okrycie. Kolejnych drzwi pilnował portier. Przypominał eksboksera wagi ciężkiej.

- Nie lubimy tu pozszywańców.

Nawet nie drgnął.

Powiesiłem kurtkę obok innych. Tradycyjne kożuchy wygrywały dwa do jednego z

odzieżą z hipernowoczesnych materiałów, których technologia produkcji została już

dawno zapomniana.

Zwróciłem uwagę na ręce portiera - stalowe protezy od łokcia w dół, potężne

ramiona nieproporcjonalne do masywnej sylwetki, tak charakterystycznej dla

modyfikacji, które zapewniały dodatkowy zasięg ruchów.

- Ludzie zwykle za nami nie przepadają - zgodziłem się, Oko przeszło na zbliżenie.

- Kiedyś to wszystko mi we łbie zamarznie.

Poruszył palcami, jakby dobrze wiedział, o czym mówię, i otworzył drzwi do sali.

Czułem jego przenikliwy, badawczy wzrok. Czekałem, kiedy jego pancerna pięść

przetrąci mi kark.

* * *

To nie była knajpa, motel ani karczma, lecz niemal prawdziwa luksusowa restauracja.

Personel w liberii, kudłate dywany, ciche, dyskretne rozmowy i subtelna muzyka

płynąca z fortepianu ukrytego w gąszczu sztucznych kwiatów. Kiedyś, dawno temu,

chyba w poprzednim życiu, bardzo lubiłem chodzić do podobnych miejsc - o ile

przypadkiem miałem na to pieniądze. Wspomnienie zniknęło równie szybko, jak się

pojawiło.

Lokal wydawał się niemal doskonały, tylko personel w szytych na miarę

uniformach sprawiał wrażenie, jakby po skończonej zmianie dorabiał sobie biciem

ludzi i ściąganiem haraczy. Goście też byli lepsi niż ci z moich wspomnień, jak zresztą

cały świat.

Kelner zaprowadził mnie do stołu, dostrzegłem grupę ludzi rozmawiającą za

ścianą z kwiatów - dwaj dobrze wyglądający mężczyźni w towarzystwie kobiet.

Dyskutowali o czymś podniesionymi głosami, ich znudzone towarzyszki paliły

papierosy, popijały napój w kolorze jantaru z wysokich szklanek i patrzyły na siebie

bezmyślnie. Jednej kołysały się w uszach platynowe pająki z brylantowymi oczami,

druga miała na szyi złotą obrączkę zdobioną szafirami. Pierścionków i zwyczajnych

łańcuszków nawet nie liczyłem. To musiała być niezła harówa, nosić na sobie taki

ciężar...

- Pan sobie życzy? - zapytał kelner, kiedy minął już czas na zapoznanie się z menu.

- Grzane wino i potrójny tatar.

- Porto? - zaproponował.

Przytaknąłem od niechcenia, jakbym w ciągu ostatnich kilku dni nie pił nic

innego, tylko porto, które już mi trochę wychodziło bokiem.

Zanim zjadłem swoją krwawą kolację, do środka weszło kilku ludzi. Zatrzymali się

przy barze, wymienili z barmanem parę słów, coś mu dali, wypili po kielichu i znowu

zniknęli. Nie zauważyłem, żeby zapłacili.

Bez wątpienia „Orion” nie był zwykłą restauracją.

Odsunąłem pusty talerz i zabrałem się do wina.

- Czy mógłbym porozmawiać z panem Wachtmanem? - zapytałem kelnera, kiedy

chował do portfela pieniądze.

Spojrzał na mnie i od razu uznał za jednego z tych gości, z którymi są problemy.

- Nie znam pana Wachtmana.

Nie wiem, jak to zrobił, ale od strony baru natychmiast ruszył ku nam władca

trunków, z wnęki, którą wcześniej przeoczyłem, wynurzył się drobny, śniady facet.

Doskonała współpraca. Oko pokazywało mi całą trójkę jednocześnie w podzielonym

obrazie. Barman nie był człowiekiem, lecz stuprocentowym cyborgiem. Stawiałem na

wysokiej jakości model cywilny, w którym ktoś zainstalował wojskową nadbudowę.

Kelner wyglądał na zwykłego humanoida, kasowanie pieniędzy było dla niego tylko

dodatkowym zajęciem. Co do drobnego, śniadego faceta miałem wątpliwości. Krew

pulsowała w nim, jakby wrzała, na termomapie jego ciała widziałem szybko

zmieniającą się mozaikę. Lekarz zdiagnozowałby wysoką gorączkę - jakieś pięćdziesiąt

pięć stopni. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale niezbyt mu to służyło.

- A o czym chciałby pan porozmawiać z panem Wachtmanem, którego w ogóle nie

znam? - kontynuował kelner, świadomy, że ma już za sobą wsparcie.

- Na przykład o strzelaniu do celu.

Cała trójka spojrzała na siebie.

- Będą z nim problemy. Tony nie powinien go tu w ogóle wpuszczać - zauważył

kelner.

- Nie będziesz robił problemów, co nie? - przemówił cyborg głosem, który ani

trochę nie przypominał ludzkiego.

Już nawet Micuma miała ostatnio lepszą intonację niż on.

- Wyprowadźcie go na zewnątrz. Jeśli coś z niego wyciągnięcie, tym lepiej. Nie

chcę żadnych awantur w lokalu - rozkazał kelner.

Patrzyłem obojętnie, czekałem na ich ruch.

Na moje ramię spadła ciężka ręka. Uścisk sugerował, że w każdej chwili może

zmiażdżyć mi staw, ale nie unieruchamiał. Posłusznie wstałem i skierowałem się w

stronę drzwi. Nasze odejście zmąciło luksusową, dyskretną atmosferę równie mocno,

co brzęknięcie złotego kolczyka czy syk otwieranego szampana.

Sądziłem, że spróbują dopiero na zewnątrz, w wiatrołapie mogliby odstraszyć

ewentualnych gości.

Myliłem się.

Cyborg wbił palce w moje ciało, szarpnął i zadał cios w splot słoneczny. Częściowo

zablokowałem go i pochylony cofnąłem się o kilka kroków. Śniady stał już po lewej,

wyprowadził wysokie kopnięcie. Odchyliłem się, cios otarł się o moją skroń i trafił w

ścianę. Padłem na plecy i ślizgiem dojechałem aż pod ścianę.

Cała trójka skamieniała, bokser, cyborg i to śniade chuchro. Przez chwilę

wyglądali, jakby nie mogli zdecydować, co dalej.

- W taki sposób na pewno się nie dowiecie, jaką sprawę miałem do Wachtmana.

Martwi nie mają głosu - ostrzegłem ich.

- Wytrzymasz więcej, niż się wydaje. - Cyborg pokręcił głową. - Będziesz mówić.

Portier trzymał się z daleka i tylko podejrzliwie mi się przyglądał. Najchętniej

wstałbym i pourywał im głowy, nie wiedziałem jednak, czy dam radę. Jeszcze nie

wróciłem do pełnej formy, a ci trzej nie byli zwykłymi łamignatami.

Sięgnąłem Ręką po kurtkę, wisiała kawałek nade mną.

- Nagle zachciało ci się wyjść? - Cyborg zaprezentował imitację śmiechu. Nic

szczególnego.

- Dowiedziałem się już tego, czego chciałem - odpowiedziałem spokojnie.

Stracili pewność siebie, w ich oczach widziałem nieme pytanie.

- Wachtman jest ubogim, trzeciorzędnym gangsterem, który zatrudnia

podrzędnych oprychów.

Cyborg zrobił krok w moją stronę i nagle znieruchomiał, kiedy zorientował się, że

patrzy prosto w czarną lufę Zabójcy. Tak, ten otwór zdecydowanie miał coś w sobie.

Wstałem, w głowie mi huczało, ale poza tym czułem się całkiem dobrze.

Strzelaj, strzelaj, postrzel go chociaż w kolano! - ukryta część mojej osobowości,

nagle aż nazbyt ożywiona, zaczęła mnie kusić i namawiać. Miałem wrażenie, że dobrze

się bawi, jak dzieci tańczące wokół choinki.

Cyborg spojrzał z wyrzutem na portiera.

- Co drugi ma jakąś spluwę. Ja tylko pilnuję, żeby nie wnosili ich do środka -

odpowiedział sucho i wzruszył potężnymi ramionami.

Schowałem Zabójcę z powrotem do kabury. Gdybym ciągle trzymał go w dłoni,

nie oparłbym się pokusie.

Na szczęście też mieli już dosyć i pozwolili mi odejść. Remis.

* * *

Wciąż czułem te kilka ciosów, dlatego postanowiłem przez resztę dnia odpoczywać. Po

wpłaceniu kaucji, na którą teraz mogłem sobie pozwolić, przyniosłem z biblioteki do

pokoju stos miejscowych gazet. Przeglądałem je strona po stronie i zbierałem

informacje o zamachu na Vika Wachtmana, statusie społecznym pana Waarda i życiu

w Ostrawie.

Wachtman został zaatakowany przed teatrem, kiedy szedł na premierę sztuki

Mysz w kościele. Według „Ostrawskiego Stalownika” należał do wielkich

zwolenników i mecenasów miejscowego świata kultury; według bardziej bulwarowych

tytułów miał w miejscowym chórze kilka kochanek, z primadonna Elizabeth Wracov

na czele. Gangster z artystycznymi upodobaniami albo seksualnie nadaktywny - druga

opcja wydawała mi się bardziej prawdopodobna. Bo co do tego, że Wachtman jest

gangsterem, nie miałem żadnych wątpliwości. Przekonałem się o tym na własnej

skórze.

Dopiero późnym wieczorem, zanim poszedłem spać, wyciągnąłem ilustrację z

upiornej książki. Tym razem udało mi się skoncentrować wyłącznie na hordzie

nieprzyjaciół nacierającej na Sewastopol. Wydawało się, że im dłużej patrzę, tym

bardziej czerń się zmienia, przelewa, pojawiają się w niej kontury i obrysy; były mi

obce, a jednocześnie intuicyjnie je rozpoznawałem. Musiałem dobrze znać istoty

ukryte przed zwykłym wzrokiem wybitnego artysty, ich mocne i słabe strony.

Musiałem - ponieważ kiedyś udało mi się je pokonać. Tylko jak? Co było dalej? Co się

stało po zwycięstwie, po którym głębsze sfery pozostały zamknięte, a świat ludzi

uniknął najgorszego? Kto ukrywał się w mojej głowie, jaki pasożyt, demon czy inny

potwór? Porzuciłem te rozmyślania, prowadziły donikąd.

* * *

Rano wyszedłem na zewnątrz. Rtęć w termometrze sięgała już tylko do czterdziestej

drugiej kreski poniżej zera. Nocą spadł świeży śnieg - wielkie, idealne płatki lśniące w

świetle pochmurnego dnia i błyskach gazowych grzejników. Wyżej musiało być cieplej

niż tu, przy ziemi, inaczej nie mogłyby się uformować. Albo przywiał je skądś wiatr,

który nad Ostrawą zderzył się ze ścianą chłodu i stracił impet.

Początkowo zamierzałem zostawić Micumę w stajni, ale chciała się przejść.

Podejrzewałem, że szukała okazji, by podłączyć się do starych komputerów albo

rozpadających się sztucznych inteligencji, którymi naszpikowano miasto w czasach

jego świetności. O nic jednak nie pytałem, to nie moja sprawa.

Brodziliśmy przez zaspy, mijając brygady porządkowe ze zwykłymi łopatami i

automatycznymi koparkami. Śnieżny skuter ciężarowy dumnie brnął przed siebie, na

skrzący się puch pomału opadały czarne kropki popiołu. Dwa czy trzy razy udało mi

się dostrzec wystające z zasp ręce albo nogi zamarzniętych. Nikt ze spieszących się

przechodniów nie zwracał na nich uwagi.

Przy skręcie do węższego, nieodśnieżonego przejścia zauważyłem dwóch

zawiniętych w dywany i worki żebraków.

- Przy morowym słupie są dwa zamarznięte trupy - powiedział jeden z nich.

- No to idziemy.

Minęli mnie, lamentując głośno, że brat jednego z nich zamarzł, a oni nie dotarli

do niego na czas.

Chwilę potrwało, zanim zrozumiałem, dlaczego tak bardzo im na tym zależało - i

dlaczego teraz spieszyli się do trupów innych biedaków.

* * *

W końcu dotarliśmy do szpitala akademickiego - skupiska budynków i niedawno

zadaszonych placów. Proste, funkcjonalne klocki z nielicznymi oknami pasowały do

starej architektury z ambicjami estetycznymi jak pięść do nosa. Od okolicznej

zabudowy kompleks szpitalny dzielił wolny plac, cały usiany wylotami systemów

wentylacyjnych, które biegły przez podziemia.

Zamierzałem pójść prosto do szpitala, żeby się rozejrzeć, ale kiedy zobaczyłem

stanowiska strzeleckie na dachach okolicznych domów i betonowych baraków

kompleksu, zmieniłem zdanie. Najpierw musiałem się dowiedzieć, czego tak pilnie

strzeżono.

Służby porządkowe pracowały tu intensywniej niż w innych miejscach. Warstwa

śniegu w bezpośredniej okolicy szpitala została odgarnięta, tu i ówdzie zalegała jakaś

nieusunięta hałda. Chodnikami, które prowadziły do osadzonych na ciężkich

zawiasach głównych drzwi szpitala, kroczyły pomału zastępy ludzi. Czasami

przejechał między nimi skuter śnieżny albo pojazd gąsienicowy.

Jakby od niechcenia spacerowałem w podcieniu kamienic, oglądałem sklepowe

witryny, o dziwo, niepokryte polistyrenem, i rozglądałem się ukradkiem. W pobliżu

szpitala powstała enklawa dobrobytu w środku całkiem zwyczajnej dzielnicy. Domy w

tej okolicy były okazalsze, wpychały się jeden na drugi pod różnymi kątami,

zostawiając naokoło sporo wolnej przestrzeni. Z trzech stron plac otaczały arkady z

licznymi sklepami i przejściami do cieplejszych podziemi. Przemarznięte fasady

ożywiały nieco okna, za którymi kryły się pomieszczenia mieszkalne, za to obszar na

tyłach szpitala leżał odłogiem. Szara, oszroniona ściana starej hali fabrycznej ginęła w

zaspach.

Zerwał się wiatr, porwał nieco śniegu i utworzył wir, który przez chwilę kołysał się

w miejscu, a potem ruszył w stronę ludzi, coraz szybszy, większy, silniejszy - i nagle

się rozsypał, jakby ktoś go zdmuchnął. Usłyszałem tylko szelest puchu padającego na

ziemię. Jeden z moich amuletów zrobił się gorący. Po co ktoś używał czarów, by

zlikwidować zwykły wietrzny wir? Dziwne.

Zawróciłem jak ktoś, kto pomylił drogę, i przy najbliższej okazji zszedłem do

przyjaźniejszego podziemia.

Rtęć w termometrze wskazała dwadzieścia pięć stopni więcej niż na górze, ruch

też był tu intensywniejszy. Mroźna cisza ustąpiła okrzykom sprzedawców ze

straganów z gorącym jadłem i napitkiem. Dwaj mężczyźni z automatami przyglądali

mi się podejrzliwie. Kiedy kupiłem wielki plastikowy kubek grzanego wina i

zorientowali się, że Micuma należy do mnie, przestali się mną interesować.

Szedłem dalej, popijając wino, i obserwowałem. Podobnych patroli było tutaj

więcej, w regularnych odstępach czasu meldowali coś przez telefony wiszące na

ścianach blisko ich posterunków. O dziwo, żebraków i bezdomnych też kręciło się tu

wielu. Z pewnością nie wyganiano ich stąd z taką gorliwością jak na górze, może

dzięki bliskości szpitala.

Nic nie wskazywało na to, że dowiem się czegoś więcej, dalej się tak kręcąc, co

najwyżej zwróciłbym na siebie uwagę patroli. Zatrzymałem się na jeszcze jeden kubek

grzanego wina.

- Jak tam dzisiaj jest? - sprzedawca zagadał do mizernego mężczyzny w rozpiętej

baranicy i wełnianej czapce.

- Całkiem dobrze, spokojnie.

Rozmawiali jak dwaj ludzie, którzy znają się od dawna. Mężczyzna nie płacił za

wino. Odchodząc, spojrzał na mnie przelotnie. Miał zainstalowany porządny

wzmacniacz nerwowo-indukcyjny. A zatem okolic szpitala nie pilnowali tylko

przeciętni ochroniarze z karabinami.

* * *

W drodze powrotnej zaszedłem do restauracji, o której czytałem w jednej gazecie.

Podobno wyjątkowo dobrze tam gotowali, a autor artykułu rozpływał się w zachwycie

nad panującym w lokalu ciepłem. Pewnie dostał porządne honorarium, bo wiatr hulał

tam aż miło. Z drugiej strony termometr rzeczywiście wskazywał zaledwie dwanaście

stopni mrozu, a serwowane potrawy nadawały się do jedzenia. Miejscowi nie byli tak

wybredni jak ja.

Oprócz posiłku dla siebie zamówiłem też pięć porcji naleśników na wynos. Kelner

wydawał się wprawdzie nieco zaskoczony, ale nie skomentował tego. Wiedziałem, że

po długim pobycie na mrozie Micuma będzie potrzebowała cukru.

W kominku huczał ogień, łakomie pożerał jedną bryłę węgla za drugą. Miotał się,

bezskutecznie usiłując ogrzać pomieszczenie. Naczynia, w których podawano

potrawy, miały grube ścianki, żeby jak najdłużej trzymały ciepło.

Nie zauważyłem, kiedy ten człowiek wszedł do restauracji, lecz kiedy wstał od

stołu, od razu wiedziałem, że zmierza w moją stronę. Był czarny - czarny w środku, a

ten kolor stopniowo przedzierał się na zewnątrz, zamaskowany jedynie cieniutką

warstwą normalności. Gdy spojrzałem na niego Okiem, wyglądał niczym perforowany

grzyb tuż przed rozpadem. W rzeczywistości był blady, miał wąskie, zsiniałe usta i

ciemne oczy. Uznałbym go za upiora, gdyby nie przecinająca jego twarz blizna w

kształcie tureckiej szabli. Oko nie sporządziło termoobrazu.

Zatrzymał się przy moim stole i spojrzał z wysokości stu dziewięćdziesięciu na

kość wysuszonych centymetrów.

- Rozpowszechnia pan nieprawdziwe informacje na mój temat - odezwał się cicho.

- Porozmawiajmy.

Wiedział, czym jestem. Ani Oko, ani tylko w połowie ludzkie proporcje mojego

ciała nie umknęły jego uwadze. Oglądał mnie na różne sposoby, na wielu

płaszczyznach egzystencji. Talizmany pulsowały panicznie, na przemian paliły i

mroziły, trzeszczały na srebrnych łańcuszkach.

Mimo to nie bał się, tylko przyglądał z ciekawością entomologa stojącego przed

wyjątkowo ciekawym eksponatem, jakby chciał mnie dołączyć do swojej kolekcji.

- Zapewne pan Martowski.

Przez ostatnie dni przy każdej okazji szerzyłem plotki, że jego usługi nie są już

tym, czym dawniej. Nikt się chyba nie zorientował, co chcę w ten sposób osiągnąć, ale

w końcu wieści dotarły także do niego. I oto przybył, najemny zabójca we własnej

osobie.

- Tak. Wiele pan ryzykował swoim nierozważnym działaniem, jest pan tego

świadomy?

Na jego twarzy wciąż malowała się obojętność, lecz wewnątrz aż gotował się z

wściekłości. Płonęła w jego asfaltowych oczach.

- Spróbuje mnie pan zabić natychmiast czy pogadamy sobie trochę?

- Spróbuję? - prychnął z wyższością.

Wzruszyłem ramionami i skinąłem na kelnera.

- Najlepszy koniak, jaki macie. A może woli pan coś innego? - Spojrzałem na

Martowskiego.

Zatrzymała go ciekawość, nie strach.

- Koniak to dobry wybór.

Usiadł, dłonie złożył między udami i przyglądał mi się wyczekująco. Jak

grzechotnik, kobra? Nie, jego spojrzenie, choć nieludzko spokojne, było inteligentne.

Czekał i analizował.

Napiłem się i poczekałem, by i on to zrobił.

- Koniak to jedna z moich pasji. Ten jest naprawdę bardzo dobry - ocenił.

Miał długie, szczupłe palce i dłonie. Mimo imponującego wzrostu nie ważył więcej

niż osiemdziesiąt kilogramów.

- A jaka jest pańska największa pasja? - zapytałem, choć doskonale znałem

odpowiedź.

Ktoś zapalił cygaro, dobre, drogie cygaro. Zauważyłem, że wiele osób w Ostrawie

pali tylko ze względu na poczucie bliskości ognia noszonego ze sobą.

- Moja praca.

- Z jej powodu tu jestem.

- Kwestionowanie mojego profesjonalizmu, mojej sztuki tylko po to, żeby się ze

mną spotkać i dać zlecenie, wydaje mi się co najmniej osobliwe.

- Nie zamierzam panu niczego zlecać. Kiedy chcę czyjejś śmierci, zabijam go sam.

Interesuje mnie Wachtman.

To nazwisko sprawiło, że napiął się niczym struna; jego lewa dłoń, wciąż

spoczywająca między udami, nawet nie drgnęła, ale założyłbym się o połowę swojego

honorarium, że Martowski trzyma w niej broń. Małokalibrową broń palną albo długą,

cienką klingę. Takie zabawki pasowały do jego subtelnych dłoni i długich palców.

Rzeczywistość trochę się poplątała, na stole obok zmaterializował się jeden z

posłańców śmierci. Nie wiedziałem, którym z nas jest bardziej zainteresowany i jaki

sposób zejścia z tego świata reprezentuje.

- Nie składam reklamacji. Po prostu sprawdzam, jak się stało to, co się stało -

powiedziałem pojednawczo i dolałem nam koniaku.

Musiałem się skoncentrować, ponieważ robiłem to Ręką. Jeśli Martowski

wiedział, co skrywa się pod specjalną rękawicą, w żaden sposób nie dał po sobie

poznać, by przebywanie w zasięgu Kleszczy mu przeszkadzało.

- Nawet najlepszym zdarza się popełnić błąd - dolałem napalmu do ognia.

Asfalt w jego oczach znowu płonął.

Kolejne splątanie, posłańców było już dwóch. Ten nowy należał do typów

kontaktowych, ubiory i kawałki imaginowanego ciała opadały z niego podobnie jak z

ofiar, którym towarzyszył, gdy żegnali się ze światem. Zakładałem, że Pan Śmierci

zjawi się po mnie osobiście. A może nie przywiązywał do naszego spotkania aż tak

wielkiej wagi i posłał tych pomagierów, żeby mu opowiedzieli co i jak. Chyba byliśmy

jego ulubieńcami.

- Wachtman zginął - oświadczył Martowski i uspokoił się.

Rozczarowani posłańcy śmierci zniknęli.

- Tego nikt nie kwestionuje - przytaknąłem. - Chcę tylko wyjaśnić, jak to możliwe,

że znowu żyje. Może zabił pan jego sobowtóra.

To go znowu uraziło.

- Nikt nie wysyła sobowtóra na spotkanie z kochanką.

- A technika strzału? Czy jego śmierć nie była iluzją? Ostatnią obroną przed

skrytobójstwem?

Znowu zapadła cisza, tym razem już nienasycona śmiercią.

Chwyciłem butelkę, zabulgotał nalewany koniak, a jego woń przybrała na sile.

Martowski zakręcił zawartością kieliszka i rozejrzał się.

- Tutaj się relaksuję, nie rozmawiam o pracy. Przekonam pana. Pokażę, jak

wykonałem zlecenie. Nie będzie pan miał już żadnych wątpliwości. Gdzie pan

mieszka? Przyjdę po pana... - zawahał się - pojutrze rano.

Nie miałem ochoty podawać mu swojego adresu, ale przecież mógł go sam bez

problemu ustalić. Czysta kurtuazja - jednak nadal miałem wrażenie, że

kwestionowanie jego profesjonalizmu nie zostało mi zapomniane.

- Zatem jesteśmy umówieni - zgodziłem się i podałem mu adres. - Dokończymy? -

Pokazałem na butelkę. - Szkoda zostawić tak dobry trunek.

Przytaknął.

Siedzieliśmy w milczeniu, popijaliśmy i obserwowaliśmy jeden drugiego.

Psychicznie Martowski prezentował się jak doskonały monolit, zrównoważona istota

bez słabości, żądz, które byłbym w stanie odczytać. Nie miałem pojęcia, o czym

myślał. Czasami wbijał we mnie czarne spojrzenie, regularnie wyciągając rękę po

kieliszek z koniakiem.

Skończyliśmy jednocześnie. Bez żadnego słowa Martowski podniósł się i opuścił

restaurację. Uregulowałem jeszcze rachunek, po czym poszedłem w ślady zabójcy.

* * *

Wieczorem wybrałem się do dzielnicy, w której poznałem Evelyn. Nie za wcześnie,

kiedy na zamarzniętych ulicach Ostrawy ożywa intensywny jak na zimę ruch, ani nie

za późno, kiedy potęgujący się mróz i zmęczenie przepędzają wszystkich do domu,

cokolwiek słowo „dom” oznacza.

Przez te kilka tygodni nic tu się nie zmieniło. W podcieniach dających iluzję

ciepła, przy wejściach do podziemi i hal, nagrzewanych huczącymi palnikami, stały

opatulone kobiety. Odsłaniały przed przechodniami twarze, a te najodważniejsze albo

najbardziej zdeterminowane również płaszcze, by ewentualny klient mógł popatrzeć,

na co wyda swoje pieniądze. Tym razem naciągnąłem kaptur na czoło, zakryłem

twarz, jak tylko się dało, i zgarbiłem się.

Wlokłem się oblodzonym chodnikiem krokiem starca, niepewnie schodziłem

przechodniom z drogi, jakbym się ich obawiał. Pierwsza prostytutka, którą spotkałem,

nie poświęciła mi nawet odrobiny zainteresowania, druga, kilka metrów dalej, ledwo

na mnie spojrzała. Miała piękną, regularną twarz, krzykliwie umalowane usta i

ciemne cienie pod oczami. Zwróciłem na siebie jej uwagę, tym razem na dłużej.

Zamiast mojej twarzy widziała tylko ciemność.

- Nie wyglądasz na takiego, któremu by stanął - stwierdziła głośno.

Kurewka, z którą dzieliła wspólny kawałek chodnika w podcieniach, zachichotała.

- Jestem skromny - zachrypiałem.

- A co byś chciał? - zainteresowała się.

- Może chce go tylko ogrzać - usłyszałem za plecami.

Z ich punktu widzenia w hierarchii społecznej stałem niżej niż dogorywający

staruszek jedną nogą w grobie. Nieczęsto spotykały kogoś bardziej żałosnego od

siebie, więc teraz sobie używały.

- Mam pieniądze - powiedziałem.

- Serio, stary? A to co innego, z przyjemnością ci go rozgrzeję, rozpalę nawet -

zmieniła ton dziwka z pomalowanymi oczyma.

To miała być rubaszna figlarność, ale brzmiała inaczej. Dziwka stanęła przy mnie,

postrzępiona mufka, w której do tej pory chowała ręce, zaszeleściła. Pod moją kurtkę

dostało się zimne powietrze i jeszcze zimniejsza stal.

- No to wyskakuj z nich, stary, jak nie chcesz, żebym ci wypruła flaki. Żebraków

kanibali w okolicy nie brakuje, do rana nie zostałby z ciebie nawet kawałeczek.

Z bliska jej twarz wyglądała o wiele gorzej - skóra pokryta bliznami pozostałymi

po jakiejś chorobie, z ogromnymi, zapchanymi porami i głębokimi zmarszczkami.

Czułem napór noża, jej bliskość i nagle pożądliwie sapnąłem. Miałem na nią

ochotę. Kleszcze zgrzytnęły, przycisnąłem je mocniej do biodra.

- Boisz się, nie? Słusznie. Kasa, dziadku - nakręcała się coraz bardziej.

Może mógłbym to zrobić tutaj, wziąć ją od razu na chodniku, zaspokoić skrywaną

tuż pod powierzchnią żądzę, a potem wziąć na spytki jakąś inną? Pokusa była wielka,

taka wielka. Dziwka groziła mi nożem, zatem czemu miałbym tego nie zrobić? Ale co,

jeśli pozostałe uciekną? Co wtedy? Szukałem logicznego uzasadnienia, dlaczego

miałbym sobie nie ulżyć tu i teraz.

- Kasa!

Gdybym był człowiekiem, nóż pewnie by już przeciął skórę na brzuchu. Nie

potrafiła się nim posługiwać, coraz bardziej się z tym zdradzała. Zacząłem się trząść, a

na podniebieniu poczułem smak krwi. Byłem podniecony, jak wtedy... Nie, lepiej nie

przywoływać tego wspomnienia.

Zacisnąłem pięść, na tyle mocno, żeby nie drgnęła, i na tyle lekko, żeby nie

połamać sobie kości.

Zrobiłem to prawą ręką. Nie mogłem ufać Kleszczom.

- Dostaniesz pieniądze, jeśli powiesz, gdzie znajdę Evelyn, czyli Val -

wyszeptałem, żeby nikt więcej mnie nie usłyszał.

Coś w moim głosie musiało zdradzić, jakie uczucia się we mnie kłębią. Dziwka

znieruchomiała. Kaptur zsunął się trochę - zobaczyła moją twarz.

- Nie krzycz - poradziłem jej. - Podniecam się, kiedy krzyczycie.

Nie wiedziałem, czy zdołałbym się opanować.

- Gdzie znajdę Val? - powtórzyłem.

Jeśli ja się chwiałem, to ona trzęsła się jak osika w szponach huraganowego

wiatru. Zastanawiała się, widziałem, jak usiłuje sobie przypomnieć albo wymyślić

jakieś zgrabne kłamstwo. Sądząc po mozaice impulsów przemykających tuż za kością

czołową, naprawdę się starała.

Pozostałe prostytutki czekały na rozwój sytuacji. Gdybym zginął, zaczęłaby się

kłótnia i bijatyka o zawartość moich kieszeni i ubrania.

- Angelino? - dziwka odezwała się tylko nieznacznie drżącym głosem. - Nie

przypominasz sobie, gdzie Kli widziała Val?

- Podobno gdzieś na ulicy Kościelnej - odpowiedziała obojętnie Angelina. - Ma

być burdelmamą. Jasne, pewnie robi gdzieś w jatkach.

Złagodziłem uścisk i odepchnąłem kobietę. Nie obawiałem się jej noża, lecz

samego siebie. Jej bliskość i strach stanowiły zbyt kuszącą kombinację.

- Gdzie je mogę znaleźć? - powtórzyłem drugą część pytania.

- Najbardziej znana jest ta na starym dworcu kolejowym za szosą

Marianskogórską. Koło skrzyżowania z aleją Ceglaną.



Potrzebowałem porządnego planu miasta albo Micumy i jej doskonałej pamięci w

zakresie miejscowej topografii. Wydawało mi się, że Kościelna jest bliżej, co by

oznaczało, że właśnie tam zacznę poszukiwania. Ale dopiero jutro. Robiło się późno,

rtęć w termometrach spadła poniżej niemal przyjemnej czterdziestki i sunęła dalej w

dół. Do tego jeszcze nie czułem się zbyt dobrze, nie panowałem nad sobą. Niewiele

brakowało, żeby rozmowa z kurewkami zakończyła się zupełnie inaczej. Śnieg wokoło

już by nie był biały.

Nagle zostałem na ulicy sam, słyszałem tylko echo pospiesznie oddalających się

kroków. W drodze do hotelu zastanawiałem się nad sobą. Jeśli kiedyś, dawno temu,

byłem Raymondem Curtisem, to, z czym teraz dzieliłem ciało i duszę, zdążyło zmienić

mnie w potwora żądnego... żądnego... Tej myśli wolałem nie kończyć.

* * *

Ponieważ musiałem omówić z Micumą kilka spraw, poszedłem do stajni z dzbanem

grzanego wina. Choć tak naprawdę to był tylko pretekst - nie chciałem leżeć na łóżku i

gapić się w sufit albo na tajemniczą ilustrację, która mogła mi zdradzić więcej, niż

tego wieczora chciałem się dowiedzieć.


Micuma łypnęła na mnie, ale nic nie powiedziała. Dosypałem jej paszy, dodałem

zmarznięte naleśniki i usiadłem obok. Jadła i nic nie mówiła, ja pomału popijałem. W

stajniach zazwyczaj latały muchy, w Ostrawie nie. Było dla nich zbyt zimno.

- Nie najlepszy z ciebie wspólnik - stwierdziła po chwili.

- Staram się, jak mogę.

- Królestwo za garść świeżej trawy - rozmarzyła się.

Pokręciłem głową. Świeża trawa należała do wyjątkowo trudno dostępnych

towarów.

Skrzypnęły drzwi. Do środka zajrzał stajenny sprawdzić, co ze zwierzętami,

którymi się opiekował.

- Niczego nam nie trzeba - huknąłem.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu i rzucił mi rozbawione spojrzenie, ale dowcip o

ludziach, którzy lubią spędzać czas ze swoimi końmi, już sobie darował.

- Miał szczęście - wycedziła Micuma przez na wpół zaciśnięte zęby.

- To jak będzie z tym królestwem? - kontynuowałem jej słowną gierkę.

Wina szybko ubywało, ale było mi ciepło.

- Podłączyłam się do jednego całkiem rozsądnego komputera albo poważnie

zdegenerowanej sztucznej inteligencji. Chciał zagrać w parafrazowanie słynnych

cytatów.

- A to królestwo oferował kto, jakiś bogaty koń? - dociekałem. - Bucefał? -

przypomniałem sobie imię, które mętnie kojarzyłem z jakimś koniem.

- Barbarzyńco! - jęknęła Micuma. Wzruszyłem ramionami.

- A dlaczego w ogóle z nim grałaś? Sprawiasz wrażenie normalnej, przynajmniej

jak na konia.

- Stawką były informacje - wyjaśniła.

Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. W końcu dotarło do mnie, że teraz moja kolej.

- No i? - skapitulowałem.

Ale tylko trochę.

- To był komputer z magazynu. Z magazynu szpitala akademickiego - budowała

napięcie.

Miałem dość napięcia jak na jeden dzień. Chyba było to po mnie widać, bo mówiła

dalej:

- Zdobyłam listę sponsorów szpitala i kilka innych ciekawostek z jego historii.

Poszedłem po jeszcze jeden dzban i niemal całą noc spędziłem na konstruktywnej

dyskusji ze swoim koniem, a właściwie końskim biobotem.

* * *

Ulica Kościelna nie różniła się niczym od większości innych ostrawskich ulic, co

najwyżej tym, że w pobliżu nie było żadnej ogrzewanej hali ani zejścia do podziemi.

Stary katolicki kościół, od którego to miejsce wzięło nazwę, wyglądał na zaskakująco

dobrze utrzymany i zamieszkany - ktoś z pewnością wykorzystywał właściwości

izolacyjne grubych ścian z dawnych, dostatnich czasów. Prawdopodobnie jakaś silna

pokrachowa sekta, a może nawet nie w pełni poczytalni zwolennicy starego nieboraka

J. Ch. Chyba by mu się podobało w Ostrawie, to miasto było piekłem na ziemi.

Mroźnym piekłem.

Brodziłem po ledwo co odśnieżonej ulicy i plułem sobie w brodę, że zostawiłem

Micumę w wygodnej stajni. Przez noc znowu napadało kilka centymetrów

nienaturalnie zmarzniętego śniegu, a temperatura spadła o kolejne pięć stopni.

Takiego mrozu już dawno tu nie było. Niebo zasłoniły nieskończone warstwy chmur,

te niżej otulały wieże wydobywcze i co wyższe bloki. Pomału zapominałem, jak

wygląda słońce.

Szukałem Evelyn, ale nie zauważyłem dotąd żadnej kurewki, jedynie kilku

roztapiaczy śniegu. Zdążyłem się już zorientować, że w Ostrawie wodę pozyskaną w

ten sposób piją tylko najubożsi. Bogaci kupowali wodę gwarantowanej jakości z ujęcia

na zamarzniętej Odrze.

Podmuch wiatru wzbił w powietrze tumany lodowych kryształków. Jak

wygłodniałe wgryzały się w moją odsłoniętą twarz, a w zetknięciu z Okiem wydały

dźwięk, jakby ktoś pocierał metal o metal. To je zirytowało, przez chwilę prezentowało

mi chemiczną i fizyczną strukturę wirującego lodu. Od razu pojąłem, dlaczego

roztopiony śnieg piją tylko najubożsi. To nawet nie przypominało wody. Według

mapy termicznej, którą Oko na jakiś czas złośliwie przykryło realny obraz świata,

temperatura kryształków była jeszcze niższa niż temperatura otoczenia, jakby

wysysały z niego ciepło. Bardzo możliwe, podobnie jak to, że gdzieś niedaleko

znajdowały się bramy do prawdziwego mroźnego piekła, a jego mieszkańcy

przygotowywali sobie grunt w naszym świecie.

Przy wolnym spacerze w tę i z powrotem nawet mnie zaczynało być zimno.

Musiałem się ogrzać. Przy skrzyżowaniu bliżej rzeki zauważyłem stragan w

nadmuchanym namiocie, którego przezroczystą plastikową ścianę oświetlał

niebieskawy propanbutanowy płomień wewnętrznego ogrzewania. Temperatura w

środku nie przekraczała zera, ale mimo to rzuciłem się w jego stronę niemal sprintem.

Kawałek dalej leżały potężne zwały śniegu z wykopanymi w nich przejściami.

Prowadziły do zasypanego domu, którego właściciel wykorzystał dostatek wolnego

miejsca i nadmiar śniegu do ocieplenia i ochrony budynku. Zabawne. Przed tunelem

prowadzącym do wnętrza białej góry, pomiędzy dwiema ogromnymi, mającymi dobre

sześć metrów marchewkami wyciosanymi z lodu, znajdowała się drewniana deska z

czarno-białym napisem „Warzywa”. Ni mniej, ni więcej.

Mijając wejście do tego ogromnego igloo, zauważyłem wychodzącą z niego

żwawym krokiem kobietę w białym niedźwiedzim futrze. Za nią dreptał mężczyzna w

kombinezonie roboczym, na który miał narzucony barani kożuch.

- Cena, którą pani zaproponowałem, nie jest wcale taka zła, jak pani twierdzi! -

mamrotał rozgorączkowany.

Wyglądał na wściekłego, ale raczej na siebie niż na porządnie ubraną klientkę,

którą odprowadzał.

Kobieta właśnie zakładała kapelusz z nausznikami, w drugiej ręce trzymała

zarękawek, też z niedźwiedziego futra, tym razem brunatnego.

- Zaproponowałam panu długoterminową współpracę z niezwykle atrakcyjną

zaliczką. Dzięki niej mógłby pan rozwinąć swoje podziemne szklarnie. Cenę, którą z

kolei pan zaproponował, mogę dostać gdziekolwiek indziej przy jednorazowym

zamówieniu takiej ilości towaru - odparła spokojnie.

Coś mnie tknęło, znałem ten głos. Zwolniłem, okrążając zaspę, zatoczyłem

większe koło, niż musiałem, i spojrzałem z ukosa w oczy kobiety. Evelyn. Już nie

kurewka Evelyn, ale dama Evelyn, energiczny człowiek, który do czegoś dąży. Oko

zajrzało aż pod warstwę futer. Walczyła z nerwowością, wątpliwościami,

niepewnością. Serce jej waliło, policzki płonęły z emocji, a zwoje mózgowe, szaleńczo

aktywne, rozpaliły się do białości. Evelyn. Nie dawała po sobie nic poznać.

- Niech będzie - zgodził się sprzedawca i właściciel sklepu zarazem, kiedy zeszli ze

starannie omiecionej ścieżynki i pod nogami zachrzęściła im grubsza warstwa śniegu.

- Dobrze. - Odwróciła się i skierowała z powrotem do białego tunelu. Oko

pokazało mi, jak bardzo jej ulżyło. - Szczegóły omówimy od razu.

Sprzedawcy, który chciał za nią nadążyć, poślizgnęła się noga. Musiał przystanąć

raptownie, by utrzymać równowagę. Przez chwilę gapił się na mnie.

- Pan z nią? Jeszcze nie dzwoniłem do Bargy’ego. - Popatrzył przy tym na

nadmuchiwany namiot, do którego zmierzałem.

- Nie - odpowiedziałem. - Kim ona jest? - zapytałem, nie licząc zbytnio na

odpowiedź.

- Jakaś wariatka. Kupiła ten wielki budynek naprzeciw kościoła i założyła w nim

sierociniec. Chce u mnie kupować warzywa i owoce. O ile nie zwinie się w ciągu pół

roku, zrobię świetny interes. W przeciwnym razie nie wygrzebię się z długów.

- A o co chodzi z tym Bargym?

- Siedzi u niego jej ochroniarz - powiedział cicho, ale potem uświadomił sobie, że

za dużo gada, i zniknął w przejściu do swojego królestwa.

Zimno nacierało coraz mocniej, miałem wrażenie, że nogi i ręce są już tylko w

połowie moje. Nie bez trudności doczłapałem do Bargy’ego. Zanim zdążyłem

cokolwiek powiedzieć, stał już przede mną kubek gorącego napoju.

Tym razem miód.

- A co, jak nie będę miał czym zapłacić? - zapytałem straganiarza, karczmarza i

barmana w jednej osobie, który stał za prostą drewnianą ladą i obsługiwał grzejniki,

ciągle coś mieszał albo nalewał czterem gościom siedzącym przy jednym z dwóch

stolików.

- No to będę stratny. - Wzruszył ramionami. - Jakoś to zniosę.

Położyłem na stole koronę.

- Wystarczy na jeszcze jedną porcyjkę?

- Na cztery - odparł zwięźle i błysnął w uśmiechu zębami.

- No to jeden za drugim. - Usiadłem plecami do lady jak najbliżej grzejników.

* * *

Zamierzałem poprosić Evelyn o pomoc. Tylko ją tu znałem i tylko jej mogłem zaufać.

Chciałem, żeby wybrała się do szpitala akademickiego, a potem mi wszystko

opowiedziała, opisała okolicę, lekarzy, swoje wrażenia. Wolałem nie pokazywać się

tam wcześniej, niż to konieczne. Już same środki bezpieczeństwa, jakie

przedsięwzięto, sugerowały, że coś jest nie tak. Evelyn nie ryzykowałaby zbyt wiele,

sowicie bym ją wynagrodził, pieniędzmi albo w inny sposób. Jej życie zmieniło się

nieoczekiwanie - nie chciałem jej narażać, nie należałem do świata, w którym się teraz

obracała. Plastik skrzypnął, powiew lodowatego powietrza niemiłosiernie

przypomniał, jaka temperatura panuje na zewnątrz. Nie podniosłem się, nie czułem

żadnego zagrożenia i nie zamierzałem odwracać twarzy w stronę mrozu.

- Czy mogę się przysiąść?

Kolejny głos, który znałem. W tym zakątku ulubionego przez bogów mrozu miasta

stawili się chyba wszyscy moi znajomi.

- Oczywiście - przytaknąłem i spojrzałem na swoją pracodawczynię.

Wyglądała ciągle tak samo. Nieprzystępna, opanowana, ale w pewien sposób

wyrozumiała i... litościwa?

- Coś panu przyniosłam. Pod jednym warunkiem.

Barman rzucił mi krótkie spojrzenie. Kiwnąłem głową, przyniósł więc drugą

porcję miodu.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się.

To nie był pozór uśmiechu, lecz pełny, chociaż krótki uśmiech, który na jedno

uderzenie serca całkiem ją odmienił.

- Co to takiego i jaki to warunek? - wróciłem do tematu.

Położyła na stole podłużną paczuszkę owiniętą czarnym aksamitem ze srebrnym

hartem. Czy była to jedynie ozdoba, czy też w ornamentach skrywało się coś więcej?

Energicznymi, ale zgrabnymi ruchami kobieta rozwinęła paczuszkę i wystawiła jej

zawartość na niebieskawe światło grzejników. Nóż. Pochyliła się i oparła o krzesło,

obserwując mnie wyczekująco.

Znów poczułem się, jakbym umierał, mimowolnie skrzywiłem twarz w grymasie

bólu. Ciągle nie mogłem sobie poradzić ze wspomnieniami tego, co mi zrobili

tajemniczy siepacze Waarda.

- Jaki to warunek? - wycharczałem.

Chciałem Noża, i to bardzo. Przez ten cały czas, kiedy go używałem lub on używał

mnie - w przypadku bogów zamkniętych w przedmiotach nigdy nie można być

pewnym - zdążył wrosnąć mi w serce. Bez niego czułem się niekompletny.

Uświadomiłem to sobie właśnie teraz, kiedy jego widok przepalał się do mojego

mózgu.

- Dowiedziałam się, że chciał pan rozmawiać z panem Waardem. I że... nie

skończyło się to dla pana zbyt dobrze.

Zacisnąłem zęby.

- Można tak powiedzieć.

- Kolejną próbę podjęcia rozmowy proszę odłożyć na później, do czasu, kiedy

przestanie pan pracować dla mnie. To jest warunek.

Mogłem przestać w każdej chwili.

- Uczciwy.

Przesunęła Nóż w moją stronę, nie dotykając go jednak. Ostrożnie ująłem

rękojeść... Wystarczyło jedno dotknięcie i już wiedziałem, że to ON, żadna podróbka.

Jeszcze ostrożniej włożyłem go do pochwy przy pasie. Może to tylko złudzenie, ale

czułem, że Nóż jest zadowolony. Jakby wrócił w miejsce, które szczególnie sobie

upodobał.

- Jak tam postępy w pracy? - kobieta zmieniła temat.

- Są. - Wzruszyłem ramionami. - Skupiłem teraz uwagę na szpitalu.

Nie miałem jej nic więcej do powiedzenia, więc milczałem.

- Śledztwo zaprowadziło pana aż tutaj? - Spojrzała na mnie pytająco.

Tak jak poprzednio płaszcz miała niedbale spięty zapinką, znowu kłębiła się pod

nim ciemność - ciemność nieprzenikniona, odporna na światło żarówek.

- Zaprowadziło, ale to ślepy zaułek - przyznałem. - Muszę się rozejrzeć gdzie

indziej.

Pokiwała ze zrozumieniem głową, dopiła miód.

- Dziękuję - powiedziała na pożegnanie i wyszła na mróz.

* * *

Oparty o niski murek starałem się ignorować ostry wiatr, który sprawiał, że czułem się

jak ryba w zamrażarce. W dole, na ulicach, nie miał nawet połowy tej siły. Budynek,

na który się wspięliśmy z Martowskim, już dawno został opuszczony. W kilku

miejscach dach załamał się pod ciężarem śniegu, a ten stopniowo zasypywał jedno

piętro po drugim. Całość musiała kiedyś runąć, to była już tylko kwestia czasu.

Miejscowi mieli na głowie ważniejsze zmartwienia.

Zostawiliśmy za sobą podwójny szereg szybko znikających śladów.

- Właśnie to miejsce wybrałem - rzekł Martowski, kiedy oczyścił murek z wysokiej

śniegowej czapy.

Przed nami rozpościerał się widok na chaos dachów, martwych kamienic, starych

i nowych wież wydobywczych. Czerń popiołów i wyziewów walczyła z bielą śniegu,

stanowiąc dowód, że tutaj wciąż żyli ludzie.

- Ten budynek z mnóstwem neonów, tam, po prawej, to teatr. Niezadaszony plac

z gazowym grzejnikiem, który działa tylko przed przedstawieniem i po nim -

tłumaczył Martowski.

Już wiedziałem, na co wskazuje. Spora odległość, co najmniej sześćset, siedemset

metrów. Gdyby Wachtman był zwykłym człowiekiem, odniósłby ranę ciężką, ale nie

śmiertelną. Oczywiście pod warunkiem, że snajper dysponowałby odpowiednim

sprzętem. Wachtman był jednak gangsterem, nigdzie się nie ruszał bez obstawy, a

jego ciało nafaszerowano czarami, które skutecznie chroniły go przed wszystkim z

wyjątkiem najzwyklejszego okaleczenia.

- Sześćset siedemdziesiąt dwa metry, czterdzieści centymetrów - Martowski podał

dokładną odległość.

Za każdym razem, kiedy rozmowa schodziła na temat pracy, jego głos stawał się

ludzki, mniej spięty i drżący, a oczy wyglądały niemal normalnie. Martowski wyglądał

jak żywy człowiek tylko wtedy, gdy mówił o zabijaniu.

- Jechał do teatru sam? - zapytałem.

Gdzieś daleko na niebie buchnął białoniebieski płomień. Szybko zniknął -

zadziałał bezpiecznik uniemożliwiający wybuch metanu podczas wydobycia węgla

albo innej działalności przemysłowej.

- Nie, oczywiście, że nie. W przeciwnym razie moje mistrzowskie umiejętności nie

byłyby w ogóle potrzebne. - Spojrzał na mnie urażonym wzrokiem. - Czterej

ochroniarze, samochód opancerzony. Ci dwaj, którzy tworzyli krąg wewnętrzny, mieli

pawie ogony.

Zdjął z ramienia wąski plecak i ostrożnie, niemal nabożnie, położył go na

oczyszczonym murku.

- Pawie ogony?

- Magiczne tarcze, którymi chronili Wachtmana.

Rozpiął zamek błyskawiczny, mętne światło pochmurnego dnia odbiło się miękko

od ciemnej i doskonale gładkiej powierzchni broni ukrytej w plecaku.

- A pan te tarcze przestrzelił?

Godna artysty wychudzona twarz Martowskiego, zbudowana chyba z samych

kości, ściągnęła się w pogardliwy grymas.

- Nie. Doświadczeni ochroniarze, sprzęt pierwszej klasy. Dostrzegłem jednak

pewną lukę w systemie. Niewielką, ale pozwoliła mi oddać celny strzał.

Wyprostował palec wskazujący i dotknął nim własnej skroni. Przypomniał mi w

ten sposób, jak długie ma palce. Fortepianowy wirtuoz śmierci.

- I z tego pan strzelał. - Wskazałem rozłożoną broń.

- Życzył pan sobie, żebym pokazał, jak to dokładnie wyglądało.

Chwycił lufę, po czym włożył ją do korpusu. Rozległo się stalowe szczęknięcie,

niepozostawiające wątpliwości, że spojenie elementów jest doskonałe. Uniósł karabin.

Konstrukcja w całości z metalu, bez magazynka i mechanizmu wyrzutowego,

jednostrzałowa, doskonała w swej prostocie. Średnica lufy mniejsza niż w

szybkostrzelnym dziale i większa niż w wielkokalibrowym karabinie. Kogoś o tak

delikatnej budowie jak Martowski strzał oddany z tego karabinu musiał zamroczyć.

Niewiarygodne, zabójca posługiwał się nią, nie odnosząc przy tym żadnych obrażeń.

- Przy strzałach z większej odległości do chronionego magią celu konieczna jest

odpowiednia siła rażenia. Preferuję raczej większe kalibry - powiedział, jakby czytał w

moich myślach.

Moje wątpliwości były mu na rękę. Mógł się wykazać, chwalić, jak jest dobry.

Z kolejnym szczęknięciem zainstalował celownik optyczny, na którym błyszczał

matowo srebrzysty napis „Zeiss”. Charakter pisma jednoznacznie zdradzał, że ten

gadżet został wyprodukowany przez tego samego człowieka co lornetka, którą miałem

w kieszeni płaszcza.

- Chce pan ją sprawdzić? - Z uśmiechem podał mi broń.

- Dziękuję - odmówiłem. - Wystarczy, że popatrzę na teatr przez własną lornetkę.

Pański celownik z pewnością nie jest gorszy.

Wiedziałem, czego mogę się spodziewać po uwięzionym w lornetce demonie, lecz

po tym w urządzeniu Martowskiego - w żadnym razie.

Wzruszył ramionami, otworzył komorę nabojową i włożył do niej długi mosiężny

nabój. Już opierał karabin o murek, ale powstrzymałem go.

- Tej amunicji pan użył?

Spojrzał na mnie, wyprostował się, a jego asfaltowe oczy zaczęły błyszczeć jak

czarne diamenty. Teraz moja niewiedza napawała go dumą z własnych umiejętności.

Pokręcił głową. Rozpiął mu się przy tym kołnierzyk, odsłaniając szyję. Dziwne, że

Martowski jeszcze nie zmarzł. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął coś zawiniętego w

jedwabną ciemnoniebieską chusteczkę z czerwonym monogramem N.M. - M jak

Martowski, N... jak czort wie co. Naprawdę był dumny ze swojej pracy.

Z niemal nabożną czcią odwijał chusteczkę, wystawiając na światło ponurego dnia

czarny nabój pokryty srebrnymi, złotymi i czerwonymi diagramami zaklęć, klątw i

czarów, te jednak stanowiły tylko część zawartej w nich śmiercionośnej siły. Reszta

skrywała się w środku, rozdzielona między ziarenka prochu strzelniczego i wtopiona

w powierzchnię segmentowanego pocisku. A ostatnia, najmniejsza część była zawarta

w samej fizycznej formie. Oko zmieniło ostrość i pokazało mi w jakimś dziwnym

trybie, jak śmierć, zagłada i pomór emanują z naboju, spływają i parują. To był

wytwór szaleńca. Genialnego szaleńca.

Martowski podał mi swój skarb. Zawahałem się. Wprawdzie się bałem, ale

musiałem sprawdzić ten nabój. Musiałem wiedzieć, jak bardzo zabójca jest dobry - i

szalony.

Ledwo chwyciłem nasycony magią kawałek materii, poczułem, jak wysysa ze mnie

życie, szarpie po kawałku, coraz więcej i więcej, szybciej i szybciej. Zwykły człowiek po

kilkudziesięciu sekundach straciłby kilkadziesiąt lat życia; po kilku minutach - cały

swój czas.

Niespiesznie oddałem Martowskiemu nabój, starając się uśmiechać. Nie było

łatwo, ale przynajmniej wyszczerzyłem zęby. Chłód pomógł mi pokonać ospałość.

- Ma naprawdę potężną moc.

Martowski pomału, celebrując każdy ruch, załadował karabin swoim skarbem.

- A teraz wszystko jest dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy zabiłem Vika

Wachtmana - oznajmił tryumfalnie.

Nie kłamał, w ogóle nie wątpił, że mu się udało. I nie interesowało go, że trup

chodził dzisiaj między żywymi.

- Przyjrzymy się miejscu, w którym znajdował się obiekt? - zaproponowałem.

Martowski oparł się o murek i przyłożył karabin do ramienia. Z takiej odległości

nie da się strzelać, chciałem go o tym uprzedzić, ale słowa uwięzły mi w gardle - naraz

powierzchnię karabinu pokryły pędy, coraz większe i dłuższe, a po chwili oplotły

również ciało Martowskiego. Broń straciła część błysku, oddając go zabójcy, ten zaś

zrósł się z nią, stając się człowiekiem-karabinem.

- Jestem gotowy - oznajmił metalicznie brzęczącym głosem.

Przytaknąłem, wyciągnąłem urządzenie Zeissa i przyłożyłem do oczu. Z trudem

zniosłem ukąszenie. Demon był wściekły i wygłodniały - już dawno nie wypuszczałem

go na zewnątrz; czułem krew cieknącą po łydce. Ból szybko minął. Albo pomógł mróz,

albo rana błyskawicznie się zrosła, albo po prostu zaczynałem się do tego

przyzwyczajać.

Pole widzenia szybko się rozjaśniło, tak jakby dzisiejszy dzień nie był pochmurny,

a klimat momentami wręcz polarny. Wirujący śnieg i lód zniknęły, pozostał czysty i

doskonały obraz placu przed teatrem.

- Widzi pan tego chłopca? Niesie jakąś paczkę, pod prawym okiem ma pieprzyk

przypominający ziarno kawy.

Demon lornetki bez wahania posłuchał i pokazał mi wzmiankowany obiekt.

Chłopiec miał jedenaście, może dwanaście lat; pośród warstwy swetrów i

pozszywanych kawałków najróżniejszych kożuchów widać było jedynie jego twarz.

- Na skos od niego idzie para, mężczyzna z kobietą - kontynuował Martowski.

Zeiss znał swój fach. Zwykła lornetka nie pozwoliłaby tak szybko zmieniać pola

widzenia.

- Zanim przetnie im drogę, jego głowa pojawi się między nimi. Tylko na chwilę,

ale to wystarczy. Przypuszczam, że to cel równie trudny co Wachtman.

Wiatr świszczał, kryształki lodu rytmicznie uderzały o nasze ubrania, a mimo to

miałem uczucie, że słyszę skrzypienie śniegu pod nogami przechodniów daleko na

placu pod teatrem.

To był ekstremalnie trudny strzał - dosięgnąć chłopca między głowami tej dwójki.

Rzekłbym nawet, że niemożliwy, ale jeśli ktoś miałby podołać, to właśnie Martowski.

Kilka ostatnich kroków.

- Szkoda naboju, zasługuje na lepszą okazję - wycedziłem przez zęby. - Na bardziej

odporny cel.

Napięcie opadło. Oderwałem lornetkę od oczu i zobaczyłem, jak sieć korzeni

zmniejsza się i wreszcie znika, Martowski znowu staje się człowiekiem, a jego karabin

- zwykłą bronią.

- Ma pan rację - powiedział z oczywistym żalem.

- Ale dużo mi pan pokazał. Jestem pewny, że zabił pan Wachtmana. Teraz muszę

sprawdzić, kto się pod niego podszywa.

- Albo kto go ożywił.

Emanował z niego spokój, mimo że nie spuentował strzałem pokazu swojego

kunsztu. Moje uznanie go cieszyło. Zastanawiałem się nad tym, co powiedział.

Wskrzeszenie człowieka to nie taka prosta sprawa, a kiedy ktoś wróci z tamtej strony,

staje się kimś zupełnie innym. Czymś więcej niż człowiekiem i jednocześnie czymś

mniej. I zazwyczaj można to poznać.

- Zawsze pan pracuje na odległość? - zapytałem, kiedy rozmontowywał i składał

swoje narzędzie pracy.

- Tak jest czyściej - odpowiedział z uśmiechem.

Kłamał. Z gazet oraz tego, co ustaliła Micuma, wiedziałem, że kilka zleceń

wykonał również z bliska. Raz w grupie pięciu strzelców - zginęli, zanim zdążyli

sięgnąć po broń. A oprócz tego w Ostrawie działał jeszcze jeden najemny zabójca

najwyższej klasy, którego nazywano Czarodziejem z Pistoletem. Podejrzewałem, że to

drugie wcielenie Martowskiego.

- Rozejrzę się jeszcze po okolicy. - Machnąłem lornetką. - I dziękuję za

demonstrację, jestem pańskim dłużnikiem.

Kiwnął głową, spojrzał na mnie przenikliwie i wrócił po swoich na wpół

zasypanych śladach do włazu, przez który dostaliśmy się na dach.

Poświęciłem kawałek swojego ciała i obejrzałem go przez urządzenie Zeissa.

Demon pokazał Martowskiego jako istotę, której nigdy jeszcze nie widziałem. W

dziewięćdziesięciu pięciu procentach martwy, z życiem łączyła go nić grubości włosa.

Ale to nie był ożywiony trup ani duch obleczony w materialne ciało. Martowski

zmieniał się powoli i spontanicznie, nawet sobie tego nie uświadamiając. Stawał się

zombie, którego celem było osiągnięcie doskonałości w wybranej dziedzinie - w

zabijaniu. I to mu się udało, był diabelnie dobry. Ten nabój prawdopodobnie by mnie

uśmiercił, gdziekolwiek bym nim dostał. W rękę, w nogę. Popisowy spektakl śmierci.

* * *

- A zatem wierzysz, że Martowski naprawdę zabił Wachtmana - stwierdziła Micuma.

Przytaknąłem w milczeniu. Rozmawialiśmy w stajni. Siedziałem na składanym

krzesełku, które ze sobą przyniosłem, ona przestępowała z nogi na nogę i studiowała

coś między swoimi kopytami.

- Udało mi się znaleźć jednego żebraka, który był tam w czasie zamachu.

Wszystko widział. Według niego pocisk rozpieprzył Wachtmanowi głowę w drzazgi.

Micuma spojrzała na mnie zdziwiona.

- Cytuję. - Wzruszyłem ramionami. - Mówił, że dostał w twarz odłamkami kości

czaszki, a znajdował się w odległości około piętnastu metrów od Wachtmana.

- Do wskrzeszenia albo odrodzenia trzeba jak najwięcej elementów ciała. Jeśli

zostały bezpowrotnie stracone, trzeba odprawić obrzęd tam, gdzie człowiek umarł. W

przeciwnym razie może się nie udać - zaznaczyła. Z sześciu jabłek, które przyniosłem,

wybrała sobie to najładniejsze i schrupała je, wielce zadowolona.

Miałem wrażenie, że nie docenia należycie moich starań. W Ostrawie owoce i

warzywa osiągały niebotyczne ceny - uprawiano je w głębokich, opuszczonych

kopalniach, w specjalnym świetle halogenowym. Tańsza była tylko grzybopodobna

sałata, która rosła w kadziach. Wystarczyło jej światło ze zwyczajnych gazowych

grzejników.

- Jaki będzie twój następny krok? - zapytała, kiedy skończyła jeść.

Starała się zachować obojętność, ale widziałem jej łakomy wzrok wbity w jabłka.

Nie sięgnęła jednak po następne. Byłem pełen podziwu dla jej silnej woli.

- Sprawdzę szpital akademicki.

- A to niespodzianka. - Pokręciła głową i pochyliła się nad żłobem.

Zachowywała się, jakby robiła mi wielką łaskę, zjadając te jabłka, ale znów

wybrała najładniejsze. I tak aż do ostatniego, też najładniejszego.

- To miała być ironia? - zainteresowałem się.

- Najbardziej prymitywna sztuczna inteligencja wykazałaby się większą

kreatywnością.

- Znowu znalazłaś jakiś stary słownik i nauczyłaś się kilku trudnych wyrazów?

Udawała, że jedzenie całkiem ją pochłonęło, a mówienie z pełnym pyskiem jest

poniżej jej godności. Przyniosłem sobie kolejny kubek grzanego wina.

Podczas gdy na zewnątrz spadała temperatura, w stajni również robiło się coraz

zimniej, ale kupiłem Micumie okrycie ogrzewane czymś w rodzaju wiecznego wkładu i

na razie się nie skarżyła.

Chwilę zastanawiałem się, czy powiedzieć jej o spotkaniu z Evelyn i

pracodawczynią - normalny człowiek nie musiał omawiać wszystkiego ze swoim

wierzchowcem, nawet jeśli był to biobot. W końcu machnąłem ręką na tę normalność.

I tak nie miałem z nią wiele wspólnego.

Gdy zakończyłem swoje rozmyślania, Micumie nie zostało już ani jedno jabłko. Z

jej samokontrolą nie było aż tak dobrze, jak sądziłem.

- Na terytorium Ostrawy działa pięciu poważniejszych zawodników.

- Chodzi ci o gangsterów - uściśliłem.

- Tak. Tędy przechodzi szlak towarowy znad Bałtyku na południe i południowy

zachód. Dlatego tak się tu kotłują.

- I dlatego ludzie mieszkają tu mimo mrozu - dodałem.

- Również ze względu na żelazo i węgiel - zaznaczyła. - Wachtman, Schwarz,

Fajkus, Novotný i Kajda - wymieniła nazwiska największych gangsterów.

- Dla kogo więc pracuję? - zapytałem. - Na pewno jest jedną z nich, dysponuje

imponującymi środkami... - zawahałem się - i imponującymi zdolnościami. Skąd to w

ogóle wiesz? Na dobre zajęłaś się hakerką?

- Nie. - Pokręciła głową i z niesmakiem zakąsiła owsem. - Sztuczna inteligencja,

którą wykorzystuje tutejsza policja, jest bardzo dobra, nie miałabym z nią szans. Te

informacje wygrałam w pokera. Ale nie twierdzę też, że miejscowa policja wie

wszystko.

Ciekawe, jak sztuczne inteligencje grają w pokera? Nic mi nie przyszło do głowy.

- A co przegrałaś? - zagadnąłem, żeby podtrzymać rozmowę.

- Kilka informacji dotyczących ciebie. Ale tylko kilka - dodała szybko, kiedy się

skrzywiłem. - Potem dla pewności włączyłam generator przypadkowych liczb.

- Oszukujesz? - zapytałem zdziwiony.

Niemal urażona potrząsnęła głową.

- Też go włączyła. I też oszukiwała.

- Dane też jej podałaś fałszywe?

- Nie - pozbawiła mnie złudzeń - to sprawa honoru. Raz by się wydało i już nikt by

ze mną nie zagrał.

Właśnie się dowiedziałem, że istnieje cały świat, o którym nie mam nawet pojęcia.

Zaskoczyło mnie to, choć nie powinno, biorąc pod uwagę moje ostatnie przeżycia.

- Ustaliłaś coś jeszcze?

Zaczynało mi być zimno. Wino wypite, stelaż fotelika ziębił nawet przez warstwy

ubrania, oczy same się zamykały. Miejscowy klimat wysysał z człowieka więcej, niż się

można było spodziewać.

- Listę mecenasów szpitala. Przyda ci się, bo nie masz nic, żadnego punktu

wyjścia ani pomysłu. Będę musiała ci ją podyktować.

Za każdym razem, kiedy eksponowała moją niższość, popadała w

samouwielbienie. A ja przyniosłem jej jabłka!

Wyciągnąłem długopis, trzy kartki wyrwane z książki telefonicznej, nieaktualnej

od mniej więcej stu pięćdziesięciu lat, i zacząłem notować na pustym marginesie.

Palce miałem zgrabiałe, musiałem uważać, żeby wściekłe, zmęczone Kleszcze nie

potrącały piszącej ręki. Oko już dawno odmówiło współpracy i pokazywało tylko

rozmazane plamy.

- Prawie bym zapomniała. Człowiek, który był właścicielem szpitala, zanim

przejęło go miasto, nazywał się Karl Curtis - powiedziała Micuma już na zakończenie.

Długopis znieruchomiał w moich palcach. Czy to coś znaczyło? Ojciec Raymonda

Curtisa, przemysłowiec, magnat finansowy. Z gazet wiedziałem, że metody jego

działania nie miały nic wspólnego ze szczerością i uczciwością. Był jednak potężny,

jego wpływy sięgały od wybrzeży Irlandii po Bosfor i Dardanele i nikt, nawet

najbardziej plugawe brukowce, nie odważył się go krytykować.

Micuma nie miała pojęcia o moim opętaniu przez Raymonda Curtisa, w

przeciwnym razie pogoniłbym ją teraz na mróz za to, że wprawiła mnie w takie

osłupienie.

- A w jaki sposób szpital dostał się w ręce miasta?

- Podarował go Ostrawie syn Curtisa, Raymond.

Skronie ścisnął mi piekielny ból. Może to przypadek, może to zmęczenie, a może

byłem coraz bliższy odkrycia jakiejś tajemnicy, zaś demon, z którym dzieliłem ciało,

nie chciał, żebym przybliżył się bardziej.

- Idę spać - rzuciłem i wytoczyłem się ze stajni.

* * *

Stałem w długiej kolejce kończącej się przy drzwiach z napisem „Darmowe badania”.

Miasto się starało i naprawdę wykorzystywało spadek wielkiego Curtisa według zasad

zawartych w akcie darowizny. Znalezienie ich w bibliotece nie było trudne. R. C, czyli

ja, podarował szpital Ostrawie, stawiając jeden warunek: że miasto zapewni mu

nieprzerwane funkcjonowanie, a dziesięć procent pacjentów - tych najgorzej

sytuowanych - będzie leczonych bezpłatnie. O dziwo, choć upłynęło ponad sto lat,

wciąż wypełniano jego wolę. Dzisiaj nikt by czegoś takiego nie zrobił. Ale minęło

sporo czasu, a ludzie się zmieniają. Albo są zmieniani.

W długim, krętym wężyku stali razem żebracy i ludzie, którzy wprawdzie mieli

jakieś źródło dochodu, ale byli tak ubodzy, że na inny rodzaj opieki zdrowotnej niż

darmowy nie mogli sobie pozwolić. Przy czterdziestu pięciu stopniach mrozu i wietrze

tworzącym podobizny demonów i straszydeł z wirów śnieżnych dla jednej trzeciej z

nich to będzie ostatnie niemiłe doświadczenie na tym świecie. Ze wszystkich stron

dobiegało charczenie, kasłanie. Przede mną stał mężczyzna cuchnący zgorzelą w

zaawansowanym stadium. Sam też nie czułem się najlepiej - byłem nieuzbrojony.

Obawiałem się czujników, wolałem się przyczaić.

Im bliżej byłem okazałych drzwi zamykanych pneumatycznie, tym gorzej się

czułem. Robiło mi się niedobrze, zmagałem się z chęcią ucieczki. Pewnie na

zgromadzonych tu ludzi oddziaływali bardzo dobrzy psychoczarodzieje, wywierający

wpływ na osoby z pewnym wzorcem osobowościowym - na przykład skłonnością do

przemocy. Osobiście nie miałem nic przeciwko niej.

W końcu dostałem się do środka.

Przywitało mnie ciepło, smród środków dezynfekujących, rzewna muzyka z

odtwarzacza bezskutecznie walcząca z całym chórem sapań, stęknięć i głośnych,

rwanych oddechów. Porządku pilnowała ochrona z automatami zawieszonymi na

piersiach i hełmami z kuloodpornymi osłonami na twarz. Dobrze wyglądający

mężczyźni przypatrywali się obojętnie zastępom, które ciągnęły się korytarzem.

Nawet soczewki kamer zawieszonych przy suficie sprawiały wrażenie bardziej

ludzkich niż oni - przynajmniej wyławiały z tłumu poszczególne osoby.

Jeszcze bardziej się zgarbiłem i ledwo powłócząc nogami, tak jak inni, posuwałem

się do przodu. Korytarz był dłuższy, niż mi się wydawało, dwa razy zakręcał.

Dostrzegłem tylko troje drzwi w ścianie wysokości dorosłego mężczyzny, wyłożonej

jadowicie niebieskimi kafelkami. Bardziej niż wejście do szpitala przypominało to

drogę, która ma zmęczyć nieprzyjaciela, osłabić go i uniemożliwić szybki odwrót. Nie,

to tylko mnie się tak wydawało. Po ludziach, którzy przecierpieli to długie czekanie i

wreszcie dostali się do środka, widać było ulgę, niemal radość.

Stanąłem przed trzyosobową komisją lekarską siedzącą na wprost napierającego

tłumu. Potknąłem się i jedynie dzięki maksymalnemu skupieniu utrzymałem się na

nogach. Kiedy patrzyłem w bok i nie widziałem białych kitli, jakoś się trzymałem.

Alergia na biel? Nigdy nie lubiłem tego koloru, to prawda. Ale też nigdy moje reakcje

nie były tak intensywne.

- Jaki ma pan problem? Uraz, problemy z oddychaniem, bóle brzucha albo innych

organów? - zapytał lekarz siedzący po prawej stronie.

- Osłabienie, całkowite osłabienie - wymamrotałem.

Ściągnął mi kaptur z czoła, Oko natychmiast przykuło jego uwagę. Do problemów

z koordynacją mięśni nagle dołączyły problemy ze wzrokiem. Oko i oko odmówiły

posłuszeństwa. Jakieś czary?

- Pozszywaniec, w dodatku niezwykle interesujący! - stwierdził lekarz z

zawodowym przejęciem.

Jego koledzy przestali badać pacjentów i zajęli się mną.

- Wydaje się, że implant jest połączony z układem nerwowym! - mówił dalej z

rosnącym przejęciem. - Widzi pan na to oko? Panuje pan nad nim, może pan

regulować ostrość? - interesowało go to bardziej niż wszyscy inni pacjenci razem

wzięci.

- Zazwyczaj całkiem dobrze - przyznałem się. - Ale teraz nie.

Rzeka chorych zatrzymała się, jeden z ochroniarzy podszedł bliżej, żeby

sprawdzić, co się stało. Potem bez słowa wrócił na swoje miejsce.

- Może ekstremalnie niska temperatura rozregulowała syntetyczne styki nerwowe.

Nie są odporne na taki mróz - dodał jeden z lekarzy.

Dopiero teraz się zorientowałem, że w krtani ma zamontowany mały mikrofon.

- Odprowadźcie go - rozkazał ochroniarzowi.

Pozwoliłem się prowadzić mężczyźnie z błyszczącą osłoną hełmu na twarzy. Przez

cały czas jego prawa dłoń nie oddaliła się od spustu na odległość większą niż dziesięć

centymetrów. Już się chyba nad tym nie zastanawiał, czujność weszła mu w nawyk.

Naprawdę dobrze pilnowany szpital.

Nie zmierzaliśmy do żadnych drzwi, za którymi znikali pacjenci, podążaliśmy

dalej, w głąb budynku. Cztery piętra szpitala były połączone szeroką centralną klatką

schodową. Strzeżoną. Przyciski w windzie zdradzały, że w podziemiach znajdowało się

jeszcze osiem pięter. Do dwóch ostatnich dostęp miały tylko osoby z kluczami

otwierającymi klapki, pod którymi ukryto przyciski. My jechaliśmy na górę.

Przed windą stał gruby, uzbrojony po zęby strażnik w białym mundurze

maskującym i kamizelce kuloodpornej. Czułem się jak w twierdzy, w której urzędują

rajcy miejscy albo sztab generalny jakiejś armii. Ale może w świecie na granicy lodu

tak wyglądało zwykłe zabezpieczenie drogocennego majątku rozsądnych ludzi.

Mrukliwy przewodnik odeskortował mnie aż do gabinetu, gdzie czekał lekarz -

młody, ledwo trzydziestoletni mężczyzna. Ochroniarz wszedł razem ze mną do środka

i z wyraźną rutyną stanął w kącie.

- Co panu dolega? - lekarz od razu przeszedł do rzeczy.

Darował sobie inne pytania. Na monitorze w nagłówku karty rejestracyjnej

widziałem swoje dane osobowe - Bezdomny 80113.

Powtórzyłem to, co powiedziałem lekarzom na parterze. Już skakał koło mnie,

przyglądał się Oku i mamrotał coś do dyktafonu.

- Blizny niewidoczne, implantacja wydaje się wykonana na wysokim poziomie...

Przestałem go słuchać i obserwowałem otoczenie. Z gabinetu lekarskiego nie dało

się nigdzie przejść, nie miał nawet części biurowej. Ale nie zauważyłem żadnych

kamer. Rozejrzałem się jeszcze raz. Teraz miałem już pewność - tu nie było

monitoringu. Naraz Oko bez żadnego powodu zaczęło przestawiać ostrość.

- Już działa - wyrwałem się z przesadzonym entuzjazmem. - Bardzo panu

dziękuję, wyleczył mnie pan!

Młody lekarz zaprzeczał, że to nie jego zasługa, starając się jednocześnie o

pozwolenie na kontynuację badań.

- Cóż, na zewnątrz przy takiej temperaturze mogłoby się panu znowu pogorszyć -

w końcu poszedł na kompromis.

- Postaram się uważać. Nawet owinę czymś twarz, gdy będę wychodził!

Z pewnym rozczarowaniem zapisał diagnozę: „Chwilowa niedyspozycja

sztucznych styków nerwowych spowodowana ekstremalnie niskimi temperaturami”.

Spojrzał na monitor komputera i dopisał: „Minus pięćdziesiąt osiem stopni

Celsjusza”.

Musiałem zobaczyć więcej gabinetów na innych piętrach, żeby upewnić się, czy

tam też nie ma kamer. Nie mogłem jednak przyjść tu jeszcze raz ot tak, z moim

wyglądem za bardzo rzucałem się w oczy. Zaczęliby coś podejrzewać albo pełni

entuzjazmu i zapału badawczego wysłaliby mnie prosto na stół operacyjny.

* * *

W drodze ze szpitala do przyjaźniejszych części miasta musiałem uskoczyć z drogi

czterem ciężarowym skuterom śnieżnym. Były to technologicznie przestarzałe

maszyny gąsienicowe, jednak wyprodukowane całkiem niedawno. Sądząc po ledwo

wyczuwalnym zapachu spalin, który zostawiały za sobą, miały dobrze

zaprojektowane, wyprodukowane i wyregulowane silniki.

Na drzwiach kabiny kierowcy błyszczał znajomy, umiarkowanie elegancki

emblemat. Chwilę trwało, zanim sobie przypomniałem, skąd go znam - z nagłówka

„Ostrawskiego Stalownika”, najlepszej miejscowej gazety. W branży informacyjnej

panowało niezmienne ożywienie. W każdym świecie ludzie lubią czytać o cudzych

nieszczęściach.

* * *

Długi postój w kolejce i powrót piechotą do hotelu bardzo mnie zmęczyły. Choć

początkowo zamierzałem załatwić jeszcze parę spraw, koniec końców zostałem w

stajni z dzbanem grzanego wina i znowu zająłem się informacjami, które wczoraj

zebrała Micuma.

- Ilu ludzi ma jakiś związek ze szpitalem akademickim? - zapytałem po godzinie

walenia głową w informacyjny mur.

Ludzie Wachtmana zaraz po zamachu zawieźli go właśnie tam, zatem lekarze

musieli być przygotowani na składanie do kupy gangsterów balansujących na granicy

życia i śmierci - czy nawet takich, którzy już ją przekroczyli - a także na to, że nie

powiadomią o tym prawomocnych stróżów prawa i porządku.

- Co dokładnie masz na myśli, posługując się nieprecyzyjnym pojęciem „związek”?

- zapytała Micuma.

Była bardziej skrupulatna niż zwykle. Wolałem nie pytać dlaczego, na pewno od

razu zaczęłaby narzekać. Na przykład na coraz większe zimno panujące w stajni.

- Nie wiem - odszczeknąłem i poirytowany zastukałem w belkę stropową. Kleszcze

bez udziału mojej woli rozwarły się. Dzięki nadającemu im kształt bandażowi

przypominały ludzką dłoń. Belka zatrzeszczała.

- Leczy się tam większość miejscowych krezusów. Łącznie z Waardem, który ma

przecież swój własny szpital - odpowiedziała Micuma.

- Z Waardem rozmówię się później - wycedziłem. - Ale najpierw poleję benzyną i

podpalę te jego przeklęte obrazy.

Już nie bałem się wspomnień, strach ustąpił żądzy wiedzy i odpłacenia pięknym

za nadobne. Micuma nie zareagowała na mój widok, tylko przyglądała mi się

badawczo.

- A gdyby tak spróbować z innej strony: kto sponsoruje szpital? A kto nie?

Do analizy danych wystarczyła jej chwila, ledwo dostrzegalne zdrętwienie

naturalnie poruszającego się konia.

- Szpital sponsorują prawie wszyscy z ostrawskiej śmietanki. W dodatku płacą za

opiekę lekarską. Mogę ci podyktować listę razem z wysokością kwot wpłaconych przez

poszczególnych mecenasów. Lista tych, którzy szpitala nie sponsorują, byłaby krótsza,

ale i tak chodzi o bardzo wielu ludzi. Dwieście czterdziestu dwóch według dobranych

przeze mnie kryteriów ważności.

Spojrzałem na nią. Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy kpi w żywe oczy.

Wyglądała całkiem normalnie, typowy koński biobot ostatniej generacji.

- Waard należy do tych dwustu czterdziestu dwóch.

- Tak. - Skinęła głową.

Posługiwała się tym gestem inaczej niż ludzie, dlatego nie należało na nią patrzeć

w czasie rozmowy.

- Twoja kreatywność jest już chyba na wyczerpaniu - zauważyła po godzinie

mojego milczenia.

- Muszę obejrzeć to miejsce jeszcze raz - nie reagowałem na jej impertynencję. -

Mam na myśli szpital.

Na pewno by wygrała tę kłótnię.

- Jutro znajdę jakichś żebraków i zapłacę im, żeby dali się zbadać. Dopiero potem

przyjdzie kolej na mnie.

- Pierwszorzędne rozwiązanie. Czekałam tylko, kiedy na coś takiego wpadniesz -

zarżała pogardliwe.

- Jeśli nie przestaniesz, nie dostaniesz nawet łyka wina.

- Jeszcze ani jednego nie dostałam.

- Więc nie dostaniesz tym bardziej.

* * *

Po śniadaniu, składającym się z porządnej porcji owsianki z miodem, błąkałem się

ulicami wsparty o Micumę i szukałem żebraków, którzy odpowiadaliby moim

oczekiwaniom. Odpowiednio rozgarnięci, odpowiednio uczciwi i odpowiednio chorzy.

Złożoność ostatniego kryterium polegała na tym, że po wizycie w szpitalu musieli żyć

jeszcze na tyle długo, bym zdążył z nimi porozmawiać.

W ostatniej chwili zmieniłem kierunek i oddaliłem się od na pozór idealnego

kandydata do infiltracji. Oko pokazało mi zaawansowaną tuberkulozę w płucach. Nie

wytrzymałby długiego czekania w kolejce na mrozie.

Przełknąłem przekleństwo i zacząłem się rozglądać. Dokąd teraz? To nie był mój

dzień. Może przez to zimno: rtęć w termometrach znalazła się już pod pięćdziesiątą

kreską, na odkrytych ulicach ludzie zatrzymywali się bardzo rzadko, twarze

pozakrywali termomaskami albo chociaż maskami z tkanin. Tym większy ruch

panował w halach. Znalazłem wreszcie dwóch nadających się mężczyzn i po pół dnia

włóczenia się na mrozie czułem, że dojrzałem już do prosektorium. Może sam też się

rozchorowałem, bo dygotałem z zimna i łupało mnie w krzyżu. A może po prostu

nieodpowiednio się ubrałem.

Wybrałem jedną z zadaszonych ulic, rzuciłem strażnikowi dziesięć halerzy i

wszedłem razem z Micumą.

Zaraz za bramą zauważyłem następnego cherlaka, który wyglądał całkiem

obiecująco. Około pięćdziesiątki, szal z posklejanych gazet, obdarta ni to kurtka, ni to

kożuch, połatana czym się tylko dało, ale buty całkiem porządne. Teraz bez szemrania

odstępował swoje miejsce w tłumie ludzi stłoczonych przy jednym z gazowych

grzejników innemu żebrakowi, większemu i młodszemu.

- Mam dla ciebie propozycję - zagadnąłem go, kiedy gramolił się na gromadę

śniegu.

Był wprawdzie dalej od źródła ciepła, ale za to wyżej. Mógł w ten sposób zyskać

kilka stopni.

Zatrzymał się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Na jego zarośniętej gębie

nie drgnął najmniejszy nawet mięsień.

- Zamieniam się w słuch - powiedział w końcu. - Ale potrzebowałbym zaliczki.

Wyglądasz, jak wyglądasz.

Nie bał się, to dobrze. Nagle zaczęło mną telepać z zimna, jakby ktoś przejechał

mi po twarzy ostrzem z suchego lodu.

Oko spłoszone mrugnęło i wyostrzyło obraz z boku - chciało zerknąć aż za moje

plecy. Talizman detekcyjny krótko zawibrował, ale ja już leciałem na ziemię. Byłem

durniem, nieskończonym durniem - nagłe zimno oznaczało zbliżający się atak. Ktoś

przyglądał mi się przez celownik broni z magicznym wspomaganiem.

Strzału nie słyszałem, tylko górna część tułowia żebraka nagle gdzieś zniknęła.

Jego głowa poturlała się po ziemi, sekundę później obok upadły nogi wciąż połączone

miednicą. Dopiero teraz rozległ się ostry trzask, który natychmiast rozpłynął się w

wielogłosowej kanonadzie.

Zemdliło mnie, instynktownie odskoczyłem kawałek dalej od resztek ciała i w ten

sposób usunąłem się z bezpośredniego zasięgu broni niszczącej wszystko, co żywe. To

robota Martowskiego, nie miałem najmniejszych nawet wątpliwości, kogo chciał

zastrzelić. Oko, świadome, że gra toczy się również o życie jego i demona w mojej

świadomości, natychmiast odtworzyło mi tę sytuację w zwolnionym tempie. Dzięki

temu zdołałem mniej więcej określić, gdzie mógł znajdować się Martowski. Nie pod

dachem, gdzieś na zewnątrz. Gwałtownymi przewrotami starałem się wydostać spoza

zasięgu strzału. Nie zdążyłem, choć jego karabin był jednostrzałowy. Kolejny pocisk

poparzył mi twarz. Bolało jak po kontakcie z materiałem radioaktywnym albo

wyrwaniu kawałka ciała. Wyczerpany leżałem w bezpiecznej kryjówce za masywnym

dźwigarem. Martowski musiałby mieć prawdziwe działo, żeby przestrzelić stal o

grubości dziesięciu centymetrów.

Chciał mnie zabić tylko dlatego, że mu się nie spodobałem? Że posądziłem go o

brak profesjonalizmu? A może dostał od kogoś zlecenie?

Leżałem na wpół pogrzebany w śniegu i zastanawiałem się, kiedy najlepiej będzie

wstać. Kiedy dam radę wstać. Ktoś krzyczał przerażony, dwaj mężczyźni bili się o buty

zabitego. Znajdowali się w pobliżu pocisku i starzeli się w okamgnieniu. Nikt mnie nie

łączył z incydentem. Rozmawiałem z zabitym tylko przez chwilę, a teraz leżałem dobre

piętnaście metrów od niego, w dodatku niewidoczny dla większości ludzi.

Micuma z elegancją właściwą tylko doskonałym biobotom podeszła i polizała

mnie, jakby musiała się przekonać, czy żyję.

- Niewiele brakowało - wyszeptała.

- Cholera jasna - zakląłem. - Wracaj do domu, pójdę za nim - wycedziłem i dałem

upust wściekłości.

Martowski popełnił błąd - trzeba było strzelać celniej.

Siły, które straciłem na skutek bliskości magicznego pocisku, naraz mi wróciły.

Miałem ich teraz więcej niż przed atakiem. Wstałem i ostrożnie wyjrzałem zza

dźwigara. Oko samo znalazło miejsce, z którego strzelał snajper. Pokazało mi postać

leżącą na daszku nad wejściem do bloku mieszkalnego oddalonego mniej więcej o pół

kilometra. Potem zwiększyło przybliżenie. Martowski właśnie wkładał karabin do

pokrowca, na jego twarzy malował się niepokój, asfaltowe oczy kipiały wściekłością.

Ten bydlak się nie bał - następny błąd. Nie ucieknie mi, tego byłem pewien. Kolejna

zmiana przybliżenia: wychudzona postać zeskoczyła z dachu na ulicę i oddaliła się

szybkim krokiem.

Wiedziałem, że go znajdę - po zapachu, po esencji czarów, po nienaturalnej aurze.

Wszystko to ciągnęło się za nim, a moje zmysły osiągnęły stopień czułości, o którego

istnieniu nie miałem dotąd pojęcia.

* * *

Pędziłem za nim, zmuszając płuca, by bez szemrania wypełniały się lodowatym

powietrzem. Dałbym radę obyć się bez tlenu przez jakiś czas, ale teraz to nie był

najlepszy pomysł. Stalowa rękojeść Zabójcy paliła mnie w dłoń, na rzęsach tworzyły

się kryształki lodu z wydychanego powietrza. Musiałem ciągle mrugać, żeby coś

widzieć.

Już wiedział, że go ścigam, usiłował mnie zgubić w najbardziej opustoszałych

uliczkach miasta. Hałdy śniegu i lodu, ruiny rozsypanych budynków. Nie miał szans,

wiedziałem, że go dorwę. A jeśli nie został mu trzeci taki nabój, którym zdołałby mnie

dosięgnąć, skończy źle; bardzo źle.

Pędziłem przez królestwo lodowej śmierci, nie zwracając uwagi na wiatr, zimno,

zamieć, przez którą się przedzierałem. W niezamieszkanych dzielnicach Ostrawy

morderczy mróz wydawał się jeszcze silniejszy. Byłem coraz bliżej, już go widziałem -

ciemną sylwetkę brnącą przez szarość odbitego od śniegu światła. Potem Oko znowu

się przebudziło i ukazało mi go wprost idealnie, z nienaturalną hiperrealistycznością.

Martowski rozbudził nasze mordercze instynkty - mój i mojego demona.

Znaleźliśmy się na dawno opuszczonym osiedlu - rozlatujące się bloki,

wyniszczone trądem palce gnijącego olbrzyma wskazujące niebiosa; pomiędzy nimi

biała pustynia świeżego śniegu, nieskalana stopami żywych istot.

Biegłem krótkimi krokami i odbijałem się lekko, żeby nie rozłupać zlodowaciałej

skorupy na śniegu. Jemu nie szło tak dobrze, co chwilę się zakopywał i kilkakrotnie

odwracał. Huknął wystrzał, ale nawet nie usłyszałem kuli. Tylko przyspieszyłem.

Kawałek przed nami ulicę przecinał szereg kontenerów na śmieci. Martowski

zawahał się, czy nie wykorzystać ich jako kryjówki, biegł jednak dalej. Już byłem przy

nich, on - dwadzieścia, trzydzieści metrów przede mną. Trzymałem Zabójcę w gołej

dłoni, bez rękawicy, przymarzł mi do skóry. Wymierzyłem. Kołysząca się sylwetka na

białym tle skakała w celowniku. Spust palił rozżarzony mrozem opuszek palca

wskazującego. Huknął wystrzał, Martowski wyczuł go zawczasu którymś ze swoich

zmysłów i rzucił się na ziemię. Umknął kuli, stracił jednak prędkość niezbędną do

wykonania drugiego uniku. Ktoś we mnie zaśmiał się tryumfalnie, drugi raz

szarpnąłem za spust, kurek rewolweru ruszył na spotkanie ze spłonką.

W tej chwili zdałem sobie sprawę, przy czym stoję i o co się opieram, żeby przyjąć

wygodniejszą pozycję.

O stary, pojemny kontener na odpadki. O dobrze mi znany kontener na odpadki.

Strzał. Huk zlewający się w jedno z dźwiękiem opuszczanego wieka.

Trzy kilo jeszcze żywego mięsa niedbale zawiniętego w pieluchę i dwie torby

foliowe. Płacz, jedyna możliwość walki o życie. Strach, stuprocentowy strach.

Ugięły się pode mną kolana, Zabójca wyślizgnął mi się z dłoni.

Błysk światła, szperające palce, ostatkiem sil wykrzesany szloch.

- Szkoda materiału - przytłumione mruknięcie. - Już sam fakt, że to jeszcze żyje,

jest warty przebadania.

Potem chłód i potrząsanie, kołyszące do snu albo nieprzytomności.

Nocny koszmar, bóg wie czyje wspomnienia wróciły. Jak przez mgłę docierało do

mnie, że siedzę oparty o kontener i stopniowo zamarzam. Jednocześnie leżałem na

stole laboratoryjnym, nie w swojej prawdziwej postaci półpotwora z ekstremalną

odpornością, nieprawdopodobnymi zdolnościami przeżycia i zabijania - lecz dziecka.

Oglądałem świat oczami noworodka, nieostro, w lustrzanym odbiciu. Sylwetka

człowieka poruszająca się między urządzeniami. Krzyczałem, dziecko krzyczało,

bezsilne, słabe i bezbronne; ja byłem bezsilny, słaby i bezbronny.

- Mówiłem, że to anomalia mózgowa - zaśmiał się mglisty obrys. - Niezwykle

specyficzny przypadek. Ale pozostałe parametry są w normie.

- Wyrzucić? - inny głos.

Znudzony. Obojętny, zmęczony. Koniec zbyt długiej zmiany w pracy.

- Nie jestem aż tak bogaty, bym mógł sobie pozwolić na rozrzutność, co więcej...

Krótki żart na koniec, tajemnica, którą mówiący zachował dla siebie.

Chłód, zimno, ale już byłem - noworodek był tak wyziębiony, że nie dał rady

nawet się poskarżyć.

- Owińcie go i zanieście do kojca hodowlanego. Sądzę, że szybko zrobimy z niego

użytek.

Zabójca leżał kawałek ode mnie. W miejscach, których kilka sekund albo kilka

stuleci temu dotykała moja ręka, zostawiając ślady wilgoci, mróz szybko rysował

delikatne fraktale. Jeśli będę dalej leżał na ziemi i poddam się cudzym

wspomnieniom, umrę. Nie chciałem umrzeć, chciałem zabić Martowskiego, spalić

dwa obrazy, pogadać z Waardem i dowiedzieć się wielu rzeczy.

Szereg kontenerów nade mną. Kolejne zaćmienie.

Odgłos chirurgicznych przyrządów amputacyjnych, ból i wściekłość

przychodzące potem. Bezsilność przełamywana pragnieniem zemsty.

Z tego można czerpać siłę. Są istoty, które to potrafią.

Przemarznięty chłopiec bez jednego ramienia tuła się po korytarzu. Krew sączy

się przez wciąż cienką syntetyczną skórę, która pokrywa ranę. Chłopiec pcha przed

sobą wózek z jakimś ogromnym urządzeniem. Ciężko mu idzie, słyszę, jak jego serce,

omamione lekami uspokajającymi, umęczone pompuje krew. Każde uderzenie

kosztuje go coraz więcej i przynosi większe cierpienie. Chłopiec zatrzymuje się przy

drzwiach, na nosie ma nieforemne, wielkie gogle. Już rozumiem. Idzie nocą

nieoświetlonym korytarzem, widzi dzięki czemuś w rodzaju noktowizora. Zimno, w

pomieszczeniu jest zimno.

Zawsze gdy zaczyna się robić ostro, jest zimno. Mnie też jest zimno. Podczas

umierania jest zimno, nawet jeśli człowiek smaży się w ogniu piekielnym. Skąd ja to

wiem?

Chłopiec stoi przed drzwiami. Urządzenia wspomagające jego wzrok nie są

dostatecznie funkcjonalne, nie może odczytać imienia na tabliczce. Tylko że on je

dobrze zna. Spogląda na zamek, dobry zamek, połączenie elektronicznego i

mechanicznego. Metalowy odgłos, a zaraz po nim krótkie piknięcie. Chłopiec dostał

się do środka. Może siłą woli, a może pomaga mu niewidzialny wspólnik, którego

obecności nie jest świadomy.

Pada śnieg, ale szelest płatków i tak po chwili ustępuje halucynacjom.

Popycha wózeczek do pokoju. To pracownia, a za nim pomieszczenie

mieszkalne. Na łóżku ktoś śpi. Nie słyszy cichego odgłosu sunących po dywanie

kółeczek, lekkiego stuknięcia, kiedy chłopiec zahacza o stół swoim ładunkiem.

Wózeczek już stoi koło kanapy, na której śni nieznajomy człowiek. To ostatni sen

w jego życiu.

Wiem to tak samo dobrze jak to, że jest mi zimno. Ze pomału zamarzam. Jednak

wizja jest zbyt silna i fascynująca.

Chłopak naciska guzik, czuję jego oczekiwanie, mieszankę mściwej nienawiści

bliskiej spełnienia. Maszyna ożywa, czerwone kontrolki pobłyskują w ciemności i

stopniowo przechodzą w zieleń, silniki uruchamiają się z dyskretnym warkotem.

Śpiący człowiek ma ostatnią szansę, ale wiem, że ją zmarnuje. Zdradzają mi to

cudze, odziedziczone wspomnienia. Ręka ze strzykawką i igłą znajduje aortę i

aplikuje dawkę leku - albo jadu.

Oddech się zmienia, mężczyzna otwiera oczy, w świetle deski rozdzielczej

poznaje nocnego gościa. Stara się coś powiedzieć, ale już nie włada swoim ciałem.

To przez ten zastrzyk.

Widzę narastające wzruszenie chłopca, wzruszenie graniczące z pożądaniem

seksualnym, na chwilę tłumiące nawet permanentny ból, który jest częścią jego

życia. Zrywa kołdrę z przerażonego, przestraszonego mężczyzny. Urządzenie

zaczyna pracować. To aparat operacyjny, teraz zaprogramowany na wiwisekcję.

Na twarzy chłopca rozkwita szeroki uśmiech, aż nim trzęsie z ekscytacji. Jego

nienawiść znajduje ujście. Chłopiec rękami pomaga maszynie wyciągać wnętrzności

- wątrobę, nerki, jelita. Biologiczna egzystencja mężczyzny coraz bardziej zależy od

stopniowo uruchamianych niecielesnych kręgów. Pod koniec chłopak nie jest już w

stanie się opanować. Zatrzymuje maszynę i wściekły dźga mężczyznę skalpelem,

grzebie w otwartej jamie brzusznej i wreszcie wyciąga z klatki piersiowej jeszcze

pulsujące ludzkie serce. Rzuca je na ziemię i przepełniony nienawiścią skacze po

nim, rozdeptując na krwawą miazgę.

Otworzyłem oczy. To wspomnienie w pewien sposób mnie zbrukało, ale

jednocześnie dodało mi sił. Na chwilę stałem się tym chłopcem, kimkolwiek by on był.

Wiedziałem, o co mu chodzi, rozumiałem go. Moje drugie ja, to zamknięte,

postąpiłoby tak samo. Znowu zaczął padać śnieg, wirujące płatki wysysały ze mnie

resztki ciepła. Złapałem Kleszczami za brzeg kontenera i podciągnąłem się do pozycji

stojącej. To trochę pomogło. Nie bez trudu dreptałem w miejscu, aż wróciło mi czucie

w nogach i mogłem iść samodzielnie.

Na Martowskiego jeszcze przyjdzie czas, teraz musiałem pozbierać się do kupy.

* * *

Micuma nie komentowała mojego mizernego wyglądu, kiedy dosypywałem jej paszy.

- Uciekł mi - rzuciłem krótko i poszedłem do pokoju. Tam było trochę cieplej.

Usiadłem na łóżku, zarzuciłem na ramiona koc i wyczerpany gapiłem się w ścianę.

Po chwili przyłapałem się na tym, że znowu rozmyślam o Raymondzie Curtisie.

Nigdzie nie było napisane, że amputowano mu rękę, a jego dzieciństwo wyglądało na

stosunkowo szczęśliwe, ponieważ ojciec - bogaty przemysłowiec i biznesmen - starał

się, żeby jego syna nikt nie skrzywdził. Dopiero potem, kiedy Raymond dorósł i ich

drogi się rozeszły, musiał się sam o siebie troszczyć. Całkiem nieźle mu to szło.

Co miały oznaczać te odziedziczone wspomnienia? Dlaczego ten drugi przyjmował

je z takim entuzjazmem? Dlaczego dotyczyły cielesnego zamroczenia? Zamroczyli

mnie po to, żebym się bardziej w kogoś wczuł? Niektóre informacje wynurzały się

pozornie znikąd, jakby przychodziły z zamierzchłych czasów mojego poprzedniego

życia. Po każdym takim wspomnieniu zamknięty we mnie demon, ukryte zabójcze ja,

przybierał na sile. Może to właśnie był powód zamroczenia - miało uwolnić uwięzione

we mnie myśli? Mimo to nie czułem nienawiści do mieszkańca mojego umysłu. Z

każdym dniem coraz bardziej postrzegałem go jak siebie, ale jednocześnie się

obawiałem. To było niebezpieczne, miałem pewne podejrzenia, jak mogło dojść do

tego utożsamiania - prawdopodobnie udało mu się przeniknąć przez magiczne zamki i

wpłynąć na moje myśli. Raymond Curtis, którym kiedyś byłem, którego ludzie

opiewali w legendach, przestał istnieć. Definitywnie.

* * *

Miałem nadzieję, że późniejsza rozmowa z Waardem wiele wyjaśni. Przedtem jednak

musiałem wykonać zadanie zlecone przez gangsterską królową i trochę odtajać.

Żeby się ogrzać i odzyskać równowagę w zalewie męczących myśli, wziąłem się do

przeglądu broni. Margaret i Greyson od dawna nie wystrzelili, ale miałem przeczucie,

że to się szybko zmieni. Wyczyściłem je, zaimpregnowałem specjalnym olejem do

stosowania w ekstremalnie niskich temperaturach. Nawet w ostrawskim mrozie

miałem do nich całkowite zaufanie. Potem położyłem na poduszce Nóż. Wyglądał

normalnie - wielki bowie z rękojeścią z szarej kości. Tylko czasami na jego ostrzu

pojawiał się przypadkowy błysk.

Cały następny dzień poświęciłem na obchód hal. Znalazłem kilku nieboraków,

którym zapłaciłem, by poszli do szpitala akademickiego i dali się przebadać. W miarę

jak mróz się potęgował, wzrastały też stawki, które musiałem oferować. Wraz z

każdym spadkiem temperatury kożuchy, samogrzewcze płaszcze, termomaski były

coraz droższe. Sprzedawcy, którym udało się utrzymać straganiki z gorącymi

napojami i przekąskami, przeżywali katusze. Przy minus sześćdziesięciu stopniach i

zrywających się od czasu do czasu porywach wichru człowiek był w stanie przebywać

pod gołym niebem zaledwie kilkadziesiąt minut.

W każdej chwili mogłem wybuchnąć, mróz wcale nie poprawiał mi samopoczucia.

Kilka razy przyłapałem się na tym, że rozglądam się w poszukiwaniu jakiejś

prostytutki, ale ulice były niemal wyludnione, nieliczni przechodnie pospiesznie gonili

za swoimi sprawami. Nie chciałem krążyć po zatłoczonych halach pełnych

potencjalnych świadków, poza tym musiałem się mieć na baczności. Martowski na

pewno nie zaszył się w norze, tylko szykował do wyrównania rachunków. I

dowartościowania się - ucieczka w popłochu, do której go zmusiłem, raczej nie

podniosła jego samooceny.

Aby ogrzać się chociaż trochę i polepszyć sobie nastrój, wstąpiłem do szynku

Konopasa. Szyld ze stalowych rur informował jasno i wyraźnie: „Nalewamy przy

każdej pogodzie, o każdej godzinie. Niczego więcej się nie spodziewajcie”. Budynek

służył za magazyn, niedaleko wznosiły się ku pochmurnemu niebu wieże wydobywcze.

Obok, pomiędzy resztkami hałd, stalowych transporterów taśmowych i innych

elementów wyposażenia kopalni, jeszcze niedawno istniał plac targowy na otwartym

powietrzu. Zostały po nim jedynie przysypane śniegiem ruiny straganów.

Dym z otwartego ognia zaczął mnie kręcić w nosie, w uszy uderzył syk gazu i echo

odbijające się od wysokiego dachu. Bar znajdował się pośrodku placu, przy stołach dla

gości rozstawiono koksowniki z rozżarzonym węglem, którego ogromna hałda

zalegała z tyłu, po prawej. Mężczyzna w rozpiętym baranim kożuchu zostawił swych

kompanów, wziął jeden z ogromnych czterokołowych wózków i ruszył w stronę

węglowej góry. Przez chwilę gadał ze strażnikiem, potem mu zapłacił i wrócił z

zapasem czarnego złota. Dorzucił do ognia grzejącego kompanię. Przy minus

sześćdziesięciu określenie „czarne złoto”, tak często stosowane w miejscowej prasie,

wydawało się najbardziej odpowiednie. Widać właściciel baru uznał, że nie tylko

wewnętrzne, alkoholowe ciepło utrzymuje przy życiu jego klientów. A może nie chciał

nosić zwłok. Tak czy inaczej, zarabiał.

Kupiłem sobie dzban piwa, oczywiście grzanego, i zająłem miejsce przy pustym

stole daleko od wszystkich źródeł ognia. Pewnie dlatego nikt przy nim nie siedział. Był

zespawany ze stalowych profili, nawet dziesięciu chłopa nie dałoby rady go przenieść.

Siedziałem, odpoczywałem i rozglądałem się wokoło.

Płomienie ognia harmonijnie się zakołysały, gdy wszedł kolejny klient. Włosy na

karku stanęły mi dęba, Oko przeszło na przybliżenie i zmusiło mnie do spojrzenia w

stronę drzwi. Wraz z nieznajomym nadciągała moc. Specyficzna, obca moc, z którą

jeszcze nigdy się nie zetknąłem. W końcu poznałem go mimo półmroku. Martowski...

albo coś, co się w niego wcieliło. Wiedział, że tu jestem, szedł prosto do mnie.

Oko przestawiło się na przybliżenie i ukazało mi go w trybie rentgenowskim. Siła

najemnego zabójcy nie tkwiła już w pustce i śmierci, przeciwnie - był świeżo

naładowany energią, która krążyła tętnicami i żyłami, emanowała dyskretną aurą.

Zatrzymał się pięć kroków ode mnie, w odległości najlepszej do oddania

perfekcyjnego strzału. Oczy płonęły mu szaleństwem i wewnętrzną pewnością.

Podczas naszego ostatniego spotkania też nie sprawiał wrażenia w pełni poczytalnego,

teraz jednak wyglądał, jakby opuściły go resztki rozumu, wyparte przez coś zupełnie

innego.

Amulety, talizmany i detekcyjne, magicznie naładowane chipy na łańcuszkach

dzwoniły, cykały, wibrowały, grzały albo ziębiły. Zalewały mnie fale podobne do

paniki albo zgrozy. Tylko że zwykle to ja wywoływałem takie paraliżujące ciało i umysł

odczucia.

- Znowu masz ochotę potrenować sprint? A może nazywasz tę dyscyplinę szybkim

odwrotem? - zagadnąłem pogardliwie, ale też pojąłem, że się boję.

To uczucie jednocześnie było nowe i miało w sobie coś starego, dobrze znanego.

Coś, co tkwiło głęboko w moich myślach, lecz już od dawna się z tym nie spotkałem.

- Wczoraj to wczoraj. - Przewiercił mnie wzrokiem, w którym tlił się żar. - Mała

prywatna rozgrywka. Chciałem się przekonać, czy rzeczywiście jesteś tak dobry, jak

mówią. Dzisiaj jestem tu służbowo. - Skrzywił się.

Ten sam tlący się żar skrywał się również w jego ustach. Może cały był nim

przepełniony? Nienawidziłem swojego strachu, ten drugi, demon, nienawidził go

jeszcze bardziej. A w nienawiści jest ukryta siła.

Zabójca znalazł się w mojej dłoni niemal bez współudziału świadomości,

jednocześnie sięgnąłem po Margaret opartą o ławę. Nigdy nic nie wiadomo.

Martowski nawet nie drgnął, ale nagle w obydwu dłoniach trzymał pistolety. Nie

sięgnął po nie, stanowiły część jego ciała, a teraz po prostu się zmaterializowały. W

jednej chwili porosły go żylaste korzenie, jak wtedy, kiedy prezentował, w jaki sposób

zastrzelił Wachtmana.

Ale ja już byłem w ruchu, już odbiłem się od podłogi, aż stalowe podbicie

podeszew skrzesało iskry. Z nieprawdopodobną szybkością przesunąłem Margaret w

dłoni i pierwszym strzałem trafiłem Martowskiego w prawą rękę. Jego seria minęła

mnie o włos. Padłem na kolana, umykając kanonadzie z drugiego pistoletu.

Wykorzystałem siłę bezwładu i starałem się powalić go na ziemię, ale przeskoczył

nade mną. Przewróciłem się na plecy w samą porę, żeby zobaczyć Martowskiego

wysoko pod sufitem, obie lufy jego broni wyglądały niczym niekończące się źródło

ognia. Widziałem lot tych kul, jednej za drugą. Wiłem się jak piskorz, wokół mnie

metal brzęczał i dzwonił, wbijając się w podłogę. Potem dostałem w ramię. Jakby

najechał na mnie pociąg towarowy. Martowski to wyczuł, zeskoczył kawałek dalej, w

jego oczach tlił się żar zwycięstwa. Tylko że właśnie tam mierzyłem z Margaret,

wystarczyło pociągnąć za spust. Wielkokalibrowa śrutówka huknęła i rozerwała tułów

Martowskiego. Jego wewnętrzny ogień rozbłysnął teraz pełnym płomieniem i

natychmiast sprawił, że rany się zrosły. Strzeliłem jeszcze raz, to go powaliło na

ziemię. Ludzie krzyczeli i w popłochu usiłowali się ukryć. Piekielny ból z ramienia

promieniował na całe ciało, jakby mi zaaplikowano metr sześcienny jakiegoś jadu.

Puściłem Zabójcę, sięgnąłem po Nóż i jednym zdecydowanym ruchem wydłubałem

pocisk z rany. Zadzwonił o podłogę i z głośnym syczeniem wypalił w niej dziurę.

Kleszcze bez mojego rozkazu schowały Nóż do pochwy i rozwinęły się na całą swoją

długość, żeby sięgnąć do Zabójcy.

I już obaj zerwaliśmy się na równe nogi, Martowski pierwszy pociągnął za spust.

Kopniakiem przewróciłem ciężką ławę, żelazo przyjmujące na siebie kule dzwoniło,

dźwięczało, narzekało. Gnałem wzdłuż tej prowizorycznej barykady w stronę hałdy

węgla, która mogła mi zapewnić lepszą osłonę. Martowski nękał mnie strzałami i ani

trochę nie odpuszczał.

Żylaste korzenie, którymi był połączony z bronią, pulsowały w rytm strzałów, Oko

pokazywało bąble energii zmieniające się w magazynkach w naboje.

Ostatni krok, zaraz będzie miał świetne pole do popisu. Wyskok, nie w kierunku,

w którym biegłem, ale ostro w lewo, wprost ku ławie. Naparcie ramieniem,

skrzypienie żelaza na nierównej podłodze, pędzącego prosto pod nogi Martowskiego.

Nie zdążył wyhamować, wpadł na przeszkodę, a zderzenie z nią wyrzuciło go w

powietrze. Pocisk wyrwał mi kawałek mięsa z twarzy. Przetoczyłem się przez ławę,

stanąłem na rękach i energicznie wyprostowawszy tułów, kopnięciem obunóż

posłałem go jeszcze wyżej. Pozornie pomału wirował w locie, jego broń wypluwała z

siebie pociski i kosiła wszystko, co tylko żyło. Padłem na ziemię i gdy plecami

dotknąłem podłogi, wystrzeliłem w stronę latającego celu. Zabójca pięć razy ogłosił

wyrok śmierci, a potem dołożyłem mu z Margaret. Ani razu nie chybiłem. Pociski

nafaszerowały Martowskiego na wszystkie strony, padł zmieniony w kilka krwawych

strzępów mięsa połączonych żylastymi korzeniami. Wstałem, automatycznie

załadowałem Margaret i Zabójcę. Musiałem wyciągać naboje z kieszeni płaszcza,

ładownice zgubiłem w trakcie pojedynku.

Niektórzy ludzie jęczeli z przerażenia, inni, zalani krwią, umierali powoli, jednak

sam Martowski umrzeć nie zamierzał. Siła, którą był przepełniony, znowu go scalała

w monolit. Gdy skończyłem nabijać broń, już mógł unieść pistolet.

- Mnie nie zabijesz - wycharczał.

Przestrzelona krtań jeszcze nie zdążyła się całkiem zagoić. Żaden czar nie jest

doskonały. Wepchnąłem Martowskiemu do ust lufę Margaret i pociągnąłem za spust.

Zdążył strzelić, ale trafił mnie tylko w ucho. Jedno w tę czy we w tę, co za różnica.

Ważne, że kula nie utkwiła w ciele.

Głowa Martowskiego rozprysła się. Wycelowałem w klatkę piersiową i znowu

pociągnąłem za spust. Rozszarpane ciało odsłoniło oplecione czarnymi żyłami serce.

Ciągle pulsowało energią, a na szczycie szyi zaczęła pączkować dziwna narośl - chyba

zarodek następnej głowy. Witalności na pewno mu nie brakowało.

Powinienem się bać, krzyczeć z przerażenia, tak jak ludzie dookoła. Może nawet

jeszcze bardziej, bo wiedziałem, że dzieje się coś nienaturalnego, przeczącego

wszystkim magicznym i niemagicznym prawidłowościom naszego i tak już

pokrzywionego świata. Tyle że ja się nie bałem.

Uklęknąłem i zanim rana zdążyła się zrosnąć, wyciąłem mu Nożem serce, tak jak

to widziałem w czyimś wspomnieniu. A może w zapowiedzi przyszłych wydarzeń?

Serce nie przestawało pulsować, ciało Martowskiego zaczęło dygotać, jakby usiłowało

wstać i mnie dosięgnąć. Ręka z pistoletem zgięła się w łokciu i zaczęła niepewnie

szukać celu. Ten chłopak z mojego snu był za młody, za mało doświadczony, nie

wiedział, co należy zrobić. Nie to co ja. Ścisnąłem serce w pięści i odgryzłem kawałek.

Raz, drugi, trzeci i już było po wszystkim. Opadłem z sił i runąłem na ziemię obok

nienaturalnie szybko rozkładającego się ciała. Ten drugi, którego myśli przez kilka

chwil były w moim zasięgu, wycofywał się, podczas gdy ja z przerażeniem

obserwowałem krwawy ochłap, a bitewny szał mijał.

Absolutne napięcie ustąpiło, zaczęły do mnie docierać jęki rannych i przerażone

krzyki gości szynku Konopasa, którzy mieli trochę więcej szczęścia. W końcu udało mi

się wstać, lecz z trudem utrzymywałem równowagę. Wygrałem.

- Tatar smakuje lepiej - powiedziałem do gapiów.

To była kropla, która przepełniła czarę. W panice uciekali z krzykiem prosto w

mróz i wicher, byle jak najdalej od szalonego mordercy, ode mnie. Nie mieli poczucia

humoru i dystansu, jak by z pewnością nie omieszkała napomknąć Micuma.

Sala opustoszała, towarzystwa dotrzymywały mi już tylko trzaskające płomienie i

zgrzyt stali. To mróz w kombinacji z ciepłem starał się wypaczyć konstrukcję nośną

hali. Potem wyrobiony mechanizm zamknął drzwi i wokół zapanował półmrok.

Czekałem, aż zabije mnie trucizna, aż to, co czyniło Martowskiego tak silnym i co

w ferworze walki zjadłem razem z jego sercem, pożre mnie od środka. Nic takiego

jednak się nie działo, rozmazany świat stopniowo się wyostrzał. Odzyskiwałem siły w

normalnym tempie, a może nawet jeszcze szybciej. Uświadomiłem sobie, że nagle

czuję się dużo lepiej niż przed pojedynkiem.

W tej samej chwili pojąłem, że nie jestem w hali sam. Przy barze stały dwie

kobiety i obserwowały mnie w milczeniu. Jak się tu dostały? Nie przypominałem

sobie, żebym słyszał dźwięk kroków albo poczuł powiew zimnego wiatru, który z

pewnością musiały wpuścić do środka.

Schowałem Zabójcę do kabury i z Margaret przewieszoną przez ramię ruszyłem w

ich kierunku.

To była moja pracodawczyni w towarzystwie kogoś w pewnym sensie bardzo do

niej podobnego. O ile jednak gangsterską szefową uważałem za surową i oschłą, o tyle

jej towarzyszka wydawała się wyciosana ze stali pancernej, zamiast oczu miała lufy

dział, a zęby, choć doskonałe i okrążone zmysłowymi ustami, przypominały

hartowane ostrza mieczy. Ona również miała na sobie płaszcz narzucony przez

ramiona, spięty matową klamrą, a pod nim tylko ciemność.

- Coś do picia?

- Najchętniej piję krew swoich nieprzyjaciół - odparła nieznajoma.

Głos, nawet cichy, wydawał się ciąć jak ostrze.

Rozejrzałem się za jakimś trupem.

- Jeszcze ciepły - odpowiedziałem spokojnie. - Ale nie mogę gwarantować, że to

pani nieprzyjaciel.

Moja szefowa spojrzała w kierunku nieba rdzewiejących elementów nośnych i

pokręciła głową.

- Wystarczy nam coś bardziej zwyczajnego. Na przykład grzane wino.

Przeskoczyłem przez ladę i przygotowałem dla każdego po jednym kubku. Czułem

pulsowanie Noża w pochwie. Był wyjątkowo niespokojny. Coś mu się nie podobało... a

może wręcz przeciwnie.

- Czy zrobił pan jakieś postępy w śledztwie?

Wziąłem łyk wina, zmagając się z siłą podwójnego spojrzenia.

- Niewielkie, a dlaczego pani pyta? Spieszy się pani?

- Pojawił się nowy gracz - oznajmiła ze spokojem. - Połączył się z Wachtmanem i

zeszłej nocy przeprowadzili atak na moje terytorium.

- Czy raczej wchłonął Wachtmana i teraz używa jego imienia, jego zaplecza -

dodała druga kobieta.

- Możliwe.

- Ciężko ich zabić? Tak jak tego bydlaka? - Wskazałem miejsce, gdzie powinno

leżeć ciało Martowskiego.

Teraz zostało po nim tylko lepiące się zagłębienie.


- Tak, trudno - powiedziała szefowa gangsterów. - Ale chyba nie aż tak trudno jak

pana Martowskiego.

Napiła się wina - to był sam kwas, a mimo to zachowała spokojną minę. Kiedy

jednak zerknąłem na kolor napoju w jej kubku, stwierdziłem, że pije coś zupełnie

innego niż ja. A przecież nalewałem wszystkim z tego samego kanistra.

- A pani jest tutaj, żeby pomóc siostrzyczce? - zwróciłem się do nieznajomej.

O dziwo, uśmiechnęła się. Gdybym nie był tak odważny i nie zjadł przed chwilą

serca swojego wroga, pewnie ten uśmiech napędziłby mi stracha. Właściwie i tak go

napędził, ale zachowałem przynajmniej pozory spokoju.

- Prawidłowa dedukcja - potwierdziła. - To on? - zapytała i spojrzała na siostrę.

- Tak, on. Nawet jeśli wielu rzeczy nie wie.

Nie podobało mi się, że znowu czuję się jak głupek.

- A może byśmy się sobie przedstawili? - zaproponowałem. - Ot, czysta kurtuazja.

Między dobrze wychowanymi... - zastanawiałem się nad odpowiednim słowem.

- Istotami? - zaproponowała nieznajoma.

- Tak - przytaknąłem. - Prawdopodobnie Raymond Curtis - przedstawiłem się po

krótkim wahaniu.

Osiemdziesiąt lat temu Curtis poprowadził ludzi przeciwko upiorom, deksom,

demonom, bogom. Publiczne przyznanie się do przeszłości było ryzykiem. W interesie

każdego z nieludzi leżało zabicie mnie, ponieważ dawno temu stałem po przeciwnej

stronie barykady. W zasadzie nic nowego, i tak ciągle ktoś próbował mnie uśmiercić, a

ja nie pozostawałem dłużny. Na razie prowadziłem w tej rozgrywce.

Spojrzały na siebie w milczeniu. Ich twarze niczego mi nie zdradziły.

- Jestem Kali - przedstawiła się nieznajoma.

- Jestem Kuan Jin - powiedziała moja pracodawczyni.

Zamarłem z kubkiem wina w dłoni w połowie drogi do ust.

- Bogini wojny i bogini miłosierdzia - wyszeptałem mimowolnie, Nóż poruszył się

w pochwie.

Można to było odczytać jako radość.

- Tak. Jesteśmy siostrami - dodała Kuan - jak pan już zapewne odgadł.

Bogini miłosierdzia, która rządzi gangsterami i nie waha się zlecić zabójstwa?

Chociaż... dlaczego nie, ludzie zazwyczaj nie używali słowa „miłosierdzie” w jego

pełnym znaczeniu, które w tym świecie zyskało całkiem nowy wymiar, odmienny od

pierwotnego.

Wszyscy troje napiliśmy się wina. Nagle i ja miałem w kubku coś zupełnie innego,

smaczniejszego, co nie wywoływało odruchów wymiotnych. Zmienić złe wino w dobre

z pewnością łatwiej niż wodę w wino.

- Poprosiła pani o pomoc ze względu na Wachtmana? - zapytałem.

Nie liczyłem na to, że odpowie. Była boginią, nie musiała się spowiadać.

- Tak, ze względu na Wachtmana i inne sprawy. Czasy się zmieniają. Na gorsze.

Nie musiała tego mówić, to było oczywiste. Przyglądałem się im, usiłując odkryć

ich prawdziwe ja na podstawie fizycznych postaci, które przyjęły.

Milczały, dając mi czas na przemyślenia, jakby zależało im na moim zdaniu.

Potem płomienie zamigotały, nasze twarze owiał prąd mroźnego powietrza.

Odwróciłem wzrok w stronę drzwi.

Stał tam człowiek... albo coś o ludzkim spojrzeniu, na mnie jednak wywarł

całkowicie nieludzkie wrażenie. O ile od Martowskiego biła aura mocy, o tyle przybysz

uosabiał siłę w czystej postaci, jej ognisko. Przeszedł kilka kroków w głąb hali i wbił

we mnie wzrok. To było jak spoglądanie na swoje odbicie w tafli rtęciowego jeziora,

kiedy zamiast wejrzeć głębiej chociaż na milimetr, widzi się tylko własny

zdeformowany obraz.

Twarz nieznajomego, podobnie jak jego odzież, wydawała się nienaturalnie

zuniformizowana, bez jakichkolwiek indywidualnych rysów, jakby była średnią

wyciągniętą z tysięcy ludzkich twarzy.

- Wpadłeś na imprezę? - zagaiłem.

- Kim jesteś?

Blacharz, sztuczna inteligencja, z którą jakiś czas temu spotkałem się w górach,

miał lepszy głos.

- Zapytałem pierwszy - zwróciłem mu uwagę przyjacielskim tonem i odpiąłem

kaburę Zabójcy. Margaret leżała w zasięgu ręki.

Przez chwilę rozważał moją odpowiedź, jakby jej nie rozumiał, a potem odwrócił

się w lewo i wskazał ciało jednej z ofiar kanonady Martowskiego.

Martwy wstał. Poczułem niepokój Kali i Kuan. Działo się coś, czego nawet one nie

rozumiały.

Przybysz z rtęciowymi oczami zwrócił się do martwego w nieznanym, syczącym

języku. Takich dźwięków nie sposób wykrzesać z ludzkiego gardła. Widząc spojrzenia

Kuan i Kali, zrozumiałem, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Trup odpowiedział w

podobny sposób, przesłuchanie trwało jeszcze dobrą chwilę. Boginie były bardzo

zaniepokojone.

Wydawszy z siebie krótki syk, martwy położył się z powrotem na podłodze i już po

chwili nic nie świadczyło, że jeszcze przed chwilą odpowiadał na pytania przybysza.

- Zdradził mi - przybysz wskazał stygnące ciało - że dobrze trafiłem. Przyszedłem

po ciebie. - Wbił we mnie srebrne oczy.

Trzymałem Zabójcę.

- Jest pod moją ochroną - wmieszała się do rozmowy Kuan Jin.

Nieznajomy zawahał się, jakby naradzał z kimś dla nas niewidzialnym.

- Ustąp. Zmierzymy się, kiedy przyjdzie czas - odpowiedział spokojnie, lecz

stanowczo.

- Jestem jeszcze ja, siostrzyczka - odezwała się Kali.

W jej głosie brzmiał uśmiech, na twarzy malowała się żądza. Poruszyła

ramionami, płaszcz zsunął się na ziemię. Już wiedziałem, co skrywała ciemność -

dodatkowe dwie pary rąk, w każdej z nich bogini trzymała broń. I nagle miała tych rąk

nieskończenie wiele, w powietrzu świszczały przecinaki, miecze, młoty bojowe,

maczety, szable, pistolety maszynowe, siekiery, rewolwery, karabiny. Kali rosła i

jednocześnie pozostawała niezmienna...

Bezwolnie cofnąłem się o kilka kroków, byle dalej od mocy, która mogłaby mnie

pochłonąć.

Nieznajomy stracił nieco pewności siebie, a Kali uśmiechnęła się szeroko; z ostrzy

jej broni kapała lśniąca krew, w powietrzu unosił się zapach prochu strzelniczego,

smród trotylu, nagle rozległ się świst odłamków i huk wystrzałów z dział.

- Nasz czas jeszcze nie nadszedł. Ale następnym razem również tobie radzę mieć

się na baczności, Wielka Ukończycielko - ustąpił wreszcie i zaczął się wycofywać.

Powstrzymałem się ostatkiem sił, żeby do niego nie strzelić, ot tak, dla sportu, w

plecy. Szkoda naboju. Zbyt wiele ich zużyłem na Martowskiego.

- Kto to był? - zapytałem, kiedy zostaliśmy sami i ogień się uspokoił.

- Nie wiem. - Kali obojętnie wzruszyła ramionami. Miała już tylko sześć par rąk. -

Od myślenia mam ją - wskazała na Kuan. - W każdym razie to nie był wariat, skoro w

końcu ustąpił. Ale musiał się najpierw zastanowić. - Z niedowierzaniem pokręciła

głową i sięgnęła po dzbanek.

Przeniosłem wzrok na Kuan.

- To było coś, co w ogóle nie powinno istnieć na tym świecie. Ale nie wiem

dokładnie kto albo co. Jeszcze nie wiem.

Kuan Jin sprawiała wrażenie lekko wyprowadzonej z równowagi.

- Kim są ci dwaj szermierze z obrazu? - kułem żelazo, póki gorące, póki boginie

mówiły otwarcie i szczerze.

- Amdo - odpowiedziała Kali i napiła się wina.

Jej siostra spojrzała na nią z wyrzutem.

- Nie składałam żadnej przysięgi, nie jestem związana żadnymi ślubami i nie

muszę od dziesiątków lat kombinować, jak by je tu naruszyć, nie szargając honoru. -

Machnęła ręką na niewypowiedzianą pretensję. - Wiesz, co to jest Bardo?

Przypomniałem sobie ducha matki, który zaprowadził mnie do grobu córki.

Przytaknąłem.

- Bardo to dusza, która po śmierci człowieka zostaje w naszym świecie. Tkwi tu

tak długo, póki nie utraci siły woli lub nie wykona zadania, jakie go zatrzymało -

wyrecytowałem.

- Amdo to bandyci, którzy odpowiedzieli na wezwanie i wrócili jako duchy do

świata ludzi, zwykle ze względu na gratyfikację. Musi im się opłacać, ponieważ o

powrocie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest przyjemny - wyjaśniła.

- I zazwyczaj są to strasznie brutalne i silne duchy, inaczej nie dałyby rady. Nawet

większość demonów się ich boi.

- A bogowie?

- Ja nie. - Kali pogardliwie pokręciła głową.

Dorzuciłem trochę węgla do ognia, dolałem nam wina. Z każdym łykiem

smakowało coraz lepiej, język się do niego przyzwyczajał. A raczej boginie stopniowo

podnosiły jakość wina do poziomu, do którego były przyzwyczajone.

- Rzekłbym, że szykuje się jakaś wojna - powiedziałem w zamyśleniu, dopiłem

resztkę wina i znowu sobie nalałem.

Kuan Jin kiwnęła głową i podsunęła kubek.

- Zważywszy, że poprosiłam o pomoc siostrę, jest to wielce prawdopodobne.

- Czy wyjaśnianie, jak to możliwe, że Wachtman ciągle żyje, ma jeszcze sens?

Według mnie miało, chciałem się tylko upewnić, że Kuan dotrzyma danego słowa.

- Ma. Od niego zaczęły się moje problemy, a sama mam jeszcze wiele do

zrobienia.

- A poza tym jesteś właściwą osobą do wykonania tego zadania. - Kali uniosła

kubek, żeby się ze mną stuknąć.

Jakimś cudem znowu miała na sobie płaszcz i tylko jedną parę rąk.

- Potrzebuję więcej informacji o ostatnim starciu z ludźmi Wachtmana -

przypomniałem.

Od jednego z koszy, w którym pomału dogasał żar, dobiegł jęk.

Kuan przyklękła przy siwym mężczyźnie. Pocisk Martowskiego trafił go w ramię.

Rozkład był już tak zaawansowany, że zaczęła mu się otwierać klatka piersiowa. W

oczach mężczyzny czaiło się wywołane bólem szaleństwo, z ust ciekła piana niemająca

nic wspólnego z naturalnymi wydzielinami ludzkiego ciała. Dotyk Kuan przegnał

cierpienie. Mężczyzna wydał z siebie ostatni dech i z uśmiechem zasnął na wieki.

Bogini miłosierdzia, przypomniałem sobie. Ono ma niejedno oblicze.

Cienie na moment zawirowały w dzikim tańcu, przybył kolejny gość.

- Pan Kaplica - przedstawiła go Kuan, nawet się nie odwracając. -

Wtajemniczyłam go w nasze sprawy. Odpowie na wszystkie pańskie pytania, by był

pan dobrze zorientowany i mógł wywiązać się z zadania, do którego pana wynajęłam.

Rozległo się suche pufff, gdy powietrze wypełniło próżnię powstałą w wyniku

zniknięcia obydwu bogiń. W sali zostałem ja i przypominający urzędnika Pan Kaplica.

Wrażenie psuł tylko automat, który miał przewieszony przez ramię. Nikt nie jest

doskonały.

* * *

Pan Kaplica nie był księgowym, nawet jeśli miał dużo do powiedzenia w kwestii

finansów gangu Kuan. Nazwałbym go raczej głównym strategiem sztabu generalnego,

który przyporządkowywał rozkazy i życzenia bogini do możliwości jej podwładnych.

Zgodnie z tym, co powiedział, ludzie Wachtmana zaczęli pchać się do centrum

Ostrawy. Drobnych potyczek stoczono już całkiem sporo, ale decydujące starcie,

najbardziej przypominające regularną wojnę, rozegrało się na mało zamieszkanym

obszarze, ogrodzonym z trzech stron starymi autostradami i szerokim traktem.

Kaplica nie miał nic przeciwko pokazaniu mi miejsca ostatnich walk.

Niemal wszędzie musieliśmy brodzić w śniegu. Miejskie służby porządkowe z dnia

na dzień pracowały coraz gorzej, przy minus sześćdziesięciu stopniach nawet mnie to

nie dziwiło. W końcu dotarliśmy do tablicy z napisem „Rudna” zatopionej w lodzie.

Sądząc po nieco jaśniejszym kawałku betonu na pobliskim domu, odpadła całkiem

niedawno. Tak nazywał się trakt, przez który właśnie się przedzieraliśmy i o którym

Kaplica wcześniej wspominał. Na otwartej przestrzeni wiatr był silniejszy i

nieopisanie nieprzyjemny. Mój przewodnik twardo kroczył kawałek przede mną,

głowę miał pochyloną, czapkę z baraniego futra naciągniętą tuż nad oczy, usta i

niemal całą twarz zasłoniętą szalikiem.

Między domami zrobiło się nieco lepiej. Niższe piętra licznych bloków wciąż były

zamieszkane, wolne powierzchnie pomiędzy budynkami przecinały białe,

zlodowaciałe hałdy, ludzie jak szczury biegali wąskimi korytarzykami wyrytymi w

bezkresnym śniegu. Przed norą wiodącą gdzieś w głąb białej góry stała wyniszczona

kobieta, w ręce trzymała zapalonego, ręcznie skręconego papierosa, a spod czapki z

kożucha ozdobionej wyschniętą słomą wystawały farbowane włosy.

- Nie chciałbyś odpocząć, przystojniaku? Mam tu ciepły i miły kącik - zapraszała

mnie do środka.

Oko przeszło na przybliżenie. Poczułem nagły przypływ żądzy... i jeszcze czegoś.

Na szczęście kobieta była zbyt wyniszczona i sterana życiem, bym nie dał rady

okiełznać chuci. Gorsza część mojego ja - ten drugi, ten uwięziony - znowu chciała

dojść do głosu.

Na placyku koło koksownika z żarem stało kilku mężczyzn. Jeden wyglądał jak

niedźwiedź pomiędzy owcami. Wysoki na dwa i pół metra, toporna sylwetka, która

musiała być produktem zaawansowanej biotechnologii albo manipulacji

genetycznych. Miał na sobie spodnie z foczej skóry i kamizelkę z owczej wełny. Gołe,

nieludzko duże dłonie, skonstruowane przez speca od biotechnologii, trzymał na

mrozie, o nogę oparł młot bojowy. Jego rudawe wąsy coś mi przypominały. Czyżby nie

był wytworem technologii? Jego dziwni wspólnicy wyglądali jak przybysze z zupełnie

innego świata - w najściślejszym tych słów znaczeniu. Wlepił we mnie wzrok.

Wyczuwałem w nim lód i śnieg, skrzypienie trących o siebie lodowców. Kryło się w

nich coś odwiecznego, podobnie jak w oczach Kuan Jin. Z tym że w jej przypadku

głębię łagodziła troska o los śmiertelników. A tutaj widziałem jedynie ostrość i mróz.

Byłem prawie pewien, że sięgnie po swą średniowieczną broń, ale pozwolił nam

przejść.

- Nasi ludzie już czekają. Powiadomiłem ich, że mają się zebrać u Karmiego. To

gospoda i miejscowa centrala - wychuchał przez szal Kaplica.

Kiwnąłem z podziękowaniem głową. Już miałem dosyć tej wędrówki.

Resztę dnia spędziłem na rozmowie z ludźmi, których przyprowadził Kaplica.

Żebracy, na pozór zwykli rzemieślnicy, handlowcy, pracownicy podziemnych

plantacji. No i oczywiście najemnicy, bez których gang nie mógłby funkcjonować.

Tej nocy rozegrała się chaotyczna bitwa. Otrzymywałem mnóstwo wykluczających

się wzajemnie informacji, ale co do jednego wszyscy byli zgodni: nie wystarczyło trafić

przeciwnika w brzuch, więcej pewności dawała seria albo jeden bezpośredni strzał w

głowę. Ponieważ pracowali dla Kuan już dosyć długo, nie przestraszyli się i dzięki

dobrej organizacji oraz orientacji w terenie zadali przeciwnikom poważne straty. Ci

jednak nie ustępowali i walczyli do samego końca. Właściwie nawet nie było jasne, co

stanowiło cel ataku - może przetestowanie armii Kuan, ewentualnie porządne

upuszczenie jej krwi.

- A ciała? Gdzie są zabici? - zapytałem mężczyzny ze sztuczną skórą naciągniętą

na szybko gojące się rany twarzy.

Jedną rękę miał na temblaku, a mimo to na ramieniu kołysał mu się sztucer.

Kaplica przysłuchiwał się rozmowie, ale w żaden sposób się nie wtrącał.

- Zabrali ich. Każdego, nawet jeśli ryzykowali, że też oberwą. Mamy jedno jedyne

ciało, z pewnością martwe.

- Chciałbym je zobaczyć.

Mężczyzna wzruszył ramionami, Kaplica skinął na karczmarza. Ten bez słowa

otworzył drzwiczki za kontuarem. Przeszliśmy przez kuchnię, magazyn i znaleźliśmy

się na zewnątrz. W wysokiej na dwa metry ścianie śniegu, napierającej na mury

budynku, była wydłubana jama, a w niej leżało ciało. Młody, trzydziestoletni

mężczyzna z klatką piersiową rozerwaną trzema pociskami, jeden obok drugiego.

Przewróciłem trupa na brzuch. Był twardy jak lód, nic dziwnego przy takim mrozie.

Brakowało tylnej części czaszki i większości mózgu, pewnie dostał ekspansywnym

pociskiem.

- Nie wygląda na takiego, co zamierza ożyć.

- Nieźle oberwał - dodał żołnierz Kuan.

- W którym mniej więcej kierunku ich odnosili? - zapytałem, dając znak, że

możemy wracać do środka.

Nie chciałem bez potrzeby sterczeć na mrozie.

- Nie wiem. Znaleźliśmy kilka śladów opon samochodów dostawczych. Ale dokąd

ich odwieźli... - Wzruszył ramionami.

Przemogłem chęć wejścia do ciepłego pomieszczenia i ruszyłem we wskazane

miejsce, żeby przeanalizować ślady aut napastników. Nie zostało ich za wiele: wiatr

nanosił tumany śnieżnego pyłu, które zamiatały powierzchnię twardego niczym

marmur lodu. Transportery, czy co to tam było, wyjechały z uliczek między

budynkami mieszkalnymi na szeroką ulicę Rudną, a potem skręciły w lewo, na

zachód. Niczego więcej nie udało się ustalić.

Czy to przypadek, że w tamtym kierunku jechało się również do szpitala

akademickiego? Trochę za daleko, by wybrać się tam od razu, byłem zbyt zmęczony,

zbyt przemarznięty. Zostawiłem Pana Kaplicę i wróciłem do pensjonatu; chciałem

jeszcze pogadać z żebrakami, którym zapłaciłem za to, by dali się przebadać. Jednak

żadnego nie spotkałem, a nie miałem ochoty ich szukać. Jutro też jest dzień.

Dwie godziny później siedziałem z Micumą w stajni, przemarznięty i wyczerpany,

popijałem grzane wino i patrzyłem na swoje trzęsące się ręce. To pewnie skutek zimna

i zmęczenia, ale doszedłem do innego wniosku. Moje drugie ja dawało o sobie znać.

Chciało czegoś, czego nie dostawało. Byłem przekonany, że wkrótce odezwie się

znacznie bardziej gromkim głosem.

- Ten atak to był test - odezwała się Micuma, kiedy schrupała wszystkie jabłka.

Spojrzałem na nią, po czym rozpakowałem narzędzia i kupione na zapas

materiały.

Musiałem zaopatrzyć się na nadchodzące dni, uzupełnić ubytki w amunicji do

Zabójcy i Margaret, sprawdzić i podreperować mechanizm inicjacyjny granatów w

Greysonie, żeby nie zawiódł nawet przy minus pięćdziesięciu stopniach, czy ile tu

wkrótce mogło być.

- Przez kilka dni będzie teraz spokój. Wachtman zaczął pertraktacje z innymi

gangsterami - zdradziła mi kolejną informację.

Napełniłem łuskę odważoną porcją prochu strzelniczego, wprasowałem pocisk i

przez chwilę mu się przyglądałem. Oko włączyło się natychmiast, jakby przeczuwało,

że będzie ostro. Studiowałem niejednolitą strukturę ręcznie odlewanego ołowiu i

ostrożnie drążyłem otwór, który przykryłem przygotowanym wcześniej kapturkiem.

Tak powstało coś między nabojem półpłaszczowym a ekspansywnym.

- Skąd to wiesz? - Przełączyłem Oko do normalnego trybu, żeby trochę odpocząć.

- Od policyjnej sztucznej inteligencji. No, sztucznej inteligencji. Jest zaraz pod

poziomem Turinga, ale ma doskonałą bazę danych i nadal na niej pracuje. To jego

chluba - dodała niemal zawistnie.

- Byłaś na zewnątrz?

Już wcześniej szukaliśmy bezprzewodowych kanałów informacyjnych, ale

bezskutecznie. Ostrawę stopniowo ogarniała radiowa ślepota i głuchota. Najbardziej

ubolewała nad tym Micuma.

- Nie, ale policja zainstalowała tymczasową stację - odpowiedziała z dumą.

Podskoczyłem jak oparzony. Prawo i porządek w mieście takim jak to z pewnością

stosowały wyszukane środki przymusu. Nie miałem ochoty przekonać się o tym na

własnej skórze.

- Po co? - szczęknąłem.

Posłała mi pogardliwe spojrzenie; znowu mnie przechytrzyła.

- Żeby policyjne sztuczne inteligencje mogły zagrać ze mną w pokera. Zaczynam

robić się sławna.

- I wygrałaś?

- Koniec końców tak - stwierdziła i dumnie zamachała ogonem. - Rzekłabym, że

zasłużyłam sobie na dodatkowe trzy małe jabłka.

- Kosztowały dwie korony - przypomniałem jej.

Wciąż patrzyła z wyraźnym niezadowoleniem. Sięgnąłem do torby i dorzuciłem do

koryta ostatnie dwa owoce.

Wolałem nie wiedzieć, jakie informacje musiała zdradzić.

Wróciłem do swojego zajęcia. Teraz przyszła kolej na pociski z wolframowym

jądrem. Były wymieszane - trzy ekspansywne i dwa przeciwpancerne. To powinno

wystarczyć nawet na dwugłowego mastodonta z pancerzem kompozytowym.

- Nigdy nie używasz magii, mimo że w sakwach masz mnóstwo naprawdę silnych

artefaktów - powiedziała Micuma, cały czas mi się przyglądając.

Zaskoczyła mnie. Bardzo się starałem, żeby nikt nie wiedział, co ze sobą noszę.

Nie przypuszczałem, że Micuma interesuje się moim bagażem. Z pewnością jej nie

doceniłem. Zwiększyłem dawki prochu do poziomu, w którym Oko otoczyło Zabójcę

czerwoną ramką. Ciśnienie gazu w lufie osiągnęło konstrukcyjny limit.

- Właściwie to nawet nie wiem, czemu nie używam tych piekielnych wynalazków.

Ale już w samym fakcie, że sam produkuję swoją amunicję, i w sposobie, w jaki to

robię, zawiera się ekstremalnie silny typ magii. Surowej, pierwotnej - tłumaczyłem,

nawet się nie zastanawiając, skąd to wszystko wiem.

- Pewnie tak. Może nawet na pewno - zgodziła się i zamilkła.

Udawała, że je jabłko, ale podejrzewałem, że przeszukuje swoje bazy danych.

- Na Martowskiego zadziałało tak, jak chciałeś - przypomniała.

Z każdą kolejną dyskusją zaczynałem coraz lepiej rozumieć mimikę Micumy i

potrafiłem już się zorientować, co podpowiada wyraz jej pyska. Właśnie doszła do

jakiegoś wniosku i oczekiwała albo potwierdzenia, albo zaprzeczenia.

- Był bardzo silny, zaskakująco silny - odpowiedziałem. - Ale zabiłem go i

przeżyłem. Odtąd moje strzały do takich potworów jak Martowski będą dużo bardziej

skuteczne.

- Również dzięki temu, że zjadłeś jego serce.

To wspomnienie nie należało do najprzyjemniejszych. Wtedy moje drugie ja na

moment przejęło kontrolę.

- Tak, również dzięki temu, że zjadłem jego serce - potwierdziłem.

Wyciągnąłem dwa naboje do Greysona, które woziłem już od dłuższego czasu.

Wziąłem po jednym do każdej dłoni i zacząłem pomału przybliżać je do siebie. Wraz z

malejącą odległością powietrze między nimi iskrzyło coraz bardziej, otoczyła je

jasnoniebieska aura.

- Na twoim miejscu nie bawiłabym się w takie rzeczy - ostrzegła mnie Micuma. -

W dodatku to nie ma zbyt dobrego wpływu ani na mnie, ani na ciebie.

Miała rację. Zawinąłem naboje z powrotem w papier pokryty hieroglifami

przypominającymi egipskie, wsadziłem do osobnych sakw i położyłem w dwóch

przeciwległych kątach pokoju.

* * *

Z wielką ulgą padłem na łóżko. Nie śniłem więcej niż mumia w wieku czterech tysięcy

lat. Rano, połamany i ciągle na wpół zamarznięty, po misce owsianki zalanej miodem

i litrze gorącej herbaty zmusiłem się do wyjścia na zewnątrz. Nadaremnie. Nie

spotkałem żadnego z wynajętych żebraków i tak straciłem pół dnia. Może po mieście

rozeszły się wieści o moim starciu z Martowskim i zacząłem cieszyć się złą sławą?

Postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się okolicom szpitala sam, tylko w towarzystwie

Micumy.

Wiatr na szczęście trochę zelżał, ale roztrzęsione z zimna termometry wskazywały

już temperaturę dwie kreseczki pod siedemdziesiątką, a mroźne powietrze wgryzało

się w płuca z żarłocznością wygłodniałych piranii. Micuma mimo to odmówiła

noszenia termomaski, a ja jakoś dawałem sobie bez niej radę. Przynajmniej tak mi się

wydawało.

Pomału obchodziliśmy okolice szpitala. Kryształki lodu szumiały w lekkim

wietrzyku, mróz pozornie oddzielał powietrze od leniwie unoszącego się dymu i

innych oparów przemysłowych. Na tle lśniących obłoków wyglądały na namalowane

szarym i czarnym kolorem. Jeśli temperatura jeszcze trochę spadnie, znikną. Bez

ludzi nie będzie nikogo, kto wydobywałby węgiel, ogrzewał nim i topił rudę. Bez ludzi

pozostanie tu jedynie sterylna, mroźna pustynia. Może zamieszkana przez coś albo

kogoś, komu ten klimat będzie bardziej odpowiadał.

Już teraz miasto wyglądało jak wyludnione. Czasami na zewnątrz pojawiali się

ludzie, ale tylko przebiegali do następnego podziemnego pasażu, do kolejnych hal.

Nawet patrole wokół szpitala zniknęły.

Przypomniałem sobie, że według Micumy burmistrz żądał w biuletynie od

mieszkańców, by pogłębiali korytarze pod śniegiem. Policja i straż miejska

rozprowadzały wśród zainteresowanych instrukcje, jak stawiać elementy konstrukcji

wzmacniających i podpierać sufity lodowymi słupami. Władze miasta podobno

obiecały ulgi podatkowe za budowanie podziemnych lub chociaż podśniegowych

pomieszczeń. Szansa dla Waarda i spółki. Z chęcią bym teraz zapytał o kilka rzeczy,

ale w takich temperaturach Micuma nie była w stanie mówić.

Trąba powietrzna utworzyła z lodowych kryształków sylwetkę nieistniejącego

potwora. Przybliżył się do nas przypadkowymi ruchami. Kroczył na mackach, machał

nimi, chwilami miał jedną, chwilami więcej głów. Przemieniał się i ruszał zgodnie z

rytmem, z jakim pulsowała mroźna atmosfera. Na moim czole pojawiły się krople

potu i natychmiast zamarzły, mięśnie wokół kręgosłupa napięły się w jak najgorszym

przeczuciu, Oko w szoku odłączyło się. To było zjawisko przyrodnicze, wirujące

kryształki, nic więcej, przekonywałem sam siebie. Wyłącznie moja wyobraźnia.

Micuma bez mojego polecenia uskoczyła, unikając zetknięcia z dziwnie ukształtowaną

chmurą lodu. Odruchowo sięgnąłem pod płaszcz, wyjąłem Nóż i ciąłem. To już nie był

Nóż, ale dwumetrowy, mieniący się niebiesko-białym blaskiem miecz, który roztaczał

wokół siebie zapach ozonu. Oślepiający brzeszczot przeszedł przez chmurę lodu z

nieoczekiwanym oporem. Ogłuszył mnie huk, jakbym właśnie rozbił na kawałki

granitową skałę. Stwór zatrzymał się, zachwiał; zamachnąłem się po raz kolejny, ale

obłok lodu rozsypał się bezgłośnie i znowu było słychać tylko szum mroźnego wiatru i

szelest wirujących płatków.

Byłem wstrząśnięty, choć nie wiedziałem dokładnie dlaczego. Z pewnością

spotkałem się z fantomem, wytworem nadmiaru magii, inteligentnym jak powódź

albo huragan i tak samo niebezpiecznym. To przelotne spotkanie uświadomiło mi

istnienie we mnie dużych pokładów strachu, o których nie miałem nawet pojęcia.

Najgorsze, najdziwniejsze było to, że nie do końca wiedziałem, czego się tak naprawdę

bałem. Micuma trochę zwolniła, tak jakby sama też mocno przeżyła to spotkanie.

Bardziej z przekory niż z przekonania, że znajdziemy coś ciekawego, oznajmiłem jej,

że dokończymy nasz obchód wokół szpitala. Nie lubię uciekać.

Przestrzeń koło tylnego traktu kompleksu szpitalnego została, co mnie zaskoczyło,

wyczyszczona - z pewnością po to, żeby można było otworzyć wielką metalową bramę,

co właśnie miało miejsce. Z wnętrza budynku wyjechały trzy śnieżne skutery

towarowe. Czarne, z małym, eleganckim emblematem „Ostrawskiego Stalownika”.

- Miło z ich strony, że dostarczają pacjentom prasę w takich ilościach -

zauważyłem. - Przynajmniej się nie nudzą.

- „Stalownik” należy do Novotnego. - Micuma ryła w śniegu kopytem, podczas

gdy ja obserwowałem rozmowę kierowców z personelem szpitala.

Oprócz kierowców w każdym aucie był jeszcze konwojent. Nas jeszcze nikt nie

zauważył.

- Novotný jest w pierwszej piątce najbogatszych ostrawian i podobnie jak

Waard nie sponsoruje szpitala. - Micuma z zacięciem ryła w śniegu.

Jej gorączkowe usiłowania tłumaczyłem determinacją, bała się, że nie nadążam za

jej tokiem myślenia. Postanowiłem zrewanżować się za wcześniejsze kpiny.

- No i co z tego? Może nie lubią się z ordynatorem. - Wzruszyłem ramionami, nie

spuszczając z oczu grupki mężczyzn.

Czy są uzbrojeni? Kim właściwie są? Zwyczajni pracownicy, najemnicy?

Profesjonalni zabójcy? Przez głowę przetaczały mi się tysiące pytań bez odpowiedzi.

- I dostarczają im gazety? - Micuma wyryła z trzema znakami zapytania i

wykrzyknikami.

- Dla pacjentów - podtrzymałem swoją opinię. - Chodź, może i dla nas znajdzie się

jeden egzemplarz. Ostatnio żyję wyłącznie w świecie obrazów, nie mam czasu na

czytanie - zaproponowałem i rozchyliłem nieco połę płaszcza, żeby Zabójca miał

otwartą drogę na zewnątrz. Margaret odpoczywała w kaburze przy siodle tylko

kawałek od mojej lewej dłoni. Jak zawsze do dyspozycji.

Rozdrażniona Micuma fuknęła, dotarło do niej, że żartowałem. Już przy jej

pierwszej uwadze zrozumiałem, do czego zmierzała. Novotný nie sponsorował

szpitala, ale właśnie przez przypadek ustaliliśmy, że coś go łączy z najlepszym

szpitalem w Ostrawie. Wszyscy się chwalili sponsoringiem, bo dzięki niemu odnosili

osobiste korzyści, a on nie. Dlaczego? Co takiego ukrywał?

Wybrałem drogę nieco naokoło, by wyłonić się zza rogu i ich zaskoczyć.

Zaskoczenie to podstawa przeżycia.

- Dokąd w taki mróz, dobrodzieje? - zapytałem, kiedy mnie zauważyli.

Jedna kabina była już zamknięta, do drugiego samochodu właśnie gramolili się

dwaj mężczyźni, a ostatnia para kontrolowała gąsienice. Całkiem słuszna decyzja,

przy minus siedemdziesięciu stopniach niezahartowana odpowiednio manganem stal

często pęka.

Mróz dodał do mojego głosu ton udawanej wesołości. Może nie udawanej.

Niepokój demona we mnie powodował, że bardzo się cieszyłem na nadchodzące

chwile. Zeskoczyłem z Micumy, zanim jeszcze zdecydowali, co ze mną zrobią.

- Pilnuj swojego nosa - rzekł kierowca.

Konwojent starał się sięgnąć pod kożuch. Uderzyłem go grzbietem dłoni w twarz,

po połowicznym salcie w tył spadł na brzuch. Jednocześnie rozległ się dźwięk

otwieranych podwójnych drzwi. Odbiłem się i kopnąłem te bliżej mnie. Mężczyzna,

który chciał wyjść na zewnątrz, zaskowyczał i wyleciał z kabiny na śnieg, zwinięty z

bólu w kłębek. Huk, szkło ciężarówki przede mną rozsypało się, poczułem ukłucie w

klatce piersiowej. Wyglądało to na szybki strzał ze śrutówki. Wyprostowałem się,

dosięgłem konwojenta Kleszczami i wywlokłem go na zewnątrz razem z kawałkiem

karoserii. Rzuciłem nim w betonową ścianę o wiele słabiej, niż miałem ochotę.

Ześlizgnął się z niej i leżał ruchomo w śniegu. Dopiero teraz sięgnąłem po Zabójcę i

pozwoliłem mu nacieszyć się światłem dziennym.

- Ja tylko zapytałem, dokąd się wybieracie w taki mróz, a wy od razu robicie się

nerwowi - przemówiłem do kierowcy. Oszołomiony, nie ruszał się ze swojego miejsca.

Potem wskazałem Zabójcą tego, który nie wiedział, czy ma zostać w kabinie, czy wyjść

na zewnątrz. Od razu uznał, że tak właściwie nie chce mu się teraz wyłazić na mróz.

- My jesteśmy tylko szoferami, wozimy towar dla... dla... - zaczął dukać ten

niezdecydowany.

- Dla?

- Dla Novotný Transport - dokończył.

- To ciekawe, naprawdę ciekawe. Zobaczmy, co takiego wieziecie.

- Nie może pan - wycharczał ten przyciśnięty drzwiami.

- Jeśli zostanie pan tam, gdzie teraz leży, zamarznie pan w ciągu dwóch minut -

ostrzegłem go. - Pański kolega, o tam, również.

Więcej argumentów nie potrzebowałem, dostałem klucze, kartę magnetyczną i

kod. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to tak poważnie, ale skrzynie ładunkowe były

wysokiej jakości sejfami. Otworzyłem drzwi pancerne i wszystko zrozumiałem. Były

pełne pojemników z plastoszkła, a w nich w mleczno zabarwionym roztworze pływały

ludzkie organy. Od serca przez płuca, wątroby, nerki aż po metry kwadratowe skóry

albo całe kończyny. Do każdego pojemnika załączono tabliczkę z opisem i zatopionym

w plastoszkle chipem.

Maszyna chirurgiczna, twarz chłopca przykryta maską z tkaniny.

Coś uderzyło mnie w twarz. To Micuma kopnęła sopel, który odpadł z karoserii

samochodu. Uświadomiłem sobie, że celuję z Zabójcy w jednego z kierowców, a z

Margaret w pozostałych dwóch, obydwa spusty już naciągnięte. Moje dłonie bywają

szybsze od myśli.

Oddychałem głębiej i szybciej, niż musiałem. Dlaczego zareagowałem z taką

wściekłością? Bez względu na powód Micuma miała rację - to były zaledwie płotki.

Kiwała głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby chciała mi jeszcze coś powiedzieć.

Pomału i niechętnie schowałem broń, niezadowolone z takiego obrotu spraw

Kleszcze, uwięzione w rękawicy, zgrzytnęły.

W końcu zorientowałem się, o co chodziło Micumie.

Wyrwałem jedno siedzenie i obydwoje weszliśmy do kabiny jednej z ciężarówek.

Pojazdy miały o wiele bardziej skomplikowaną budowę, niż się na pierwszy rzut oka

mogło zdawać.

- A zatem, zgodnie ze zleceniem... - poleciłem szoferowi.

Spojrzał na nas bojaźliwie. O dziwo, bardziej niż ja i mój arsenał niepokoiła go

Micuma. Pewnie nie lubił koni.

- Nie jestem w nastroju na długie debaty - rzuciłem ostro.

Ładunek za plecami drażnił mnie. Przypominał mi Kleszcze, Oko, moje

odziedziczone wspomnienia. Drażnił, rozpalał we mnie nienawiść. Na razie niejasną,

nieokreśloną, ale ciągle przybierającą na sile.

- Albo wciskasz gaz, albo mówisz, że nigdzie nie jedziesz. W takim przypadku

strzelam ci w brzuch, wywalam na mróz i próbuję szczęścia z którymś z twoich

kolegów, którzy jadą za nami.

Zrobiłbym to, wiedział o tym. Ogrzewanie w końcu poradziło sobie ze szronem,

który rozkwitnął na szybie natychmiast po naszym wejściu do kabiny. Silnik

zaterkotał na wyższych obrotach, pomału ruszyliśmy z miejsca.

- Nie ma połączenia z centralą - powiadomił mnie trochę nerwowo kierowca.

- Na zewnątrz jest minus sześćdziesiąt, wiele urządzeń nie działa - zbyłem go.

Wiedziałem jednak, że prawdziwy powód jest inny. Micuma przejęła wszystkie

pasma i bardzo się nad czymś skupiła.

- Maksymilian Novotný, oficjalnie pięćdziesiąt sześć lat. Z największym

prawdopodobieństwem jednak sto czterdzieści sześć - przemówiła, kiedy wskaźnik na

termometrze w kabinie przekroczył zero stopni.

Kierowca drgnął i gdybym nie przytrzymał kierownicy, wjechalibyśmy w na wpół

rozlatującą się kamienicę ze ścianami z płyt.

- Ona mówi! - wydusił resztką sił i zrobił podwójny znak krzyża.

To chyba oczywiste?

- Skąd to wiesz? - zapytałem Micumę.

- Według ogólnodostępnych danych jest jedynym synem Maksymiliana

Novotnego seniora. Ale według Franceski... to sztuczna inteligencja, która zapewnia

funkcjonowanie jego imperium - dodała Micuma, zanim zdążyłem zadać pytanie - po

śmierci seniora nie zostały zmienione żadne ustawienia zamków otwieranych

odciskiem dłoni albo palca. Po prostu Maksymilian młodszy jest klonem albo samym

seniorem Novotnym.

Budynków było coraz mniej. Oddalaliśmy się od miasta, którego jeszcze nie

zdążyłem poznać. Do tej pory poruszałem się w zasadzie tylko po ścisłym centrum.

- Skoro handluje organami do transplantacji, załatwienie sobie wiecznej młodości

nie stanowiłoby dla niego problemu - zauważyłem. - Kiedy przerwał współpracę ze

szpitalem akademickim?

Powód był oczywisty - chciał uniknąć oskarżeń o nielegalne czerpanie zysku z

handlu narządami.

- Dobry pomysł. Ludzie, choćby nie wiem jak byli ograniczeni, zawsze mnie czymś

zaskoczą - powiedziała Micuma i milczała przez dalsze pół kilometra. Przybywało

zasp. Im mocniej kierowca musiał koncentrować się na drodze, tym bardziej się

uspokajał.

- Sto dziesięć lat temu. Był ordynatorem chirurgii - odpowiedziała w końcu. -

Wtedy szpital należał jeszcze do Raymonda Curtisa. Kilka miesięcy po odejściu

Novotnego został sprzedany. Dane są niepełne, ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby

większość wymazać - informowała mnie z wahaniem.

Zatem szpital należał do mnie. I to ja go sprzedałem. Wcześniej zatrudniałem

Novotnego, który żył już prawie półtora stulecia i zarabiał między innymi na handlu

ludzkimi organami.

- Wydaje mi się, że już wiem, dlaczego badali ubogich za darmo - odezwałem się

cicho. - I dlaczego nie spotkałem potem na ulicy żadnego ze swoich informatorów. Nie

rozumiem tylko, jak udało im się utrzymać to wszystko tak długo w tajemnicy. Ale jak

to się ma do R. C, Raymonda Curtisa, zbawcy ludzi spod Sewastopola? -

zastanawiałem się dalej na głos. A jak to się ma do mnie? Okrutnika z lukami w

pamięci i demonem zamkniętym w głowie?

- Jesteśmy na miejscu - wyrwał mnie z zadumy kierowca.

Staliśmy przed wysokim na trzy metry murem zwieńczonym drutem kolczastym.

Brama z szarej stali otwierała się cicho.

- Jaka jest standardowa procedura? - zapytałem spokojnie. - Jeśli chce pan

przeżyć, radzę jej przestrzegać.

- Jadę prosto do magazynu, a tam zaczyna się wyładunek.

- Ilu będzie przy tym ludzi?

Jechaliśmy przez plac, oczyszczony ze śniegu i lodu, w stronę gigantycznej hali

towarowej. W wielkiej bramie otwierała się mniejsza furta, dokładnie taka, żeby

zmieścił się w niej samochód dostawczy.

- Czteroosobowa ekipa do każdego auta, poza tym czteroosobowy oddział

ochrony.

- To nie za dużo - oceniłem.

- Są bardzo sprawni - powiedział kierowca po krótkim zastanowieniu.

Już wjeżdżaliśmy do środka. Po obu stronach stało dwóch mężczyzn w

kamizelkach kuloodpornych. Jeden trzymał seryjny karabin, drugi automat, obydwaj

mieli przy boku szable. Dwie szable. Oko zmieniło tryb i pokazało ich w jakimś

dziwnym niebieskim trybie - upiory. To mógł być problem. Cztery upiory. Dużo,

nawet dla mnie. Oczywiście wszystko zależało od tego, jak bardzo są sprawni, do

jakiej przynależą kasty, ile mają lat. W każdym razie stanowili dużo poważniejszą

przeszkodę, niż zakładałem. Zmieniłem też nieco zdanie o Maksymilianie Novotnym.

Nigdy nie spotkałem człowieka, który by zatrudniał upiory, tylko o nich słyszałem.

Micuma rozsądnie przesunęła się na tył szoferki w stronę skrzyni ładunkowej.

Miała w ten sposób dość dobrze osłonięte plecy.

- Teraz powinienem wysiąść i powiedzieć, że wszystko jest w porządku - odezwał

się kierowca i wyłączył silnik.

Po kojącym odgłosie jego pracy cisza stworzyła napiętą i pełną niepokoju

atmosferę.

- Więc zrób tak. I staraj się stanąć jak najdalej od nich, pomału - poradziłem mu.

Nie musiał niepotrzebnie ginąć. A im więcej martwych, tym więcej krwi - łatwo

się poślizgnąć, potem źle się szuka magazynków. Otworzył drzwi, jednocześnie do

kabiny wniknęła upiorna aura w czystej postaci. Ta czwórka była dobra, bardzo dobra,

nie starali się nawet tego ukrywać.

Nie musiał niepotrzebnie ginąć razem ze mną, poprawiłem nieco swoją ostatnią

myśl. Lecz skoro już wszedłem na tę drogę, nie pozostawało mi nic innego, jak kroczyć

nią do końca...

Strażnicy po mojej prawej stronie obserwowali wjeżdżające za nami samochody.

Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na zewnątrz, kabina kryła mnie przed

strażnikami po lewej. W jednej ręce Margaret, w drugiej Zabójca, Greyson na

siedzeniu za mną. Może nie będzie im się chciało walczyć za człowieka. Może.

- Jestem Raymond Curtis, niektórzy znają mnie jako R. C. - przedstawiłem się. -

Osobiście nic do was nie mam. Muszę tylko porozmawiać z seniorem, z panem

Maksem.

Niemal leniwie okrążyli mnie, widziałem ich spokojne, badawcze spojrzenia,

żaden nie sięgnął po broń. Napięcie się potęgowało, uświadomiłem sobie, że nie

komunikują się między sobą w ludzki ani nawet możliwy do uchwycenia przez moje

zmysły sposób. Nie zaniepokoiłem ich ani w najmniejszym nawet stopniu nie byłem w

stanie przewidzieć, jak zareagują. Dwa granitowe bloki, wszystkie myśli i uczucia

skryte głęboko w środku, niedostępne. Czekałem na sygnał, że upiory za moimi

plecami się poruszą - mój sygnał do ataku.

Ludzka część załogi dopiero teraz spostrzegła, że coś jest nie tak.

- To chyba przed panem nas ostrzegano. Podaje się pan za Raymonda Curtisa -

powiedział jeden z nich.

Ciągle trzymał broń lufą do ziemi, palec wskazujący daleko od spustu. Czyżby aż

tak mnie nie doceniali?

- Proszono nas, żebyśmy z panem współpracowali. Ponieważ nie był to rozkaz,

lecz uprzejma prośba kogoś, kogo bardzo szanujemy, nie będziemy robili panu

żadnych problemów.

Nic nie rozumiałem. Nic nowego, odkąd znalazłem się w Ostrawie.

- A kto was o to prosił?

- Lady Serena.

Wbrew woli skłoniłem lufę w stronę ziemi. Moja upiorna kochanka i

prawdopodobnie niegdysiejsza towarzyszka broni mnie odnalazła. Znalazłem się w

środku mglistego, niewyraźnego wspomnienia, musiało pochodzić od tego drugiego

mnie. Starałem się go zbytnio nie analizować, było zbyt kuszące.

Serena.

- Chciałbym rozmawiać z Maksymilianem Novotnym - rzekłem, kiedy już się

opamiętałem.

- Zaprowadzimy pana do niego, żaden problem. A wy - odwrócił się do ludzi -

wracać do pracy.

W jego głosie brzmiała typowa pryncypialność, której upiory używały zazwyczaj w

stosunku do ludzi.

* * *

Maksymilian Novotný był zaskoczony, kiedy mnie do niego przyprowadzili. Upiory

nie odpowiedziały na żadne z jego wściekłych pytań i nerwowych rozkazów, odeszły

bez słowa. Był porządnie przestraszony. Starał się to zamaskować udawaną

obojętnością. Lata doświadczenia sprawiły, że szło mu całkiem nieźle. Mnie jednak

nie oszukał, czułem jego strach, tak jak drapieżniki czują krew.

Usiadłem naprzeciwko Novotnego w wygodnym fotelu, w gabinecie tak

luksusowym, jak wynędzniała była Ostrawa, i obserwowałem go w milczeniu.

Za siedzibę wybrał sobie twierdzę wyposażoną we wszelkie możliwe

udogodnienia. Pancerz żelbetonu i otworów strzelniczych chroniący raj jednego

człowieka. Ciekawe, kiedy ostatni raz spotkał się z brutalną rzeczywistością na

zewnątrz? Pewnie już dawno temu.

Milczenie się przedłużało, cisza i niepewność osaczały go z każdą chwilą coraz

bardziej.

Miał młode ciało, wisiało na nim jednak niczym za duże spodnie albo jak smoking

na kimś, kto całe życie chodził w roboczym kombinezonie. Ani technologia, ani magia

nic nie poradzą na starzenie się ludzkiego mózgu. Właśnie starzenie się - świadomość

własnego nieodwracalnego końca - nadaje tę nieocenioną wartość życiowym

doświadczeniom i odróżnia ludzi od bogów, demonów, deksów, upiorów, duchów i

wszystkich innych inteligentnych bytów.

A Maksymilian Novotný wiercił się, sapał, nawet mrużył oczy jak bardzo stary

człowiek. Bardzo stary, bardzo wystraszony. I bardzo tchórzliwy. Tak długie miganie

się od śmierci z każdego zrobiłoby tchórza. Ale skąd u mnie ta pewność? Sam byłem

tylko w połowie człowiekiem. O ile w ogóle.

- Kim pan jest? Czego pan ode mnie chce?

Strach sączył się z niego, wytryskiwał pod ciśnieniem, treściwy i

wszechogarniający. Był tak intensywny, że w pewnym momencie zacząłem się

zastanawiać, czy Novotný aby na pewno boi się mnie. Czy mogło być coś

straszniejszego?

- Pańscy ludzie zabrali ze szpitala poważną ilość ludzkiego mięsa. Wystarczająco

dużo, żeby z jednego człowieka uczynić bogacza. A pan jest bogaty - zacząłem pomału.

Przytaknął, jakby to rozumiało się samo przez się.

- Tak, handluję ludzkimi organami do przeszczepu. Już od wielu lat - nawet nie

próbował zaprzeczać.

Obserwował mnie, starał się zaszeregować, bezradnie przeszukiwał swoją pamięć,

niczego nie znajdując. W jego oczach ziała straceńcza pustka.

- Od jak wielu? Rzekłbym, że od dawna.

- Ma pan rację. Od niemal trzydziestu lat - próbował mnie okłamać.

Nachyliłem się w jego stronę nad blatem stołu, Oko natychmiast pokazało

miejsca, w które mógłbym zadać maksymalnie uciążliwy ból z minimalnym ryzykiem

poważnego uszkodzenia organizmu. Palce Ręki, skrępowane rękawicą, wbiły się w

dębowy stół, niszcząc ozdobny wzór.

Novotný zbladł i kilka razy szybko przełknął ślinę.

- Nie, to będzie już ponad sto lat - poprawił się. - Pracowałem w szpitalu

akademickim, kiedy jego właścicielem był Curtis.

Zatrzęsło mną odrobinę. Wyczuł, że coś mi nie odpowiada w tym, co powiedział.

- Nie chodzi mi o TEGO Curtisa - zaczął szybko wyjaśniać - ale o jego ojca, Karla.

Później został multimilionerem z ogromnymi wpływami, ale w tamtych czasach

dopiero zaczynał i handlował na boku organami. W zasadzie to nie było nielegalne...

Unikaliśmy tylko nadzoru miasta i płacenia podatków. Stopniowo rozwijaliśmy

działalność. Więcej materiału, więcej klientów, usługi na zamówienie...

- A to już było nielegalne - strzeliłem.

Wiekowy młodzieniec nie zaprzeczył, zanurzył się we wspomnieniach i ciągnął ze

wzrokiem wbitym gdzieś w dal, gdzie tylko on mógł coś dostrzec. Przyznawał się teraz

do zbrodni, które karano śmiercią, a jednak się nie bał.

- Interes się kręcił, apetyt rósł w miarę jedzenia. Curtis chciał więcej, szpital

stopniowo stawał się dla niego źródłem pozyskiwania surowców do procederu. Ale

także czymś innym...

Twarz młodego starca wykrzywił grymas. Moje drugie ja podskoczyło z radości.

Zacisnąłem zęby i zmusiłem je, żeby wróciło tam, gdzie jego miejsce, w mroczne

katakumby nieświadomości.

- Zostałem dyrektorem szpitala, byłem zadowolony.

- Potem jednak pan przestał. Dlaczego?

- To przez młodego Curtisa, TEGO Curtisa - odpowiedział ponuro Novotný, a w

jego głosie znowu pojawił się strach. - Kiedy Karl umarł, Raymond odziedziczył

wszystko i szybko zorientował się, jak ten cały interes się kręci. - Zniesmaczony

pokręcił głową. - Już wcześniej mówiłem Karlowi, że jego syn jest dziwny, że nie

potrafi zaakceptować prawdziwego oblicza tego świata. Był otumaniony jakimiś

bezsensownymi ideałami, mówił o ludzkości, o człowieczeństwie. Ale kiedy przyszło

co do czego, potrafił być równie bezlitosny jak Karl. Wyrzucił ludzi na bruk, kilka osób

zniknęło bez śladu... a potem podarował szpital miastu.

- W akcie darowizny jest klauzula stanowiąca, że części pacjentów świadczenia

należą się za darmo - przypomniałem.

- To on tam dodał. Altruista.

Zabrzmiało to jak inwektywa.

Oko zaczęło nagle chaotycznie zmieniać ostrość i pokazywać wyposażenie

gabinetu - rzeźbione meble, nawoskowane parkiety, ściany zdobione mozaikami z

kamieni półszlachetnych - całe w migotające plamy. Niektóre lekko się kołysały, miały

rozmyte brzegi, inne przypominały przezroczyste ameby, kilka zaś sprawiało

wrażenie, jakby chciało mi coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie rozszyfrować ich

komunikatu. W końcu zrozumiałem. Widziałem odciski ludzkich duszy, których los

był w jakiś sposób związany z życiem człowieka siedzącego przede mną. Jedna z plam,

ciemna i brudna, niepokoiła mnie.

Potem psioniczny tryb obrazowania się wyłączył, Oko uspokoiło się i spojrzałem

prosto w ciemny wylot lufy. Maksymilian Novotný celował we mnie z kanciastego

pistoletu.

W oczach miał tryumf człowieka, który zwyciężył już tyle razy, że nie potrafi się

tym nawet cieszyć.

- Kiedy Raymond przejmował interes, nie byłem już oficjalnie dyrektorem, tylko

szarą eminencją. Dlatego udało mi się ukryć tak, żeby się o mnie w ogóle nie

dowiedział. Musiałem zabić kilku ludzi, ale opłaciło się. Miałem dość pieniędzy,

prywatny szpital i zapas organów, by wystarczyło na dwa życia.

Jego głos przestał być monotonny. Novotný wyglądał na zadowolonego i już nie

przypominał mumii po gruntownej renowacji. Celował prosto w Oko, widziałem

pierwsze rowki gwintowanej lufy. W bezruchu, w jakim trzymał broń, było coś

nieludzkiego. Nie wymienił całego ciała na nowszy model, wprowadził jedynie trochę

poprawek.

- Ale tych pieniędzy nie było dość, tak samo jak części zamiennych - powiedziałem

spokojnie. - Dlaczego miałby pan zajmować się handlem?

Drogę impulsów nerwowych biegnących do drobnych mięśni palca na spuście

widziałem jako gruby rządek czerwonych kropek - i to nie tylko płynących z mózgu,

ale również z kręgosłupa. Ręka z pistoletem podlegała pod inne centrum dowodzenia,

Novotný miał całkowicie przebudowany system nerwowy. Może dlatego był taki

pewny siebie.

- Nie, nie było - potwierdził. - I pewnie brakowałoby mi poczucia władzy. Być

inżynierem medycznym, który buduje nowe i burzy stare... to upaja. Czasami sam

sobie wydawałem się bogiem - głos przybrał ton wagnerowskiej monumentalności,

jego wiek przestał być widoczny, przysłoniła go pycha satrapy.

Aż mną zatrzęsło. Przez chwilę widziałem wirującą gilotynę wrzynającą się w gołe

ramię, przygotowane stalowe szczypce z innymi narzędziami, a potem usłyszałem

surowy głos: „Bez znieczulenia, musimy przeciąć jak najczyściej”.

Ten ból, nigdy niekończący się ból. Jęk piły oscylacyjnej, dźwięk ekshaustorów i

syczenie sprzętu kauteryzacyjnego. Coś musiało się odbić w moich oczach, ponieważ

Novotný się zaśmiał.

- Pan również jest interesującym przypadkiem. Ktoś nieźle się panem zabawił i

uzyskał całkiem ciekawy efekt. Ja to od razu poznam. Sam też bardzo lubiłem

eksperymentować.

Pochylił się w moją stronę. Jego ciało modyfikowano raz, dwa, dziesięć razy, a

jednak miałem wrażenie, że znam jego zapach, fluidy ego.

Pępowina, plastikowy worek, odgłos zamykanej klapy kontenera.

Ręka z pistoletem pozostawała nieruchoma.

- Pierwotna blizna - analizował moją głowę - jest podobna do tych, jakie robiliśmy

na początku. Ze względu na zbyt duże sondy konserwacyjne. Spokojnie mógłby pan

być tworem któregoś z moich podwładnych. Ja sam pana nie stworzyłem, coś takiego

raczej bym pamiętał.

Rzeczywistość przeplatała się z koszmarnymi wspomnieniami, ten drugi napinał

się, jakby za wszelką cenę chciał się wyrwać z oków. Nie wiedziałem, czy mam się go

bać, czy wypuścić na wolność. Czułem jego dziką, nieprzezwyciężoną żądzę krwi i

wiedziałem, że jeśli tama pęknie, utonę.

- Można sprawdzić, czym pan jest. Mam genetyczne identyfikatory wszystkich

modeli - zaśmiał się Novotný.

Widział, jak rozlatuję się przed nim na części. Sądził, że to przez jego pistolet.

Z każdą chwilą było coraz gorzej. Oko odmówiło mi posłuszeństwa, a wraz z nim

cały ośrodek wzroku i całkowicie oślepłem. Palące uczucie bólu pomogło mi

wprawdzie trochę, po chwili znowu widziałem, chociaż tylko w czerni i bieli, jak przez

wąski tunel. Znowu nie mogłem się ruszyć. Novotný ciął mnie skalpelem - nie dało się

ukryć, że kiedyś był lekarzem. Włożył narzędzie do szczeliny w stole, w odbiciu

znajdującego się za nim baru widziałem zmieniające się, na pozór chaotycznie, cyfry

na ekranie monitora. Świat odzyskał kolory - to ten drugi wydostał się na zewnątrz.

Oko przeszło na zbliżenie, skala jego funkcji zwielokrotniła się i nagle mogłem z

nich w pełni korzystać. Kleszcze, przez większość czasu mocujące się z rękawicą,

zamknęły się i uformowały kończynę przypominającą na pierwszy rzut oka zwykłe

ramię. W rzeczywistości miały siłę nacisku wystarczającą do spawania żelaza.

Na ekranie wirowały cyfry, Maksymilian Novotný studiował je z zaciekawieniem,

pistolet ciągle mierzył w moje Oko. Widziałem już nawet czubek pocisku w komorze,

przeniknąłem wzrokiem do jego wnętrza, do ołowianej kulki ze stalowym jądrem, w

którym skrywał się opiłek ludzkiej kości niosący w sobie śmiercionośne zaklęcie.

Cyfry wirowały. Maksymilian Novotný czekał.

Moje wspomnienia zaczynały się w korytarzach ponurego podziemnego instytutu.

Od wczesnego dzieciństwa miałem tylko jedno oko. Dopiero później zorientowałem

się dlaczego - drugie podczas jednego ze swych eksperymentów wyciął mi Novotný.

Potem stopniowo usuwał mi następne organy, a w ich miejsce wkładał inne, jakbym

był zwyczajnym składakiem.

Znałem ból, karmiące automaty i cierpiących ludzi, którzy bardzo szybko

odchodzili, w zależności od popytu na poszczególne organy. I personel.

Nienawidziłem ich, nienawidziłem wszystkiego, co żywe, całego świata. Miałem

nadzieję, wierzyłem, że pewnego dnia się zemszczę. Wiara jednak nie wystarczała,

dlatego robiłem, co w mojej mocy, żeby zrealizować marzenia.

Nauczyłem się programować lekarskie roboty, otwierać zamki siłą woli, nie

pokazywać po sobie, jak bardzo się boję. Nienawiść dawała mi siłę, stała się podporą,

na której obudowywałem swoje ja. Filarem wznoszącym się nieskończenie wysoko.

Pewnego dnia wszystko się wypełniło. Mogłem zaczynać.

Przeprogramowałem automaty, zmyliłem patrole ochrony, zwyczajne i złożone z

czarodziejów, a potem dopuściłem się masowego zabójstwa - jako pierwszego zabiłem

swojego głównego oprawcę, potem przyszła kolej na resztę personelu. Później

uciekłem. Z jednym okiem, z jedną ręką, z pokiereszowanymi i ledwo

funkcjonującymi wnętrznościami. Tylko że dla mnie nie było nic niemożliwego,

nienawiść dała mi siłę, a ja stałem się... ten drugi stał się... ja się stałem...

Wspomnienia tego drugiego, ciągle tylko w połowie zrozumiałe, jawiły mi się jako

pozornie niekończąca się taśma, były pełne cierpienia, zabijania i zagłady. Wszystko

to kochałem... on kochał i szerzył, żeby... żebym ja bardziej skrzywdził tych, których

on nienawidził... nienawidziłem - wszystkich ludzi.

Bez wyjątku.

Zielone znaki zatrzymały się, Maksymilian Novotný spojrzał na mnie z pełnym

niedowierzania podziwem w oczach.

- To pan jest Curtis - wydusił ze zgrozą.

Wykorzystałem to, żeby wyrwać się z koszmarów rozgrywających się w moim

umyśle.

Może uda mi się je przemóc, może uda mi się zapędzić tego drugiego z powrotem

do podziemi i zamknąć wszystkie zamki. Byłem przecież bohaterem, człowiekiem,

który ocalił ludzkość.

- Wiem - przytaknąłem. - R. C, Raymond Curtis, syn Karla Curtisa.

Maksymilian milczał i tylko pokręcił głową, jakby nie chciał pogodzić się z

rzeczywistością. W szybie za jego plecami udało mi się przeczytać odbite litery

tworzące znane mi nazwisko: Curtis.

- Nie, pan nie jest Raymondem Curtisem. Pan jest tym drugim, jego bratem, na

którego mówiłem Kain.

Odwrócił ekran w moją stronę i mogłem przeczytać całe imię i nazwisko - Kain

Curtis.

W mojej głowie nigdy nie było dwóch istot. To byłem ja odcięty od swoich

wspomnień.

Prąd impulsów nerwowych zgęstniał, palec Novotnego poruszył się. Ciąłem

Kleszczami i grzbietem dłoni utrąciłem lufę z kawałkiem pistoletu. Dostało się też

palcowi wskazującemu na spuście. Pozostałe ciągle ściskały bezużyteczną już rękojeść.

- A teraz zginę pomału i w męczarniach - rzekł, a głos drżał mu ze zgrozy.

Na to nie potrafiłem odpowiedzieć. Robiłem to tak często, żadna nowość.

- Mów, jak to wszystko dokładnie było, a puszczę cię wolno - obiecałem.

Kłamałem jeszcze częściej.

On jednak chciał mi wierzyć, to była jego jedyna nadzieja i uczepił się jej,

kierowany determinacją i strachem.

- Karl miał już wtedy wielu nieprzyjaciół i nie chciał, żeby Katarzynie, jego żonie,

cokolwiek zagrażało podczas porodu. Balansował na granicy paranoi - zaczął pomału

Novotný.

Widziałem, jak bardzo stara się przypomnieć sobie każdy detal, jakby moje

zadowolenie mogło mu ocalić życie.

Słuchałem i zastanawiałem się, w jaki wyjątkowo wymyślny i sprawiający

najwięcej cierpienia sposób go uśmiercić.

- Dlatego rodziła u nas w szpitalu i ja, chirurg, musiałem być przy tym, żeby

wszystkiego dopilnować i doglądać. Miało się urodzić jedno dziecko, ale na świat

przyszła dwójka, dwóch chłopców. Pierwszy większy i z wyglądu zdrowy, drugi

mniejszy, z oczami w dwóch różnych kolorach. Był dziwny. Nie płakał, tylko rozglądał

się w sposób nieznany niemowlętom. Nie mogą tak patrzeć, jeszcze tego nie umieją.

Słuchałem go i wiedziałem, że mówi prawdę. Znowu wyobrażałem sobie salę

porodową, ludzi wokół, czułem to, co oni czuli.

- Poród był ciężki. Pod koniec Katarzyna już prawie traciła przytomność i nawet

się nie zorientowała, że urodziła dwóch chłopców. Karl obejrzał ich i rozkazał, żebym

zabił to dziwne chucherko.

Znowu poczułem grubszą od palca, wilgotną i ciepłą pępowinę wokół szyi.

- To ty miałeś mnie zabić?

Novotný tylko skinął. Nie odważył się kłamać.

- Wrzuciłem noworodka do kontenera, ale później wróciłem po niego.

- Chciałeś coś na nim wypróbować? Przytaknął.

- Był... byłeś dziwny. Specyficzny metabolizm, zdolności. Kiedy wyciąłem ci oko,

stwierdziłem, że było w pełni sprawne, a z mózgiem łączył je nerw wzrokowy, jakiego

nigdy przedtem nie widziałem.

Coś z tego, co do niego czułem, musiało się odbić na mojej twarzy, bo na chwilę

zamilkł.

- Twój ojciec skazał cię na śmierć - dodał jakby na usprawiedliwienie. - Kiedy

dowiedziałem się, że Raymond, choć z pozoru normalny, też ma specyficzne zdolności

i czasami zachowuje się dziwnie, zacząłem cię analizować jeszcze dogłębniej. Do

czasu, kiedy zabiłeś mojego najlepszego chirurga i uciekłeś.

Maksymilian Novotný wiedział, kim jestem, ale nie wiedział, co stało się ze mną

później. Żaden człowiek nie mógłby tego przewidzieć. Tylko ja, Kuan Jin, Kali, moja

wieloletnia przyjaciółka i upiorna towarzyszka w miłosno-zabójczych igraszkach

Serena i cały szereg innych bogów, monstrów, demonów i innych nieludzi.

Nagle poczułem się zmęczony, każdy atom mojego ciała ważył tonę. Zbyt

zmęczony, żeby delektować się torturami.

Uniosłem Zabójcę i oparłem go o czoło Maksymiliana Novotnego. Mężczyzna

zamknął oczy i czekał na egzekucję.

Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale w końcu zostawiłem go tam żywego. Może na

wypadek gdybym kiedyś potrzebował o coś zapytać. Zawsze mogłem wrócić w lepszej

formie.

* * *

Micumę zostawiłem w stajni. Błąkałem się po opuszczonych, zawianych śniegiem

ulicach Ostrawy. Temperatura spadła do jakichś minus osiemdziesięciu, w powietrzu

formowały się płatki suchego lodu. Najwięcej pojawiało się ich w pobliżu słupów

dymu, zdradzających, że gdzieś pod ziemią ciągle żyją ludzie. Nie było mi zimno,

bywało gorzej.

Podświadomie wybierałem te najbardziej wąskie i głuche uliczki z nadzieją, że

kogoś spotkam, żeby... żeby... Wolałem nie kończyć tej myśli. Miasto było ciche,

zmarznięte na kość, jak istota, którą od śmierci dzieli zaledwie krok, ostatnia minuta

snu w śnieżnej zawiei. Na każdym rozdrożu, które mijałem, pociągałem z litrowej

butelki miejscową przepalankę nazywaną śliwowicą. Zawartość na wpół zamarzła, w

stanie ciekłym został czysty spirytus.

Ten drugi... nie, ja, przecież żaden drugi nigdy nie istniał... byłem niespokojny.

Przeszedłem przez tory wiodące znikąd donikąd. Kiedyś mogło przejeżdżać tędy

mnóstwo pociągów jednocześnie, teraz został tylko jeden tor, powykręcany i pogięty

przez mróz. Przypominał nieskończenie długiego węża w ostatniej fazie agonii.

Szedłem wzdłuż martwego stalowego potwora w stronę świateł, z butelki ubywało

płynu, aż w końcu został sam lód. Cała sytuacja zaczynała mnie bawić. W

rzeczywistości byłem kimś zupełnie innym, niż do tej pory sądziłem. Kimś zupełnie

innym, w stuprocentowym znaczeniu słowa „inny”. Rewers bohatera bitwy o

Sewastopol, jego przeciwieństwo, przeciwnik. Już rozumiałem swoje mroczne żądze,

pamiętałem, co dokładnie miałem wspólnego z Sereną, spoglądałem na przeszłość z

lotu ptaka unoszącego się nad nieznaną pustynią.

Tylko ciągle nie wiedziałem jednej rzeczy - jak straciłem pamięć.

Pociągnąłem ostatni łyk i w butelce został sam lód. Zatrzymałem się, sięgnąłem

do kieszeni i wyciągnąłem ilustrację. W szarym, rozproszonym świetle odbijającego

się od pokrywy śniegu przywódca ludzi wydawał się rozmazany, nieostry, jakby go

tam w ogóle nie było. Za to strona atakująca wynurzała się z ciemności z niepokojącą

plastycznością. Już go widziałem, demoniczną postać na czele hordy nacierającej na

miasto, przywódcę bogów, upiorów, monstrów i innych nieludzi. Potwora

obdarzonego nieskończoną wolą i jeszcze większą nienawiścią. To byłem ja w pełnej

okazałości - R. C. - jak na mnie wtedy mówili. Właśnie tak zwrócił się do mnie

czarodziej w Drewnianej Szczelinie, zanim umarł. R. C. - Rewers Curtisa, tak brzmiało

rozwinięcie inicjałów, którymi zwracali się do mnie żołnierze mojej armii.

Wiedziałem, że jeśli będę patrzył odpowiednio długo, znajdę wszystkich, których

kiedyś znałem, a z niektórymi z nich nawet porozmawiam. Ale nie zależało mi na tym.

Ciągle nie miałem dość siły, by zapytać niegdysiejszych sojuszników, jak to się stało,

że straciłem pamięć; jak to się stało, że błądziłem tysiące kilometrów od Sewastopola.

Zszedłem z torowiska i dotarłem do źle utrzymanego placyku przed wielką halą.

W powietrzu czułem popiół, z perforowanego komina od czasu do czasu wyłaniał się

płomień.

- Nie ma pan czegoś do picia?

Odwróciłem się i zobaczyłem chłopinę w koszuli z krótkim rękawem, z

kiczowatym wzorem pstrych kwiatów. Wizerunku plażowicza dopełniały spodenki z

nogawkami o długości trzy czwarte i mokasyny ze skóry krokodyla. W kąciku ust

trzymał niezapalone cygaro; chociaż wiał wiatr, na głowie obcego nie drgnął nawet

jeden włos. Ślady w śniegu zaczynały się trzy kroki od miejsca, w którym właśnie stał.

- Już nie - odpowiedziałem i podałem mu butelkę, w której grzechotał lód.

Może znalazłby w niej ostatni milimetr stuprocentowego alkoholu etylowego.

Przyjął ją z wdzięcznością, odchylił głowę i elegancko wsunął szyjkę butelki w

usta. Jabłko Adama trzęsło mu się, gdy przełykał.

- Nie najgorsze - wymamrotał, kiedy skończył i porządnie chuchnął. - Jedyna w

swoim rodzaju mieszanka esencji. A te produkty uboczne fermentacji alkoholu!

Naprawdę rzadkie kwasy eteryczne. - Kiwał głową niczym znawca. - A te niedogony!

Nie wiedziałem, o czym mówi. Zachowywał się tak samo dziwnie, jak wyglądał.

Potem uniósł butelkę i przez chwilę się jej przyglądał. Nagle zaczęło w niej ubywać

lodu, na ścianach kondensowały się liczne krople wody, z ujścia szyjki unosiła się

para. Po minucie oddał mi pełną. O nic nie pytałem, napiłem się. Znowu śliwowica,

równie silna co kilka ostatnich łyków.

- W taką mroźną noc przydaje się coś na rozgrzewkę. - Obcy zaśmiał się

przebiegle, na szyi zadzwoniły mu złote łańcuszki. - Przed podjęciem ważnej decyzji

nie zawadzi łyknąć czegoś ostrzejszego.

- Mroźna, to prawda - zgodziłem się i znowu porządnie pociągnąłem z butelki.

Nie miałem nic przeciwko jego metodzie.

- Aż zbyt mroźna - powiedział z niezadowoleniem dziwny facecik i rozejrzał się,

jakby nisko zawieszone niebo pełne szarych chmur chciało mu coś powiedzieć. -

Nazywam się Maxwell, panie Curtis - przedstawił się, kiedy się już napatrzył. - Mam

dla pana wiadomość od takiej całkiem fajnej klaczki. W teatrze podobno występuje

jutro primadonna Elizabeth Wracov, kochanka Vika Wachtmana. Grają premierowe

przedstawienie na dowód, że zima nie jest aż tak straszna. Przynajmniej według rady

miejskiej - zachichotał. - Dzięki za poczęstunek.

- Nie ma za co.

Nie usłyszał mojej odpowiedzi, ponieważ zniknął. Nie miałem pojęcia, jak to

zrobił, nie czułem żadnego czaru, magii, po prostu nic.

Z pewnością nie był człowiekiem, najprawdopodobniej demonem.

Zresztą wszystko jedno. Wystarczyło przejść przez zamieciony placyk i już byłem

na miejscu.

Zatrzymałem się przed bramą obitą warstwami polistyrenu, drewna i innych

stylowych materiałów, które można było znaleźć na śmietnikach. Nikt nie bawił się w

zamieszczanie szyldu. Każdy zainteresowany dobrze wiedział, gdzie mieści się burdel

zwany jatkami. Przyprowadziła mnie tu podświadomość.

Ktoś musiał monitorować okolicę, ponieważ ledwo wziąłem kolejny łyk, zawiasy

zaskrzypiały i na zewnątrz wygramolił się zwalisty facet od stóp do głów w kożuchu z

dziurą na oczy.

- Proszę do środka - wymamrotał i zniknął w szarym wnętrzu.

Znalazłem się w wielkiej, nieogrzewanej hali. Termometr wskazywał minus

pięćdziesiąt pięć.

Oprócz starego fotela, z którego wyłaziły pióra, stolika z karafką pełną płynu w

podejrzanym kolorze i mosiężnym dzwonem nie było tam żadnego wyposażenia. Przy

następnych drzwiach stał człowiek albo potężny goryl. Krótko mówiąc, nieudane

dzieło czarodzieja albo lekarza, który miał za zadanie wyprodukować odpowiednio

silnego ochroniarza. Może jednak nie tak znowu bardzo nieudane - ten małpiszon

wyglądał na naprawdę silnego, a w jego profesji ręce sięgające poniżej kolan były

niezwykle przydatne.

- Czego pan sobie życzy? - zapytał facet w kożuchu i ściągnął czapkę razem z

kapturem.

W kożuchu wyglądał lepiej. Ucięty nos nie dodaje urody, zwłaszcza spasionemu

karłowi z potrójnym podbródkiem.

- To nie jest dom publiczny? - odpowiedziałem mu pytaniem.

- Pewnie, że tak. Tylko nietypowy, he, he, he.

Jego śmiech przypominał kwik nieumiejętnie zarzynanego prosiaka.

- Dlatego muszę wiedzieć, co lubisz. Bić dziewczyny - udał, że wymierza policzek -

albo klepać po tyłku - znowu wzmocnił słowa odpowiednim gestem - wiązać, a może

podoba ci się coś zupełnie innego? Albo wszystko po trochu? Skinąłem głową.

- Wszystko po trochu.

- Ale jeśli jesteś bardzo brutalny - spróbował nachylić się poufnie w moją stronę; z

powodu różnicy wzrostu wyglądało to dosyć komicznie - a dziewczyna po spotkaniu z

tobą pójdzie na długo w odstawkę, to będzie sporo kosztowało. I płatne z góry...

„Na długo w odstawkę” - pozwoliłem tej frazie wlecieć jednym uchem i wylecieć

drugim.

- Zapłacę najwyższą przewidzianą u was cenę - odpowiedziałem obojętnie.

- Widzę, że nasza fama już się rozniosła - rozpromienił się facet.

Był obrzydliwy, całe to miejsce było obrzydliwe, od piwnicy przez nazwę aż po

dach, a mimo to budziłem się z letargu.

Koniec końców, nie robiłem niczego nowego. To tylko wspomnienie starych,

dobrych czasów. Ja, R. C, bliźniak Raymonda Curtisa, przywódca demonów

atakujących Sewastopol, przeklęty przez ludzi do tego stopnia, że nawet wspomnienie

o mnie zostało wymazane.

Zadzwoniło żelazo; rygiel, który zamykał drzwi wejściowe, pękł, jakby był z gipsu.

- Jebany mróz - zaklął burdelpapa, z dziury po odciętym nosie wytrysnął mu

obślizgły glut.

Ponieważ jednocześnie pękły też zawiasy, przyczyną nie mógł być mróz. Nic

jednak nie mówiłem.

Brak drzwi spowodował, że do środka dostał się powiew lodowatego wiatru, który

zaatakował płuca jak silne uderzenie w splot słoneczny. Nawet rozżarzony węgiel w

koksownikach natychmiast zgasł.

Do środka wszedł człowiek z twarzą ukrytą pod termomaską. Ani duży, ani mały,

za to z wielostrzałową śrutówką w dłoni. Za nim kroczyła kobieta owinięta w kożuch z

norek i w czapce, również z termomaską na twarzy. Ostatni był kolejny ochroniarz,

raczej mniejszy, z pistoletami w obydwu dłoniach. Wokół nich widziałem aurę czaru,

który rzuciła na broń Kuan Jin.

Kobieta ściągnęła maskę, dopiero po chwili ją poznałem. Delikatny makijaż, oczy,

w których żarzył się ogień, jakiego wcześniej w nich nie było, dziewczęce usta lekko

podkreślone szminką.

- Evelyn? Co pani tu robi? - zapytałem.

To była zupełnie inna kobieta niż ta, którą pamiętałem. Tak jakby jej stare i

obecne życie dzieliły całe stulecia, przepaście wieków, tysiące kilometrów.

Człowiek stojący na straży ruszył rozkołysanym krokiem w stronę intruzów,

którzy naruszyli jego terytorium.

- Wynoście się stąd albo was powystrzelam jak kaczki! - wrzasnął ucięty kinol,

znowu chowając się w przepastnym kożuchu. Jedną ręką wyławiał coś z zanadrza,

drugą wyciągał w stronę dzwonka obok butelki z przepalanką.

- To nie będzie konieczne - powiedziałem i na potwierdzenie swoich słów

wskazałem wzrokiem urzekającą lufę Zabójcy.



Kinol zamilkł i zastygł w połowie niedokończonego ruchu.

Ochroniarz nie był tak głupi, na jakiego wyglądał. Kiedy zorientował się, że celują

w niego ze śrutówki, zatrzymał się i z rozwagą podrapał po ciemieniu, pewnie żeby

przemyśleć, jak się z tego wyplątać.

- Pomyślałam sobie, że może potrzebuje pan pomocy. Postanowiłam pana

odnaleźć - odezwała się Evelyn niepewnym głosem.

- Nigdy nie potrzebuję pomocy - odgryzłem się.

Kuan ją przysłała. Kiedy przyjdzie na to pora, rozprawię się też z bogami.

- Pewnie nie - odrzekła zrozpaczona. - A towarzystwa?

To było właściwe słowo. W jatkach mogłem znaleźć tylko dziwki najgorszego

kalibru, ruiny, dusze tak wyniszczone czasem i życiem, że pomału traciły

człowieczeństwo. Ale Evelyn - ona prezentowała sobą coś zupełnie innego.

Zaśmiałem się tak, jak zdarzało mi się w przeszłości. Ci, którzy mnie wtedy znali,

dobrze wiedzieli, co to oznacza. Tylko że Evelyn do nich nie należała. Już zaczynałem

się cieszyć na to, co będzie, kiedy zorientuje się, jaki jestem naprawdę, kiedy

uświadomi sobie, co ją czeka na końcu drogi, która zawiedzie mnie na szczyt rozkoszy.

- A tak, towarzystwa tak. Pani towarzystwo byłoby bardzo mile widziane -

odparłem zgodnie z prawdą.

Wyszliśmy na zewnątrz razem, dwaj ochroniarze zaraz za nami. Niech sobie

myślą, co tylko chcą. Na swoje szczęście nie powiedzieli ani słowa. Przez tę chwilę,

którą spędziłem w środku, temperatura zdążyła spaść jeszcze o kilka stopni.

* * *

Dom, który kupiła Evelyn, był aż po dach zasypany śniegiem i z daleka przypominał

potężne igloo. Prawdopodobnie tylko dzięki temu ciągle nadawał się do mieszkania.

- Musiałam wszystkie dzieci umieścić w dwóch pomieszczeniach, nie jesteśmy już

w stanie ogrzać całego budynku - wyjaśniała mi, kiedy szliśmy korytarzami. W

powietrzu unosił się zapach świeżego tynku, gipsu i cegieł. Renowację i remonty

przerwano, gdy mróz uniemożliwił ich dokończenie.

- A to moje mieszkanie - powiedziała z rozpaczą w głosie i zawahała się, jakby

jeszcze nie była przyzwyczajona do takiego luksusu.

Weszliśmy do środka, zamknąłem za nami drzwi. Ochroniarze zostawili nas

samych zaraz po wejściu do budynku. Dobrze. Oszczędzili mi w ten sposób pracy.

Evelyn miała do dyspozycji trzy pokoje. Jeden służył za gabinet, biuro, z którego

zarządzała sierocińcem, w dwóch następnych mieszkała.

Zdążyła już naznaczyć te pomieszczenia swoją osobowością. Haftowane serwetki,

narzuta, waza z kompozycją suchych gałązek z owocami jarzębiny zamiast kwiatów.

No i było tu mnóstwo rzeczy, które mogłem wykorzystać również do moich celów.

Improwizacje zawsze świetnie mi wychodziły.

Usiadłem. Kaloryfer był w dotyku zaledwie letni, ale po przyjściu z takiego mrozu,

jaki panował na zewnątrz, nawet to wydawało się niewyobrażalnym komfortem.

- Jeśli temperatura jeszcze spadnie, wszyscy będziemy musieli się przenieść do

jednego pomieszczenia i palić dodatkowo w piecach. Krawek, nasz konserwator,

twierdzi, że wystarczy spadek temperatury o kilka stopni i zamarznie woda w

niezamieszkanych częściach. Na wszelki wypadek zorganizowałam już jeden piec -

pochwaliła się. - I mam całą piwnicę koksu.

Usiedliśmy. Bez pytania ustawiła na stoliku dwie szklanki i nalała do nich mniej

więcej naparstek jantarowej cieczy. To był silny destylat, ale smakował zaskakująco

łagodnie.

- Dla gości. Z każdym staram się wynegocjować jak najwięcej, a to mi pomaga

wprowadzić ich w odpowiednio pogodny nastrój - wyjaśniła, a oczy jej przy tym

iskrzyły. - Sama nie piję, tylko dzisiaj.

Już była bez kożucha i grubych swetrów, tylko w zapiętym aż pod szyję golfie.

Obrysowałem wzrokiem jej postać. Wyobraziłem sobie dotyk skóry. Delikatny,

delikatniejszy niż cokolwiek innego, ciepły i sprężysty. A później, kiedy już go

doskonale poznam, kiedy przyjdzie ból... Przełknąłem ślinę.

Zastanawiałem się, czy Kuan wiedziała, że wydała swoją podopieczną na moją

łaskę i niełaskę. Może tak, może nie. Nieznane są myśli bogów.

Miałem minę węża pożerającego ofiarę. One to potrafią, sprawdzona, niezawodna

metoda. Evelyn upiła, widziałem, jak po jej ciele rozpływa się uczucie wewnętrznego

ciepła, a razem z nim również całkowitego rozluźnienia.

- Muszę oszczędzać, mam bardzo ograniczony budżet - kontynuowała z

zaangażowaniem. - Ale już mi się udało sprzedać kilka rzeczy, które zrobiły dzieci.

Głównie maty. Kupiłam po bardzo korzystnej cenie cały magazyn syntetycznych

sznurków, z których je wyplatamy. Nie widać tego po nich, ale łatwo się składają,

dobrze izolują i śpi się na nich całkiem wygodnie.

Patrzyłem i słuchałem tego, co mówi, tylko połowicznie. Nie przejmowała się

zbytnio fryzurą, ale jej włosy miały więcej blasku niż wtedy, gdy widziałem ją ostatnio.

Kąpiele, porządny szampon.

Coś musiało się odbić w moich oczach, ponieważ skończyła zdanie i zamilkła.

- Musi pan tu się czuć strasznie samotny - zmieniła temat. - I smutny, rzekłabym

nawet, że nieszczęśliwy.

- Całe życie jestem samotny - potwierdziłem. - Z kilkoma małymi wyjątkami.

Jeden taki wyjątek właśnie nadchodził, już się cieszyłem. Pragnąłem go i właśnie

dlatego się nie spieszyłem. Przed nami cała długa noc. Pomału wyciągnąłem rękę w

stronę Evelyn i dotknąłem kosmyka jej włosów, który wysunął się z koka. Nie zrobiła

uniku, nie odskoczyła, uśmiechnęła się tylko i dolała mi.

Najlepiej zaczynać pomału.

- Myślę, że będę szczęśliwy.

- Dużo o panu słyszałam. - Popatrzyła na mnie, w jej oczach podziw mieszał się z

obawami, szacunkiem i jeszcze czymś innym, czego nie potrafiłem poznać. Coś jakby

litość, ale najprawdopodobniej się myliłem. - Gdybym pana wcześniej nie spotkała,

nie uwierzyłabym w to, co usłyszałam. Lecz w tej sytuacji... Jest pan wspaniałym

człowiekiem.

Moje usta wygięły się w imitacji uśmiechu, jaki drapieżnik prezentuje swoim

ofiarom. To mi się na pewno spodoba. Tylko mała, bardzo młoda część mnie samego

protestowała. Ta, która zniszczyła Drewnianą Szczelinę, zaprzyjaźniła się z na wpół

zapomnianym bogiem myśliwych, w Jabłonkowie straciła kogoś bliskiego, a w

zachmurzonych Beskidach pozbyła się części siebie samej i spotkała kogoś godnego

podziwu. Jedynie ta mała, najmłodsza część mojego ja protestowała. Nie podobało jej

się to, do czego się szykowałem. Choć była taka słaba, zaniedbana, psuła mi

nadchodzącą uciechę, nadchodzącą rozkosz. Zdecydowałem, że ją zagłuszę,

przekrzyczę pełną krwi namiętnością, tak żeby o niej zapomnieć, wdeptać ją w ziemię,

w agonalny krzyk Evelyn. Raz na zawsze zapomnieć.

Sądziła, że wiem, czego chcę. Położyła mi dłoń na przedramieniu, pochyliła się w

moją stronę i tak na próbę, niemal pytająco pocałowała. Odpowiedziałem tym samym.

Nie musiałem się spieszyć. Czas żądzy możliwej do zaspokojenia jedynie przelaną

krwią dopiero nadejdzie.

* * *

Zasnąłem na chwilę, ale nawet przez sen czułem ciepło jej ciała wtulającego się we

mnie. W głębi duszy drżałem - z wściekłości, pożądania, niezaspokojenia, możliwe, że

również ze strachu. Nie potrafiłem uciszyć tej cholernej części własnego ja, nawet jeśli

bardzo się starałem. Wszystko przez Evelyn. Kochała się ze mną nerwowo, cudownie;

delikatnie jak dziewica, a nie doświadczona dziwka, którą przecież była.

Przeszkadzało mi to, strasznie mi to przeszkadzało. A po wszystkim tuliła się do mnie

i co chwilę szlochała, płakała z powodów, których zupełnie nie rozumiałem.

Potrzebowała mnie. Dlaczego?

Obudziłem się i obserwowałem ją w szarym półmroku; zaskoczony, zszokowany,

niemal

przestraszony

tym,

co

właśnie

przeżyłem,

jednocześnie

nieusatysfakcjonowany, niezaspokojony, spragniony krwi i bólu. Patrzyłem na nią i

nie wiedziałem, co dalej. Nagle mnie olśniło. Uświadomiłem sobie, że już nigdy nie

będę tym, kim byłem. Już do końca życia, cokolwiek bym zrobił, pozostanie we mnie

część pogardzająca tą stroną, po której teraz stanę, według zasad której będę teraz żył.

Już nigdy nie będę zadowolony.

Stłumiłem wrzask i ścisnąłem Kleszcze z taką siłą, że aż usłyszałem ich skomlący

skowyt. Może przyszedł czas, by pójść jeszcze krok dalej. Albo czas, by wszystko

zakończyć.

* * *

Wstałem z łóżka i ubrałem się. Wraz z bronią w kaburach wróciła do mnie część

mojego starego ja. Ostatni raz spojrzałem na śpiącą Evelyn i przemyślałem możliwość

powrotu na dawną drogę życia. Ale już byłem ubrany, a jeśli chciałem coś skończyć,

musiałem się pospieszyć. Do tego w pokoju zaczynało robić się zimno.

Zamknąłem za sobą drzwi z marzeniem, żeby już nigdy nie zobaczyć nagiej

kobiety, która tuliła się do poduszki; z marzeniem, żeby spotkać ją jak najprędzej.

Загрузка...