzyków na twoim własnym poziomie smaku, zapału i nieudolności. Claude chodził tam, z przerwami, od lat i odbył większość kursów z katalogu. Miał czterdzieści lat, kiedy się poznali, był kawalerem i wróżką, chociaż o nierównych zdolnościach. W młodości latał dość regularnie, zawsze jednak z wielkim wysiłkiem. Obecnie unosił się najwyżej dwa albo trzy razy w roku, z jeszcze większym wysiłkiem. Daniela zawsze ciekawiło, chociaż był zbyt dobrze wychowany, by o to zapytać, dlaczego Claude po prostu nie odleciał na stałe, w taki sposób, w jaki (jak się wydawało) zrobiła to Boa, i w jaki on miał zamiar, jeśli kiedyś osiągnie prędkość ucieczki, co (jak się także wydawało) nigdy nie miało nastąpić. Niestety.

Czekał i czekał, fantazjując przez cały ten czas o Metastasiu, choć wiedział, że nie powinien, ponieważ mógł nie dostać tej pracy. Stopniowo powietrze wydawało się ocieplać. Fontanna dławiła się i gulgotała na środku sadzawki. Zgubiony pudel biegał w kółko, ujadając, i w końcu został znaleziony. Policjant poprosił go o pokazanie jakiegoś dokumentu — a potem go rozpoznał. To był jeden z policjantów z siłowni.

W końcu, gdy trzeci raz poprosił portiera o zadzwonienie, Claude go wpuścił. Był w domu przez cały czas, okazało się — spał. Miał jeden ze swoich bardziej przygnębionych nastrojów, co jednak próbował ukryć z szacunku dla euforii Daniela. Daniel opowiedział tę krótką historię o telefonie Ormunda i Claude usiłował wyglądać na podekscytowanego, chociaż nadal na wpół spał.

Daniel odrzucił pierwszą propozycję Claude`a kąpieli w jego wannie, po czym przyjął drugą. Podczas gdy się moczył, a potem szorował, Claude, w pełnej pozycji lotosu na dywanie, opisał sen, z którego dopiero co się zbudził. Obejmował on latanie przez, dookoła i nad różnymi kościołami w Rzymie, nieistniejącymi w rzeczywistości, i Claude potrafił je scharakteryzować z nużącymi szczegółami. Chociaż już dawno przestał być praktykującym katolikiem, a nawet praktykującym architektem, przepadał za kościołami. Wiedział wszystko, co można było wiedzieć o kościelnej architekturze renesansowych Włoch. Prowadził nawet taki kurs na Uniwersytecie Nowojorskim, dopóki jego ojciec nie umarł i nie zostawił mu wielkiej bryły architektury świeckiej, z której mógł czerpać czynsze umożliwiające mu prowadzenie obecnego wyzwolonego, pełnego niezadowolenia życia. Zawsze był bez zajęcia, podejmując zainteresowania i odkładając je na bok jak bibeloty w antykwariacie. Jego najbardziej trwałą pasję stanowił wystrój mieszkania, który zmieniał się co kilka miesięcy stosownie do najnowszych nabytków. Ściany wszystkich jego pokojów były jednym niekończącym się kredensem, prezentującym kawałki biednej, starej, zdemolowanej Europy: jońskie kapitele, małe Madonny z kości słoniowej, duże Madonny z włoskiego orzecha, detale sztukaterii, próbki gzymsów, fragmenty posągów o wszelkich stopniach rozczłonkowania, cynowe naczynia, srebrne naczynia, miecze, pozłacane litery z fasad sklepów, wszystko to nagromadzone bezładnie na wykonanych na zamówienie półkach. Każdy rupieć, każdy cenny klejnot miał własną historyjkę dotyczącą sklepu, gdzie Claude go kupił, albo ruin, z których go wykopał. Trzeba było przyznać, że większość ze swoich nabytków wyszperał sam. Kiedy latał, jego cel zawsze stanowiło jakieś miejsce bombardowań we Francji albo Włoszech, gdzie fruwał wśród gruzu jak jakaś bezcielesna sroka, a w głowie kręciło mu się od plądrowania. Potem, kiedy przylatywał z powrotem do swojego gniazda na Wall Street, wysyłał instrukcje do różnych agentów, którzy specjalizowali się w wygrzebywaniu staroci dla amerykańskich kolekcjonerów. Ogólnie wydawało się to Danielowi wielkim marnotrawstwem czasu lotu, nie mówiąc już o pieniądzach. Nawet powiedział to Claude`owi w pewne Boże Narodzenie w taktownej (miał nadzieję) formie limeryku, napisanego na przedtytułowej stronie książki, którą dał mu jako prezent (książką tą był dziewiętnastowieczny przewodnik po Włoszech, znaleziony przez niego w pudełku badziewia). Teraz ten limeryk widniał, wyryty na granitowej płycie nagrobkowej, pod imieniem i nazwiskiem Claude`a oraz datą jego urodzin, jako akceptowany składnik mise en scene:

Była raz wróżka o imieniu Claude,

Co uwielbiała do Boga lot,

Jeśli Boga nie zastała,

W Rzymie Go szukała,

Gdzie Marii Minerwy front.

Opowiedziawszy swój sen i martwiąc się, że jest w nim parę złych znaków, Claude zaaprobował ubiór Daniela, z wyjątkiem krawata; nalegał na zastąpienie go jednym ze swoich własnych, ze wzorem, który był szczytem mody w zeszłym roku — ogromnymi kroplami wody spływającymi po przezroczystym zielonym szkle. Potem, z pocałunkiem w policzek i klepnięciem po tyłku, odprowadził Daniela do windy i życzył mu jak najwięcej szczęścia.

Biedny Claude, wyglądał tak nieszczęśliwie.

— Rozchmurz się — nakłonił go Daniel, zanim drzwi zamknęły się z chrzęstem. — To był szczęśliwy sen. — I Claude, stosując się do tego, wygiął usta w kształt uśmiechu.


Poczekalnię gabinetu pana Ormunda, gdzie Daniel czekał przez pół godziny, ozdabiało tak wiele chromolitografii gwiazd Metastasia, że prawie nie widziało się pokrycia ściany z surowego jedwabiu za nimi. Wszystkie gwiazdy przedstawiono w perukach i wystrojone w kostiumy do swoich najgłośniejszych ról. Wszystkie były dedykowane, z mnóstwem miłości i masą pocałunków, dla (różnie): „Carissimo Johnny`ego”, „Notre tres cher maitre”, „Kochanego Sambo”, „Najmilszego Grubaska”, i (przez gwiazdy mniejszej wielkości) „Drogiego pana Ormunda”.

Drogi pan Ormund, we własnej osobie, okazał się straszliwie grubym, zawodowo wesołym, wystrojonym biznesmenem, Falstaffem i fałszywcem o najgłębszej barwie, tym najciemniejszym brązie, który zahacza o ciemniejsze purpury. Fałszywcy (od francuskiego faux noirs) byli prawie wyłącznie wschodnim zjawiskiem. W Iowa i na całym Środkowym Zachodzie biali, którzy farbowali sobie skórę na czarno albo choćby używali któregoś z bardziej drastycznych środków opalających, takich jak Jamaica Lily, podlegali wręcz wysokim grzywnom, jeśli to odkryto. Nie było to prawo często egzekwowane i może niezbyt często je łamano. Tylko w wielkich miastach, gdzie czarni zaczęli zbierać niektóre z politycznych i socjalnych korzyści ze swojego większościowego statusu, fałszywcy w ogóle występowali obficie. Większość pozostawiała jakąś widoczną część swojego ciała niepofarbowaną (w przypadku pana Ormunda był to mały palec prawej ręki), jako dowód, że ich murzyńskość jest wyborem, a nie nieuchronnym losem. Niektórzy szli dalej niż farby i kędzierzawienie włosów: decydowali się na operację kosmetyczną, ale jeśli pan Ormund nie nabył swojego lekko zadartego nosa w sposób naturalny, to był powściągliwy w wyborze modelu, gdyż nadal brakowało paru centymetrów do całkowitej kopii nosa King Konga. Gdyby kiedyś postanowił pozwolić swojej skórze wrócić stopniowo do jej naturalnej bladości, nigdy byś się nie domyślił, kim wcześniej był. Oznaczało to oczywiście, że nie jest stuprocentowym, entuzjastycznym, zupełnym i nieodwracalnym fałszywcem, ale mimo wszystko był nim wystarczająco, by Daniel, wymieniając z nim uścisk ręki i zauważając zdradzający prawdę palec, poczuł wyraźny brak równowagi psychologicznej. Pod niektórymi względami pozostał człowiekiem z Iowa. Nie mógł nic na to poradzić: nie pochwalał fałszywców.

— A więc to ty jesteś Ben Bosola!

— Panie Ormund…

Pan Ormund, zamiast puścić rękę Daniela, trzymał ją zamkniętą w obu swoich. — Moi informatorzy nie przesadzali. Jesteś doskonałym Ganimedesem. — Mówił rozrzutnym, śpiewnym kontraltem, może prawdziwym, może nie. Czyżby był nie tylko fałszywcem, ale i kastratem? Czy też tylko udawał falset, jak tak wielu innych zwolenników belcanto, gorliwie naśladujących śpiewaków, których ubóstwiali?

Niezależnie od tego, jak dziwny lub ohydny był jego rozmówca, Daniel nie mógł pozwolić sobie na to, by wydawać się zmieszany. Skupił myśli i odpowiedział, głosem może trochę pełniejszym i bardziej zarozumiałym niż zwykle:

— Niezupełnie Ganimedesem, panie Ormund. Jeśli pamiętam tę historię, Ganimedes był mniej więcej o połowę młodszy ode mnie.

— A więc masz dwadzieścia pięć lat? Nigdy bym nie pomyślał. Ale proszę, usiądź. Czy chciałbyś cukierka? — Machnął tą ręką z jednym różowym palcem w stronę miseczki z landrynkami na swoim biurku, a potem zagłębił się we wzdychających winylowych poduszkach na niskiej sofie. Półleżąc, podparty na jednym łokciu, przyglądał się Danielowi z niewzruszonym zainteresowaniem, które wydawało się zarazem przenikliwe i leniwe. — Opowiedz mi o sobie, mój chłopcze — o swoich nadziejach, swoich marzeniach, swoich tajemnych udrękach, swoich tlących się pasjach — o wszystkim! Ale nie, te sprawy zawsze najlepiej jest pozostawić wyobraźni. Pozwól, że przeczytam tylko pamiętniki tych ciemnych oczu.

Daniel siedział sztywno, dotykając barkami oparcia wrzecionowatego krzesła, imitacji antyku, ale nie spoczywając na nim, i uniósł oczy do zbadania. Pomyślał, że to tego pewnie doświadczają inni ludzie, kiedy idą do dentysty.

— Zaznałeś tragedii, jak widzę. I złamanego serca. Ale wyszedłeś z tego cało i z uśmiechem. Prawdę mówiąc, zawsze szybko udaje ci się pozbierać. Czy mam rację?

— Całkowitą rację, panie Ormund — odparł Daniel, z uśmiechem.

— Ja też zaznałem złamanego serca, cara mio, i pewnego dnia opowiem ci o tym, ale mamy jedno powiedzenie w Teatrze: najpierw rzeczy najważniejsze. Nie wolno mi dalej zamęczać cię moją głupią paplaniną, kiedy naturalnie to o posadzie chcesz usłyszeć.

Daniel skinął głową.

— Zacznę od najgorszego: płaca jest mizerna. Pewnie o tym wiedziałeś.

— Chcę tylko dostać szansę, żeby pokazać moją wartość, panie Ormund.

— Ale są napiwki. W przypadku niektórych chłopców tutaj, jak sądzę, są one nie tak nieznaczne, wcale nie nieznaczne. Zależy to, w ostatecznym rozrachunku, od ciebie. Możliwe jest po prostu spokojne płynięcie przy brzegu z zefirami, ale równie możliwe, przy odrobinie śmiałości, zarobienie ładnych pieniędzy. Nie uwierzyłbyś w to, patrząc na mnie teraz, Ben, ale zaczynałem, trzydzieści lat temu, kiedy to był jeszcze Majestic, tak jak ty zaczynasz teraz: jako zwykły bileter.

— Bileter? — powtórzył Daniel ze szczerą konsternacją.

— O co chodzi, co przypuszczałeś?

— Nie powiedział pan, jaka to posada. Chyba myślałem…

— Aj! Aj, aj, aj! Bardzo mi przykro. Jesteś więc śpiewakiem?

Daniel skinął głową.

— Nasz wspólny przyjaciel spłatał nader nieuprzejmego figla, obawiam się. Nam obu. Nie mam nic wspólnego z tamtą stroną naszej opery — w ogóle nic. Tak mi przykro.

Pan Ormund wstał z sofy, sprawiając, że poduszki znowu westchnęły, i podszedł do drzwi poczekalni. Czy jego zmartwienie było szczere, czy udawane? Czy nieporozumienie było wzajemne, czy też nabierał on Daniela dla własnej rozrywki? Skoro pokazano mu drzwi tak dosłownie, Daniel nie miał czasu rozgryzać takich precyzyjnych szczegółów. Musiał podjąć decyzję. Już ją podjął.

— Nie ma powodu, żeby było panu przykro, panie Ormund. Ani mnie. To znaczy, jeśli mimo to da mi pan tę pracę.

— Ale jeśli przeszkadzałaby ci ona w twojej karierze…?

Daniel zaśmiał się teatralnie.

— Proszę się o to nie martwić. Nic nie może przeszkodzić mi w karierze, bo ona nie istnieje. Nie uczyłem się, w sposób poważny, od lat. Powinienem był wiedzieć, co jest możliwe, i nie myśleć, że zadzwonią do mnie z Metastasia, proponując miejsce w chórze. Nie jestem wystarczająco dobry, takie to proste.

— Mój drogi — powiedział pan Ormund, kładąc delikatnie rękę na kolanie Daniela — jesteś wspaniały! Jesteś zachwycający. I gdyby to był racjonalny świat, a nie jest, nie ma na tej półkuli teatru operowego, który nie przyjąłby cię z największą radością. Nie wolno ci się poddać!

— Panie Ormund, marny ze mnie śpiewak.

Pan Ormund westchnął i zabrał rękę.

— Ale myślę, że byłbym świetnym bileterem. Co pan na to?

— Nie… wstydziłbyś się?

— Gdybym miał za to zarobić pieniądze, byłbym zachwycony. Nie mówiąc już o okazji do oglądania waszych produkcji.

— Tak, to rzeczywiście pomaga, jeśli ktoś lubi to, co gramy. Tak wielu z chłopców nie ma wyćwiczonego ucha, niestety. Tu potrzebny jest specjalny gust. Czy jesteś zatem obeznany z Metastasiem?

— Znam tylko jego reputację.

— Nigdy nie byłeś w środku?

Daniel uniósł ręce w geście przyznania się.

— Och jej. Aj, aj, aj.

— Kolejna trudność?

— No cóż, Ben. Widzisz… — Pan Ormund uniósł rękę do ust i zakaszlał delikatnie. — Istnieją zasady starannego wyglądu, których muszą przestrzegać nasi bileterzy. Dość surowe zasady. Nie widziałeś żadnego z naszych bileterów, jak rozumiem?

— Nie.

Obaj stali w milczeniu przez pewien czas. Pan Ormund, za biurkiem, przybrał urzędową pozę, splatając ręce za plecami i wypinając agresywnie baryłkowaty brzuch.

— Czy to znaczy — zapytał ostrożnie Daniel — że musiałbym… uhm… przyciemnić moją cerę?

Pan Ormund wybuchnął srebrzystym śmiechem, unosząc ręce z wesołością minstrela.

— Skądże, nie! Nic tak drastycznego. Chociaż na pewno w żadnym razie nie przeszkadzałbym żadnemu z chłopców skorzystać z tej opcji. Nie, nie moglibyśmy wymagać od nikogo, żeby nawrócił się wbrew swej woli. (Chociaż fałszywe byłoby zaprzeczanie temu, że uważam to za kuszący pomysł). Ale jest uniform, który trzeba nosić, i mimo że jest to zasadniczo uniform skromnego rodzaju, jest dosyć, jak by to powiedzieć, wesoły? Może raczej krzykliwy.

Daniel, który chodził po całym mieście w samych szortach gimnastycznych, powiedział, że nie sądzi, by go to zniechęciło.

— Poza tym niestety muszę powiedzieć, że nie możemy pozwalać na brody.

— Och.

— Szkoda, prawda? Twoja jest taka obfita i dobitna, jeśli mogę tak powiedzieć. Ale widzisz, Metastasio znany jest ze swojej autentyczności. Robimy opery tak, jak były robione z początku, na tyle, na ile jest to możliwe. A służący w liberiach nie mieli bród w czasach Ludwika XV. Można znaleźć precedens dla wąsów, jeśli jest to jakaś pociecha, nawet dość rzucających się w oczy. Ale żadnych bród. Ahime, jak mówią nasi hiszpańscy przyjaciele.

Ahime — zgodził się szczerze Daniel. Przygryzł wargę i popatrzył w dół na swoje buty. Broda była z nim od dwunastu lat. Stanowiła równie istotną część jego twarzy co nos. Poza tym czuł się za nią bezpieczny. Nikt, w ciągu tych dwunastu lat, nigdy go nie rozpoznał za jego maską z gęstych, czarnych włosów. Ryzyko było małe, musiał przyznać, ale niezaprzeczalne.

— Wybacz mi moje zuchwalstwo, Ben, ale czy twoja broda ukrywa jakiś osobisty defekt? Może wątły podbródek albo bliznę? Nie chciałbym prosić cię o to poświęcenie, a potem stwierdzić, że nie możemy jednak cię zatrudnić.

— Nie — powiedział Daniel, odzyskawszy uśmiech. — Nie jestem upiorem w operze.

— Mam więc naprawdę nadzieję, że postanowisz wziąć tę pracę. Lubię dowcipnych chłopaków.

— Będę musiał o tym pomyśleć, panie Ormund.

— Oczywiście. Cokolwiek postanowisz, powiadom mnie jutro rano. Tymczasem, gdybyś chciał zobaczyć przedstawienie dziś wieczorem i uzyskać pewne wyobrażenie o tym, czego dokładnie się oczekuje, mogę zaproponować ci miejsce w firmowej loży opery, na którą nie będzie chętnych tego wieczoru. Robimy Demofoonte.

— Czytałem recenzje. I tak, oczywiście, z przyjemnością.

— Dobrze. Po prostu poproś Lea w kasie, gdy będziesz wychodził. Ma kopertę z twoim nazwiskiem. Ach: jedna ostatnia rzecz, zanim pójdziesz, Ben. Czy słusznie przypuszczam, że masz jakieś przeszkolenie w używaniu broni krótkiej? Wystarczające, żeby załadować, wycelować i tak dalej.

— Faktycznie mam — ale wydaje się to dziwnym przypuszczeniem.

— To twój akcent. Nie, żeby był choć trochę wyraźny, ale ja mam dosyć dobre ucho. Jest po prostu słabiutkie echo Środkowego Zachodu w twoich „r” i twoich samogłoskach. Jak obój za kulisami. Czy mogę zakładać poza tym, że odbyłeś jakieś szkolenie z samoobrony?

— Tylko tyle, ile miałem w zwykłym programie WF-u. W każdym razie myślałem, że potrzebuje pan biletera, a nie ochroniarza.

— Och, rzadko, jeśli w ogóle kiedyś, będziesz proszony, żeby strzelić do kogoś. Jeszcze do tego nie dochodzi w tym teatrze. (Odpukać w niemalowane.) Z drugiej strony, myślę, że nie mija ani tydzień bez konieczności, żebyśmy wyrzucili jakiegoś dupka. Opera nadal jednak ma moc wzbudzania namiętności. Poza tym są też klaki. Niewątpliwie będziesz miał okazję zobaczyć je dziś wieczorem, gdyż na pewno ich przedstawiciele pojawią się licznie. Geoffrey Bladebridge ma premierę w tej roli. Dotychczas tylko Rey śpiewał tę partię. Widownia bez wątpienia będzie wypełniona po brzegi stronnikami obu mężczyzn.

— Bójki?

— Miejmy nadzieję, że nie. Na ogół tylko wrzeszczą do siebie. To potrafi być mocno dokuczliwe, kiedy większość publiczności przyszła tutaj, żeby słuchać. — Pan Ormund ponownie podał mu rękę. — Ale dość już czczej paplaniny. Obowiązki wzywają, ta-ra, ta-ra! Mam nadzieję, że spodoba ci się przedstawienie dziś wieczorem, i będę oczekiwał wiadomości od ciebie jutro.

— Jutro — obiecał Daniel, gdy pokazano mu drzwi.


Daniel klaskał posłusznie, kiedy kurtyna opadła na końcu aktu pierwszego Demofoonte, jako jedyny smutas wśród szalejącej pochwalnie widowni. Nie mógł pojąć, co też pobudziło ich do tych uniesień. Pod względem muzycznym produkcja była profesjonalna, ale bez natchnienia: zwykła archeologia udająca sztukę. Bladebridge, o którego chodziło w większości tego zgiełku, nie zaśpiewał ani mądrze, ani za dobrze. Jego maniera sceniczna polegała na grzecznej, pogardliwej nudzie, którą urozmaicał, kiedy pragnął przyciągnąć uwagę do wymagającego szczególnego wysiłku upiększenia, gestem (zawsze takim samym) niezwykle schematycznej brawury. W tych chwilach, gdy wyciągał mięsiste, ozdobione klejnotami ręce, przechylał do tyłu głowę (ale ostrożnie, tak by nie ruszyć z miejsca swojej wysokiej peruki) i wyrzucał z siebie mrożący krew w żyłach tryl albo długą, głośną, meandrującą ruladę, wydawał się apoteozą nienaturalności. Sama muzyka, chociaż stanowiła pastisz oprawy czterech kompozytorów do tego samego libretta Metastasia, była jednostajnie monotonna, tworząc niezwykle słaby pretekst dla bezustannej kwiecistości, jaką narzucali jej śpiewacy. Jeśli chodziło o dramatyczność albo poezję, nic z tego. Cała przyciężka operacja — dekoracje, kostiumy, inscenizacja — zdawała się zgoła prowokująco bezsensowna, chyba że poświęcenie tak wielkiej ilości pieniędzy, energii i oklasków stanowiło samo w sobie rodzaj sensu.

Czuł prawie takie samo zamroczenie jak wtedy, gdy tak wiele lat temu, w alternatywnym świecie swojego dzieciństwa, siedział w pokoju dziennym pani Boismortier i słuchał kwartetu smyczkowego Mozarta. Z tą różnicą, że utracił pokorę, która pozwalała mu jako dziecku dalej wierzyć, tymczasowo, w wartość tego, co go zamroczyło. Postanowił zatem, kiedy światła opery w końcu rozbłysły, że nie wróci na drugi akt. Nieważne, że prawdopodobnie nie będzie już nigdy miał okazji zobaczyć niczego w Metastasiu. (Już podjął taką decyzję). Miał zbyt duży szacunek dla własnego zdania, by dalej patrzeć na coś, co uznał za całkowite efekciarstwo.

Niemniej jednak, kiedy wyszedł do holu, nie potrafił oprzeć się sposobności do krążenia pośród stałych bywalców Metastasia, nietworzących (mimo ich domin, które były, tak jak w dawnej Wenecji, de rigueur) bynajmniej tak błyszczącego zgromadzenia, jakie można by ujrzeć, między aktami, w Metropolitan albo State Theater. Znajdowali się tam oczywiście dalsi fałszywcy. Większość kastratów o statusie gwiazd stanowili czarni, tak jak w najlepszych czasach belcanto byli to głównie Kalabryjczycy albo neapolitańczycy, najbiedniejsi z biednych. Gdziekolwiek czarnych przedstawiano do powszechnego uwielbienia, czy to na ringu, czy na scenie, pojawiali się niezawodnie na miejscu wielbiący ich fałszywcy. Ale ta ich grupa składała się z fałszywców niezwykle dyskretnego rodzaju; mężczyźni mieli na sobie przeważnie, tak jak Daniel, konserwatywne i lekko niemodne już biznesowe garnitury, kobiety suknie o nieomalże klasztornej prostocie. Niektórzy z prawdziwych czarnych pozwalali sobie na większy blask, w którym pióra albo odrobina koronki ożywiały ich maski, ale ogólny ton, nawet wśród nich, był zdecydowanie przytłumiony. Może, nawet prawdopodobnie, inny ton nadawano na dole, w kasynie Metastasia, ale wpuszczano tam tylko członków z kluczem.

Daniel oparł się o kolumnę z imitacji marmuru i oglądał tę niezbyt efektowną paradę. Akurat w chwili, gdy po raz drugi postanowił wyjść, nagle zaczepiła go dziewczyna, którą poznał tego ranka, oficjalnie żona Jacka Levine`a, pozdrawiając go głośno:

— Ben! Ben Bosola! Cóż za miła niespodzianka.

Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć jej imienia. Uniosła domino.

— Pani Levine — wymruczał. — Witam.

— Marcella — pomogła mu, a potem, by pokazać, że wobec Demofoonte osobiste afronty są bez znaczenia, powiedziała: — Czyż nie jest to najpiękniejsze… najwspanialsze… najbardziej marzycielskie, najbardziej kremowe…

— Niewiarygodne — zgodził się, z tylko takim przekonaniem, by uszło.

— Bladebridge będzie naszym następnym wielkim śpiewakiem — oznajmiła z proroczą pasją. — Prawdziwym soprano assoluto. Nie, żeby Ernesto był w jakiś sposób mniej ważny. W żadnym razie nie wypowiedziałabym się przeciw niemu. Ale jest stary, i jego najwyższe nuty już przepadły. Temu nie można zaprzeczyć. — Pokręciła głową z energiczną melancholią, potrząsając długim blond warkoczem.

— Ile ma lat?

— Pięćdziesiąt? Pięćdziesiąt pięć? W każdym razie najlepsze lata ma już za sobą. Ale jest takim artystą! Nawet teraz. Nikt nigdy nie dorównał jego Casta diva. Czy to nie zdumiewające, że spotkaliśmy się znów tak prędko? Jack nie wspomniał, że jesteś fanem. Naturalnie kazałam mu opowiedzieć mi wszystko o tobie, jak tylko przyszedł do domu.

— Nie jestem kimś, kogo nazwałabyś prawdziwym fanem. Powiedziałbym, że jestem co najmniej sześć albo siedem poziomów od szczytu na skali bycia czyimkolwiek fanem.

Jej pusty, wyjący śmiech był tak samo idiotyczny jak ta uwaga.

Nawet bez hawajskiej sukienki z frotte, a w atrakcyjniejszym brązowym welwecie, Marcella pozostała intensywnie tego rodzaju osobą, z którą nie chciałeś być widziany publicznie. Nie, żeby miało to znaczenie, ponieważ nie miał zamiaru nigdy wracać do Metastasia.

A więc, dla pokuty za traktowanie jej z góry, zmusił się, by być bardziej uprzejmym, niż wymagały tego ściśle okoliczności.

— Czy przychodzisz tu często? — zapytał.

— Raz w tygodniu, w mój wolny wieczór. Mam zaabonowane miejsce daleko, w ostatnim rzędzie Balkonu Rodzinnego.

— Szczęściara.

— Nie myśl, że o tym nie wiem. Na początku ostatniego sezonu znów podnieśli ceny i szczerze mówiąc, nie myślałam, że będę mogła to odnowić. Ale Jack był aniołem i pożyczył mi te pieniądze. Gdzie siedzisz?

— Uhm, w loży.

— W loży — powtórzyła z czcią. — Czy jesteś z kimś?

— Chciałbym! Niestety, jestem całkiem sam w tej loży.

Zmarszczka niedowierzania pofałdowała jej czoło. Ponieważ nie widział żadnego powodu, by tego nie robić, i ponieważ było to coś, o czym mogli pogadać, opowiedział jej o telefonie od Ormunda i ich opartej na nieporozumieniu rozmowie kwalifikacyjnej tego popołudnia. Słuchała jak dziecko historii o narodzeniu Chrystusa, albo jakby pierwszy raz w życiu słyszała o Kopciuszku. Jej wielkie oczy, obramowane szparami w masce, napełniły się łzami, które jednak nie spłynęły. Pierwszy z dzwonków antraktu zabrzmiał w chwili, gdy opowieść została zakończona.

— Czy chciałabyś dołączyć do mnie w loży? — zaproponował w wybuchu wspaniałomyślności (który, musiał przyznać, nic go nie kosztował).

Potrząsnęła warkoczem.

— To miłe z twojej strony, że pytasz, ale nie mogłabym.

— Nie rozumiem dlaczego.

— Bileterzy?

— O ile nie zabierzesz komuś innemu miejsca, nie będą wiedzieć.

Popatrzyła z niepokojem na ludzi idących rzędem w górę po schodach, potem na Daniela, potem znów na schody.

— W loży są cztery miejsca — namawiał ją. — Ja mogę zająć tylko jedno z nich.

— Nie chciałabym być winna utraty przez ciebie pracy, zanim jeszcze zacząłeś.

— Jeśli będą się czepiać z powodu czegoś takiego, nie są ludźmi, dla jakich powinienem pracować. — Ponieważ nie miał zamiaru wziąć tej pracy, łatwo przychodziły mu wzniosłe zasady.

— Och, Ben… nie mów tak! Pracować tutaj — w Metastasiu! Nie ma niczego, czego każdy by nie dał za tę okazję. Oglądać każde przedstawienie, każdego wieczoru! — Łzy w końcu osiągnęły punkt nasycenia i pociekły do jej maski. Musiało to być nieprzyjemne doznanie, bowiem przesunęła domino we włosy i przykładała zwiniętą chusteczkę z rękawa sukienki do pokrytych strużkami policzków.

Zabrzmiał drugi dzwonek. Hol był prawie pusty.

— Lepiej chodź — nalegał Daniel.

Skinęła głową i podążyła za nim do drzwi loży. Tam zatrzymała się, żeby po raz ostatni otrzeć pospiesznie łzy. Potem schowała chusteczkę i obdarzyła go wielkim, odważnym uśmiechem.

— Przepraszam. Naprawdę nie wiem, co mnie naszło. Chodzi tylko o to, że Teatro jest centrum mojej całej egzystencji. To jedyny powód, dla którego dalej mieszkam w tym głupim mieście i chodzę do mojej beznadziejnej roboty. I gdy słyszę, że jesteś, nie wiem, taki… nonszalancki w tej sprawie… Nie potrafię tego wyjaśnić. To mnie rozstroiło.

— Nie miałem takiego zamiaru.

— Oczywiście, że nie. Zachowuję się jak stara głuptaska. Czy to jest twoja loża? Lepiej wejdźmy, zanim nas zauważą.

Daniel otworzył drzwi i cofnął się, by Marcella mogła pójść przed nim. W połowie drogi przez mały łącznik stanęła jak wryta. W tej samej chwili światła opery przygasły i publiczność zareagowała aplauzem na wejście dyrygenta do fosy orkiestrowej.

— Ben — szepnęła Marcella — tu jest ktoś jeszcze.

— Widzę ją. Ale nie ma potrzeby, żeby panikować. Po prostu usiądź obok niej, jakbyś była u siebie. Ona prawdopodobnie zakradła się tak samo jak ty. W każdym razie nie ugryzie cię.

Marcella zrobiła, co jej kazano, i ta kobieta w ogóle nie zwróciła na nią uwagi. Daniel zajął fotel za Marcellą.

Gdy smyczki rozpoczęły skoczne wprowadzenie do duetu między Adrastem i Tymantem, intruzka opuściła swoją operową lornetkę i obróciła się, żeby popatrzeć na Daniela przez ramię. Jeszcze zanim ją rozpoznał, czuł ostrzegawczy niepokój, obserwując powolny skręt jej kręgosłupa.

Zanim zdążył wstać, złapała go za rękaw. Potem, zręcznie, nie kładąc lornetki, zerwała mu maskę.

— Wiedziałam. Mimo brody… mimo maski… wiedziałam!

Marcella, chociaż była tylko widzem tego dramatu, zaczęła ponownie, i to całkiem słyszalnie, płakać.

Panna Marspan puściła Daniela, by zająć się pobieżnie Marcellą.

— Cicho! — rozkazała, i Marcella ucichła.

— Jeśli chodzi o ciebie — zwróciła się panna Marspan do Daniela — porozmawiamy później. Ale teraz, na litość boską, siedź cicho i uważaj na muzykę.

Daniel skłonił głowę na znak poddania się, a panna Marspan wbiła swój sokoli wzrok w łagodnego Adrasta, bezlitosnego Tymanta, ani razu, przez cały czas trwania drugiego aktu, nie odwracając się znów. Tak była pewna swojego panowania nad sytuacją.


Gdy jechali, z zaciągniętymi zasłonkami taksówki, zygzakami po pełnych wybojów ulicach, Daniel próbował opracować plan. Jedynym przychodzącym mu do głowy rozwiązaniem, które mogłoby przywrócić jego utracone status quo i sprawić, by jego miejsce pobytu pozostało nieznane Grandisonowi Whitingowi, było zamordowanie panny Marspan. A to nie było żadne rozwiązanie. Nawet gdyby miał odwagę spróbować, a nie miał, z większym prawdopodobieństwem skończyłby jako jej ofiara, ponieważ panna Marspan ujawniła (w celu zapewnienia taksówkarza, że bezpieczne jest pojechanie z nimi przez Queens), że nosi pistolet, na który ma pozwolenie, i że została przeszkolona w jego używaniu. Przewidywał, że cienka materia jego incognito spruje się nieubłaganie, dwanaście lat wybiegów i uników zniweczy w jednej chwili kaprys tej kobiety, i nie mógł niczego zrobić, tylko jechać z nią. Nie chciała nawet słuchać wyjaśnień, dopóki nie zobaczy na własne oczy, że Boa żyje.

— Czy mógłbym zadać pani pytanie? — ośmielił się zagadnąć.

— Wszystko w swoim czasie, Danielu. Bardzo proszę.

— Czy szukała mnie pani? Bo w przeciwnym razie nie rozumiem…

— Przecięcie się naszych dróg było przypadkowe. Siedziałam w loży naprzeciwko twojej, i rząd wyżej. Czekając, aż dołączy do mnie przyjaciółka, oglądałam tłum przez lornetkę. Zwykle w taki wieczór obecny jest ktoś, kogo się zna. Ty wydawałeś się znajomy, ale nie potrafiłam cię od razu rozpoznać. To całkiem naturalne. Nie miałeś brody, ani nie nosiłeś domina, kiedy cię znałam. Poza tym sądziłam, że nie żyjesz. W antrakcie obserwowałam cię w holu i nawet zdołałam, stojąc po drugiej stronie kolumny, usłyszeć część twojej rozmowy z tą dziewczyną. To byłeś ty. To jesteś ty! I mówisz mi, że moja siostrzenica żyje. Nie mogę, przyznam się, wyobrazić sobie twojego motywu, by trzymać te sprawy w tajemnicy, ale tak naprawdę nie interesują mnie twoje motywy. Interesuje mnie moja siostrzenica, jej dobre samopoczucie.

— Nie jest ładnie tam, dokąd jedziemy — ostrzegł. — Ale to ją podtrzymuje.

Panna Marspan nie odpowiedziała.

Daniel rozchylił zasłonkę, by zobaczyć, jak daleko dojechali. Zobaczył część Queens wyglądającą jak każda, w której dotychczas był: tę samą szeroką autostradę bez pojazdów, obrzeżoną z obu stron porzuconymi samochodami i przewróconymi ciężarówkami, z których kilka wykazywało oznaki zamieszkania. Dalej od drogi stały sczerniałe od dymu szkielety domów jednorodzinnych. Trudno było uwierzyć, że z dala od szosy wielkie obszary Queens pozostały nietknięte. Puścił zasłonkę. Taksówka skręciła nagle w bok, omijając coś na drodze.

Mógłby teraz pewnie uciec. Mógłby zamieszkać pośród tych ruin, aby samemu stać się ruiną. Ale to oznaczałoby oddanie Boi jej ojcu, a do tego czynu nie mógł zostać — nie zostanie — doprowadzony. Była to cała jego duma, źródło całego jego poczucia własnej godności, że poprzez niedostatek wielki i mały, poprzez codzienne poniżenia tych dwunastu łat odpowiadał za utrzymanie Boi („dobre samopoczucie” stanowiłoby przesadne określenie). Inni mężczyźni mają rodziny. Daniela podtrzymywały na duchu zwłoki żony (bowiem tym teraz była, według prawa). Ale służyło to temu samemu celowi: nie pozwalało mu uwierzyć, pomimo wszystkich innych oznak, że jego klęska jest ostateczna i zupełna.

Dawniej wiedział, dlaczego to robi i dlaczego musi wytrwać. Skłaniał go do tego strach. Ale ten strach zaczął w końcu wydawać się bezpodstawny. Grandison Whiting może był człowiekiem samolubnym, ale nie szalonym. Mógł uznać, że Boa popełnia błąd, biorąc sobie Daniela za małżonka, mógł pragnąć jego śmierci, mógłby nawet postarać się, żeby ta nastąpiła, gdyby zawiodły inne metody perswazji — ale nie zamordowałby córki. Gdy ta konkretna obawa się zmniejszyła, pojawiła się jednak w jej miejsce niechęć do Whitinga i wszystkich jego uczynków i sztuczek, która urosła w końcu do wstrętu.

Nie miał żadnego racjonalnego uzasadnienia dla swojej awersji. Częściowo było to zwykłe uczucie klasowe. Whiting był arcyreakcjonistą, Machiavellim, Metternichem, i jeśli miał ku temu bardziej intelektualne powody niż większość takich sukinsynów, a nawet (Daniel musiał to przyznać) bardziej przekonywające, to tylko czyniło z niego bardziej niebezpiecznego sukinsyna niż tamci. Istniał w tym także aspekt religijny, chociaż Daniel opierał się myśli, że ma jakikolwiek związek z religią. Był zdroworozsądkowym, niezmiennym, usprawiedliwionym przez siebie ateistą. Religia, cytując jego przyjaciela Claudea Durkina, była czymś, o czym musiałeś się nauczyć, aby w pełni doceniać Dawnych Mistrzów. Ale książka, którą przeczytał dawno temu w Spirit Lake, miała wpływ na Daniela, i pogodne paradoksy pastora Jacka Van Dyke`a wkradły się do jego umysłu, woli, czy też jakkolwiek się nazywa ten zakątek duszy, w którym tkwi wiara w niewidzialne rzeczy. Tam, w ciemności, gdzie żadne racjonalne zaprzeczenie nie mogło jej dosięgnąć, rosła i rozgałęziała się myśl, że Grandison Whiting jest jednym z tych cesarzy, o których pisał Van Dyke, że rządzą światem i że trzeba im oddawać to, co do nich należy, mimo iż są dzicy, zepsuci i bez sumienia.

Krótko mówiąc, oddalenie zmieniło Grandisona Whitinga w pojęcie — pojęcie, któremu Daniel zdecydowany był się przeciwstawiać w jedyny dany mu sposób: poprzez pozbawienie go posiadania ciała jego córki, tkwiącego w stanie śpiączki od dwunastu lat.


Oddział 17, gdzie znajdowały się zwłoki (bo tym były w oczach prawa) Boadicei Weinreb, zajmował tylko małą część trzeciej podpiwnicy aneksu Pierwszych Narodowych Torów Lotu. Po tym, jak Daniel zgłosił się do recepcji w holu i jak panna Marspan, po protestach, zostawiła pistolet u ochroniarza przed windą, pozwolono im zjechać na oddział bez eskorty, gdyż twarz Daniela znano w Aneksie. Poszli długim, odbijającym dźwięki tunelem, oświetlonym — raz ostro, raz blado — przez nieregularnie rozmieszczone neonówki zamontowane na szerokim, niskim łuku sufitu. Po obu ich bokach, rozmieszczone z ciasną, straszną regularnością płyt pamiątkowych na cmentarzu, leżały bezwładne i słabo oddychające organizmy tych, którzy nigdy nie wrócili z lotów w przestrzenie poza ich ciałem. Tylko nieliczne spośród setek osób na tym jednym oddziale miały kiedyś podjąć na nowo cielesne życie, ale łupiny wegetowały tam, starzejąc się, więdnąc, dopóki jakiś istotny organ w końcu nie wysiadł albo księgowość nie przysłała na dół polecenia, żeby odłączyć maszyny podtrzymujące życie.

Zatrzymali się przed łóżkiem Boi, rodzajem gumowego hamaka zwisającego z rurowej ramy.

— Nazwisko… — zauważyła panna Marspan, schylając się, by przeczytać kartę przyczepioną do nóg łóżka. Widoki z tego oddziału pozbawiły ją jej zwykłego zdecydowania. — Bosola? To jakaś pomyłka.

— Pod tym nazwiskiem zameldowaliśmy się, kiedy tu przyszliśmy.

Panna Marspan zamknęła oczy i położyła na nich rękę w rękawiczce. Choć niezbyt lubił tę kobietę, nie mógł nie czuć dla niej odrobiny współczucia. Musiało być trudno zaakceptować tę wyschniętą, pomarszczoną poczwarkę jako siostrzenicę, którą znała i kochała, na tyle, na ile miłość leżała w jej naturze. Skóra Boi miała kolor zabrudzonych żarówek z matowego szkła i wydawała się, napięta mocno na każdej wypukłości kości, równie krucha. Pełne kształty zniknęły, nawet jej wargi były cienkie, a ciepło, jakie można było stwierdzić w zapadłych policzkach, wydawało się pożyczone z wilgotnego powietrza tunelu, a nie jej własne. Nic nie wskazywało, by w tym ciele toczyły się jakieś procesy życiowe, oprócz plazmy sączącej się przez przeświecające rurki do wolno obracającego się kieratu jej tętnic i żył.

Panna Marspan wyprężyła barki i zmusiła się do podejścia. Jej ciężka spódnica z czerwonawoszarego jedwabiu zahaczyła o ramę sąsiedniego łóżka. Uklękła, by ją rozluźnić, i pozostała przez dłuższą chwilę na jednym kolanie, wpatrując się w pustkę twarzy Boi. Potem wstała, kręcąc głową.

— Nie mogę jej pocałować.

— Nie wiedziałaby o tym, gdyby to pani zrobiła.

Cofnęła się od łóżka Boi i stała w centralnym przejściu, rozglądając się nerwowo, ale gdziekolwiek się obróciła, ten sam widok był uwielokrotniony bez końca, rząd po rzędzie, ciało po ciele. W końcu, mrużąc oczy, popatrzyła w górę, w neonówkę.

— Od jak dawna ją tu trzymasz? — zapytała.

— Na tym oddziale, pięć lat. Oddziały na wyższych piętrach są trochę weselsze, przypuszczalnie, ale o wiele droższe. To wszystko, na co mnie stać.

— To piekło.

— Boi tu nie ma, panno Marspan. Jest tylko jej ciało. Kiedy będzie chciała wrócić, jeśli będzie chciała, wróci. Ale jeśli tego nie chce, czy myśli pani, że wazon kwiatów przy łóżku coś zmieni?

Ale panna Marspan nie słuchała go.

— Popatrz, tam w górze! Czy widzisz? Ćma.

— Och, owady są nieszkodliwe — powiedział Daniel, nie mogąc stłumić swojej urazy. — Ludzie jedzą karaluchy, wie pani. Cały czas. Kiedyś pracowałem w fabryce, która robiła z nich papkę.

Panna Marspan przyjrzała mu się spokojnie; następnie, z przemyślaną siłą doświadczonego sportowca, uderzyła go w twarz wierzchem odzianej w rękawiczkę dłoni. Chociaż widział wcześniej, że to się zbliża, i przygotował się psychicznie, ten cios sprawił, że łzy stanęły mu w oczach.

Kiedy echo umilkło, wypowiedział się, nie z gniewem, ale z dumą.

— Utrzymuję ją przy życiu, panno Marspan, proszę o tym pomyśleć. Nie Grandison Whiting, z jego milionami. Ja, z niczym… to ja utrzymuję ją przy życiu.

— Przepraszam, Danielu. Ja… doceniam to, co robisz. — Dotknęła swoich włosów, by upewnić się, że są ułożone, i Daniel, sarkastycznie ją naśladując, zrobił to samo. — Ale nie rozumiem, dlaczego nie trzymasz jej u siebie, w domu. Z pewnością byłoby to tańsze niż to… mauzoleum.

— Jestem czasowym, nie mam domu. Nawet kiedy miałem pokój w hotelu, nie byłoby bezpieczne pozostawianie jej tam samej. Zdarzają się włamania do pokojów, a co by wtedy spotkało kogoś w stanie Boi…

— Tak, oczywiście. To nie przyszło mi do głowy.

Pozginała palce w ich powłoce z koźlej skóry; pozginała je i wykręciła do tyłu, jakby chciała przeciwstawić się bezradności, którą czuła. Przyszła tu gotowa wkroczyć i objąć nadzór, ale nie było nad czym objąć nadzoru.

— Grandison, jak rozumiem, nigdy się o tym nie dowiedział? Nie wie, że któreś z was żyje?

— Nie. I nie chcę, by się dowiedział, kiedykolwiek.

— Dlaczego? Jeśli mogę zapytać.

— To moja sprawa.

Panna Marspan rozważyła to.

— W porządku — zdecydowała w końcu, dezorientując Daniela.

— To znaczy, że zgodzi się pani na to? Nie powie mu pani?

— Chyba jeszcze za wcześnie, by zacząć targi — odparła chłodno. — Nadal wiele jest rzeczy, które chcę wiedzieć. Ale, jeśli uspokoi to twój umysł, mogę ci powiedzieć, że niewiele zostało miłości między Grandisonem i mną. Moja siostra, matka Boi, w końcu zdołała się zabić rok temu.

— Bardzo mi przykro.

— Nonsens. Nie znałeś jej, a gdybyś znał, jestem pewna, że byś nią pogardzał. Była to głupia, próżna histeryczka z odrobiną zalet, ale była moją siostrą, a Grandison Whiting zniszczył ją.

— I zniszczyłby też Boę, gdyby mu pani pozwoliła. — Powiedział to nie melodramatycznie, lecz spokojnym głosem pełnym wiary.

Panna Marspan uśmiechnęła się.

— Och, wątpię. Była najbystrzejszym z jego dzieci, tym, co do którego miał najwyższe nadzieje. Kiedy zginęła, jak wierzył, jego żałoba była równie prawdziwa jak twoja albo moja.

— Może była. Ale gówno mnie obchodzą jego uczucia. Spojrzenie panny Marspan powiadomiło go, że nawet w tych okolicznościach nie lubi takiego języka.

— Wyjdźmy stąd.

— Chętnie. Chciałabym jednak najpierw coś powiedzieć, póki jest to dla mnie jasne. Najważniejsze pytanie, pytanie, które rozważam, odkąd wyruszyliśmy w tej taksówce, jest takie, czy Boadicea byłaby bardziej… skłonna… wrócić tutaj, do ciebie, czy do swojego ojca.

— Tutaj, do mnie.

— Chyba muszę się zgodzić.

— A więc nie powie mu pani!

— Pod jednym warunkiem. Że pozwolisz mi zorganizować zabranie Boi z tego miejsca. Jeśli kiedyś ma wrócić, nie wierzę, że uznałaby tę perspektywę za choć trochę zachęcającą. Mogłoby to nawet podziałać tak, że zmieniłaby zdanie.

— Przeprowadzono badania. Po pewnym czasie nie wydaje się robić żadnej różnicy, gdzie są fizycznie. Wskaźnik powrotów jest taki sam tu, na dole, jak wszędzie.

— Być może, ale nigdy nie ufałam badaniom. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żebym ci pomogła, jeśli mogę?

— Chyba zależy to od formy, jaką by to przybrało.

— Och, nie obsypię cię pieniędzmi. Sama mam ich dosyć mało. Ale mam jednak znajomości, stanowiące większą część bogactwa każdego, i jestem raczej pewna, że mogę znaleźć dom, w którym Boa byłaby bezpieczna, a ty czułbyś się dobrze. Porozmawiam o tym z Alicią dziś wieczorem, gdyż to ona była ze mną w operze i na pewno nie śpi, chcąc się dowiedzieć, co tak tajemniczo kombinowałam. Czy jest jakieś miejsce, gdzie mogę skontaktować się z tobą rano?

Nieoczekiwanie zawahał się. Minęło wiele lat, odkąd komuś ufał, chyba że przelotnie albo w łóżku, a panna Marspan nie była kimś, komu chciał ufać. Ale ufał! W końcu, zdumiony obrotem, jaki przybrało jego życie, ze wszystkimi zmianami w ciągu jednego dnia, dał jej numer Adonis, Inc., a nawet, kiedy pojechali z powrotem do miasta, pozwolił jej wysadzić się przed drzwiami, zanim wróciła do mieszkania przyjaciółki.


Leżąc samotnie w saunie i słuchając niestrudzonych wysiłków Lorenza w szatni, Daniel miał trudności z zaśnięciem. Bardzo niewiele brakowało, by wyszedł, przyłączył się i spuścił po prostu dla uspokojenia, ale chociaż zazwyczaj to właśnie by zrobił, dzisiejszy wieczór był inny. Dziś wieczorem czułby się hipokrytą, gdyby zmieszał się z pozostałymi. Teraz, gdy widział wyjście, słabiutki promyk nadziei na ucieczkę, zdawał sobie sprawę, jak bardzo chce pozostawić Adonis, Inc. za sobą. Nie, żeby nie bawił się wcześniej cudownie, kiedy już przestał zmagać się i starać, a po prostu odprężył się i płynął z prądem. Seks jest jedynym luksusem, który można mieć bez pieniędzy. A więc niech żyje seks. Ale tego wieczoru uznał, czy też przypomniał sobie, że może, przy odrobinie wysiłku, poradzić sobie lepiej.

Na początek weźmie pracę w Metastasiu. Wcześniej postanowił tego nie robić tylko z powodu obawy, że zostanie rozpoznany. Ale panna Marspan rozpoznała go nawet z brodą, a więc morał tej historii wydawał się taki, że może powinien bardziej zaryzykować. Czy nie taka była rada Gusa, kiedy powiedzieli sobie do widzenia? Coś takiego.

Parę chwil przed zaśnięciem przypomniał sobie, że to jego urodziny.

— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, drogi Danielu — szepnął do zwiniętych ręczników, które służyły mu za poduszkę. — Życzę ci wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

Śnił.

Ale kiedy obudził się, dygocząc, w środku nocy, większość tego snu już się rozwiała. Wiedział jednak, że był to sen o lataniu. Jego pierwszy. Wszystkie szczegóły jego lotu umykały mu — gdzie był, na jaką wysokość, jakie to było uczucie. Pamiętał tylko, że znajdował się w obcym kraju, gdzie ujrzał stary, walący się meczet. Na dziedzińcu tego meczetu stała fontanna, a wszędzie dookoła niej widział pary butów ze spiczastymi noskami, ustawione w rzędy. Zostawili je tam wierni, którzy weszli do meczetu.

Cudem tego podwórza była owa fontanna na jego środku, składająca się z trzech kamiennych mis. Woda tryskała tak obficie, że górne misy wydawały się podparte przez spienione strumienie wyrzucane z tych umieszczonych poniżej. Ze szczytowej misy unosiło się do niewyobrażalnych wysokości końcowe, najgwałtowniejsze rozkwitnięcie ze wszystkich. Unosiło się i unosiło, aż wreszcie słońce zmieniało je w pył wodny.

I to było wszystko. Nie wiedział, co o tym sądzić. Fontanna na podwórzu ze starymi butami dokoła niej. Jaki to był omen?

12

Pani Alicia Schiff, z którą Daniel miał teraz mieszkać, była, według przemyślanej i bynajmniej nie pozbawionej dezaprobaty opinii jej przyjaciółki Harriet Marspan, „najbliższą geniuszowi osobą, jaką znałam w życiu”. Była także niemal garbata, chociaż wydawało się to tak naturalną i konieczną częścią jej postaci, że prawie mogłeś uwierzyć, iż nabawiła się tego w taki sam sposób jak zeza — wskutek długich lat kulenia się nad biurkiem przy kopiowaniu nut — tak jak sosny na dużych wysokościach są kształtowane przez tytaniczne wiatry. Ogólnie stanowiła najżałośniejszy wrak ludzkiego ciała, z jakim Daniel dotąd się spotkał, i przyzwyczajenie nigdy nie mogło całkiem pogodzić go z faktami: krepową, łuszczącą się skórą jej rąk; twarzą całą w różowe, cytrynowe i oliwkowe cętki, jak na zniszczałym obrazie Rubensa; guzowatą głową z kosmykami rzadkich, siwych włosów, które czasami pod wpływem natchnienia przykrywała wytartą czerwoną parodią peruki. Z wyjątkiem wychodzenia z mieszkania, co było nieczęste teraz, gdy miała Daniela do załatwiania spraw w świecie zewnętrznym, ubierała się jak najbardziej nędzna i szalona włóczęga. Mieszkanie wypełniały stosy, małe i duże, zrzuconych ubrań — dżinsów, szlafroków, sukni, swetrów, pończoch, bluzek, szalików i bielizny — w które się przebierała i które zdejmowała o dowolnej porze dnia albo nocy, bez żadnej oczywistej metody ani motywu; był to po prostu nerwowy nawyk.

Z początku obawiał się, że będzie się od niego oczekiwać wykopania i uporządkowania śmietnika w mieszkaniu. Ubrania stanowiły tam najmniejszą część. Przemieszane z nimi były liczne warstwy aluwialnych osadów, chaos jak w bożonarodzeniowy poranek opakowań, pudeł; książek i gazet, naczyń i grzechoczących puszek, puzzli, zabawek i żetonów z tuzina gier, które nigdy nie miały zostać ponownie złożone. Znajdowała się tam także, chociaż głównie na półkach, kolekcja lalek, każda z własnym imieniem i osobowością. Ale pani Schiff zapewniła Daniela, że nie będzie od niego oczekiwać pełnienia roli pokojówki; przeciwnie, byłaby wdzięczna, gdyby zostawił wszystkie rzeczy tam, gdzie są. Gdzie — powiedziała dokładnie — jest ich miejsce.

Oczekiwała jednak, że będzie robił dla niej zakupy, dostarczał listy i partytury oraz zabierał jej podstarzałego, ryżego spaniela Inkuba na jego poranny i wieczorny spacer. Inku, tak jak jego pani, był ekscentryczny. Pochłaniało go zainteresowanie obcymi osobami (a w ogóle nie ciekawiły go inne psy), ale nie pragnął, by to zainteresowanie odwzajemniano. Wolał ludzi, którzy pozwalali mu krążyć dookoła samopas i węszyć, badając ich buty i inne wyraźne zapachy. Jednak jeśli ośmieliłeś się mówić do niego, a tym bardziej go popieścić, stawał się drażliwy i korzystał z pierwszej okazji, by uciec od takich uprzejmości. Nie był ani podły, ani przyjazny, ani rozbrykany, ani całkowicie apatyczny, i miał bardzo regularne nawyki. O ile Daniel nie miał zrobić jakichś zakupów w tym samym czasie, trasa ich spaceru nigdy się nie zmieniała: prosto na zachód do Centrum Lincolna, dwa razy dookoła fontanny, potem (gdy Daniel sumiennie zebrał szufelką gówienko z tego ranka albo wieczoru i wrzucił je do studzienki ściekowej) z powrotem do domu na Sześćdziesiątą Piątą Zachodnią, tylko kawałek od parku, gdzie pani Schiff, nie mniej przewidywalna w swoich zwyczajach, kręciła się, niespokojna i nie wylewna, gdzieś na korytarzu, mieszkania. Nigdy nie traktowała Inkuba z góry, ale mówiła do niego z założeniem, że jest on cudownym dzieckiem, zaczarowanym (z własnego wyboru) w postać psa. Do Daniela odnosiła się podobnie.

W zamian za te przysługi, i za zapewnienie męskiej, ochronnej obecności, Daniel dostał największy z wielu pokojów w mieszkaniu. Wszystkie pozostałe były komórkami i kącikami, spuścizną po poprzednim wcieleniu domu jako hotelu mieszkalnego. Kiedy pani Schiff odziedziczyła ten budynek, dwadzieścia lat wcześniej, nie zadała sobie trudu rozebrania gipsowych ścianek działowych, a nawet dodała własną, charakterystyczną innowację do tego labiryntu w postaci składanych parawanów i wolno stojących regałów z książkami (sama wykonała wszystkie prace stolarskie). Daniel z początku czuł się niezręcznie, zajmując jedyny pokój o ludzkich rozmiarach w mieszkaniu, i nawet kiedy przekonał się, na podstawie jej niechęci do wchodzenia do jego pokoju, że pani Schiff naprawdę woli własne przytulne norki, nigdy nie przestał czuć wdzięczności. Był to świetny pokój, a z warstwą świeżej farby na ścianach oraz wyczyszczoną piaskiem i nawoskowaną podłogą stał się wspaniały.

Pani Schiff lubiła jednak, gdy to ją odwiedzano, i wkrótce ustalił się ich zwyczaj, że kiedy jej dzień pracy się skończył, a on wrócił z Metastasia i przeszedł się z Inkubem dwa razy wokół tej fontanny i z powrotem do domu, siedzieli w jej sypialni z dzbankiem ziarnistej herbaty i paczką ciasteczek (Daniel nigdy nie widział, żeby pani Schiff jadła cokolwiek oprócz słodyczy) i rozmawiali. Czasami może słuchali jakiejś płyty (miała ich setki, wszystkie strasznie porysowane), ale tylko w ramach przerwy. Daniel swego czasu znał wielu dobrych gawędziarzy, ale nikt z nich nie umywał się do pani Schiff. Gdziekolwiek spoczęła jej wyobraźnia, tworzyły się idee, które następnie rozrastały się i stawały systemami. Wszystko, co mówiła, wydawało się oświecone, czasami tylko w dziwaczny sposób, ale często poważnie, a nawet dość intensywnie. Takie przynajmniej odnosiło się wrażenie, dopóki za pomocą odpowiednio dobranych słów nie przeskakiwała nagle na jakiś nowy temat. Większość z tego monumentalnego gadania była zwykłym czarem syreny i tombakiem, ale część rzeczywiście przywierała do żeber umysłu, zwłaszcza te idee, które wywodziły się z jej życiowej pasji, czyli opery.

Miała na przykład teorię, że epoka wiktoriańska była okresem masowych i systematycznych represji na skalę niespotykaną na scenie historii, nawet w Auschwitz, że cała Europa od Waterloo do drugiej wojny światowej stanowiła jedno kolosalne państwo policyjne i że funkcją sztuki romantycznej, ale zwłaszcza opery, było przyuczanie i inspirowanie dorastającego młodszego pokolenia bezwzględnych kapitalistów i arystokratów, by stali się bohaterami typu byronowskiego, to znaczy byli inteligentni, śmiali i wystarczająco morderczy, by móc obronić przed wszystkimi swoje bogactwo i przywileje. Doszła do tej teorii słuchając I Masnadieri Verdiego, opartej na sztuce Schillera o idealistycznym młodym mężczyźnie, którego okoliczności zmuszają do zostania przywódcą bandy przestępców i który w końcu zabija swoją narzeczoną po prostu dla zasady. Daniel uważał całą tę historię za absurdalną, dopóki pani Schiff, zirytowana jego uporem, nie sięgnęła po swój egzemplarz dzieł Schillera i nie przeczytała na głos Zbójców, a potem nie kazała mu, następnego wieczoru, wysłuchać opery. Przyznał, że może coś w tym jest.

— Mam rację. Powiedz to. Powiedz, że mam rację.

— Okej, masz rację.

— Nie tylko mam rację, Danielu, ale to, co jest prawdą w przypadku mafijnego terminatora Schillera, jest też prawdą odnośnie wszystkich bohaterskich kryminalistów od tamtych czasów do obecnych, wszystkich kowbojów, gangsterów i buntowników bez powodu. Wszyscy oni są biznesmenami w przebraniu. Właściwie to gangsterzy nawet zaczęli obywać się bez przebrania. Powinnam wiedzieć — mój ojciec był jednym z nich.

— Twój ojciec był gangsterem?

— Był jednym z głównych w mieście gangsterów działających w związkach zawodowych w swoich najlepszych czasach. Byłam dziedziczką w mojej złotej młodości, wyobraź sobie.

— A więc co się wydarzyło?

— Pożarła go większa ryba. Miał kilka tak zwanych hoteli mieszkalnych, takich jak ten. Rząd postanowił wyeliminować pośrednika. Właśnie wtedy, gdy myślał, że stał się poważany.

Powiedziała to bez rozgoryczenia. Tak naprawdę nigdy nie widział, żeby była zdenerwowana czymkolwiek. Wydawało się jej wystarczać pojmowanie piekła, w którym żyła (bowiem utrzymywała, że tak jest) z jej najlepszą jasnością zrozumienia, a potem przechodzenie do następnej dostrzegalnej okropności, jakby cała egzystencja stanowiła muzeum z bardziej lub mniej szkodliwymi eksponatami: narzędziami tortur i kośćmi męczenników obok ozdobionych klejnotami kielichów oraz portretów bezlitosnych dzieci w pięknych ubiorach.

Nie, żeby sama była bezduszna, raczej chodziło o to, że nie miała żadnej nadziei. Świat ją przerażał i odwróciła się od niego na rzecz własnej przytulnej norki, której wilki i lisy jakoś jeszcze nie odkryły. Tam żyła w nietkniętej prywatności swojej pracy i swoich rozmyślań, rzadko odważając się wyjść, chyba że do opery albo do tej czy innej z ulubionych restauracji, gdzie rozprawiała w towarzystwie innych przyjaciół-muzyków i jadła na obiad szereg deserów. Oddała się już dawno tradycyjnym złym nawykom odludka: nie kąpała się, nie gotowała posiłków ani nie myła naczyń; była na nogach w dziwnych godzinach, woląc noc od dnia; nigdy nie wpuszczała słońca ani świeżego powietrza do własnych pokojów, które zaczęły cuchnąć, nader intensywnie, Inkubem. Stale mówiła do siebie, a raczej do Inkuba i lalek, wymyślając dla nich długie, chaotyczne dziwaczne opowieści o bliźniętach Miodokróliczkach — Króliczku Miodokróliczku i jego siostrze, Miodku Miodokróliczku — opowieści, z których wszelka możliwość bólu albo konfliktu była wykluczona. Daniel przypuszczał, że także spała z Inkubem, ale co z tego? Czy szkodziła komuś swoim brakiem czystości albo zbzikowaniem? Jeśli istniało coś takiego jak życie umysłowe, to pani Schiff znajdowała się wśród jego animatorów i Daniel uchylał przed nią kapelusza.

Ona zresztą też uchylała swojego, gdyż nękała ją, jak tylu, którzy żyją poza światem, naiwna zarozumiałość, zarazem śmieszna i zasłużona. Tak naprawdę zdawała sobie z tego sprawę i miała skłonność do dyskutowania o tym z Danielem, który szybko został wyniesiony do statusu spowiednika.

— Moim problemem od zawsze jest to — zwierzyła się pewnego wieczoru, miesiąc po tym, jak się wprowadził — że mam hiperkinetyczną inteligencję. Ale także mnie to ratuje. Kiedy byłam dziewczynką, nie chcieli mnie dalej u siebie w żadnej ze szkół, do których ekspediował mnie ojciec w ramach swojego programu odkupienia nazwiska rodziny. Mój problem stanowiło to, że traktowałam swoją edukację poważnie, co byłoby wybaczalne samo w sobie, tylko że przy moich porywach entuzjazmu miałam tendencję do ewangelizowania. Przylepiono mi etykietkę uczennicy dającej zły przykład i traktowano jako taką, co budziło we mnie urazę. Wkrótce postawiłam sobie za zadanie to, żeby istotnie być uczennicą dającą zły przykład, i znalazłam sposoby, by sprawić, że moi nauczyciele wydawali się głupcami. Boże, jak ja nienawidziłam szkoły! Moim marzeniem od zawsze jest to, żeby wrócić tam jako gwiazda i wygłosić przemówienie na uroczystości wręczenia dyplomów; przemówienie demaskujące ich wszystkich. Co jest całkowicie niesprawiedliwe z mojej strony, wiem. Czy ty lubiłeś szkołę?

— Raczej tak, do momentu, kiedy zostałem wysłany do więzienia. Szło mi dobrze i dzieciaki wydawały się mnie lubić. Jaki ma się wybór w tym wieku?

— Nie nudziłeś się po prostu śmiertelnie?

— Czasami. Czasami nadal tak jest. To ludzkie.

— Gdybym myślała, że tak jest, zabiłabym się. Naprawdę.

— Chcesz powiedzieć, że nigdy się nie nudzisz?

— Nie, odkąd mogę temu zaradzić. Nie wierzę w nudę. To eufemizm dla lenistwa. Ludzie nic nie robią, a potem narzekają, że się nudzą. Tak jest z Harriet, i doprowadza mnie to do szału. Tak naprawdę sądzi ona, że świadczyłoby to o braku wychowania, gdyby zainteresowała się czynnie własnym życiem. Ale, biedactwo, to nie jej wina, prawda?

To pytanie wydawało się zaadresowane mniej do Daniela niż do Inkuba, który leżał w zmiętej pościeli swojej pani. Spaniel, wyczuwając to, uniósł głowę z drzemki do pozycji czujnej uwagi.

— Nie — mówiła dalej pani Schiff, odpowiadając na własne pytanie — to dlatego, że tak została wychowana. Nikt z nas nie może nic poradzić na sposób, w jaki wygięte są nasze gałązki.

Ponieważ nastąpiła odpowiedź, Inkub opuścił głowę z powrotem na poduszkę.

Znała opery Metastasia na pamięć i przepytywała Daniela drobiazgowo na temat każdego przedstawienia, przy którym pracował: kto śpiewał, jak dobrze albo kiepsko, czy jakiś skomplikowany element gry scenicznej się udał. Znała je tak dobrze nie stąd, że oglądała je tak często, ale dlatego, że w wielu przypadkach sama je napisała. Oficjalnie była jedynie główną kopistką Metastasia, chociaż czasami, kiedy powszechnie wiedziano, że jakiś tekst jest tak przekręcony, iż ledwo istnieje, program zawierał małą adnotację: „Redakcja i aranżacja — A. Schiff”. Nawet wtedy nie dostawała żadnych tantiem. Pracowała, jak oświadczała, dla samej przyjemności i większej chwały Sztuki, ale to, uznał Daniel, było tylko połową prawdy. Pracowała także, jak inni ludzie, dla pieniędzy. Wprawdzie honoraria, które otrzymywała, były małe, ale za to częste, i kiedy dodało się je do czynszów z budynków, wystarczały jej na opłacenie takich niezbędnych luksusów jak karma dla psa, książki, rzadkie płyty i jej comiesięczne rachunki w „Lieto Fino” i „La Didone”, gdzie zwykle podejmowała gości.

W pierwszych miesiącach Daniel nie był wtajemniczony w tę stronę jej życia, i dopiero stopniowo, z aluzji robionych przez pana Ormunda i pożółkłych wycinków odkrytych pośród szmelcu w mieszkaniu, dowiedział się, że pani Schiff była swego czasu sławą o niemałej randze w beau monde belcanto, po tym, jak zakochawszy się w największym ze współczesnych kastratów, Erneście Reyu, uciekła z nim i go poślubiła. To małżeństwo zostało później unieważnione, ale Rey pozostał jej wierny na swój sposób. Był jedyną osobą spośród jej przyjaciół, której pozwalała odwiedzać się w domu, i tak Daniel zawarł powierzchowną znajomość z mężczyzną powszechnie uważanym za największego śpiewaka swoich czasów (chociaż zaczął się już schyłek tych czasów).

Poza sceną wielki Ernesto stanowił najmniej odpowiedniego kandydata na primadonnę, jaki kiedykolwiek istniał — był chudym, rozedrganym nerwowo człowieczkiem, którego gładka, blada twarz wydawała się zamarła w wyrazie trwogi z szeroko otwartymi oczami w rezultacie (jak się mówiło) zbyt wielu liftingów. Był nietypowy w porównaniu z innymi kastratami poprzez to, że był biały (urodził się w Neapolu), nieśmiały (przy nieznajomych przyjmował matowy, nosowy, jednostajny głos, o oktawę niższy od jego naturalnego) i miał poczucie winy (chodził na mszę w każdą niedzielę), i nietypowy w porównaniu ze wszystkimi innymi osobami przez to, że był kastratem. Nagrał Normę pięć razy i każde nagranie okazywało się lepsze od poprzedniego. O pierwszym pewien krytyk powiedział, że Norma Reya jest lepsza od wykonania Rosy Ponselle, a był w takim wieku, że miał okazję usłyszeć tę ostatnią na żywo.

Pani Schiff była w nim teraz równie zakochana jak w dniu, kiedy uciekli, a Rey (według jej słów, potwierdzanych przez wszystkich innych) nadal równie boleśnie uważał tę miłość za coś oczywistego. Schlebiała mu; on rozkoszował się tym. Pracowała jak trupa akrobatów, by ciągle dobrze się bawił; on tolerował jej wysiłki, ale sam żadnych nie czynił, chociaż skądinąd nie był tępym niezdarą. We wszystkich sprawach dotyczących interpretacji i ogólnej strategii estetycznej pełniła funkcję jego trenerki i działała jako rzecznik wobec tych dyrygentów i inżynierów nagraniowych, którzy nie chcieli od razu nagiąć się do jego woli. Wymyślała, i ciągle poprawiała, wszystkie jego rzekomo ad libitum pasaże fiorytury, utrzymując je bezpiecznie w granicach jego ciągle zmniejszającej się skali bez zauważalnej utraty świetności. Przeglądała nawet jego kontrakty i pisała informacje dla prasy — a raczej przerabiała pozbawione smaku brednie płodzone przez jego własnego agenta ze stałą pensją, Irwina Taubera. Za wszystkie te usługi nie otrzymywała żadnego wynagrodzenia i mało podziękowań. Nie była niewrażliwa na takie oznaki lekceważenia, a nawet wydawała się czerpać słodko-gorzką satysfakcję ze skarżenia się na nie Danielowi, na którego mogła liczyć, że odpowie pełnym współczucia oburzeniem.

— Ale dlaczego wciąż to znosisz? — zapytał w końcu. — Skoro wiesz, że on taki jest i się nie zmieni?

— Odpowiedź jest oczywista: muszę.

— To nie jest odpowiedź. Dlaczego musisz?

— Bo Ernesto jest wielkim artystą.

— Wielki artysta czy nie, nikt nie ma prawa srać na ciebie.

— I w tym właśnie miejscu się mylisz, Danielu. Mówiąc tak, pokazujesz, że nie rozumiesz natury wielkiego artyzmu.

Był to bezpośredni atak na czuły punkt Daniela, o czym pani Schiff dobrze wiedziała. Porzucili ten temat.

Wkrótce wiedziała o nim wszystko, znała całą historię jego spartaczonego życia. Skoro Boa została umieszczona w pokoju Daniela, małomówność nie miała sensu i była raczej niemożliwa. W każdym razie po dwunastu latach życia pod przybranym nazwiskiem okazja, by powiedzieć wszystko, była zbyt kusząca, by się jej oprzeć. Zdarzały się chwile, jak wtedy, gdy pani Schiff zadała dopiero co wspomniany cios poniżej pasa, kiedy myślał, że wykorzystuje nieuczciwie jego wyznania, ale nawet wtedy jej przykre słowa prawdy nie zawierały żadnej zjadliwej złośliwości. Miała po prostu bardzo grubą skórę i oczekiwała, że twoja też taka będzie. Ogólnie jako matka spowiedniczka biła Renatę Semple na głowę. Renata, mimo całego swego reichiańskiego żargonu i cotygodniowego sondowania głębin, zajmowała się ego Daniela ze zbyt delikatnym nastawieniem. Nic dziwnego, że terapia nigdy nic mu nie dała.

Krótko mówiąc, Daniel był znów członkiem jakiejś rodziny. Oglądani z zewnątrz, stanowili rodzinę dosyć osobliwą: trajkocząca, garbata staruszka, rozpieszczony, zgrzybiały cocker-spaniel i eunuch z nadszarpniętą karierą (chociaż bowiem Rey nie mieszkał z nimi, jego pozasceniczna obecność była tak samo stała i namacalna jak w przypadku każdego ojca rodziny wychodzącego codziennie do biura). I sam Daniel. Ale lepiej być dziwnymi razem niż osobno. Cieszył się, że znalazł w końcu taką przystań, i żywił tę najbardziej rodzinną i skazaną na porażkę nadzieję, że nic się nie zmieni.

Ale już były wiadomości w radiu: nietypowy dla tej części roku okres zimna wyrządził rozległe szkody roślinom uprawnym w Minnesocie i obu Dakotach, a katastrofalna śnieć atakowała korzenie pszenicy na całym Środkowym Zachodzie. Krążyła pogłoska, że ta śnieć została wytworzona w laboratorium i jest rozprzestrzeniana przez terrorystów, chociaż żadna ze znanych dotąd organizacji nie ogłosiła, że to jej dzieło. Na rynku towarowym już panował zamęt i nowy minister rolnictwa oznajmił publicznie, że jesienią może stać się konieczne ścisłe racjonowanie. Na razie jednak ceny żywności stały w miejscu z tego dobrego powodu, że były już bardzo wysokie, nie na kieszeń większości ludzi. Przez całą wiosnę i lato trwała seria zamieszek na tle żywności w takich typowych zapalnych punktach jak Detroit i Filadelfia. Pani Schiff, której wyobraźnię zawsze pobudzały nagłówki i wiadomości w skrócie, zaczęła gromadzić zapasy toreb suchej karmy dla psów. W czasie ostatniego takiego kryzysu, cztery lata wcześniej, karma dla zwierzaków jako pierwsza rzecz zniknęła z półek, i musiała wtedy żywić Inkuba z własnej ograniczonej racji. Wkrótce cały jeden pokoik został całkowicie zapełniony dziesięciofuntowymi torbami Pet Bricquettes, ulubionej marki Inkuba. O siebie się nie martwili: rząd w jakiś sposób zaspokoi ich potrzeby.

13

We wrześniu, kiedy w Metastasiu zaczął się nowy sezon, Daniel zgłosił się z powrotem w pracy z wdzięcznością bliską służalczości. Było to chude lato, chociaż o wiele lepsze od poprzednich dzięki temu, że miał dach nad głową. Kiedy Teatro zamknięto na początku czerwca, pracował jeszcze zbyt krótko, by odłożyć więcej niż parę dolarów, a stanowczo nie chciał uciekać się do panny Marspan, która już wzięła na siebie koszty finansowe związane z podtrzymywaniem funkcji życiowych Boi. Ani też nie czuł się już całkiem w porządku żebrząc, bo gdyby go zobaczono i wieść o tym doszłaby do pana Ormunda, był raczej pewny, że kosztowałoby go to pracę. Z braku innych środków zrobił to, czego przyrzekł sobie nigdy nie robić: sięgnął do kapitału, który dawał niewielkie odsetki pozwalające mu opłacać rachunki Boi podczas jej długiego pobytu na Pierwszych Narodowych Torach Lotu. Pieniądze te pochodziły ze sprzedaży jej biżuterii i do tej pory udawało mu się unikać użycia ich na własne potrzeby. Teraz jednak Boa była utrzymywana w inny, lepszy sposób, więc Daniel mógł załatwić to ze swoim sumieniem przez uznanie tego za pożyczkę: kiedy wróci do pracy, wpłaci wydaną kwotę z powrotem na konto.

Gdy wznowił pracę, nie udało się tego przeprowadzić w ten sposób, ponieważ odkrył na nowo radość z bycia przy forsie. Czuł się tak, jakby miał znów swoją trasę gazetową. Drobne w kieszeni, banknoty w portfelu i cały Nowy Jork pełen pokus. Sprawił sobie trochę porządnych ubrań, co musiałby zrobić i tak, gdyż pan Ormund powiedział wyraźnie, że nie chce, żeby jego chłopcy zjawiali się w pracy wyglądając jak obszarpańcy. Zaczął chodzić do fryzjera za dziesięć dolarów, co było również raczej comme il faut. A teraz, gdy nie pomagał już w Adonis, Inc., musiał opłacać zwykłą składkę członkowską, która zabierała 350-dolarowy kawał pensji z konta bankowego. Ale dywidendy okazały się zupełnie niewspółmierne do inwestycji, ponieważ kiedy wrócił do pracy, pan Ormund przydzielił go już na Balkon Pierwszego Piętra, gdzie napiwki wielokrotnie przekraczały to, co dostawał na górze, na Balkonie Drugiego Piętra (chociaż nadał nie były tak znaczne jak łupy na Głównej Kondygnacji).

Napiwki były tylko, jak wyjaśnił mu kiedyś pan Ormund, czubkiem góry lodowej. Prawdziwa zapłata następowała w formie zalotów, ze wszystkimi ich odwiecznymi korzyściami — obiadami, przyjęciami, weekendami na Long Island i uprzejmościami nawet kosztowniejszymi i milszymi, zależnie od twojego szczęścia, ambicji i umiejętności zabiegania o więcej. Z początku Daniel opierał się takim pokusom z powodu świadomości, której dwanaście lat życia w wielkim mieście jeszcze nie zatarło, jak cały świat by go nazwał, gdyby im uległ. Ani też pan Ormund nie śpieszył się wcale, by wypchnąć go w światło reflektorów powszechnej uwagi. Ale coraz bardziej Daniel zastanawiał się, czy jego uczynki robią światu jakąś różnicę. Kiedy po rozpoczęciu nowego sezonu nadal, niechętnie, odrzucał wszelkie zaproszenia, nawet tak mało kompromitujące, jak przyjęcie drinka i pogawędzenie z posiadaczem loży podczas jednego z nudniejszych ansambli, gdy drinki i pogawędki były na porządku dziennym, pan Ormund uznał, że musi zaistnieć pełniejsze zrozumienie między nimi, i wezwał Daniela do swojego gabinetu.

— No więc nie chcę, żebyś myślał, mignon (taka, albo mignard, była jego pieszczotliwa nazwa dla jego aktualnych ulubieńców), że jestem jakimś nikczemnym stręczycielem. Żaden chłopiec nigdy nie został poproszony o odejście z Teatro za to, że nie godził się na seks, i wszyscy nasi goście to rozumieją. Ale nie powinieneś być tak całkowicie nieprzystępny, tak arktycznie chłodny.

— Czy to stary Carshalton się skarżył? — zapytał Daniel, zmartwionym tonem.

— Pan Carshalton jest bardzo uprzejmym, sympatycznym dżentelmenem, pragnącym jedynie, niech będzie błogosławiony, by z nim rozmawiano. Zdaje sobie sprawę, że jego wiek i tusza — pan Ormund westchnął ciężko ze współczuciem — czynią spełnienie wszelkich większych nadziei mało prawdopodobnym. I bynajmniej się nie skarżył. To jeden z twoich kolegów — nie podam jego nazwiska — zwrócił moją uwagę na tę sprawę.

— Do cholery.

Potem, po krótkim namyśle, Daniel dodał:

— To było skierowane do tego nienazwanego kolegi, a nie do pana. I mówię to jeszcze raz: do cholery… z nim.

— Rozumiem, o co ci chodzi, oczywiście. Ale musisz się spodziewać, w tym stanie rzeczy, że będziesz przyciągać trochę zazdrosnej uwagi. Poza fizycznymi zaletami masz, jak to się mówi, postawę. Ponadto niektórzy z chłopców mogą odnosić wrażenie — chociaż całkowicie niesprawiedliwie, wiem — że twoja rezerwa i nieśmiałość to wyraz krytyki ich zbyt łatwego przychylania się.

— Panie Ormund, potrzebuję tej pracy. Lubię tę pracę. Nie chcę się spierać. Co muszę zrobić?

— Po prostu bądź przyjacielski. Kiedy ktoś zaprosi cię do swojej loży, zgódź się. Nie ma niebezpieczeństwa gwałtu: jesteś chłopakiem potrafiącym się obronić. Kiedy ktoś w kasynie zaproponuje ci drobną kwotę do postawienia na ruletę, postaw. To po prostu rozsądna praktyka biznesowa. I kto wie, twój numer może wypaść! Jeśli ktoś zaprosi cię na obiad po przedstawieniu, i jeśli będziesz wolny, przynajmniej rozważ tę możliwość, i jeśli wyda ci się, że możesz dobrze się bawić, to wyświadcz światu przysługę i powiedz „tak”. I, chociaż nie jest moją rzeczą podpowiadanie czegoś takiego — i w rzeczywistości wcale tego nie pochwalam, chociaż świat będzie się kręcił dalej, cokolwiek bym powiedział — nie jest niespotykane to, by wypracowano układ.

— Układ? Przykro mi, ale będzie pan musiał wyjaśnić to trochę bardziej.

— Moja droga, kochana wiejska myszko! Układ z restauracją, oczywiście. Niezależnie od tego, jak dobre jest jedzenie w „L`Engouement Noir”, na przykład, nie sądzisz chyba, że nie istnieje pewna swoboda w cenach?

— To znaczy, że dają rabaty?

— Częściej pozwalają ci wykorzystać to jako gościowi. Jeśli przyprowadzisz im kogoś na obiad, pozwolą ci zabrać kogoś na lunch.

— To dla mnie coś nowego.

— Przypuszczam, że wszyscy chłopcy będą bardziej przyjaźni, kiedy zobaczą, że nie całkiem potrafisz zwalczyć pokusę. Ale nie myśl, mignon, że proszę, byś handlował swoim tyłkiem. Tylko swoim uśmiechem.

Daniel uśmiechnął się.

Pan Ormund uniósł palec, by pokazać pantomimicznie, że o czymś sobie przypomniał. Napisał w notatniku nazwisko i adres, efektownie wyrwał kartkę i podał ją Danielowi.

— Kim jest „doktor Rivera”? — zapytał Daniel.

— Dobrym i nienadmiernie drogim dentystą. Po prostu musisz zadbać o te trzonowce. Jeśli nie masz teraz pieniędzy, doktor Rivera wypracuje coś z tobą. Jest wielkim miłośnikiem wszystkiego, co wiąże się ze sztuką. Teraz cię pożegnam. Zbliża się antrakt.

Praca dentysty kosztowała w końcu niemal tysiąc dolarów. Musiał podjąć z banku większą sumę niż ogół wszystkich jego poprzednich pożyczek, ale wydawało się takie cudowne, że przywrócono mu zęby do ich pierwotnego, nieskalanego stanu, iż nie dbał o to. Wydałby całą sumę, która pozostawała na koncie, za przyjemność przeżuwania znów jedzenia.

I jakie to było jedzenie! Wziął sobie bowiem radę pana Ormunda do serca i stał się wkrótce znajomą postacią we wszystkich istotnych restauracjach: w „Lieto Fino”, „L`Engouement Noir”, „Evviva il Coltello” i „La Didone Abbandonata”. Nie płacił też za te uczty swoją cnotą, czy też raczej jej resztkami. Musiał tylko flirtować, co i tak robił, nie starając się.

Jego rozszerzone życie towarzyskie oznaczało nieuchronnie, że mniej wieczorów mógł spędzić w domu z panią Schiff, ale widywali się teraz przez prawie tyle samo czasu w obecności innych, co wcześniej sam na sam, ponieważ pani Schiff była od dawna stałą bywalczynią „La Didone” i „Lieto Fino”. Gdy kogoś widziano przy jej stoliku (który był także, często, stolikiem Ernesta Reya), stanowiło to niemałe wyróżnienie, i akcje Daniela poszły w górę pośród tych gości, którzy zwracali uwagę na takie rzeczy (a któż z bywalców by jej nie zwracał?), a w przebieralni bileterów Daniel — a raczej Ben Bosola — stał się aktualną gwiazdą, bez pośredniego etapu bycia po prostu jednym z chłopców.

Nikt nie przyczynił się bardziej do osiągnięcia przez Daniela takiej wyższości niż osoba, która tak niedawno naskarżyła na niego panu Ormundowi. Lee Rappacini pracował w Metastasiu prawie tak długo jak pan Ormund, chociaż patrząc na nich, gdy stali obok siebie, nie uwierzyłoby się w to. Klasyczna twarz i sylwetka Lee wydawały się tak wiecznie młode jak grecki marmur, chociaż z pewnością nie tak białe, gdyż był on, pod tym jednym względem podobnie jak jego przełożony, fałszywcem. Nie z wyboru jednak, ale by spełnić kaprys swojego najnowszego sponsora, nie kogo innego jak tego najświeższego luminarza, Geoffreya Bladebridge`a. Ponadto dla spełnienia zachcianek swojego sponsora Lee nosił (uformowany plastik tworzył wybrzuszenie na białych udach jego liberii) coś, co znane było w branży jako pas szaleństwa, który miał na celu zagwarantowanie, że nikt inny nie będzie korzystał, gratis, z tego, za co Bladebridge płacił. Rodzaj korzyści, jakie kastrat faktycznie czerpał, i jego stawka zapłaty pozostawały tajemnicą, chociaż naturalnie spekulacji nie brakowało.

Ruchoma niewola Lee była źródłem wielu emocjonujących zdarzeń. Nawet w celu pójścia do toalety musiał zwracać się do pana Ormunda, któremu powierzono jeden z kluczy. Co wieczór miały miejsce komentarze, żarty i figlarne próby sprawdzenia, czy to urządzenie można przechytrzyć bez rzeczywistego jego zdjęcia. Nie było można. Daniel, jako poeta-laureat przebieralni, napisał następujący limeryk dla uczczenia tej sytuacji:

Śniady, młody bileter Lee

W ubiorze z taką gwarancją tkwił:

Jego wnętrzności pękną

Albo w kiełbasę wymiękną.

Jeśli zgubi ostatni klucz do tych drzwi.

Widoczną i prawdopodobnie szczerą reakcją Lee na to była po prostu wdzięczność za poświęcaną mu uwagę. Jego przymusowe odosobnienie miało taki skutek, jaki ma zwykle: ludzie przestali się nim aktywnie interesować. Jako cel żartów jednak stanowił w pewnym sensie ośrodek ogólnej ciekawości.

Była to dość krucha podstawa dla przyjaźni, ale okazało się, że on i Daniel mają ze sobą coś wspólnego. Lee kochał muzykę i chociaż ta miłość była, tak jak u Daniela, nieodwzajemniona, nadal się tliła. Dalej brał lekcje emisji głosu i śpiewał, w niedzielne poranki, w kościelnym chórze. Co wieczór, bez względu na operę i jej obsadę, słuchał tego, co proponował Metastasio, i mógł twierdzić w rezultacie, że widział po dwieście przedstawień Orfeo ed Eurydice i Normy, dwóch najtrwalej popularnych oper z repertuaru zespołu. Wszystko, co słyszał, wydawało się rejestrować w jego pamięci z żywością i osobliwością zaskakującymi Daniela, w którego przypadku wszelka muzyka, jakkolwiek by go wzruszała w danym momencie, wpadała jednym uchem, a drugim wypadała, co stanowiło wielki minus podczas niekończących się analiz po godzinach. W porównaniu z nim Lee był prawdziwym magnetofonem.

Wkrótce okazało się, że łączy ich nie tylko miłość do muzyki dla niej samej, ale również żądza latania. Dla Lee, tak jak dla Daniela, zawsze było to udaremnione pragnienie i (zatem) temat, którego wolał unikać. Tak naprawdę nikt, kto pracował w Metastasiu albo tam uczęszczał, nie miał wiele do powiedzenia o lataniu. Kastraci, którzy panowali niepodzielnie na jego scenie, wydawali się w równie małym stopniu zdolni do latania jak do seksu. Niektórzy z nich twierdzili, że chociaż mogą latać, nie mają ochoty; że sam śpiew jest wystarczającą chwałą — ale powszechnie uważano to za kłamstwo dla ratowania twarzy. Nie latali, bo nie mogli, i pomyślnym tego skutkiem (dla ich publiczności) było to, że nie znikali po prostu, jak większość innych wielkich śpiewaków, w eterze u szczytu swoich karier. W porównaniu z Metropolitan, która poświęcała swoją słabnącą energię repertuarowi romantycznemu, Metastasio proponował nieporównanie lepszy śpiew jako taki, i jeśli nawet jego produkcje nie pobudzały wyobraźni w identyczny sposób, jeśli nie mogły dać empatycznych dreszczy Carmen czy Rosenkavaliera, to istniały (co nawet Daniel nauczył się w końcu dostrzegać) rekompensaty. Jak obwieszczały tak dawno temu widownie z Neapolu: Evviva il coltello! Niech żyje nóż — nóż, za którego pomocą tworzono takie głosy.

Daniel myślał wcześniej, że jest wyleczony ze swoich dawnych pragnień, myślał, że osiągnął realistyczną, dorosłą rezygnację z nich. Życie odmówiło mu wielkiej liczby najwyższych przyjemności i ostatecznych spełnień, pomimo czego i tak warto było żyć. Ale teraz, rozmawiając z Lee i męcząc jak pozbawioną mięsa kość temat, dlaczego i w jaki sposób oni zostali z tego wyłączeni, czuł, że wraca znajoma udręka, to ogromne i przeszywające użalanie się nad sobą, które wydawało się równoznaczne z męczeństwem.

Teraz oczywiście Daniel wiedział już wszystko, co można było wiedzieć o teorii, choć nie praktyce latania, i czerpał rodzaj profesorskiej satysfakcji z wyprowadzania Lee z błędu co do wielu naiwnych mylnych przeświadczeń. Lee wierzył na przykład, że podstawowym bodźcem, który uwalnia ducha śpiewaka z jego ciała, jest uczucie, tak że jeśli udałoby ci się po prostu włożyć dość con amore w to, co śpiewałeś, wystartowałbyś. Ale Daniel wyjaśnił, cytując najlepsze źródła, że uczucie jest całkiem dosłownie tylko połową z tego, a druga połowa to transcendencja. Musiałeś przejść, wraz z muzyką, do stanu ponad ego, poza swoimi emocjami, ale nie tracąc poczucia ich kształtu ani rozmiarów. Lee wierzył (to był pierwszy artykuł wiary belcanto), że słowa są zasadniczo nieistotne i że to muzyka jest najważniejsza. Primo la musika. Na dowód tego mógł przytoczyć pewne strasznie absurdalne teksty piosenek, które niemniej jednak spowodowały taki czy inny udowodniony lot. Ale także w tej sprawie Daniel mógł podać konkretne źródło. Lot, czy też wyzwolenie do lotu, następował w momencie, kiedy dwie osobne półkule mózgu znajdowały się — i były utrzymywane — w doskonałej równowadze. Mózg był bowiem naturalnym gnostykiem, rozszczepionym na te właśnie dychotomie semantycznego znaczenia i percepcji bez pośrednictwa lingwistycznego — słów i muzyki, które stanowiły dychotomie śpiewu. To dlatego, chociaż tak często próbowano, żadni inni muzycy poza śpiewakami nie mogli osiągnąć tej delikatnej równowagi w swojej sztuce, która odzwierciedlała odpowiadającą jej tajemną równowagę w tkankach umysłu. Można było oczywiście dojść do swojego artyzmu innymi drogami; wszyscy artyści, bez względu na rodzaj ich sztuki, musieli nauczyć się transcendencji, i kiedy nauczyli się jej w jednej dziedzinie, część tych umiejętności dawała się przenieść. Ale jedyny sposób, by polecieć, stanowiło zaśpiewanie piosenki, którą rozumiałeś, i miałeś na myśli, aż do podeszew butów.

Daniel i Lee nie ograniczali się do teorii. Lee był dumnym, choć bezsilnym właścicielem Fluchtpunktapparatu Grundig 1300 Amphion, najlepszego i najdroższego aparatu do latania na rynku. Nikomu innemu przed Danielem nigdy nie pozwolił spróbować go użyć. Stał on na środku pustego, białego pokoju podobnego do kaplicy w penthousie Geoffreya Bladebridge`a na West End Avenue, gdzie w te popołudnia, kiedy Bladebridge`a nie było w pobliżu, dobijali się do bram nieba, błagając, by ich wpuszczono. Z takim samym skutkiem mogliby trzepotać rękami, aby spróbować polecieć. Walczyli dalej, nie zważając na to, aria po arii, ze znużeniem, piosenka po piosence, nigdy nie tracąc nadziei, ale stojąc w miejscu.

Czasami Bladebridge wracał do domu, zanim dali za wygraną, i upierał się, że dołączy do nich w charakterze nauczyciela śpiewu, po czym dawał rady i nawet, paskudnie, świecił własnym przykładem. Zapewnił Daniela, że ma on bardzo ładny baryton, za lekki do większości rzeczy, które usiłował zrobić, ale doskonały do belcanto. To była zwykła podłość. Prawdopodobnie myślał, że Daniel i Lee mają się ku sobie, ale ich chęci udaremnia pas szaleństwa, i chociaż Daniel uważał dojrzale, że teoretycznie wszystkie rzeczy są możliwe i wszyscy ludzie są polimorficznie perwersyjni, wiedział, że przekonanie Bladebridge`a jest w tym przypadku bezpodstawne. Wystarczało, że popatrzył na Lee i zobaczył różowy koniuszek jego nosa na środku brązowej jak drewno tekowe twarzy, podobny do grzyba na kłodzie, by całkowicie go odrzuciło.

W grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem, Lee zjawił się w Metastasiu bez zdradzającego jego sytuację wybrzuszenia pasa szaleństwa, psującego linię spodni. Jego romans z Bladebridge`em się skończył i podobny los spotkał (nieprzypadkowo) jego przyjaźń z Danielem.

Życie, musiał przyznać, nie było wyłącznie dążeniem, tęsknym pragnieniem i pewną porażką. W rzeczywistości, z wyjątkiem tych frustrujących sesji, gdy podłączał się do Fluchtpunktapparatu, Daniel nigdy nie był szczęśliwszy, a jeśli był, to tak dawno temu, że nie pamiętał, jak się wtedy czuł. Teraz, gdy miał zarejestrowaną pracę, mógł wypożyczać książki z biblioteki publicznej, chociaż przy ogromnym zasobie książek pani Schiff, będących do jego dyspozycji, to ziszczone marzenie stanowiło prawie zbyteczny luksus. Czytał, słuchał płyt, a czasami po prostu próżnował bez żadnych trosk. Wir życia towarzyskiego zapełniał mu tylko dwa albo trzy wieczory w tygodniu. Mniej więcej równie często bywał na siłowni.

Żyjąc na uboczu cowieczornej pokusy, stwierdził, że jego apetyt na seks znacznie się zmniejszył, chociaż jego stylowi życia wiele jeszcze brakowało do ścisłego celibatu. Kiedy miał jednak ochotę zmieszać się z ludźmi, szedł do śródmieścia, do swoich dawnych ulubionych miejsc, i w ten sposób zachowywał w Metastasiu reputację przyjaźnie nieprzystępnego. W rezultacie nastąpiło zdecydowane osłabnięcie aktywnego zainteresowania pośród tych gości opery, którzy, całkiem zrozumiale, mieli nadzieję na lepszą rekompensatę, niż Daniel gotowy był zaoferować. W wyniku racjonowania, które wprowadzono w styczniu, narodził się rynek nabywcy dla przystojnych chłopców. Jego życie stało się jeszcze spokojniejsze, co pasowało mu doskonale.

O dziwo (bowiem obawiał się, że będzie to źródło zdenerwowania, albo co najmniej przygnębienia) stwierdził, że lubi mieszkać z Boą i się nią opiekować. Istniał zestaw ćwiczeń, które przeprowadzał każdego ranka, poruszając jej kończynami, aby utrzymywać mięśnie w minimalnie funkcjonalnym stanie. Podczas gdy wykrzywiał jej lekkie jak drewno balsy ramiona w zalecone semafory, mówił do niej w sposób przypominający nieco ten na wpół świadomy, na wpół poważny styl, w jakim pani Schiff mówiła do Inkuba.

Czy myślał, że Boa słucha? Nie było to wykluczone. Jeśli nie opuściła ziemi całkowicie, mogła, rzecz jasna, czasami wracać, żeby zobaczyć, jak się miewa jej porzucony pojazd — czy nadawałby się do ponownej jazdy. A jeśli wracała, nie wydawało się nierozsądne przypuszczać, że zainteresuje się także Danielem i zostanie przez chwilę, by usłyszeć, co ma on do powiedzenia. Wiedział teraz, że nigdy nie byli naprawdę mężem i żoną i że nie może zatem mieć żadnego słusznego żalu o to, iż pozostawiła go własnemu losowi. To, co uważał wcześniej za miłość do Boi, było tylko zakochaniem. Tak przynajmniej jej mówił, kiedy manipulował jej lekkimi, pozbawionymi życia kończynami. Ale czy naprawdę tak to wyglądało? Trudno było sobie przypomnieć dokładne uczucia sprzed dwunastu, nie, trzynastu lat, jak również próbować przywołać z pamięci zaginione klimaty tych kilku miesięcy, kiedy byli razem, albo życie, które wiódł w jakimś poprzednim wcieleniu.

A więc rzeczywiście wydawało się dziwne to, że — jak się okazało — naprawdę żywił pewnego rodzaju czułość do tej skóry i kości, które leżały w kącie jego pokoju, oddychając tak cicho, że nigdy ich nie słyszał, nawet z bardzo bliska. Dziwnie się przypuszczało, że Boa może jednak z nim być, w dowolnej chwili nocy albo dnia, obserwując i oceniając, jak prawdziwy anioł stróż.

14

Marcella, jako całosezonowa abonentka, nadal zjawiała się w Metastasiu w każdy wtorek. Gdy odkryła, że Daniel jednak został bileterem, nie mogła się oprzeć odszukiwaniu go podczas antraktu albo (po jego przeniesieniu na Balkon Pierwszego Piętra) pozostawaniu na zewnątrz, na Czterdziestej Czwartej Ulicy, by czatować na niego po przedstawieniu. „Tylko żeby powiedzieć cześć”. Tak naprawdę chciała plotek o śpiewakach. Każdy mały strzępek informacji przyjmowała z czcią osoby wprowadzanej w uroczyste tajemnice. Daniel uważał ją za głupią, ale podobała mu się rola arcykapłana, więc nadal dostarczał jej okruszyn i smacznych kąsków na temat jej półbogów. Po pewnym czasie zaczął przemycać ją na dobre miejsca, o których wiedział, że nie są zajęte. Te uprzejmości nie uszły uwagi jego kolegów, którzy udawali, że wierzą w jego zauroczenie bardzo wątpliwymi wdziękami Marcelli. Daniel przyłączył się do tego żartu, wychwalając ją w sprośnych hiperbolach poezji a la libretto. Wiedział, że mimo ich dowcipkowania ta przyjaźń zyskuje mu uznanie wśród pozostałych bileterów. Każdy z nich miał przyjaciela, przyjaciółkę albo grupę przyjaciół, których pochlebstwa i zazdrość stanowiły jedno z głównych źródeł ich wysokiego mniemania o sobie. To, że Daniel miał swoją Marcellę, pokazywało, że mimo całego zadzierania nosa nie jest on ponad takimi codziennymi transakcjami. Faktycznie jego zaangażowanie wykraczało poza rozkoszowanie się fałszywą chwałą niezasłużonego szacunku; Marcella upierała się przy wyrażaniu swojej wdzięczności Danielowi poprzez przynoszenie mu pięciofuntowych puszek Dodatku Odżywczego Hyprotine, które „podprowadzała” z delikatesów, gdzie zawarła umowę z kasjerem. Jakiż to był świat pełen wzajemności!

Pewnego wieczoru (wcześniej, w listopadzie), po tym, jak Daniel, w porozumieniu z Lee Rappacinim, zdołał wprowadzić ją na parter, by obejrzała stamtąd ostatnie dwa akty tego, co ogłaszano na afiszach jako Achille in Sciro Sarra (chociaż w rzeczywistości partytura była dziełem pani Schiff od początku do końca, i to jednym z jej najlepszych), Marcella zaczepiła go na rogu Czterdziestej Czwartej i Ósmej z większą niż zwykle natarczywością. Daniel, który miał na sobie tylko swój uniform i odmarzał mu kształtny tyłek, wyjaśnił, że ten wieczór nie wchodzi w grę, ponieważ jest w drodze na obiad w „La Didone” (ponownie z wiernym panem Carshaltonem, którego najwyraźniej nic nie mogło zniechęcić).

Marcella, podkreślając, że potrzebuje tylko chwili, sięgnęła do swojej torebki o rozmiarach worka marynarskiego i wyjęła pudełko czekoladek Fanny Farmer z wielką czerwoną kokardą.

— Naprawdę, Marcello, to już przesada.

— Och, to nie dla ciebie, Ben — powiedziała przepraszająco.

— To prezent na Dzień Dziękczynienia dla Ernesta Reya.

— A więc czemu sama mu go nie dasz? Będzie śpiewał jutro wieczorem.

— Ale będę wtedy pracować, widzisz. I tak czy owak nie mogłabym. Naprawdę, po prostu bym nie mogła. A gdybym jednak zebrała się na odwagę, on prawdopodobnie by tego nie wziął, a gdyby jednak wziął, prawdopodobnie wyrzuciłby to, jak tylko bym się odwróciła. Tak przynajmniej słyszałam.

— To dlatego, że mogłaby w nich być trucizna. Albo coś nieprzyzwoitego. Wiadomo, że to się zdarza.

Oczy Marcelli zaczęły błyszczeć.

— Nie myślisz chyba, dlatego że powiedziałam parę słów na pochwałę Geoffreya Bladebridge`a, że należę do jakiejś klaki?

— Nie myślę tak, nie, ale Rey nie ma pojęcia, kim jesteś i czy to nie podstęp.

Marcella otarła łzy i uśmiechnęła się, by pokazać, że jej złamane serce nie ma znaczenia.

— Właśnie dlatego… — Pociągnęła nosem, — …gdyby pochodziło to od kogoś, kogo zna, nie byłoby to takie daremne. Mógłbyś powiedzieć mu, że czekoladki są od kogoś, kogo ty znasz. I komu ufasz. I że są po prostu moim sposobem podziękowania mu za przyjemność tak wielu pięknych przedstawień. Czy zrobiłbyś to dla mnie?

Daniel wzruszył ramionami.

— Pewnie, czemu nie.

Gdyby pomyślał przez chwilę, może odpowiedziałby na to sam i oszczędził sobie tego, co miało nastąpić. Mądrą decyzją byłoby, jak sugerowała Marcella, pozbycie się tego pudełka czekoladek, jak tylko stracił ją z oczu, albo zjedzenie ich samemu, jeśliby się odważył. Zamiast tego zrobił to, co obiecał, dając czekoladki tego samego wieczoru Reyowi, który także jadł obiad w „La Didone”, ze swoim agentem Irwinem Tauberem. Daniel wyjaśnił sytuację i Rey przyjął podarunek z kiwnięciem głową, nawet nie zadając sobie trudu poproszenia go, by podziękował jego dobrodziejce. Daniel wrócił do swoich escargots i opisów dziczy Vermontu pana Carshaltona, i nie myślał o tym więcej.

Następnego wieczoru pracownik obsługi sceny dostarczył Danielowi ręcznie napisany liścik od Reya, który śpiewał właśnie w Normie. Brzmiał on tak: „Naprawdę podziękuj swojej przyjaciółce w moim imieniu za jej pudełko słodyczy i tak życzliwy list. Wydaje się całkowicie urocza. Nie rozumiem, dlaczego jest tak nieśmiała, że nie zwróciła się do mnie bezpośrednio. Jestem pewien, że rozumielibyśmy się dobrze!” Daniela zirytowało przemycenie przez Marcellę listu w czekoladkach, ale skoro reakcja Reya była tak serdeczna, jakie to miało znaczenie?

Naprawdę zapomniał o całej tej sprawie — i dlatego w ogóle nie skojarzył jej ze zmianą zachowania Reya wobec niego, która z początku wyglądała na niewiele więcej niż zwyczajną grzeczność. Kiedy odwiedził on panią Schiff i zastał Daniela w domu, przypomniał sobie jego imię — po raz pierwszy, odkąd zostali sobie oficjalnie przedstawieni siedem miesięcy wcześniej. Raz, w „Lieto Fino”, kiedy Daniel, który przyszedł tam z innym towarzyszem, został, by wypić kawę przy stoliku pani Schiff, Rey, rzewnie pijany, domagał się usłyszenia historii życia Bena Bosoli, smutnej i mało prawdopodobnej opowieści, wprawiającej Daniela w zakłopotanie, gdy przedstawił ją przy pani Schiff, znającej smutną i mało prawdopodobną prawdę. W Boże Narodzenie Rey dał Danielowi sweter, mówiąc, że to upominek od jednej z jego fanek i że nie pasuje na niego. Kiedy Rey zapytał podczas jednej ze swoich sesji szkoleniowych, czy Daniel mógłby pełnić rolę jego akompaniatora (pani Schiff oparzyła rękę, robiąc herbatę), Daniel zaakceptował to jako wyraz uznania dla jego umiejętności muzycznych, i nawet kiedy Rey pochwalił jego grę, która była jednym długim partactwem, przypisał to dobrym manierom. Nie był wtedy obłudny ani rozmyślnie ślepy; wierzył, nawet teraz, że świat jest jego pasterzem, z naturalnym instynktem zapewniania mu zielonych pastwisk i zaspokajania jego potrzeb.

W lutym Rey zaprosił Daniela na obiad w „Evviva il Coltello” takim pieszczotliwym tonem, że Daniel nie mógł już łudzić się co do jego intencji. Powiedział, że wolałby nie, a Rey, nadal mrucząc, zapytał o powód. Nie przychodził mu do głowy żaden oprócz prawdziwego — że jeśli Rey zażąda natychmiastowej kapitulacji, którą wszystkie gwiazdy wydają się uważać za należną im, to odmowa może łatwo skłonić go do odwetu poprzez umieszczenie Daniela na jego czarnej liście. W niebezpieczeństwie znajdzie się jego praca, a także jego układ z panią Schiff. W końcu, aby uniknąć wyjaśnień, zgodził się, żeby Rey go zabrał. „Ale tylko ten jeden raz”.

Przez cały obiad Rey mówił o sobie — swoich rolach, swoich recenzjach, swoich triumfach nad wrogami. Daniel nigdy wcześniej nie był świadkiem pełnego zakresu próżności tego mężczyzny i jego głodu pochwał i wciąż dalszych pochwał. Było to zarazem kapitalne widowisko i śmiertelne nudziarstwo. Na końcu obiadu Rey oznajmił, stanowczo i rzeczowo, że zakochał się w Danielu. Było to tak absurdalnie nielogiczne podsumowanie ostatnich dwóch godzin pełnego wywyższania się monologu, że Daniel prawie zachichotał. Może lepiej, gdyby to zrobił, ponieważ Rey wydawał się zdecydowany, by uważać jego grzeczne sprzeciwy za nieśmiałość.

— No, przestań — zaprotestował, nadal w dobrym humorze — nie udawajmy już. — Położył rękę z wieloma pierścionkami na chusteczce wyglądającej z kieszeni na piersi jego garnituru.

— Kto udaje?

— Niech ci będzie, idolo mio. Ale był ten list — nie można temu zaprzeczyć — i będę nadal go trzymać… — Poklepał kieszeń swojego garnituru. — …tutaj, tuż przy moim sercu.

— Panie Rey, ten list nie był ode mnie. I nie mam pojęcia, co w nim było napisane.

Z kokieteryjnym spojrzeniem Rey sięgnął do wewnętrznej kieszeni garnituru i wyjął złożoną i mocno wystrzępioną kartkę, którą następnie położył obok filiżanki z kawą Daniela.

— W takim razie może chciałbyś przeczytać, co jest w nim napisane.

Zawahał się.

— Czy też znasz go na pamięć?

— Przeczytam go, przeczytam.

List Marcelli napisany był na pachnącej, obramowanej kwiatowym wzorem kartce papieru listowego, pensjonarskim pismem upiększonym kilkoma ostrożnymi zakrętasami z myślą o kaligrafii. Jego treść aspirowała do wytwornych manier w dość podobny sposób. „Do mojego najdroższego Ernesta — zaczynał się. — Kocham cię! Co więcej mogę powiedzieć? Zdaję sobie sprawę, że miłość nie jest możliwa między dwiema istotami tak różnymi jak ty i ja. Jestem tylko prostą, pospolitą dziewczyną, a nawet gdybym była tak piękna w rzeczywistości, jak jestem w moich marzeniach, nie sądzę, by zrobiło to wielką różnicę. Nadal byłaby między nami Przepaść. Dlaczego piszę, jeśli bezcelowe jest wyznanie mojej miłości? By podziękować ci za bezcenny dar twojej muzyki! Słuchanie twojego boskiego głosu dało mi najważniejsze, najwznioślejsze chwile mojego życia. Żyję dla muzyki, a jaka istnieje muzyka, która może równać się z twoją? Kocham cię — zawsze wracają te dwa małe słowa, które znaczą tak wiele. Kocham… cię!” List był podpisany: „Wielbicielka z daleka”.

— Myślisz, że to ja napisałem ten ckliwy kawałek? — zapytał Daniel po przeczytaniu całości.

— Czy możesz popatrzeć mi w oczy i zaprzeczyć temu?

— Oczywiście, że temu zaprzeczam! Nie napisałem tego! List napisała Marcella Levine, która jest właśnie taka, jak pisze; to prosta, pospolita dziewczyna uwielbiająca śpiewaków operowych.

— Prosta, pospolita dziewczyna — powtórzył Rey z wszystkowiedzącym uśmiechem.

— Taka jest prawda.

— Och, rozumiem to. Taka jest też moja prawda, prawda mojej Normy. Ale rzadkością jest, by młody człowiek o twoim charakterze pojmował takie zagadki tak jasno. Myślę, że naprawdę możesz mieć w sobie zadatki na artystę.

— Och, na rany Chrystusa. Co robiłbym… — Powstrzymał się na skraju zniewagi nie do naprawienia. Nie postąpiłby właściwie, gdyby stwierdził, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pisałby namiętnych liścików do eunucha, skoro Rey wyraźnie uważał takie grzeczności za rzecz naturalną.

— Tak? — Rey złożył liścik i schował go z powrotem koło swojego serca.

— Słuchaj, a gdybym przedstawił ci dziewczynę, która napisała ten liścik? Czy to by cię zadowoliło?

— Jestem ciekaw, z pewnością.

— Ma wtorkowy abonament, a ty śpiewasz w następny wtorek, prawda?

Sono Eurydice — odparł łagodnym tonem.

— A więc jeśli chcesz, zabiorę cię do niej między aktami.

— Ale nie wolno ci jej przygotować!

— Obiecuję. Gdybym to zrobił, mogłaby się wystraszyć i nie pojawić.

— Zatem wtorek. A czy potem przyjdziemy tu znów, żeby coś zjeść?

— Pewnie. We troje.

— Przy założeniu, caro, że jest nas troje.

— Tylko poczekaj. Zobaczysz.


We wtorek, podczas antraktu, Rey ukazał się w dolnym holu Metastasia już wystrojony w kostium Eurydyki, wyglądając, nawet z bliska i bez pomocy świateł, jak istny sylf, sam tiul i blask księżyca — chociaż sylf dworski raczej bardziej niż wiejski, z wystarczającą ilością sztucznych klejnotów, by w dawnych czasach wyposażyć mały żyrandol, i prochu na jego twarzy i peruce, by zatopić tysiąc statków. Będąc tak majestatycznym, poruszał się ze swobodą królowej, rozdzielając tłumy przed sobą równie skutecznie jak kordon policji. Porwał Daniela z jego miejsca pracy, stoiska z sokiem pomarańczowym, i razem wspięli się po wspaniałych głównych schodach do poziomu Głównej Kondygnacji, a następnie (ku zdumieniu wszystkich) poszli w górę o wiele mniej wspaniałą klatką schodową na Balkon Drugiego Piętra, gdzie, czego Daniel był wcześniej pewien, zastali Marcellę na skraju grupy wiernych wielbicieli. Widząc, że Daniel i Rey posuwają się w jej kierunku, zesztywniała do obronnej postawy, z napiętymi barkami i cofniętą szyją.

Zatrzymali się przed nią. Grupa, na której skraju stała dotąd Marcella, teraz zmieniła kształt, i w jej centrum znalazła się ona i jej goście.

— Marcello — powiedział Daniel w sposób, który miał ją ułagodzić — chciałbym, żebyś poznała Ernesta Reya. Ernesto, czy mogę przedstawić ci Marcellę Levine?

Marcella obniżyła wolno głowę na znak pozdrowienia.

Rey podał jej szczupłą dłoń, oślepiającą blaskiem fałszywych diamentów. Marcella, wrażliwa w temacie rąk, cofnęła się, wciskając sękate pięści w brązowe welwetowe fałdy swojej sukni.

— Daniel mówi mi, moja droga, że to tobie jestem zobowiązany za list, który ostatnio otrzymałem. — Prawie można było usłyszeć, jak instrument klawiaturowy podkreśla jego recitativo, tak soczystą zastosował dykcję.

— Słucham? — Tyle tylko zdołała z siebie wydobyć.

— Daniel mówi mi, moja droga, że to tobie jestem zobowiązany za list, który ostatnio otrzymałem. — Sposób wypowiedzenia przez niego tej linijki nie zmienił się w żadnym szczególe, ani też nie można było odgadnąć z jego królewskiej modulacji, czy to oświadczenie zapowiada podziękowania, czy wyrzuty.

— List? Nie rozumiem.

— Czy dałaś, czy też nie, temu czarującemu młodemu człowiekowi list dla mnie, zamknięty w pudełku czekoladek?

— Nie. — Pokręciła stanowczo głową. — Nigdy.

— Bo — mówił dalej Rey, zwracając się do całego tłumu, który zgromadził się wokół nich — jeśli to jednak był twój list…

Długi blond warkocz zatrząsł się gwałtownie w zaprzeczeniu.

— …chciałem tylko powiedzieć, jaki bardzo miły i ciepły i cudowny jest to list, i podziękować ci za niego osobiście. Ale ty mówisz mi, że go nie wysłałaś!

— Nie! Nie, bileter musiał… pomylić mnie z kimś innym.

— Tak, pewnie pomylił. Cóż, moja droga, poznanie ciebie było prawdziwą przyjemnością.

Marcella skłoniła głowę, jakby kładła ją na katowski pień.

— Mam nadzieję, że będzie ci się podobał drugi akt.

Nastąpił pomruk aprobaty ze strony wszystkich obecnych.

— A teraz musicie mi wybaczyć. Mam wejść na scenę! Ben, mój mały oszuście, zobaczę się z tobą o jedenastej. — Przy tych słowach odwrócił się szybko w bałwanie tiulu i poszedł, po królewsku, w dół po schodach.

Daniel przebrał się z uniformu w sfatygowany sweter i parę dżinsów, i nie wpuszczono by go do „Evviva il Coltello”, gdyby nie towarzyszył wielkiemu Ernestowi. Potem, by powiększyć obrazę, powiedział kelnerowi, że nie jest głodny i nie chce niczego poza szklanką wody mineralnej.

— Naprawdę powinieneś lepiej o siebie dbać, caro — nalegał Rey, podczas gdy kelner nadal kręcił się w tle.

— Wiesz, że to była ona — stwierdził Daniel wściekłym szeptem, powracając do ich rozmowy z ulicy.

— W rzeczywistości wiem, że nie ona.

— Przeraziłeś ją. To dlatego zaprzeczyła.

— Ach, ale widzisz, patrzyłem jej w oczy. Oczy osoby zawsze mówią prawdę. To równie dobre jak test wykrywaczem kłamstw.

— A więc popatrz w moje i powiedz mi, czy kłamię.

— Patrzę od tygodni — i kłamią, cały czas.

Daniel odpowiedział przytłumionym, pogardliwym prychnięciem.

Siedzieli w milczeniu, Daniel patrząc groźnie, Rey z samozadowoleniem, rozbawiony, dopóki kelner nie przyszedł z winem i wodą mineralną. Rey skosztował wina i je pochwalił.

Kiedy kelner znalazł się poza zasięgiem słuchu, Daniel zapytał:

— Po co?! Jeśli myślisz, że to ja napisałem ten list, po co dalej bym się tego wypierał?

— Jak mówi Zerlina: Vorrei e non vorrei. Chciałaby, ale także by nie chciała. Albo jak mówi ktoś inny, nie pamiętam, kto dokładnie: Tamo e tremo. I potrafię to zrozumieć. Tak naprawdę, skoro masz przed oczami nieszczęsny przykład twojego przyjaciela, ukochanej Bladebridge`a, mogę mieć zrozumienie dla twoich wahań, nawet teraz.

— Panie Rey, ja się nie waham. Ja odmawiam.

— Jak chcesz. Ale powinieneś wziąć pod uwagę to, że im dłużej to odkładasz, tym cięższe będą warunki kapitulacji. Jest to prawdą co do wszystkich oblężeń.

— Czy mogę teraz iść?

— Wyjdziesz, kiedy ja wyjdę. Nie mam zamiaru dać z siebie robić publicznie pośmiewiska. Będziesz jadł ze mną obiad zawsze, kiedy poproszę cię o to, i będziesz okazywał przy tym swój zwykły doskonały humor. — Dla lekcji poglądowej Rey chlapnął winem do kieliszka Daniela, aż przelało się na obrus. — Ponieważ — ciągnął swoim najbardziej gardłowym kontraltem — jeśli nie będziesz tego robił, dopilnuję, żebyś nie miał pracy ani mieszkania.

Daniel uniósł kieliszek w toaście, rozlewając jeszcze trochę wina.

— Twoje zdrowie, Ernesto!

Rey brzęknął swoim kieliszkiem o kieliszek Daniela.

— Twoje zdrowie, Ben. Och, i jedna ostatnia sprawa — nie interesuje mnie, jak poza tym postanowisz spędzać czas, ale nie chcę słyszeć, że widziano cię publicznie z Geoffre`yem Bladebridge`em, czy to samego, czy w grupie.

— Co on ma wspólnego z czymkolwiek?

— Dokładnie takie są moje odczucia.

Pojawił się kelner z nowym obrusem, który rozpostarł zręcznie na tym poplamionym przez wino. Rey poinformował go, że jego towarzysz odzyskał apetyt, i kelner wręczył Danielowi menu. Nie potrzebując doń zaglądać, zamówił najdroższą przystawkę i danie główne, jakie oferowała restauracja.

Rey wydawał się zachwycony. Zapalił papierosa i zaczął omawiać swój występ.

15

Marzec był sądnym miesiącem. Wydawało się, że doroczna klęska zimy rozerwała wszystkie zgniłe nici struktury społecznej w ciągu jednego weekendu. Organizacja społeczna zawaliła się pod wpływem serii wstrząsów: przerw w dopływie prądu, niedoborów towarów, zamieci, powodzi i coraz zuchwalszych aktów terrorystycznych. Jednostki Gwardii Narodowej wysłane, by zatrzymać tę lawinę, masowo dezerterowały. Armie oszalałych uciekinierów z miast wysypały się z gett i zalały leżące ugorem tereny wiejskie, gdzie szybko doznały losu wojsk Napoleona podczas ich odwrotu z Moskwy. To działo się w Illinois, ale każdy stan miał opowieść o podobnej terribilita. Po pewnym czasie nie chciało ci się tego śledzić, a po pewnym dłuższym czasie i tak nie mogłeś, ponieważ media przestały relacjonować najnowsze katastrofy, kierując się optymistyczną teorią, że lawina może przestanie się źle zachowywać, jeśli nie będzie rozpieszczana przez tyle zainteresowania.

Tymczasem życie toczyło się dalej prawie jak zwykle w Nowym Jorku, gdzie katastrofy były normalnością. Metastasio przyśpieszył podniesienie kurtyny o godzinę, by ludzie mogli być w domu przed godziną policyjną o dwunastej trzydzieści, i jedną po drugiej zamykano na czas trwania problemów restauracje zaspokajające potrzeby branży belcanto, wszystkie oprócz „Evviva”, która podwoiła ceny, zmniejszyła porcje do połowy i kontynuowała działalność. Ogólnie w mieście panowała atmosfera nerwowego rozradowania, koleżeństwa i ponurej paranoi. Nigdy nie wiedziałeś, czy osoba stojąca przed tobą w kolejce po chleb nie jest może następną nitką, która pęknie i — bang! — nie zastrzeli cię znienacka, albo czy może, zamiast tego, nie zakochasz się bez pamięci. Głównie ludzie pozostawali w domach, wdzięczni za każdą godzinę, kiedy mogli dalej sunąć łagodnie z prądem. Dom był łodzią ratunkową, a życie tylko snem.

Tak prezentował się światopogląd Daniela, i mniej więcej także pani Schiff, chociaż jej stoicki spokój modyfikowało melancholijne martwienie się o Inkuba, który, mimo toreb pet bricquettes nagromadzonych w pokoiku, kiepsko to znosił. Na początku tego roku nabawił się zakażenia ucha, które stale się pogłębiało, aż w końcu nie mógł znieść głaskania gdziekolwiek w okolicy głowy. Zaburzyło to jego zmysł równowagi. Potem, albo z urazy o to, że jest trzymany w domu, albo ponieważ naprawdę stracił kontrolę nad odruchami, przestał używać swojej skrzynki w łazience i zaczął sikać i srać gdzie popadło w całym mieszkaniu. Zapach chorego spaniela zawsze był obecny w tych pokojach, ale teraz, gdy nieodkryte gówienka fermentowały w pagórkach zrzuconych ubrań, gdy strużki i kałuże moczu przesiąkały przez warstwy szczątków, smród stał się rzeczywisty nawet dla pani Schiff — i nie do wytrzymania dla wszystkich innych. W końcu Rey postawił ultimatum — albo ona postara się, żeby ktoś uprzątnął mieszkanie i wyszorował je do podłóg, albo on przestanie ją odwiedzać. Pani Schiff poddała się konieczności i spędziła z Danielem dwa dni na sprzątaniu. Cztery wielkie worki ubrań zostały wysłane do wyczyszczenia, a cztery razy większa ilość poszła do śmieci. Spośród wielu odkryć dokonanych w trakcie tych wykopalisk najbardziej znaczącym była cała partytura opery Axur, re d`Ormus, którą osiem lat wcześniej pani Schiff napisała do libretta da Pontego. Po przewietrzeniu została ona wyekspediowana do Metastasia i zaakceptowana do produkcji w następnym roku. Pani Schiff zaś dała ćwierć swojego honorarium Danielowi za znalezienie partytury, a reszta wystarczyła tylko na pokrycie jej rachunku z pralni chemicznej. Dobre i to, chociaż chmury dalej się gromadziły.


Pierwsze większe wtargnięcie zamętu świata w ich prywatne życie nastąpiło, kiedy farmaceuta na Pierwszych Narodowych Torach Lotu poinformował Daniela, że Aneks nie może już zaopatrywać go w płynną odżywkę, dzięki której utrzymywało się Boę przy życiu. Prawna fikcja jej śmierci oznaczała, że nie można było wydać żadnej kartki na racjonowane towary na jej nazwisko. Poprzez paniczne protesty Daniel wydobył od tego człowieka adres handlarza czarnorynkowymi zapasami medycznymi, starszego, niepracującego farmaceuty z Brooklyn Heights, który udawał, kiedy Daniel do niego poszedł, że zarzucił taki handel. Takie były obyczaje czarnego rynku. Daniel czekał dwa dni na sprawdzenie jego potrzeby. W końcu chłopiec, który nie mógł mieć więcej niż dziesięć albo jedenaście lat, wstąpił do ich mieszkania, gdy Daniel był w Teatro, i pani Schiff zaprowadziła go do pokoju Daniela, gdzie Boa leżała w swoim niekończącym się zaczarowanym śnie. Po sprawdzeniu potrzeby Danielowi pozwolono kupić dwutygodniowy zapas, nie więcej, za cenę nieporównanie wyższą niż aktualna stawka na Pierwszych Narodowych. Uprzedzono go, że cena prawdopodobnie będzie nadal rosła, dopóki racjonowanie nie przestanie obowiązywać.

Transatlantyckie linie telefoniczne stały się jedną z pierwszych ofiar kryzysu. Nie można było teraz nawet wysłać telegramu za ocean bez zezwolenia rządu. Poczta pozostała jedynym sposobem, w jaki mógł przekazać SOS pannie Marspan. List ekspresowy mógł iść dwa dni, albo miesiąc, albo mógł w ogóle nie dotrzeć. Daniel wysłał cztery listy z czterech różnych poczt; wszystkie dotarły do mieszkania panny Marspan w Chelsea jednego ranka. Jeśli miała jakieś podejrzenia, że Daniel zmyśla kłopoty, by napełnić własną kieszeń, zachowała je dla siebie. Zwiększyła swoje polecenie wypłaty do pięciuset dolarów miesięcznie, czyli o dwukrotność sumy, o którą prosił, i przysłała mu na dobrą sprawę pożegnalny list, pełen wiadomości o schyłku i upadku. Żywność nie była już problemem w Londynie. Wiele lat wcześniej każdy park i skrzynka z kwiatami w tym mieście zostały przystosowane do uprawy warzyw, a na wsi wiele pastwisk zmieniono z powrotem w grunty orne, odwracając proces z wielu stuleci. Słabe ogniwo Londynu stanowiło jego zaopatrzenie w wodę. Stan Tamizy był niski, jej wody zbyt cuchnące, by je uzdatnić. Panna Marspan pisała dalej przez dwie gęsto zapełnione strony o wymogach życia z dwoma pintami wody dziennie. „Nie ośmielamy się pić nawet tego, chociaż nadaje się do gotowania. Jesteśmy pijani na okrągło, my wszyscy, którzy mamy tę mądrość i potrzebne środki, by zaopatrywać nasze piwnice. Wcześniej nigdy nie rozważałam możliwości zostania alkoholiczką, ale okazuje się to zadziwiająco sympatyczne. Zaczynam przy śniadaniu od jednego beaujolais, stopniowo przechodzę do bordo po południu i zmieniam je na brandy wieczorem. Lucia i ja rzadko obecnie wybieramy się aż do South Bank, ponieważ nie ma żadnego transportu publicznego, ale lokalne kościoły stale zapewniają nam muzykę. Wykonawcy są zwykle tak samo pijani jak ich publiczność, ale nie jest to pozbawione interesujących elementów, a nawet przydatności, pod względem muzycznym. Madrygał Monteverdiego staje się tak wzruszający, gdy jest zamglony przez wino, a jeśli chodzi o Mahlera… Słowami tego nie opiszę. Panuje dość powszechna zgodna opinia, nawet wśród naszych czołowych parlamentarzystów, że to jest, zdecydowanie, le fin du monde. Rozumiem, że tak samo jest w Nowym Jorku. Pozdrów ode mnie Alicię. Dołożę wszelkich starań, by być na premierze odnalezionego Axura, zakładając, że ostateczny upadek zostanie opóźniony o przynajmniej kolejny rok, jak tradycyjnie się działo. Dziękuję, że nadal opiekujesz się naszą najdroższą Boadiceą. Twoja itd.”


Harry Molzer był jednym z najpoważniej podchodzących do sprawy kulturystów w Adonis, Inc. Nikt w obecnych czasach nie miał bohaterskiej budowy ciała bogów Złotego Wieku sprzed pół stulecia, ale według współczesnych standardów Harry`emu szło dobrze — 48-calowa klatka piersiowa, l6 i półcalowe bicepsy. To, czego brakowało mu w samej masie, nadrabiał rzucającymi się w oczy szczegółami. Posiadanie tego ciała stanowiło całe życie Harry`ego. Kiedy nie był w pracy, patrolując 12. rejon, przebywał na tej siłowni, udoskonalając swoje proporcje jak u Michała Anioła. Całe jego zarobki szły na utrzymanie jego głodnych mięśni. Dla oszczędności dzielił małą kawalerkę niedaleko siłowni z dwoma innymi nieżonatymi gliniarzami, którymi pogardzał, chociaż nigdy w najmniejszym stopniu nie zaniedbywał serdeczności wobec nich — ani, tak naprawdę, wobec wszystkich. Był, zdaniem kierownika, Neda Collinsa, prawie świętym, i Daniel mniej więcej musiał się z tym zgodzić. Jeśli czystość serca polegała na pragnieniu jednej rzeczy, to Harry Molzer znajdował się na samym szczycie razem z mydełkiem Ivory Snow.

Harry mocno ucierpiał wskutek racjonowania. Rada Racjonowania miała uwzględniać indywidualne różnice somatyczne, ale Harry posiadał tyle mięśni co trzech albo czterech przeciętnych mężczyzn. Nawet z uzupełniającymi kuponami, do których uprawniono policjantów, nie było sposobu, by Harry mógł dalej funkcjonować przy 195 funtach wagi bez uciekania się do czarnego rynku. Naturalnie uciekł się, ale nawet na czarnym rynku białka w proszku, którego potrzebował, nie można było dostać. Ludzie robiący zapasy najpierw rzucili się właśnie na takie koncentraty. Przestawił się na suchą fasolę jako następne najlepsze źródło białka, stając się znany ze swoich pierdnięć, ale w marcu nawet fasola kosztowała już więcej, po cenach czarnorynkowych, niż Harry mógł zapłacić. Jego mięśnie się zmniejszyły i równocześnie, z powodu skrobi w fasoli, zaczął nabierać cienkiej poduszeczki sflaczałości.

Harry w żadnym razie nie chciał poddać się z rezygnacją nieuniknionemu. Zawsze był w siłowni — wpatrując się posępnie w lustra, które pokrywały ściany wewnętrzne, albo robiąc grymasy w prywatnej walce z ciężarami; stojąc w oknie między zestawami ćwiczeń i obserwując ruch na dole, na placu, albo wijąc się w szybkich, gwałtownych skrętach na pochyłej desce do brzuszków. Ale sama siła woli nie wystarczała. Mimo jego niestrudzonych wysiłków, ciało Harry`ego mówiło „do widzenia”. Bez stałego dostarczania białka ciężkie ćwiczenia tylko przyśpieszały samozniszczenie jego tkanek. Ned Collins próbował nakłonić go do skrócenia harmonogramu, ale Harry`ego nie dało się przekonać. Trzymał się dokładnie tego samego toku czynności, jaki stosował w czasach swojej chwały.

Harry nigdy nie był szczególnie towarzyski. Dla niektórych, takich jak Daniel, siłownia pełniła rolę klubu. Dla Harry`ego była to religia, a on nie należał do tych, co rozmawiają w kościele. A jednak lubili go, a nawet czcili ci, którzy podzielali jego wiarę, ale brakowało im jego zapału. Teraz, proporcjonalnie do tego, jak go wcześniej lubiano, współczuto mu — i unikano go. Ten kąt siłowni, w którym akurat ćwiczył, stopniowo był opuszczany, jakby udręka Harrye`go była zaraźliwa. W każdym razie ostatnimi czasy zjawiało się mniej ludzi. Nikt nie miał takiego nadmiaru energii. I nikt nie lubił znajdować się blisko Harrye`go.

Byli też, co nieuniknione, tacy, którym brakowało tej litości albo moralnej wyobraźni, by zrozumieć, co się dzieje z Harrym, i to jedna osoba z tej małej grupy, na początku pewnego kwietniowego popołudnia, doprowadziła go do szału. Harry robił wyciśnięcia na ławeczce i stosował, jak zawsze teraz, o wiele większy ciężar niż taki, z którym mógł sobie poradzić. Podczas ostatniego powtórzenia jego drugiego zestawu lewe ramię zaczęło się wyginać, ale zdołał je wyprostować i unieruchomić łokieć. Jego twarz była ostro zaczerwieniona. Wytężające się powrozy jego szyi utworzyły deltę z jego zębami w grymasie na szczycie. Sztanga przechyliła się niepokojąco i Ned zerwał się, wyskoczył z recepcji, gdzie rozmawiał z Danielem, i popędził przez siłownię, by dotrzeć do Harrye`go na czas. To wtedy moralny imbecyl, o którym mowa, zawołał ze swojej grzędy na poręczach:

— Okej, Herkulesie, jeszcze jedno powtórzenie!

Pręt opadł z łoskotem na stojaki i Harry poderwał się z ławeczki z wrzaskiem. Daniel myślał, że pręt zmiażdżył mu rękę, ale to wściekłość, a nie ból, wylała się z jego płuc. Gniew z różnych przyczyn, dławiony przez całe miesiące i lata, eksplodował w jednej chwili. Harry porwał osiemdziesięciofuntową sztangielkę leżącą przy ławeczce i cisnął nią w swojego dręczyciela. Nie trafiła w niego, natomiast roztrzaskała spory kawał lustra i przeleciała przez ścianę z gipsu i listew do szatni za nią. „Harry!” — błagał Ned, ale nad Harrym nie dało się zapanować, nie reagował na apele, wpadł w amok. Po kolei, w systematycznej ekstazie niszczenia, rozbił wszystkie lustra na siłowni, używając najcięższych sztang ze stojaka. Posłał dwudziestofuntowy talerz, jak dysk, w automat z napojami. Przewrócił jeden ze stojaków ze sztangielkami na podłogę. Było to takie uczucie, jakby bomba uderzyła w budynek. Przez cały ten czas nikt nie odważył się spróbować go powstrzymać.

Kiedy ostatnie lustro poszło, a z nim duża część podtrzymującej je ściany, Harry obrócił się twarzą do trzech okien górujących nad placem Sheridana. Były nadal nietknięte. Podszedł do jednego z nich, ze sztangielką w ręce, i popatrzył na tłum, który zebrał się na chodniku i na ulicy.

— Harry, proszę — powiedział cicho Ned.

— Pieprzę to — odezwał się Harry ponurym, zmęczonym głosem. Odwrócił się od okien i wszedł do szatni, zamykając za sobą drzwi. Daniel obserwował przez dziurę w gipsowej ścianie, jak idzie do swojej szafki. Przez dłuższą chwilę gmerał cierpliwie przy zamku szyfrowym kłódki. Kiedy w końcu ją otworzył, wyjął swój policyjny rewolwer z kabury, podszedł do jedynego ocalałego lustra, które wisiało nad zlewem, i przybrał swoją ostatnią, nieświadomą, klasyczną pozę, gdy kierował lufę pistoletu we własną skroń. Następnie palnął sobie w łeb.

Nigdy tak naprawdę nie otwarto ponownie Adonis, Inc.


Żywność stała się problemem dla każdego. Według stałego gwaru mediów w pojednawczych biuletynach było jej dość, by wystarczyła na wiele nadchodzących miesięcy. Trudność stanowiła dystrybucja. Rada Racjonowania narzuciła obowiązek pracy supermarketom i sklepom spożywczym w całym mieście, ale ceny czarnorynkowe były teraz tak wyśrubowane, że ryzykowałeś życie, kiedy widziano, jak wychodzisz z centrum dystrybucji z naręczem (albo pełną kieszenią) towarów spożywczych. Nawet konwoje złożone z pięciu albo sześciu mężczyzn mogły zostać napadnięte. Natomiast policja koncentrowała się głównie w tych parkach albo koło tych parkingów, gdzie działały czarne rynki. Mimo jej zapobiegawczej obecności ani tydzień nie mijał bez kolejnego, i bardziej gwałtownego, ataku motłochu na te ostatnie nędzne bastiony uprzywilejowania. W końcu marca nie istniał już czarny rynek w sensie fizycznym — tylko sieć osób złączonych niewidzialną hierarchią. System ekonomiczny upraszczano do jego atomowych składników: każdy człowiek był swoim własnym uzbrojonym obozem.

Dzięki pokoikowi z nagromadzonymi zapasami pet bricquettes Daniel i pani Schiff nigdy nie zostali doprowadzeni do skrajnego niedostatku. Daniel, znośny, chociaż rzadko natchniony kucharz, przyrządzał rodzaj chlebowego puddingu z pokruszonych bricquettes, proszku Hyprotine i sztucznego słodzika, a pani Schiff twierdziła, że tak naprawdę woli go od swojego zwykłego pożywienia. Organizował także grupy mieszkańców ich budynku, by robić wyprawy do ich centrum dystrybucji, dawnego supermarketu Red Owl na Broadwayu. I ogólnie radził sobie.

W miarę jak się ocieplało, zaczęło wyglądać na to, że przebrnie finansowo przez ten kryzys bez konieczności proszenia o pomoc Ernesta Reya. Poprosiłby, gdyby nie miał już innego wyjścia (gdyby, na przykład, panna Marspan uchyliła się od rosnącego kosztu dobroczynności). Mieszkanie z ciałem Boi utwierdziło Daniela w jego poczuciu obowiązku, uczyniło je mniej abstrakcyjnym. Zrobiłby wszystko, co by musiał, dla utrzymania jej przy życiu — i w swoim posiadaniu. W końcu czego takiego mógłby zażądać od niego Rey, czego już nie zrobił, albo z wyboru, albo z ciekawości? Miał tendencję do zastanawiania się nad tym pytaniem więcej, niż było całkiem zdrowo. Często leżał sam w swoim pokoju, przeglądając w umyśle możliwości ze szklistooką, bezsenną uporczywością. Niektóre z tych możliwości były dość straszne, ale na szczęście żadne z jego wyobrażeń, nawet najłagodniejsze, nie miały się ziścić.

Stało się jasne, że Inkub umiera, chociaż ani pies, ani jego pani nie byli gotowi stawić czoła temu faktowi. Nadal udawał, że chce, by go wyprowadzono na spacer, snując się osowiale po korytarzu, skomląc i drapiąc drzwi zewnętrzne. Nawet gdyby miał siłę dotrzeć aż do latarni na rogu, nie było możliwości, żeby mu ustąpić, ponieważ pies na ulicy stanowił obecnie po prostu żywe mięso i bodziec do zamieszek.

Pani Schiff była oddana umierającemu spanielowi i Inkub na wszelkie sposoby wykorzystywał nieuczciwie jej współczucie. Stał się nieustannie niezadowolony, prosił o jedzenie, którego potem nie chciał jeść. Nie pozwalał pani Schiff czytać ani pisać, ani nawet rozmawiać z nikim oprócz niego. Jeśli próbowała obejść te zakazy, nadając rozmowie z Danielem pozory tete-a-tete z Inkubem, wyczuwał to i karał ją przez odejście chwiejnym krokiem do najciemniejszej części mieszkania i klapnięcie w nieruchomej rozpaczy. Po paru chwilach pani Schiff była tam przy nim, pieszcząc go i przepraszając, bo nigdy nie potrafiła wytrzymać bardzo długo jego dąsów.

Pewnego wieczoru, niedługo po zamknięciu siłowni, Inkub wszedł do pokoju pani Schiff i domagał się, żeby pomogła mu się wdrapać na jej łóżko, chociaż dotychczas akceptował nowy zakaz robienia tego. Nietrzymanie przez niego odchodów i w konsekwencji drastyczny remont mieszkania wzbudziły w Inkubie prawie ludzkie poczucie winy, które każda nowa samorzutna defekacja podtrzymywała.

Daniel, gdy mijał ten pokój i zobaczył Inkuba rozwalonego na łóżku, zaczął go besztać, ale zarówno pies, jak jego pani patrzyli na niego tak żałośnie, że nie miał serca nalegać. Wszedł do pokoju i usiadł na fotelu przy łóżku. Inkub uniósł ogon ledwie o cal z pościeli i opuścił go. Daniel pogłaskał go po zadzie. Ten zaczął skowyczeć: chciał historyjki.

— Myślę, że chce, żeby opowiedziała mu pani historyjkę.

Pani Schiff skinęła głową ze znużeniem. Rozwinął się u niej rodzaj przytłumionej odrazy do własnych fantazji, dlatego że musiała recytować je tyle razy, kiedy absolutnie nie była w nastroju do fantazjowania. Nazywała to swoim kompleksem Szeherezady. Na nic się nie zdawały w takich sytuacjach próby skracania opowiadanej historii, gdyż Inkub zawsze potrafił wyczuć, kiedy odbiegała od ustalonego formatu i formułek, i skomlał, nie dawał jej spokoju, dopóki zbaczająca fabuła nie została sprowadzona z powrotem na wąskie ścieżki ortodoksji. W końcu pani Schiff nauczyła się, jak dobra owca, nie zbaczać.

— Jest to opowieść — zaczęła, jak zaczynała tak wiele razy wcześniej — o Króliczku Miodokróliczku i jego siostrze, Miodku Miodokróliczku, i o wspaniałym Bożym Narodzeniu, które spędzili w Betlejem, pierwszym w ogóle Bożym Narodzeniu. Pewnego wieczoru, tuż przed porą snu, kiedy Króliczek Miodokróliczek miał zaraz udać się na zasłużony spoczynek po jak zwykle bardzo pracowitym dniu, jego kochana siostrzyczka, Miodek Miodokróliczek, przybyła skacząc, hipiti-hop, do ich przytulnej norki głęboko w korzeniach sękatego, wykrzywionego starego dębu i powiedziała do brata: „Króliczku! Króliczku! Musisz wyjść i popatrzeć na niebo!”. Króliczek rzadko widywał siostrę tak podekscytowaną, więc choć był senny (a był bardzo senny)…

Inkub wiedział, że nie może ulegać takim aluzjom. On sam był całkowicie przebudzony i pochłonięty tą historią.

— …wyskoczył, hipiti-hop, z ich kochanej norki, i jak myślicie, co zobaczył, świecącego w górze na niebie?

Inkub popatrzył na Daniela.

— Co zobaczył? — zapytał Daniel.

— Zobaczył gwiazdę! I powiedział do swojej siostry, Miodka Miodokróliczka: „Jaka piękna i naprawdę zdumiewająca gwiazda! Chodźmy za nią”. A więc poszli za tą gwiazdą. Szli za nią po łąkach, gdzie krowy ułożyły się już do snu, i przez szerokie szosy, i również po jeziorach, bo była to zima i jeziora były całe pokryte lodem, aż w końcu przybyli do Betlejem, które jest w Judei. Do tego czasu, naturalnie, oboje byli dość zmęczeni po podróży i niczego nie chcieli tak bardzo jak położyć się spać. A więc poszli do największego hotelu w miasteczku, Hotelu Betlejem, ale nocny portier był bardzo niegrzeczny i powiedział, że w hotelu nie ma miejsca z powodu spisu ludności, który przeprowadza rząd, i że nawet gdyby było miejsce, nie wpuściłby królików do swojego hotelu. Biedna Miodek Miodokróliczek myślała, że się rozpłacze, ale ponieważ nie chciała, by brat martwił się z jej powodu, postanowiła być dzielna. A więc, z wesołym strzyżeniem długimi futrzanymi uszami, obróciła się w stronę Króliczka i powiedziała: „Nie musimy mieszkać w żadnym głupim starym hotelu. Chodźmy znaleźć stajenkę i tam zamieszkajmy. Stajenki i tak są bardziej zabawne!”. A więc poszli poszukać stajenki, co nie było w ogóle problemem, bo oto przyjemna mała stajenka stała tuż za Hotelem Betlejem, z wołami i osłami, krowami i owcami… i czymś jeszcze poza tym! Czymś tak cudownym i delikatnym i ciepłym i cennym, że nie mogli uwierzyć swoim króliczym oczom.

— Co zobaczyli w stajence? — zapytał Daniel.

— Zobaczyli Dzieciątko Jezus!

— No nie!

— Tak, był tam, mały Pan Bóg, i Maryja i Józef też, klęczący przy nim, i wielka liczba pasterzy i aniołów i mędrców, wszyscy oni klękali i ofiarowywali Dzieciątku Jezus prezenty. Biedni Króliczek Miodokróliczek i Miodek Miodokróliczek czuli się po prostu okropnie, oczywiście, bo nie mieli żadnych prezentów dla Dzieciątka Jezus. A więc, krótko mówiąc…

Inkub podniósł czujnie oczy.

— …te dwa kochane króliki skoczyły w noc, hipiti-hop, i dotarły aż do bieguna północnego, co wymaga mnóstwa skakania, ale one nie narzekały ani słowem. A kiedy przybyły na biegun północny, jak myślicie, co znalazły?

— Co tam znalazły?

— Znalazły warsztat Świętego Mikołaja. Był nadal wczesny wieczór, więc Mikołaj wciąż jeszcze tam był, i pani Mikołajowa też, i miliony małych elfów, które pomagają Mikołajowi robić jego zabawki, i renifery, które pomagają Mikołajowi je dostarczyć, ale nie podam imion wszystkich reniferów.

— Czemu nie?

— Bo jestem zmęczona i boli mnie głowa.

Inkub zaczął skowyczeć.

— Kometek i Kupidynka i Grzmot i Błyskawica. I Fircyk i Pyszałek i… i… Pomóż mi.

— Rudolf?

— Z bardzo błyszczącym nosem, oczywiście. Jak mogłam zapomnieć o Rudolfie? No więc po tym, jak wszyscy usiedli przed płonącym ogniem, a oni ogrzali swoje łapki i zjedli po kawałku smacznego ciasta marchewkowego pani Mikołajowej, dwoje Miodokróliczków wyjaśniło, dlaczego musieli przybyć na biegun północny. Opowiedzieli Mikołajowi o Dzieciątku Jezus i o tym, jak chcieli dać mu prezent na Boże Narodzenie, ale żadnego nie mieli. „Więc mieliśmy nadzieję — powiedziała Miodek Miodokróliczek — że moglibyśmy oddać mu swoje”. Święty Mikołaj naturalnie był tym głęboko wzruszony, a pani Mikołajowa musiała się odwrócić, żeby wytrzeć łzy. Łzy szczęścia, rozumiecie.

— Czy jest jakiś inny rodzaj? — zapytał Daniel.

Inkub poruszył niespokojnie głową.

— No więc — ciągnęła pani Schiff, krzyżując ręce stanowczo na kolanach — Mikołaj powiedział Miodokróliczkom, że oczywiście mogą oddać swoje prezenty Dzieciątku Jezus, jeśli pomogą mu załadować je do wielkiego worka i włożyć go do jego sań.

— I jakie prezenty włożyli do worka? — zapytał Daniel.

— Były tam rutituttuty i ramitamtamy i lalki i frisbee i zestawy doktora z cukierkowymi tabletkami i malutkimi termometrami do udawania, że mierzy się temperaturę. Och, i sto innych uroczych rzeczy: gry i cukierki i mirra i kadzidło i płyty operowe i Dzieła Wszystkie Sir Waltera Scotta.

Inkub położył głowę, zadowolony.

— I załadował worek z prezentami do swoich sań, i pomógł dwóm Miodokróliczkom usiąść za sobą, i trzasnął ze swojego bata i…

— Odkąd to Mikołaj ma bat?

— Mikołaj ma bat od niepamiętnych czasów. Ale rzadko, jeśli w ogóle, musi go używać. Renifery wiedzą instynktownie, gdzie powinny polecieć. A więc… polecieli wszyscy, instynktownie, jak puch ostu, prosto do stajenki w Betlejem, gdzie Jezus i Maryja i Józef i pasterze i aniołowie i mędrcy, a nawet nocny portier z hotelu, który doznał odmiany serca, czekali na Mikołaja i Miodokróliczki, a kiedy zobaczyli ich w górze na niebie, które było rozświetlone, jak zapewne pamiętacie, przez tamtą piękną gwiazdę, wszyscy wydali wielki okrzyk: „Niech żyją! Niech żyją Miodokróliczki! Niech żyją! Niech żyją! Niech żyją!”.

— Czy to koniec tej historii?

— To koniec tej historii.

— Wie pani co, pani Schiff?

— Co?

— Inkub właśnie zrobił psipsi w pani łóżku. Widzę to na pościeli.

Pani Schiff westchnęła i trąciła łokciem Inkuba, który był martwy.

16

Wydawało się, że panuje jednomyślność pośród komentatorów, z których wielu nie miało skłonności do wyrażania łatwego optymizmu, co do tego, że świta nowy dzień, kryzys minął, a życie będzie toczyć się dalej. Ci, dla których to słowo nie stanowiło postrachu, mówili, że wydarzyła się rewolucja, natomiast ci mniej milenijnie nastawieni nazywali to czasem pojednania. Pogoda była teraz ładniejsza, oczywiście, jak niezmiennie jest w maju i czerwcu. Nikt nie miał zbytniej pewności, co wskazało początek tej jaśniejszej ery, a tym bardziej, czy siły ciemności są w pełnym odwrocie, czy też tylko zatrzymały się dla złapania oddechu, ale kiedy kraj przebudził się z koszmaru długiego upadku, wiele problemów zniknęło z nagłówków wraz z pewną liczbą ludzi.

Najbardziej zdumiewającą zmianę z punktu widzenia Daniela stanowiło to, że latanie przestało być przestępstwem w czterech ze stanów Środkowego Zachodu (chociaż jeszcze nie w Iowa). Ponadto rząd odstąpił od ścigania wydawców anonimowej sensacyjnej książki, sprzedawanej spod lady, pod tytułem Opowieści o terrorze, rzekomo wyznań człowieka, który dziewiętnaście lat wcześniej w pojedynkę wysadził rurociąg alaskijski, a teraz żałował tego i dalszych przestępstw, przez cały ten czas otwarcie chlubiąc się ich opisami. Rząd, przestając domagać się od wydawców ujawnienia tożsamości autora, mówił w istocie, że co było, to było. W rezultacie ludzie mogli sobie pozwolić na kupowanie tej książki po niższej (oficjalnej) cenie, i robili to milionami, Daniel pośród nich.

Na innej osi pojednania pastor Jack Van Dyke był z powrotem w wiadomościach jako pierwsza liberalna gruba ryba popierająca Purytańską Ligę Odnowy, najnowszy z odłamów Sług Bożych, które próbowały zyskać zwolenników w tak dogodnym momencie. Magazyn „Time” miał raz na okładce zdjęcie ukazujące Van Dyke`a i Goodmana Halifaksa wystrojonych w czarne stetsony, nakrochmalone białe koloratki, czerwone muchy ze sztucznego jedwabiu i ozdobione insygniami marynarki z denimu, które były wesoło anachronicznym uniformem PLO, gdy ślubowali wierność fladze na cmentarzu Arlington. Nie tak Daniel wyobrażał sobie świt nowej ery, ale Halifax stał za posunięciem, by zdekryminalizować latanie, co z pewnością przemawiało na jego korzyść, jakkolwiek zawiłe i Van Dyke`owskie były motywy przypisywane mu przez „Time”.

Daniel zainteresowałby się mocniej i z większym zaangażowaniem tymi wydarzeniami, ale niestety wektor jego własnego życia nie chciał przyłączyć się do tej ogólnej tendencji zwyżkowej. Stała się w rzeczywistości rzecz najgorsza, mianowicie panna Marspan przestała udzielać mu pomocy w najbardziej ostateczny sposób. Nie żyła, tak jak rzesze innych, którzy zginęli w wyniku nadal trwającej wielorakiej epidemii w Londynie. Daniela poinformowano o jej śmierci w teleksie z jej banku. Bank ubolewał z powodu wszelkich niedogodności, które mogły wyniknąć z nagłego przerwania comiesięcznych przekazów, ale ponieważ zmarła nie umieściła żadnej klauzuli w swoim testamencie, aby utrzymano takie płatności, nie mógł postąpić inaczej.

Daniel miał podobnie ograniczony wybór sposobu działania. Dopóki duch nowej ery nie dotrze do Rady Racjonowania i nie skłoni jej do rozpatrzenia na nowo trudnego położenia takich osób jak Boa, nie będzie możliwe oddanie jej z powrotem do ponurych oddziałów Aneksu Pierwszych Narodowych Torów Lotu. W każdym razie nie miał już dosyć gotówki, by zapewnić jej pobyt w Aneksie przez więcej niż kilka miesięcy. Mówiąc sobie, że nie ma wyboru, poszedł do Ernesta Reya.

Ustalone warunki jego kapitulacji nie były wspaniałomyślne. Miał dać sobie ufarbować skórę na ciemny tekowy brąz, całą oprócz szerokiego kręgu na każdym policzku, któremu pozostawi się jego naturalny kolor, aby (wyjaśnił Rey) ujawniać jego rumieńce. Włosy, czarne jak smoła, nie potrzebowały farbowania, ale miały być kędzierzawione, roztrzepywane i modelowane, jak krzew ozdobny, zgodnie z nakazami mody. Będzie towarzyszył Reyowi, kiedy tylko tamten tego zażąda, ubrany w liberię Metastasia, albo coś równie wesołego i barwnego, i będzie oddawał małe przysługi symbolizujące jego zależność, takie jak otwieranie drzwi, przewracanie kartek i pucowanie butów. Ponadto będzie uczestniczył, aktywnie i nie szczędząc sił, we wszelkich cielesnych zajęciach, które poleci mu wykonać Rey, pod warunkiem tylko (to jedyne ustępstwo, jakie udało się Danielowi uzyskać), że takie zajęcia będą zgodne z prawem i będą się mieściły w zwykłym zakresie jego umiejętności. Nie będzie mu wolno poza tym uprawiać seksu, w którym to celu miał zostać zaopatrzony w pas szaleństwa. Będzie udawał, zarówno publicznie, jak prywatnie, że jest rozkochany w swoim dobroczyńcy, i na wszelkie zapytania, dlaczego zachowuje się w taki sposób, miał odpowiadać, że słucha podpowiedzi kochającego serca. W zamian Rey zobowiązał się do zapewniania „dobrego samopoczucia” Boi przez taki czas, przez jaki będzie potrzebować tych usług od Daniela, i później jeszcze przez rok.

Punkty tej umowy zostały zaprzysiężone na specjalnym obiedzie w „Evviva il Coltello” w obecności pani Schiff i pana Ormunda, którzy zgodnie wydawali się uważać to wydarzenie za pomyślne. Pan Ormund był wręcz prawdziwą matką panny młodej, na przemian wybuchając to entuzjazmem, to łzami. Podjął się oddać Daniela tego samego wieczoru w ręce swojej własnej kosmetyczki i nadzorować całą jego transformację. Oświadczył, że właśnie na to miał nadzieję, kiedy po raz pierwszy jego oczy spoczęły na Benie i rozpoznał w nim ukrytego brata. Pani Schiff była mniej wylewna w swoich gratulacjach. Najwyraźniej uważała jego fizyczne przemodelowanie za zupełny nonsens, ale zaaprobowała ten związek jako obliczony na przyczynianie się do spokoju ducha Ernesta i przez to ulepszanie jego sztuki.


Daniel nigdy wcześniej nie zaznał upokorzenia. Doświadczał czasami przelotnego zakłopotania. Żałował nierozważnych działań. Ale przez wszystkie swoje cierpienia, w Spirit Lake i podczas długich lat jako czasowy w Nowym Jorku, nigdy nie czuł żadnego głębokiego ani długotrwałego wstydu. Teraz, chociaż próbował tak jak przedtem skryć się w azylu wewnętrznej, niemożliwej do przymuszenia wolności, zaznał upokorzenia. Nie wierzył już w swoją niewinność ani prawość. Pogodził się z osądem świata — szyderczymi uśmiechami, żarcikami, odwróconymi oczami. Wszystko to mu się należało. Mógł nosić liberię Metastasia bez ujmy dla swojej dumy — nawet, w swoich lepszych chwilach, z rodzajem moralnej ostentacji, jak ci paziowie na renesansowych obrazach, wydający się, z racji młodości i urody, rywalami książąt, którym służą, ale nie potrafił nosić liberii prostytucji z tak swobodnym wdziękiem: uwierała go, drapała, powodowała swędzenie, paliła, ścierała jego duszę.

Próbował mówić sobie, że jego położenie zasadniczo się nie zmieniło, że chociaż może poddał kark pod jarzmo, jego duch pozostaje wolny. Przypomniał sobie Barbarę Steiner i prostytutkę (zapomniał jej imię), która zainaugurowała jego seksualną karierę w Elmore, a także niezliczonych zawodowców tutaj, w Nowym Jorku, z którymi w ich wolnych chwilach się zabawiał, zarówno męskie dziwki, jak kurwy. Ale nie znalazł żadnej pociechy w takich porównaniach. Jeśli nie osądzał ich nigdy tak surowo jak teraz siebie samego, to dlatego, że przez samo bycie prostytutkami umieścili się poza nawiasem społeczeństwa. Bez względu na to, jakimi innymi wartościowymi cechami mogli się pochwalić — dowcipem, wyobraźnią, wspaniałomyślnością, wylewnością — pozostawali w oczach Daniela bez honoru. Tak jak teraz on sam. Bo czyż nie mówili oni — czyż on nie mówił — w istocie, że miłość jest kłamstwem, a raczej umiejętnością? Nie, jak on przedtem uważał, poligonem duszy; nie, w jakiś sposób, sakramentem.

Seks, jeśli nie był drogą dla duszy do tego świata, a dla ciała poza niego, stanowił po prostu jeszcze jeden sposób, poprzez który ludzie zyskiwali przewagę nad sobą. Był czymś z tego świata, doczesnym. Ale co pozostawało w takim razie, co nie było doczesne, co nie należało do cesarza? Może latanie, chociaż wydawało się, że ten wymiar łaski zawsze będzie mu odmawiany. I (domagała się logika) śmierć. Wątpił, na podstawie swojego wcześniejszego niepowodzenia w tym kierunku w Spirit Lake, czy miałby kiedyś odwagę się zabić, ale ponieważ pani Schiff nic o tym nie wiedziała, znalazł zdecydowaną ulgę w rzucaniu jej ponurych aluzji. Prawie żaden wieczór nie mijał bez folgowania przez Daniela grzmotowi pioruna za kulisami, aż w końcu pani Schiff straciła wszelką cierpliwość i zrugała go.

— A więc chciałbyś umrzeć — czy to mamroczesz? — zapytała pewnego wieczoru podczas drugiego tygodnia jego niewoli, kiedy przyszedł do domu na wpół pijany i melodramatyzował.

— Co za bzdury, Danielu, co za nudne brednie! Naprawdę, zaskakujesz mnie, zachowując się w ten katastrofalny sposób. To do ciebie niepodobne. Mam nadzieję, że nie postępujesz tak przy Erneście. To nie byłoby uczciwe wobec niego, wiesz.

— Zawsze myślisz, kurwa, tylko o Erneście i o niczym więcej! A ja?

— Och, myślę o tobie stale. Jak mogłabym nie myśleć, skoro codziennie przebywamy razem? Ale martwię się o Ernesta, to prawda. A o ciebie się nie martwię. Jesteś o wiele za zdolny i mocny.

— Możesz to powiedzieć, kiedy siedzę tutaj w tym miednicznym kaftanie bezpieczeństwa i nie mogę nawet się sam wysikać?

— Chcesz klucz? To wszystko?!

— Och, kurwa, pani Schiff, pani celowo próbuje źle to zrozumieć.

— Czy zatem kazał ci zrobić coś tak okropnego, że nie możesz o tym mówić?

— Nie kazał mi zrobić, kurwa, niczego!

— Aha!

— Też ci powiem „aha”.

— To wcale nie upokorzenie cię dręczy. To niepokój. A może jesteś trochę rozczarowany?

— Jeśli o mnie chodzi, mogę tkwić w pasie cnoty do wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat; nie będę się skarżyć.

— Muszę powiedzieć, Danielu, że wydajesz się skarżyć. To całkiem możliwe, wiesz, że Ernesto będzie nadal zadowalał się status quo. Nasze małżeństwo skończyło się, w istocie, przy krojeniu tego ciasta.

— A więc po co to robi?

Bella figura. Przyjęte jest posiadanie na własność czarującej młodej osoby. Trzeba przyznać, że mnie nie można było nazwać czarującą nawet w młodości, ale w tamtych czasach mój ojciec był nadal prominentnym gangsterem, więc istniał prestiż społeczny. W twoim przypadku myślę, że jest zdeterminowany, by przewyższyć Bladebridge`a. Ten człowiek naprawdę go niepokoi — całkiem niepotrzebnie, według mnie. Ale wśród ludzi, na których opinii mu zależy, podbój ciebie został zauważony, przynajmniej w takim stopniu, jakbyś był rolls-royce`em, który kupił, a potem kazał zmodyfikować.

— Och, wiem to wszystko. Ale on mówi o tym, jak bardzo mnie kocha. Ciągle nawija o swojej namiętności. To jest jak życie wewnątrz libretta opery.

— Nie przychodzi mi do głowy lepsze miejsce, w którym ja chciałabym żyć. I naprawdę uważam to za niewspaniałomyślne z twojej strony, że go nieco nie zbałamucisz.

— Chcesz powiedzieć, że nie jestem dobrą kurwą.

— Niech sumienie będzie twoim doradcą, Danielu.

— Co proponujesz, żebym zrobił?

— Przede wszystkim zainteresuj się. Ernesto jest śpiewakiem, a śpiewacy najbardziej chcą tego, żeby ich słuchano. Poproś, by pozwolił ci chodzić na jego próby, obserwować jego zajęcia mistrzowskie. Chwal jego śpiew. Bądź wylewny. Zachowuj się tak, jakbyś naprawdę miał na myśli każde słowo w liście, który do niego napisałeś.

— Do cholery, pani Schiff — ja nie napisałem tego listu!

— Tym większa szkoda. Gdybyś napisał, to może byłbyś gotowy nauczyć się samemu śpiewać. Z takim nastawieniem nigdy ci się to nie uda.

— Nie ma potrzeby mi tego wypominać. Chyba już to wiem.

— Ach, znów brzmi w twoim głosie to jęczenie. Beczenie niewinnego baranka. Ale to nie jakaś nieubłagana, predestynująca siła nie pozwala ci być śpiewakiem, jakim mógłbyś być. To twój wybór.

— Och, odpieprz się. Idę spać. Masz klucz? Muszę się wysikać.

Pani Schiff zbadała różne kieszenie ubrania, które miała na sobie, a potem ubrań, które zrzuciła z siebie w ciągu tego dnia. W jej pokojach stopniowo zaczynał znów panować dawny nieład, teraz, gdy Inkub zdechł. W końcu znalazła kółko z kluczami na swoim stole roboczym. Poszła za Danielem do łazienki i, po uwolnieniu go z pasa szaleństwa, stanęła w drzwiach, a on poszedł do toalety. Środek ostrożności przeciw waleniu przez niego konia. Była bardzo sumienną strażniczką więzienną.

— Twoim problemem, Danielu — ciągnęła po jego pierwszym westchnieniu ulgi — jest to, że masz duchową ambicję, ale żadnej wiary. — Rozważyła to przez chwilę i zmieniła zdanie. — Nie, to wydaje się bardziej moim problemem. Twój problem jest taki, że masz faustowską duszę. To większa dusza, być może, niż należące do wielu, którzy mimo wszystko mogą latać z największą łatwością. Zresztą kto sądził, że rozmiar jest dowodem jakości, co?

Daniel żałował, że w ogóle zaczął tę dyskusję. Chciał tylko ramienia, na którym mógłby się wypłakać, a nie nowych wejrzeń w jego nieudolność. Chciał tylko możliwości, by wysikać się, zgasić światła i iść spać.

— Samo dążenie, wciąż i zawsze, nikogo nie wyróżnia. To właśnie jest nie tak z niemiecką muzyką. Wszystko w niej to rozwój, Sehnsucht i niecierpliwość. Najwybitniejsza sztuka z radością zamieszkuje ten moment, tu i teraz. Wielki śpiewak śpiewa w taki sposób, w jaki szczebiocze ptak. Nie trzeba mieć wielkiej duszy, żeby szczebiotać, tylko gardło.

— Jestem pewien, że masz rację. A teraz czy mogłabyś zostawić mnie samego?

— Mam rację. I rację ma też Ernesto, i drażni mnie, Danielu, to, że nie chcesz oddać mu sprawiedliwości. Ernesto ma ducha nie większego od diamentu, ale nie mniej doskonałego. Może robić to, o czym ty tylko marzysz.

— Śpiewa pięknie, zgodzę się z tobą. Ale nie może latać ani trochę bardziej niż ja.

— Może. Postanowił tego nie robić.

— Gówno prawda. Wszyscy wiedzą, że kastraci nie mogą latać. Tracą jaja i skrzydła przy tym samym cięciu nożem.

— Opiekowałam się Ernestem po parę dni naraz, podczas gdy jego duch latał sobie tu i tam. Możesz uważać, jeśli musisz, że udawał to ze względu na mnie, ale ja wiem, co wiem. Teraz chciałabym, żebyś się wytarł i pozwolił mi wrócić do pracy.

Od czasu śmierci Inkuba pani Schiff tkwiła w natłoku pracy, pisząc nową operę, która miała być jej własna i nikogo innego. Nie chciała rozmawiać o swoim dziele w toku, ale stała się niecierpliwa w kwestii wszystkiego, co się z nim bezpośrednio nie wiązało. W rezultacie była zazwyczaj tajemnicza albo drażliwa, i w obu przypadkach mieszkało się z nią piekielnie.

Zanim pas został znów zamknięty na klucz, Daniel skorzystał ze sposobności, żeby umyć się w zlewie. Kąpał się bezustannie ostatnimi czasy, i kąpałby się jeszcze więcej, gdyby pani Schiff na to pozwalała.

— Jeśli chodzi o to, co mówiłeś wcześniej — zauważyła pani Schiff, gdy się wycierał — myślę, że wkrótce zaczniesz lubić swoje upokorzenia, tak jak ludzie w rosyjskich powieściach.

Daniel zobaczył, jak rumieni się w lustrze łazienki.


Rumieńce są jak tulipany. Na wiosnę kwitną obficie, a potem, gdy rok toczy się dalej, robi się ich coraz mniej. Przez pewien czas wystarczało, że zwrócił na niego uwagę obcy człowiek, by Daniel cierpiał spazm wstydu, ale — rzecz jasna — zdarzały się sytuacje, kiedy, ponieważ myśli miał skupione na innych sprawach, nie wiedział o zainteresowaniu, jakie wzbudził. W rezultacie, naturalnie, wzbudzał mniej zainteresowania. Na te chwile, kiedy świat upierał się przy gapieniu, wskazywaniu palcami i wyzywaniu go, Daniel wypracował mały arsenał mechanizmów obronnych, od prewencyjnego dogryzienia „Nawzajem!” (najlepiej wygłaszanego do prawdziwych czarnych, którzy ograniczali swoją wrogość do ironicznych spojrzeń) do wariackiego parodiowania samego siebie, na przykład wtedy, gdy udawał, że brzdąka na bandżo, i zaczynał śpiewać w taki sposób, jakby miał uszkodzony mózg składankę melodii z minstrelskiego show (sztuczka ta potrafiła wywołać paniczny strach w sercach nawet potencjalnych napastników). Niechętnie zaczął rozumieć tajemnicę, którą fałszywcy dzielili z dziwakami wszelkiego rodzaju — że ludzie boją się go tak, jak mogliby się bać, że zobaczą swoje własne idiotyczne id brykające sobie tu i tam przed nimi i obwieszczające ich tajemne pragnienia każdemu przechodniowi. Gdyby tylko wiedzieli, snuł smutne refleksje, że nie są to nawet moje tajemne pragnienia; że prawdopodobnie nie są niczyimi. O ile o tym pamiętał, budzenie odrazy w ludziach mogło mu nawet sprawiać przyjemność — w przypadku niektórych ludzi większą niż w przypadku innych, naturalnie. Krótko mówiąc, dokładnie tak, jak przepowiedziała pani Schiff, uczył się delektować swoim poniżeniem. A czemu nie? Jeśli jest coś, co musisz zrobić, i istnieje sposób, by mieć z tego przyjemność, byłbyś głupcem, gdybyś zrobił to w jakikolwiek inny sposób.

Daniel przyjął bardziej uprzejme nastawienie także w stosunku do swojego dobroczyńcy. Chociaż nigdy nie ustąpił tak dalece, by ukryć fakt wymuszonej uległości, to jednak starał się odgrywać rolę, do której został zaangażowany, chociaż sztywno. Opierał się odruchowi, by wzdrygać się, kiedy Rey pieścił go, szczypał i w inne sposoby udawał lubieżne zainteresowanie, co robił tylko, kiedy byli w miejscach publicznych, a nigdy, kiedy byli sami. Potem, w pewnym stopniu dlatego, że tkwił w tym dwuznaczny rodzaj okrucieństwa, zaczął odwzajemniać te grzeczności — ale tylko, kiedy byli sami, nigdy w towarzystwie. Nazywał go „Tatulkiem”, „Drogim przyjacielem”, „Kwiatem lotosu” i którymkolwiek z setki innych czułych słówek zapożyczonych z włoskich i francuskich librett. Pod pretekstem, że „chce wyglądać jak najlepiej” dla Reya, trwonił masę żywej gotówki na ubrania z wygórowanymi cenami i bez gustu. Nabił ogromne rachunki u kosmetyczki pana Ormunda. Kokietował, stąpał dumnie, przybierał pozy i wdzięczył się. Stał się żoną.

Żadna z tych obrzydliwości nie wydawała się robić wrażenia. Być może Rey, jako eunuch, uważał zniewagi Daniela za uczciwe przedstawienie ludzkiej seksualności. Daniel sam zaczął się zastanawiać, ile z jego pozerstwa jest parodią, a ile przymusowym wypuszczeniem pary. Życie w celibacie powoli go już wkurzało. Po raz pierwszy od czasu dojrzewania zaczął mieć polucje, a do tego sny wszelkiego rodzaju w znacznie większej ilości. Pewnego popołudnia przyłapał się na tym, że wymyka się na zestaw dwóch skrajnie obleśnych pornosów — nie jedynie nurkuje do kina pod wpływem impulsu, ale naprawdę tworzy plan i go wykonuje. Większość pornografii, jaką dotąd widział, robiła na nim wrażenie głupiej albo nudnej, i nawet najlepsza z niej nie mogła równać się z jego własnymi, niewspomaganymi fantazjami, a tym bardziej z prawdziwą, pulsującą wersją. Więc co robił tam w ciemnościach, oglądając zamazane gigantyczne obrazy genitaliów i czując rozkoszne, nieopisane zawirowania w głowie? Łamał się?

Jego życie w snach stawiało w dużej mierze to samo pytanie. Podczas okresu z Renatą Semple jego sny były klasy B albo niższej — krótkie, proste, szczere sny, jakie mógłby złożyć komputer z danych na temat jego codziennego życia. To się zmieniło. Najżywszy z jego nowych snów, i najstraszniejszy z powodu tego, na co wydawał się wskazywać w kwestii jego zdrowia psychicznego, dotyczył jego starego przyjaciela, który go zdradził, Eugene`a Muellera. We wczesnej fazie tego snu Daniel jadł obiad w „La Didone” z Reyem i panią Schiff. Potem był na zewnątrz, na ulicy. Jakiś napastnik zaszedł go od tyłu i zapytał, tonem zwyczajnej rozmowy, czy chciałby zostać zgwałcony. Głos ten brzmiał niesamowicie znajomo, a jednak wydawał się nie należeć do nikogo, kogo Daniel znał. Głos z jego przeszłości, sprzed Nowego Jorku, sprzed Spirit Lake. „Eugene?” — próbował zgadnąć, a kiedy odwrócił się, by stanąć z nim twarzą w twarz, momentalnie się zakochał. Eugene rozpostarł ramiona w stylu Gene`a Kellyego i uśmiechnął się. „We własnej osobie! Wracam z łazienki… — zastepował ostro i uklęknął na jedno kolano — …gotowy do miłości!”

Eugene chciał natychmiast polecieć do Europy, na miesiąc miodowy. Wyjaśnił, że to on był sprawcą katastrofy samolotu, w której zginęli Daniel i Boa. Daniel zaczął płakać z powodu (jak wyjaśnił) zwykłego nadmiaru radości. Zaczęli uprawiać seks. Eugene był bardzo stanowczy, żeby nie powiedzieć brutalny. Daniel skaleczył się w rękę i nastąpiło trochę dezorientacji co do rodzaju bólu, którego doświadczał. Powiedział Eugene`owi, żeby przestał, błagał, ale Eugene po prostu dalej robił swoje. Wbijał gwoździe w jego ręce i stopy, by umocować (jak wyjaśnił) jego skrzydła.

Potem stał na krześle, a Eugene był na krześle po drugiej stronie pokoju, zachęcając go, by poleciał. Daniel bał się nawet unieść ramiona. Strużki krwi spływały na pióra. Zamiast polecieć, co nie wydawało się możliwe, zaczął śpiewać. Była to piosenka, którą sam napisał, pod tytułem Latanie.

W tej samej chwili, gdy zaczął śpiewać, obudził się. Nie mógł uwierzyć — i nie chciał uwierzyć — że to tylko sen. Choć było to okropne, pragnął, by okazało się rzeczywistością. Chciał znów kochać się z Eugene`em, śpiewać, latać. Ale był oto tutaj, w swoim pokoju, gdzie światło księżyca wpadało przez na wpół rozsunięte zasłony i czyniło ducha z Boi pod jej pojedynczym prześcieradłem. Jego kutas był sztywny, a żołądź przyciśnięta boleśnie do nieuginającego się plastiku pasa szaleństwa. Zaczął płakać, a potem, nie przestając płakać, poszedł chwiejnym krokiem przez pokój, by wziąć ołówek i papier. Na podłodze z twardego drewna, przy świetle księżyca, zapisał wszystko, co potrafił sobie przypomnieć ze swojego snu.

Przez wiele godzin czytał wciąż na nowo ten zapis i zastanawiał się, co to znaczyło. Czy znaczy to, że może, mimo wszystko, udać mu się pewnego dnia zaśpiewać? Polecieć? Czy też po prostu jego pas szaleństwa zaczął dorównywać swojej nazwie?

Cokolwiek mogło to znaczyć, czuł się o wiele lepiej przez cały następny dzień, dzień lata w pełni i jasnych, szybkich chmur. Szedł przez Central Park, rozkoszując się wszystkim, błyskami światła na liściach drzew, karbowaniami kory, rdzawymi plamami żelaza wyciekającego jak krew w poprzek olbrzymich ścian jakiejś skały, pikowaniami latawców, kobietami z wózkami, szlachetnością wyniosłych wieżowców mieszkalnych, które tworzyły wspaniałą podkowę dookoła południowego końca parku. I tłumami seksownych ludzi, którzy wszyscy, czy wiedzieli o tym, czy nie, szukali partnera, wysyłali sygnały, prosili, by się z nimi przespać. Park był rozległym parkietem tanecznym, pełnym włóczonych ud i oceniających spojrzeń, kołyszących się kończyn i zmieniających się możliwości. Dziwną rzeczą było to, że Danielowi, mimo jego napiętej czujności wobec tych potajemnych bachanaliów, nie przeszkadzało, ten jeden raz, to, że musiał zadowolić się statusem obserwatora. Mógł oczywiście, gdyby chciał, zaproponować jakiemuś szczęściarzowi nadal dostępne rozkosze ust, języka i zębów, ale nigdy nie był altruistą do takiego stopnia. Nie wymagając ścisłej, huśtawkowej równowartości orgazmu za orgazm, należał jednak do zwolenników jakiegoś rodzaju usługi za usługę. Chodził więc, bez miłości i wolny, gdzie tylko prowadziły go ścieżki — dokoła zbiornika i przez szereg minidziczy, obok improwizowanych kabaretów ulicznych artystów, obok rzędów smutnych, opalonych na brąz biznesmenów, napawając się tym wszystkim albo po prostu spoglądając w górę, w krainy chmur, i próbując przypomnieć sobie zacierający się sen, to uczucie zawieszenia tuż na krawędzi lotu (chociaż na siedzeniu krzesła). Co to oznaczało? Co oznacza?

Potem, nieoczekiwanie, gdy biegł susami w dół po długiej kondygnacji stopni prowadzącej do dekoracyjnej sadzawki, pewien posąg odpowiedział na to pytanie. A ściśle mówiąc anioł — anioł, który stał, z rozpostartymi skrzydłami, na szczycie wysokiej fontanny pośrodku sadzawki. Anioł postanowił wytłumaczyć nie sen z ostatniej nocy, ale ten, jaki śnił w saunie Adonis, Inc. w noc swoich trzydziestych urodzin, sen o fontannie na podwórzu meczetu, który wydawał się wtedy tak niezrozumiały, a był tak jasny teraz, gdy Daniel stał na brzegu sadzawki, zmoczony niesionym przez wiatr pyłem wodnym z prawdziwej fontanny.

Ta fontanna była fontanną sztuki; pieśni; śpiewania; procesu, który wznawia się chwila po chwili; który jest wieczny, a jednak zamieszkuje pęd i nieład czasu, tak jak trąbiące wody fontanny bezustannie zdobywają tę samą wąską, wspaniałą przestrzeń. Właśnie to pani Schiff powiedziała o muzyce, że musi być szczebiotem i chcieć zamieszkiwać tę chwilę, a potem tę chwilę, i zawsze tę chwilę, i nie tylko chcieć, i nie nawet pragnąć tego, ale znajdować w tym rozkosz: niekończące się, nieprzerwane odurzenie pieśnią. To o to chodziło w bel-canto, i to był sposób, by latać.


Krótko po dziesiątej tego wieczoru Daniel, w swoim najnowszym arabskim stroju, pojawił się na progu budynku Reya przy Pięćdziesiątej Piątej Wschodniej z miską swojego specjalnego chlebowego puddingu. Portier, jak zawsze, popatrzył na niego krzywo, żeby nie powiedzieć wściekle, ale Daniel, niesiony przez wiatry natchnienia, po prostu zagwizdał kilka taktów Gwiżdżę radosną melodię i posunął do windy.

Rey był naturalnie zaskoczony tymi odwiedzinami tak późno i bez zapowiedzi. Już zmienił nijakie ubranie dzienne na nocny stosunkowy splendor, kimono z mieniącego się jedwabiu z paroma wybornymi haftowanymi wstawkami.

Daniel wyciągnął rękę z wciąż jeszcze ciepłą miską.

— Proszę, amorino, zrobiłem dla ciebie pudding.

— Och, dziękuję. — Rey odebrał pudding obiema rękami i podniósł, by go powąchać. — Nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś takim domatorem.

— Nie jestem, zwykle, ale pani Schiff przepada za moim chlebowym puddingiem. To mój własny przepis, z bardzo niską liczbą kalorii. Nazywam go skromnym plackiem.

— Czy masz ochotę wejść i zjeść ten smakołyk ze mną?

— A masz śmietanę?

— Zobaczę. Ale wątpię. Gdzie można w tych czasach dostać śmietanę?

Daniel wyjął zakorkowany dzbanek ze śmietaną ze swojego burnusa.

— Na czarnym rynku.

— Myślisz o wszystkim, mon ange.

W kuchni Rey, zawsze dbający o figurę, nabrał łyżką małą porcję puddingu dla siebie i większą dla Daniela.

Kiedy usadowili się przed kominkiem, pod dość fowistycznym pastelowym portretem Reya w roli Semiramidy, Daniel zapytał go, czy wyświadczyłby mu przysługę.

— To oczywiście zależy od rodzaju przysługi. Wyśmienity pudding.

— Cieszę się, że ci smakuje. Czy zaśpiewałbyś dla mnie piosenkę?

— Jaką piosenkę?

— Jakąkolwiek.

— To ta przysługa, o którą prosisz?

Daniel skinął głową.

— Po prostu nagle poczułem, że muszę usłyszeć twój śpiew. Ponieważ Teatro jest zamknięty na lato… Płyty są wspaniałe, ale to nie to samo.

Rey przetrząsał nuty na fortepianie. Podał Danielowi zapis Vedi quanto t`adoro Schuberta i zapytał, czy poradzi sobie z akompaniamentem.

— Zrobię to najlepiej, jak potrafię.

Przeszli kilka razy przez początkowe takty — Rey nucił linię wokalną, dopóki nie zadowoliło go tempo. Wtedy zaśpiewał, bez ozdobników ani upiększania, słowa, które napisał Metastasio, i nuty, które ustalił Schubert sto lat później:

Vedi quanto t`adoro ancora, ingrato!

Con un tuo sguardo solo

Mi togli ogni difesa e mi disarmi.

Ed hai cor di tradirmi?

E puoi lasciarmi?

Danielowi zaświtało, gdy jego palce niezdarnie towarzyszyły uroczemu wykonaniu, że Rey nie tyle śpiewa, co przedstawia dosłowną prawdę. Chociaż nigdy wcześniej nie słyszał tej arii, włoski wydawał się tłumaczyć sam ze spontaniczną, zielonoświątkową klarownością języka, jedna złota, pełna boleści samogłoska po drugiej: Popatrz, niewdzięczniku, jak wciąż cię uwielbiam! Jedno twoje spojrzenie wciąż wystarcza, by rozbić moją obronę i mnie obnażyć. Czy masz serce zdradzić taką miłość? A potem mnie opuścić?

Rey urwał w tym momencie, gdyż Daniel całkowicie pogubił się z akompaniamentem w wyniku jego cudownego śpiewu. Ruszyli znów od początku i tym razem Rey wprowadził do nagiego szkieletu zapisu nutowego Schuberta tremolo, które nieuchwytnie wzniosło się stopniowo do najwyższej ekstrawagancji przy E puoi lasciarmi?. Następnie, nagle, przy Ah! non lasciarmi, no, podwyższona barwa zniknęła, jakby zasłona opadła z oblicza muzyki. Śpiewał srebrzystym, lekko głuchym tonem, wskazującym na to, że został, a raczej Dydona, w którą się zmienił, została porzucona właśnie w tej chwili, gdy błagała, żeby tak się nie stało. Było to rozdzierające, heroiczne i zupełnie wyśmienite, smutek i zachód słońca skondensowane w jeden sznur pereł.

— Jak było? — zapytał Rey, kiedy skończyli ostatnie powtórzenie początkowej strofy.

— Cudownie! Co mogę powiedzieć?

— Chodzi mi zwłaszcza o to E puoi lasciarmi?, któremu ma coś do zarzucenia Alicia.

— Było tak, jakby spoliczkowała mnie Śmierć.

— Ach, powinieneś być recenzentem, bell` idol mio.

— Wielkie dzięki.

— Och, mówię całkiem szczerze.

— Nie wątpię w to.

— Może nawet udałoby mi się zorganizować ci to.

Daniel popatrzył na swoje brązowe ręce, spoczywające na zamkniętej klawiaturze, i wyrzucił z siebie krótkie, samokrytyczne parsknięcie śmiechem.

— Nie chciałbyś tego? — zapytał Rey z, jak się zdawało, szczerym niezrozumieniem.

— Ernesto… nie chciałbym tego recenzować, jeśli nie umiałbym tego robić.

— A więc nigdy nie porzuciłeś pragnienia, by być śpiewakiem?

— Czy ktoś kiedyś porzuca swoje pragnienia? Ty to robisz?

— To pytanie, na które nie ma odpowiedzi, obawiam się. — Rey podszedł do otomanki i usiadł, z ramionami rozpostartymi szeroko na poduszkach. — Wszystkie moje pragnienia się ziściły.

Normalnie Daniela rozwścieczyłoby takie samozadowolenie, ale ta pieśń zmieniła jego sposób postrzegania i czuł zamiast tego dość uogólniony smutek oraz zdumienie ogromną przepaścią między wewnętrznym ja a zewnętrznym wyglądem Reya; między ukrytym aniołem a zranionym zwierzęciem. Podszedł i usiadł w intymnej, ale nie miłosnej odległości od niego i przechylił do tyłu głowę, tak że spoczęła na przedramieniu Reya. Zamknął oczy i próbował przywołać dokładną krzywą, pęd i niuans tego E puoi lasciarmi?.

— Zapytam cię więc bardziej wprost — powiedział Rey tonem ostrożnego domysłu. — Czy chcesz być śpiewakiem?

— Tak, oczywiście. Czy nie napisałem tego w moim liście do ciebie?

— Zawsze zaprzeczałeś, że to był twój list.

Daniel wzruszył ramionami.

— Właśnie przestałem temu zaprzeczać. — Jego oczy były nadal zamknięte, ale wiedział po przesunięciu się poduszek, że Rey się przybliżył. Powiódł końcem palca po kręgu bladości kolejno na obu jego policzkach.

— Czy mógłbyś… — Rey zawahał się.

— Prawdopodobnie — odparł Daniel.

— …mnie pocałować?

Daniel wygiął szyję w górę, aż jego usta dotknęły warg Reya; była to bardzo mała odległość.

— Tak, jak pocałowałbyś kobietę — domagał się Rey przyciszonym głosem.

— Och, zrobię coś lepszego — zapewnił go Daniel. — Będę cię kochał!

Rey westchnął z lekkim niedowierzaniem.

— Albo przynajmniej — powiedział Daniel, starając się o Odrobinę własnego tremola — zobaczę, co mogę zrobić. Zgoda?

Rey pocałował go w jeden policzek.

— A ja… — Potem w drugi. — …nauczę cię śpiewać. Przynajmniej…

Daniel otworzył oczy w tym samym momencie, gdy Rey, z wyrazem bólu na twarzy i śladem łzy, zamknął swoje.

— …zobaczę, co mogę zrobić.


Gdy wychodził z holu z pustą miską po puddingu, usłyszał, że portier mamrocze coś podprogowo uwłaczającego. Daniel, nadal promieniejący poczuciem swojego zwycięstwa i skutkiem tego nieczuły na wszelkie krzywdy, obrócił się i rzucił:

— Proszę? Nie dosłyszałem tego.

— Powiedziałem — powtórzył morderczym tonem portier — fałszywiec, pieprzona kurwa.

Daniel ocenił to, i ocenił siebie samego w lustrzanej ścianie holu, przeczesując grzebieniem swoje kędzierzawe włosy.

— Tak, może tak jest — stwierdził na koniec rozważnie (chowając grzebień i podnosząc znów miskę). — Ale dobra kurwa. Jak moja matka przede mną. I możesz wierzyć nam na słowo, że nie jest to łatwe.

Mrugnął do portiera i znalazł się na zewnątrz, zanim stary pierdziel mógł wymyślić ripostę.

Ale rozróżnienie, które uczynił Daniel, nie wniknęło bardzo głęboko do świadomości portiera, bo kiedy Daniel zniknął mu z oczu, poprawił swoją czapkę z daszkiem i otokiem do znaczącego, solidnego kąta i powtórzył swój wcześniejszy, nieodwołalny osąd:

— Fałszywiec, pieprzona kurwa.

17

Chociaż zaczęło się o czwartej po południu, a ważne osoby zaczęły przybywać dopiero mocno po szóstej, było to oficjalnie śniadanie braterstwa. Ich gospodarz, kardynał Rockefeller, arcybiskup Nowego Jorku, przechodził demokratycznie od grupy do grupy, zdumiewając wszystkich tym, że wiedział, kim są i dlaczego zostali zaproszeni. Daniel był przekonany, że ktoś podpowiada mu przez aparat słuchowy, na sposób mediów w wesołych miasteczkach, ale może była to skrywana zazdrość, ponieważ kardynał, kiedy podsunął swój pierścień Danielowi do pocałowania, udał, że wierzy, iż jest on misjonarzem z Mozambiku. Zamiast zaprzeczyć, Daniel powiedział, że w Mozambiku wszystko idzie kapitalnie, tyle że misje rozpaczliwie potrzebują pieniędzy, na co kardynał spokojnie odrzekł, że Daniel musi porozmawiać z jego sekretarzem, prałatem Duberym.

Prałat Dubery, człowiek interesu, wiedział całkiem dobrze, że Daniel towarzyszy Reyowi i będzie potem pomagał dostarczyć rozrywki najbliższym współpracownikom i przyjaciołom kardynała. Próbował z całych sił znaleźć Danielowi partnera wśród innych obecnych pariasów społeczeństwa, ale ciągle na próżno. Czarnoskóra zakonnica, karmelitanka z Cleveland, absolutnie zignorowała Daniela, gdy tylko prałat odwrócił się plecami. Następnie został połączony w parę z ojcem Flynnem, rzeczywistym misjonarzem z Mozambiku, który uznał przedstawienie mu Daniela za rozmyślny afront ze strony prałata Dubery`ego i powiedział to, chociaż nie w oczy Dubery`emu. Kiedy Daniel, z braku innych wspólnych tematów, opowiedział o wcześniejszym pomyleniu ich przez kardynała Rockefellera, ojciec Flynn całkowicie stracił orientację i w szale niedyskrecji zaczął demaskować całą archidiecezję Sodomy, mając na myśli Nowy Jork. Daniel, bojąc się, by nie zarzucono mu umyślnego doprowadzenia tego człowieka do takiego uniesienia, uspokajał go i ułagadzał, bez powodzenia. W końcu po prostu otwarcie ostrzegł ojca Flynna, że nie może liczyć na posunięcie naprzód interesów swojej misji poprzez takie zachowanie, i to wydawało się wystarczyć. Rozstali się spokojnie.

Mając nadzieję, że uniknie dalszych grzeczności prałata Dubery`ego, Daniel zaczął błąkać się pośród ogólnodostępnych sal rezydencji arcybiskupiej. Przyglądał się dynamicznej partii snookera, dopóki nie dano mu grzecznie do zrozumienia, że przeszkadza. Studiował tytuły książek zamkniętych na klucz na oszklonych półkach. Wypił drugą szklankę soku pomarańczowego, ale nie pozwolił mającemu jak najlepsze intencje barmanowi wlać tam ani trochę wódki, gdyż nie odważył się mącić sobie w głowie, na razie, odpukać w niemalowane, całkowicie trzeźwo myślącej.

A tego potrzebował. Dziś wieczorem bowiem zadebiutuje. Po pełnym roku nauki u Reya miał zaśpiewać publicznie. Wolałby debiut nieskomplikowany przez towarzyskie manewry z tymi, którzy niebawem stanowić będą jego publiczność, ale pani Schiff wyjaśniła rzecz zbyt oczywistą dla Reya, by próbował o niej porozmawiać — znaczenie zaczęcia na szczycie.

W całym Nowym Jorku nie mogłoby być bardziej elitarnej publiczności niż ta, która uczestniczyła w wieczorkach muzycznych kardynała Rockefellera. Kardynał sam był zagorzałym wielbicielem belcanto i regularnie można go było zobaczyć w prywatnej loży w Metastasiu. W zamian za jego bardzo widoczny patronat i wstrzemięźliwe używanie jego nazwiska w broszurach do zbierania funduszy Metastasio zapewniał katedrze św. Patryka harmonogram występów solistów, z którym żaden chrześcijański kościół nie mógł mieć nadziei konkurować. Dostarczał także talentów na bardziej świeckie okazje, takie jak obecne śniadanie braterstwa. Rey, chociaż sam prawie nie podlegał takim przymusowym występom, był pobożnym katolikiem, całkiem chętnym do uświetniania salonu kardynała swoją sztuką, o ile zachowywano pewną wzajemność; to znaczy o ile przyjmowano go jako gościa i uzyskiwał dostęp do najnowszych kościelnych plotek, które śledził w dużej mierze z taką samą fascynacją, jaką kardynał darzył operę.

Daniel znalazł pustą salę, najzwyklejszy pokoik z dwoma krzesłami i telewizorem, i usiadł, by sączyć powoli swój napój i swój niepokój. Myślał zasadniczo, że powinien być przynajmniej stremowany i może zdenerwowany, ale zanim zdążył wywołać choćby drgnienie w tym kierunku, jego introspekcje zostały przerwane przez nieznajomego w uniformie Purytańskiej Ligi Odnowy (kardynał Rockefeller był znany ze swojego ekumenizmu).

— Cześć — powiedział nieznajomy, przesuwając swojego stetsona do tyłu, by odsłonić mały, piegowaty krzyż na środku czarnego czoła. — Masz coś przeciwko temu, że po prostu padnę na to drugie krzesło?

— Proszę bardzo — odparł Daniel.

— Nazywam się Shelly — przedstawił się tamten, siadając. — Shelly Gaines. Czy to nie okropne, że nawet kiedy sam jesteś fałszywcem, jest to pierwsza rzecz, jaką zauważasz u kogoś innego? Na innych ludzi w ogóle nie zwracam uwagi, ale kiedy widzę kogoś takiego jak ja, bum! — Rzucił stetsona na telewizor. — Paranoiczne czasy. Czy myślisz, że Hester Prynne natknęła się kiedyś na inną kobietę ze szkarłatną literą wyszytą na bluzce? A jeśli tak, to czy była przyjazna? To raczej nieprawdopodobne, jak sądzę.

— Kim była Hester Prynne? — zapytał Daniel.

— Znów porażka — powiedział Shelly Gaines. Znalazł na podłodze obok swojego krzesła kufel, w którym została jedna trzecia piwa, i opróżnił go jednym długim haustem. — Na zdrowie — powiedział, ocierając usta o mankiet marynarki z denimu.

— Na zdrowie — odparł Daniel i dokończył swój sok pomarańczowy. Uśmiechnął się do Shelly`ego, dla którego poczuł natychmiastową, protekcjonalną życzliwość. Był on jedną z tych osób, które powinny raczej dać sobie spokój z modą. Facet o najzwyczajniejszym wyglądzie, z okrągłą twarzą, z miękkim ciałem, który zostałby wytypowany do roli Szarego Człowieka.

Nie wydawał się odpowiednim rodzajem materiału na fałszywca, czy też (jak przypuszczał Daniel) dla PLO. A jednak starał się tak mocno. Kto nie poczułby do niego sympatii?

— Jesteś chrześcijaninem, prawda? — zapytał Shelly, podążając za własnymi tajemniczymi wątkami myśli.

— Mhm.

— Zawsze to poznaję. Oczywiście, ludzie w naszych tarapatach nie mają wielkiego wyboru w tej sprawie. Czy jesteś tutaj z kimś? Jeśli mogę być tak śmiały.

Daniel skinął głową.

— Rz. K.?

— Słucham?

— Będziesz musiał mi wybaczyć. — Wywrócił oczami, przycisnął rękę do brzucha i wydał malutkie beknięcie. — Piję od czwartej i spędziłem ostatnie pół godziny, próbując rozmawiać z misjonarzem skądś w Afryce, który jest całkiem szalony. Zrozum, mam najwyższy podziw dla naszych braci i sióstr tam daleko, wśród pogan, ale dobry Boże, czy my nie powinniśmy mieć naszych własnych sposobów postępowania? Kolejne retoryczne pytanie. Rz. K. oznacza rzymskiego katolika. Naprawdę nie wiedziałeś?

— Nie.

— A Hester Prynne to bohaterka Szkarłatnej litery.

— To akurat wiedziałem.

— Zgadnij, kto jest z nami dziś wieczorem — powiedział Shelly, skręcając w nowym kierunku.

— Kto?

— Tajemniczy pan X. Facet, który napisał Opowieści o terrorze. Czytałeś to?

— Kawałki.

— Wskazał mi go drogi Dubery, na którego można zwykle liczyć, że wie wszystko o grzechach ludzi. Ale muszę powiedzieć, że ten gość mnie wydał się nieszkodliwy. No a gdyby wskazał ciebie jako pana X, uwierzyłbym mu ślepo.

— Bo ja z kolei wydaję się agresywny?

— Och, nie. Bo jesteś taki przystojny.

— Nawet z czarną twarzą? — Biedny Daniel. Nie potrafił nigdy powstrzymać się od flirtowania. Poszukiwał komplementów tak instynktownie jak ptak dżdżownic w ziemi.

— Nawet? Zwłaszcza! — Następnie, po chwili milczenia mającej być brzemienną w kontakt wzrokowy, tamten dodał: — Wiesz, mógłbym przysiąc, że skądś cię znam. Czy chodzisz czasem do Marble Collegiate?

— Kościoła Van Dyke`a przy Piątej Alei?

— I mojego. Jestem jednym z wikarych tego wielkiego człowieka.

— Nie, nigdy tam nie byłem. Chociaż myślałem o pójściu tam wiele razy. Jego książka zrobiła na mnie wielkie wrażenie, kiedy byłem nastolatkiem.

— Na nas wszystkich. Czy zostałeś wyświęcony?

Daniel pokręcił głową.

— To było głupie pytanie. Ale pomyślałem, dlatego że nosisz tę rzecz… — Wskazał ruchem głowy krocze Daniela. — Sam kiedyś żyłem w celibacie. Przez trzy i pół roku. Ale w końcu było to po prostu zbyt wiele dla mojego słabego ciała. Naprawdę podziwiam tych, którzy mają dość siły. Czy zostaniesz na Singspiel?

Skinął głową.

— A czy wiesz, co to ma być?

— Ernesto Rey jest tutaj, i przyprowadził kogoś jeszcze. Swojego protegowanego.

— Doprawdy? No to chyba będę musiał posiedzieć tu dłużej. Czy chcesz powtórkę tego, co też tam pijesz?

— To tylko sok pomarańczowy, i nie, dziękuję, nie chcę.

— Nie pijesz? Pelion na Ossę! — Shelly Gaines podźwignął się z krzesła i obrócił, by wyjść, po czym obrócił się znów i szepnął do Daniela:

— Oto i on. Właśnie wchodzi do pokoju obok. No, kto by pomyślał, że to jest pan X?

— Facet z krawatem z kroplami deszczu?

— Kroplami deszczu? Na Boga, co za wzrok! Mnie wydaje się to jednolitą, rozmazaną zielenią, ale tak, to ten człowiek.

— Nie — powiedział Daniel — na pewno bym w to nie uwierzył.

Kiedy Shelly Gaines poszedł do baru, Daniel przystąpił do swojego starego przyjaciela Claude`a Durkina, który prowadził rozmowę z jednym z bardziej imponujących wyglądem księży na tym przyjęciu, mężczyzną o sokolich oczach, ze szpakowatymi, krótko ściętymi włosami i głośnym, przyjemnym śmiechem.

— Cześć — powiedział Daniel.

Claude kiwnął mu głową i mówił dalej, z oczami odwróconymi od tego niespodziewanego kłopotu. Daniel nie poddał się. Ksiądz patrzył na niego z rozbawionym zainteresowaniem, aż w końcu Claude spojrzał drugi raz.

— O Boże! Ben!

Daniel wyciągnął rękę, i Claude, z ledwo dostrzegalnym wahaniem, po chwili namysłu uścisnął ją obiema swoimi.

— Claude, jeśli mi wybaczysz… — powiedział ksiądz, obdarzając Daniela neutralnym, ale jakoś i tak przyjaznym uśmiechem, który Daniel odwzajemnił za pomocą jednego ze swoich najlepszych.

— Nie poznałem cię — stwierdził nieprzekonywająco Claude, kiedy zostali sami.

— Trudno mnie poznać.

— Tak. Trudno. Naprawdę miło jest… Na miłość boską!

— Ja też nie spodziewałem się, że cię tu zobaczę.

— To mój ostatni wieczór w mieście.

— Mam nadzieję, że nie z mojego powodu.

Claude zaśmiał się.

— Nie, oczywiście, że nie. Ale to zaskakujące, twoje barwy wojenne. Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz cię widziałem? Chyba ani razu od dnia, kiedy zabrałeś swój garnitur z mojej szafy.

— Przy okazji dziękuję, że pożyczyłeś mi krawat. Widzę, że odzyskałeś go w dobrym stanie.

Claude popatrzył na krawat, jakby coś na niego rozlał.

— Naprawdę próbowałem zadzwonić. Powiedzieli, że oni też nie wiedzą, co się z tobą stało. Potem, kiedy zadzwoniłem znowu, jakiś czas później, numer był odłączony.

— Taak. Ten sklep z pączkami zakończył działalność dawno temu. Jak się miewasz? I gdzie jedziesz?

— Miewam się świetnie. W rzeczywistości jestem odmienionym człowiekiem. A lecę do Anagni, na południe od Rzymu. Jutro.

Daniel popatrzył na Claude`a i próbował pomyśleć o nim jako o autorze Opowieści o terrorze i niszczycielu rurociągu alaskijskiego. Nie potrafił.

— A co będziesz robił w Anagni?

— Budował katedrę?

— Mnie pytasz?

— To brzmi absurdalnie, nawet dla mnie, nawet teraz, ale taka jest święta prawda. Była tam katedra, jedna z najlepszych romańskich katedr. Ekskomunikowano tam Fryderyka Barbarossę. Została zbombardowana, i lecę tam, by pomóc ją odbudować. Jako jeden z kamieniarzy. Wstąpiłem do franciszkanów, rozumiesz. Chociaż nie złożyłem jeszcze końcowych ślubów. To długa historia.

— Gratulacje.

— To tego zawsze chciałem. Będziemy stosować prawie oryginalną technologię, chociaż jednak oszukujemy trochę co do faktycznego dźwigania kamieni. Ale będzie to o stopień wyżej od zwykłego grzebania w gruzach, żeby znaleźć pamiątki. Nie sądzisz?

— Zgadzam się. To właśnie miałem na myśli — gratulacje.

— A ty, Ben — co teraz robisz?

— Mniej więcej to samo. Robię to, czego zawsze chciałem. Zobaczysz, jeśli zostaniesz na cały wieczór.

— Wiesz, myślę, że nie zmieniłeś się ani odrobinę.

— Czy ktoś się kiedyś zmienia?

— Mam nadzieję. Szczerze mam nadzieję, że tak.

Zabrzmiał dzwonek, sygnał dla Daniela, żeby się przebrać.

— Muszę już iść. Ale czy mogę zadać ci najpierw pytanie? Ściśle między nami.

— O ile się nie obrazisz, jeśli na nie nie odpowiem.

— Po namyśle, po prostu dalej będę się zastanawiał. I tak pewnie musiałbyś powiedzieć „nie”, nawet gdyby odpowiedź brzmiała „tak”.

— Takich pytań zawsze dobrze jest unikać, zgadzam się. Jaka szkoda, że zostało tak mało czasu. Byłoby miło spotkać się dla bardziej uroczystego pożegnania. W każdym razie — powodzenia z twoją katedrą.

— Dzięki, Claude. Nawzajem.

Podał mu znów rękę, ale Claude przebił go. Chwycił go za ramiona i z namaszczeniem, beznamiętnie, jakby przyznawał mu Legię Honorową, pocałował każdy z jego policzków.

Po raz pierwszy tego wieczoru Daniel zarumienił się.


Podczas gdy Rey śpiewał własną krótką propozycję, kantatę Carissimiego skróconą i zaopatrzoną w ozdobniki przez zaufaną rękę pani Schiff, Daniel przebrał się w swój kostium, stary smoking z głębi szafy Reya, który z pomocą pani Galamian, garderobianej Metastasia, skrupulatnie złachmanił i porwał. Nadal nie czuł się bardziej niż mile zdenerwowany. Może był jednym z tych nielicznych szczęśliwców, których po prostu nie stresowało występowanie. Może naprawdę sprawi mu to przyjemność. Próbował skoncentrować się na ruladach Reya, ale mimo całej świetności śpiewu prawie niemożliwe było skupienie uwagi na tej muzyce. Carissimi niewątpliwie miewał słabsze dni. Należał on jednak do szczególnych ulubieńców kardynała, a więc trafności wyboru Reya nie można było kwestionować. Jeśli w wyniku nieskazitelnej pirotechniki Reya publiczność (zmniejszona teraz do mniej więcej pięćdziesięciu osób) mimo to czuła się nieco niespokojna i miała ochotę zostać przymilnie nakłoniona do tego, by po prostu dobrze się bawić, kto mógł się skarżyć, może poza Carissimim?

Rey skończył i zebrał oklaski. Dołączył do Daniela na krótko w poczekalni artystów, wyszedł, by ukłonić się po raz drugi, i wrócił.

— Pójdę teraz usiąść obok kardynała — powiadomił Daniela. — Wejdź dopiero za dwie minuty.

Daniel patrzył, jak te minuty znikają na jego zegarku, a potem nałożył swój mocno powyginany cylinder i ukazał się widowni z uśmiechem. Poza najlżejszym mrowieniem w nogach i dolnej części pleców nie miał żadnych objawów tremy. Kardynał siedział w trzecim rzędzie krzeseł, a Rey, dobrotliwie beznamiętny, obok niego. Claude był w pierwszym rzędzie, tuż przy tej zakonnicy z Cleveland. Wielu innych gości kardynała Daniel znał z Metastasia. Paru zabrało go na obiad.

Podniósł ręce z szeroko rozpostartymi palcami, tak, by obramowały jego twarz. Wywrócił powoli oczami w głąb głowy. Zaczął śpiewać.

— Mamusiu! — zaśpiewał. — Jak cię kocham, jak cię kocham! Moja kochana mamusiu. — Pod względem wokalnym trzymał się bardzo ściśle autoryzowanej wersji Jolsona, natomiast przesadzał z językiem ciała. Była to grzeczna wersja chaotycznego minstrelskiego przedstawienia, które odgrywał, by wystraszyć wybranych nieznajomych. Skończył nagle i, zanim mogły nastąpić brawa, przeszedł od razu do następnego numeru, Nun wandre Maria ze Spanisches Liederbuch Wolfa. Daniel dodał do udręczonej i dość schizofrenicznej pobożności tego utworu te same podniecone gesty, jakich użył przy Mamusi. Wydawały się one, w tym kontekście, bardziej jak z kabuki niż ckliwe.

— Następna piosenka, którą chciałbym dla was zaśpiewać — oznajmił Daniel, zdejmując cylinder i sięgając do kieszeni po parę króliczych uszu — wymaga odrobiny wstępu, ale tylko odrobinki. Tekst jest mój własny, chociaż pomysł do niego pochodzi od kobiety, która napisała muzykę, Alicii Schiff. To początkowy numer Króliczka Miodokróliczka z małego musicalu, który układamy, pod tytułem Czas Miodokróliczków.

— Umocował królicze uszy na ich miejscu. — Właściwie nie potrzebujecie wiedzieć o miodokróliczkach niczego, czego ta piosenka dosyć dobrze nie wyjaśnia, oprócz tego, że są bardzo sympatyczne. — Uśmiechnął się. — A więc bez dalszych ceremonii… — Skinął głową w stronę pianisty. Królicze uszy zatrzęsły się na swoich drucianych trzonkach i trzęsły się dalej do końca piosenki.

O rany, ale się kręcą,

Pszczoły w swoim ulu brzęczą,

Robiąc miód słodki dziwnie

Jaki króliczki uwielbiają prawdziwie.

Śpiewał jak gdyby przemieniony przez radość, pokonując z zapasem rozmaite wokalne płotki. Muzyka była zachwycająca, melodia jak pudełko czekoladek, i zdołała sprawić, że jego głupi tekst wydał się nie tylko szczery, ale nawet, w niepokojący sposób, nabożny. Naprawdę piosenka ożywiła się w refrenie, długim, zapętlonym łańcuchu alleluj i la la la, który wznosił się, opadał i szybował dokoła miarowych, wirujących przymusów fortepianu. Cudowna muzyka, i oto znajdował się tutaj, stojąc przed kardynałem Rockefellerem i wszystkimi jego gośćmi i śpiewając to. Był świadomy, przez cały ten czas, gdy śpiewał, twarzy, na których zaczęły pojawiać się uśmiechy, i świadomy, gdy przyglądał się ich reakcjom, muzyki, i nie istniał żaden rozdział między tymi dwiema świadomościami.

Ini mini majni mou,

Czy te pszczoły jednak nie przesadzają!

Tak mnie kochają, nigdy nie zwiewam,

A przecież dla nich tylko — śpiewam!

Ruszył na następną przejażdżkę kolejką górską po la la la w wesołym miasteczku. Tym razem, wiedząc, że udało mu się to raz, a zatem powinno udać się znów, zaczął nieśmiało zgrywać się we właściwym stylu miodokróliczka. Ludzie z publiczności — tym stały się te twarze: publicznością; jego publicznością — uśmiechali się teraz szeroko, jedli mu z ręki, kochali go.

Nagle jakiś przełącznik przestawił się w nim i zapaliło się światełko, jeden jasny błysk wiecznej chwały, i nie istniał sposób, by to wyjaśnić, ale Daniel wiedział, że gdyby był podłączony do aparatu do latania w dokładnie tym momencie (a ten moment już minął), odleciałby. Wiedział to, i nie robiło to żadnej różnicy, bo już leciał — w górę do sufitu, dokoła żyrandola, nad dachami domów i nad rozległym błękitnym morzem.

Zaśpiewał ostatnią zwrotkę na całego, z przedziwną, zamroczoną wylewnością.

La di da i la di di,

To jest życie, i o to chodzi!

Jedzenie z plastra miodu

W moim miodokróliczkowym domu!

Przy trzecim refrenie zrobił, improwizując, coś, o czego zrobieniu nigdy nie marzył podczas tygodni prób: zatańczył. Było to bezwstydnie naiwne, nic więcej jak tylko podrygiwanie i szuranie nogami, ale w sam raz (tak sądził) dla miodokróliczka. W każdym razie wydawało się to właściwe, choć także ryzykowne. W jednym momencie, koncentrując się na pracy stóp, prawie stracił kontrolę nad linią wokalną, ale nawet gdyby upadł na twarz, nie zrobiłoby to żadnej różnicy.

Stał się śpiewakiem. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.


— A czy będzie więcej piosenek o miodokróliczkach? — zapytał kardynał Rockefeller, kiedy Daniel wrócił z poczekalni we własnej, ludzkiej postaci.

— Mam nadzieję, że tak, Wasza Miłość. Pracujemy nad tym.

— Kiedy będą, spróbuję przekonać cię, byś znów nas zachwycił swoim urokiem. Taki czar i, jeśli mogę to tak nazwać, niewinność są o wiele za rzadkie. Obu wam, tobie i twojemu znakomitemu nauczycielowi, należy się pochwała.

Daniel wymamrotał podziękowanie, a Rey, dla obwieszczenia tego uznania ogółowi zebranych, ukląkł, aby pocałować pierścień kardynała. Kardynał poprowadził następnie Reya do jednego z sąsiednich pokojów i Daniel, pozostawiony sam, otrzymał różne metaforyczne bukiety pochwał i jeden prozaiczny bukiet, od prałata Dubery`ego, z sześciu dość oklapłych lilii. Zakonnica z Cleveland przeprosiła za zignorowanie go i dała mu adres swojego klasztoru, aby mógł jej przesłać nuty tej i wszystkich przyszłych piosenek o miodokróliczkach. Starzy znajomi z Metastasia przepowiadali mu wielką karierę.

Kiedy krąg życzliwie usposobionych osób zmalał do kilku gadatliwych amatorów towarzystwa, Shelly Gaines, wykorzystując przywilej wcześniejszej znajomości, podszedł z drinkiem w każdej ręce — piwem dla siebie, wódką z sokiem pomarańczowym dla Daniela — i porwał nowo narodzoną gwiazdę na, jak powiedział, „trochę męskiej rozmowy”.

— Twoja własna piosenka, oczywiście, wykracza poza wszelkie pochwały i jest całkowicie anormalna, jeśli to nie to samo. Nie jest to pop, chociaż jednak w pewien sposób jest, i nie jest to belcanto, chociaż wymaga głosu o elastyczności na poziomie belcanto, i wcale nie jest podobna do operetki, chociaż myślę, że to do niej pewnie jest najbardziej zbliżona. Naprawdę zupełnie zdumiewające — i mówię tu tylko o piosence, nic o śpiewaku, który był — Shelly wywrócił oczami, naśladując własny styl Daniela typu neo-„Darktown Strutters” — …prorokiem całej nowej formy szaleństwa.

— Dziękuję.

— Ale poza komplementami, Ben… Czy mogę mówić na ciebie Ben?

Daniel skinął głową.

— Poza samym entuzjastycznym brawem, Ben, chciałbym złożyć ci propozycję. — Uniósł palec jakby po to, by uprzedzić obiekcje Daniela. — Propozycję zawodową. Wnioskuję, z drugiej piosenki w programie, że twoje cele nie są całkowicie ograniczone do, jak by to powiedzieć, komercyjnej strony show-biznesu.

— Naprawdę nie mam żadnych celów.

— No, no, bez fałszywej skromności.

— To znaczy, nadal jestem uczniem. Celem ucznia jest tylko się uczyć.

— No dobrze, moja propozycja powinna zainteresować cię właśnie jako ucznia. Czy chciałbyś śpiewać w Marble Collegiate? Jako jeden z naszych solistów.

— Nie wygłupiasz się? — powiedział Daniel, rozjaśniając się. A następnie: — Nie, to nie byłoby możliwe.

— Ach, kardynał już wziął cię na swoje łono, czy nie tak? Po prostu nie można być wystarczająco szybkim.

— Nie, wcale nie. I jestem pewien, że nie ma zamiaru tego zrobić. Może wybierać z całego Metastasia. Po prostu nie jestem na tym poziomie.

— Na pewno byłbyś na naszym, Ben. Z łatwością. Nie jesteśmy specjalnie znani z naszego programu muzycznego. Kantata Bacha jest mniej więcej na granicy naszego zasięgu, i to tylko raz albo dwa razy w roku. Z drugiej strony staramy się mieć coś więcej niż zbiorowe śpiewanie. Z twojego punktu widzenia stanowiłoby to doświadczenie, towar, którego nie będzie ci brakować długo, ale czy w tej chwili masz jakieś inne plany? Próby są w środowe wieczory. I myślę, że mógłbym załatwić setkę tygodniowo z budżetu. Co na to powiesz?

— Co mogę powiedzieć? Pochlebia mi to, ale…

— Pan Rey by się sprzeciwił — o to chodzi?

— Może by tak było. Pewnie raczej targowałby się o wynagrodzenie.

— Co więc jest innego?

— Gdzie bym był? Na chórze z tyłu, czy z przodu, gdzie ludzie by na mnie patrzyli?

— Z pewnością, Ben, po tym, co widziałem dziś wieczorem, nie powiesz mi, że należysz do nieśmiałych! Nigdy nie widziałem takiej zimnej krwi. I to przed tą publicznością!

Daniel zagryzł wargę. Nie było jak tego wyjaśnić. Wiedział już wcześniej, że napotka ten problem, gdy tylko w jakimkolwiek stopniu odniesie sukces, ale mimo stałych postępów, jakie robił, ucząc się pod kierunkiem Reya, sukces nie wydawał się nigdy bliskim niebezpieczeństwem. Nadzieja rodziła się wiecznie, oczywiście, w jego aż nazbyt ludzkiej piersi, ale racjonalna jego połowa, która zajmowała się ważniejszymi decyzjami, uważała takie nadzieje za iluzje, więc pozwalał sobie dryfować z prądem z tygodnia na tydzień, aż w końcu dotarł do nieuniknionego momentu wyboru, teraz właśnie.

Jak długo, gdy raz stałby się, nawet w najmniejszy sposób, osobą publiczną, mógłby mieć nadzieję zachować incognito? I bardziej trafnie: czy tego właśnie chciał, na zawsze?

— Shelly — grał na zwłokę — jestem wdzięczny za twoją propozycję, wierz mi. I chciałbym powiedzieć „tak” już teraz, ale jest ktoś, z kim muszę najpierw to omówić. Okej?

— Wiesz, gdzie możesz mnie znaleźć. Tymczasem, z poważaniem, i tak dalej. — Shelly, trochę zasmucony i odprawiony, odszedł, obijając się o stojące w nieładzie krzesła. Nikt inny się nie zbliżył.

Daniel szukał Claude`a we wszystkich pozostałych pokojach, ale ten najwyraźniej wyszedł zaraz po zakończeniu koncertu. Niewielkie uczucie opuszczenia pojawiło się w duszy Daniela. Miał ochotę włożyć swoich sześć lilii do kosza na śmieci (był pewien, że pełniły swoją powinność przez cały tydzień podczas pogrzebów), a potem iść do domu i kimnąć.

Ale to na pewno nie stanowiłoby właściwego kroku. Ważne było teraz to, żeby krążyć od osoby do osoby, więc krążył. Ale jeśli chodziło o niego osobiście, przyjęcie się skończyło.


Claude nie zapomniał o nim jednak. Następnego ranka na Sześćdziesiątej Piątej Zachodniej pojawiła się ciężarówka dostawcza z osobliwym i bardzo cennym ładunkiem, składającym się z (1) aparatu do latania Sony, (2) płyty nagrobkowej z limerykiem i (3) krawata przedstawiającego krople deszczu. Był tam także telegraficznie krótki list od Claude`a, w którym ten żegnał się z nim, wyjaśniając, że franciszkanom nie wolno latać, i życzył mu powodzenia jako miodokróliczkowi.

Kiedy dostawcy odjechali, a Daniel zmienił układ pokoju tak, by pomieścił te dwa nowe elementy wyposażenia, usiadł przed aparatem do latania i pozwolił, by pokusa nad nim zapanowała. Ale wiedział, że nie jest gotowy, i wiedział, że pozna, kiedy będzie — i nie uległ.

Tego wieczoru, jak gdyby dla rekompensaty, miał swój pierwszy (tak naprawdę drugi) prawdziwy sen o lataniu. Śnił, że leci nad wymyślonym Iowa, Iowa z marmurowymi górami i wesołymi dolinami, ze złocistymi, nierealnymi miastami i bajecznymi farmami oślepiającymi oczy polami pszenicy, która mieniła się jak jajka Faberge. Obudził się, nie chcąc wierzyć, że był to tylko sen. Ale niemniej był wdzięczny za to, że otrzymał tak niewątpliwy znak.

18

Wczesnym wieczorem, nim przyśnił mu się ten sen, w taksówce wracającej z rezydencji kardynała Rockefellera Rey napomknął o możliwości, a potem ogłosił fakt wyzwolenia Daniela. Daniel wyraził szczere zdziwienie i nie całkiem nieszczery żal; rozważnie, nie wyraził swojej radości choćby jednym „hura”.

Nie chodziło o całkowite rozstanie. Daniel miał nadal uczyć się u wielkiego Ernesta, ale na bardziej zwyczajnej zasadzie zaproponowania mu, zamiast natychmiastowej zapłaty, jednej trzeciej swoich dochodów z pracy w ciągu najbliższych siedmiu lat. Daniel podpisał umowę tej treści, poświadczoną przez panią Schiff i Irwina Taubera, który jako jego agent miał otrzymywać dalszych piętnaście procent. Jeśli był to wyzysk, Daniela cieszyło to, że uznano go za nadającego się do wyzyskiwania w perspektywie czasu. Czy mogło istnieć jakiekolwiek szczersze świadectwo ich wiary w jego przyszłość niż to, że chcieli zapewnić sobie jej część?

Jego radość miała prędko zostać przyćmiona przez rzeczywistość pierwszego czeku z wypłatą. Tygodniówka z Marble Collegiate wynosiła równo sto dolarów; po potrąceniach podatków federalnego, stanowego i miejskiego oraz ubezpieczenia społecznego, i po wypłaceniu prowizji Reyowi i Tauberowi, Danielowi zostało 19,14 dolara. Tak więc, kiedy nastała jesień, wrócił do Metastasia. Pan Ormund życzliwie pozwolił mu wychodzić wcześniej w środy, by brał udział w próbach chóru. Ponadto został awansowany na stanowisko krupiera przy kole ruletki w kasynie (piastując tę funkcję na przemian z Lee Rappacinim), które nawet po obcięciu doli Metastasia i pana Ormunda było niezaprzeczalnie żyłą złota.

Nie, żeby Daniel miał skłonność do martwienia się o pieniądze. Nadal w przeważającej mierze przypominał pasikonika i nie potrafił niepokoić się ewentualnymi nieprzewidzianymi wydatkami w dalekiej przyszłości. Zgodnie z warunkami jego porozumienia z Reyem Boa miała zapewnioną opiekę jeszcze przez rok. Kongres tymczasem przygotowywał jednolity kodeks prawny dotyczący latania, kodeks, który na pewno zadba o to, żeby nikogo nie stawiano w tej nieznośnej sytuacji, w której był Daniel, mogąc utrzymać Boę przy życiu tylko uciekając się do czarnego rynku. Za rok, kiedy Daniel będzie musiał wziąć na siebie ponownie ciężar jej utrzymywania, nie powinien to zatem być aż tak miażdżący i niesprawiedliwy ciężar. Gdyby oszczędzał, może nawet wystarczyłoby mu na umieszczenie jej z powrotem na Pierwszych Narodowych Torach Lotu. Takie są optymistyczne, letnie myśli pasikonika.

Jako że żyło mu się, ogólnie, raczej beztrosko podczas tego roku konkubinatu, nie stwierdził, by wolność uderzyła mu do głowy. W każdym razie te określenia są względne. W praktycznym sensie jego życie niewiele się zmieniło, tyle że teraz mógł, kiedy ogarniało go pragnienie, wyjść i pobzykać się. Przeważnie jednak, oprócz trzydniowego tanga zaraz po tym, jak zdjęto mu pas, to pragnienie nie nachodziło go; nie w dawny nieprzezwyciężony i czasochłonny sposób. To zmniejszenie się jego niegdyś bezustannego ruchu mogło mieć coś wspólnego z sublimacją, ale wątpił w to. Renata Semple zawsze twierdziła, że sublimacja to masa freudowskich bredni; że najlepsi partnerzy przekazują także największe ładunki twórczej energii. Może po prostu starzał się i robił do niczego. Może jego obecne życie seksualne stanowiło optymalny poziom dla jego metabolizmu, a przedtem przesadzał. W każdym razie był przecież szczęśliwy, więc po co się martwić?

Od dwóch miesięcy pozwalał, by jego skóra blakła, stopniowo wracając do swojej pierwotnej barwy, kiedy pewne zdarzenie w Muzeum Historii Naturalnej sprawiło, że przemyślał to ponownie. Wędrował samotny jak palec pośród gablot z niezwykłymi kamieniami i okazami minerałów, pozwalając swojemu umysłowi zabłądzić w skrętach i zagięciach, oślepiającym blasku i połysku chińszczyzny Natury, kiedy z mglistej przeszłości wyszedł Larry, sprzedawca ze zlikwidowanego już sklepu z pączkami Dodge`Em. Larry, z większą bezpośredniością niż wdziękiem, upuścił metaforyczną zapraszającą chustkę u stóp Daniela, poczekał, by zobaczyć, czy zostanie podniesiona, a kiedy nie została, poszedł dalej do jakichś rudonośnych głazów narzutowych, mrucząc smutno, twardo: „W porządku, Sambo, co tylko powiesz”. I ani przez moment choćby przebłysku rozpoznania. Był okres, i to dość długi, gdy Daniel widział Larry`ego przeciętnie dwa razy dziennie, żeby poznać swoje wiadomości telefoniczne i ogólnie pogadać. Larry, trzeba przyznać, miał słabość do fałszywców, ale mimo to! Czy miłość jest aż tak ślepa?

Daniel wiedział, że za każdym razem, kiedy śpiewa w Marble Collegiate, ponosi ryzyko, iż zostanie rozpoznany przez kogoś z jeszcze bardziej mglistej przeszłości. Z powodu związków Van Dyke`a z PLO coraz to nowe grupy kościelne i delegacje konwentowe wpadały na niedzielne nabożeństwa, i mógł być pewien, że wśród tych gości kiedyś trafi się ktoś z Amesville albo okolic, kto znał dawnego, nieprzeobrażonego Daniela Weinreba. Obawy ostatecznie nie przeszkodziły mu przyjąć tej pracy, ale mogło być równie dobre dalsze noszenie maski, która okazała się tak skuteczna. Wszyscy sądziliby, że pozostał fałszywcem z wyboru, ale na to nic nie mógł poradzić. Poza tym, trzeba przyznać, przydawało się to czasem.

Postanowił przynajmniej zmienić swoje oznakowanie. Podczas następnej wizyty u swojej stałej kosmetyczki kazał sobie wybielić małą plamę w kształcie mandorli wysoko na czole, co okazało się procedurą równie bolesną, jak drogą. Następnie, ku jego wielkiej i natychmiastowej uldze, kręgi na jego policzkach zostały zapełnione, a skędzierzawione włosy wyprostowane i obcięte, by utworzyć grzywkę natłuszczonych loczków zasłaniającą pionowy migdał bieli na czole. Ta nowa maska, ponieważ mniej ostentacyjna, była jeszcze bardziej skuteczna jako kamuflaż. Własna matka, jak się to mówi, nie poznałaby go teraz.

Minął rok: rok obfitujący w wydarzenia, cuda historii i jego własnego odmienionego serca (jeśli to rzeczywiście serce rejestruje poczucie powołania, że człowiek jest wezwany do wykonania pisanego mu zadania, a nie oczy, albo ręce, albo kręgosłup); rok błogosławionego zgiełku; szczęśliwy rok, który zbyt szybko upłynął. O tym, co robił można było opowiedzieć prędko. Ukończył z panią Schiff szkic pełnowymiarowej wersji w dwóch aktach Czasu Miodokróliczków, który Tauber natychmiast zaczął pokazywać producentom (wszyscy oni myśleli, że jest to kawał), i napisał, albo przerobił, z siedem lub osiem własnych piosenek. Ale to, czego się nauczył, wymagałoby wręcz epickiego katalogu. Intuicyjne odczucia rozkwitały jako przelotne wizje, rozgałęziały się w realistyczne założenia, splatały w systemy, a same systemy wydawały się rozbrzmiewać tajemniczo wszelkiego rodzaju rzeczami, wielkimi i małymi, zarówno jego najpotężniejszymi, najbardziej niejasnymi przeczuciami, jak wygięciami i kolorami mieczyka w plastikowej doniczce. Było to tak, jakby zaproponowano mu interlinearne przeniesienie na całej długości jego życia. Stare kawałki nieposortowanej świadomości scaliły się w schematach tak klarownych jak melodia Mozarta. Raz, gdy został sam w domu i wspinał się na wyżyny Don Giovanniego, postać epifanii z tego dnia była właśnie taka: zaledwie siedem nut, które wydawały się, z wysokości, na której je słyszał, mówić więcej o sprawiedliwości, sądzie i tragicznym losie niż wszystkie dzieła Ajschylosa i Szekspira razem wzięte. To, co go pobudzało, nie musiało być muzyką, choć zwykle było to dzieło sztuki, a nie surowce Natury. Nowy Jork nie miał do zaoferowania zbyt wiele niezmienionej Natury, poza swoim niebem i tym, co udało się skłonić do wyrośnięcia w parku, ale był pełny po brzegi wytworów ludzkich rąk i dniem i nocą huczał muzyką. Danielowi nie brakowało bodźców.

Jak długo można było ciągle podsumowywać wszystko w ten sposób? Pani Schiff mówiła, że w nieskończoność, dopóki pozostawało się w przyjaznych stosunkach ze swoją Muzą. Ale kto był tą Muzą i czego ona żądała? Tu pani Schiff nie umiała podać żadnych wyroczni.

To pytanie było ważne dla Daniela, bo zaczął w dość przesądny sposób wierzyć, że może to Boa jest jego Muzą. Czyż jego przebudzenie nie zbiegło się z czasem, kiedy przywiózł ją tutaj, by z nim mieszkała? Ale jakie to absurdalne, mówić w ogóle o „mieszkaniu” z nią, kiedy Boa była jedynie pustą skorupą. To z panią Schiff, z Reyem, naprawdę mieszkał przez te trzy lata. A jednak nawet przez chwilę nie uważał ich za Muzy. Byli w tym czasie jego nauczycielami; albo, jeśli to nie oddawało im dostatecznej czci albo nie wyrażało wielkości tego długu, jego Mistrzami. Muza była czymś, albo kimś, innym.

Muza, przede wszystkim, była kobietą; kobietą, której pozostawało się wiernym, a Daniel, na swój sposób, pozostał wierny Boi. To mogło być albo nie być istotne, mogło łączyć się albo nie z jakimś zasadniczym podłożem prawdy pod niezbadanym mrokiem podświadomości. Seks potrafił być nieskończenie tajemniczy, kiedy nie świecił w jasnym słonecznym blasku radości. Ale koncepcja Boi jako Muzy Daniela była bardziej dosłowna. Myślał o niej jako o kimś aktywnie obecnym, życzliwym błędnym ogniku, dotykającym jego ducha i oświetlającym mu drogę niewidzialnymi, podprogowymi błyskami. W bardzo podobny sposób wyobrażał sobie w dzieciństwie, że jego matka leci do niego z daleka, unosi się nad nim, szepcze do niego, przygląda mu się ze smutną, tajemną miłością, która jednak była siłą podtrzymującą go na duchu podczas strapień pierwszych, najbardziej samotnych lat w Amesville. Wtedy się mylił; jego matki z nim nie było, nigdy nie umiała latać. Ale czy to znaczyło, że mylił się teraz? Boa była wróżką; może była z nim; wierzył, że jest, i wierząc w to, mówił do niej, modlił się do niej, błagał ją, by uwolniła go od ciężaru.

Darmowa jazda bowiem się skończyła. Rey, chociaż uważał to za całkowite marnotrawstwo pieniędzy, spełnił warunki ich umowy. Teraz, po spłaceniu tego długu, odpowiedzialność przeszła z powrotem na Daniela. Zaspokojenie minimalnych tygodniowych potrzeb Boi kosztowało aż 163 dolary i nie zbliżała się żadna ulga, jako że nie była to cena czarnorynkowa. Racjonowanie się skończyło i Daniel mógł kupować zapasy dla niej bezpośrednio z apteki Pierwszych Narodowych Torów Lotu. 163 dolary stanowiły podstawowy koszt jednotygodniowych wakacji poza własnym ciałem, ustalony przez nowe wytyczne federalne. Tym sposobem rząd miał nadzieję zniechęcić wróżki do porzucania na stałe ich pojazdów przy drodze. Co do logiki, Daniel musiał zaaprobować nowy jednolity kodeks, który stworzył Kongres — nawet w tym szczególe. Niestety, kto by przypuszczał, że wydarzenie się takiego cudu będzie jedynie nowym źródłem smutku dla Daniela, który maszerował w tylu paradach i śpiewał na tylu wiecach w tej właśnie sprawie? Ale tak wyglądała sytuacja, i chociaż w prasie pojawiło się kilka rozpaczliwych krzyków protestu ze strony rodziców i małżonków (a nawet wnuczki), którzy byli w tym samym kosztownym kłopocie co Daniel, tak naprawdę nie było wiele nadziei, że to prawo zostanie zmienione, gdyż stanowiło ono prawdziwy consensus.

163 dolary znajdowały się na granicy możliwości i pozostawiały mu bardzo skromną resztę na zaopatrzenie się we własne artykuły pierwszej potrzeby. Było to bolesne, było to całkowicie okrutne, że zarabiał dobrze po raz pierwszy od lat i nadal nie miał żadnego poczucia bezpieczeństwa, żadnego dobrego samopoczucia, żadnej zabawy. Powiadomił o tym Boę niedwuznacznie (zakładając, że go podsłuchuje). Miarka się przebrała. Chciał się od niej uwolnić. Nie wydawało się uczciwe z jej strony oczekiwać, że będzie dalej tak żył. Piętnaście lat! Groził, że zadzwoni do jej ojca, i wyznaczał ostateczne terminy na zrobienie tego, ale ponieważ te groźby nie zostały spełnione, musiał zakładać, że ona albo nie słucha, albo nie wierzy w jego groźby, albo jej to nie obchodzi. Podnosząc stawkę, postraszył ją, że zostanie odłączona od pępka z rurkami, które podtrzymywały jej życie roślinki, ale nie było to nic więcej jak tylko puste pogróżki. Zabić Boę? Bóg wiedział, że była dla niego brzemieniem; była stałym memento mori (bardziej niż kiedykolwiek teraz, gdy płyta nagrobkowa Claude`a Durkina spoczywała przy nogach jej łóżka); ale była jego żoną, może też Muzą, i niedopełnienie jego obowiązków wobec niej oznaczałoby tylko narażenie się na kłopoty.


Poza tymi myślami o swojej Muzie Daniel nie był, ogólnie, osobą przesądną, ale szybko stawał się chrześcijaninem, przynajmniej we współczesnym znaczeniu tego słowa, przedstawionym w nauczaniu pastora Jacka Van Dyke`a. Według niego wszyscy chrześcijanie stawali się nimi poprzez zawieszenie swojej niewiary w niedorzeczną, ale wysoce ulepszającą bajkę. Nie sprawiało to żadnych trudności Danielowi, który miał wrodzone zdolności do udawania. Całe jego życie ostatnimi czasy było grą pozorów. Udawał nadal, że jest czarny. Udawał, przez jeden cały rok, że jest namiętnie zakochany w eunuchu. Czasami on i pani Schiff udawali całymi godzinami, że są miodokróliczkami. Czemu nie udawać, że jest się chrześcijaninem? (Zwłaszcza jeśli dawało to, teoretycznie, sto dolców tygodniowo i, co istotniejsze, możliwość występowania w wymiarze fizycznym i społecznym odpowiednim do kalibru jego głosu i jego sztuki, co Marble Collegiate zapewniała w sam raz). Czemu nie mówić, że jest zbawiony, jeśli mogło to ucieszyć kogoś innego, a jemu wcale nie szkodziło? Czy nie to tylko robi większość księży i pastorów? Nigdy nie należał do osób, które by mówiły, że czują się marnie, gdy ludzie pytali o ich samopoczucie. Mówił, że czuje się świetnie, i uśmiechał się i oczekiwał od innych tego samego. To było po prostu cywilizowane, i jego zdaniem chrześcijaństwo stanowiło tylko logiczny wynik takich zasad, najbardziej przebiegły i skuteczny wynaleziony dotąd sposób, by być grzecznym.

Pani Schiff, ateistka w starym stylu, nie pochwalała jego nawrócenia, jak to nazywał, i stało się ono tematem niektórych z ich najprzyjemniejszych dyskusji. Mówiła, że nie wskazuje na intelektualne poczucie własnej godności twierdzenie, iż wierzysz (na przykład), że ktoś może umrzeć, a potem powrócić do życia, do czego sprowadzało się chrześcijaństwo. Było w porządku, kiedy ludzie, którzy naprawdę mocno wierzyli w takie nonsensy, mówili o tym; nawet dobrze, że to robili, ponieważ dawało to człowiekowi uczciwe ostrzeżenie co do granic ich racjonalności. Ale u Daniela była to czysta szarlataneria. Odpowiedział, że nic nie jest czyste ani zwyczajne, a najmniej on sam.

Raz, kiedy pani Schiff miała stuprocentową pewność co do spornego szczegółu z historii muzyki (czy Schumann napisał koncert skrzypcowy?), założył się z nią, że jeśli przegra, będzie musiała udać się razem z nim do Marble Collegiate w wybraną przez niego niedzielę. Myliła się. Wybrał niedzielę, kiedy Van Dyke miał wygłosić kazanie na temat nieśmiertelności duszy, a Daniel śpiewać w Actus Tragicus Bacha. Nie był to, jak się okazało, jeden z najlepszych wyczynów Van Dyke`a, i chór także (w tym, niestety, Daniel) porwał się na rzeczy nieco ponad jego siły. Pani Schiff współczuła mu, ale poza tym nie doznała żadnych wzruszeń.

— Oczywiście — przyznała — kościołom należy się wdzięczność za zapewnianie bezpłatnych koncertów, ale jednak ma to trochę posmak darmowej garkuchni, nieprawda? Trzeba siedzieć na kazaniu i reszcie dla usłyszenia odrobiny muzyki.

— Ale nie o to chodzi — twierdził Daniel, nieco rozdrażniony, bo nadal boleśnie odczuwał spartaczenie przez siebie Bestellet dein Haus. — Ludzie nie chodzą do kościoła dla muzyki. Chodzą tam po to, by być z innymi wiernymi. Fizyczna obecność to kluczowa sprawa.

— Czy według ciebie jest to rodzaj dowodu, że istnieje wspólnota i że należą do niej? Sądzę, że koncert zrobiłby to równie dobrze, albo lepiej, ponieważ można rozmawiać w antraktach. A muzyka, jeśli wybaczysz mi, że tak powiem, prawdopodobnie byłaby odrobinę bardziej profesjonalna.

— Dałem plamę, wiem o tym, ale mój śpiew, dobry czy zły, jest nieistotny.

— Och, nie byłeś najgorszym winowajcą. Bynajmniej. Uczysz się podrabiać nuty, których nie możesz dosięgnąć, bardzo zręcznie. Ale o co chodzi, Danielu? Jednym słowem.

— Jednym słowem, o nadzieję.

— No więc w paru słowach.

— O czym była ta kantata? O śmierci. O tym, że czeka nas wszystkich i nie ma sposobu, by ją obejść, i że wszyscy o tym wiemy.

— Twój pan Van Dyke twierdzi inaczej.

— I ty też to robiłaś, po prostu tam będąc. O to chodzi. Każdy ma wątpliwości. Każdy rozpacza. Ale kiedy jesteś w kościele, i otaczają cię wszyscy ci inni ludzie, trudno jest nie wierzyć, że niektórzy z nich wierzą w coś. I poprzez to, że tam jesteśmy, pomagamy im w to wierzyć.

— Ale co, jeśli wszyscy oni myślą tak samo jak my? Co, jeśli nikt spośród nich nie daje się nabrać i jedynie wspierają moralnie innych, którzy również nie dają się nabrać?

— To kwestia stopnia. Nawet ja daję się nabrać, jak mówisz. Trochę. Nawet ty — jeśli nie w kościele, to kiedy słuchasz muzyki, a jeszcze bardziej kiedy piszesz własną. Jaka jest w gruncie rzeczy różnica między piosenką Króliczka Miodokróliczka a powiedzeniem przez Bacha: „Przyjdź, słodka godzino śmierci, gdyż moja dusza jest nakarmiona miodem z paszczy lwa”?

— Główna różnica jest taka, że muzyka Bacha jest bezmiernie większa. Ale, jak sądzę, inna różnica jest taka, że jeśli chodzi o filozoficzne zapatrywania miodokróliczków, mówię o nich z mocnym przymrużeniem oka.

— A jednak nie do końca żartujesz, i może Bach nie do końca mówi poważnie. Ma swoje dwuznaczne momenty.

— Ale twierdzi, że wie, iż jego Zbawiciel żyje. A ja wiem, że mój nie żyje.

— Twoim zdaniem.

— A jakie jest twoje zdanie, Danielu Weinrebie?

— Chyba mniej więcej takie samo jak twoje. Ale śpiewam coś innego.


Był to ostatni wieczór przed Bożym Narodzeniem i przedostatni przed wieczorem, kiedy Daniel miał wystąpić w off-broadwayowskiej premierze Czasu Miodokróliczków. Marzenia, jak się okazuje, naprawdę się spełniają. Ale nie czuł się szczęśliwy, i trudno było wyjaśnić Boi, podstawowej przyczynie tego niezadowolenia, dlaczego tak jest. Oto siedziała tam, podparta w swoim małym kojcu, bożonarodzeniowy aniołek wyposażony, a jakże, w aureolę i parę skrzydeł z zapasu kostiumów pani Galamian do baletu snów w pierwszym akcie, baletu, który został skasowany podczas ostatniego tygodnia prób. A jednak ten problem łatwo można było przedstawić. Był spłukany i chociaż nigdy nie miał jaśniejszych widoków na przyszłość, jego dochody rzadko bywały mniejsze. Musiał odejść z Metastasia dwa miesiące wcześniej, a tyle czasu wystarczyło, by wyczerpał niewielką ilość pieniędzy, którą odłożył, by przebrnąć przez kryzysową sytuację. Ale to była ta jedyna kryzysowa sytuacja, z jakiej możliwością się nie liczył — sukces. Rey i Tauber obaj pozostali nieugięci co do otrzymywania swojej pełnej doli. Daniel wykonał obliczenia — nawet jeśli Czas Miodokróliczków nie spaliłby od razu na panewce, i tak nie zarobiłby na nim netto dość, by uzyskać całość potrzebnych mu środków w zawrotnej wysokości około trzystu dolarów miesięcznie. A gdyby przedstawienie okazało się hitem, nie wiodłoby mu się ani trochę lepiej, ponieważ musiał zrzec się swojego udziału we wpływach w zamian za możliwość zagrania Króliczka. To, jak wyjaśnił Irwin Tauber, był show-biznes. Ale spróbuj wyjaśnić to zwłokom.

— Boa — powiedział, dotykając jednego z nylonowych skrzydeł. Ale nie wiedział, co dalej. Już samo mówienie do niej stanowiło przyznanie się do wiary, a nie chciał wierzyć, już nie, że ona może żyje, i słucha, i czeka na właściwą chwilę. Jeśli tak to wyglądało, okrutne było z jej strony to, że nie wracała. Jeśli tak się nie działo, jeśli porzuciła ten świat na zawsze, tak jak porzuciła tę łuskę siebie, ten pojemnik jednorazowego użytku, to nie mogła stać się żadna krzywda, gdyby też przestał o niego dbać. — Boa, nie zrezygnuję z następnych piętnastu lat. I nie będę znów zarabiać na dupie. Myślę, że mógłbym poprosić Freddiego Carshaltona, żeby mi coś pożyczył, ale nie zrobię tego. Albo Shellyego Gainesa, który prawdopodobnie nie ma nadmiaru forsy. Mam natomiast zamiar zadzwonić do twojego ojca. Jeśli to jest złe, to będę po prostu musiał dźwigać brzemię winy. Okej? Aureola iskrzyła się.

— Jeśli chcesz wrócić później, będziesz musiała wrócić do niego. Może na to właśnie czekałaś. Mam rację?

Nachylił się, uważając, żeby nie dotknąć rurki wijącej się do jej lewego nozdrza, i pocałował usta, które były z punktu widzenia prawa martwe. Potem wstał, wyszedł na korytarz i ruszył do gabinetu pani Schiff, gdzie znajdował się telefon.

Przez te wszystkie lata nigdy nie zapomniał numeru telefonu do Worry.

Telefonistka odebrała przy trzecim sygnale. Powiedział, że chce rozmawiać z Grandisonem Whitingiem. Ta kobieta zapytała o jego nazwisko. Odparł tylko, że jest to rozmowa osobista. Telefonistka powiedziała, że połączy go z sekretarką pana Whitinga.

Potem odezwał się nowy głos:

— Mówi panna Weinreb.

Daniel był zbyt zaskoczony, by odpowiedzieć.

— Halo?

— Halo — powtórzył jak echo, zapominając użyć głębszego głosu, którym zwracał się do telefonistki. — Panna Weinreb?

„Która panna Weinreb?” — zastanawiał się. Jego sekretarka!

— Obawiam się, że pan Whiting nie jest w tej chwili osiągalny. Jestem jego sekretarką. Czy mogę przyjąć wiadomość?

Daniel usłyszał, że w sąsiednim pokoju dzwoni drugi telefon. Ale to nie mógł być telefon. To musiał być dzwonek przy drzwiach. A w takim razie pani Schiff je otworzy.

— Która panna Weinreb? — zapytał ostrożnie. — Cecelia?

— Aurelia. — Wydawała się zirytowana. — A pan kim jest?

— To rozmowa osobista. Z panem Whitingiem. Dotyczy jego córki.

Nastąpiła długa cisza. Potem Aurelia powiedziała:

— Której córki? — Zauważył, że coś jej świta, i stał się niespokojny.

W tym momencie pani Schiff wpadła do gabinetu. W jednej ręce trzymała aureolę z głowy Boi. Wystarczyło spojrzenie, by wiedział, co mu powie. Odłożył słuchawkę na widełki.

To nie był dzwonek do drzwi.

— To Boa — powiedział. — Wróciła.

Pani Schiff skinęła głową.

Boa żyła.

Pani Schiff położyła aureolę na biurku, gdzie ta kołysała się chwiejnie. Ręce kobiety drżały.

— Lepiej idź się z nią zobaczyć, Danielu. A ja zadzwonię po lekarza.

19

Tydzień po premierze w Cherry Lane Czas Miodokróliczków został przeniesiony poza centrum miasta, do St. James Theater, dokładnie naprzeciwko Metastasia, i Daniel był gwiazdą. Jego nazwisko, jego własne imię i nazwisko, Daniel Weinreb, widniało na markizie wypisane litera po literze migoczącymi światełkami. Jego twarz, ciemną jak melasa, można było zobaczyć na plakatach w całym mieście. Jego piosenki puszczano w radiu dniem i nocą. Był bogaty i sławny. „Time” umieścił go na okładce, z króliczymi uszami i tak dalej, pod 36-punktowym nagłówkiem o kształcie i barwach tęczy, pytającym pompatycznie: BELCANTO — CZY ISTNIEJE COŚ JESZCZE? W środku, w artykule na wyłączność, pani Schiff opowiadała coś w rodzaju historii jego życia.

On się do tego nie przyczynił. A może jednak tak. Telefon do Worry został automatycznie nagrany i jego źródło wyśledzone przez system ochrony Whitinga. Po sugestii jego siostry próbki głosu z tej rozmowy zostały porównane z tymi z taśm, które Daniel zarejestrował z Boą w dawnych czasach.

Policja pojawiła się pod drzwiami mieszkania pani Schiff dokładnie w momencie, gdy kurtyna szła w górę w Czasie Miodokróliczków. Pani Schiff, przewidująco niedysponowana, była obecna i przyjęła ich. Boa już wcześniej została zabrana do kliniki, żeby wracać do zdrowia po skutkach piętnastoletniej śpiączki, i w ten sposób oszczędzono jej tego pierwszego szturmu. Kiedy policjanci w końcu dali się przekonać, że tylko Daniel może podać im nazwę tej kliniki, i zostali wysłani do Cherry Lane, pani Schiff, widząc, że tajemnica tak czy owak się wydała, postanowiła na tym zarobić. Z pomocą Irwina Taubera dotarła do redaktora naczelnego „Time`a” i zanim Daniel zaśpiewał zamykającą całość powtórkę utworu Miodokróliczki idą do nieba, ubiła interes, dając „Time`owi” wyłączne prawa do jej własnej wersji, o długości 4000 słów, romantycznej historii Daniela Weinreba. Nie było mowy, żeby po tym Czas Miodokróliczków nie stał się hitem.

Daniel był wściekły, ale także potajemnie uradowany. Mimo to postanowił, dla zasady, gniewać się na panią Schiff za tak zyskowne pogwałcenie tajemnicy jego zwierzeń. Oczywiście apoteoza Daniela była tylko kwestią czasu, kiedy już został wyśledzony jego telefon do Worry; prawdopodobnie kwestią godzin, jak próbowała wyjaśnić pani Schiff za pośrednictwem Irwina. I musiał przyznać, że jej wersja minionych trzech lat była tak zręcznym wybieleniem, jakie mógłby wykombinować najlepszy agent prasowy. Według pani Schiff związek Daniela z Reyem opierał się na wzajemnym szacunku i wspólnym oddaniu dla wspaniałości ludzkiego głosu. W swojej relacji położyła nacisk głównie na dozgonną miłość Daniela do żony, jego zmagania z różnorodnymi przeciwieństwami losu (włączyła tam jego przepis na chlebowy pudding), odkrycie jego ukrytego talentu i (to ostatnie miało, z pewnością, być poufnym szturchnięciem w żebra) jego chrześcijańską wiarę. Nigdzie nie napisała niczego, co nie było całkowicie prawdziwe, ale na pewno nie była to cała prawda, ani też — takie miała zdolności jako opowiadaczka — cała prawda nigdy nie zrobiła wielkich postępów, kiedy zaczęła jednak wyciekać, poprzez Lee Rappaciniego i paru innych starych przyjaciół. Media nie lubią niszczyć swoich bohaterów, a jednym z nich stał się Daniel.


Boę chroniono przed większością z tego za mocno strzeżonymi portalami kliniki Betti Bailey Memorial, elitarnej, westchesterskiej wersji Pierwszych Narodowych Torów Lotu. Zgodnie z jej własną instrukcją nikt oprócz Daniela i personelu kliniki nie miał być wpuszczany do jej pokoju. On sam przyjeżdżał tam raz dziennie w wynajętej limuzynie. Podczas gdy limuzyna czekała na otwarcie bramy, prasa gromadziła się dookoła ze swymi aparatami i pytaniami. Daniel uśmiechał się przez kuloodporną szybę, co zaspokajało potrzeby fotograficzne. Co do pytań — Gdzie Boa była przez tyle lat? Dlaczego wróciła? Jakie ma plany? — Daniel posiadał najmniej informacji ze wszystkich, bo jeszcze ze sobą nie porozmawiali. Zwykle spała, albo udawała, że śpi, a on siedział przy jej łóżku, układając hekatomby z ciętych kwiatów i czekając, aż ona zrobi pierwszy krok. Ciekawiło go, ile z tego, co powiedział do niej w ciągu ostatnich trzech lat, usłyszała. Nie miał ochoty znowu wszystkiego powtarzać, zresztą niewiele pozostało istotne. Ta Boa, która wróciła, nie przypominała w ogóle żywej Boi, jaką pamiętał. Była tą samą wychudzoną postacią o zapadniętych oczach, która leżała przez te wszystkie lata, bezwładnie niczym przedmiot, po drugiej stronie jego pokoju; którą kochać okazywało się taką niemożliwością, jakby była pękiem patyków. Wydawała się nieskończenie stara i wyniszczona. Jej ciemne włosy pokrywały pasemka siwizny. Nie uśmiechała się. Jej ręce leżały przy bokach, jakby w ogóle jej nie interesowały, jakby nie były częścią niej, ale tylko cięższym niż inne elementem pościeli. Raz w ciągu tych dwóch tygodni odwiedzin otworzyła oczy, by na niego popatrzeć, a potem zamknęła je z powrotem, kiedy zobaczyła, że zdał sobie sprawę z jej zainteresowania.

A jednak wiedział, że może mówić, skoro poinstruowała personel, żeby nie wpuszczał żadnych odwiedzających oprócz niego. Nawet to małe wyróżnienie nie bardzo koiło jego serce, gdyż wiedział od doktora Rickera, dyrektora kliniki, że nikt poza prasą nie starał się o wstęp. Kiedy cudowny powrót Boi do życia stał się sprawą interesującą ogół, jej ojciec stał się niedostępny, jeśli chodziło o udzielanie komentarzy. Dla reszty świata Daniel i Boa mogli być love story stulecia, ale dla Grandisona Whitinga stanowili kielich goryczy. Daniel przypuszczał, że jego teść nie należy do osób, które przebaczają.


Tymczasem paradny wóz z Danielem oraz jego zwolennikami toczył się naprzód i w górę — triumfalny rydwan, moloch sukcesu. Pięć jego piosenek znajdowało się na szczycie list przebojów. Dwie najbardziej popularne, Latanie i Piosenka się nie kończy, napisał w saunie Adonis, Inc., zanim zaczęło się to wszystko. Tyle że, logicznie, musiało się to zacząć wtedy, a nawet wcześniej. Może wszystko to sięgało wstecz do tamtego wiosennego dnia na Drodze Okręgowej B, kiedy zatrzymało go w miejscu porywające przeczucie jakiejś nieznanej chwały. Czasami patrzył w górę, na numer „Timea”, który przybił do ściany swojego pokoju w „Plaza” czterema grubymi gwoździami, i zastanawiał się, czy to właśnie był rzeczywisty, pisany mu kształt wizji majaczącej za chmurami tamtego dnia — ta ciemna twarz ze zwierzęcymi uszami i głupim tęczowym pytaniem nad nią. Wolałby mieć przeznaczoną bardziej duchową i gloryfikującą chwałę, jak każdy, ale jeśli to właśnie napisał ruchomy palec, grubiaństwem byłby brak wdzięczności za doznane — i doznawane — dobrodziejstwa.

Następny szczebel drabiny, następny rarytas, który spadł mu z nieba, stanowił półtoragodzinny specjalny program w ABC. Na ten show miały składać się w jednej trzeciej numery z Czasu Miodokróliczków; w kolejnej jednej trzeciej wybór arii i duetów w stylu belcanto, głównie w wykonaniu wielkiego Ernesta, gdzie Daniel robił niewiele poza metaforycznym poruszaniem wachlarzem ze strusich piór; potem, po składance takich jego osobistych ulubionych piosenek jak Stary czarny Joe i Santa Lucia, poznanych w klasie pani Boismortier, miało nastąpić odtworzenie Marsza biznesmenów z Poszukiwaczy złota 1984 (z gościnnym występem Jacksona Florentine`a), kończące się nieuniknionym Lataniem, przy którym cały jeden chór miał zostać uniesiony w górę na drutach. Irwin Tauber, który samorzutnie zaproponował, ze sprytem równym jego wspaniałomyślności, że zmniejszy swoją prowizję do standardowych dziesięciu procent, sprzedał ten pakiet za trzy i pół miliona dolarów, z czego Rey, w zamian za rezygnację ze swojego ogólnego udziału w dochodach Daniela z następnych siedmiu lat, miał otrzymać półtora miliona z miejsca.

Na sposób Midasa sukces Daniela wpłynął na wszystkich w zasięgu jego dotyku. Rey, poza skasowaniem półtora miliona, zarezerwował trasę przez Środkowy Zachód. Właściwie to rozszerzył trasę, którą już i tak planował, bowiem cały kraj był, całkiem niezależnie od Daniela, w wirze namiętności do wszystkich spraw muzycznych, ale zwłaszcza do bel-canto. Rey, legenda sam w sobie, stał się poprzez swoje związki z Danielem wielokrotnie bardziej legendarny i jego honoraria to odzwierciedlały. Pani Schiff także miała udział w tej obfitości. Poza napływającymi masowo tantiemami z Czasu Miodokróliczków Metastasio zgodził się, wbrew wszelkim precedensom, zaprezentować Axur, re d`Ormus jako jej oryginalne dzieło, obywając się bez fikcji, że wyszło spod ręki Jommelliego. Wydała własną płytę długogrająca z Opowiastkami dla dobrych psów. Otworzyła wystawę zwierząt domowych w Madison Square Garden. Pojawiła się na liście dziesięciu najlepiej ubranych kobiet.

Może najdziwniejszą konsekwencją sławy Daniela był kult, który powstał wokół nie tylko jego mitu, ale i jego image`u. Jego młodsi wielbiciele, nie zadowalając się samym biernym uwielbieniem, decydowali się pójść za jego ciemnym przykładem i ruszali na miasto, tysiącami, a wkrótce dziesiątkami tysięcy, każąc się przerabiać na dokładne kopie swojego idola — często ku znacznemu przerażeniu ich tysięcy i dziesiątków tysięcy rodziców. Tym sposobem Daniel stał się cause celebre, symbolem wszystkiego, co miało być najbardziej wychwalane albo budzić największą odrazę w tej nowej erze, prawdziwym Miodokróliczkiem albo Antychrystem, zależnie od tego, kogo akurat słuchałeś. Jego twarz, na milionie plakatów i okładek płyt, była wzorcem, który ta era uniosła na znak buntu przeciw minionej epoce. Daniel, w centrum całego tego zamieszania, czuł się tak bezradny jak posąg niesiony w górze w procesji. To miejsce zapewniało mu wspaniały widok na otaczające go wariatkowo, ale nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd go zabierają. Kochał jednak każdą absurdalną minutę, i miał nadzieję, że to się nigdy nie skończy. Zaczął robić notatki do nowego musicalu, który chciał nazwać Atrakcje wieczności, albo też Głowy w chmurach, ale potem, pewnego dnia, przeczytał swoje zapiski i zdał sobie sprawę, że są one bezsensowne. Nie miał nic do powiedzenia. Musiał tylko stać w centrum uwagi i uśmiechać się. Musiał udawać, że jest tą bajeczną istotą, Danielem Weinrebem. Nie proszono o nic więcej.


W pewne popołudnie w lutym, w dzień jasnego i paraliżującego zimna, Boadicea otworzyła oczy i wzięła głęboki oddech, który był częściowo westchnieniem, a częściowo ziewnięciem. Daniel nie odważył się nawet popatrzeć w jej kierunku z obawy, że przestraszy się i wróci na polany swojego długiego milczenia. Wpatrywał się dalej w fasety klejnotu w swoim pierścieniu, czekając, aż jej umysł zmaterializuje się przed nim w postaci słów. W końcu te słowa nastąpiły, słabe i bezbarwne.

— Kochany Danielu. — Wydawała się dyktować list. Popatrzył na nią, nie wiedząc, jak odpowiedzieć. Nie odwróciła wzroku. Jej oczy były jak porcelana, błyszczące, ale bez głębi. — Muszę podziękować ci za… tak wiele kwiatów. — Jej usta zamknęły się i zacisnęły, co oznaczało uśmiech. Najmniejszy jej ruch, nawet mrugnięcie powiekami, wydawał się wymagać świadomego wysiłku.

— Proszę bardzo — odparł ostrożnie. Co mówi się do ptaka, który postanawia siąść na naszym palcu? Niezdecydowanie powiedział o okruszkach: — Jeśli jest coś jeszcze, co mogę ci przynieść, Boa, po prostu powiedz. Cokolwiek, co mogłoby ci pomóc spędzać czas.

— Och, mija on bez pomocy. Ale dziękuję. Za tak wiele. Za utrzymywanie tego mojego ciała przy życiu. Nadal wydaje się dziwne. — Obróciła głowę w jedną stronę, potem w drugą. — Jak para bardzo sztywnych butów. Ale zaczynają się rozchodzić. Dzień po dniu. Ćwiczę. Wyrabiam sobie nowe nawyki. Tego ranka, pierwszy raz, ćwiczyłam uśmiechanie się. Nagle wydało się to ważne. Nie chcieli, żebym miała lusterko, ale nalegałam.

— Widziałem twój uśmiech — zauważył nieprzekonywająco.

— Jeszcze nie jest bardzo autentyczny, prawda? Ale niedługo się wprawię. Mowa jest o wiele trudniejsza, a już mówię bardzo wyraźnie, czyż nie?

— Jak nowojorczanka od zawsze. Ale nie uważaj, że musisz. To znaczy, jeśli nie jest to jeszcze przyjemne uczucie. Mamy mnóstwo czasu, a ja zasadniczo jestem bardzo cierpliwą osobą.

— To prawda. Pielęgniarki mówią, że jesteś jak święty. Wszystkie trzy są w tobie zakochane.

— Mają pecha. Już jestem zajęty. — Po chwili dodał, zmieszany: — Nie chcę powiedzieć… To znaczy, nie spodziewam się, po całym tym czasie…

— Dlaczego nie? Czy nie jest to najlepsza rzecz, którą można robić z ciałami, kiedy je mamy? Wydaje mi się, że tak to pamiętam. — Przećwiczyła swój uśmiech, bez większego sukcesu niż przedtem. — Ale zgadzam się, to byłoby przedwczesne. Jestem jednak zdumiona tym, jak szybko to wszystko rzeczywiście się przypomina. Słowa, i jak próbują połączyć się z większą liczbą znaczeń, niż kiedykolwiek im się uda. Jako wróżka uczysz się obywać bez nich, ogólnie mówiąc. Ale to z tego powodu wróciłam.

— Obawiam się, że nie nadążam. Z jakiego powodu?

— Żeby z tobą porozmawiać. Żeby ci powiedzieć, że musisz nauczyć się latać. Żeby cię porwać, że tak powiem.

Wzdrygnął się, w widoczny sposób. Ciągnęła w tym samym ewangelicznym stylu.

— Możesz latać, Danielu. Wiem, że był długi czas, kiedy nie mogłeś. Ale teraz możesz.

— Boa, próbowałem. Wierz mi. Zbyt wiele razy.

— Właśnie: zbyt wiele razy. Straciłeś wiarę w siebie, i naturalnie to przeszkadza. Ale zanim wróciłam do tego ciała, patrzyłam na ciebie. Przez wiele dni, nie wiem ile, patrzyłam, jak śpiewasz. I to tam było; wszystko, czego potrzebujesz. Było tam, właśnie w słowach jednej z piosenek. Miód z paszczy lwa. Gdybyś używał maszyny, odleciałbyś mnóstwo razy.

— To miłe, że tak mówisz. Ale jeśli to był twój powód, żeby wrócić, przykro mi. To trochę stracona sprawa, obawiam się.

Boa mrugnęła. Uniosła prawą rękę i, gdy patrzyła na nią, pierwsza iskierka konkretnego wyrazu poruszyła mięśnie jej twarzy. Był to wyraz wstrętu.

— Nie wróciłam z żadnego innego powodu, Danielu. Chociaż nie mam ochoty mieć do czynienia z moim ojcem, to miało drugorzędne znaczenie. Twoja groźba być może skłoniła mnie do powrotu trochę wcześniej. Ale w ogóle nie miałam zamiaru, i z pewnością żadnej chęci, zacząć tego… cyrku.

— Przykro mi z powodu zamieszania. To nie moja sprawka, chociaż chyba też niedokładnie jest prawdą, że sprzeciwiałem się temu. Lubię cyrk.

— Lub, co możesz, proszę bardzo. Bawiłam się wystarczająco dużo, przez tych piętnaście lat i więcej. I będę znów.

— Ach! Chcesz powiedzieć, że już zamierzasz… kiedy odzyskasz siły…?

— Znów odlecieć? Tak, oczywiście — gdy tylko będę mogła. Co innego mogę wybrać? Jest to, jak mógłby powiedzieć mój ojciec, propozycja handlowa. Tutaj można znaleźć, co najwyżej, tylko trochę przyjemności; tam jest tylko przyjemność. Tutaj, jeśli moje ciało umrze w wypadku, ja muszę umrzeć razem z nim; kiedy znajdę się tam, śmierć ciała przestanie mnie obchodzić. Troszczę się zatem o moje bezpieczeństwo. Dlaczego miałabym dać się uwięzić w płonącym budynku, który zaraz się zawali, kiedy wszystko, czego trzeba, żebym tego uniknęła, to wyjść drzwiami?

— Moja pani, wygłaszasz mocne kazanie.

— Śmiejesz się ze mnie. Dlaczego?

Wyrzucił w górę ręce w geście autoparodii, który stał się równie automatyczny jak modulacje jego głosu.

— Śmieję się? Jeśli tak, to z siebie. Wszystko, co mówisz, jest prawdziwe. Tak prawdziwe, że wydaje się śmieszne to, iż nadal jestem uziemiony i dyskutuję o tej sprawie.

— Nie wydaje mi się to takie dziwne. To nie tylko ty… to wszyscy ci ludzie. Większość z nich nawet nie próbuje. Ale może to się zmieni. Ty musisz przynajmniej próbować. — Jej głos wydawał się osobliwie rozstrojony, kiedy mówiła z jakimkolwiek naciskiem.

— Może nasz cyrk na coś się zda, mimo wszystko. Jesteś tak bardzo na widoku publicznym. Możesz dawać przykład.

Parsknął autoironicznie, potem poczuł wstyd. Nie znała jego powodów, nie powiedział jej, co zrobił właśnie tego popołudnia.

— Przepraszam — powiedział z niechętną skruchą. — Znów śmiałem się z siebie. Zrobiłem dzisiaj coś, czego nie powinienem był robić, czego już żałuję.

— Czy to był śmiech, wcześniej? Nie wydawało się tak. — Nie zapytała, co zrobił. W jej oczach nie widział ciekawości.

Ale nie pozwolił, by przeszkodziło to jego wyznaniu.

— Widzisz — wyjaśnił — powiedziałem w wywiadzie dziś po południu, że umiem latać. Że uwielbiam latać. Że zawsze śmigam sobie w niebo ot, tak, co opisałem z obfitymi szczegółami.

— No to co? Nie widzę nic złego w mówieniu tego. Umiesz latać.

— Ale nigdy nie latałem, Boa. Nigdy, nigdy, nigdy, i mimo twoich dobrych wieści mam uczucie, że nigdy nie będę. Ale po tym, co dziś powiedziałem, będę musiał dalej udawać dla całego pieprzonego świata.

— Dlaczego więc to powiedziałeś?

— Bo mój agent naciskał na mnie w tej sprawie od tygodni. Dla mojego image`u. Bo to tego ludzie ode mnie oczekują, i trzeba dać im to, za co zapłacili. Ale powiem ci, jakiej granicy nie przekroczę. Nie mam zamiaru udawać, że odlatuję w trakcie koncertu. To zbyt prostackie. Ludzie nie uwierzyliby w to.

Popatrzyła na niego jakby z głębi zimnego, przejrzystego stawu. Nie uwierzyła w to, co powiedział.

— I dlatego, że — poza tym — chcę, by ludzie myśleli, że mogę. Bo jeśli nie mogę, to nie jestem lepszy od Reya.

— Jakie to dziwne. Twoje słowa mają coraz mniej sensu. Myślę, może, że gdybyś zechciał teraz wyjść…? Mam zamiar odpowiedzieć na wszystkie pytania, których tak uprzejmie nie zadałeś. Wiem, że jestem ci to winna, ale to długa historia, a jestem teraz zmęczona. I pogubiłam się. Czy moglibyśmy odłożyć to do jutra?

Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i poczuł się dotknięty.

— Pewnie. Czemu nie? — Wstał i zrobił krok w kierunku jej łóżka, a potem zmienił zdanie.

Popatrzyła prosto na niego i zapytała bezbarwnym głosem:

— Czego chcesz, Danielu?

— Zastanawiałem się, czy powinienem cię pocałować. Przez grzeczność.

— Wolałabym, żebyś tego nie robił, naprawdę. Chodzi o moje ciało, rozumiesz. Nie lubię go. Nie jestem, w pewnym sensie, jeszcze całkiem żywa. Kiedy zacznie mi znów smakować jedzenie — może wtedy.

— Zgoda. — Zdjął swój płaszcz z haczyka za drzwiami. — Odwiedzę cię jutro.

— Jutro — zgodziła się.

W ostatniej chwili przywołała go z powrotem, ale tak słabym głosem, że nie był pewien, iż wymówiła jego imię, dopóki się nie obejrzał.

— Po namyśle, Danielu, czy mógłbyś jednak mnie pocałować? Nie podoba mi się moje ciało. Może spodoba mi się twoje.

Usiadł obok niej na łóżku. Podniósł jej bezsilną rękę z miejsca, gdzie leżała na gładkiej kołdrze, i położył ją na swojej szyi. Jej palce przytrzymały się jego skóry niedołężnie, z siłą wystarczającą tylko, by utrzymać ciężar jej ramienia.

— Czy to cię odstręcza — zapytał — że jestem fałszywcem?

— Twoja skóra? Wydaje się dziwne, że to zrobiłeś, ale wszystko wydaje się dziwne, to, jak ludzie się zachowują. Dlaczego to zrobiłeś?

— Nie wiesz?

— Wiem bardzo mało o tobie, Danielu.

Otoczył rękami jej głowę. Wydawała się niecielesna, kosmyki siwiejących włosów przypominały popioły. Nie było żadnej prężności, żadnego oporu w jej szyi — ani, jak się wydawało, nigdzie w jej ciele. Nachylił głowę, aż ich usta się zetknęły. Oczy miała otwarte, ale nieskupione. Przesunął wargi o ułamki cali, jakby szeptał do jej ust. Potem rozdzielił jej wargi językiem, przecisnął się za jej zęby. Popychał delikatnie jej język swoim. W ogóle nie reagowała. Dalej przesuwał swój język po jej języku i wokół niego. Naprężyła szyję, stawiając opór. Zamknęła oczy. Przygryzając na koniec jej dolną wargę, odsunął się.

— I co? — zapytał. — Jak to na ciebie działa?

— To było… miałam powiedzieć, że straszne. Ale interesujące. Wydałeś się przez to jak zwierzę. Jak coś z mięsa.

— Chyba dlatego nazywają to stosunkami cielesnymi. — Opuścił jej głowę na poduszkę i ułożył rękę z powrotem wzdłuż tułowia. Powstrzymał się od powiedzenia, co mu przypominała: urnę z prochami.

— Naprawdę? Nie tak to pamiętam. Ale to właśnie znaczy słowo „cielesne”, prawda? Czy takie to zwykle jest? To znaczy dla ciebie.

— Na ogół jest trochę większa reakcja. Muszą w tym brać udział dwa zwierzęta, jeśli chcesz efektów.

Boa zaśmiała się. Zgrzytliwie, i nie mogła tego podtrzymać, ale był to prawdziwy śmiech.

— Pośmiałam się — powiedziała przy następnym oddechu. — I tak… — Uniosła obie ręce i zwarła palce, — …niewymownie mi ulżyło!

— No cóż, to właśnie anatomia.

— Och, ulżyło nie tylko fizycznie. Chociaż może to jest ważniejszy aspekt, ostatecznie. Ale tak się martwiłam. Tym, że nie mam żadnych uczuć. Żadnych ziemskich uczuć. Myślałam, że nie mając ich, nie będę już mogła śpiewać. Ale jeśli potrafię się śmiać… Rozumiesz?

— To dobrze. Cieszę się, że potrafisz się śmiać. Może to mój pocałunek pomógł. Całkiem tak jak w tej bajce. Prawie jak w niej, w każdym razie.

Położyła ręce, jedną na drugiej, na brzuchu.

— Nie czuję się teraz zmęczona. Opowiem ci o moim życiu poza ciałem, jeśli chcesz.

— Żebyś nie musiała czekać do jutra z odlotem?

Uśmiechnęła się i był to, chociaż słaby, prawdziwy uśmiech, a nie udawany, który ćwiczyła.

— Och, będziesz miał wiele miesięcy ze mną. Jak mogę śpiewać w tym stanie? A parę miesięcy to długo, prawda? Nie jest to długo poza ciałem. Czas jest tam całkiem nieistotny.

— Piętnaście lat po prostu mija w okamgnieniu?

— Trzynaście minęło. To właśnie próbuję wyjaśnić.

— Przepraszam. Opowiedz swoją historię. Nie będę ci przerywać. — Zawiesił płaszcz na haczyku, przyciągnął krzesło trochę bliżej jej łóżka i usiadł.

— Zostałam złapana w pułapkę, rozumiesz. Tamtej pierwszej nocy, po tym, jak opuściłam moje ciało, byłam tak… zachwycona. — Mówiła ze specyficznym zapałem, z nagłą, rozświetloną jasnością męczeństwa. Obecna, obciążona przez ciało chwila zniknęła w blasku przypomnianej sobie północy. — Wyleciałam z hotelu i pofrunęłam w górę, a miasto pode mną stało się rodzajem powolnego, nieruchawego, wspaniałego pokazu fajerwerków. Była to pochmurna noc, bez gwiazd, więc bardzo szybko miasto stało się gwiazdami, jednymi nieruchomymi, drugimi poruszającymi się. Im dłużej patrzyłam, tym wyraźniejsze się stawało, i także rozleglejsze, i bardziej uporządkowane, jakby każdy węzeł światła trudził się, by siebie wyjaśnić, by wyrwać się w górę z ciemności i… i pocałować mnie. Jednak nie tak, jak ty mnie pocałowałeś, Danielu. Naprawdę nie sądzę, by można to było wyjaśnić. Był to taki ogrom piękna. — Uśmiechnęła się i uniosła ręce, by odmierzyć jakieś dwanaście cali. — Większy niż to.

— I nie chciałaś zostawić tego, żeby wrócić do hotelu i pielęgnować moje zranione ego. To całkiem naturalne.

— Jednak wróciłam, niechętnie. Nadal śpiewałeś i widziałam, że ci się nie uda. Nie byłeś nawet blisko krawędzi. Teraz jesteś. Ale wtedy nie byłeś.

— Dzięki za plaster na ranę. Ale proszę, mów dalej. Wróciłaś do gwiaździstej nocy. A potem?

— Hotel był blisko lotniska. Przylatujące i odlatujące samoloty wydawały się, w komiczny sposób, porywające. Jak słonie tańczące w cyrku. I dźwięk, który tworzyły, był jak u Mahlera, sproszkowany i zhomogenizowany. Wydawało się to obiektywnie fascynujące, chociaż sądzę, że kryła się pod tym fascynacja innego rodzaju. Tamtej nocy bowiem poleciałam za jednym z tych samolotów z powrotem do Des Moines. Właściwie był to ten sam, którym przylecieliśmy. Z Des Moines łatwo było znaleźć Worry. Dotarłam tam rano. Wiedziałam, że będziesz wściekły, iż jeszcze nie wróciłam. Wiedziałam, że przeze mnie nie stawiliśmy się na nasz lot do Rzymu.

— Szczęśliwie się złożyło.

— Nic z tego nie miało znaczenia. Byłam zdeterminowana, żeby zobaczyć mojego ojca. Zobaczyć go takiego, jakim jest naprawdę. To zawsze było moją obsesją i ta część mnie się nie zmieniła.

— A więc, czy udało ci się zobaczyć go nagiego?

— To o moralną nagość mi chodziło.

— Wiem o tym, Boa.

— Nie, w ogóle się nie udało. Widziałam, jak wstaje w ten dzień po naszym ślubie, je śniadanie, rozmawia z Aletheą o stajniach, a potem wszedł do swojego gabinetu. Próbowałam wlecieć za nim. I wcale tam nie dotarłam, oczywiście. Zostałam złapana w pułapkę na wróżki na korytarzu.

— Musiałaś wiedzieć, że ona tam jest.

— Nie wierzyłam, że może mi zrobić krzywdę. Nie wydawało się, żeby istniało jakiekolwiek ograniczenie tego, co mogę robić. Czułam się jak jakaś olbrzymia, niepowstrzymana fala. Wierzyłam, że mogę mieć wszystko, co chcę, po prostu poprzez samo chcenie tego. Latanie takie jest. Chodziło tylko o to, że kiedy zobaczyłam tę pułapkę, a raczej usłyszałam ją, bo pierwsze wrażenie to rodzaj syreniej pieśni granej na kamertonie, hen daleko, i niestanowiącej żadnego możliwego zagrożenia… kiedy to usłyszałam, to tego chciałam, tego łaknęła moja dusza. Ten, kto zaprojektował to urządzenie, to ktoś, kto latał, kto zna najsłodsze doznania podczas lotu i wie, jak wzmocnić je i wydłużyć. Tej cholernej maszynie nie można się oprzeć.

— Mały silnik obrotowy, który obraca się jak suszarka do ubrań?

— Och, łatwo jest oprzeć się przynęcie zwykłych maszyn. Tak łatwo jak odmówić cukierka. Ale to było niewspółmierne z niczym, może oprócz samego Układu Słonecznego. Były tam kółka w kółkach, i zespoły kółek w zespołach kółek, w nieskończonej recesji. Poruszało się przez nie, leciało przez nie, z rodzajem matematycznego uniesienia radości, w którym co chwila chciało się wołać „Eureka!”, za każdym razem o oktawę wyżej.

— To wydaje się lepsze od telewizji, muszę przyznać.

— Takie też było: dramat, którego fabuła stawała się coraz bardziej interesująca. Jak partia kontraktowego brydża, będąca równocześnie kwartetem smyczkowym. Jak test, którego nie mogłam oblać, chociaż zmuszał mnie do najwyższego wysiłku.

— To musiały być wspaniałe wakacje.

— To było trzynaście najszczęśliwszych lat mojego życia.

— A potem?

— Telewizor został wyłączony. Wciąż pamiętam moje przerażenie w tamtej chwili, gdy to urządzenie zatrzymało się powoli, a ja zdałam sobie sprawę, gdzie jestem i co zrobiłam. Nie byłam oczywiście sama. Przez cały czas setki nas wirowały w tym samym kolistym tańcu, dos-a-dos, a potem buch! Urok został rozwiany, i oto byliśmy tam, nadal kręcąc się trochę, ale zaczynając sobie przypominać. I pragnąc, by niedziałająca maszyna ruszyła znów i wciągnęła nas z powrotem w swoje urocze kółka.

— Czy zatem to twój ojciec ją wyłączył?

— On? Nie, nigdy. Tłum wtargnął do Worry. Wielki tłum, sądząc po szkodach, jakie zdołali wyrządzić. Samych walk nie widziałam. Kiedy po pewnym czasie stworzyłam jakiś cel i wydostałam się z pułapki, Gwardia Narodowa pilnowała porządku, więc nie wiem nic o moich wybawcach — ani co do ich motywów, ani co się z nimi stało. Może wszyscy zostali zabici.

— W ogóle nie było tego w wiadomościach.

— Mój ojciec nie lubi rozgłosu.

— Kiedy to się stało?

— Na wiosnę w przedostatnim roku. Zanim drzewa wypuściły pączki.

Daniel skinął głową.

— Sytuacja była ogólnie dosyć rozpaczliwa w tamtym czasie. To wtedy… — Powstrzymał się.

— Wtedy umarła moja ciotka, miałeś zamiar powiedzieć? Wiem o tym. Co więcej, byłam tam. Byłam też tutaj, oczywiście. Nie myślałam tak naprawdę, że mógłbyś chcieć lub zdołasz utrzymywać moje ciało przy życiu przez cały ten czas, ale musiałam to sprawdzić. Poleciałam do hotelu. Mają tam rodzaj cmentarza na dachu, z nazwiskami wszystkich zaginionych. Jest też napisane, gdzie musimy się udać, żeby odnaleźć nasze ciała. Kiedy zobaczyłam, czym się stałam, miałam tylko jedno pragnienie, żeby uciec od tego jak najdalej. Wydawało się to kolejnym rodzajem pułapki. Nie chciałam stać się… mięsem. Nadal czułam się, w pewien sposób, nowo narodzona, niedojrzała. Mimo wszystkich fascynujących aspektów pułapki nie rośnie się w niej. Moje własne odczucie było takie, że minęło tylko kilka tygodni, te tygodnie, które spędziłam w Amesville po wydostaniu się z pułapki.

— Nadal podążając za swoim ojcem?

— Nie. On się zmienił. Był oczywiście starszy, a także wydawał się niższy. Nie, to nie z jego powodu tam pozostałam. Chodziło o krajobraz. Nigdy nie był piękniejszy. Niebo i pola wydawały się moimi prawdziwymi rodzicami, moim źródłem. Patrzyłam, jak pierwsze kiełki przebijają się do światła, i każdy był jak przypowieść. Byłam ptakiem. W pułapce pędziłam od zawiłości do dalszej zawiłości. Teraz stałam się prostsza, powolniejsza. Chociaż nadal przytrafiały mi się nagłe napady lęku. Jeden z nich zaprowadził mnie do Nowego Jorku, a kiedy znalazłam to ciało, jeszcze gorszy lęk kazał mi odlecieć. Pofrunęłam do Londynu, a po śmierci mojej ciotki znów czmychnęłam, tym razem do Villars, gdzie zostałam kiedyś wysłana do szkoły. Zakochałam się znów w górach i żyłam życiem orła. Było nas tam wielu i zaczęłam się uczyć od pozostałych, że istnieją siły piękna i… przyciągania… większe niż ziemskie. Gdy opuszczasz ziemię; gdy wznosisz się nad chmury, nad wiatry, skurczasz się do punkcika… czegoś, co nie jest myślą ani czuciem, lecz… celem, nazwijmy to. Ale celem tak czystym, tak… nieziemskim… A potem, na pewnej wysokości, przestajesz w ogóle być ograniczony. Nie ma żadnego rozróżnienia na ciebie i ich, na tutaj i tam, na umysł i materię.

— Co więc tam jest? Cokolwiek?

— Przyłączasz się do pewnego rodzaju świadomej kuli z ziemią w jej centrum, i ta kula się obraca. To właśnie, w pewien sposób, imitowała ta pułapka.

— Czy to jest prawdziwe?

— Kto może to powiedzieć? Wydaje się to, wtedy, jedyną rzeczywistością. Ale nawet na zewnątrz tego coś jest. Opisuję tu widok z progu, że tak powiem. Wiedziałam to, ale nie zrobiłam następnego kroku. Gdybym zrobiła, nie wróciłabym. To zupełnie pewne. Coś zawsze mnie powstrzymywało. Bieżąca rozkosz. Ale nie tylko to. Ta inna siła ciężkości: ziemi i jej pól, mojego ciała. Tego ciała.

— Jezu. — Daniel pokręcił głową z ponurym podziwem. — Przepraszam. Naprawdę przepraszam.

— Nie musisz. Zrobiłam to, co musiałam, nie więcej. Nie byłam gotowa polecieć dalej, niż poleciałam. Nie pożegnałam się przed tym jak należy. Teraz to zrobiłam.

— Nie chcesz, żebym tu więcej wracał?

— Czy moje słowa znowu zdradziły moje myśli? Wróć jeszcze, jeśli czujesz, że musisz. Ale nie z mojego powodu. Powiedziałam ci tyle, ile umiem.

Daniel zaakceptował to za pomocą niezwykle grzecznego grymasu. Następnie, uśmiechając się z powodu absurdalności pytania, które wpadło mu do głowy, ale widząc, że jest ono, właśnie poprzez swój brak związku z tematem i banalność, małym rewanżem za jej własne olimpijskie zdrady, powiedział:

— Zanim pójdę jest jedno głupie pytanie, które chciałbym ci zadać. Czy umiesz zgadnąć, jakie?

— O twoich rodziców?

— Nie. Magazyn „Time” dostarczył mi aktualnych informacji na ich temat. Mój ojciec jest na emeryturze i trochę zdziwaczał na starość. Moja matka prowadzi restaurację i uważa mnie za niewdzięcznika. Aurelia pracuje dla twojego ojca i, tak jak on, nie ma nic do powiedzenia o mnie. Moja druga siostra jest zamężna i przejęła praktykę dentystyczną ojca. Moje pytanie było głupsze. Co śpiewałaś tego wieczoru, kiedy wystartowałaś? Czy odleciałaś przy pierwszej piosence, którą zaśpiewałaś? Czy było to tak łatwe?

— Przypomniałam sobie sen, o którym mi opowiedziałeś, sen, jaki miałeś w Spirit Lake. Więc zaśpiewałam tamtą piosenkę. To była pierwsza rzecz, która przyszła mi do głowy.

Jestem kapitanem „Pinafore”. To zaśpiewałaś?

— I to nawet nie całą.

Daniel zaśmiał się. Wydawało się to doskonale niesprawiedliwe.

— Przepraszam, że zapytałem. Cóż… zatem do widzenia. — Wziął płaszcz z haczyka na drzwiach.

— Do widzenia, Danielu. Będziesz latać, prawda?

Skinął głową i zamknął drzwi.


Oczywiście wracał jeszcze wiele razy do kliniki, i Boa niezmiennie była serdeczna. Daniel czuł się zobowiązany do przedstawienia własnej relacji z lat jej nieobecności, chociaż wątpił, czy jego opowieść choć trochę naprawdę ją ciekawi. Kiedy rozmawiali, to głównie o muzyce. Dzień po dniu Boa stawała się coraz silniejsza, aż w końcu była wystarczająco silna, by spróbować odlecieć. Zaproponowała, że pozwoli mu być obecnym tego dnia, tak jak mogłaby go poprosić, żeby pożegnał ją na nabrzeżu. Nie zgodził się. Była pewna, że jej się uda, i udało się. Dwa tygodnie po tym, jak opuściła swoje ciało, wsparcie medyczne zostało wycofane, zgodnie z jej pisemnymi instrukcjami. Jej ciało kontynuowało swoje automatyczne procesy jeszcze przez kilka dni, a potem stanęło.

Na początku lipca jej popioły zostały potajemnie rozsypane z nisko lecącego samolotu na polach posiadłości jej ojca.

Загрузка...