* * *
Wróciłem do hotelu z pięcioma jabłkami, które kupiłem na jednym z licznych
podziemnych targowisk, i od razu poszedłem do stajni. Były to małe, pomarszczone
owoce, wyhodowane głęboko pod ziemią na hydroponicznych plantacjach, w
sztucznym świetle żarówek, które zastępowały promieniowanie słoneczne. Miały
cierpki i jednocześnie kwaśny smak, a do tego kosztowały majątek. Właściwie nie
bardzo wiedziałem, po co je kupiłem. R.C., czy raczej Rewers Curtisa, nie zrobiłby
czegoś takiego. Może z przyzwyczajenia? Może dlatego, że stałem się kimś zupełnie
innym, kimś nowym?
Położyłem jabłka w żłobie na kupce świeżego owsa i patrzyłem, jak Micuma
przygląda się im z powstrzymywanym łakomstwem.
- Kim jestem? - zapytałem, kiedy ugryzła pierwsze z nich.
Odłożyła jabłko z powrotem. Obrzuciła mnie poważnym końskim spojrzeniem i
energicznie machnęła ogonem. Wydał odgłos jak smagnięcie batem.
Nie spieszyłem się, czekałem, co się stanie. To nie było pytanie retoryczne, sam
szukałem odpowiedzi.
Analizowała mnie, starała się odgadnąć, co się zmieniło. Oczami wyobraźni
widziałem, jak jej sztuczny, lecz niesamowicie sprawny intelekt pracuje na pełnych
obrotach.
- Jesteś człowiekiem, z którym od dłuższego czasu podróżuję. Nawet przypadłeś
mi do gustu.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.
- No i co?
Jej nozdrza poruszyły się, jakby usiłowała mnie rozpracować nawet węchem. Z
pewnością coś w moim zachowaniu jej nie pasowało. Wiedziała, że nie pytam ot tak.
- Wierzysz, że jesteś Raymondem Curtisem, bohaterem bitwy o Sewastopol -
odpowiedziała w końcu.
Słyszałem w tym jakieś „ale”, więc czekałem.
- Ale raczej jesteś tym drugim. Człowiekiem, którego ludzie bali się tak bardzo, że
zanegowali jego człowieczeństwo, przemianowali go na demona, potomka
najczarniejszych kręgów piekła, a potem jeszcze na wszelki wypadek, dla pewności,
zapomnieli o nim i usunęli wszystkie wzmianki, które znaleźli. Ale ja jestem dobra w
szukaniu. Wiem, że istniałeś. - Zastrzygła uszami.
- A mimo to towarzyszysz mi dalej w podróży? - chciałem wiedzieć. - Potomkowi
piekieł?
- Towarzyszę człowiekowi, którego uważam za jednego z najlepszych ludzi, jakich
kiedykolwiek spotkałam - odparła poważnie. - Oczywiście my, konie, możemy mieć
inne niż wy, ludzie, poglądy w kwestii moralności, etyki i innych ważnych dla was
spraw. - Błysnęła szeregiem wielkich zębów w końskiej wersji ludzkiego uśmiechu.
Dobrze ją znałem.
- Lubię ludzi, którzy nie skąpią owsa i czasami przyniosą kilka owoców. Nawet
jeśli są kwaśne - dodała.
Potem znowu pochyliła się nad żłobem, jakby wszystko, co istotne, zostało już
powiedziane, a ja nie byłem godny dalszej uwagi.
Biedny to człowiek, którego ignoruje jego własny koń - nawet jeśli jest tylko
biologicznym konstruktem.
* * *
Właściciel hotelu posiadał jeden z niewielu wciąż działających telefonów. Pozwolił mi
z niego zatelefonować, nie żądając żadnych opłat. Wykręciłem numer Kuan.
- Tutaj R. O., Rewers Curtisa - przedstawiłem się starym imieniem.
Jeśli ją to zaskoczyło, nie dała po sobie nic poznać.
- Chcę wywiązać się z zobowiązania. Potrzebny mi do tego bardzo ciepły i bardzo
porządnie wyglądający kożuch. Taki, by na pierwszy rzut oka było widać, że należę do
miejscowej śmietanki towarzyskiej. Już dawno nie widziałem żadnego przedstawienia
w teatrze.
- Zostanie panu dostarczony w ciągu godziny.
Bogini miłosierdzia zamilkła, przez chwilę oboje wsłuchiwaliśmy się w szum
niedoskonałego połączenia.
- Skoro już pan wie to, co wie, dlaczego pan nie zrezygnuje? - zapytała na koniec.
- Pogadamy, kiedy skończę - odrzekłem. - To część honorarium, na które się
umówiliśmy.
- Owszem.
Położyłem słuchawkę na widełki i przez chwilę przyglądałem się odrapanej
plastikowej powierzchni aparatu.
Jej pytanie nie było bezzasadne. A ja znałem na nie odpowiedź.
W swoim ewentualnym dalszym życiu ani przez moment nie będę pewien, po
której jestem stronie. Czy wstając z łóżka, zostawię w nim śniącą kobietę, czy tylko
ochłap stygnącego mięsa? Niepozorna, zaledwie kilkuletnia część mojego ja bała się,
że zwycięży ta druga. Demoniczny R. C, którego niegdyś się obawiano, był dotknięty
nieznaną śmiertelną chorobą. Musiałem poznać odpowiedzi na wszystkie pytania z
przeszłości, by rozwiązać problem własnego rozdwojenia.
* * *
Na placu przed teatrem hulał silny wiatr, termometry, które jeszcze to wytrzymywały,
wskazywały minus dziewięćdziesiąt sześć. Niebo nad miastem było nieustannie
zachmurzone, nieruchome, nienaturalnie pomarszczone w przedziwne kształty.
Miałem wrażenie, jakby w tej dziwaczności tkwiło ich uporządkowanie - ale to było
tylko wrażenie.
- Wachtman jedzie - zabrzęczało w słuchawce.
Na tym zakończyła się pomoc ze strony Kuan Jin, od tej pory musiałem liczyć
tylko na siebie. Mój plan był genialny. Micuma określiła go jako szalony, ale jedno
drugiego przecież nie wyklucza. Zacząłem przechadzać się po placu, zmierzając w
stronę teatru, pomału mijałem skutery śnieżne, transportery gąsienicowe,
poduszkowce - wszystkie możliwe pojazdy, które działały nawet w tak ekstremalnych
temperaturach. Wysiadali z nich najbardziej wpływowi mieszkańcy Ostrawy.
Przybycie na przedstawienie teatralne wystawiane w tak niesprzyjających warunkach
atmosferycznych stało się kwestią prestiżu. Wehikuły, dowód swojej pozycji,
parkowali daleko od budynku, żeby podczas pięcio- czy siedmiominutowej
przechadzki w stronę teatru móc zaprezentować kreacje. W kożuchu z niedźwiedzia
polarnego z kołnierzem z norek oraz w czapce z tygrysa ussuryjskiego, zakrywającej
całą głowę i szyję, wyglądałem jak manekin-multimiliarder. W szerokich,
rozszerzanych rękawach łatwo mogłem schować Margaret i Zabójcę. Z Greysonem
było nieco gorzej, na razie leżał w torbie, tak żebym mógł po niego sięgnąć w
odpowiednim momencie.
W końcu pojawiła się limuzyna gąsienicowa Wachtmana, eskortowana przez
jeszcze jeden pojazd. Zatrzymał się kawałek ode mnie, kilkadziesiąt metrów od teatru.
To mi odpowiadało, wystarczyło tylko trochę zmienić kierunek. Gdy mijałem wóz
eskorty, z którego wyskoczyło trzech ochroniarzy w termokombinezonach i z
karabinami w dłoniach, wypuściłem torbę z ręki na śnieg. Już wysiadał sam
Wachtman, z każdej strony osłaniany przez trzech swoich ludzi. Oko zmieniło tryb i
pokazało wykres ich magicznych zabezpieczeń, podłączonych do źródeł energii
bezpośrednio w ciałach uzbrojonych mężczyzn. Cyborgi, jeden upiór, jeden
czarodziej, dwaj pozszywańcy. Niezła ekipa.
Mój plan był prosty. Zabić Wachtmana, a potem wraz z jego ciałem dostać się do
szpitala, żeby zobaczyć, jak ożywiają trupa. Ni mniej, ni więcej.
Coraz bardziej lodowate spusty Zabójcy i Margaret mroziły mi palce. Zbliżałem
się wolnym krokiem, prezentując całemu światu godny podziwu wizerunek
wpływowego, bogatego człowieka. Cyborg z działkiem ręcznym w dłoni spojrzał na
mnie przelotnie, upiór poświęcił mi dużo więcej uwagi, ale i jego zmyliło moje
przebranie.
Mijałem ich w odległości trzech metrów. Przyłożyłem palce do spustów tak, by
wystarczył już tylko lekki dotyk.
Przesunąłem stopy w taki sposób, żeby odbić się nawet od śliskiej nawierzchni, i
już leciałem. Stalowe lufy Zabójcy i Margaret, przedłużenie moich własnych myśli,
celowały w wybrany obiekt. Wreszcie mnie dostrzegli, poruszali się jak w zwolnionym
tempie - unoszenie broni, opadające linie nerwowych induktorów, tarcze obronne,
nagle widzialne nawet dla gołego oka. Już byłem między nimi.
Pierwsze pociski trafiły w upiora - przeciwpancerny zarył się głęboko w jego
niezwykle odpornym ciele, ekspansywny rozerwał go na kawałki. Wyrwany fragment
kręgosłupa cisnął Wachtmanem na karoserię auta i zmierzwił jego kożuch z soboli.
Potężna salwa z działa cyborga minęła moje ramię zaledwie o włos, za to strzał z
Margaret z najbliższej odległości pozbawił jego głowę balastu organicznego,
pozostawiając samą kompozytową ramę. Bębenek Zabójcy znowu się obrócił, pocisk
powalił pozszywańca na ziemię. Margaret podwójnym strzałem przepołowiła
strażnika, który starał się odciągnąć Wachtmana. Nagle uderzył we mnie
niewidzialny, magiczny młot bojowy. Margaret wyślizgnęła mi się z dłoni, amulety
zaczęły dzwonić, niektóre się rozżarzyły, po mojej klatce piersiowej ciekł roztopiony
metal z tych, które nie wytrzymały. To dzieło czarodzieja. Spowolniony wyczerpaniem
uniosłem Zabójcę i oddałem dwa strzały. Pierwszy pocisk zniknął, zanim doleciał do
czarodzieja, drugi - gdy uderzył go w mostek. Był lepszy, niż się spodziewałem.
Zamiast kontynuować natarcie i dobić mnie, zaczął się denerwować i stracił
panowanie nad sytuacją. Oswobodziłem Kleszcze, ciąłem go krótko po twarzy i
przewróciłem na śnieg. Energia uwolniona w wyniku naszej krótkiej bójki
spowodowała, że śnieg i lód w promieniu kilku metrów roztopiły się, gotująca się
woda syczała, obłoki pary ograniczyły widoczność do dwóch kroków.
Dwukrotnie rozległ się dźwięk zatrzaskującego się zamka, Margaret i Zabójca
dostali nową porcję amunicji.
- Potrzebujemy wsparcia, potrzebujemy wsparcia! - ktoś panicznie krzyczał do
krótkofalówki. To z pewnością ostatni strażnik albo kierowca. Wachtman patrzył na
mnie zszokowany, zaklinowany między półotwartymi drzwiami i karoserią.
- Martowskiemu nie udało się mnie zabić - oznajmiłem, zamykając bębenek
rewolweru.
Gangster zrobił wielkie oczy.
- Będziesz cierpiał, gnoju - syknął.
- Na pewno - zgodziłem się, uniosłem Zabójcę i przystawiłem jego zmodyfikowaną
lufę do czoła gangstera.
- Ja wrócę - obwieścił nieco spiętym głosem. Bez wątpienia trzymał fason. Na jego
miejscu każdy by się bał.
- Całkiem możliwe - odparłem i pociągnąłem za spust.
- Wachtman nie żyje! Zabili go! - powtarzał ktoś wewnątrz pojazdu, kiedy już
przebrzmiał huk strzału.
Popatrzyłem na bezgłowego trupa siedzącego w szybko zamarzającej kałuży krwi.
Wyglądał jak człowiek, pod którym ugięły się nogi, a który teraz odpoczywa, nabiera
sił, nie dostrzegając, że właśnie stracił głowę. Sięgnąłem do kieszeni po świecę dymną,
odbezpieczyłem ją i rzuciłem między pokiereszowane pociskami samochody
konwojentów i limuzynę.
- Przetransportujcie go jak najszybciej do szpitala! - grzmiał ktoś w
krótkofalówce. - Za wszelką cenę! Tylko niech to nie trwa tak długo jak ostatnio. I
zbierzcie jak najwięcej tego, co z niego zostało!
Podniosłem Margaret, przeciąłem Kleszczami gąsienicę w pojeździe Wachtmana,
żeby musieli się trzymać odśnieżonych dróg, po czym w obłokach szybko
gęstniejącego dymu ruszyłem w stronę samochodu eskorty. Po drodze zabrałem
jeszcze siatkę.
To prawdziwe wyzwanie wyprodukować świecę dymną, która nie zawiedzie nawet
w temperaturze poniżej minus stu stopni.
* * *
Do szpitala dostałem się dokładnie tak, jak zaplanowałem - w bagażniku samochodu
eskortującego. Kierowcy i ostatniemu żywemu ochroniarzowi włożenie ciała
Wachtmana do auta zajęło tylko chwilę. Żaden z nich nie zaglądał do bagażnika,
sztuczka z zamkiem, w który podczas strzelaniny niby trafił przypadkowy pocisk,
okazała się zbyteczna.
Droga nie trwała więcej niż piętnaście minut, potem echo zmieniło dźwięk silnika,
zahuczała zamykana stalowa brama. Byłem w środku. Jakie to proste.
- Na nosze! Dajcie go na nosze i wracajcie do samochodu! - usłyszałem stłumiony
głos kierowcy pojazdu, w którego bagażniku się chowałem.
Był wyraźnie zdenerwowany. Przeciąłem filtr izolacyjny Kleszczami, żeby lepiej
słyszeć.
- Dlaczego? - odezwał się skrzeczący głos z krótkofalówki.
- Są dziwni. Lepiej nie przebywać w ich pobliżu.
Sprężyny w siedzeniu zaskrzypiały, kiedy kierowca rozsiadł się nerwowo.
Poczułem zapach zapalonego papierosa.
Czekałem i nasłuchiwałem. Ktoś... najprawdopodobniej dwie osoby wysiadły z
innego samochodu, wpadły na coś, co zabrzęczało metalicznie.
- Kurwa mać - rozległo się przekleństwo.
Gdybym chciał, Oko pokazałoby mi, co się dzieje, nawet przez blaszaną maskę
bagażnika. Gdyby jednak wykorzystywali jakiś skomplikowany system detekcyjny,
mógłbym w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Nie byłem aż tak ciekaw, co się dzieje
na zewnątrz. W pozycji na wpół embrionalnej zacząłem sprawdzać zawartość swoich
kieszeni w poszukiwaniu nabojów.
- Dariusz? - odezwał się w krótkofalówce nowy głos.
- No, słyszę - odpowiedział bardziej biegły i wystraszony z gangsterów.
- Słuchaj, przyjdą po niego dwaj lekarze aż z trzeciego piętra. Jest jeszcze gorzej
niż ostatnio. Może powinieneś zmyć się teraz, już oni go sobie odwiozą. Otworzę wam
drzwi.
- Dzięki, wielkie dzięki, załatwione - powiedział kierowca, jednocześnie rozległ się
warkot silników elektrycznych otwierających drzwi.
- Zostawimy tu szefa, ot tak? - odezwał się mężczyzna z drugiego samochodu.
- I tak jest martwy. Jeśli chcesz spotkać się z nimi, twoja sprawa. Ale nie gadaj
potem, że cię nie ostrzegałem.
Silnik zapalił, dwukrotnie się zadławił, a potem zaczął regularnie warkotać.
Trzasnęły zamykane drzwi, jednocześnie poczułem w bagażniku chłód dostający się
do środka z hali. Moje plany zmieniły się nieprzyjemnie, czegoś takiego się nie
spodziewałem. Nie miałem jednak nic do stracenia. W najgorszym wypadku Kuan
niczego się nie dowie, a dotrę do końca drogi, dokładnie tak, jak chciałem.
Kopniakiem otworzyłem bagażnik, wyskoczyłem na zewnątrz i wylądowałem
kawałek przed wyjazdem z hali. Zauważyłem tylko obłok wirującego śniegu
wymieszanego z dymem z rury wydechowej. Potem skrzydła bramy zamknęły się ze
zgrzytem.
Hala wyglądała zwyczajnie, jak każde tego rodzaju pomieszczenie do przeładunku
towarów. Na nieszczęście była całkiem pusta i nie miałem gdzie się ukryć. Co najwyżej
na łóżku szpitalnym, na którym leżało ciało Wachtmana. Platforma pod spodem
służyła do przewozu aparatury podtrzymującej życie. Wachtman już jej nie
potrzebował. Rozrzuciłem urządzenia po kątach hali, położyłem się na platformie i
schowałem za na wpół przezroczystym prześcieradłem sięgającym aż do podłogi,
które zaciągnąłem równomiernie wokół całego łóżka.
Leżałem tam z Greysonem na piersiach, kolana podciągnąłem aż pod brodę.
Byłem zaskakująco spokojny, jakby mi na niczym nie zależało. Czułem tylko
ciekawość.
Nagle wiedziałem, że nie jestem sam, chociaż nie słyszałem żadnego odgłosu
stającej windy czy otwieranych drzwi ani nie ostrzegał mnie żaden z moich zmysłów,
które potrafiłem nazwać.
Potem bez żadnego ostrzeżenia wózek ruszył, Oko zaprezentowało całą gamę
trybów obrazowania, ale zanim zdążyło przejść do właściwego, wyłączyłem je. Czas na
obserwacje jeszcze nie nadszedł.
Kółka nie podskakiwały na doskonale płaskiej podłodze, słyszałem tylko cichy
szelest łożysk. Ten, kto pchał łóżko, nie wydał z siebie nawet najmniejszego odgłosu.
Nie udało mi się wychwycić choćby świstu jego oddechu.
Wjechaliśmy do windy.
- Na drugie piętro, proszę pana? - zapytał strażnik, przez prześcieradło widziałem
tylko rozmazaną postać.
- Wyssstarczy pierwsssze - otrzymał zniekształconą sykiem odpowiedź.
Winda ruszyła, syczący sanitariusz wypchnął wózek na korytarz, a sam został w
kabinie. Drzwi znowu się zamknęły i zahuczał silnik.
- Boże, ten to dopiero wygląda! Nie mogli go chociaż przykryć prześcieradłem? -
zawołał ktoś i znowu ruszyliśmy z Wachtmanem w drogę.
Było ich dwóch, słyszałem oddechy, dźwięk kroków, pracę stawów. Ludzie, w
przeciwieństwie do poprzedniej istoty.
- Będą go ożywiać. Najpierw miał jechać aż na trzecie, ale okazało się, że to nie
jest tak poważnie magiczna rana jak ostatnio. Poczekaj, otworzę drzwi.
- To ten skurwysyn już tu był?
- No. Nieźle się napracowali, żeby po ożywieniu był jak najbardziej normalny.
Teraz ma go złożyć Krajcuk.
Czułem, jak mówiący manewruje wózkiem, żeby trafić w drzwi.
- Krajcuk to przecież jeden z nas, normalny lekarz. Tydzień temu byliśmy razem w
knajpie.
- Jego dziecko odmroziło sobie nogi. Musieliby mu je amputować. Szefostwo
złożyło Krajcukowi ofertę, a on ją przyjął.
- W takiej sytuacji ciężko odmówić - odpowiedział drugi głos po chwili wahania. -
A co z tym dzieciakiem?
- Wyzdrowiał.
- Przynajmniej tyle dobrego.
- Możemy go tutaj zostawić. Krajcuka wprawdzie znałem, ale im rzadziej będę go
teraz widywał, tym lepiej dla nas obu.
Znowu zostałem sam na sam z gangsterem.
* * *
Wyczołgałem się ze swojej ruchomej kryjówki. Wachtman nie wyglądał na ani
odrobinę bardziej żywego niż w momencie, w którym odstrzeliłem mu głowę, wręcz
przeciwnie. Przywieźli nas do typowego, ubogiego gabinetu lekarskiego,
przystosowanego do przeprowadzania podstawowych badań pacjentów. Z
przyzwyczajenia zacząłem szukać wzrokiem termometru. Tutaj też wisiał i, o dziwo,
nie zamarzł. Luksusowe minus pięć. Pod tym względem szpital akademicki był
naprawdę wyjątkowym miejscem. Mimo to walczyłem z zimnem przenikającym aż do
szpiku kości, aż do synaps, do podstaw każdej myśli. Trząsłem się i czułem, jak
marzną mi czubki palców. Dziwne. Gdybym nie był R. C., człowiekiem, którego bali
się nawet bogowie, denerwowałoby mnie to. Starałem się zerknąć w przeszłość i
ustalić, czy już kiedyś coś podobnego przeżyłem, ale nie udało mi się. Kleszcze drgały,
spośród wszystkich funkcji Oka, które miałem wyryte gdzieś wewnątrz mózgu,
niektóre nadal były niedostępne. Nagle przypomniałem sobie, skąd się wzięły te dwie
części mojego ciała. To były fragmenty ciał różnych demonów, które już dawno
wymazałem z pamięci. Jeden mówił na siebie Kościej Nieśmiertelny, drugi... już nie
pamiętałem. Sam sobie wszczepiłem Oko i Kleszcze, a wraz z nimi strzępy
rozdrobnionych osobowości demonów, konieczne do władania nimi - teraz trzęsły się
z przerażenia.
Jeszcze raz rozejrzałem się po gabinecie. Nie badałem terenu, kilka spraw
mogłem ustalić tu, na miejscu.
Za parawanem z prześwitującego tworzywa zauważyłem wideofon, działający,
sądząc po pobłyskującej na zielono diodzie. Efekty długoletniego sponsoringu było
widać na każdym kroku, wyposażenie szpitala przekraczało wszelkie oczekiwania.
Wykręciłem numer do Kuan Jin i czekałem.
- Nie sądziłam, że się jeszcze odezwiesz - zabrzmiało z głośnika.
Dźwięk był tak doskonały, że potrafiłem sobie wyobrazić lekką rezerwę malującą
się na twarzy bogini. Nie pojawił się jednak żaden obraz.
- Jestem całkowicie zaskoczony - odezwałem się. - To linia wideo - zwróciłem jej
uwagę. - Może chciałabyś rzucić okiem, jak to wygląda.
- A skąd mam niby wziąć do tego sprzęt?
Teraz wyczuwałem w jej głosie nieskrywany sarkazm, Nóż w pochwie poruszył się
bez przyczyny. Rzekłbym nawet, że zadrżał z zadowolenia.
- Nie mam pojęcia, ale chyba jesteś boginią? A może tak mi się tylko wydaje? - też
pozwoliłem sobie na sarkazm.
W następnej sekundzie usłyszałem zbliżające się kroki.
- Nie rozłączam się, życzę przyjemnej transmisji.
Coś we mnie się śmiało. Nagle odzyskałem wewnętrzną równowagę i w pewien
sposób byłem z siebie zadowolony. A raczej z tego, co miało nastąpić. Nienawidziłem
siebie, ale też tylko na siebie mogłem liczyć. Sytuacja bez wyjścia.
- Curtis? - Kuan nagle zwróciła się do mnie moim prawdziwym imieniem. -
Umrzesz, na pewno tam umrzesz, zdajesz sobie z tego sprawę?
Powstrzymałem wybuch demonicznego śmiechu. Bogini miłosierdzia litowała się
nade mną. Tylko istota bez wyobraźni śmiałaby się w twarz własnemu losowi. A ja
zawsze zabijałem i dręczyłem z klasą. Byłem przecież człowiekiem, którego bali się
absolutnie wszyscy.
- Wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Umrzesz, jeśli będziesz miał szczęście - wmieszał się do rozmowy o wiele
ostrzejszy głos.
Pobrzmiewała w nim niezliczona liczba ostrzy i miriady śmierci. Należał do Kali.
Nie miałem już czasu na odpowiedź, ktoś nacisnął klamkę. Zostawiłem wideofon
włączony, wcisnąłem się do wnęki pod umywalką i zasłoniłem białym parawanem.
Margaret, Zabójca i Greyson czekali w pogotowiu.
Wszystko się kiedyś kończy. Tak czy inaczej. Umieranie w towarzystwie przyjaciół
nie jest wcale takie złe. Myśli o Evelyn do siebie nie dopuszczałem.
Do gabinetu weszło trzech mężczyzn w białych kitlach, dwóch z nich poznałem po
krokach - to byli ci sami, których słyszałem schowany na wózku.
- Leży tutaj, Krajcuk, zgodnie z rozkazem z góry - powiedział wyższy z mężczyzn.
Wyczuwałem od niego nerwowość i strach.
Nie rozumiałem, o co tutaj chodzi. Wachtman był już kupą zimnego mięsa.
Jakkolwiek by się starali, minus sto wyciągnie ciepło bardzo szybko z wszystkiego, co
samo nie da rady się zagrzać. A trupy w przeważającej większości przypadków nie
dają.
Mężczyzna zwany Krajcukiem wpadł na wózek, na którym leżało ciało, i dopiero
wtedy je zauważył.
- Widzę.
Mówił rzeczowo i spokojnie, ale było w nim coś dziwnego.
Właściciel znajomego głosu numer dwa trzymał się z tyłu - mniejszy, grubawy
mężczyzna w okularach bez oprawek. Nie musiał nic mówić, i tak było po nim widać,
jak bardzo przeraża go śmierć.
Krajcuk, przypominający chirurga na sali operacyjnej - biała czapka, biała maska i
kitel bez najmniejszej plamki - położył dłoń na ciele Wachtmana.
Cisza panowała coraz głębsza. Lekarz musiał być wybitnym specjalistą, skoro
postawienie diagnozy, że Wachtman umarł raz na zawsze, zajmowało mu tyle czasu.
- To nie efekt działania magii - stwierdził nagle.
Jego głos mnie zelektryzował. Jakby nie mówił Krajcuk, który jeszcze przed
chwilą tu był, ale ktoś zupełnie inny, istota, która się w nim skrywała, lecz nie chciała
zbyt wcześnie ujawnić swojej obecności.
- To nie magia, ale coś silniejszego. Nic tu po mnie. Potrzebujemy...
Następne słowo, które wypowiedział, było tak obce, tak niezrozumiałe, że moje
uszy i mózg odmawiały współpracy. Pozostało wrażenie absolutnej obcości. Nie tylko
mnie to słowo nie przypadło do gustu. Tłuściochowi ugięły się nogi w kolanach, runął
jak długi na ziemię, jego kompan zaczął zwracać, a z oczu mu ciekła krew.
Wydawało się, że Krajcuk nic nie zrobił, ale jego wspólnicy pierzchli do
najdalszego kąta w sali.
Czułem, że coś nadciąga. Czułem, że moje serce zwalnia, czułem strach. Nie z
powodu śmierci, ale czegoś innego, czegoś, czego nie rozumiałem.
Najpierw popękały szafki i stalowe narzędzia, potem szklane butle z lekami, a na
końcu nawet lśniące powierzchnie skalpeli odłożonych w sterylnej celulozie nagle
zmatowiały.
Po prostu przeniknął przez drzwi, pewnie nawet ich nie zauważył. Zapamiętałem
to, na wypadek gdybym musiał z nim później walczyć.
Krajcuk, nie do końca z własnej woli, zrobił krok w tył, jakby również nie potrafił
znieść obecności nowo przybyłego. Zmusiłem się, by mu się przyjrzeć.
Wyglądał jak człowiek, ale człowiekiem nie był. Jakby starał się za wszelką cenę
upodobnić do istoty ludzkiej, zapominając jednak o podstawowych proporcjach. Zbyt
duża głowa, zbyt cienka szyja, jedna ręka dwumetrowego olbrzyma, druga -
krasnoludka. Twarz... czaszka wypalona żarem pustynnego słońca miałaby bardziej
ludzki kształt.
Stworzenie - nie byłem w stanie myśleć o nim jak o człowieku - zasyczało.
- Materiał, potrzebuje materiału - przetłumaczył Krajcuk swoim pomagierom.
Tłuścioch natychmiast wybiegł z gabinetu. Czekaliśmy w milczeniu. Miałem
wrażenie, że moje serce z każdą chwilą bije coraz wolniej, myśli pomału zamarzają, a
ja zmieniam się w coś zupełnie innego. To było hipnotyzujące i - przyjemne. Nic
wyjątkowego. Lepiej być hieną albo marabutem niż R. C.
Czas uciekał. Z każdą minutą, ziarnko po ziarnku, znikały cząsteczki mojego ja. W
końcu tłuścioch wrócił, w każdej dłoni trzymając koszyk sklepowy pełen ludzkich
głów.
- W porządku? - zapytał. Z niektórych jego trofeów nadal kapała krew.
- W porządku - odpowiedział Krajcuk i nawet w jego odczłowieczonym głosie było
słychać ulgę.
Istota, której nie potrafiłem nazwać, wzięła obydwa koszyki, postawiła na stole i
zaczęła rozłupywać ludzkie głowy, tak jak zwykły człowiek rozłupuje orzechy laskowe.
Wybrane kawałki wpychała do resztek czaszki, które zostały Wachtmanowi po strzale
Zabójcy. Jeśli tak miała wyglądać chirurgia, to ja byłem bogiem neurochirurgów.
Wszystko trwało około godziny. Potem stworzenie odwróciło się i wyszło.
- Za jakiś czas się obudzi, ale to już nie będzie ten sam Wachtman. Był zbyt
martwy - przemówił Krajcuk obojętnym tonem. - Musi jednak wykonać swoje
zadanie, poślę po szkoleniowca maskowania... - znowu wypowiedział to słowo,
którego nawet nie zdołałem dosłyszeć. - Potrzebuje przedstawiciela wśród ludzi.
Krajcuk odszedł, w gabinecie zapanowała cisza, pomału wypierająca obcość
trującą świat.
- Przeżyliśmy, przeżyliśmy! - wysapał tłuścioch. Uświadomiłem sobie, że moje
serce nie bije w obcym rytmie, tylko w takt skromnych potrzeb całego ciała.
Jego kolega nawet się nie poruszył.
- Kareł, coś ci jest?
Drugi lekarz nie odpowiedział, wyszedł spomiędzy dwóch stalowych szaf z lekami
i powolnym krokiem ruszył w stronę drzwi.
- Rany, ale mi napędziłeś stracha. Już myślałem, że cię dopadło. Przeżyliśmy
spotkanie z kolesiem z drugiego piętra! - radował się tłuścioch.
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, pozostał tam już na zawsze. Kareł uciął
mu głowę zewnętrznym kantem dłoni niczym mieczem. Potem pochylił się nad
trupem i wyrwał mu serce jednym ruchem przypominającym atak kobry.
- Jest potrzebne na sali operacyjnej numer cztery - wymamrotał i z ciągle
pulsującym sercem w dłoni opuścił pomieszczenie.
Znowu zostałem w gabinecie z dwoma trupami. Wszystko po staremu, to one
najczęściej dotrzymywały mi towarzystwa. Niemal pożałowałem, że nie ma tu
Micumy. Na pewno by się poznała na moim makabrycznym poczuciu humoru.
Pielęgnowałem je właśnie ze względu na nią. Była jedyną żywą istotą akceptującą
moje towarzystwo.
- R.C.?
Ktoś mnie od dłuższej chwili wołał.
Ostrożnie wylazłem ze swojej kryjówki i na ekranie wideofonu zobaczyłem twarz
Kuan. Kamera musiała działać, ponieważ bogini patrzyła prosto na mnie. Szybko
załatwiła sobie ten sprzęt.
- Jestem. Rozumiesz coś z tego, co zobaczyłaś? Czekałem, aż zacznie kłamać.
Bogowie częściej kłamią, niż mówią prawdę.
- Owszem, rozumiem. To potworne, dlatego wolałabym, żeby wszyscy sami to
zobaczyli. I nie obwiniali mnie, że ich okłamuję i mamię.
Właśnie tak. Miłosierdzie potrafi okłamać i omamić, dobrze o tym wiedziałem.
Zanim zdążyłem zapytać, co Kuan o tym myśli, zobaczyłem ujęcie z szerokokątnej
kamery.
Za Kuan i Kali siedział tłum innych istot. Wyglądało to jak wielki amfiteatr z
mnóstwem siedzisk. Płonęły na nich ognie, wyginały się tancerki, dopełniano
przedziwnych rytuałów, gdzieniegdzie na rożnach piekli się wciąż żywi nieszczęśnicy.
Wszystko ku uciesze widzów. Patrzyłem na zgromadzenie bogów, demonów, diabłów,
duchów, deksów i innych istot, które zamieszkiwały ten świat razem z ludźmi - tylko
ich samych widziałem tam niewielu. Z drugiej strony człowiek, o ile jeszcze mogłem
tak o sobie powiedzieć, odgrywał w tym całym zamieszaniu główną rolę. Nie czułem
się zbytnio dyskryminowany.
A to właśnie ich, bogów i im podobnych, Kuan musiała przekonać, że oglądają
przedstawienie na żywo, nie jakąś szopkę. Przez chwilę zastanawiałem się, czego teraz
pragnę. Ciągle tego samego: umrzeć. Z jaką łatwością by mi to przyszło wśród tylu
wrogów.
Z tłumu podniosło się potężne chłopisko w kamizelce z kożucha, z lewą dłonią na
trzonku gigantycznego młota. Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem. W jego oczach
było tyle miękkości ile śniegu na słońcu. Wyprostował palec środkowy wielkości
ludzkiego ramienia, z pogardą wystawił w moją stronę i splunął.
Przybliżyłem twarz do ekranu i nakazałem Oku wysunąć się i schować z
powrotem. Nie znosili tego, jak wszyscy.
- Nie lubię obraźliwych gestów - powiedziałem spokojnie. - Wyzywam cię na
pojedynek, Thorze. A kiedy cię pokonam, utnę ci jaja i rzucę je na pożarcie szczurom.
- Ty już nie wrócisz - zaśmiał się olbrzym. - To nie sztuczki, to prawdziwy R. C. -
huknął zadowolony.
Znałem go, bardzo dobrze go znałem. Pasek danych na wideo zaczął szumieć. Nie
wiedziałem, kto coś przesyła, nie miałem czasu. Przełączyłem urządzenie na nowy
sygnał i część ekranu zajęło inne, o wiele lepsze ujęcie. Leżący na plecach Thor, nad
nim pochylające się stworzenie, całkiem do mnie podobne. Wprawdzie miało dwie, a
właściwie trzy pary kleszczy i jeszcze jedno zwykle ramię, ale po rysach twarzy i
typowym dla niej obojętnym wyrazie bez najmniejszych wątpliwości rozpoznałem
siebie.
- Proszę cię, oszczędź mnie - błagał bóg ludów północnych.
I oszczędziłem go wtedy.
Obraz zdjął zwoje zapomnienia z mojego umysłu. Wiedziałem już, skąd pochodził
sygnał.
- Zjem twoje serce - zmieniłem zdanie i uśmiechnąłem się do boga, którego kiedyś
pokonałem i któremu darowałem życie.
Thor zawył i jednym machnięciem młota zabił dziesięciu swoich najwierniejszych
wyznawców. Wśród pozostałych bogów i innych stworzeń zapanowała nerwowa
atmosfera. Powiedziałbym nawet, że zaczęli się bać.
- Kuan? - wypowiedziałem imię tej, która przed chwilą pomogła mi poskładać w
całość część potłuczonych kawałków pamięci.
Automatyczna kamera skupiła się na twarzy bogini. Przez chwilę ją analizowałem.
- Zdradziła mnie pani.
Jej twarz na chwilę się zmieniła. Znałem bogów, kiedyś znałem ich bardzo dobrze.
Nie musiała dawać po sobie nic poznać, ale mogła. I chciała.
- Są przysięgi, których nie da się złamać - powiedziała cicho.
- Ale są drogi, którymi można je obejść.
Nagle wróciło do mnie kolejne wspomnienie. Kiedyś o mało co nie unicestwiłem
Kuan Jin, a razem z nią milionów innych. Mimo to stawiała właśnie na mnie.
Dlaczego? Musiała być zdesperowana. A pozostali - głupi?
- Właśnie to pani zrobiła - stwierdziłem.
Jej twarz zmieniła się w maskę z marmuru.
- Tak, obeszliśmy przysięgę. To nie była zdrada. Zawsze tak do tego podchodziłam
- przyznała na koniec.
Usłyszałem kroki. Ktoś się zbliżał.
- Dokończymy jeszcze tę rozmowę. - Uśmiechnąłem się i zerwałem kitel ze zwłok.
Jeśli lekarze mordowali się tu przy każdym spotkaniu, kilka krwawych plam
więcej nie powinno zwrócić niczyjej uwagi.
Spojrzałem jeszcze na ekran, potem siłą woli przesunąłem ujęcie na Thora i
pokazałem mu wyprostowany palec środkowy. Nie spodziewał się, że jest moją
ostatnią deską ratunku. Jeśli przez jakieś głupie zrządzenie losu nie zginę tutaj,
wówczas tylko on zdoła mnie wydać Panu Śmierci. Od dawna nie byłem tak silny jak
kiedyś.
Miałem nadzieję, że teraz umrę. Kochałem Evelyn. Chciałem jej dać to, co
najlepsze, a jednocześnie - marzyłem, że zabiję ją podczas własnego orgazmu.
* * *
Wyjrzałem z gabinetu. Na szczęście zaraz przy ścianie stał wózek dla pacjentów. Albo
dla trupów, tutaj nie robiło to nikomu większej różnicy. Położyłem na nim Greysona i
przykryłem kawałkiem gazy.
Minęła mnie kobieta w niebiesko-białym fartuchu, prawdopodobnie pielęgniarka.
Nie zwróciła na mnie uwagi, właściwie na nic nie zwracała uwagi, wbijała wzrok w
podłogę tak uparcie, jakby jakiekolwiek zerknięcie w bok miało ją zamienić w słup
soli. Może rzeczywiście tak było.
Wybrałem intuicyjnie kierunek i niezbyt szybko, ale też niezbyt wolno zacząłem
pchać wózek.
- Na podstawie komunikatu systemu ostrzegawczego doktor Krajcuk
niespodziewanie się przetransformował! - usłyszałem zniekształcony elektronicznie
głos, jednocześnie otworzyły się drzwi i wyskoczył przez nie młody, chudy mężczyzna.
Towarzyszył mu odgłos pracującego induktora nerwowego, którego obroty zbliżały się
do maksimum, oraz ochroniarz w kamizelce kuloodpornej, z automatem
przewieszonym na ramieniu i specjalnym karabinem na zastrzyki narkotykowe.
- Zlikwidujemy go? - zapytał czarodzieja, kiedy go dogonił.
Na mnie nawet nie spojrzeli.
- Nie! Ciągle jeszcze może się przydać! - powstrzymał go młody mężczyzna. - Jak
tak dalej pójdzie, za chwilę nie będziemy mieli w ogóle żadnych normalnych ludzi!
Ktoś musi usadzić Negocjatora - mamrotał pod nosem.
Natychmiast zniknęli za rogiem korytarza i przez chwilę było słychać tylko odgłos
ich kroków.
Zacząłem szczękać zębami, przecie mną pojawił się potwór, którego krótka
obecność zmieniła doktora Krajcuka w nieczłowieka. Nie zdążyłem go ominąć, wyłonił
się bezpośrednio ze ściany - prawdopodobnie szedł na skróty. Przypominał mumię,
która ożyła; pergaminowa, krucha skóra, głęboko osadzone oczy. Czaiło się w nich
życie, ale nie byłem pewien jakie. W przeciwieństwie do innych ludzi, których do tej
pory spotkałem, spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
Zostałem zdemaskowany.
- Trzeba pewnie robić ostry makijaż, żeby móc pchać się z takim ryjem między
ludzi - zagadnąłem beznamiętnym głosem i położyłem dłoń na Zabójcy. Pod
kwadratem sterylnej gazy był wymierzony dokładnie w mumię.
Przez chwilę zastanawiał się nad moimi słowami, a potem ruszył w swoją stronę,
jakbym nagle przestał dla niego istnieć.
Nie, nie zostałem zdemaskowany. Jeszcze nie.
Zmierzał w stronę windy, a ja podążałem za nim, cały czas pchając wózek.
Wyglądałem prawie jak pielęgniarka. Prawie. No cóż, lepszy zły kamuflaż niż żaden.
Żołnierz pilnujący windy odsunął się od mumii na dwa kroki. Mimo to widziałem, jak
niekorzystnie wpływa na niego obecność tej przedziwnej istoty. Ja już się trochę do
tego przyzwyczaiłem. Potwór odjechał, a mężczyzna nadal opierał się o ścianę,
oddychając szybko, na jego czole perlił się pot. Zamarzający pot. Kiedy go otarł,
krople zadzwoniły o podłogę.
Jak gdyby nigdy nic ściągnąłem windę i wjechałem z wózkiem do kabiny. Strażnik
wprawdzie przez cały czas mnie widział, lecz albo ciągle był w szoku, albo nie dotarło
do niego, kim jestem, albo uważał mnie za jednego z nich i chciał, żebym jak
najprędzej zniknął. Fakt, ja też niewiele różniłem się od człowieka.
Pojechałem piętro wyżej. Panowała tam cisza, nienaturalna cisza. Brakowało
bulgotu rur kanalizacyjnych, buczenia wentylacji i wszechobecnego szumu molekuł
powietrza. Ciemność rozpraszało tylko przytłumione światło przenikające z zewnątrz
przez wielowarstwowe okna. W oddali, na końcu korytarza, zauważyłem zbliżające się
chwiejnym krokiem sylwetki. Ciągle miałem nadzieję, że jeszcze się czegoś dowiem
przed ostateczną konfrontacją. Konfrontacja - to słowo z pewnością przypadłoby
Micumie do gustu. Otworzyłem drzwi po lewej stronie - pomieszczenie na szczęście
było puste. Zostawiłem wózek, wszedłem do środka i szybko zamknąłem za sobą
drzwi. Oko histerycznie zaczęło zmieniać ostrość. Jego niemal paniczne operacje
zmusiły mnie do pozostania w miejscu. Dopiero po chwili to zauważyłem: włókna
snujące się powoli w powietrzu, babie lato rozkładu; wiązki lśniących nici
gigantycznej pajęczyny, której miejsca zakotwiczenia znajdowały się gdzieś poza
zasięgiem wzroku. Wszystko niewidzialne dla ludzkiego oka. Jeszcze niczego nie
dotknąłem i nie miałem zamiaru tego zmieniać, nadal tylko się przyglądałem. Liny
były splecione właśnie z tych włókien, niektóre z nich ginęły w ścianach albo w
podłodze, inne wychodziły na zewnątrz oknem. Zadałem sobie ten trud i wyjrzałem na
zewnątrz. Ciągnęły się nad Ostrawą - widmowa sieć spleciona w magiczne diagramy,
gigantyczna, niepojęta i niknąca gdzieś w oddali, jakby starała się ogarnąć cały świat.
Ten widok przytłaczał, skoncentrowałem się na bezpośrednim otoczeniu.
Jeśli nie liczyć przewróconego stołu, dwóch krzeseł i porozrzucanego sprzętu
medycznego, pomieszczenie było puste. Jakby ktoś je opuścił w wielkim pośpiechu,
wiedząc, że już tu nigdy nie wróci.
Podniosłem z ziemi skalpel, pohamowałem chęć zbadania włókien i rozkruszyłem
ostrzem odrobinę tynku w miejscu, z którego wychodziła dziwna pajęczyna. Ściana
rozsypała się tak samo, jakbym uderzył kamieniem w kryształ. Drobne odłamki
spadały nienaturalnie wolno i z brzękiem rozbijały się o podłogę, a potem
wyparowywały, sycząc cicho.
Piękne zjawisko, czarujące - tak samo jak ostrze noża wnikające w serce.
Stłumiłem dawne wspomnienie, razem z nim część swojej osobowości i nagle
zacząłem się bać. To było przerażające, ogarniała mnie zgroza i nie wiedziałem, co
mam o tym myśleć.
Ale dlaczego czułem strach? Przecież chciałem już to wszystko skończyć. Może
bałem się, że to wcale nie będzie koniec, lecz początek nowej drogi, którą człowiek
zaczyna, kiedy przejdzie przez piekło. Byłem lodowato spokojny, a jednocześnie
trząsłem się ze strachu, Oko kilkakrotnie zmieniło ostrość z giganieskończoności do
nanonieskończoności. Żeby się opamiętać, zacząłem drobiazgowo badać
pomieszczenie.
Znalazłem stary telefon zasłonięty przez welon z włókien, jakby to coś chciało go
przede mną ukryć. Wsunąłem kabel do gniazdka i zakręciłem korbką. Naprawdę
bardzo stary telefon. Dlaczego znalazł się właśnie tutaj? Zakręciłem jeszcze raz i
usłyszałem sygnał. Możliwe, że telefon działał.
Wykręciłem znany numer i udało mi się uzyskać połączenie.
- To ja. Szukam specjalisty, który by mnie przebadał.
- R. C, nigdy nie byłeś dowcipnisiem - poznałem podenerwowany głos Kuan Jin.
- Z godziny na godzinę jestem coraz lepszy - odpowiedziałem. - Chcesz wiedzieć,
co do tej pory ustaliłem?
- Tak.
Po tonie poznałem, że zrozumiała.
- Przedtem musisz jednak wyjaśnić mi kilka spraw - postawiłem warunek.
- Wiem.
- Zdradziliście mnie - przypomniałem. - Dlaczego?
- Wy, ludzie, jesteście dziwni. Słabi i jednocześnie silni - zaczęła.
Słuchałem, rozglądając się po pomieszczeniu, z którego tych słabych i
jednocześnie silnych ludzi wygoniła inna, śmiertelnie niebezpieczna moc. To dziwne -
słyszeć w takim miejscu z ust bogini właśnie takie słowa.
- Raymond Curtis, twój brat, był niewyobrażalnie silny. Jakimś sposobem,
którego do dzisiaj nie rozumiemy, zaczął nas wypierać, wyganiać z tego cudownie
bogatego świata ludzi, choć sami nas tu wpuściliście. Zdołaliśmy się przed nim
obronić.
Czułem za drzwiami pulsującą obcość, stopniowe ożywanie czegoś, co nie należało
do tego miejsca. Kuan zorientowała się, że przestaję jej słuchać, i zamilkła.
- Co było dalej? - zapytałem, kiedy sytuacja trochę się uspokoiła.
- Potem pojawiłeś się ty. Jeździec nie wiadomo skąd. Nie mieliśmy pojęcia, kim
jesteś, ale dzięki tobie siły się wyrównały. Już nie ustępowaliśmy przed natarciem
ludzi, przed jednoczącą mocą, która wzmacniała ich i pozwalała nam się
przeciwstawić. R. C, Rewers Curtisa, drugie oblicze przywódcy ludzi. Tak zaczęliśmy
na ciebie mówić, zanim się zorientowaliśmy, kim jesteś naprawdę.
Ktoś zatrzymał się tuż pod drzwiami, pajęcze włókna błysnęły srebrzyście. Zaczęło
być mi zimno, na szybach szafek lekarskich rozrastała się delikatna sieć pęknięć, słabe
fale deformujące rzeczywistość zniewalały mnie.
- Razem z tobą zwyciężyliśmy. Stawałeś się jednak coraz silniejszy i potężniejszy,
a jednocześnie coraz bardziej szalony. My chcieliśmy tutaj żyć, ty, powodowany
nieprawdopodobną nienawiścią, chciałeś zniszczyć świat. Nie mogliśmy ci na to
pozwolić. Nikt z nas, bogów, demonów i innych istot, nie byłby w stanie wrócić do
swojej sfery. Świat w głębinach rzeczywistości jest tak nudny, szary, pusty...
Klamka pomału poruszyła się w dół, zatrzymała się jednak w połowie drogi, jakby
ktoś po drugiej stronie drzwi się zastanawiał. O dziwo, nie byłem ani trochę spięty.
- I dlatego w końcu mnie zdradziliście - dokończyłem monolog Kuan.
- Nie mogliśmy cię zabić, ponieważ wszyscy złożyliśmy sobie przysięgę. Ty i ja,
pozostali bogowie, najsilniejsze demony i inne najsilniejsze istoty głębokich sfer. Nie
mogliśmy cię zabić, dlatego pozbawiliśmy cię pamięci, a większą część twojej
osobowości zamknęliśmy na jedenaście magicznych zamków, najlepszych, jakie
byliśmy w stanie stworzyć. I posłaliśmy cię w świat.
- Bez pamięci, bez wyrzutów sumienia, bez świadomości tego, czego się
dopuściłem - powiedziałem cicho.
Powierzchnia drzwi się wydęła, jakby coś przez nie przenikało,
- Kim jesteś? - zapytałem i odłożyłem słuchawkę, zanim jeszcze usłyszałem
odpowiedź. - Tutaj już nikt nie przyjmuje.
Przede mną stał doktor Krajcuk, a raczej to, w co się przetransformował. Jego
wzrok błądził po pomieszczeniu, a to, na co spojrzał, rozlatywało się w lodowy pył.
- Człowiek - syknął. - Człowiek nie ma tu czego szukać!
Człowiek, też wymyślił, tak mnie lekceważyć. Byłem czymś więcej! A może mniej?
Gdy jego wzrok spoczął na mojej piersi, chwyciłem Zabójcę i pociągnąłem za spust.
Huk wystrzału wstrząsnął salą, ogień zmazał Krajcukowi makijaż, a pocisk wypalił
w nim dziurę w kształcie krateru.
- Człowieku, daremny twój trud - zabulgotał, ale chyba nie było z nim najlepiej.
Z korytarza dobiegł mnie dźwięk szybko zbliżających się kroków, mimo to znowu
podniosłem słuchawkę.
- A jak tamte wydarzenia mają się do tego wszystkiego? - zdążyłem jeszcze
zapytać.
- ...głębinowe sfery... twój brat... nie jest martwy... zanurzony w sarkofagu...
Więcej już nie usłyszałem, ponieważ znowu musiałem strzelać. Tym razem do
uzbrojonego ochroniarza, którego kompozytowy pancerz pokrywały niezrozumiałe
hieroglify i magiczne diagramy - z pewnością były to znaki zapewniające ochronę
przed obecnością jego chlebodawców. Pierwszym strzałem z Margaret zmusiłem go
do odwrócenia głowy, drugim - dekapitowałem.
Wybiegłem z gabinetu lekarskiego, echo strzałów ciągle huczało między murami,
gdzie jeszcze przed chwilą panował bezruch. Zewsząd dobiegały odgłosy otwieranych
drzwi, krzyk rozkazów, tupanie, wrzask i kłótnie zmieniające krew w żyłach w
czerwony lód.
Zagrzmiały wystrzały, poczułem na plecach serię uszczypnięć. Odwróciłem się,
zza rogu mierzyła we mnie czarna lufa ultranowoczesnego automatu. Potężny
wystrzał z Margaret odrzucił go razem z kawałkiem ściany. Natychmiast pojawili się
kolejni uzbrojeni ochroniarze. Wziąłem ciężki rewolwer, bębenek obrócił się
trzykrotnie i już leżeli na ziemi. Włożyłem do komór nowe naboje, nabiłem Margaret.
- Musisz się dowiedzieć, co to jest, to coś, co stara się do nas przebić. - Pojawił się
w powietrzu ognisty napis. - Jeśli to Pan Demonów z jakiegoś mroźnego subpiekła,
mamy jeszcze szansę. Jeśli to istota...
Ogniste litery, przekaz od Kuan, rozsypały się, kiedy zmiotła je obca moc.
Pośrodku korytarza zmaterializowało się coś, co kiedyś było człowiekiem.
Wynędzniałe, poskładane z niekompatybilnych części ludzkiego ciała, wyglądało jak
karykatura, parodia. Z otwartych ust wypełzło mu troje oczu na nerwach wzrokowych
grubości palca, w pustych oczodołach zapłonęła zimna, niebieskawa łuna. Cóż za
urocza modyfikacja ludzkiej fizjonomii.
Bezpośredni atak to nie zawsze najlepsza taktyka. Już byłem w powietrzu, gdy
niebieski płomień z sykiem oświetlił pas posadzki od potwora do miejsca, w którym
przed chwilą stałem. Posadzka zniknęła, został tylko goły, popękany beton.
Zdałem sobie sprawę, że stoję - czy raczej wiszę na suficie głową w dół kawałek
przed obcym. Strzeliłem, kiedy mnie zobaczył, natychmiast odbiłem się w kierunku
ziemi - ale mimo to otarłem się o jego niebieskie spojrzenie. To było jak ukłucie
lodowym ostrzem prosto w serce. Pierwszą kulkę Zabójcy odparował, druga jednak
trafiła go w pierś, zaś trzecia pozbawiła czarujących pseudooczu. Przez chwilę kręcił
się w kółko zdezorientowany. Zbliżyłem się i zakończyłem jego egzystencję. Nawet
silny czarodziej nie oprze się działaniu ekspansywnego pocisku i porządnej dawce
prochu strzelniczego.
Wstałem i ruszyłem w stronę klatki schodowej, z której dobiegał stukot
pospiesznych kroków. To, do czego posłała mnie Kuan, najwyraźniej znajdowało się,
na ostatnim, najwyższym piętrze. A ja byłem ciekawy. Naboje ładowałem po drodze.
Przerywane oddechy, skrzypienie skóry, szelest materiału, tupot, trzaski zamków.
Było ich wielu, zbyt wielu. Obejrzałem się, na wózku za mną nadal leżał Greyson.
Nadszedł jego czas. Schowałem Zabójcę do kabury, a Greyson, posłuszny mentalnemu
rozkazowi, wleciał prosto do mojej dłoni. Gaza leniwie zsunęła się na ziemię.
Słyszałem, jak się ustawiają, jak uderzają kaburami, paskami o posadzkę i ściany,
jak starają się przyjąć najlepszą pozycję. Przyłapałem się na tym, że się uśmiecham.
Może tego właśnie chciałem. Z pewnością. Ich było wielu, ja sam. Z drugiej strony
mnie trochę trudniej zabić niż normalnego człowieka. Mieliśmy równe szanse.
Położyłem palec na spuście, gdy zagrzmiała pierwsza seria.
- Sami zaczęliście - zwróciłem im uwagę; z pochyloną głową ruszyłem naprzeciw
wzmagającemu się zalewowi ołowiu i oddałem pierwszy strzał.
To nie był tylko ołów, stal i zubożony uran. Wbijały się we mnie czary wszystkich
możliwych gatunków i typów, rozrywały moje tkanki, pożerały mięso, siłę.
Granat eksplodował. Setki poszarpanych odłamków wirowały w powietrzu,
szukały celów, wybierając najmniej chronione części ludzkich ciał albo z uporem
przebijając pancerze. Mnie omijały. Oto korzyści, jakie płyną z samodzielnej
produkcji amunicji.
Kolejny granat. Na nieszczęśników przede mną kapał napalm, drzwi i ściany
zapłonęły, niektórzy krzyczeli z bólu i niczym żywe pochodnie zwiastujące moje
nadejście rzucali się do ucieczki. Inni ciągle trzymali się na swoich pozycjach i nie
przerywali ognia.
Oko po bezpośrednim postrzale nieudolnie zmieniło ostrość. Kolejna seria kul i
magii. Skuliłem się, brnąłem prosto w kierunku przybierającego na sile źródła ognia.
Potem przyszła kolej na amunicję napełnioną mocą, której działanie opierało się
na nicości. Każdy strzał wstrząsał rzeczywistością, wyrywał kawałek mnie,
pozostawiając ziejącą dziurę, której nic nigdy nie zdoła wypełnić.
Greyson wyrzucił z siebie już wszystko, co mu leżało na sercu, napalm kapał z
sufitu, odłamki uparcie świszczały w powietrzu. Czemu wciąż stawiali mi opór?
Widocznie nie byli zwykłymi ludźmi.
Znikałem w nieprzyjacielskim ogniu pożerającym rzeczywistość, ale uparcie
parłem do schodów prowadzących na ostatnie piętro. Margaret z Zabójcą zgodnie
pluły w stronę nieprzyjaciół płomieniami, zatrzymywałem się tylko wtedy, gdy
musiałem na nowo załadować amunicję. Starałem się nie zauważać, jak szybko
pustoszeje mój pas na naboje.
Seria granatów przeciwko mnie. Dwa odesłałem nadawcom kopniakiem, jeden
chwyciłem zębami i odgryzłem spłonkę, zanim zdążył eksplodować, jednym dostałem
i wtedy wybuchł. Większość mojego ubrania odeszła w niepamięć.
Chwiałem się, otoczony ekspandującą kulą ognia, ostrzał był coraz słabszy.
Zakładali, że poległem. Nie, jeszcze nie; tylko strasznie bolało. Czas biegł
nieprawdopodobnie wolno, wynurzyłem się z chmury dymu ze świeżo nabitą bronią.
Patrzyli na mnie, przesiąknięci strachem aż do szpiku kości, roztrzęsieni,
widziałem ich twarze za tarczami kuloodpornymi z polaryzowanego szkła, czułem
szybko walące serca, pulsującą krew, gorączkowo rozbiegane myśli. Wycelowałem
Margaret w tego, który tak trafnie rzucił granatem. Ból w brzuchu był
obezwładniający, ale lata doświadczeń sprawiły, że zdążyłem się przyzwyczaić.
- Naprawdę muszę zabić was wszystkich? - zapytałem cicho.
Ogień wokół nas powoli dogasał. Coś się zbliżało, słyszałem pękanie szyb w
oknach. Oni jeszcze nie.
- A dlaczego miałby pan nas oszczędzić? - zapytał mężczyzna, w którego
wycelowałem.
Klęczał w pozycji strzeleckiej, ale lufę karabinu ze zintegrowanym miotaczem
granatów trzymał skierowaną ku podłodze.
- Ponieważ muszę oszczędzać naboje.
Był gotowy na śmierć, sądził, że zaraz zginie. Moja odpowiedź zaskoczyła go
jednak, uwierzył mi, choć spoglądał prosto w czarny wylot lufy.
- Masz telefon? - zapytałem.
Wciąż zdezorientowany podał mi plastikową zabaweczkę. Technologia z czasów
tuż przed Krachem.
- Działają w okolicy szpitala, mamy je zamiast krótkofalówek.
- Zabierajcie się stąd - pokazałem im schody - i nie zapomnijcie o pozostałych.
Ostatnich sześciu żywych podniosło się, wzięło tylu rannych, ilu tylko zdołało, i
oddaliło się pospiesznie.
- Zbawiciel - słyszałem, jak mamrotał jeden z nich, przyglądając mi się z wyraźną
ulgą.
- Trochę zbyt mroczny jak na zbawiciela, co nie? - Uśmiechnąłem się szeroko.
Czułem, jak odrastają mi wybite zęby. Nawet nie zauważyłem, kiedy pozbyłem się
poprzednich.
Kiedy wybierałem numer do Kuan, zgasły ostatnie ognie, napalm zamarzł, w
powietrzu zmaterializowały się drobne płatki.
- Kto mówi? - poznałem zaniepokojony głos bogini miłosierdzia.
- To ja, Mroczny Zbawiciel. Właśnie dostałem nowe imię.
- Nie takie znowu nowe - poznała mnie w końcu. Pewnie sepleniłem przez te
cholerne zęby.
- Ciągnie się za tobą już od pewnego czasu.
- A co z moim bratem? Nie zabiłem go? Telefon zaczął pikać. W coraz większym
mrozie baterie szybko się wyczerpywały.
- Nie. Nie pozwoliliśmy ci na to - odpowiedziała. - Ze względu na przysięgę nie
mogliśmy cię zabić, ale nadal się ciebie baliśmy, nawet zamroczonego. Ciągle istniało
ryzyko, że wrócisz i będziesz się starał zniszczyć świat. Wtedy, pod Sewastopolem,
prawie ci się udało.
Bateria po raz ostatni wydała dźwięk, ale połączenie jeszcze się nie skończyło.
Jeszcze tego nie chciałem.
- Twój brat jest do ciebie podobny, macie tę samą siłę. Choć nie czerpał jej z
nienawiści, zdołał stawie ci opór. Wilhelm Waard wydał nam Raymonda Curtisa, a my
zamknęliśmy go w sarkofagu i zanurzyliśmy w Głębinie, by móc kiedyś wyciągnąć...
gdybyśmy musieli użyć go przeciwko tobie.
Każda kolejna informacja łączyła się z poprzednią w zaskakujący, a mimo to
całkiem logiczny obraz.
- Po włóknach rzeczywistości, które wiążą sarkofag z naszym światem, teraz
wspinają się oni - dokończyłem. - Wybrali sobie miejsce, gdzie połączenie jest
najsilniejsze, gdzie urodził się Raymond Curtis.
- Tak - potwierdziła Kuan. To jedno jedyne słowo zawierało w sobie ocean
goryczy.
Wróg się zbliżał. Nie musiałem go szukać, wystarczyła mi zmiana pulsu,
przestawiające ostrość Oko, cichnący tykot atomów naszego świata. Ale musiałem
zapytać o coś jeszcze.
- A jak głęboko go zanurzyliście?
- Tego nikt nie wie - szepnęła. - Najgłębiej jak się dało.
- Patrz moimi oczami - poradziłem jej i wyłączyłem telefon.
I tak się wyładował.
Mojego brata zdradził człowiek, jeden z tych, za których walczył. Mnie zdradzili
bogowie, demony i cała reszta. Ktoś mógłby powiedzieć, że walczyłem za nich.
Zaśmiałem się. Ja zawsze walczyłem tylko za siebie. Cale życie byłem sam i tak już
miało pozostać do końca.
Zbliżali się, czułem ich obecność niczym brzeszczot z helu wbity głęboko w serce.
Trzej czarodzieje. Pierwszy na pozór ludzki, drugi - skrzyżowanie zjawy z czymś,
czego nie potrafiłem nawet nazwać, ostatni zaś - pozszywaniec, połączenie upiora z
nocnym koszmarem postkrachowego technologa.
- Miałem nadzieję, że pojawi się ktoś, z kim walka będzie zaszczytem. Póki co
same nudy - przywitałem się uprzejmie i zacząłem strzelać.
Wchłonęła ich ściana ognia, nie zakładałem jednak, że na tym się skończy.
Ostatni ryk Zabójcy, ostatnie słowo Margaret. Odłożyłem wiernych towarzyszy na
podłogę, chwyciłem Nóż i ruszyłem na czarodziejów.
Wpadłem na ścianę magii skoncentrowanej do tego stopnia, że miała na wpół
materialną strukturę. Nie przebiłem się, naparłem na nią trochę mocniej i zacząłem
dźgać przestrzeń Nożem. Zapłonął, kurtyna czarów została rozcięta; pętla, która miała
mnie skrępować, pękła chwilę potem. Sieknąłem osłabioną strzałem zjawę ognistym
ostrzem. Osłona Noża zmieniła się w eliptyczną, wypukłą tarczę, od której
natychmiast odbiła się dawka energii. Czarodziej padł na ziemię, jego ciało szybko
wiotczało, aż wreszcie upodobniło się do pustego worka. W kolejnej potyczce już nie
weźmie udziału.
Stałem na suficie głową w dół, pozostali czarodzieje patrzyli na mnie wzrokiem
wytoczonym z woli i prymarnej materii świata. Moje amulety, zabawki w porównaniu
z potencjałem ich sił, brzęczały alarmująco. Czułem złośliwe wibracje powietrza
poddającego się przygotowywanym czarom. Nóż, a raczej miecz z dwumetrowym
ostrzem, które mieniło się białym blaskiem i szerzyło wokół siebie aurę zagłady, drżał
w mojej dłoni.
Odbiłem się od sufitu prosto na nich, beton za mną wybuchł. Sieknąłem rękę
półczłowieka, burzone magiczne zapory eksplodowały mi prosto w twarz, a ich
energia rozbijała się na ostrzu. Zacisnąłem dłoń na rękojeści, po czym gwałtownym
pchnięciem rozwiniętych na całą długość Kleszczy przejechałem nimi po twarzy
technoupiora. Trafiłem go, z rany trysnął zimny ogień. W ich żyłach nie krążyła krew.
W moich i owszem. Przynajmniej na razie.
Nóż w zetknięciu z antyczarem zawył. Pchnąłem, wytężając wszystkie mentalne i
fizyczne siły, ale nawet nie drgnął.
Moment zaskoczenia minął. Pomagając sobie Kleszczami wbitymi w przeciwległą
ścianę, umknąłem przed niebiesko-białym ostrzem, a potem przeciąłem je krótkim
cięciem.
Technoupiór wlepił we mnie morderczy wzrok, połowa jego twarzy ciągle płonęła.
- Człowiek z ramieniem demona, ciekawe - skomentował.
Nawet nie spojrzał na swojego towarzysza, lecz do ataku ruszyli jednocześnie.
Pierwszej parze macek lodowego ognia wymknąłem się, drugą odbiłem,
zakrywając się mieczem, po czym rzuciłem się na nich - prosto w źródło świetlistych
wystrzałów.
Dostałem w nogę. Odmówiła mi posłuszeństwa, nie broniłem się przed upadkiem,
tylko przetoczyłem na bok, usiłując równocześnie bronić się i zadać cios
przeciwnikowi. Udało mi się to tylko częściowo, w zdobytą tym sposobem sekundę
podniosłem się na kolana.
Znowu macki lodowego ognia. Osłaniałem się Kleszczami i kontratakowałem, aż
ostrze Noża rozżarzyło się jeszcze bardziej i zaczęło mnie oślepiać. Skorupa lodowa
wokół niego rosła, pękała i rosła na nowo. Ciąłem, kłułem, a mimo to czarodzieje byli
coraz bliżej i coraz więcej energii rozbijało się na tarczy, którą tworzyła osłona Noża.
Wycofywałem się, choć zdawałem sobie sprawę, że to oznacza koniec - jeśli nie
dobiorę się do ich ciał, nie połamię kręgosłupów albo nie wyszarpię serc, prędzej czy
później mnie zniszczą.
Nie miałem szans, nie potrafiłem przejść do kontrataku, tylko dalej karmiłem Nóż
swoją siłą. Dawałem mu jej tyle, ile potrzebował, by stawiać opór. Czułem, jak
mikroskopijne cząsteczki nicości wytworzone przez ochronny czar rozrastają się i
łączą, tworząc coraz to większe i większe przepaście, które stopniowo mnie
pochłaniały.
Nagle zaatakowali jeszcze zacieklej, dosłownie zepchnęli mnie kilka metrów do
tyłu w stronę ściany. Nie miałem miejsca, żeby się ruszyć.
Oko, szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji, szaleńczo przybliżało i oddalało obraz,
Kleszcze kierowane zarówno moimi myślami, jak też własną inteligencją pomagały
Nożowi i w ostatniej chwili blokowały ciosy, których coraz częściej nie byłem w stanie
odparować.
Jeszcze sekunda i mnie dorwą.
Opuściłem tarczę, uspokoiłem Nóż i na ułamek wieczności zostałem bez obrony.
Zanim przytłoczyła mnie lawina śmiertelnej energii, rzuciłem się przed siebie. Beton
wybuchł, lecz nie wskutek działania czaru, tylko mojego odbicia. Leciałem w
powietrzu, Nóż zmieniony w pięciometrową kopię torował mi drogę.
Owiał mnie podmuch zagłady, niszcząc kolejną część mojego ja, ale wyrwałem się
z potrzasku i nabiłem na kopię głowę półludzkiego czarodzieja. Upadłem na ziemię,
przeturlałem się, ale nie wstałem - nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Leżałem na
brzuchu, z ręką na głowni zwyczajnego narzędzia ze zwyczajnej stali.
Wyczerpany, pusty, u kresu sił.
Technoupiór pomału zbliżył się do mnie. Jego organizm już poradził sobie z raną,
którą odniósł na początku starcia. Słyszałem buczenie agregatów wspomagających.
Dzięki nim cielesna powłoka czarodzieja mogła unieść ogromną, wypożyczoną mu
moc. Zdradziły mi to amulety i ta część mojego ja zmieniona przez demona i życie,
którego ciągle jeszcze nie mogłem sobie przypomnieć.
- Przegrałeś - oznajmił zimno technoupiór, przyglądając mi się z
zainteresowaniem. - Przegrałeś, chociaż bardzo mnie... zaskoczyłeś.
Trochę się zawahał, jakby nie do końca do niego docierało, co właściwie znaczy
być zaskoczonym.
Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej tracił swój pierwotny wygląd. Oko
ukazywało mi go w postaci wirujących, niezwykle silnych skupisk energii. W
rzeczywistości był martwy czy może żywy w jeszcze mniejszym stopniu niż ja. Jeszcze
zanim się zmienił... zanim coś go zmieniło, był potężnym czarodziejem. Teraz
potrzebował całej swojej mocy do opanowania tej nowej, otrzymanej. Sama jego
obecność sprawiała, że z trudem oddychałem.
- Mam nie kończyć twojej egzystencji - oznajmił w pewnym momencie.
Nie potrafiłem wyczuć, czy niesmak w jego głosie był prawdziwy, czy tylko go
sobie uroiłem.
Dźwięk niemożliwy do przeanalizowania przez ludzki mózg wbił mnie w ziemię.
- ...wysłaniec wie, do czego cię wykorzystać. Chce cię widzieć - przetłumaczył mi
polecenie swojego pana.
- Ale ja nie chcę widzieć jego - warknąłem i nagle wstałem.
Wcześniej czerpałem siły z nienawiści. Byłem w stanie zgładzić dziesiątki, setki
milionów ludzi i zniszczyć świat - zrobiłbym to, gdyby nie Kuan i kilka innych istot,
które mnie w ostatniej chwili powstrzymały. Teraz nienawidziłem już tylko siebie.
Marzyłem o autodestrukcji.
To było tak jak zwiększenie napięcia do granic możliwości, jak pozwolenie, by
materia i antymateria połączyły się, pozyskanie wszelkiej istniejącej energii i
wykorzystanie jej w tym samym momencie.
Nóż przetransformował się w miecz i rozbłysnął czarnym światłem, rozległy się
ciche i delikatne trzaski ciemnych iskier skaczących na powierzchni ostrza. To nie
były wyładowania elektryczne, lecz sama rzeczywistość sfery.
- Ciekawe - powiedział technoupiór, a ja zaatakowałem.
Częściowo udało mu się uniknąć cięcia, zrobił skłon i to go uratowało, ponieważ
ostrze przebiło magiczny pancerz. Nie dałem mu czasu na zorientowanie się w
sytuacji. Napierałem, przypuszczałem atak za atakiem, zmuszałem technoupiora do
odwrotu schodami na górę, a jednocześnie karmiłem Nóż siłą i mocą bez
jakichkolwiek ograniczeń. Czerpałem je z własnej nienawiści, nie dbałem o to, co
będzie potem, kiedy już się wyczerpią. Beton pod naszymi nogami kruszył się, ściany
pękały, a tam, gdzie nie zostały wzmocnione magicznym spoiwem, rozpadały się w
proch.
Na samej górze skomplikowane czary zawiodły i technoupiór musiał podjąć
prymitywną walkę. Teraz również on trzymał w dłoni miecz z niebieskiego lodu, z
trzymetrowym ostrzem przecinającym ściany i elementy nośne budynku, jakby były z
papieru.
Nóż już nie mruczał, lecz warczał niczym ogromny drapieżnik z pradawnych
czasów. Technoupiór wyprowadził pchnięcie. W porę odskoczyłem, a potem zrobiłem
przewrót w tył, podczas gdy jego broń błyskawicznie przetransformowała się w giętki
bicz.
Stałem na suficie, pochylony, ciężko oddychałem i obserwowałem przeciwnika.
Jego systemy wspomagające płonęły. Musiał przyjmować coraz większy napór mocy,
wewnętrzny ogień unaoczniał sieć jego tętnic i żył, a mimo to nie wyglądał na
zmęczonego. Raczej na nieusatysfakcjonowanego, o ile w ogóle można było cokolwiek
odczytać z jego zmienionej technologią i odniesionymi ranami twarzy.
Byłem zmęczony, śmiertelnie zmęczony i pusty. Wiedziałem jednak, po co
sięgnąć. Znowu otworzyłem drzwi prywatnego piekła i zdałem się na siłę nienawiści.
Seria szybkich ataków i kontrataków, potem ostrze oparło się o ostrze, w
niepewnej równowadze przepychaliśmy jeden drugiego, lód przeciwko płomieniowi.
Nóż czerpał ze mnie moc i razem walczyliśmy w tej samej sprawie.
Technoupiór nie ustąpił nawet o centymetr, nawet o milimetr, nawet o średnicę
jednego atomu. Do jego oczu wkradło się jedynie coś przypominającego podziw czy
zaskoczenie. Przepełnione żywym ogniem żyły i tętnice nagle rozbłysły prawie jak
słońce. Uśmiechnąłem się szyderczo - ktoś we mnie uśmiechnął się szyderczo - i
przekazałem Nożowi kolejną dawkę energii, ale ten i tak wziął więcej, niż zamierzałem
mu dać. W gładkim niczym lustro ostrzu miecza odbijała się twarz przeciwnika -
zdeformowana wysiłkiem i nieskończoną nienawiścią. Technoupiór zawył, żyły na
jego czole zaczęły pulsować, żółty ogień zmienił się w niebiesko-biały, potem skóra
pękła i pochłonęły go płomienie.
Padłem na ziemię. Patrzyłem na rozpływającego się potwora i czekałem, aż sam
się rozsypię. Czułem, że jest we mnie zbyt dużo nicości, bym przeżył, ale w sam raz,
bym zakończył egzystencję.
- Wstawaj, podnieś się! Muszę wiedzieć, co albo kto tu się dostał - w mojej głowie
rozległ się głos Kuan.
- Sama zobacz - odparłem w myślach. Nie miałem siły, żeby mówić. Wiedziałem
jednak, że Kuan mnie słyszy. Moje serce biło coraz wolniej, nadchodził koniec.
- Nie mogę. Każde z nas, które się teraz tam uda, natychmiast zniknie. To już nie
jest nasz świat, to rzeczywistość, którą to coś przyniosło ze sobą - wyjaśniła.
- Nie zależy mi na was, nie zależy mi na nikim. Czekam na śmierć -
oświadczyłem milcząco.
Kolejne uderzenie serca. To już nie był puls, tylko powolne, umęczone drżenie.
- Okłamujesz sam siebie - ogłosiła i zamilkła.
Miała rację. Nie byłem już starym, dobrym R. C, Rewersem Curtisa, rewersem
lśniącego awersu. Byłem struty, osłabiony, zmieniony przez życie, które wiodłem bez
pamięci.
Nienawiść ożyła, już nie niszczącym płomieniem mocy, lecz zwyczajnym,
kopcącym, ledwo tlącym się żarem. To wystarczyło. Serce zaskoczyło, płuca po
dłuższej przerwie napełniły się powietrzem. Od celu dzielił mnie już tylko kawałek
drogi. Nic prostszego.
Ruszyłem pustym korytarzem w kierunku drzwi ozdobionych girlandami lodu.
Wystarczyło je otworzyć. Padał śnieg, z każdą chwilą coraz więcej. Każdy oddech był
jak szpikulec wbity w żywe mięso.
Monitor wideofonu zawieszonego na ścianie rozbłysnął, pojawił się na nim
niewyraźny obraz Kuan. Obok stała jej siostra.
- Weź kamerę, nie możemy już patrzeć twoimi oczami. To by nas zniszczyło.
Jej głos dobiegał z daleka, ze świata, do którego już nie należałem.
Machinalnie ściągnąłem kamerę ze stojaka, zrobiłem kilka ostatnich kroków w
stronę drzwi i otworzyłem je.
Na pierwszy rzut oka ogromna, pogrążona w półmroku sala wydawała się pusta.
Po chwili dostrzegłem, że większość miejsca zajmuje przypominający wypukłą
soczewkę obiekt, którego obślizgłą powierzchnię marszczyły powoli przepływające
fale. Dookoła na hakach wisiały ludzkie ciała, a raczej łupinki, okrycia, które zostają
po ograbieniu ciał ze wszystkich organów - i duszy.
Cofnąłem się, nie byłem w stanie znieść zimna panującego w tym pomieszczeniu.
Powietrze, które dostawało się do środka przez otwarte drzwi, zmieniało się w mgłę, a
potem w płatki śniegu.
Na powierzchni obiektu powstała większa fala i ruszyła w moim kierunku. To coś
już wiedziało, że tu jestem, poczułem, jakby ktoś zarzucił mi na plecy tonę żelaza. Fala
oddzieliła się od obcego obiektu i wpełzła do jednej z ludzkich skór.
- Już prawie tutaj jest - usłyszałem przerażony głos Kuan Jin.
- Larwa już się wylęgła - przytaknęła Kali.
Jakimś sposobem Kuan wciąż była we mnie. Czułem ich przerażenie wywołane
odkryciem, którego dokonały.
Fala materii wypełniła ludzki korpus i uformowała go na kształt prawdziwej
postaci. Od dawna martwy człowiek uniósł rękę, by sprawdzić, jak najłatwiej zejść z
haka, na którym powieszono go za żebra.
- Jest gorzej, niż myślałam. Musimy to zniszczyć albo będzie po nas. Po nas
wszystkich, zginie cały ten świat.
Słyszałem głos bogini miłosierdzia, ale wiedziałem, że nie zwraca się do mnie,
tylko do tych wszystkich, którzy razem z nią obserwowali rozwój sytuacji.
Było mi wszystko jedno. Właśnie dotarłem do końca swojej wędrówki.
Stworzenie w ludzkiej skórze już wiedziało, jak się uwolnić. Rękoma chwyciło
łańcuch, podciągnęło się, poruszając tułowiem, wysunęło z niego hak i opuściło się na
ziemię. Spadło na sam brzeg wypukłego jeziora obślizgłej galarety, ześlizgnęło się po
niej i rozpłaszczyło na ziemi. Przez kilka pierwszych sekund nie miało pojęcia, jak
właściwie korzysta się z kończyn, jak się na nich poruszać, jednak bardzo szybko się
uczyło. Pożyczona skóra pozwalała mu korzystać z ludzkich zdolności i umiejętności.
Mądre i praktyczne rozwiązanie.
- Musimy zniszczyć cały budynek i wszystkich w środku. Również tych, których
tylko dotknął - kontynuowała gorączkowo Kuan.
Nagle zobaczyłem to, co widziała ona: czarodziejów, demonów, bogów
zgromadzonych wokół budynków szpitala; istoty, których moc przekraczała
możliwości ludzkiej wyobraźni, istoty, które drżały z przerażenia.
- Musimy zaatakować wszyscy razem, wspólnymi siłami. Nie ma czasu na
dyskusje - ciągnęła Kuan.
Stworowi wreszcie udało się wstać. Nagle czułem się zupełnie inaczej, obecność
tej nienaturalnej istoty zmieniała mnie, a jednocześnie zaczynałem rozumieć, do
czego obcy potrzebował ludzi. Świat na zewnątrz był dla niego zabójczy, rzeczywistość
sama w sobie nie pozwalała mu żyć. Nie przynależał do niej, nie rozumiał jej. Jednak
dzięki różnym urządzeniom i pachołkom, którym wszczepiał cząstkę siebie samego,
mógł wywierać na nią wpływ, dostosowując ją do swoich potrzeb, zmieniać jej istotę
tak, by w końcu stała się jego rzeczywistością - wykluczającą istnienie człowieka w
jego pierwotnej postaci.
- Teraz - Kuan wydała komendę.
Brzmiało to jak zwykły szelest, cały szereg postaci wokół szpitala padł na ziemię.
Na powoli marszczącej się powierzchni obiektu uniosła się leniwa fala, zmieniła w
lejek, wessała coś niewidzialnego i znowu spłynęła w pierwotną formę.
Nie miałem pojęcia, co dokładnie się stało, ale jedno było jasne - atak się nie
powiódł. Z przerażającą pewnością wiedziałem, że wielu bogów i innych istot na
zewnątrz właśnie zginęło, a obcy wymazał ich ze wspomnień, historii, fundamentów
całego świata, jakby nigdy nie istnieli.
- To ten mróz - usłyszałem znajomy głos. - Stanowi przejście, dziurę do jego
świata. Do Głębiny. Wysysa wszystko, transformuje, a potem wykorzystuje do swoich
celów.
Znałem ten głos.
- Widziałem, jak to się odbywa - kontynuował ciągle beztroskim tonem.
Wyobraziłem sobie chłopinę w pstrokatej koszuli, który tak dobrze sobie radził ze
śliwowicą. Nagle, nie wiedziałem już, co tu właściwie robię. To była ostatnia wyłącznie
moja myśl. Bez ostrzeżenia zalała mnie lepka materia, z której emanował paraliżujący
mróz. Zmieniała mnie, tak jak bliskość obcego. Nie podobało mi się to, ale
wiedziałem, że nieprzyjemne uczucie z czasem minie, a ja powitam transformację z
otwartymi ramionami.
Próbowałem odejść, by ograniczyć hipnotyczny wpływ istoty z głębinowej sfery,
ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Już nad nimi zapanował. Stwór obleczony w
ludzką skórę pomału zbliżał się do mnie. Początkowo z trudem utrzymywał kierunek,
jednak z każdym krokiem radził sobie coraz lepiej.
- Ognisko! Gdyby tak dał pan radę rozpalić ognisko i troszeczkę go ogrzać... może
by mu się spodobało - zastanawiał się mój stary znajomy, Maxwell, o ile dobrze
pamiętałem.
- Wykorzystałem całą swoją moc, nawet iskry tam nie wykrzeszę - rozległo się w
odpowiedzi. Poznałem głos największego z demonów ognia.
Moje własne myśli przedzierały się przez mgłę zapomnienia jak przez ciekły asfalt.
Pomału i z oporami.
- Ja bym wykrzesał - przemówiłem w końcu. - Potrzebuję Greysona i torby z
amunicją. Mam w niej jeszcze dwa granaty.
Na razie jeszcze dawałem radę.
- Kilka granatów, też mi - burknął ktoś pogardliwie po lewej stronie Kuan.
Moja świadomość zaczynała mętnieć, lekko, jak po uderzeniu kijem w głowę. To
jednak wystarczyło, bym zaczął tracić wewnętrzny wzrok i miał problemy ze
zrozumieniem, co się właściwie dzieje.
- Przynieście mu to - poznałem głos Kali.
Czas uciekał, obcość gęstniała. Już się nie bałem, byłem tylko ciekawy dalszej
przemiany.
Nagle usłyszałem kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem Evelyn. Wyglądała na
przerażoną, szła w moim kierunku, przechylona pod ciężarem miotacza granatów na
jedną stronę. Towarzyszył jej Maxwell, w ręku niósł torbę z amunicją. Przewidział, jak
się rozwinie sytuacja? Pewnie tak. A jeśli nie, wówczas przeniesienie torby z miejsca
na miejsce w ułamku sekundy nie stanowiło problemu. Demon mikroświata. Ciągle
miał na sobie tę pstrokatą koszulę. Nawet tutaj, na progu mroźnego piekła, wyglądał,
jakby mu było gorąco.
- Bydlaki - zakląłem na głos.
Fala wściekłości wyrwała mnie częściowo z otępienia.
- Nie. - Evelyn pokręciła głową. - Potrzebują pomocy, Kuan mnie poprosiła.
- Nie powinnaś tu przychodzić - wycedziłem.
Bogowie zawsze znajdą jakiś sposób - grożą, obiecują, szantażują, proszą. Nie
można im wierzyć, nigdy.
- Nie powinnaś.
- Potrzebujesz pomocy.
Zbliżający się potwór przystanął, tak jakby zauważył, że coś się zmieniło.
- Pospieszcie się, szanowna młodzieży. Co prawda nie jestem przewrażliwioną
panienką jak reszta hałastry - wyluzowany demon Maxwell wskazał za siebie - ale
przyjemnie to tu nie jest.
Evelyn podała mi Greysona. Demon otworzył torbę, żebym mógł sięgnąć po
naboje.
- Już teraz balansuję na granicy obowiązujących zasad - mruknął niezadowolony.
Zmieniony przez obcego, postrzegałem jego demoniczną istotę jako twarde
niczym granit jądro opatulone ludzką watą. Spojrzałem na niego krótko, ściągnąłem
papier zapisany symbolami ochronnymi i szybko włożyłem nabój do komory.
- Pospiesz się - poradził mi. - Będę się musiał nieźle uwijać, żeby nam to cudeńko
nie wybuchło przedwcześnie.
Dobrze wiedział, jakiej amunicji zamierzam użyć.
- Umrzesz, Evelyn - oznajmiłem.
Dlaczego zawsze umierają ci, którzy najmniej na to zasługują?
- Możliwe - przyznał Maxwell.
Rozpakowałem również drugi nabój. Kiedy znalazł się w pobliżu miotacza
granatów, w powietrzu powstała niebieskawa zorza. Widziałem ją bez względu na to,
w którym kierunku patrzyłem. Generowały ją wysokoenergetyczne cząsteczki
promieniowania gamma, niszczącego siatkówkę oka. W rzeczywistości nie istniała.
- Mroczny Zbawicielu - odezwał się wideofon.
Rozpoznałem głos boga walki, jednego z nowocześniejszych.
- Masz plutonowy ładunek wybuchowy.
Przytaknąłem.
- Ale to nie wystarczy, nie wystarczy nawet na mnie. To nie ma sensu.
- Poczekaj, cieniasie - wmieszał się do rozmowy mój wyluzowany towarzysz. - Nie
chcemy go zabijać, to już wasza broszka. My tylko rozpalimy ognisko. Zrobimy to,
jakem Maxwell!
Demon Maxwell, Pan Mikroświata, Pan Cudów, najbardziej nieobliczalna istota
we wszechświecie. W końcu dotarło do mnie, co potrafi i jaką ma wiedzę.
Stwór w ludzkiej skórze znowu ruszył w moją stronę, tym razem szybciej, jakby
węszył niebezpieczeństwo. Na nagle niespokojnej powierzchni obiektu unosiły się
wyższe i szybsze fale, ciecz gęstniała, moje myśli gasły. Wiedziałem, że zrobię to albo
natychmiast, albo nigdy.
Ale co? Nie byłem pewien. Spojrzałem na Evelyn. W jej oczach odbijała się
galaretowata lepkość stwora. Już nie była człowiekiem.
Uniosłem Greysona i wystrzeliłem, Oko ustawiło ostrość i wyznaczyło właściwą
trajektorię. Poprawiłem kąt o trzy stopnie, dwadzieścia minut i cztery sekundy i
pociągnąłem za spust. Drugim nabojem trafiłem w pierwszy, gdy ten znajdował się w
najwyższym punkcie lotu, tuż pod sklepieniem.
Maxwell zniknął. Dzięki pobudzonym zmysłom obserwowałem, jak w swojej
rzeczywistej postaci z entuzjazmem chwyta neutrony, fotony, nie pozwala im się
ulotnić i odsyła z powrotem do piekła nadkrytycznego stężenia plutonu. Reakcja
łańcuchowa już się zaczęła, coraz silniejsza, jednak dzięki staraniom demona materiał
rozszczepialny nie został rozproszony.
Z powierzchni potwora uniosła się kilkumetrowa fala i starała się ugasić, zmrozić
eksplozję. Demon, zamiast chronić powstałą kulę ognia, rzucił ją prosto do cieczy, a
potem jakby ścisnął w jeden punkt. Rozszczepienie przeszło w syntezę, nuklearne
słońce ostatecznie zapłonęło. Wokół nas strumienie wody materializowały się i
wpadały do termojądrowego paleniska. Żar i ciśnienie rozkładały tlen i wodór na
nukleony. Protony i neutrony łączyły się, tworząc jądra deuteru i helu, a powstająca
przy tym energia osiągała poziomy niewyobrażalne dla ludzkiego umysłu. Mimo to
nie doszło do eksplozji, nuklearne palenisko zmagało się z zimnem z Głębin. Przez
długie sekundy nic się nie zmieniało. Jednak nie doszło do obrócenia w popiół
wszystkiego, co było w pobliżu, siłą miriad wodorowych bomb. Powstałe słońce
płonęło zamknięte w ciele obcego, który starał się ugasić je za wszelką cenę.
Ale Maxwell nie opadał z sił. Zamiast strzec ogniska przed zimnem stwora, ściskał
go coraz bardziej i pozwalał mu pochłaniać materię obcej rzeczywistości całymi
oceanami. Potem pomału, niewiarygodnie pomału, temperatura podniosła się o jeden
stopień, mikroskopijny żarzący się punkt przestał migotać i zaczął się rozrastać.
Ciągle na wpół zamroczony, z myślami częściowo zmąconymi przez obcego,
patrzyłem, jak rtęć w termometrze na korytarzu pomału zaczyna się unosić. Śnieg
topniał.
- Jestem przy blisko pięciuset pięćdziesięciu stopniach, wystarczy? - rozległ się
bełkotliwy głos demona, gdy już minęło pół wieczności. - Zresztą musi, więcej nie
będzie! - odpowiedział sam sobie.
Słońce zgasło, a wraz z ciemnością przyszedł wszechogarniający malstrom
zagłady. Widziałem, jak obcy ustępuje, zabierając ze sobą tę cząstkę mnie, którą
zdążył opanować. Przy ostatnim powiewie pociemniało mi przed oczami, cały świat
zniknął.
Kiedy wrócił, zorientowałem się, że unoszę się jakieś dwieście metrów nad ziemią
w towarzystwie demona i Evelyn.
Wiatr zniósł nas delikatnie na wypaloną ogniem połoninę.
Znowu byłem panem własnych myśli. Zostałem jednak na miejscu, nie do końca
pewny, czy mam władzę w nogach. Jedną ręką podpierałem Evelyn, czułem się,
jakbym próbował unieść pół świata. Ale dałem radę. Stopniowo dochodziła do siebie.
Maxwell zniknął, zanim zdążyłem go o cokolwiek zapytać. Nigdzie nie zagrzewał
miejsca na dłużej, taki nawyk.
Rozglądałem się powoli, wodząc wzrokiem po twarzach tych, którzy zgromadzili
się, żeby walczyć z mieszkańcem Głębiny. Tak łatwo mógł zmienić, zniszczyć cały ten
świat. Jeśli czuli jakąś dumę ze zwycięstwa, nie dawali tego po sobie poznać.
Wyglądali na wyczerpanych. Ja jednak nie. Ciągle żyłem, obok mnie stała Evelyn,
której musiałem bronić przed sobą samym jak nikogo innego. Siły wracały mi z
zaskakującą szybkością.
- Jeśli myślicie, że zwyciężyliście, jesteście w błędzie. - Wyszczerzyłem zęby w
uśmiechu.
Nie lubiłem ich, a jeśli czuli się przez to trochę gorzej, bardzo mnie to cieszyło.
- Dlaczego? - zapytał ktoś.
Kuan wbijała we mnie ostre spojrzenie, ale milczała.
Nawet Kali wyglądała na wyczerpaną.
- Oni marzą o tym świecie tak samo, jak wy o nim marzyliście. Daliście im sznur,
po którym będą się wspinać do góry.
- Tutaj urodził się Raymond Curtis - odpowiedział z wyższością Wicilopocztli,
stary aztecki bóg, który przed stu pięćdziesięciu laty powstał z krwawych ofiar
złożonych z całego narodu. - Dlatego to było najsłabsze miejsce, najsłabszy punkt,
gdzie zdołali przebić przejście. Powstrzymaliśmy ich. Gdzie indziej już nie będzie tak
łatwo.
- Tak? - odpowiedziałem. - Jakoś nie zauważyłem, żebyś się wcześniej tak gorliwie
udzielał. Jeszcze raz mi przerwiesz, utnę ci jaja, wsadzę do pyska i przemianuję cię na
bożka eunuchów.
Czekałem, aż wyzwie mnie do walki, ale wmieszał się w tłum, udając, że niczego
nie słyszał. Kiedyś musiałem się cieszyć naprawdę złą sławą.
- A co z miejscem, gdzie umarł Raymond Curtis? Nie, gdzie go spuściliście do
Głębiny? - zagadnąłem. Dałem im trochę czasu, żeby się zastanowili.
Kuan Jin patrzyła na mnie z powagą, delikatny uśmiech na surowych zazwyczaj
ustach Kali świadczył, że coś ją rozbawiło.
- Wróci silniejszy i lepiej przygotowany. Nie jestem pewna, czy zniszczyliśmy
larwę obcego. Może tylko powrócił tam, skąd przyszedł, do Głębiny - powiedziała
bogini miłosierdzia.
- Owszem, będzie próbował się przebić koło Sewastopola, tą samą drogą, którą do
świata ludzi dostała się większość z was - przyznałem jej rację.
Nie należałem ani do świata ludzi, ani do świata bogów i demonów. Byłem
pomiędzy nimi. W dodatku została we mnie część obcości i nicości, widziałem rzeczy,
których nie miał szansy zobaczyć nikt inny.
- Poprowadzę was, pomogę zwyciężyć - oznajmiłem. Ale to nie było wezwanie do
boju.
Raczej oferta. Nie miałem pewności, czy dobrze zrobiłem, składając ją.
- Dlaczego ty? - zagrzmiał wściekle Thor i cisnął we mnie młotem.
Chwyciłem go Kleszczami i przeciąłem na pół.
- Bo jestem najsilniejszy - odpowiedziałem spokojnie.
Patrzyłem na boga ludów północnych, póki nie odwrócił wzroku.
- A dlaczego miałbyś nam pomagać? Nic dobrego z naszej strony cię nie spotkało -
zapytała cicho Kuan.
Popatrzyłem na Evelyn i nie powiedziałem już nic.
SEWASTOPOL-
JEDEN ZA WSZYSTKICH, WSZYSCY ZA JEDNEGO
Ciała śniętych ryb, rozproszone po całej lekko pofałdowanej powierzchni szelfu
kontynentalnego, nie gniły w upale, lecz zmieniały się w małe mumie; nad spękanym
podłożem drgało nagrzane powietrze. Obszedłem pagórek, na którego wierzchołku
sterczał dziób dawno zatopionego okrętu, pod stopami zachrzęścił zasuszony narybek.
W zagłębieniu, w którym właśnie się chowałem, gigantyczna ławica pokrywała ziemię
niczym dywan. Dywan z dzieci, które nie miały najmniejszej szansy dorosnąć.
W powietrzu nieustannie rodziły się i za sprawą mojej obecności natychmiast
ginęły zarodki czegoś, czego nie potrafiłem nazwać. W migawkach egzystencji
przypominało trójwymiarowe kleksy rzucone w przestrzeń. Tutaj z pewnością nie
miały czego szukać.
Słyszałem ciężkie, umęczone kroki kolejnych przybyłych. W miarę jak się zbliżali,
przesuwali rzeczywistość bardziej w stronę naszego świata i kleksów ubywało, aż w
końcu zniknęły zupełnie.
Spoza pagórka wyłonił się demon wojny, a w ślad za nim lady Serena ze swoim
wiernym towarzyszem hrabią Defferem. Tysiącletni upiór na swój sposób ją kochał.
Niemal niezauważalnie kiwnęli głowami w geście powitania i usiedli w cieniu.
- Cieszę się, że cię widzę - powiedziała, a hrabia odruchowo uchylił kapelusza,
choć stracił go już dawno temu.
Kiwnąłem głową. I ja cieszyłem się z ich obecności. Nie zostałem sam.
Siedziałem, zbierałem siły i zastanawiałem się, kto jeszcze przeżył niedawną jatkę.
Potem ku memu zaskoczeniu pojawił się góral, którego spotkałem kiedyś w
Beskidach, kilka tysięcy kilometrów stąd. Wówczas udało mu się uniknąć śmierci, a
teraz przybył, jakby nasze pierwsze spotkanie splotło nasze losy i zawiodło go aż tutaj.
Ostatni człowiek w absolutnej czołówce najbardziej wysuniętej części naszego
oddziału uderzeniowego; tej, która osłabiała rzeczywistość sfery obcych. Przybysze,
mieszkańcy Głębiny, robili to samo za naszymi plecami pod murami Sewastopola.
Tam szło im o wiele trudniej. Obroną miasta dowodziła Kuan Jin, a świat wokół niej
nie został jeszcze zbyt zmieniony głębinową rzeczywistością. Lecz jeśli nasi
przeciwnicy utrzymają się odpowiednio długo i narzucą zamieszkanej części tego
świata swoją obcość, zyskają punkt zaczepienia, z którego rozpoczną niemożliwą do
powstrzymania ekspansję.
Ziemia zaczęła falować, piasek na moment zmienił się w miriady wirujących w
powietrzu wielonogów, słońce przybrało krwawy odcień. Potem jednak ta
destabilizacja skończyła się i świat wrócił do normalności.
- Przygotowują się. Przed ich ostatnim atakiem też dochodziło do podobnych
anomalii - dał się słyszeć głos Thora, boga wojny starych ludów północnych, zanim
jeszcze go zobaczyłem.
Dopiero po chwili wyłonił się zza zbocza góry.
Miał już tylko jedną rękę, ale chyba niezbyt mu to przeszkadzało. Czasami czułem
się przy nim jak tchórz.
Wróciłem do wspomnień. Ostatnie natarcie obcych o mało co nie zabiło nas
wszystkich. Z ziemi wynurzyły się bezkształtne monstra pożerające materię i duchową
esencję żywych istot. Parły przed siebie, a za nimi nadciągała ich rzeczywistość. Wielu
z nas myślało, że to już koniec.
Zachrzęściły kółka, między pagórkami pojawił się wózek ciągnięty przez konia. To
była Micuma, prowadzona przez jakiegoś człowieka. Kobietę, zdradziło mi Oko, choć
od stóp do głów była zawinięta w szmaty obszyte magicznymi znakami, które miały ją
chronić przed upałem i odpadami wojennymi.
Musiała być wyjątkowa, skoro zdecydowała się wziąć w tym wszystkim udział.
Patrzyliśmy, jak się zbliża. Kleszcze nagle same z siebie zazgrzytały, Serena
zaniepokojona spojrzała w niebo - natychmiast pojawiła się kolejna fala deformująca
rzeczywistość. Słońce rozpaliło się do oślepiającej białości, czułem, jak nas zalewa
silnym promieniowaniem. Micuma zmieniła się w ośmionogiego stwora z
wnętrznościami zawieszonymi w powietrzu jak w jakichś balonach. Jej przewodniczka
stała się przeźroczysta, widziałem znikające szybko tkanki i kości - nie była na tyle
silna, jednolita, żeby wytrzymać w wirach powstających na styku dwóch całkowicie
odmiennych światów. Miała tego świadomość, a to dodatkowo przyśpieszało jej zanik,
o wiele bardziej absolutny niż jakakolwiek śmierć.
- Cześć. Może wody? - zagaiłem.
Popatrzyła na mnie zdziwiona, zaczęła rozpływać się nieco wolniej. Zaraz potem
słońce, my i cały świat wróciliśmy do normalności - jeśli można uznać za normalne
prowadzenie wojny na dnie wysuszonego morza.
- Nie mamy wody. Czekaliśmy, aż ją pani przywiezie - usprawiedliwiłem się. - To
tylko taki żarcik.
- Siedzicie tu jak na pogrzebie - zarżała Micuma. - I tak wszyscy zginiecie, nie
rozumiem, dlaczego macie takie poważne miny!
Thor zaśmiał się, kobieta z ukłonem podała mi butelkę wody. Też się uśmiechała,
choć nieświadomie, rozbawiona słowami Micumy. Zaczęła rozdawać prowiant
pozostałym.
- Gdzie Kali? - chciała wiedzieć Micuma.
- Kali już nie ma - powiedziałem cicho. - Przy ostatnim natarciu rzuciła się do
tamtej rzeczywistości i wytworzyła wyłom. Dzięki niej zdołaliśmy ich powstrzymać.
Znowu wyobraziłem sobie boginię o stu rękach, jak przedziera się przez szeregi
monstrów pożerających rzeczywistość, wnosi do ich świata ten nasz, torując nam
drogę. Atak odparliśmy, nawet posunęliśmy się do przodu, ale ona przypłaciła to
swoim istnieniem.
- Ech... - Micuma pokręciła głową.
Zapanowała cisza, którą naruszył dopiero szelest piasku. Dźwięk był tak łagodny,
że nawet nie zauważyłem, kiedy się pojawił.
Wziąłem z wozu pudełko z nabojami, nakarmiłem Margaret, Greysona i Zabójcę.
- Nie rozumiem, dlaczego tak się cackasz z tymi zabawkami - odezwał się
zachrypnięty głos.
Między nami pojawił się nagle demon wojny. Przybrał teraz postać mocno
pokiereszowanego, wysokiego na dwa i pół metra wojownika w czarnej zbroi. Sam
fakt, że nie użył żadnych efektów specjalnych, dowodził, jak bardzo jest wyczerpany.
Myślałem, że już poległ.
- Ten twój nóż z Ogunem jest wspaniały. - Wskazał na oręż, który leżał na moich
kolanach.
Nóż wyglądał całkiem normalnie, ponieważ Ogun, bóg żelaza, który z jakiegoś
powodu zdecydował się podróżować ze mną, był zmęczony. I ja też.
- Może to zabawki, ale skuteczne - powiedział Thor. - Niewiarygodnie skuteczne.
Góral z Beskidów podszedł do pudełka, ujął jeden nabój kciukiem i palcem
wskazującym, uniósł go i zaczął oglądać na tle nieba.
- Wy tego nie widzicie? - zapytał.
Twarze pozostałych zdradzały zainteresowanie.
- Te setki, tysiące ludzi, którzy umarli tylko po to, żeby powstał ten jeden nabój?
Tylko po to, żeby mógł się tutaj znaleźć? Widzę ich dusze zamknięte w szpicu tej kulki.
Istoty, które powracają z tamtej strony śmierci, zyskują szczególne zdolności.
Nagle miałem wrażenie, że rozpoznaję katanę górala, a jej pierwszego właściciela
bardzo dobrze znam.
- To po to, żebyś nie tracił nabojów na niecelne strzały - podpowiedziała mi
Micuma.
- Jak na konia jesteś bardzo cyniczna - zaśmiał się demon wojny i usadowił koło
mnie. Bił od niego odór magmy wulkanicznej, odniosłem wrażenie, że siedzę na
krawędzi krateru czynnego wulkanu.
Odpoczywaliśmy w milczeniu, obserwując delikatne deformacje rzeczywistości.
Czekaliśmy. Na co - tego nikt z nas nie wiedział. W trakcie bitwy znaleźliśmy się już
bardzo blisko miejsca, gdzie kiedyś wtrącili mojego brata do Głębiny. Gdyby udało
nam się przebić aż tam, wyciągnęlibyśmy go i w ten sposób zamknęli drogę obcym.
Już nie będą mogli z taką łatwością do nas przenikać. Kuan Jin zniszczy ich potem u
wrót oblężonego Sewastopola i ocali ludzi stłoczonych za jego bramami.
- Czy to wszystko ma sens? - zapytała głucho Serena.
Pot zmył jej makijaż, strumienie cudzej krwi rozmazały kontur ust, włosy spalił
ogień gorszy od piekielnego. Ale nadal była śmiercionośnie piękna.
Powtórzyłem w myślach jej pytanie. Tutaj wszystko miało sens. Moc, energia
skrywały się absolutnie we wszystkim, uwalniały przy starciu dwóch światów; nic z
tego, co tu już się stało albo dopiero się stanie, nigdy nie zostanie zapomniane, lecz
wyryte w kamieniach węgielnych, w kolumnach naszej rzeczywistości - o ile
zwyciężymy.
- Co masz na myśli? - chciał wiedzieć Thor.
Brakowało mi Kali. Dopóki z nami była, wierzyłem, że sobie poradzimy. Teraz już
nie.
Piasek coraz bardziej falował, martwe rybki zmieniały się w twory
przypominające oczy ośmiornic.
- Czy to ma sens? Walka i to wszystko dookoła? Jeśli zwyciężymy, za chwilę
znowu zaczniemy się kłócić między sobą. Bogowie przeciwko ludziom, demony
przeciwko upiorom, każdy przeciwko każdemu. Będziemy walczyć o moc, o władzę
nad tym światem. I właśnie w ten sposób go zniszczymy - wyjaśniła.
Wstałem i pokręciłem głową. „Oczy” pod moimi nogami skrzypiały, na słońcu
pojawiały się ciemne plamy, jakby powoli gasło.
- Nauczyliśmy się czegoś. Ustalmy zasady, co wolno, a czego nie. Zasady dla ludzi,
upiorów, demonów, deksów, dla wszystkich, którzy dzielą ten świat.
Teraz falował już nie tylko piasek, ale cała ziemia, słońce skakało chaotycznie z
jednego krańca nieba na drugi.
- Jak je ustalimy? - chciała wiedzieć Serena. W jej głosie nie czułem oporu, raczej
brak wiary w to, że mogłoby nam się udać.
Sto metrów dalej z ziemi zaczęły się wynurzać różowe kontury gigantycznych
stworów, przypominających bezzębne żuchwy. Obca rzeczywistość niemal zwaliła
mnie z nóg. Moje ja zadrżało, ale po chwili było znów równie jednolite i silne.
- Utwórzmy zgromadzenie. Zasiądą w nim wszystkie istoty, ale najwięcej do
powiedzenia będą mieli ci, którzy walczą tutaj, którzy zamkną Głębinę i zniszczą
obcych - musiałem wrzeszczeć, żeby przekrzyczeć wiatr. Powstawał z niczego i szybko
przechodził w huragan.
„Oczy” wgryzły się w moje buty i starały piąć w górę. Rzeczywistości wymieszały
się w koszmarny koktajl, obcość wżerała się aż do szpiku kości, do ciał i duszy. Było
jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy poległa Kali.
Różowe monstra ruszyły szeregiem, za nimi rozpościerał się widok na lodowy,
mglisty świat Głębiny.
- Kto pierwszy, ten zyska dodatkowy głos! - ryknąłem i ruszyłem przed siebie.
Widziałem przed sobą plecy górala z kataną Pana Śmierci, za sobą słyszałem
bojowy krzyk towarzyszy broni.
Albo, albo...
EPILOG
Był przyjemny wiosenny dzień. Wietrzyk mierzwił od niedawna zielone korony brzóz i
lip. Stary Joshua jak zwykle się spocił przy ostatnim etapie pracy. Był jednak
zadowolony: drewniana rzeźba mężczyzny ze sztucznym okiem i ramieniem potwora
w końcu stanęła. Jeszcze tylko twarz, pomalować i dodać rewolwer, śrutówkę, miotacz
granatów i wielki nóż; czterech wiernych pomocników największego obrońcy ludzi -
Mrocznego Zbawiciela.
Rzeźba stała tylko kawałek od ścieżki. Każdy, kto tędy przejeżdżał, od razu
widział, kogo wzywają mieszkańcy i kto ma nad nimi pieczę.
Trzasnęła złamana gałąź, Joshua oderwał się od pracy i zmrużył oczy, żeby lepiej
widzieć.
Cudzoziemiec jechał na koniu, na pięknym koniu. Z kabury przy siodle wystawała
kolba karabinu, przy pasie wisiał wielki rewolwer. Miał na sobie kurtkę bez rękawów,
zygzakowata blizna na skórze świadczyła, że kiedyś stracił rękę, ale ktoś zadał sobie
bardzo wiele trudu, żeby za pomocą skomplikowanej technologii albo magii przyszyć
mu ją z powrotem. To samo stało się z okiem i niemal całą twarzą.
Joshua nerwowo przełknął ślinę i wbił wzrok w rzeźbę. To chyba niemożliwe, ale
czyżby?...
- Dzień dobry - powiedział mężczyzna, kiedy go zobaczył.
Miał potężny głos. Patrzył wyczekująco na Joshuę.
Ten czuł się bezbronny, z drugiej strony nie czuł jednak żadnego zagrożenia.
Spojrzał na rzeźbę i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jest pan do niego podobny. To nasz patron.
Mężczyzna przytaknął z rozbawieniem.
- Nie pan pierwszy mi to mówi. Czasami mam wrażenie, że niedźwiedź, który mi
to zrobił, inspirował się tymi rzeźbami.
- Jest pan niedźwiednikiem?
W okolicznych lasach roiło się od tych drapieżników, wiele z nich uległo
transformacji. Gdyby mężczyzna zatrzymał się we wsi na jakiś czas, wiele by na tym
zyskała.
- Czasami zastanawiam się, czy nie nadszedł już czas, żeby zająć się czymś innym.
Rany nie dają mi spokoju... - Mężczyzna wskazał na ramię i uśmiechnął się, jakby ten
ból nie dokuczał mu bardziej niż ukąszenie komara.
Joshua zaczął się podejrzliwie rozglądać. Nagle poczuł się bardzo nieswojo, coś się
zbliżało.
Zielona ściana zaszumiała i spomiędzy drzew wyjechało pięciu jeźdźców.
Uzbrojeni po zęby, bladzi, z kapeluszami rzucającymi cień na twarze. Joshua cofnął
się o krok i poczuł w brzuchu ścinający mrozem strach. To były upiory, bandyci,
którzy nie respektowali nowych zasad i najeżdżali ludzkie skupiska. Tym razem
przyszła kolej na ich wieś.
- Ścieżką jest dużo wygodniej - zagadnął ich przyjacielsko mężczyzna.
Ciągle się uśmiechał, ale to już był inny uśmiech niż przed chwilą, uśmiech kogoś,
kto na moment wynurzył się na powierzchnię, tak jak wtedy, kiedy z rozkołysanego
falami oceanu wypływa monstrualny mieszkaniec Głębiny.
Dowódca upiorów spojrzał na niego, potem na drewnianą rzeźbę Mrocznego
Zbawiciela i znowu na mężczyznę.
Nie powiedział nic, zacisnął zęby, spuścił głowę. Ruszyli ścieżką w drogę
powrotną.
Do Joshui dopiero teraz dotarło, że cudzoziemiec przez cały czas trzymał dłoń na
pasku tuż przy pobrudzonej częstym użytkowaniem rękojeści ogromnego rewolweru.
Z pewnością nie to odstraszyło upiory. Kiedy starzec znowu odważył się spojrzeć
mu w twarz, zobaczył tylko zwykłego niedźwiednika.
- Czyż to nie piękny dzień? - zagadnął mężczyzna, rozejrzał się i nabrał głęboko
powietrza. - Jak pan sądzi, znalazłaby się u was jakaś praca? Może zatrzymałbym się
tu na jakiś czas. Wspaniała kraina.
Joshua spostrzegł, że uśmiech niedźwiednika jest zaraźliwy. Podobał mu się ten
facet. Może zostanie u nich na stałe? Wyglądał na takiego, co potrafi zatroszczyć się o
siebie, a na świat patrzy z optymizmem.
- Jutro to skończę, a teraz zaprowadzę pana do wioski. - Poklepał drewnianą
rzeźbę. - Jemu nie powinno to przeszkadzać.
- Z pewnością nie. - Mężczyzna uśmiechnął się i zeskoczył z konia. - Nazywam się
Curtis, Raymond Curtis - przedstawił się i wyciągnął rękę na powitanie.
Koniec
COPYRIGHT @ BY Miroslav Žamboch
COPYRIGHT @ BY Fabryka Słów sp. z o.o. LUBLIN 2009
COPYRIGHT @ FOR TRANSLATION BY Rafał Wojtczak 2008
TYTUŁ ORIGINAŁU: Drsný spasitiel
WYDANIE I
ISBN 978-83-7574-096-7
REDAKCJA SERII Eryk Górki, Robert Łakuta
PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba
ILUSTRACJA NA OKŁADCE Igor Kieryluk
ILUSTRACJE Filip Myszkowski
REDAKCJA Marta Kisiel
KOREKTA Barbara Caban, Magdalena Byrska
SKŁAD Monika Nowakowska
WYDAWCA
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-607 Lublin ul. Wallenroda 4c
www.fabryka.pl
e-mail: biuro@fabryka.pl
DRUK I OPRAWA OPOLgraf S.A. www.opolgraf.com.pl