okrycie. Kolejnych drzwi pilnował portier. Przypominał eksboksera wagi ciężkiej.
- Nie lubimy tu pozszywańców.
Nawet nie drgnął.
Powiesiłem kurtkę obok innych. Tradycyjne kożuchy wygrywały dwa do jednego z
odzieżą z hipernowoczesnych materiałów, których technologia produkcji została już
dawno zapomniana.
Zwróciłem uwagę na ręce portiera - stalowe protezy od łokcia w dół, potężne
ramiona nieproporcjonalne do masywnej sylwetki, tak charakterystycznej dla
modyfikacji, które zapewniały dodatkowy zasięg ruchów.
- Ludzie zwykle za nami nie przepadają - zgodziłem się, Oko przeszło na zbliżenie.
- Kiedyś to wszystko mi we łbie zamarznie.
Poruszył palcami, jakby dobrze wiedział, o czym mówię, i otworzył drzwi do sali.
Czułem jego przenikliwy, badawczy wzrok. Czekałem, kiedy jego pancerna pięść
przetrąci mi kark.
* * *
To nie była knajpa, motel ani karczma, lecz niemal prawdziwa luksusowa restauracja.
Personel w liberii, kudłate dywany, ciche, dyskretne rozmowy i subtelna muzyka
płynąca z fortepianu ukrytego w gąszczu sztucznych kwiatów. Kiedyś, dawno temu,
chyba w poprzednim życiu, bardzo lubiłem chodzić do podobnych miejsc - o ile
przypadkiem miałem na to pieniądze. Wspomnienie zniknęło równie szybko, jak się
pojawiło.
Lokal wydawał się niemal doskonały, tylko personel w szytych na miarę
uniformach sprawiał wrażenie, jakby po skończonej zmianie dorabiał sobie biciem
ludzi i ściąganiem haraczy. Goście też byli lepsi niż ci z moich wspomnień, jak zresztą
cały świat.
Kelner zaprowadził mnie do stołu, dostrzegłem grupę ludzi rozmawiającą za
ścianą z kwiatów - dwaj dobrze wyglądający mężczyźni w towarzystwie kobiet.
Dyskutowali o czymś podniesionymi głosami, ich znudzone towarzyszki paliły
papierosy, popijały napój w kolorze jantaru z wysokich szklanek i patrzyły na siebie
bezmyślnie. Jednej kołysały się w uszach platynowe pająki z brylantowymi oczami,
druga miała na szyi złotą obrączkę zdobioną szafirami. Pierścionków i zwyczajnych
łańcuszków nawet nie liczyłem. To musiała być niezła harówa, nosić na sobie taki
ciężar...
- Pan sobie życzy? - zapytał kelner, kiedy minął już czas na zapoznanie się z menu.
- Grzane wino i potrójny tatar.
- Porto? - zaproponował.
Przytaknąłem od niechcenia, jakbym w ciągu ostatnich kilku dni nie pił nic
innego, tylko porto, które już mi trochę wychodziło bokiem.
Zanim zjadłem swoją krwawą kolację, do środka weszło kilku ludzi. Zatrzymali się
przy barze, wymienili z barmanem parę słów, coś mu dali, wypili po kielichu i znowu
zniknęli. Nie zauważyłem, żeby zapłacili.
Bez wątpienia „Orion” nie był zwykłą restauracją.
Odsunąłem pusty talerz i zabrałem się do wina.
- Czy mógłbym porozmawiać z panem Wachtmanem? - zapytałem kelnera, kiedy
chował do portfela pieniądze.
Spojrzał na mnie i od razu uznał za jednego z tych gości, z którymi są problemy.
- Nie znam pana Wachtmana.
Nie wiem, jak to zrobił, ale od strony baru natychmiast ruszył ku nam władca
trunków, z wnęki, którą wcześniej przeoczyłem, wynurzył się drobny, śniady facet.
Doskonała współpraca. Oko pokazywało mi całą trójkę jednocześnie w podzielonym
obrazie. Barman nie był człowiekiem, lecz stuprocentowym cyborgiem. Stawiałem na
wysokiej jakości model cywilny, w którym ktoś zainstalował wojskową nadbudowę.
Kelner wyglądał na zwykłego humanoida, kasowanie pieniędzy było dla niego tylko
dodatkowym zajęciem. Co do drobnego, śniadego faceta miałem wątpliwości. Krew
pulsowała w nim, jakby wrzała, na termomapie jego ciała widziałem szybko
zmieniającą się mozaikę. Lekarz zdiagnozowałby wysoką gorączkę - jakieś pięćdziesiąt
pięć stopni. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale niezbyt mu to służyło.
- A o czym chciałby pan porozmawiać z panem Wachtmanem, którego w ogóle nie
znam? - kontynuował kelner, świadomy, że ma już za sobą wsparcie.
- Na przykład o strzelaniu do celu.
Cała trójka spojrzała na siebie.
- Będą z nim problemy. Tony nie powinien go tu w ogóle wpuszczać - zauważył
kelner.
- Nie będziesz robił problemów, co nie? - przemówił cyborg głosem, który ani
trochę nie przypominał ludzkiego.
Już nawet Micuma miała ostatnio lepszą intonację niż on.
- Wyprowadźcie go na zewnątrz. Jeśli coś z niego wyciągnięcie, tym lepiej. Nie
chcę żadnych awantur w lokalu - rozkazał kelner.
Patrzyłem obojętnie, czekałem na ich ruch.
Na moje ramię spadła ciężka ręka. Uścisk sugerował, że w każdej chwili może
zmiażdżyć mi staw, ale nie unieruchamiał. Posłusznie wstałem i skierowałem się w
stronę drzwi. Nasze odejście zmąciło luksusową, dyskretną atmosferę równie mocno,
co brzęknięcie złotego kolczyka czy syk otwieranego szampana.
Sądziłem, że spróbują dopiero na zewnątrz, w wiatrołapie mogliby odstraszyć
ewentualnych gości.
Myliłem się.
Cyborg wbił palce w moje ciało, szarpnął i zadał cios w splot słoneczny. Częściowo
zablokowałem go i pochylony cofnąłem się o kilka kroków. Śniady stał już po lewej,
wyprowadził wysokie kopnięcie. Odchyliłem się, cios otarł się o moją skroń i trafił w
ścianę. Padłem na plecy i ślizgiem dojechałem aż pod ścianę.
Cała trójka skamieniała, bokser, cyborg i to śniade chuchro. Przez chwilę
wyglądali, jakby nie mogli zdecydować, co dalej.
- W taki sposób na pewno się nie dowiecie, jaką sprawę miałem do Wachtmana.
Martwi nie mają głosu - ostrzegłem ich.
- Wytrzymasz więcej, niż się wydaje. - Cyborg pokręcił głową. - Będziesz mówić.
Portier trzymał się z daleka i tylko podejrzliwie mi się przyglądał. Najchętniej
wstałbym i pourywał im głowy, nie wiedziałem jednak, czy dam radę. Jeszcze nie
wróciłem do pełnej formy, a ci trzej nie byli zwykłymi łamignatami.
Sięgnąłem Ręką po kurtkę, wisiała kawałek nade mną.
- Nagle zachciało ci się wyjść? - Cyborg zaprezentował imitację śmiechu. Nic
szczególnego.
- Dowiedziałem się już tego, czego chciałem - odpowiedziałem spokojnie.
Stracili pewność siebie, w ich oczach widziałem nieme pytanie.
- Wachtman jest ubogim, trzeciorzędnym gangsterem, który zatrudnia
podrzędnych oprychów.
Cyborg zrobił krok w moją stronę i nagle znieruchomiał, kiedy zorientował się, że
patrzy prosto w czarną lufę Zabójcy. Tak, ten otwór zdecydowanie miał coś w sobie.
Wstałem, w głowie mi huczało, ale poza tym czułem się całkiem dobrze.
Strzelaj, strzelaj, postrzel go chociaż w kolano! - ukryta część mojej osobowości,
nagle aż nazbyt ożywiona, zaczęła mnie kusić i namawiać. Miałem wrażenie, że dobrze
się bawi, jak dzieci tańczące wokół choinki.
Cyborg spojrzał z wyrzutem na portiera.
- Co drugi ma jakąś spluwę. Ja tylko pilnuję, żeby nie wnosili ich do środka -
odpowiedział sucho i wzruszył potężnymi ramionami.
Schowałem Zabójcę z powrotem do kabury. Gdybym ciągle trzymał go w dłoni,
nie oparłbym się pokusie.
Na szczęście też mieli już dosyć i pozwolili mi odejść. Remis.
* * *
Wciąż czułem te kilka ciosów, dlatego postanowiłem przez resztę dnia odpoczywać. Po
wpłaceniu kaucji, na którą teraz mogłem sobie pozwolić, przyniosłem z biblioteki do
pokoju stos miejscowych gazet. Przeglądałem je strona po stronie i zbierałem
informacje o zamachu na Vika Wachtmana, statusie społecznym pana Waarda i życiu
w Ostrawie.
Wachtman został zaatakowany przed teatrem, kiedy szedł na premierę sztuki
Mysz w kościele. Według „Ostrawskiego Stalownika” należał do wielkich
zwolenników i mecenasów miejscowego świata kultury; według bardziej bulwarowych
tytułów miał w miejscowym chórze kilka kochanek, z primadonna Elizabeth Wracov
na czele. Gangster z artystycznymi upodobaniami albo seksualnie nadaktywny - druga
opcja wydawała mi się bardziej prawdopodobna. Bo co do tego, że Wachtman jest
gangsterem, nie miałem żadnych wątpliwości. Przekonałem się o tym na własnej
skórze.
Dopiero późnym wieczorem, zanim poszedłem spać, wyciągnąłem ilustrację z
upiornej książki. Tym razem udało mi się skoncentrować wyłącznie na hordzie
nieprzyjaciół nacierającej na Sewastopol. Wydawało się, że im dłużej patrzę, tym
bardziej czerń się zmienia, przelewa, pojawiają się w niej kontury i obrysy; były mi
obce, a jednocześnie intuicyjnie je rozpoznawałem. Musiałem dobrze znać istoty
ukryte przed zwykłym wzrokiem wybitnego artysty, ich mocne i słabe strony.
Musiałem - ponieważ kiedyś udało mi się je pokonać. Tylko jak? Co było dalej? Co się
stało po zwycięstwie, po którym głębsze sfery pozostały zamknięte, a świat ludzi
uniknął najgorszego? Kto ukrywał się w mojej głowie, jaki pasożyt, demon czy inny
potwór? Porzuciłem te rozmyślania, prowadziły donikąd.
* * *
Rano wyszedłem na zewnątrz. Rtęć w termometrze sięgała już tylko do czterdziestej
drugiej kreski poniżej zera. Nocą spadł świeży śnieg - wielkie, idealne płatki lśniące w
świetle pochmurnego dnia i błyskach gazowych grzejników. Wyżej musiało być cieplej
niż tu, przy ziemi, inaczej nie mogłyby się uformować. Albo przywiał je skądś wiatr,
który nad Ostrawą zderzył się ze ścianą chłodu i stracił impet.
Początkowo zamierzałem zostawić Micumę w stajni, ale chciała się przejść.
Podejrzewałem, że szukała okazji, by podłączyć się do starych komputerów albo
rozpadających się sztucznych inteligencji, którymi naszpikowano miasto w czasach
jego świetności. O nic jednak nie pytałem, to nie moja sprawa.
Brodziliśmy przez zaspy, mijając brygady porządkowe ze zwykłymi łopatami i
automatycznymi koparkami. Śnieżny skuter ciężarowy dumnie brnął przed siebie, na
skrzący się puch pomału opadały czarne kropki popiołu. Dwa czy trzy razy udało mi
się dostrzec wystające z zasp ręce albo nogi zamarzniętych. Nikt ze spieszących się
przechodniów nie zwracał na nich uwagi.
Przy skręcie do węższego, nieodśnieżonego przejścia zauważyłem dwóch
zawiniętych w dywany i worki żebraków.
- Przy morowym słupie są dwa zamarznięte trupy - powiedział jeden z nich.
- No to idziemy.
Minęli mnie, lamentując głośno, że brat jednego z nich zamarzł, a oni nie dotarli
do niego na czas.
Chwilę potrwało, zanim zrozumiałem, dlaczego tak bardzo im na tym zależało - i
dlaczego teraz spieszyli się do trupów innych biedaków.
* * *
W końcu dotarliśmy do szpitala akademickiego - skupiska budynków i niedawno
zadaszonych placów. Proste, funkcjonalne klocki z nielicznymi oknami pasowały do
starej architektury z ambicjami estetycznymi jak pięść do nosa. Od okolicznej
zabudowy kompleks szpitalny dzielił wolny plac, cały usiany wylotami systemów
wentylacyjnych, które biegły przez podziemia.
Zamierzałem pójść prosto do szpitala, żeby się rozejrzeć, ale kiedy zobaczyłem
stanowiska strzeleckie na dachach okolicznych domów i betonowych baraków
kompleksu, zmieniłem zdanie. Najpierw musiałem się dowiedzieć, czego tak pilnie
strzeżono.
Służby porządkowe pracowały tu intensywniej niż w innych miejscach. Warstwa
śniegu w bezpośredniej okolicy szpitala została odgarnięta, tu i ówdzie zalegała jakaś
nieusunięta hałda. Chodnikami, które prowadziły do osadzonych na ciężkich
zawiasach głównych drzwi szpitala, kroczyły pomału zastępy ludzi. Czasami
przejechał między nimi skuter śnieżny albo pojazd gąsienicowy.
Jakby od niechcenia spacerowałem w podcieniu kamienic, oglądałem sklepowe
witryny, o dziwo, niepokryte polistyrenem, i rozglądałem się ukradkiem. W pobliżu
szpitala powstała enklawa dobrobytu w środku całkiem zwyczajnej dzielnicy. Domy w
tej okolicy były okazalsze, wpychały się jeden na drugi pod różnymi kątami,
zostawiając naokoło sporo wolnej przestrzeni. Z trzech stron plac otaczały arkady z
licznymi sklepami i przejściami do cieplejszych podziemi. Przemarznięte fasady
ożywiały nieco okna, za którymi kryły się pomieszczenia mieszkalne, za to obszar na
tyłach szpitala leżał odłogiem. Szara, oszroniona ściana starej hali fabrycznej ginęła w
zaspach.
Zerwał się wiatr, porwał nieco śniegu i utworzył wir, który przez chwilę kołysał się
w miejscu, a potem ruszył w stronę ludzi, coraz szybszy, większy, silniejszy - i nagle
się rozsypał, jakby ktoś go zdmuchnął. Usłyszałem tylko szelest puchu padającego na
ziemię. Jeden z moich amuletów zrobił się gorący. Po co ktoś używał czarów, by
zlikwidować zwykły wietrzny wir? Dziwne.
Zawróciłem jak ktoś, kto pomylił drogę, i przy najbliższej okazji zszedłem do
przyjaźniejszego podziemia.
Rtęć w termometrze wskazała dwadzieścia pięć stopni więcej niż na górze, ruch
też był tu intensywniejszy. Mroźna cisza ustąpiła okrzykom sprzedawców ze
straganów z gorącym jadłem i napitkiem. Dwaj mężczyźni z automatami przyglądali
mi się podejrzliwie. Kiedy kupiłem wielki plastikowy kubek grzanego wina i
zorientowali się, że Micuma należy do mnie, przestali się mną interesować.
Szedłem dalej, popijając wino, i obserwowałem. Podobnych patroli było tutaj
więcej, w regularnych odstępach czasu meldowali coś przez telefony wiszące na
ścianach blisko ich posterunków. O dziwo, żebraków i bezdomnych też kręciło się tu
wielu. Z pewnością nie wyganiano ich stąd z taką gorliwością jak na górze, może
dzięki bliskości szpitala.
Nic nie wskazywało na to, że dowiem się czegoś więcej, dalej się tak kręcąc, co
najwyżej zwróciłbym na siebie uwagę patroli. Zatrzymałem się na jeszcze jeden kubek
grzanego wina.
- Jak tam dzisiaj jest? - sprzedawca zagadał do mizernego mężczyzny w rozpiętej
baranicy i wełnianej czapce.
- Całkiem dobrze, spokojnie.
Rozmawiali jak dwaj ludzie, którzy znają się od dawna. Mężczyzna nie płacił za
wino. Odchodząc, spojrzał na mnie przelotnie. Miał zainstalowany porządny
wzmacniacz nerwowo-indukcyjny. A zatem okolic szpitala nie pilnowali tylko
przeciętni ochroniarze z karabinami.
* * *
W drodze powrotnej zaszedłem do restauracji, o której czytałem w jednej gazecie.
Podobno wyjątkowo dobrze tam gotowali, a autor artykułu rozpływał się w zachwycie
nad panującym w lokalu ciepłem. Pewnie dostał porządne honorarium, bo wiatr hulał
tam aż miło. Z drugiej strony termometr rzeczywiście wskazywał zaledwie dwanaście
stopni mrozu, a serwowane potrawy nadawały się do jedzenia. Miejscowi nie byli tak
wybredni jak ja.
Oprócz posiłku dla siebie zamówiłem też pięć porcji naleśników na wynos. Kelner
wydawał się wprawdzie nieco zaskoczony, ale nie skomentował tego. Wiedziałem, że
po długim pobycie na mrozie Micuma będzie potrzebowała cukru.
W kominku huczał ogień, łakomie pożerał jedną bryłę węgla za drugą. Miotał się,
bezskutecznie usiłując ogrzać pomieszczenie. Naczynia, w których podawano
potrawy, miały grube ścianki, żeby jak najdłużej trzymały ciepło.
Nie zauważyłem, kiedy ten człowiek wszedł do restauracji, lecz kiedy wstał od
stołu, od razu wiedziałem, że zmierza w moją stronę. Był czarny - czarny w środku, a
ten kolor stopniowo przedzierał się na zewnątrz, zamaskowany jedynie cieniutką
warstwą normalności. Gdy spojrzałem na niego Okiem, wyglądał niczym perforowany
grzyb tuż przed rozpadem. W rzeczywistości był blady, miał wąskie, zsiniałe usta i
ciemne oczy. Uznałbym go za upiora, gdyby nie przecinająca jego twarz blizna w
kształcie tureckiej szabli. Oko nie sporządziło termoobrazu.
Zatrzymał się przy moim stole i spojrzał z wysokości stu dziewięćdziesięciu na
kość wysuszonych centymetrów.
- Rozpowszechnia pan nieprawdziwe informacje na mój temat - odezwał się cicho.
- Porozmawiajmy.
Wiedział, czym jestem. Ani Oko, ani tylko w połowie ludzkie proporcje mojego
ciała nie umknęły jego uwadze. Oglądał mnie na różne sposoby, na wielu
płaszczyznach egzystencji. Talizmany pulsowały panicznie, na przemian paliły i
mroziły, trzeszczały na srebrnych łańcuszkach.
Mimo to nie bał się, tylko przyglądał z ciekawością entomologa stojącego przed
wyjątkowo ciekawym eksponatem, jakby chciał mnie dołączyć do swojej kolekcji.
- Zapewne pan Martowski.
Przez ostatnie dni przy każdej okazji szerzyłem plotki, że jego usługi nie są już
tym, czym dawniej. Nikt się chyba nie zorientował, co chcę w ten sposób osiągnąć, ale
w końcu wieści dotarły także do niego. I oto przybył, najemny zabójca we własnej
osobie.
- Tak. Wiele pan ryzykował swoim nierozważnym działaniem, jest pan tego
świadomy?
Na jego twarzy wciąż malowała się obojętność, lecz wewnątrz aż gotował się z
wściekłości. Płonęła w jego asfaltowych oczach.
- Spróbuje mnie pan zabić natychmiast czy pogadamy sobie trochę?
- Spróbuję? - prychnął z wyższością.
Wzruszyłem ramionami i skinąłem na kelnera.
- Najlepszy koniak, jaki macie. A może woli pan coś innego? - Spojrzałem na
Martowskiego.
Zatrzymała go ciekawość, nie strach.
- Koniak to dobry wybór.
Usiadł, dłonie złożył między udami i przyglądał mi się wyczekująco. Jak
grzechotnik, kobra? Nie, jego spojrzenie, choć nieludzko spokojne, było inteligentne.
Czekał i analizował.
Napiłem się i poczekałem, by i on to zrobił.
- Koniak to jedna z moich pasji. Ten jest naprawdę bardzo dobry - ocenił.
Miał długie, szczupłe palce i dłonie. Mimo imponującego wzrostu nie ważył więcej
niż osiemdziesiąt kilogramów.
- A jaka jest pańska największa pasja? - zapytałem, choć doskonale znałem
odpowiedź.
Ktoś zapalił cygaro, dobre, drogie cygaro. Zauważyłem, że wiele osób w Ostrawie
pali tylko ze względu na poczucie bliskości ognia noszonego ze sobą.
- Moja praca.
- Z jej powodu tu jestem.
- Kwestionowanie mojego profesjonalizmu, mojej sztuki tylko po to, żeby się ze
mną spotkać i dać zlecenie, wydaje mi się co najmniej osobliwe.
- Nie zamierzam panu niczego zlecać. Kiedy chcę czyjejś śmierci, zabijam go sam.
Interesuje mnie Wachtman.
To nazwisko sprawiło, że napiął się niczym struna; jego lewa dłoń, wciąż
spoczywająca między udami, nawet nie drgnęła, ale założyłbym się o połowę swojego
honorarium, że Martowski trzyma w niej broń. Małokalibrową broń palną albo długą,
cienką klingę. Takie zabawki pasowały do jego subtelnych dłoni i długich palców.
Rzeczywistość trochę się poplątała, na stole obok zmaterializował się jeden z
posłańców śmierci. Nie wiedziałem, którym z nas jest bardziej zainteresowany i jaki
sposób zejścia z tego świata reprezentuje.
- Nie składam reklamacji. Po prostu sprawdzam, jak się stało to, co się stało -
powiedziałem pojednawczo i dolałem nam koniaku.
Musiałem się skoncentrować, ponieważ robiłem to Ręką. Jeśli Martowski
wiedział, co skrywa się pod specjalną rękawicą, w żaden sposób nie dał po sobie
poznać, by przebywanie w zasięgu Kleszczy mu przeszkadzało.
- Nawet najlepszym zdarza się popełnić błąd - dolałem napalmu do ognia.
Asfalt w jego oczach znowu płonął.
Kolejne splątanie, posłańców było już dwóch. Ten nowy należał do typów
kontaktowych, ubiory i kawałki imaginowanego ciała opadały z niego podobnie jak z
ofiar, którym towarzyszył, gdy żegnali się ze światem. Zakładałem, że Pan Śmierci
zjawi się po mnie osobiście. A może nie przywiązywał do naszego spotkania aż tak
wielkiej wagi i posłał tych pomagierów, żeby mu opowiedzieli co i jak. Chyba byliśmy
jego ulubieńcami.
- Wachtman zginął - oświadczył Martowski i uspokoił się.
Rozczarowani posłańcy śmierci zniknęli.
- Tego nikt nie kwestionuje - przytaknąłem. - Chcę tylko wyjaśnić, jak to możliwe,
że znowu żyje. Może zabił pan jego sobowtóra.
To go znowu uraziło.
- Nikt nie wysyła sobowtóra na spotkanie z kochanką.
- A technika strzału? Czy jego śmierć nie była iluzją? Ostatnią obroną przed
skrytobójstwem?
Znowu zapadła cisza, tym razem już nienasycona śmiercią.
Chwyciłem butelkę, zabulgotał nalewany koniak, a jego woń przybrała na sile.
Martowski zakręcił zawartością kieliszka i rozejrzał się.
- Tutaj się relaksuję, nie rozmawiam o pracy. Przekonam pana. Pokażę, jak
wykonałem zlecenie. Nie będzie pan miał już żadnych wątpliwości. Gdzie pan
mieszka? Przyjdę po pana... - zawahał się - pojutrze rano.
Nie miałem ochoty podawać mu swojego adresu, ale przecież mógł go sam bez
problemu ustalić. Czysta kurtuazja - jednak nadal miałem wrażenie, że
kwestionowanie jego profesjonalizmu nie zostało mi zapomniane.
- Zatem jesteśmy umówieni - zgodziłem się i podałem mu adres. - Dokończymy? -
Pokazałem na butelkę. - Szkoda zostawić tak dobry trunek.
Przytaknął.
Siedzieliśmy w milczeniu, popijaliśmy i obserwowaliśmy jeden drugiego.
Psychicznie Martowski prezentował się jak doskonały monolit, zrównoważona istota
bez słabości, żądz, które byłbym w stanie odczytać. Nie miałem pojęcia, o czym
myślał. Czasami wbijał we mnie czarne spojrzenie, regularnie wyciągając rękę po
kieliszek z koniakiem.
Skończyliśmy jednocześnie. Bez żadnego słowa Martowski podniósł się i opuścił
restaurację. Uregulowałem jeszcze rachunek, po czym poszedłem w ślady zabójcy.
* * *
Wieczorem wybrałem się do dzielnicy, w której poznałem Evelyn. Nie za wcześnie,
kiedy na zamarzniętych ulicach Ostrawy ożywa intensywny jak na zimę ruch, ani nie
za późno, kiedy potęgujący się mróz i zmęczenie przepędzają wszystkich do domu,
cokolwiek słowo „dom” oznacza.
Przez te kilka tygodni nic tu się nie zmieniło. W podcieniach dających iluzję
ciepła, przy wejściach do podziemi i hal, nagrzewanych huczącymi palnikami, stały
opatulone kobiety. Odsłaniały przed przechodniami twarze, a te najodważniejsze albo
najbardziej zdeterminowane również płaszcze, by ewentualny klient mógł popatrzeć,
na co wyda swoje pieniądze. Tym razem naciągnąłem kaptur na czoło, zakryłem
twarz, jak tylko się dało, i zgarbiłem się.
Wlokłem się oblodzonym chodnikiem krokiem starca, niepewnie schodziłem
przechodniom z drogi, jakbym się ich obawiał. Pierwsza prostytutka, którą spotkałem,
nie poświęciła mi nawet odrobiny zainteresowania, druga, kilka metrów dalej, ledwo
na mnie spojrzała. Miała piękną, regularną twarz, krzykliwie umalowane usta i
ciemne cienie pod oczami. Zwróciłem na siebie jej uwagę, tym razem na dłużej.
Zamiast mojej twarzy widziała tylko ciemność.
- Nie wyglądasz na takiego, któremu by stanął - stwierdziła głośno.
Kurewka, z którą dzieliła wspólny kawałek chodnika w podcieniach, zachichotała.
- Jestem skromny - zachrypiałem.
- A co byś chciał? - zainteresowała się.
- Może chce go tylko ogrzać - usłyszałem za plecami.
Z ich punktu widzenia w hierarchii społecznej stałem niżej niż dogorywający
staruszek jedną nogą w grobie. Nieczęsto spotykały kogoś bardziej żałosnego od
siebie, więc teraz sobie używały.
- Mam pieniądze - powiedziałem.
- Serio, stary? A to co innego, z przyjemnością ci go rozgrzeję, rozpalę nawet -
zmieniła ton dziwka z pomalowanymi oczyma.
To miała być rubaszna figlarność, ale brzmiała inaczej. Dziwka stanęła przy mnie,
postrzępiona mufka, w której do tej pory chowała ręce, zaszeleściła. Pod moją kurtkę
dostało się zimne powietrze i jeszcze zimniejsza stal.
- No to wyskakuj z nich, stary, jak nie chcesz, żebym ci wypruła flaki. Żebraków
kanibali w okolicy nie brakuje, do rana nie zostałby z ciebie nawet kawałeczek.
Z bliska jej twarz wyglądała o wiele gorzej - skóra pokryta bliznami pozostałymi
po jakiejś chorobie, z ogromnymi, zapchanymi porami i głębokimi zmarszczkami.
Czułem napór noża, jej bliskość i nagle pożądliwie sapnąłem. Miałem na nią
ochotę. Kleszcze zgrzytnęły, przycisnąłem je mocniej do biodra.
- Boisz się, nie? Słusznie. Kasa, dziadku - nakręcała się coraz bardziej.
Może mógłbym to zrobić tutaj, wziąć ją od razu na chodniku, zaspokoić skrywaną
tuż pod powierzchnią żądzę, a potem wziąć na spytki jakąś inną? Pokusa była wielka,
taka wielka. Dziwka groziła mi nożem, zatem czemu miałbym tego nie zrobić? Ale co,
jeśli pozostałe uciekną? Co wtedy? Szukałem logicznego uzasadnienia, dlaczego
miałbym sobie nie ulżyć tu i teraz.
- Kasa!
Gdybym był człowiekiem, nóż pewnie by już przeciął skórę na brzuchu. Nie
potrafiła się nim posługiwać, coraz bardziej się z tym zdradzała. Zacząłem się trząść, a
na podniebieniu poczułem smak krwi. Byłem podniecony, jak wtedy... Nie, lepiej nie
przywoływać tego wspomnienia.
Zacisnąłem pięść, na tyle mocno, żeby nie drgnęła, i na tyle lekko, żeby nie
połamać sobie kości.
Zrobiłem to prawą ręką. Nie mogłem ufać Kleszczom.
- Dostaniesz pieniądze, jeśli powiesz, gdzie znajdę Evelyn, czyli Val -
wyszeptałem, żeby nikt więcej mnie nie usłyszał.
Coś w moim głosie musiało zdradzić, jakie uczucia się we mnie kłębią. Dziwka
znieruchomiała. Kaptur zsunął się trochę - zobaczyła moją twarz.
- Nie krzycz - poradziłem jej. - Podniecam się, kiedy krzyczycie.
Nie wiedziałem, czy zdołałbym się opanować.
- Gdzie znajdę Val? - powtórzyłem.
Jeśli ja się chwiałem, to ona trzęsła się jak osika w szponach huraganowego
wiatru. Zastanawiała się, widziałem, jak usiłuje sobie przypomnieć albo wymyślić
jakieś zgrabne kłamstwo. Sądząc po mozaice impulsów przemykających tuż za kością
czołową, naprawdę się starała.
Pozostałe prostytutki czekały na rozwój sytuacji. Gdybym zginął, zaczęłaby się
kłótnia i bijatyka o zawartość moich kieszeni i ubrania.
- Angelino? - dziwka odezwała się tylko nieznacznie drżącym głosem. - Nie
przypominasz sobie, gdzie Kli widziała Val?
- Podobno gdzieś na ulicy Kościelnej - odpowiedziała obojętnie Angelina. - Ma
być burdelmamą. Jasne, pewnie robi gdzieś w jatkach.
Złagodziłem uścisk i odepchnąłem kobietę. Nie obawiałem się jej noża, lecz
samego siebie. Jej bliskość i strach stanowiły zbyt kuszącą kombinację.
- Gdzie je mogę znaleźć? - powtórzyłem drugą część pytania.
- Najbardziej znana jest ta na starym dworcu kolejowym za szosą
Marianskogórską. Koło skrzyżowania z aleją Ceglaną.
Potrzebowałem porządnego planu miasta albo Micumy i jej doskonałej pamięci w
zakresie miejscowej topografii. Wydawało mi się, że Kościelna jest bliżej, co by
oznaczało, że właśnie tam zacznę poszukiwania. Ale dopiero jutro. Robiło się późno,
rtęć w termometrach spadła poniżej niemal przyjemnej czterdziestki i sunęła dalej w
dół. Do tego jeszcze nie czułem się zbyt dobrze, nie panowałem nad sobą. Niewiele
brakowało, żeby rozmowa z kurewkami zakończyła się zupełnie inaczej. Śnieg wokoło
już by nie był biały.
Nagle zostałem na ulicy sam, słyszałem tylko echo pospiesznie oddalających się
kroków. W drodze do hotelu zastanawiałem się nad sobą. Jeśli kiedyś, dawno temu,
byłem Raymondem Curtisem, to, z czym teraz dzieliłem ciało i duszę, zdążyło zmienić
mnie w potwora żądnego... żądnego... Tej myśli wolałem nie kończyć.
* * *
Ponieważ musiałem omówić z Micumą kilka spraw, poszedłem do stajni z dzbanem
grzanego wina. Choć tak naprawdę to był tylko pretekst - nie chciałem leżeć na łóżku i
gapić się w sufit albo na tajemniczą ilustrację, która mogła mi zdradzić więcej, niż
tego wieczora chciałem się dowiedzieć.
Micuma łypnęła na mnie, ale nic nie powiedziała. Dosypałem jej paszy, dodałem
zmarznięte naleśniki i usiadłem obok. Jadła i nic nie mówiła, ja pomału popijałem. W
stajniach zazwyczaj latały muchy, w Ostrawie nie. Było dla nich zbyt zimno.
- Nie najlepszy z ciebie wspólnik - stwierdziła po chwili.
- Staram się, jak mogę.
- Królestwo za garść świeżej trawy - rozmarzyła się.
Pokręciłem głową. Świeża trawa należała do wyjątkowo trudno dostępnych
towarów.
Skrzypnęły drzwi. Do środka zajrzał stajenny sprawdzić, co ze zwierzętami,
którymi się opiekował.
- Niczego nam nie trzeba - huknąłem.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i rzucił mi rozbawione spojrzenie, ale dowcip o
ludziach, którzy lubią spędzać czas ze swoimi końmi, już sobie darował.
- Miał szczęście - wycedziła Micuma przez na wpół zaciśnięte zęby.
- To jak będzie z tym królestwem? - kontynuowałem jej słowną gierkę.
Wina szybko ubywało, ale było mi ciepło.
- Podłączyłam się do jednego całkiem rozsądnego komputera albo poważnie
zdegenerowanej sztucznej inteligencji. Chciał zagrać w parafrazowanie słynnych
cytatów.
- A to królestwo oferował kto, jakiś bogaty koń? - dociekałem. - Bucefał? -
przypomniałem sobie imię, które mętnie kojarzyłem z jakimś koniem.
- Barbarzyńco! - jęknęła Micuma. Wzruszyłem ramionami.
- A dlaczego w ogóle z nim grałaś? Sprawiasz wrażenie normalnej, przynajmniej
jak na konia.
- Stawką były informacje - wyjaśniła.
Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. W końcu dotarło do mnie, że teraz moja kolej.
- No i? - skapitulowałem.
Ale tylko trochę.
- To był komputer z magazynu. Z magazynu szpitala akademickiego - budowała
napięcie.
Miałem dość napięcia jak na jeden dzień. Chyba było to po mnie widać, bo mówiła
dalej:
- Zdobyłam listę sponsorów szpitala i kilka innych ciekawostek z jego historii.
Poszedłem po jeszcze jeden dzban i niemal całą noc spędziłem na konstruktywnej
dyskusji ze swoim koniem, a właściwie końskim biobotem.
* * *
Ulica Kościelna nie różniła się niczym od większości innych ostrawskich ulic, co
najwyżej tym, że w pobliżu nie było żadnej ogrzewanej hali ani zejścia do podziemi.
Stary katolicki kościół, od którego to miejsce wzięło nazwę, wyglądał na zaskakująco
dobrze utrzymany i zamieszkany - ktoś z pewnością wykorzystywał właściwości
izolacyjne grubych ścian z dawnych, dostatnich czasów. Prawdopodobnie jakaś silna
pokrachowa sekta, a może nawet nie w pełni poczytalni zwolennicy starego nieboraka
J. Ch. Chyba by mu się podobało w Ostrawie, to miasto było piekłem na ziemi.
Mroźnym piekłem.
Brodziłem po ledwo co odśnieżonej ulicy i plułem sobie w brodę, że zostawiłem
Micumę w wygodnej stajni. Przez noc znowu napadało kilka centymetrów
nienaturalnie zmarzniętego śniegu, a temperatura spadła o kolejne pięć stopni.
Takiego mrozu już dawno tu nie było. Niebo zasłoniły nieskończone warstwy chmur,
te niżej otulały wieże wydobywcze i co wyższe bloki. Pomału zapominałem, jak
wygląda słońce.
Szukałem Evelyn, ale nie zauważyłem dotąd żadnej kurewki, jedynie kilku
roztapiaczy śniegu. Zdążyłem się już zorientować, że w Ostrawie wodę pozyskaną w
ten sposób piją tylko najubożsi. Bogaci kupowali wodę gwarantowanej jakości z ujęcia
na zamarzniętej Odrze.
Podmuch wiatru wzbił w powietrze tumany lodowych kryształków. Jak
wygłodniałe wgryzały się w moją odsłoniętą twarz, a w zetknięciu z Okiem wydały
dźwięk, jakby ktoś pocierał metal o metal. To je zirytowało, przez chwilę prezentowało
mi chemiczną i fizyczną strukturę wirującego lodu. Od razu pojąłem, dlaczego
roztopiony śnieg piją tylko najubożsi. To nawet nie przypominało wody. Według
mapy termicznej, którą Oko na jakiś czas złośliwie przykryło realny obraz świata,
temperatura kryształków była jeszcze niższa niż temperatura otoczenia, jakby
wysysały z niego ciepło. Bardzo możliwe, podobnie jak to, że gdzieś niedaleko
znajdowały się bramy do prawdziwego mroźnego piekła, a jego mieszkańcy
przygotowywali sobie grunt w naszym świecie.
Przy wolnym spacerze w tę i z powrotem nawet mnie zaczynało być zimno.
Musiałem się ogrzać. Przy skrzyżowaniu bliżej rzeki zauważyłem stragan w
nadmuchanym namiocie, którego przezroczystą plastikową ścianę oświetlał
niebieskawy propanbutanowy płomień wewnętrznego ogrzewania. Temperatura w
środku nie przekraczała zera, ale mimo to rzuciłem się w jego stronę niemal sprintem.
Kawałek dalej leżały potężne zwały śniegu z wykopanymi w nich przejściami.
Prowadziły do zasypanego domu, którego właściciel wykorzystał dostatek wolnego
miejsca i nadmiar śniegu do ocieplenia i ochrony budynku. Zabawne. Przed tunelem
prowadzącym do wnętrza białej góry, pomiędzy dwiema ogromnymi, mającymi dobre
sześć metrów marchewkami wyciosanymi z lodu, znajdowała się drewniana deska z
czarno-białym napisem „Warzywa”. Ni mniej, ni więcej.
Mijając wejście do tego ogromnego igloo, zauważyłem wychodzącą z niego
żwawym krokiem kobietę w białym niedźwiedzim futrze. Za nią dreptał mężczyzna w
kombinezonie roboczym, na który miał narzucony barani kożuch.
- Cena, którą pani zaproponowałem, nie jest wcale taka zła, jak pani twierdzi! -
mamrotał rozgorączkowany.
Wyglądał na wściekłego, ale raczej na siebie niż na porządnie ubraną klientkę,
którą odprowadzał.
Kobieta właśnie zakładała kapelusz z nausznikami, w drugiej ręce trzymała
zarękawek, też z niedźwiedziego futra, tym razem brunatnego.
- Zaproponowałam panu długoterminową współpracę z niezwykle atrakcyjną
zaliczką. Dzięki niej mógłby pan rozwinąć swoje podziemne szklarnie. Cenę, którą z
kolei pan zaproponował, mogę dostać gdziekolwiek indziej przy jednorazowym
zamówieniu takiej ilości towaru - odparła spokojnie.
Coś mnie tknęło, znałem ten głos. Zwolniłem, okrążając zaspę, zatoczyłem
większe koło, niż musiałem, i spojrzałem z ukosa w oczy kobiety. Evelyn. Już nie
kurewka Evelyn, ale dama Evelyn, energiczny człowiek, który do czegoś dąży. Oko
zajrzało aż pod warstwę futer. Walczyła z nerwowością, wątpliwościami,
niepewnością. Serce jej waliło, policzki płonęły z emocji, a zwoje mózgowe, szaleńczo
aktywne, rozpaliły się do białości. Evelyn. Nie dawała po sobie nic poznać.
- Niech będzie - zgodził się sprzedawca i właściciel sklepu zarazem, kiedy zeszli ze
starannie omiecionej ścieżynki i pod nogami zachrzęściła im grubsza warstwa śniegu.
- Dobrze. - Odwróciła się i skierowała z powrotem do białego tunelu. Oko
pokazało mi, jak bardzo jej ulżyło. - Szczegóły omówimy od razu.
Sprzedawcy, który chciał za nią nadążyć, poślizgnęła się noga. Musiał przystanąć
raptownie, by utrzymać równowagę. Przez chwilę gapił się na mnie.
- Pan z nią? Jeszcze nie dzwoniłem do Bargy’ego. - Popatrzył przy tym na
nadmuchiwany namiot, do którego zmierzałem.
- Nie - odpowiedziałem. - Kim ona jest? - zapytałem, nie licząc zbytnio na
odpowiedź.
- Jakaś wariatka. Kupiła ten wielki budynek naprzeciw kościoła i założyła w nim
sierociniec. Chce u mnie kupować warzywa i owoce. O ile nie zwinie się w ciągu pół
roku, zrobię świetny interes. W przeciwnym razie nie wygrzebię się z długów.
- A o co chodzi z tym Bargym?
- Siedzi u niego jej ochroniarz - powiedział cicho, ale potem uświadomił sobie, że
za dużo gada, i zniknął w przejściu do swojego królestwa.
Zimno nacierało coraz mocniej, miałem wrażenie, że nogi i ręce są już tylko w
połowie moje. Nie bez trudności doczłapałem do Bargy’ego. Zanim zdążyłem
cokolwiek powiedzieć, stał już przede mną kubek gorącego napoju.
Tym razem miód.
- A co, jak nie będę miał czym zapłacić? - zapytałem straganiarza, karczmarza i
barmana w jednej osobie, który stał za prostą drewnianą ladą i obsługiwał grzejniki,
ciągle coś mieszał albo nalewał czterem gościom siedzącym przy jednym z dwóch
stolików.
- No to będę stratny. - Wzruszył ramionami. - Jakoś to zniosę.
Położyłem na stole koronę.
- Wystarczy na jeszcze jedną porcyjkę?
- Na cztery - odparł zwięźle i błysnął w uśmiechu zębami.
- No to jeden za drugim. - Usiadłem plecami do lady jak najbliżej grzejników.
* * *
Zamierzałem poprosić Evelyn o pomoc. Tylko ją tu znałem i tylko jej mogłem zaufać.
Chciałem, żeby wybrała się do szpitala akademickiego, a potem mi wszystko
opowiedziała, opisała okolicę, lekarzy, swoje wrażenia. Wolałem nie pokazywać się
tam wcześniej, niż to konieczne. Już same środki bezpieczeństwa, jakie
przedsięwzięto, sugerowały, że coś jest nie tak. Evelyn nie ryzykowałaby zbyt wiele,
sowicie bym ją wynagrodził, pieniędzmi albo w inny sposób. Jej życie zmieniło się
nieoczekiwanie - nie chciałem jej narażać, nie należałem do świata, w którym się teraz
obracała. Plastik skrzypnął, powiew lodowatego powietrza niemiłosiernie
przypomniał, jaka temperatura panuje na zewnątrz. Nie podniosłem się, nie czułem
żadnego zagrożenia i nie zamierzałem odwracać twarzy w stronę mrozu.
- Czy mogę się przysiąść?
Kolejny głos, który znałem. W tym zakątku ulubionego przez bogów mrozu miasta
stawili się chyba wszyscy moi znajomi.
- Oczywiście - przytaknąłem i spojrzałem na swoją pracodawczynię.
Wyglądała ciągle tak samo. Nieprzystępna, opanowana, ale w pewien sposób
wyrozumiała i... litościwa?
- Coś panu przyniosłam. Pod jednym warunkiem.
Barman rzucił mi krótkie spojrzenie. Kiwnąłem głową, przyniósł więc drugą
porcję miodu.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się.
To nie był pozór uśmiechu, lecz pełny, chociaż krótki uśmiech, który na jedno
uderzenie serca całkiem ją odmienił.
- Co to takiego i jaki to warunek? - wróciłem do tematu.
Położyła na stole podłużną paczuszkę owiniętą czarnym aksamitem ze srebrnym
hartem. Czy była to jedynie ozdoba, czy też w ornamentach skrywało się coś więcej?
Energicznymi, ale zgrabnymi ruchami kobieta rozwinęła paczuszkę i wystawiła jej
zawartość na niebieskawe światło grzejników. Nóż. Pochyliła się i oparła o krzesło,
obserwując mnie wyczekująco.
Znów poczułem się, jakbym umierał, mimowolnie skrzywiłem twarz w grymasie
bólu. Ciągle nie mogłem sobie poradzić ze wspomnieniami tego, co mi zrobili
tajemniczy siepacze Waarda.
- Jaki to warunek? - wycharczałem.
Chciałem Noża, i to bardzo. Przez ten cały czas, kiedy go używałem lub on używał
mnie - w przypadku bogów zamkniętych w przedmiotach nigdy nie można być
pewnym - zdążył wrosnąć mi w serce. Bez niego czułem się niekompletny.
Uświadomiłem to sobie właśnie teraz, kiedy jego widok przepalał się do mojego
mózgu.
- Dowiedziałam się, że chciał pan rozmawiać z panem Waardem. I że... nie
skończyło się to dla pana zbyt dobrze.
Zacisnąłem zęby.
- Można tak powiedzieć.
- Kolejną próbę podjęcia rozmowy proszę odłożyć na później, do czasu, kiedy
przestanie pan pracować dla mnie. To jest warunek.
Mogłem przestać w każdej chwili.
- Uczciwy.
Przesunęła Nóż w moją stronę, nie dotykając go jednak. Ostrożnie ująłem
rękojeść... Wystarczyło jedno dotknięcie i już wiedziałem, że to ON, żadna podróbka.
Jeszcze ostrożniej włożyłem go do pochwy przy pasie. Może to tylko złudzenie, ale
czułem, że Nóż jest zadowolony. Jakby wrócił w miejsce, które szczególnie sobie
upodobał.
- Jak tam postępy w pracy? - kobieta zmieniła temat.
- Są. - Wzruszyłem ramionami. - Skupiłem teraz uwagę na szpitalu.
Nie miałem jej nic więcej do powiedzenia, więc milczałem.
- Śledztwo zaprowadziło pana aż tutaj? - Spojrzała na mnie pytająco.
Tak jak poprzednio płaszcz miała niedbale spięty zapinką, znowu kłębiła się pod
nim ciemność - ciemność nieprzenikniona, odporna na światło żarówek.
- Zaprowadziło, ale to ślepy zaułek - przyznałem. - Muszę się rozejrzeć gdzie
indziej.
Pokiwała ze zrozumieniem głową, dopiła miód.
- Dziękuję - powiedziała na pożegnanie i wyszła na mróz.
* * *
Oparty o niski murek starałem się ignorować ostry wiatr, który sprawiał, że czułem się
jak ryba w zamrażarce. W dole, na ulicach, nie miał nawet połowy tej siły. Budynek,
na który się wspięliśmy z Martowskim, już dawno został opuszczony. W kilku
miejscach dach załamał się pod ciężarem śniegu, a ten stopniowo zasypywał jedno
piętro po drugim. Całość musiała kiedyś runąć, to była już tylko kwestia czasu.
Miejscowi mieli na głowie ważniejsze zmartwienia.
Zostawiliśmy za sobą podwójny szereg szybko znikających śladów.
- Właśnie to miejsce wybrałem - rzekł Martowski, kiedy oczyścił murek z wysokiej
śniegowej czapy.
Przed nami rozpościerał się widok na chaos dachów, martwych kamienic, starych
i nowych wież wydobywczych. Czerń popiołów i wyziewów walczyła z bielą śniegu,
stanowiąc dowód, że tutaj wciąż żyli ludzie.
- Ten budynek z mnóstwem neonów, tam, po prawej, to teatr. Niezadaszony plac
z gazowym grzejnikiem, który działa tylko przed przedstawieniem i po nim -
tłumaczył Martowski.
Już wiedziałem, na co wskazuje. Spora odległość, co najmniej sześćset, siedemset
metrów. Gdyby Wachtman był zwykłym człowiekiem, odniósłby ranę ciężką, ale nie
śmiertelną. Oczywiście pod warunkiem, że snajper dysponowałby odpowiednim
sprzętem. Wachtman był jednak gangsterem, nigdzie się nie ruszał bez obstawy, a
jego ciało nafaszerowano czarami, które skutecznie chroniły go przed wszystkim z
wyjątkiem najzwyklejszego okaleczenia.
- Sześćset siedemdziesiąt dwa metry, czterdzieści centymetrów - Martowski podał
dokładną odległość.
Za każdym razem, kiedy rozmowa schodziła na temat pracy, jego głos stawał się
ludzki, mniej spięty i drżący, a oczy wyglądały niemal normalnie. Martowski wyglądał
jak żywy człowiek tylko wtedy, gdy mówił o zabijaniu.
- Jechał do teatru sam? - zapytałem.
Gdzieś daleko na niebie buchnął białoniebieski płomień. Szybko zniknął -
zadziałał bezpiecznik uniemożliwiający wybuch metanu podczas wydobycia węgla
albo innej działalności przemysłowej.
- Nie, oczywiście, że nie. W przeciwnym razie moje mistrzowskie umiejętności nie
byłyby w ogóle potrzebne. - Spojrzał na mnie urażonym wzrokiem. - Czterej
ochroniarze, samochód opancerzony. Ci dwaj, którzy tworzyli krąg wewnętrzny, mieli
pawie ogony.
Zdjął z ramienia wąski plecak i ostrożnie, niemal nabożnie, położył go na
oczyszczonym murku.
- Pawie ogony?
- Magiczne tarcze, którymi chronili Wachtmana.
Rozpiął zamek błyskawiczny, mętne światło pochmurnego dnia odbiło się miękko
od ciemnej i doskonale gładkiej powierzchni broni ukrytej w plecaku.
- A pan te tarcze przestrzelił?
Godna artysty wychudzona twarz Martowskiego, zbudowana chyba z samych
kości, ściągnęła się w pogardliwy grymas.
- Nie. Doświadczeni ochroniarze, sprzęt pierwszej klasy. Dostrzegłem jednak
pewną lukę w systemie. Niewielką, ale pozwoliła mi oddać celny strzał.
Wyprostował palec wskazujący i dotknął nim własnej skroni. Przypomniał mi w
ten sposób, jak długie ma palce. Fortepianowy wirtuoz śmierci.
- I z tego pan strzelał. - Wskazałem rozłożoną broń.
- Życzył pan sobie, żebym pokazał, jak to dokładnie wyglądało.
Chwycił lufę, po czym włożył ją do korpusu. Rozległo się stalowe szczęknięcie,
niepozostawiające wątpliwości, że spojenie elementów jest doskonałe. Uniósł karabin.
Konstrukcja w całości z metalu, bez magazynka i mechanizmu wyrzutowego,
jednostrzałowa, doskonała w swej prostocie. Średnica lufy mniejsza niż w
szybkostrzelnym dziale i większa niż w wielkokalibrowym karabinie. Kogoś o tak
delikatnej budowie jak Martowski strzał oddany z tego karabinu musiał zamroczyć.
Niewiarygodne, zabójca posługiwał się nią, nie odnosząc przy tym żadnych obrażeń.
- Przy strzałach z większej odległości do chronionego magią celu konieczna jest
odpowiednia siła rażenia. Preferuję raczej większe kalibry - powiedział, jakby czytał w
moich myślach.
Moje wątpliwości były mu na rękę. Mógł się wykazać, chwalić, jak jest dobry.
Z kolejnym szczęknięciem zainstalował celownik optyczny, na którym błyszczał
matowo srebrzysty napis „Zeiss”. Charakter pisma jednoznacznie zdradzał, że ten
gadżet został wyprodukowany przez tego samego człowieka co lornetka, którą miałem
w kieszeni płaszcza.
- Chce pan ją sprawdzić? - Z uśmiechem podał mi broń.
- Dziękuję - odmówiłem. - Wystarczy, że popatrzę na teatr przez własną lornetkę.
Pański celownik z pewnością nie jest gorszy.
Wiedziałem, czego mogę się spodziewać po uwięzionym w lornetce demonie, lecz
po tym w urządzeniu Martowskiego - w żadnym razie.
Wzruszył ramionami, otworzył komorę nabojową i włożył do niej długi mosiężny
nabój. Już opierał karabin o murek, ale powstrzymałem go.
- Tej amunicji pan użył?
Spojrzał na mnie, wyprostował się, a jego asfaltowe oczy zaczęły błyszczeć jak
czarne diamenty. Teraz moja niewiedza napawała go dumą z własnych umiejętności.
Pokręcił głową. Rozpiął mu się przy tym kołnierzyk, odsłaniając szyję. Dziwne, że
Martowski jeszcze nie zmarzł. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął coś zawiniętego w
jedwabną ciemnoniebieską chusteczkę z czerwonym monogramem N.M. - M jak
Martowski, N... jak czort wie co. Naprawdę był dumny ze swojej pracy.
Z niemal nabożną czcią odwijał chusteczkę, wystawiając na światło ponurego dnia
czarny nabój pokryty srebrnymi, złotymi i czerwonymi diagramami zaklęć, klątw i
czarów, te jednak stanowiły tylko część zawartej w nich śmiercionośnej siły. Reszta
skrywała się w środku, rozdzielona między ziarenka prochu strzelniczego i wtopiona
w powierzchnię segmentowanego pocisku. A ostatnia, najmniejsza część była zawarta
w samej fizycznej formie. Oko zmieniło ostrość i pokazało mi w jakimś dziwnym
trybie, jak śmierć, zagłada i pomór emanują z naboju, spływają i parują. To był
wytwór szaleńca. Genialnego szaleńca.
Martowski podał mi swój skarb. Zawahałem się. Wprawdzie się bałem, ale
musiałem sprawdzić ten nabój. Musiałem wiedzieć, jak bardzo zabójca jest dobry - i
szalony.
Ledwo chwyciłem nasycony magią kawałek materii, poczułem, jak wysysa ze mnie
życie, szarpie po kawałku, coraz więcej i więcej, szybciej i szybciej. Zwykły człowiek po
kilkudziesięciu sekundach straciłby kilkadziesiąt lat życia; po kilku minutach - cały
swój czas.
Niespiesznie oddałem Martowskiemu nabój, starając się uśmiechać. Nie było
łatwo, ale przynajmniej wyszczerzyłem zęby. Chłód pomógł mi pokonać ospałość.
- Ma naprawdę potężną moc.
Martowski pomału, celebrując każdy ruch, załadował karabin swoim skarbem.
- A teraz wszystko jest dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy zabiłem Vika
Wachtmana - oznajmił tryumfalnie.
Nie kłamał, w ogóle nie wątpił, że mu się udało. I nie interesowało go, że trup
chodził dzisiaj między żywymi.
- Przyjrzymy się miejscu, w którym znajdował się obiekt? - zaproponowałem.
Martowski oparł się o murek i przyłożył karabin do ramienia. Z takiej odległości
nie da się strzelać, chciałem go o tym uprzedzić, ale słowa uwięzły mi w gardle - naraz
powierzchnię karabinu pokryły pędy, coraz większe i dłuższe, a po chwili oplotły
również ciało Martowskiego. Broń straciła część błysku, oddając go zabójcy, ten zaś
zrósł się z nią, stając się człowiekiem-karabinem.
- Jestem gotowy - oznajmił metalicznie brzęczącym głosem.
Przytaknąłem, wyciągnąłem urządzenie Zeissa i przyłożyłem do oczu. Z trudem
zniosłem ukąszenie. Demon był wściekły i wygłodniały - już dawno nie wypuszczałem
go na zewnątrz; czułem krew cieknącą po łydce. Ból szybko minął. Albo pomógł mróz,
albo rana błyskawicznie się zrosła, albo po prostu zaczynałem się do tego
przyzwyczajać.
Pole widzenia szybko się rozjaśniło, tak jakby dzisiejszy dzień nie był pochmurny,
a klimat momentami wręcz polarny. Wirujący śnieg i lód zniknęły, pozostał czysty i
doskonały obraz placu przed teatrem.
- Widzi pan tego chłopca? Niesie jakąś paczkę, pod prawym okiem ma pieprzyk
przypominający ziarno kawy.
Demon lornetki bez wahania posłuchał i pokazał mi wzmiankowany obiekt.
Chłopiec miał jedenaście, może dwanaście lat; pośród warstwy swetrów i
pozszywanych kawałków najróżniejszych kożuchów widać było jedynie jego twarz.
- Na skos od niego idzie para, mężczyzna z kobietą - kontynuował Martowski.
Zeiss znał swój fach. Zwykła lornetka nie pozwoliłaby tak szybko zmieniać pola
widzenia.
- Zanim przetnie im drogę, jego głowa pojawi się między nimi. Tylko na chwilę,
ale to wystarczy. Przypuszczam, że to cel równie trudny co Wachtman.
Wiatr świszczał, kryształki lodu rytmicznie uderzały o nasze ubrania, a mimo to
miałem uczucie, że słyszę skrzypienie śniegu pod nogami przechodniów daleko na
placu pod teatrem.
To był ekstremalnie trudny strzał - dosięgnąć chłopca między głowami tej dwójki.
Rzekłbym nawet, że niemożliwy, ale jeśli ktoś miałby podołać, to właśnie Martowski.
Kilka ostatnich kroków.
- Szkoda naboju, zasługuje na lepszą okazję - wycedziłem przez zęby. - Na bardziej
odporny cel.
Napięcie opadło. Oderwałem lornetkę od oczu i zobaczyłem, jak sieć korzeni
zmniejsza się i wreszcie znika, Martowski znowu staje się człowiekiem, a jego karabin
- zwykłą bronią.
- Ma pan rację - powiedział z oczywistym żalem.
- Ale dużo mi pan pokazał. Jestem pewny, że zabił pan Wachtmana. Teraz muszę
sprawdzić, kto się pod niego podszywa.
- Albo kto go ożywił.
Emanował z niego spokój, mimo że nie spuentował strzałem pokazu swojego
kunsztu. Moje uznanie go cieszyło. Zastanawiałem się nad tym, co powiedział.
Wskrzeszenie człowieka to nie taka prosta sprawa, a kiedy ktoś wróci z tamtej strony,
staje się kimś zupełnie innym. Czymś więcej niż człowiekiem i jednocześnie czymś
mniej. I zazwyczaj można to poznać.
- Zawsze pan pracuje na odległość? - zapytałem, kiedy rozmontowywał i składał
swoje narzędzie pracy.
- Tak jest czyściej - odpowiedział z uśmiechem.
Kłamał. Z gazet oraz tego, co ustaliła Micuma, wiedziałem, że kilka zleceń
wykonał również z bliska. Raz w grupie pięciu strzelców - zginęli, zanim zdążyli
sięgnąć po broń. A oprócz tego w Ostrawie działał jeszcze jeden najemny zabójca
najwyższej klasy, którego nazywano Czarodziejem z Pistoletem. Podejrzewałem, że to
drugie wcielenie Martowskiego.
- Rozejrzę się jeszcze po okolicy. - Machnąłem lornetką. - I dziękuję za
demonstrację, jestem pańskim dłużnikiem.
Kiwnął głową, spojrzał na mnie przenikliwie i wrócił po swoich na wpół
zasypanych śladach do włazu, przez który dostaliśmy się na dach.
Poświęciłem kawałek swojego ciała i obejrzałem go przez urządzenie Zeissa.
Demon pokazał Martowskiego jako istotę, której nigdy jeszcze nie widziałem. W
dziewięćdziesięciu pięciu procentach martwy, z życiem łączyła go nić grubości włosa.
Ale to nie był ożywiony trup ani duch obleczony w materialne ciało. Martowski
zmieniał się powoli i spontanicznie, nawet sobie tego nie uświadamiając. Stawał się
zombie, którego celem było osiągnięcie doskonałości w wybranej dziedzinie - w
zabijaniu. I to mu się udało, był diabelnie dobry. Ten nabój prawdopodobnie by mnie
uśmiercił, gdziekolwiek bym nim dostał. W rękę, w nogę. Popisowy spektakl śmierci.
* * *
- A zatem wierzysz, że Martowski naprawdę zabił Wachtmana - stwierdziła Micuma.
Przytaknąłem w milczeniu. Rozmawialiśmy w stajni. Siedziałem na składanym
krzesełku, które ze sobą przyniosłem, ona przestępowała z nogi na nogę i studiowała
coś między swoimi kopytami.
- Udało mi się znaleźć jednego żebraka, który był tam w czasie zamachu.
Wszystko widział. Według niego pocisk rozpieprzył Wachtmanowi głowę w drzazgi.
Micuma spojrzała na mnie zdziwiona.
- Cytuję. - Wzruszyłem ramionami. - Mówił, że dostał w twarz odłamkami kości
czaszki, a znajdował się w odległości około piętnastu metrów od Wachtmana.
- Do wskrzeszenia albo odrodzenia trzeba jak najwięcej elementów ciała. Jeśli
zostały bezpowrotnie stracone, trzeba odprawić obrzęd tam, gdzie człowiek umarł. W
przeciwnym razie może się nie udać - zaznaczyła. Z sześciu jabłek, które przyniosłem,
wybrała sobie to najładniejsze i schrupała je, wielce zadowolona.
Miałem wrażenie, że nie docenia należycie moich starań. W Ostrawie owoce i
warzywa osiągały niebotyczne ceny - uprawiano je w głębokich, opuszczonych
kopalniach, w specjalnym świetle halogenowym. Tańsza była tylko grzybopodobna
sałata, która rosła w kadziach. Wystarczyło jej światło ze zwyczajnych gazowych
grzejników.
- Jaki będzie twój następny krok? - zapytała, kiedy skończyła jeść.
Starała się zachować obojętność, ale widziałem jej łakomy wzrok wbity w jabłka.
Nie sięgnęła jednak po następne. Byłem pełen podziwu dla jej silnej woli.
- Sprawdzę szpital akademicki.
- A to niespodzianka. - Pokręciła głową i pochyliła się nad żłobem.
Zachowywała się, jakby robiła mi wielką łaskę, zjadając te jabłka, ale znów
wybrała najładniejsze. I tak aż do ostatniego, też najładniejszego.
- To miała być ironia? - zainteresowałem się.
- Najbardziej prymitywna sztuczna inteligencja wykazałaby się większą
kreatywnością.
- Znowu znalazłaś jakiś stary słownik i nauczyłaś się kilku trudnych wyrazów?
Udawała, że jedzenie całkiem ją pochłonęło, a mówienie z pełnym pyskiem jest
poniżej jej godności. Przyniosłem sobie kolejny kubek grzanego wina.
Podczas gdy na zewnątrz spadała temperatura, w stajni również robiło się coraz
zimniej, ale kupiłem Micumie okrycie ogrzewane czymś w rodzaju wiecznego wkładu i
na razie się nie skarżyła.
Chwilę zastanawiałem się, czy powiedzieć jej o spotkaniu z Evelyn i
pracodawczynią - normalny człowiek nie musiał omawiać wszystkiego ze swoim
wierzchowcem, nawet jeśli był to biobot. W końcu machnąłem ręką na tę normalność.
I tak nie miałem z nią wiele wspólnego.
Gdy zakończyłem swoje rozmyślania, Micumie nie zostało już ani jedno jabłko. Z
jej samokontrolą nie było aż tak dobrze, jak sądziłem.
- Na terytorium Ostrawy działa pięciu poważniejszych zawodników.
- Chodzi ci o gangsterów - uściśliłem.
- Tak. Tędy przechodzi szlak towarowy znad Bałtyku na południe i południowy
zachód. Dlatego tak się tu kotłują.
- I dlatego ludzie mieszkają tu mimo mrozu - dodałem.
- Również ze względu na żelazo i węgiel - zaznaczyła. - Wachtman, Schwarz,
Fajkus, Novotný i Kajda - wymieniła nazwiska największych gangsterów.
- Dla kogo więc pracuję? - zapytałem. - Na pewno jest jedną z nich, dysponuje
imponującymi środkami... - zawahałem się - i imponującymi zdolnościami. Skąd to w
ogóle wiesz? Na dobre zajęłaś się hakerką?
- Nie. - Pokręciła głową i z niesmakiem zakąsiła owsem. - Sztuczna inteligencja,
którą wykorzystuje tutejsza policja, jest bardzo dobra, nie miałabym z nią szans. Te
informacje wygrałam w pokera. Ale nie twierdzę też, że miejscowa policja wie
wszystko.
Ciekawe, jak sztuczne inteligencje grają w pokera? Nic mi nie przyszło do głowy.
- A co przegrałaś? - zagadnąłem, żeby podtrzymać rozmowę.
- Kilka informacji dotyczących ciebie. Ale tylko kilka - dodała szybko, kiedy się
skrzywiłem. - Potem dla pewności włączyłam generator przypadkowych liczb.
- Oszukujesz? - zapytałem zdziwiony.
Niemal urażona potrząsnęła głową.
- Też go włączyła. I też oszukiwała.
- Dane też jej podałaś fałszywe?
- Nie - pozbawiła mnie złudzeń - to sprawa honoru. Raz by się wydało i już nikt by
ze mną nie zagrał.
Właśnie się dowiedziałem, że istnieje cały świat, o którym nie mam nawet pojęcia.
Zaskoczyło mnie to, choć nie powinno, biorąc pod uwagę moje ostatnie przeżycia.
- Ustaliłaś coś jeszcze?
Zaczynało mi być zimno. Wino wypite, stelaż fotelika ziębił nawet przez warstwy
ubrania, oczy same się zamykały. Miejscowy klimat wysysał z człowieka więcej, niż się
można było spodziewać.
- Listę mecenasów szpitala. Przyda ci się, bo nie masz nic, żadnego punktu
wyjścia ani pomysłu. Będę musiała ci ją podyktować.
Za każdym razem, kiedy eksponowała moją niższość, popadała w
samouwielbienie. A ja przyniosłem jej jabłka!
Wyciągnąłem długopis, trzy kartki wyrwane z książki telefonicznej, nieaktualnej
od mniej więcej stu pięćdziesięciu lat, i zacząłem notować na pustym marginesie.
Palce miałem zgrabiałe, musiałem uważać, żeby wściekłe, zmęczone Kleszcze nie
potrącały piszącej ręki. Oko już dawno odmówiło współpracy i pokazywało tylko
rozmazane plamy.
- Prawie bym zapomniała. Człowiek, który był właścicielem szpitala, zanim
przejęło go miasto, nazywał się Karl Curtis - powiedziała Micuma już na zakończenie.
Długopis znieruchomiał w moich palcach. Czy to coś znaczyło? Ojciec Raymonda
Curtisa, przemysłowiec, magnat finansowy. Z gazet wiedziałem, że metody jego
działania nie miały nic wspólnego ze szczerością i uczciwością. Był jednak potężny,
jego wpływy sięgały od wybrzeży Irlandii po Bosfor i Dardanele i nikt, nawet
najbardziej plugawe brukowce, nie odważył się go krytykować.
Micuma nie miała pojęcia o moim opętaniu przez Raymonda Curtisa, w
przeciwnym razie pogoniłbym ją teraz na mróz za to, że wprawiła mnie w takie
osłupienie.
- A w jaki sposób szpital dostał się w ręce miasta?
- Podarował go Ostrawie syn Curtisa, Raymond.
Skronie ścisnął mi piekielny ból. Może to przypadek, może to zmęczenie, a może
byłem coraz bliższy odkrycia jakiejś tajemnicy, zaś demon, z którym dzieliłem ciało,
nie chciał, żebym przybliżył się bardziej.
- Idę spać - rzuciłem i wytoczyłem się ze stajni.
* * *
Stałem w długiej kolejce kończącej się przy drzwiach z napisem „Darmowe badania”.
Miasto się starało i naprawdę wykorzystywało spadek wielkiego Curtisa według zasad
zawartych w akcie darowizny. Znalezienie ich w bibliotece nie było trudne. R. C, czyli
ja, podarował szpital Ostrawie, stawiając jeden warunek: że miasto zapewni mu
nieprzerwane funkcjonowanie, a dziesięć procent pacjentów - tych najgorzej
sytuowanych - będzie leczonych bezpłatnie. O dziwo, choć upłynęło ponad sto lat,
wciąż wypełniano jego wolę. Dzisiaj nikt by czegoś takiego nie zrobił. Ale minęło
sporo czasu, a ludzie się zmieniają. Albo są zmieniani.
W długim, krętym wężyku stali razem żebracy i ludzie, którzy wprawdzie mieli
jakieś źródło dochodu, ale byli tak ubodzy, że na inny rodzaj opieki zdrowotnej niż
darmowy nie mogli sobie pozwolić. Przy czterdziestu pięciu stopniach mrozu i wietrze
tworzącym podobizny demonów i straszydeł z wirów śnieżnych dla jednej trzeciej z
nich to będzie ostatnie niemiłe doświadczenie na tym świecie. Ze wszystkich stron
dobiegało charczenie, kasłanie. Przede mną stał mężczyzna cuchnący zgorzelą w
zaawansowanym stadium. Sam też nie czułem się najlepiej - byłem nieuzbrojony.
Obawiałem się czujników, wolałem się przyczaić.
Im bliżej byłem okazałych drzwi zamykanych pneumatycznie, tym gorzej się
czułem. Robiło mi się niedobrze, zmagałem się z chęcią ucieczki. Pewnie na
zgromadzonych tu ludzi oddziaływali bardzo dobrzy psychoczarodzieje, wywierający
wpływ na osoby z pewnym wzorcem osobowościowym - na przykład skłonnością do
przemocy. Osobiście nie miałem nic przeciwko niej.
W końcu dostałem się do środka.
Przywitało mnie ciepło, smród środków dezynfekujących, rzewna muzyka z
odtwarzacza bezskutecznie walcząca z całym chórem sapań, stęknięć i głośnych,
rwanych oddechów. Porządku pilnowała ochrona z automatami zawieszonymi na
piersiach i hełmami z kuloodpornymi osłonami na twarz. Dobrze wyglądający
mężczyźni przypatrywali się obojętnie zastępom, które ciągnęły się korytarzem.
Nawet soczewki kamer zawieszonych przy suficie sprawiały wrażenie bardziej
ludzkich niż oni - przynajmniej wyławiały z tłumu poszczególne osoby.
Jeszcze bardziej się zgarbiłem i ledwo powłócząc nogami, tak jak inni, posuwałem
się do przodu. Korytarz był dłuższy, niż mi się wydawało, dwa razy zakręcał.
Dostrzegłem tylko troje drzwi w ścianie wysokości dorosłego mężczyzny, wyłożonej
jadowicie niebieskimi kafelkami. Bardziej niż wejście do szpitala przypominało to
drogę, która ma zmęczyć nieprzyjaciela, osłabić go i uniemożliwić szybki odwrót. Nie,
to tylko mnie się tak wydawało. Po ludziach, którzy przecierpieli to długie czekanie i
wreszcie dostali się do środka, widać było ulgę, niemal radość.
Stanąłem przed trzyosobową komisją lekarską siedzącą na wprost napierającego
tłumu. Potknąłem się i jedynie dzięki maksymalnemu skupieniu utrzymałem się na
nogach. Kiedy patrzyłem w bok i nie widziałem białych kitli, jakoś się trzymałem.
Alergia na biel? Nigdy nie lubiłem tego koloru, to prawda. Ale też nigdy moje reakcje
nie były tak intensywne.
- Jaki ma pan problem? Uraz, problemy z oddychaniem, bóle brzucha albo innych
organów? - zapytał lekarz siedzący po prawej stronie.
- Osłabienie, całkowite osłabienie - wymamrotałem.
Ściągnął mi kaptur z czoła, Oko natychmiast przykuło jego uwagę. Do problemów
z koordynacją mięśni nagle dołączyły problemy ze wzrokiem. Oko i oko odmówiły
posłuszeństwa. Jakieś czary?
- Pozszywaniec, w dodatku niezwykle interesujący! - stwierdził lekarz z
zawodowym przejęciem.
Jego koledzy przestali badać pacjentów i zajęli się mną.
- Wydaje się, że implant jest połączony z układem nerwowym! - mówił dalej z
rosnącym przejęciem. - Widzi pan na to oko? Panuje pan nad nim, może pan
regulować ostrość? - interesowało go to bardziej niż wszyscy inni pacjenci razem
wzięci.
- Zazwyczaj całkiem dobrze - przyznałem się. - Ale teraz nie.
Rzeka chorych zatrzymała się, jeden z ochroniarzy podszedł bliżej, żeby
sprawdzić, co się stało. Potem bez słowa wrócił na swoje miejsce.
- Może ekstremalnie niska temperatura rozregulowała syntetyczne styki nerwowe.
Nie są odporne na taki mróz - dodał jeden z lekarzy.
Dopiero teraz się zorientowałem, że w krtani ma zamontowany mały mikrofon.
- Odprowadźcie go - rozkazał ochroniarzowi.
Pozwoliłem się prowadzić mężczyźnie z błyszczącą osłoną hełmu na twarzy. Przez
cały czas jego prawa dłoń nie oddaliła się od spustu na odległość większą niż dziesięć
centymetrów. Już się chyba nad tym nie zastanawiał, czujność weszła mu w nawyk.
Naprawdę dobrze pilnowany szpital.
Nie zmierzaliśmy do żadnych drzwi, za którymi znikali pacjenci, podążaliśmy
dalej, w głąb budynku. Cztery piętra szpitala były połączone szeroką centralną klatką
schodową. Strzeżoną. Przyciski w windzie zdradzały, że w podziemiach znajdowało się
jeszcze osiem pięter. Do dwóch ostatnich dostęp miały tylko osoby z kluczami
otwierającymi klapki, pod którymi ukryto przyciski. My jechaliśmy na górę.
Przed windą stał gruby, uzbrojony po zęby strażnik w białym mundurze
maskującym i kamizelce kuloodpornej. Czułem się jak w twierdzy, w której urzędują
rajcy miejscy albo sztab generalny jakiejś armii. Ale może w świecie na granicy lodu
tak wyglądało zwykłe zabezpieczenie drogocennego majątku rozsądnych ludzi.
Mrukliwy przewodnik odeskortował mnie aż do gabinetu, gdzie czekał lekarz -
młody, ledwo trzydziestoletni mężczyzna. Ochroniarz wszedł razem ze mną do środka
i z wyraźną rutyną stanął w kącie.
- Co panu dolega? - lekarz od razu przeszedł do rzeczy.
Darował sobie inne pytania. Na monitorze w nagłówku karty rejestracyjnej
widziałem swoje dane osobowe - Bezdomny 80113.
Powtórzyłem to, co powiedziałem lekarzom na parterze. Już skakał koło mnie,
przyglądał się Oku i mamrotał coś do dyktafonu.
- Blizny niewidoczne, implantacja wydaje się wykonana na wysokim poziomie...
Przestałem go słuchać i obserwowałem otoczenie. Z gabinetu lekarskiego nie dało
się nigdzie przejść, nie miał nawet części biurowej. Ale nie zauważyłem żadnych
kamer. Rozejrzałem się jeszcze raz. Teraz miałem już pewność - tu nie było
monitoringu. Naraz Oko bez żadnego powodu zaczęło przestawiać ostrość.
- Już działa - wyrwałem się z przesadzonym entuzjazmem. - Bardzo panu
dziękuję, wyleczył mnie pan!
Młody lekarz zaprzeczał, że to nie jego zasługa, starając się jednocześnie o
pozwolenie na kontynuację badań.
- Cóż, na zewnątrz przy takiej temperaturze mogłoby się panu znowu pogorszyć -
w końcu poszedł na kompromis.
- Postaram się uważać. Nawet owinę czymś twarz, gdy będę wychodził!
Z pewnym rozczarowaniem zapisał diagnozę: „Chwilowa niedyspozycja
sztucznych styków nerwowych spowodowana ekstremalnie niskimi temperaturami”.
Spojrzał na monitor komputera i dopisał: „Minus pięćdziesiąt osiem stopni
Celsjusza”.
Musiałem zobaczyć więcej gabinetów na innych piętrach, żeby upewnić się, czy
tam też nie ma kamer. Nie mogłem jednak przyjść tu jeszcze raz ot tak, z moim
wyglądem za bardzo rzucałem się w oczy. Zaczęliby coś podejrzewać albo pełni
entuzjazmu i zapału badawczego wysłaliby mnie prosto na stół operacyjny.
* * *
W drodze ze szpitala do przyjaźniejszych części miasta musiałem uskoczyć z drogi
czterem ciężarowym skuterom śnieżnym. Były to technologicznie przestarzałe
maszyny gąsienicowe, jednak wyprodukowane całkiem niedawno. Sądząc po ledwo
wyczuwalnym zapachu spalin, który zostawiały za sobą, miały dobrze
zaprojektowane, wyprodukowane i wyregulowane silniki.
Na drzwiach kabiny kierowcy błyszczał znajomy, umiarkowanie elegancki
emblemat. Chwilę trwało, zanim sobie przypomniałem, skąd go znam - z nagłówka
„Ostrawskiego Stalownika”, najlepszej miejscowej gazety. W branży informacyjnej
panowało niezmienne ożywienie. W każdym świecie ludzie lubią czytać o cudzych
nieszczęściach.
* * *
Długi postój w kolejce i powrót piechotą do hotelu bardzo mnie zmęczyły. Choć
początkowo zamierzałem załatwić jeszcze parę spraw, koniec końców zostałem w
stajni z dzbanem grzanego wina i znowu zająłem się informacjami, które wczoraj
zebrała Micuma.
- Ilu ludzi ma jakiś związek ze szpitalem akademickim? - zapytałem po godzinie
walenia głową w informacyjny mur.
Ludzie Wachtmana zaraz po zamachu zawieźli go właśnie tam, zatem lekarze
musieli być przygotowani na składanie do kupy gangsterów balansujących na granicy
życia i śmierci - czy nawet takich, którzy już ją przekroczyli - a także na to, że nie
powiadomią o tym prawomocnych stróżów prawa i porządku.
- Co dokładnie masz na myśli, posługując się nieprecyzyjnym pojęciem „związek”?
- zapytała Micuma.
Była bardziej skrupulatna niż zwykle. Wolałem nie pytać dlaczego, na pewno od
razu zaczęłaby narzekać. Na przykład na coraz większe zimno panujące w stajni.
- Nie wiem - odszczeknąłem i poirytowany zastukałem w belkę stropową. Kleszcze
bez udziału mojej woli rozwarły się. Dzięki nadającemu im kształt bandażowi
przypominały ludzką dłoń. Belka zatrzeszczała.
- Leczy się tam większość miejscowych krezusów. Łącznie z Waardem, który ma
przecież swój własny szpital - odpowiedziała Micuma.
- Z Waardem rozmówię się później - wycedziłem. - Ale najpierw poleję benzyną i
podpalę te jego przeklęte obrazy.
Już nie bałem się wspomnień, strach ustąpił żądzy wiedzy i odpłacenia pięknym
za nadobne. Micuma nie zareagowała na mój widok, tylko przyglądała mi się
badawczo.
- A gdyby tak spróbować z innej strony: kto sponsoruje szpital? A kto nie?
Do analizy danych wystarczyła jej chwila, ledwo dostrzegalne zdrętwienie
naturalnie poruszającego się konia.
- Szpital sponsorują prawie wszyscy z ostrawskiej śmietanki. W dodatku płacą za
opiekę lekarską. Mogę ci podyktować listę razem z wysokością kwot wpłaconych przez
poszczególnych mecenasów. Lista tych, którzy szpitala nie sponsorują, byłaby krótsza,
ale i tak chodzi o bardzo wielu ludzi. Dwieście czterdziestu dwóch według dobranych
przeze mnie kryteriów ważności.
Spojrzałem na nią. Nie wiedziałem, czy mówi poważnie, czy kpi w żywe oczy.
Wyglądała całkiem normalnie, typowy koński biobot ostatniej generacji.
- Waard należy do tych dwustu czterdziestu dwóch.
- Tak. - Skinęła głową.
Posługiwała się tym gestem inaczej niż ludzie, dlatego nie należało na nią patrzeć
w czasie rozmowy.
- Twoja kreatywność jest już chyba na wyczerpaniu - zauważyła po godzinie
mojego milczenia.
- Muszę obejrzeć to miejsce jeszcze raz - nie reagowałem na jej impertynencję. -
Mam na myśli szpital.
Na pewno by wygrała tę kłótnię.
- Jutro znajdę jakichś żebraków i zapłacę im, żeby dali się zbadać. Dopiero potem
przyjdzie kolej na mnie.
- Pierwszorzędne rozwiązanie. Czekałam tylko, kiedy na coś takiego wpadniesz -
zarżała pogardliwe.
- Jeśli nie przestaniesz, nie dostaniesz nawet łyka wina.
- Jeszcze ani jednego nie dostałam.
- Więc nie dostaniesz tym bardziej.
* * *
Po śniadaniu, składającym się z porządnej porcji owsianki z miodem, błąkałem się
ulicami wsparty o Micumę i szukałem żebraków, którzy odpowiadaliby moim
oczekiwaniom. Odpowiednio rozgarnięci, odpowiednio uczciwi i odpowiednio chorzy.
Złożoność ostatniego kryterium polegała na tym, że po wizycie w szpitalu musieli żyć
jeszcze na tyle długo, bym zdążył z nimi porozmawiać.
W ostatniej chwili zmieniłem kierunek i oddaliłem się od na pozór idealnego
kandydata do infiltracji. Oko pokazało mi zaawansowaną tuberkulozę w płucach. Nie
wytrzymałby długiego czekania w kolejce na mrozie.
Przełknąłem przekleństwo i zacząłem się rozglądać. Dokąd teraz? To nie był mój
dzień. Może przez to zimno: rtęć w termometrach znalazła się już pod pięćdziesiątą
kreską, na odkrytych ulicach ludzie zatrzymywali się bardzo rzadko, twarze
pozakrywali termomaskami albo chociaż maskami z tkanin. Tym większy ruch
panował w halach. Znalazłem wreszcie dwóch nadających się mężczyzn i po pół dnia
włóczenia się na mrozie czułem, że dojrzałem już do prosektorium. Może sam też się
rozchorowałem, bo dygotałem z zimna i łupało mnie w krzyżu. A może po prostu
nieodpowiednio się ubrałem.
Wybrałem jedną z zadaszonych ulic, rzuciłem strażnikowi dziesięć halerzy i
wszedłem razem z Micumą.
Zaraz za bramą zauważyłem następnego cherlaka, który wyglądał całkiem
obiecująco. Około pięćdziesiątki, szal z posklejanych gazet, obdarta ni to kurtka, ni to
kożuch, połatana czym się tylko dało, ale buty całkiem porządne. Teraz bez szemrania
odstępował swoje miejsce w tłumie ludzi stłoczonych przy jednym z gazowych
grzejników innemu żebrakowi, większemu i młodszemu.
- Mam dla ciebie propozycję - zagadnąłem go, kiedy gramolił się na gromadę
śniegu.
Był wprawdzie dalej od źródła ciepła, ale za to wyżej. Mógł w ten sposób zyskać
kilka stopni.
Zatrzymał się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Na jego zarośniętej gębie
nie drgnął najmniejszy nawet mięsień.
- Zamieniam się w słuch - powiedział w końcu. - Ale potrzebowałbym zaliczki.
Wyglądasz, jak wyglądasz.
Nie bał się, to dobrze. Nagle zaczęło mną telepać z zimna, jakby ktoś przejechał
mi po twarzy ostrzem z suchego lodu.
Oko spłoszone mrugnęło i wyostrzyło obraz z boku - chciało zerknąć aż za moje
plecy. Talizman detekcyjny krótko zawibrował, ale ja już leciałem na ziemię. Byłem
durniem, nieskończonym durniem - nagłe zimno oznaczało zbliżający się atak. Ktoś
przyglądał mi się przez celownik broni z magicznym wspomaganiem.
Strzału nie słyszałem, tylko górna część tułowia żebraka nagle gdzieś zniknęła.
Jego głowa poturlała się po ziemi, sekundę później obok upadły nogi wciąż połączone
miednicą. Dopiero teraz rozległ się ostry trzask, który natychmiast rozpłynął się w
wielogłosowej kanonadzie.
Zemdliło mnie, instynktownie odskoczyłem kawałek dalej od resztek ciała i w ten
sposób usunąłem się z bezpośredniego zasięgu broni niszczącej wszystko, co żywe. To
robota Martowskiego, nie miałem najmniejszych nawet wątpliwości, kogo chciał
zastrzelić. Oko, świadome, że gra toczy się również o życie jego i demona w mojej
świadomości, natychmiast odtworzyło mi tę sytuację w zwolnionym tempie. Dzięki
temu zdołałem mniej więcej określić, gdzie mógł znajdować się Martowski. Nie pod
dachem, gdzieś na zewnątrz. Gwałtownymi przewrotami starałem się wydostać spoza
zasięgu strzału. Nie zdążyłem, choć jego karabin był jednostrzałowy. Kolejny pocisk
poparzył mi twarz. Bolało jak po kontakcie z materiałem radioaktywnym albo
wyrwaniu kawałka ciała. Wyczerpany leżałem w bezpiecznej kryjówce za masywnym
dźwigarem. Martowski musiałby mieć prawdziwe działo, żeby przestrzelić stal o
grubości dziesięciu centymetrów.
Chciał mnie zabić tylko dlatego, że mu się nie spodobałem? Że posądziłem go o
brak profesjonalizmu? A może dostał od kogoś zlecenie?
Leżałem na wpół pogrzebany w śniegu i zastanawiałem się, kiedy najlepiej będzie
wstać. Kiedy dam radę wstać. Ktoś krzyczał przerażony, dwaj mężczyźni bili się o buty
zabitego. Znajdowali się w pobliżu pocisku i starzeli się w okamgnieniu. Nikt mnie nie
łączył z incydentem. Rozmawiałem z zabitym tylko przez chwilę, a teraz leżałem dobre
piętnaście metrów od niego, w dodatku niewidoczny dla większości ludzi.
Micuma z elegancją właściwą tylko doskonałym biobotom podeszła i polizała
mnie, jakby musiała się przekonać, czy żyję.
- Niewiele brakowało - wyszeptała.
- Cholera jasna - zakląłem. - Wracaj do domu, pójdę za nim - wycedziłem i dałem
upust wściekłości.
Martowski popełnił błąd - trzeba było strzelać celniej.
Siły, które straciłem na skutek bliskości magicznego pocisku, naraz mi wróciły.
Miałem ich teraz więcej niż przed atakiem. Wstałem i ostrożnie wyjrzałem zza
dźwigara. Oko samo znalazło miejsce, z którego strzelał snajper. Pokazało mi postać
leżącą na daszku nad wejściem do bloku mieszkalnego oddalonego mniej więcej o pół
kilometra. Potem zwiększyło przybliżenie. Martowski właśnie wkładał karabin do
pokrowca, na jego twarzy malował się niepokój, asfaltowe oczy kipiały wściekłością.
Ten bydlak się nie bał - następny błąd. Nie ucieknie mi, tego byłem pewien. Kolejna
zmiana przybliżenia: wychudzona postać zeskoczyła z dachu na ulicę i oddaliła się
szybkim krokiem.
Wiedziałem, że go znajdę - po zapachu, po esencji czarów, po nienaturalnej aurze.
Wszystko to ciągnęło się za nim, a moje zmysły osiągnęły stopień czułości, o którego
istnieniu nie miałem dotąd pojęcia.
* * *
Pędziłem za nim, zmuszając płuca, by bez szemrania wypełniały się lodowatym
powietrzem. Dałbym radę obyć się bez tlenu przez jakiś czas, ale teraz to nie był
najlepszy pomysł. Stalowa rękojeść Zabójcy paliła mnie w dłoń, na rzęsach tworzyły
się kryształki lodu z wydychanego powietrza. Musiałem ciągle mrugać, żeby coś
widzieć.
Już wiedział, że go ścigam, usiłował mnie zgubić w najbardziej opustoszałych
uliczkach miasta. Hałdy śniegu i lodu, ruiny rozsypanych budynków. Nie miał szans,
wiedziałem, że go dorwę. A jeśli nie został mu trzeci taki nabój, którym zdołałby mnie
dosięgnąć, skończy źle; bardzo źle.
Pędziłem przez królestwo lodowej śmierci, nie zwracając uwagi na wiatr, zimno,
zamieć, przez którą się przedzierałem. W niezamieszkanych dzielnicach Ostrawy
morderczy mróz wydawał się jeszcze silniejszy. Byłem coraz bliżej, już go widziałem -
ciemną sylwetkę brnącą przez szarość odbitego od śniegu światła. Potem Oko znowu
się przebudziło i ukazało mi go wprost idealnie, z nienaturalną hiperrealistycznością.
Martowski rozbudził nasze mordercze instynkty - mój i mojego demona.
Znaleźliśmy się na dawno opuszczonym osiedlu - rozlatujące się bloki,
wyniszczone trądem palce gnijącego olbrzyma wskazujące niebiosa; pomiędzy nimi
biała pustynia świeżego śniegu, nieskalana stopami żywych istot.
Biegłem krótkimi krokami i odbijałem się lekko, żeby nie rozłupać zlodowaciałej
skorupy na śniegu. Jemu nie szło tak dobrze, co chwilę się zakopywał i kilkakrotnie
odwracał. Huknął wystrzał, ale nawet nie usłyszałem kuli. Tylko przyspieszyłem.
Kawałek przed nami ulicę przecinał szereg kontenerów na śmieci. Martowski
zawahał się, czy nie wykorzystać ich jako kryjówki, biegł jednak dalej. Już byłem przy
nich, on - dwadzieścia, trzydzieści metrów przede mną. Trzymałem Zabójcę w gołej
dłoni, bez rękawicy, przymarzł mi do skóry. Wymierzyłem. Kołysząca się sylwetka na
białym tle skakała w celowniku. Spust palił rozżarzony mrozem opuszek palca
wskazującego. Huknął wystrzał, Martowski wyczuł go zawczasu którymś ze swoich
zmysłów i rzucił się na ziemię. Umknął kuli, stracił jednak prędkość niezbędną do
wykonania drugiego uniku. Ktoś we mnie zaśmiał się tryumfalnie, drugi raz
szarpnąłem za spust, kurek rewolweru ruszył na spotkanie ze spłonką.
W tej chwili zdałem sobie sprawę, przy czym stoję i o co się opieram, żeby przyjąć
wygodniejszą pozycję.
O stary, pojemny kontener na odpadki. O dobrze mi znany kontener na odpadki.
Strzał. Huk zlewający się w jedno z dźwiękiem opuszczanego wieka.
Trzy kilo jeszcze żywego mięsa niedbale zawiniętego w pieluchę i dwie torby
foliowe. Płacz, jedyna możliwość walki o życie. Strach, stuprocentowy strach.
Ugięły się pode mną kolana, Zabójca wyślizgnął mi się z dłoni.
Błysk światła, szperające palce, ostatkiem sil wykrzesany szloch.
- Szkoda materiału - przytłumione mruknięcie. - Już sam fakt, że to jeszcze żyje,
jest warty przebadania.
Potem chłód i potrząsanie, kołyszące do snu albo nieprzytomności.
Nocny koszmar, bóg wie czyje wspomnienia wróciły. Jak przez mgłę docierało do
mnie, że siedzę oparty o kontener i stopniowo zamarzam. Jednocześnie leżałem na
stole laboratoryjnym, nie w swojej prawdziwej postaci półpotwora z ekstremalną
odpornością, nieprawdopodobnymi zdolnościami przeżycia i zabijania - lecz dziecka.
Oglądałem świat oczami noworodka, nieostro, w lustrzanym odbiciu. Sylwetka
człowieka poruszająca się między urządzeniami. Krzyczałem, dziecko krzyczało,
bezsilne, słabe i bezbronne; ja byłem bezsilny, słaby i bezbronny.
- Mówiłem, że to anomalia mózgowa - zaśmiał się mglisty obrys. - Niezwykle
specyficzny przypadek. Ale pozostałe parametry są w normie.
- Wyrzucić? - inny głos.
Znudzony. Obojętny, zmęczony. Koniec zbyt długiej zmiany w pracy.
- Nie jestem aż tak bogaty, bym mógł sobie pozwolić na rozrzutność, co więcej...
Krótki żart na koniec, tajemnica, którą mówiący zachował dla siebie.
Chłód, zimno, ale już byłem - noworodek był tak wyziębiony, że nie dał rady
nawet się poskarżyć.
- Owińcie go i zanieście do kojca hodowlanego. Sądzę, że szybko zrobimy z niego
użytek.
Zabójca leżał kawałek ode mnie. W miejscach, których kilka sekund albo kilka
stuleci temu dotykała moja ręka, zostawiając ślady wilgoci, mróz szybko rysował
delikatne fraktale. Jeśli będę dalej leżał na ziemi i poddam się cudzym
wspomnieniom, umrę. Nie chciałem umrzeć, chciałem zabić Martowskiego, spalić
dwa obrazy, pogadać z Waardem i dowiedzieć się wielu rzeczy.
Szereg kontenerów nade mną. Kolejne zaćmienie.
Odgłos chirurgicznych przyrządów amputacyjnych, ból i wściekłość
przychodzące potem. Bezsilność przełamywana pragnieniem zemsty.
Z tego można czerpać siłę. Są istoty, które to potrafią.
Przemarznięty chłopiec bez jednego ramienia tuła się po korytarzu. Krew sączy
się przez wciąż cienką syntetyczną skórę, która pokrywa ranę. Chłopiec pcha przed
sobą wózek z jakimś ogromnym urządzeniem. Ciężko mu idzie, słyszę, jak jego serce,
omamione lekami uspokajającymi, umęczone pompuje krew. Każde uderzenie
kosztuje go coraz więcej i przynosi większe cierpienie. Chłopiec zatrzymuje się przy
drzwiach, na nosie ma nieforemne, wielkie gogle. Już rozumiem. Idzie nocą
nieoświetlonym korytarzem, widzi dzięki czemuś w rodzaju noktowizora. Zimno, w
pomieszczeniu jest zimno.
Zawsze gdy zaczyna się robić ostro, jest zimno. Mnie też jest zimno. Podczas
umierania jest zimno, nawet jeśli człowiek smaży się w ogniu piekielnym. Skąd ja to
wiem?
Chłopiec stoi przed drzwiami. Urządzenia wspomagające jego wzrok nie są
dostatecznie funkcjonalne, nie może odczytać imienia na tabliczce. Tylko że on je
dobrze zna. Spogląda na zamek, dobry zamek, połączenie elektronicznego i
mechanicznego. Metalowy odgłos, a zaraz po nim krótkie piknięcie. Chłopiec dostał
się do środka. Może siłą woli, a może pomaga mu niewidzialny wspólnik, którego
obecności nie jest świadomy.
Pada śnieg, ale szelest płatków i tak po chwili ustępuje halucynacjom.
Popycha wózeczek do pokoju. To pracownia, a za nim pomieszczenie
mieszkalne. Na łóżku ktoś śpi. Nie słyszy cichego odgłosu sunących po dywanie
kółeczek, lekkiego stuknięcia, kiedy chłopiec zahacza o stół swoim ładunkiem.
Wózeczek już stoi koło kanapy, na której śni nieznajomy człowiek. To ostatni sen
w jego życiu.
Wiem to tak samo dobrze jak to, że jest mi zimno. Ze pomału zamarzam. Jednak
wizja jest zbyt silna i fascynująca.
Chłopak naciska guzik, czuję jego oczekiwanie, mieszankę mściwej nienawiści
bliskiej spełnienia. Maszyna ożywa, czerwone kontrolki pobłyskują w ciemności i
stopniowo przechodzą w zieleń, silniki uruchamiają się z dyskretnym warkotem.
Śpiący człowiek ma ostatnią szansę, ale wiem, że ją zmarnuje. Zdradzają mi to
cudze, odziedziczone wspomnienia. Ręka ze strzykawką i igłą znajduje aortę i
aplikuje dawkę leku - albo jadu.
Oddech się zmienia, mężczyzna otwiera oczy, w świetle deski rozdzielczej
poznaje nocnego gościa. Stara się coś powiedzieć, ale już nie włada swoim ciałem.
To przez ten zastrzyk.
Widzę narastające wzruszenie chłopca, wzruszenie graniczące z pożądaniem
seksualnym, na chwilę tłumiące nawet permanentny ból, który jest częścią jego
życia. Zrywa kołdrę z przerażonego, przestraszonego mężczyzny. Urządzenie
zaczyna pracować. To aparat operacyjny, teraz zaprogramowany na wiwisekcję.
Na twarzy chłopca rozkwita szeroki uśmiech, aż nim trzęsie z ekscytacji. Jego
nienawiść znajduje ujście. Chłopiec rękami pomaga maszynie wyciągać wnętrzności
- wątrobę, nerki, jelita. Biologiczna egzystencja mężczyzny coraz bardziej zależy od
stopniowo uruchamianych niecielesnych kręgów. Pod koniec chłopak nie jest już w
stanie się opanować. Zatrzymuje maszynę i wściekły dźga mężczyznę skalpelem,
grzebie w otwartej jamie brzusznej i wreszcie wyciąga z klatki piersiowej jeszcze
pulsujące ludzkie serce. Rzuca je na ziemię i przepełniony nienawiścią skacze po
nim, rozdeptując na krwawą miazgę.
Otworzyłem oczy. To wspomnienie w pewien sposób mnie zbrukało, ale
jednocześnie dodało mi sił. Na chwilę stałem się tym chłopcem, kimkolwiek by on był.
Wiedziałem, o co mu chodzi, rozumiałem go. Moje drugie ja, to zamknięte,
postąpiłoby tak samo. Znowu zaczął padać śnieg, wirujące płatki wysysały ze mnie
resztki ciepła. Złapałem Kleszczami za brzeg kontenera i podciągnąłem się do pozycji
stojącej. To trochę pomogło. Nie bez trudu dreptałem w miejscu, aż wróciło mi czucie
w nogach i mogłem iść samodzielnie.
Na Martowskiego jeszcze przyjdzie czas, teraz musiałem pozbierać się do kupy.
* * *
Micuma nie komentowała mojego mizernego wyglądu, kiedy dosypywałem jej paszy.
- Uciekł mi - rzuciłem krótko i poszedłem do pokoju. Tam było trochę cieplej.
Usiadłem na łóżku, zarzuciłem na ramiona koc i wyczerpany gapiłem się w ścianę.
Po chwili przyłapałem się na tym, że znowu rozmyślam o Raymondzie Curtisie.
Nigdzie nie było napisane, że amputowano mu rękę, a jego dzieciństwo wyglądało na
stosunkowo szczęśliwe, ponieważ ojciec - bogaty przemysłowiec i biznesmen - starał
się, żeby jego syna nikt nie skrzywdził. Dopiero potem, kiedy Raymond dorósł i ich
drogi się rozeszły, musiał się sam o siebie troszczyć. Całkiem nieźle mu to szło.
Co miały oznaczać te odziedziczone wspomnienia? Dlaczego ten drugi przyjmował
je z takim entuzjazmem? Dlaczego dotyczyły cielesnego zamroczenia? Zamroczyli
mnie po to, żebym się bardziej w kogoś wczuł? Niektóre informacje wynurzały się
pozornie znikąd, jakby przychodziły z zamierzchłych czasów mojego poprzedniego
życia. Po każdym takim wspomnieniu zamknięty we mnie demon, ukryte zabójcze ja,
przybierał na sile. Może to właśnie był powód zamroczenia - miało uwolnić uwięzione
we mnie myśli? Mimo to nie czułem nienawiści do mieszkańca mojego umysłu. Z
każdym dniem coraz bardziej postrzegałem go jak siebie, ale jednocześnie się
obawiałem. To było niebezpieczne, miałem pewne podejrzenia, jak mogło dojść do
tego utożsamiania - prawdopodobnie udało mu się przeniknąć przez magiczne zamki i
wpłynąć na moje myśli. Raymond Curtis, którym kiedyś byłem, którego ludzie
opiewali w legendach, przestał istnieć. Definitywnie.
* * *
Miałem nadzieję, że późniejsza rozmowa z Waardem wiele wyjaśni. Przedtem jednak
musiałem wykonać zadanie zlecone przez gangsterską królową i trochę odtajać.
Żeby się ogrzać i odzyskać równowagę w zalewie męczących myśli, wziąłem się do
przeglądu broni. Margaret i Greyson od dawna nie wystrzelili, ale miałem przeczucie,
że to się szybko zmieni. Wyczyściłem je, zaimpregnowałem specjalnym olejem do
stosowania w ekstremalnie niskich temperaturach. Nawet w ostrawskim mrozie
miałem do nich całkowite zaufanie. Potem położyłem na poduszce Nóż. Wyglądał
normalnie - wielki bowie z rękojeścią z szarej kości. Tylko czasami na jego ostrzu
pojawiał się przypadkowy błysk.
Cały następny dzień poświęciłem na obchód hal. Znalazłem kilku nieboraków,
którym zapłaciłem, by poszli do szpitala akademickiego i dali się przebadać. W miarę
jak mróz się potęgował, wzrastały też stawki, które musiałem oferować. Wraz z
każdym spadkiem temperatury kożuchy, samogrzewcze płaszcze, termomaski były
coraz droższe. Sprzedawcy, którym udało się utrzymać straganiki z gorącymi
napojami i przekąskami, przeżywali katusze. Przy minus sześćdziesięciu stopniach i
zrywających się od czasu do czasu porywach wichru człowiek był w stanie przebywać
pod gołym niebem zaledwie kilkadziesiąt minut.
W każdej chwili mogłem wybuchnąć, mróz wcale nie poprawiał mi samopoczucia.
Kilka razy przyłapałem się na tym, że rozglądam się w poszukiwaniu jakiejś
prostytutki, ale ulice były niemal wyludnione, nieliczni przechodnie pospiesznie gonili
za swoimi sprawami. Nie chciałem krążyć po zatłoczonych halach pełnych
potencjalnych świadków, poza tym musiałem się mieć na baczności. Martowski na
pewno nie zaszył się w norze, tylko szykował do wyrównania rachunków. I
dowartościowania się - ucieczka w popłochu, do której go zmusiłem, raczej nie
podniosła jego samooceny.
Aby ogrzać się chociaż trochę i polepszyć sobie nastrój, wstąpiłem do szynku
Konopasa. Szyld ze stalowych rur informował jasno i wyraźnie: „Nalewamy przy
każdej pogodzie, o każdej godzinie. Niczego więcej się nie spodziewajcie”. Budynek
służył za magazyn, niedaleko wznosiły się ku pochmurnemu niebu wieże wydobywcze.
Obok, pomiędzy resztkami hałd, stalowych transporterów taśmowych i innych
elementów wyposażenia kopalni, jeszcze niedawno istniał plac targowy na otwartym
powietrzu. Zostały po nim jedynie przysypane śniegiem ruiny straganów.
Dym z otwartego ognia zaczął mnie kręcić w nosie, w uszy uderzył syk gazu i echo
odbijające się od wysokiego dachu. Bar znajdował się pośrodku placu, przy stołach dla
gości rozstawiono koksowniki z rozżarzonym węglem, którego ogromna hałda
zalegała z tyłu, po prawej. Mężczyzna w rozpiętym baranim kożuchu zostawił swych
kompanów, wziął jeden z ogromnych czterokołowych wózków i ruszył w stronę
węglowej góry. Przez chwilę gadał ze strażnikiem, potem mu zapłacił i wrócił z
zapasem czarnego złota. Dorzucił do ognia grzejącego kompanię. Przy minus
sześćdziesięciu określenie „czarne złoto”, tak często stosowane w miejscowej prasie,
wydawało się najbardziej odpowiednie. Widać właściciel baru uznał, że nie tylko
wewnętrzne, alkoholowe ciepło utrzymuje przy życiu jego klientów. A może nie chciał
nosić zwłok. Tak czy inaczej, zarabiał.
Kupiłem sobie dzban piwa, oczywiście grzanego, i zająłem miejsce przy pustym
stole daleko od wszystkich źródeł ognia. Pewnie dlatego nikt przy nim nie siedział. Był
zespawany ze stalowych profili, nawet dziesięciu chłopa nie dałoby rady go przenieść.
Siedziałem, odpoczywałem i rozglądałem się wokoło.
Płomienie ognia harmonijnie się zakołysały, gdy wszedł kolejny klient. Włosy na
karku stanęły mi dęba, Oko przeszło na przybliżenie i zmusiło mnie do spojrzenia w
stronę drzwi. Wraz z nieznajomym nadciągała moc. Specyficzna, obca moc, z którą
jeszcze nigdy się nie zetknąłem. W końcu poznałem go mimo półmroku. Martowski...
albo coś, co się w niego wcieliło. Wiedział, że tu jestem, szedł prosto do mnie.
Oko przestawiło się na przybliżenie i ukazało mi go w trybie rentgenowskim. Siła
najemnego zabójcy nie tkwiła już w pustce i śmierci, przeciwnie - był świeżo
naładowany energią, która krążyła tętnicami i żyłami, emanowała dyskretną aurą.
Zatrzymał się pięć kroków ode mnie, w odległości najlepszej do oddania
perfekcyjnego strzału. Oczy płonęły mu szaleństwem i wewnętrzną pewnością.
Podczas naszego ostatniego spotkania też nie sprawiał wrażenia w pełni poczytalnego,
teraz jednak wyglądał, jakby opuściły go resztki rozumu, wyparte przez coś zupełnie
innego.
Amulety, talizmany i detekcyjne, magicznie naładowane chipy na łańcuszkach
dzwoniły, cykały, wibrowały, grzały albo ziębiły. Zalewały mnie fale podobne do
paniki albo zgrozy. Tylko że zwykle to ja wywoływałem takie paraliżujące ciało i umysł
odczucia.
- Znowu masz ochotę potrenować sprint? A może nazywasz tę dyscyplinę szybkim
odwrotem? - zagadnąłem pogardliwie, ale też pojąłem, że się boję.
To uczucie jednocześnie było nowe i miało w sobie coś starego, dobrze znanego.
Coś, co tkwiło głęboko w moich myślach, lecz już od dawna się z tym nie spotkałem.
- Wczoraj to wczoraj. - Przewiercił mnie wzrokiem, w którym tlił się żar. - Mała
prywatna rozgrywka. Chciałem się przekonać, czy rzeczywiście jesteś tak dobry, jak
mówią. Dzisiaj jestem tu służbowo. - Skrzywił się.
Ten sam tlący się żar skrywał się również w jego ustach. Może cały był nim
przepełniony? Nienawidziłem swojego strachu, ten drugi, demon, nienawidził go
jeszcze bardziej. A w nienawiści jest ukryta siła.
Zabójca znalazł się w mojej dłoni niemal bez współudziału świadomości,
jednocześnie sięgnąłem po Margaret opartą o ławę. Nigdy nic nie wiadomo.
Martowski nawet nie drgnął, ale nagle w obydwu dłoniach trzymał pistolety. Nie
sięgnął po nie, stanowiły część jego ciała, a teraz po prostu się zmaterializowały. W
jednej chwili porosły go żylaste korzenie, jak wtedy, kiedy prezentował, w jaki sposób
zastrzelił Wachtmana.
Ale ja już byłem w ruchu, już odbiłem się od podłogi, aż stalowe podbicie
podeszew skrzesało iskry. Z nieprawdopodobną szybkością przesunąłem Margaret w
dłoni i pierwszym strzałem trafiłem Martowskiego w prawą rękę. Jego seria minęła
mnie o włos. Padłem na kolana, umykając kanonadzie z drugiego pistoletu.
Wykorzystałem siłę bezwładu i starałem się powalić go na ziemię, ale przeskoczył
nade mną. Przewróciłem się na plecy w samą porę, żeby zobaczyć Martowskiego
wysoko pod sufitem, obie lufy jego broni wyglądały niczym niekończące się źródło
ognia. Widziałem lot tych kul, jednej za drugą. Wiłem się jak piskorz, wokół mnie
metal brzęczał i dzwonił, wbijając się w podłogę. Potem dostałem w ramię. Jakby
najechał na mnie pociąg towarowy. Martowski to wyczuł, zeskoczył kawałek dalej, w
jego oczach tlił się żar zwycięstwa. Tylko że właśnie tam mierzyłem z Margaret,
wystarczyło pociągnąć za spust. Wielkokalibrowa śrutówka huknęła i rozerwała tułów
Martowskiego. Jego wewnętrzny ogień rozbłysnął teraz pełnym płomieniem i
natychmiast sprawił, że rany się zrosły. Strzeliłem jeszcze raz, to go powaliło na
ziemię. Ludzie krzyczeli i w popłochu usiłowali się ukryć. Piekielny ból z ramienia
promieniował na całe ciało, jakby mi zaaplikowano metr sześcienny jakiegoś jadu.
Puściłem Zabójcę, sięgnąłem po Nóż i jednym zdecydowanym ruchem wydłubałem
pocisk z rany. Zadzwonił o podłogę i z głośnym syczeniem wypalił w niej dziurę.
Kleszcze bez mojego rozkazu schowały Nóż do pochwy i rozwinęły się na całą swoją
długość, żeby sięgnąć do Zabójcy.
I już obaj zerwaliśmy się na równe nogi, Martowski pierwszy pociągnął za spust.
Kopniakiem przewróciłem ciężką ławę, żelazo przyjmujące na siebie kule dzwoniło,
dźwięczało, narzekało. Gnałem wzdłuż tej prowizorycznej barykady w stronę hałdy
węgla, która mogła mi zapewnić lepszą osłonę. Martowski nękał mnie strzałami i ani
trochę nie odpuszczał.
Żylaste korzenie, którymi był połączony z bronią, pulsowały w rytm strzałów, Oko
pokazywało bąble energii zmieniające się w magazynkach w naboje.
Ostatni krok, zaraz będzie miał świetne pole do popisu. Wyskok, nie w kierunku,
w którym biegłem, ale ostro w lewo, wprost ku ławie. Naparcie ramieniem,
skrzypienie żelaza na nierównej podłodze, pędzącego prosto pod nogi Martowskiego.
Nie zdążył wyhamować, wpadł na przeszkodę, a zderzenie z nią wyrzuciło go w
powietrze. Pocisk wyrwał mi kawałek mięsa z twarzy. Przetoczyłem się przez ławę,
stanąłem na rękach i energicznie wyprostowawszy tułów, kopnięciem obunóż
posłałem go jeszcze wyżej. Pozornie pomału wirował w locie, jego broń wypluwała z
siebie pociski i kosiła wszystko, co tylko żyło. Padłem na ziemię i gdy plecami
dotknąłem podłogi, wystrzeliłem w stronę latającego celu. Zabójca pięć razy ogłosił
wyrok śmierci, a potem dołożyłem mu z Margaret. Ani razu nie chybiłem. Pociski
nafaszerowały Martowskiego na wszystkie strony, padł zmieniony w kilka krwawych
strzępów mięsa połączonych żylastymi korzeniami. Wstałem, automatycznie
załadowałem Margaret i Zabójcę. Musiałem wyciągać naboje z kieszeni płaszcza,
ładownice zgubiłem w trakcie pojedynku.
Niektórzy ludzie jęczeli z przerażenia, inni, zalani krwią, umierali powoli, jednak
sam Martowski umrzeć nie zamierzał. Siła, którą był przepełniony, znowu go scalała
w monolit. Gdy skończyłem nabijać broń, już mógł unieść pistolet.
- Mnie nie zabijesz - wycharczał.
Przestrzelona krtań jeszcze nie zdążyła się całkiem zagoić. Żaden czar nie jest
doskonały. Wepchnąłem Martowskiemu do ust lufę Margaret i pociągnąłem za spust.
Zdążył strzelić, ale trafił mnie tylko w ucho. Jedno w tę czy we w tę, co za różnica.
Ważne, że kula nie utkwiła w ciele.
Głowa Martowskiego rozprysła się. Wycelowałem w klatkę piersiową i znowu
pociągnąłem za spust. Rozszarpane ciało odsłoniło oplecione czarnymi żyłami serce.
Ciągle pulsowało energią, a na szczycie szyi zaczęła pączkować dziwna narośl - chyba
zarodek następnej głowy. Witalności na pewno mu nie brakowało.
Powinienem się bać, krzyczeć z przerażenia, tak jak ludzie dookoła. Może nawet
jeszcze bardziej, bo wiedziałem, że dzieje się coś nienaturalnego, przeczącego
wszystkim magicznym i niemagicznym prawidłowościom naszego i tak już
pokrzywionego świata. Tyle że ja się nie bałem.
Uklęknąłem i zanim rana zdążyła się zrosnąć, wyciąłem mu Nożem serce, tak jak
to widziałem w czyimś wspomnieniu. A może w zapowiedzi przyszłych wydarzeń?
Serce nie przestawało pulsować, ciało Martowskiego zaczęło dygotać, jakby usiłowało
wstać i mnie dosięgnąć. Ręka z pistoletem zgięła się w łokciu i zaczęła niepewnie
szukać celu. Ten chłopak z mojego snu był za młody, za mało doświadczony, nie
wiedział, co należy zrobić. Nie to co ja. Ścisnąłem serce w pięści i odgryzłem kawałek.
Raz, drugi, trzeci i już było po wszystkim. Opadłem z sił i runąłem na ziemię obok
nienaturalnie szybko rozkładającego się ciała. Ten drugi, którego myśli przez kilka
chwil były w moim zasięgu, wycofywał się, podczas gdy ja z przerażeniem
obserwowałem krwawy ochłap, a bitewny szał mijał.
Absolutne napięcie ustąpiło, zaczęły do mnie docierać jęki rannych i przerażone
krzyki gości szynku Konopasa, którzy mieli trochę więcej szczęścia. W końcu udało mi
się wstać, lecz z trudem utrzymywałem równowagę. Wygrałem.
- Tatar smakuje lepiej - powiedziałem do gapiów.
To była kropla, która przepełniła czarę. W panice uciekali z krzykiem prosto w
mróz i wicher, byle jak najdalej od szalonego mordercy, ode mnie. Nie mieli poczucia
humoru i dystansu, jak by z pewnością nie omieszkała napomknąć Micuma.
Sala opustoszała, towarzystwa dotrzymywały mi już tylko trzaskające płomienie i
zgrzyt stali. To mróz w kombinacji z ciepłem starał się wypaczyć konstrukcję nośną
hali. Potem wyrobiony mechanizm zamknął drzwi i wokół zapanował półmrok.
Czekałem, aż zabije mnie trucizna, aż to, co czyniło Martowskiego tak silnym i co
w ferworze walki zjadłem razem z jego sercem, pożre mnie od środka. Nic takiego
jednak się nie działo, rozmazany świat stopniowo się wyostrzał. Odzyskiwałem siły w
normalnym tempie, a może nawet jeszcze szybciej. Uświadomiłem sobie, że nagle
czuję się dużo lepiej niż przed pojedynkiem.
W tej samej chwili pojąłem, że nie jestem w hali sam. Przy barze stały dwie
kobiety i obserwowały mnie w milczeniu. Jak się tu dostały? Nie przypominałem
sobie, żebym słyszał dźwięk kroków albo poczuł powiew zimnego wiatru, który z
pewnością musiały wpuścić do środka.
Schowałem Zabójcę do kabury i z Margaret przewieszoną przez ramię ruszyłem w
ich kierunku.
To była moja pracodawczyni w towarzystwie kogoś w pewnym sensie bardzo do
niej podobnego. O ile jednak gangsterską szefową uważałem za surową i oschłą, o tyle
jej towarzyszka wydawała się wyciosana ze stali pancernej, zamiast oczu miała lufy
dział, a zęby, choć doskonałe i okrążone zmysłowymi ustami, przypominały
hartowane ostrza mieczy. Ona również miała na sobie płaszcz narzucony przez
ramiona, spięty matową klamrą, a pod nim tylko ciemność.
- Coś do picia?
- Najchętniej piję krew swoich nieprzyjaciół - odparła nieznajoma.
Głos, nawet cichy, wydawał się ciąć jak ostrze.
Rozejrzałem się za jakimś trupem.
- Jeszcze ciepły - odpowiedziałem spokojnie. - Ale nie mogę gwarantować, że to
pani nieprzyjaciel.
Moja szefowa spojrzała w kierunku nieba rdzewiejących elementów nośnych i
pokręciła głową.
- Wystarczy nam coś bardziej zwyczajnego. Na przykład grzane wino.
Przeskoczyłem przez ladę i przygotowałem dla każdego po jednym kubku. Czułem
pulsowanie Noża w pochwie. Był wyjątkowo niespokojny. Coś mu się nie podobało... a
może wręcz przeciwnie.
- Czy zrobił pan jakieś postępy w śledztwie?
Wziąłem łyk wina, zmagając się z siłą podwójnego spojrzenia.
- Niewielkie, a dlaczego pani pyta? Spieszy się pani?
- Pojawił się nowy gracz - oznajmiła ze spokojem. - Połączył się z Wachtmanem i
zeszłej nocy przeprowadzili atak na moje terytorium.
- Czy raczej wchłonął Wachtmana i teraz używa jego imienia, jego zaplecza -
dodała druga kobieta.
- Możliwe.
- Ciężko ich zabić? Tak jak tego bydlaka? - Wskazałem miejsce, gdzie powinno
leżeć ciało Martowskiego.
Teraz zostało po nim tylko lepiące się zagłębienie.
- Tak, trudno - powiedziała szefowa gangsterów. - Ale chyba nie aż tak trudno jak
pana Martowskiego.
Napiła się wina - to był sam kwas, a mimo to zachowała spokojną minę. Kiedy
jednak zerknąłem na kolor napoju w jej kubku, stwierdziłem, że pije coś zupełnie
innego niż ja. A przecież nalewałem wszystkim z tego samego kanistra.
- A pani jest tutaj, żeby pomóc siostrzyczce? - zwróciłem się do nieznajomej.
O dziwo, uśmiechnęła się. Gdybym nie był tak odważny i nie zjadł przed chwilą
serca swojego wroga, pewnie ten uśmiech napędziłby mi stracha. Właściwie i tak go
napędził, ale zachowałem przynajmniej pozory spokoju.
- Prawidłowa dedukcja - potwierdziła. - To on? - zapytała i spojrzała na siostrę.
- Tak, on. Nawet jeśli wielu rzeczy nie wie.
Nie podobało mi się, że znowu czuję się jak głupek.
- A może byśmy się sobie przedstawili? - zaproponowałem. - Ot, czysta kurtuazja.
Między dobrze wychowanymi... - zastanawiałem się nad odpowiednim słowem.
- Istotami? - zaproponowała nieznajoma.
- Tak - przytaknąłem. - Prawdopodobnie Raymond Curtis - przedstawiłem się po
krótkim wahaniu.
Osiemdziesiąt lat temu Curtis poprowadził ludzi przeciwko upiorom, deksom,
demonom, bogom. Publiczne przyznanie się do przeszłości było ryzykiem. W interesie
każdego z nieludzi leżało zabicie mnie, ponieważ dawno temu stałem po przeciwnej
stronie barykady. W zasadzie nic nowego, i tak ciągle ktoś próbował mnie uśmiercić, a
ja nie pozostawałem dłużny. Na razie prowadziłem w tej rozgrywce.
Spojrzały na siebie w milczeniu. Ich twarze niczego mi nie zdradziły.
- Jestem Kali - przedstawiła się nieznajoma.
- Jestem Kuan Jin - powiedziała moja pracodawczyni.
Zamarłem z kubkiem wina w dłoni w połowie drogi do ust.
- Bogini wojny i bogini miłosierdzia - wyszeptałem mimowolnie, Nóż poruszył się
w pochwie.
Można to było odczytać jako radość.
- Tak. Jesteśmy siostrami - dodała Kuan - jak pan już zapewne odgadł.
Bogini miłosierdzia, która rządzi gangsterami i nie waha się zlecić zabójstwa?
Chociaż... dlaczego nie, ludzie zazwyczaj nie używali słowa „miłosierdzie” w jego
pełnym znaczeniu, które w tym świecie zyskało całkiem nowy wymiar, odmienny od
pierwotnego.
Wszyscy troje napiliśmy się wina. Nagle i ja miałem w kubku coś zupełnie innego,
smaczniejszego, co nie wywoływało odruchów wymiotnych. Zmienić złe wino w dobre
z pewnością łatwiej niż wodę w wino.
- Poprosiła pani o pomoc ze względu na Wachtmana? - zapytałem.
Nie liczyłem na to, że odpowie. Była boginią, nie musiała się spowiadać.
- Tak, ze względu na Wachtmana i inne sprawy. Czasy się zmieniają. Na gorsze.
Nie musiała tego mówić, to było oczywiste. Przyglądałem się im, usiłując odkryć
ich prawdziwe ja na podstawie fizycznych postaci, które przyjęły.
Milczały, dając mi czas na przemyślenia, jakby zależało im na moim zdaniu.
Potem płomienie zamigotały, nasze twarze owiał prąd mroźnego powietrza.
Odwróciłem wzrok w stronę drzwi.
Stał tam człowiek... albo coś o ludzkim spojrzeniu, na mnie jednak wywarł
całkowicie nieludzkie wrażenie. O ile od Martowskiego biła aura mocy, o tyle przybysz
uosabiał siłę w czystej postaci, jej ognisko. Przeszedł kilka kroków w głąb hali i wbił
we mnie wzrok. To było jak spoglądanie na swoje odbicie w tafli rtęciowego jeziora,
kiedy zamiast wejrzeć głębiej chociaż na milimetr, widzi się tylko własny
zdeformowany obraz.
Twarz nieznajomego, podobnie jak jego odzież, wydawała się nienaturalnie
zuniformizowana, bez jakichkolwiek indywidualnych rysów, jakby była średnią
wyciągniętą z tysięcy ludzkich twarzy.
- Wpadłeś na imprezę? - zagaiłem.
- Kim jesteś?
Blacharz, sztuczna inteligencja, z którą jakiś czas temu spotkałem się w górach,
miał lepszy głos.
- Zapytałem pierwszy - zwróciłem mu uwagę przyjacielskim tonem i odpiąłem
kaburę Zabójcy. Margaret leżała w zasięgu ręki.
Przez chwilę rozważał moją odpowiedź, jakby jej nie rozumiał, a potem odwrócił
się w lewo i wskazał ciało jednej z ofiar kanonady Martowskiego.
Martwy wstał. Poczułem niepokój Kali i Kuan. Działo się coś, czego nawet one nie
rozumiały.
Przybysz z rtęciowymi oczami zwrócił się do martwego w nieznanym, syczącym
języku. Takich dźwięków nie sposób wykrzesać z ludzkiego gardła. Widząc spojrzenia
Kuan i Kali, zrozumiałem, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Trup odpowiedział w
podobny sposób, przesłuchanie trwało jeszcze dobrą chwilę. Boginie były bardzo
zaniepokojone.
Wydawszy z siebie krótki syk, martwy położył się z powrotem na podłodze i już po
chwili nic nie świadczyło, że jeszcze przed chwilą odpowiadał na pytania przybysza.
- Zdradził mi - przybysz wskazał stygnące ciało - że dobrze trafiłem. Przyszedłem
po ciebie. - Wbił we mnie srebrne oczy.
Trzymałem Zabójcę.
- Jest pod moją ochroną - wmieszała się do rozmowy Kuan Jin.
Nieznajomy zawahał się, jakby naradzał z kimś dla nas niewidzialnym.
- Ustąp. Zmierzymy się, kiedy przyjdzie czas - odpowiedział spokojnie, lecz
stanowczo.
- Jestem jeszcze ja, siostrzyczka - odezwała się Kali.
W jej głosie brzmiał uśmiech, na twarzy malowała się żądza. Poruszyła
ramionami, płaszcz zsunął się na ziemię. Już wiedziałem, co skrywała ciemność -
dodatkowe dwie pary rąk, w każdej z nich bogini trzymała broń. I nagle miała tych rąk
nieskończenie wiele, w powietrzu świszczały przecinaki, miecze, młoty bojowe,
maczety, szable, pistolety maszynowe, siekiery, rewolwery, karabiny. Kali rosła i
jednocześnie pozostawała niezmienna...
Bezwolnie cofnąłem się o kilka kroków, byle dalej od mocy, która mogłaby mnie
pochłonąć.
Nieznajomy stracił nieco pewności siebie, a Kali uśmiechnęła się szeroko; z ostrzy
jej broni kapała lśniąca krew, w powietrzu unosił się zapach prochu strzelniczego,
smród trotylu, nagle rozległ się świst odłamków i huk wystrzałów z dział.
- Nasz czas jeszcze nie nadszedł. Ale następnym razem również tobie radzę mieć
się na baczności, Wielka Ukończycielko - ustąpił wreszcie i zaczął się wycofywać.
Powstrzymałem się ostatkiem sił, żeby do niego nie strzelić, ot tak, dla sportu, w
plecy. Szkoda naboju. Zbyt wiele ich zużyłem na Martowskiego.
- Kto to był? - zapytałem, kiedy zostaliśmy sami i ogień się uspokoił.
- Nie wiem. - Kali obojętnie wzruszyła ramionami. Miała już tylko sześć par rąk. -
Od myślenia mam ją - wskazała na Kuan. - W każdym razie to nie był wariat, skoro w
końcu ustąpił. Ale musiał się najpierw zastanowić. - Z niedowierzaniem pokręciła
głową i sięgnęła po dzbanek.
Przeniosłem wzrok na Kuan.
- To było coś, co w ogóle nie powinno istnieć na tym świecie. Ale nie wiem
dokładnie kto albo co. Jeszcze nie wiem.
Kuan Jin sprawiała wrażenie lekko wyprowadzonej z równowagi.
- Kim są ci dwaj szermierze z obrazu? - kułem żelazo, póki gorące, póki boginie
mówiły otwarcie i szczerze.
- Amdo - odpowiedziała Kali i napiła się wina.
Jej siostra spojrzała na nią z wyrzutem.
- Nie składałam żadnej przysięgi, nie jestem związana żadnymi ślubami i nie
muszę od dziesiątków lat kombinować, jak by je tu naruszyć, nie szargając honoru. -
Machnęła ręką na niewypowiedzianą pretensję. - Wiesz, co to jest Bardo?
Przypomniałem sobie ducha matki, który zaprowadził mnie do grobu córki.
Przytaknąłem.
- Bardo to dusza, która po śmierci człowieka zostaje w naszym świecie. Tkwi tu
tak długo, póki nie utraci siły woli lub nie wykona zadania, jakie go zatrzymało -
wyrecytowałem.
- Amdo to bandyci, którzy odpowiedzieli na wezwanie i wrócili jako duchy do
świata ludzi, zwykle ze względu na gratyfikację. Musi im się opłacać, ponieważ o
powrocie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest przyjemny - wyjaśniła.
- I zazwyczaj są to strasznie brutalne i silne duchy, inaczej nie dałyby rady. Nawet
większość demonów się ich boi.
- A bogowie?
- Ja nie. - Kali pogardliwie pokręciła głową.
Dorzuciłem trochę węgla do ognia, dolałem nam wina. Z każdym łykiem
smakowało coraz lepiej, język się do niego przyzwyczajał. A raczej boginie stopniowo
podnosiły jakość wina do poziomu, do którego były przyzwyczajone.
- Rzekłbym, że szykuje się jakaś wojna - powiedziałem w zamyśleniu, dopiłem
resztkę wina i znowu sobie nalałem.
Kuan Jin kiwnęła głową i podsunęła kubek.
- Zważywszy, że poprosiłam o pomoc siostrę, jest to wielce prawdopodobne.
- Czy wyjaśnianie, jak to możliwe, że Wachtman ciągle żyje, ma jeszcze sens?
Według mnie miało, chciałem się tylko upewnić, że Kuan dotrzyma danego słowa.
- Ma. Od niego zaczęły się moje problemy, a sama mam jeszcze wiele do
zrobienia.
- A poza tym jesteś właściwą osobą do wykonania tego zadania. - Kali uniosła
kubek, żeby się ze mną stuknąć.
Jakimś cudem znowu miała na sobie płaszcz i tylko jedną parę rąk.
- Potrzebuję więcej informacji o ostatnim starciu z ludźmi Wachtmana -
przypomniałem.
Od jednego z koszy, w którym pomału dogasał żar, dobiegł jęk.
Kuan przyklękła przy siwym mężczyźnie. Pocisk Martowskiego trafił go w ramię.
Rozkład był już tak zaawansowany, że zaczęła mu się otwierać klatka piersiowa. W
oczach mężczyzny czaiło się wywołane bólem szaleństwo, z ust ciekła piana niemająca
nic wspólnego z naturalnymi wydzielinami ludzkiego ciała. Dotyk Kuan przegnał
cierpienie. Mężczyzna wydał z siebie ostatni dech i z uśmiechem zasnął na wieki.
Bogini miłosierdzia, przypomniałem sobie. Ono ma niejedno oblicze.
Cienie na moment zawirowały w dzikim tańcu, przybył kolejny gość.
- Pan Kaplica - przedstawiła go Kuan, nawet się nie odwracając. -
Wtajemniczyłam go w nasze sprawy. Odpowie na wszystkie pańskie pytania, by był
pan dobrze zorientowany i mógł wywiązać się z zadania, do którego pana wynajęłam.
Rozległo się suche pufff, gdy powietrze wypełniło próżnię powstałą w wyniku
zniknięcia obydwu bogiń. W sali zostałem ja i przypominający urzędnika Pan Kaplica.
Wrażenie psuł tylko automat, który miał przewieszony przez ramię. Nikt nie jest
doskonały.
* * *
Pan Kaplica nie był księgowym, nawet jeśli miał dużo do powiedzenia w kwestii
finansów gangu Kuan. Nazwałbym go raczej głównym strategiem sztabu generalnego,
który przyporządkowywał rozkazy i życzenia bogini do możliwości jej podwładnych.
Zgodnie z tym, co powiedział, ludzie Wachtmana zaczęli pchać się do centrum
Ostrawy. Drobnych potyczek stoczono już całkiem sporo, ale decydujące starcie,
najbardziej przypominające regularną wojnę, rozegrało się na mało zamieszkanym
obszarze, ogrodzonym z trzech stron starymi autostradami i szerokim traktem.
Kaplica nie miał nic przeciwko pokazaniu mi miejsca ostatnich walk.
Niemal wszędzie musieliśmy brodzić w śniegu. Miejskie służby porządkowe z dnia
na dzień pracowały coraz gorzej, przy minus sześćdziesięciu stopniach nawet mnie to
nie dziwiło. W końcu dotarliśmy do tablicy z napisem „Rudna” zatopionej w lodzie.
Sądząc po nieco jaśniejszym kawałku betonu na pobliskim domu, odpadła całkiem
niedawno. Tak nazywał się trakt, przez który właśnie się przedzieraliśmy i o którym
Kaplica wcześniej wspominał. Na otwartej przestrzeni wiatr był silniejszy i
nieopisanie nieprzyjemny. Mój przewodnik twardo kroczył kawałek przede mną,
głowę miał pochyloną, czapkę z baraniego futra naciągniętą tuż nad oczy, usta i
niemal całą twarz zasłoniętą szalikiem.
Między domami zrobiło się nieco lepiej. Niższe piętra licznych bloków wciąż były
zamieszkane, wolne powierzchnie pomiędzy budynkami przecinały białe,
zlodowaciałe hałdy, ludzie jak szczury biegali wąskimi korytarzykami wyrytymi w
bezkresnym śniegu. Przed norą wiodącą gdzieś w głąb białej góry stała wyniszczona
kobieta, w ręce trzymała zapalonego, ręcznie skręconego papierosa, a spod czapki z
kożucha ozdobionej wyschniętą słomą wystawały farbowane włosy.
- Nie chciałbyś odpocząć, przystojniaku? Mam tu ciepły i miły kącik - zapraszała
mnie do środka.
Oko przeszło na przybliżenie. Poczułem nagły przypływ żądzy... i jeszcze czegoś.
Na szczęście kobieta była zbyt wyniszczona i sterana życiem, bym nie dał rady
okiełznać chuci. Gorsza część mojego ja - ten drugi, ten uwięziony - znowu chciała
dojść do głosu.
Na placyku koło koksownika z żarem stało kilku mężczyzn. Jeden wyglądał jak
niedźwiedź pomiędzy owcami. Wysoki na dwa i pół metra, toporna sylwetka, która
musiała być produktem zaawansowanej biotechnologii albo manipulacji
genetycznych. Miał na sobie spodnie z foczej skóry i kamizelkę z owczej wełny. Gołe,
nieludzko duże dłonie, skonstruowane przez speca od biotechnologii, trzymał na
mrozie, o nogę oparł młot bojowy. Jego rudawe wąsy coś mi przypominały. Czyżby nie
był wytworem technologii? Jego dziwni wspólnicy wyglądali jak przybysze z zupełnie
innego świata - w najściślejszym tych słów znaczeniu. Wlepił we mnie wzrok.
Wyczuwałem w nim lód i śnieg, skrzypienie trących o siebie lodowców. Kryło się w
nich coś odwiecznego, podobnie jak w oczach Kuan Jin. Z tym że w jej przypadku
głębię łagodziła troska o los śmiertelników. A tutaj widziałem jedynie ostrość i mróz.
Byłem prawie pewien, że sięgnie po swą średniowieczną broń, ale pozwolił nam
przejść.
- Nasi ludzie już czekają. Powiadomiłem ich, że mają się zebrać u Karmiego. To
gospoda i miejscowa centrala - wychuchał przez szal Kaplica.
Kiwnąłem z podziękowaniem głową. Już miałem dosyć tej wędrówki.
Resztę dnia spędziłem na rozmowie z ludźmi, których przyprowadził Kaplica.
Żebracy, na pozór zwykli rzemieślnicy, handlowcy, pracownicy podziemnych
plantacji. No i oczywiście najemnicy, bez których gang nie mógłby funkcjonować.
Tej nocy rozegrała się chaotyczna bitwa. Otrzymywałem mnóstwo wykluczających
się wzajemnie informacji, ale co do jednego wszyscy byli zgodni: nie wystarczyło trafić
przeciwnika w brzuch, więcej pewności dawała seria albo jeden bezpośredni strzał w
głowę. Ponieważ pracowali dla Kuan już dosyć długo, nie przestraszyli się i dzięki
dobrej organizacji oraz orientacji w terenie zadali przeciwnikom poważne straty. Ci
jednak nie ustępowali i walczyli do samego końca. Właściwie nawet nie było jasne, co
stanowiło cel ataku - może przetestowanie armii Kuan, ewentualnie porządne
upuszczenie jej krwi.
- A ciała? Gdzie są zabici? - zapytałem mężczyzny ze sztuczną skórą naciągniętą
na szybko gojące się rany twarzy.
Jedną rękę miał na temblaku, a mimo to na ramieniu kołysał mu się sztucer.
Kaplica przysłuchiwał się rozmowie, ale w żaden sposób się nie wtrącał.
- Zabrali ich. Każdego, nawet jeśli ryzykowali, że też oberwą. Mamy jedno jedyne
ciało, z pewnością martwe.
- Chciałbym je zobaczyć.
Mężczyzna wzruszył ramionami, Kaplica skinął na karczmarza. Ten bez słowa
otworzył drzwiczki za kontuarem. Przeszliśmy przez kuchnię, magazyn i znaleźliśmy
się na zewnątrz. W wysokiej na dwa metry ścianie śniegu, napierającej na mury
budynku, była wydłubana jama, a w niej leżało ciało. Młody, trzydziestoletni
mężczyzna z klatką piersiową rozerwaną trzema pociskami, jeden obok drugiego.
Przewróciłem trupa na brzuch. Był twardy jak lód, nic dziwnego przy takim mrozie.
Brakowało tylnej części czaszki i większości mózgu, pewnie dostał ekspansywnym
pociskiem.
- Nie wygląda na takiego, co zamierza ożyć.
- Nieźle oberwał - dodał żołnierz Kuan.
- W którym mniej więcej kierunku ich odnosili? - zapytałem, dając znak, że
możemy wracać do środka.
Nie chciałem bez potrzeby sterczeć na mrozie.
- Nie wiem. Znaleźliśmy kilka śladów opon samochodów dostawczych. Ale dokąd
ich odwieźli... - Wzruszył ramionami.
Przemogłem chęć wejścia do ciepłego pomieszczenia i ruszyłem we wskazane
miejsce, żeby przeanalizować ślady aut napastników. Nie zostało ich za wiele: wiatr
nanosił tumany śnieżnego pyłu, które zamiatały powierzchnię twardego niczym
marmur lodu. Transportery, czy co to tam było, wyjechały z uliczek między
budynkami mieszkalnymi na szeroką ulicę Rudną, a potem skręciły w lewo, na
zachód. Niczego więcej nie udało się ustalić.
Czy to przypadek, że w tamtym kierunku jechało się również do szpitala
akademickiego? Trochę za daleko, by wybrać się tam od razu, byłem zbyt zmęczony,
zbyt przemarznięty. Zostawiłem Pana Kaplicę i wróciłem do pensjonatu; chciałem
jeszcze pogadać z żebrakami, którym zapłaciłem za to, by dali się przebadać. Jednak
żadnego nie spotkałem, a nie miałem ochoty ich szukać. Jutro też jest dzień.
Dwie godziny później siedziałem z Micumą w stajni, przemarznięty i wyczerpany,
popijałem grzane wino i patrzyłem na swoje trzęsące się ręce. To pewnie skutek zimna
i zmęczenia, ale doszedłem do innego wniosku. Moje drugie ja dawało o sobie znać.
Chciało czegoś, czego nie dostawało. Byłem przekonany, że wkrótce odezwie się
znacznie bardziej gromkim głosem.
- Ten atak to był test - odezwała się Micuma, kiedy schrupała wszystkie jabłka.
Spojrzałem na nią, po czym rozpakowałem narzędzia i kupione na zapas
materiały.
Musiałem zaopatrzyć się na nadchodzące dni, uzupełnić ubytki w amunicji do
Zabójcy i Margaret, sprawdzić i podreperować mechanizm inicjacyjny granatów w
Greysonie, żeby nie zawiódł nawet przy minus pięćdziesięciu stopniach, czy ile tu
wkrótce mogło być.
- Przez kilka dni będzie teraz spokój. Wachtman zaczął pertraktacje z innymi
gangsterami - zdradziła mi kolejną informację.
Napełniłem łuskę odważoną porcją prochu strzelniczego, wprasowałem pocisk i
przez chwilę mu się przyglądałem. Oko włączyło się natychmiast, jakby przeczuwało,
że będzie ostro. Studiowałem niejednolitą strukturę ręcznie odlewanego ołowiu i
ostrożnie drążyłem otwór, który przykryłem przygotowanym wcześniej kapturkiem.
Tak powstało coś między nabojem półpłaszczowym a ekspansywnym.
- Skąd to wiesz? - Przełączyłem Oko do normalnego trybu, żeby trochę odpocząć.
- Od policyjnej sztucznej inteligencji. No, sztucznej inteligencji. Jest zaraz pod
poziomem Turinga, ale ma doskonałą bazę danych i nadal na niej pracuje. To jego
chluba - dodała niemal zawistnie.
- Byłaś na zewnątrz?
Już wcześniej szukaliśmy bezprzewodowych kanałów informacyjnych, ale
bezskutecznie. Ostrawę stopniowo ogarniała radiowa ślepota i głuchota. Najbardziej
ubolewała nad tym Micuma.
- Nie, ale policja zainstalowała tymczasową stację - odpowiedziała z dumą.
Podskoczyłem jak oparzony. Prawo i porządek w mieście takim jak to z pewnością
stosowały wyszukane środki przymusu. Nie miałem ochoty przekonać się o tym na
własnej skórze.
- Po co? - szczęknąłem.
Posłała mi pogardliwe spojrzenie; znowu mnie przechytrzyła.
- Żeby policyjne sztuczne inteligencje mogły zagrać ze mną w pokera. Zaczynam
robić się sławna.
- I wygrałaś?
- Koniec końców tak - stwierdziła i dumnie zamachała ogonem. - Rzekłabym, że
zasłużyłam sobie na dodatkowe trzy małe jabłka.
- Kosztowały dwie korony - przypomniałem jej.
Wciąż patrzyła z wyraźnym niezadowoleniem. Sięgnąłem do torby i dorzuciłem do
koryta ostatnie dwa owoce.
Wolałem nie wiedzieć, jakie informacje musiała zdradzić.
Wróciłem do swojego zajęcia. Teraz przyszła kolej na pociski z wolframowym
jądrem. Były wymieszane - trzy ekspansywne i dwa przeciwpancerne. To powinno
wystarczyć nawet na dwugłowego mastodonta z pancerzem kompozytowym.
- Nigdy nie używasz magii, mimo że w sakwach masz mnóstwo naprawdę silnych
artefaktów - powiedziała Micuma, cały czas mi się przyglądając.
Zaskoczyła mnie. Bardzo się starałem, żeby nikt nie wiedział, co ze sobą noszę.
Nie przypuszczałem, że Micuma interesuje się moim bagażem. Z pewnością jej nie
doceniłem. Zwiększyłem dawki prochu do poziomu, w którym Oko otoczyło Zabójcę
czerwoną ramką. Ciśnienie gazu w lufie osiągnęło konstrukcyjny limit.
- Właściwie to nawet nie wiem, czemu nie używam tych piekielnych wynalazków.
Ale już w samym fakcie, że sam produkuję swoją amunicję, i w sposobie, w jaki to
robię, zawiera się ekstremalnie silny typ magii. Surowej, pierwotnej - tłumaczyłem,
nawet się nie zastanawiając, skąd to wszystko wiem.
- Pewnie tak. Może nawet na pewno - zgodziła się i zamilkła.
Udawała, że je jabłko, ale podejrzewałem, że przeszukuje swoje bazy danych.
- Na Martowskiego zadziałało tak, jak chciałeś - przypomniała.
Z każdą kolejną dyskusją zaczynałem coraz lepiej rozumieć mimikę Micumy i
potrafiłem już się zorientować, co podpowiada wyraz jej pyska. Właśnie doszła do
jakiegoś wniosku i oczekiwała albo potwierdzenia, albo zaprzeczenia.
- Był bardzo silny, zaskakująco silny - odpowiedziałem. - Ale zabiłem go i
przeżyłem. Odtąd moje strzały do takich potworów jak Martowski będą dużo bardziej
skuteczne.
- Również dzięki temu, że zjadłeś jego serce.
To wspomnienie nie należało do najprzyjemniejszych. Wtedy moje drugie ja na
moment przejęło kontrolę.
- Tak, również dzięki temu, że zjadłem jego serce - potwierdziłem.
Wyciągnąłem dwa naboje do Greysona, które woziłem już od dłuższego czasu.
Wziąłem po jednym do każdej dłoni i zacząłem pomału przybliżać je do siebie. Wraz z
malejącą odległością powietrze między nimi iskrzyło coraz bardziej, otoczyła je
jasnoniebieska aura.
- Na twoim miejscu nie bawiłabym się w takie rzeczy - ostrzegła mnie Micuma. -
W dodatku to nie ma zbyt dobrego wpływu ani na mnie, ani na ciebie.
Miała rację. Zawinąłem naboje z powrotem w papier pokryty hieroglifami
przypominającymi egipskie, wsadziłem do osobnych sakw i położyłem w dwóch
przeciwległych kątach pokoju.
* * *
Z wielką ulgą padłem na łóżko. Nie śniłem więcej niż mumia w wieku czterech tysięcy
lat. Rano, połamany i ciągle na wpół zamarznięty, po misce owsianki zalanej miodem
i litrze gorącej herbaty zmusiłem się do wyjścia na zewnątrz. Nadaremnie. Nie
spotkałem żadnego z wynajętych żebraków i tak straciłem pół dnia. Może po mieście
rozeszły się wieści o moim starciu z Martowskim i zacząłem cieszyć się złą sławą?
Postanowiłem jeszcze raz przyjrzeć się okolicom szpitala sam, tylko w towarzystwie
Micumy.
Wiatr na szczęście trochę zelżał, ale roztrzęsione z zimna termometry wskazywały
już temperaturę dwie kreseczki pod siedemdziesiątką, a mroźne powietrze wgryzało
się w płuca z żarłocznością wygłodniałych piranii. Micuma mimo to odmówiła
noszenia termomaski, a ja jakoś dawałem sobie bez niej radę. Przynajmniej tak mi się
wydawało.
Pomału obchodziliśmy okolice szpitala. Kryształki lodu szumiały w lekkim
wietrzyku, mróz pozornie oddzielał powietrze od leniwie unoszącego się dymu i
innych oparów przemysłowych. Na tle lśniących obłoków wyglądały na namalowane
szarym i czarnym kolorem. Jeśli temperatura jeszcze trochę spadnie, znikną. Bez
ludzi nie będzie nikogo, kto wydobywałby węgiel, ogrzewał nim i topił rudę. Bez ludzi
pozostanie tu jedynie sterylna, mroźna pustynia. Może zamieszkana przez coś albo
kogoś, komu ten klimat będzie bardziej odpowiadał.
Już teraz miasto wyglądało jak wyludnione. Czasami na zewnątrz pojawiali się
ludzie, ale tylko przebiegali do następnego podziemnego pasażu, do kolejnych hal.
Nawet patrole wokół szpitala zniknęły.
Przypomniałem sobie, że według Micumy burmistrz żądał w biuletynie od
mieszkańców, by pogłębiali korytarze pod śniegiem. Policja i straż miejska
rozprowadzały wśród zainteresowanych instrukcje, jak stawiać elementy konstrukcji
wzmacniających i podpierać sufity lodowymi słupami. Władze miasta podobno
obiecały ulgi podatkowe za budowanie podziemnych lub chociaż podśniegowych
pomieszczeń. Szansa dla Waarda i spółki. Z chęcią bym teraz zapytał o kilka rzeczy,
ale w takich temperaturach Micuma nie była w stanie mówić.
Trąba powietrzna utworzyła z lodowych kryształków sylwetkę nieistniejącego
potwora. Przybliżył się do nas przypadkowymi ruchami. Kroczył na mackach, machał
nimi, chwilami miał jedną, chwilami więcej głów. Przemieniał się i ruszał zgodnie z
rytmem, z jakim pulsowała mroźna atmosfera. Na moim czole pojawiły się krople
potu i natychmiast zamarzły, mięśnie wokół kręgosłupa napięły się w jak najgorszym
przeczuciu, Oko w szoku odłączyło się. To było zjawisko przyrodnicze, wirujące
kryształki, nic więcej, przekonywałem sam siebie. Wyłącznie moja wyobraźnia.
Micuma bez mojego polecenia uskoczyła, unikając zetknięcia z dziwnie ukształtowaną
chmurą lodu. Odruchowo sięgnąłem pod płaszcz, wyjąłem Nóż i ciąłem. To już nie był
Nóż, ale dwumetrowy, mieniący się niebiesko-białym blaskiem miecz, który roztaczał
wokół siebie zapach ozonu. Oślepiający brzeszczot przeszedł przez chmurę lodu z
nieoczekiwanym oporem. Ogłuszył mnie huk, jakbym właśnie rozbił na kawałki
granitową skałę. Stwór zatrzymał się, zachwiał; zamachnąłem się po raz kolejny, ale
obłok lodu rozsypał się bezgłośnie i znowu było słychać tylko szum mroźnego wiatru i
szelest wirujących płatków.
Byłem wstrząśnięty, choć nie wiedziałem dokładnie dlaczego. Z pewnością
spotkałem się z fantomem, wytworem nadmiaru magii, inteligentnym jak powódź
albo huragan i tak samo niebezpiecznym. To przelotne spotkanie uświadomiło mi
istnienie we mnie dużych pokładów strachu, o których nie miałem nawet pojęcia.
Najgorsze, najdziwniejsze było to, że nie do końca wiedziałem, czego się tak naprawdę
bałem. Micuma trochę zwolniła, tak jakby sama też mocno przeżyła to spotkanie.
Bardziej z przekory niż z przekonania, że znajdziemy coś ciekawego, oznajmiłem jej,
że dokończymy nasz obchód wokół szpitala. Nie lubię uciekać.
Przestrzeń koło tylnego traktu kompleksu szpitalnego została, co mnie zaskoczyło,
wyczyszczona - z pewnością po to, żeby można było otworzyć wielką metalową bramę,
co właśnie miało miejsce. Z wnętrza budynku wyjechały trzy śnieżne skutery
towarowe. Czarne, z małym, eleganckim emblematem „Ostrawskiego Stalownika”.
- Miło z ich strony, że dostarczają pacjentom prasę w takich ilościach -
zauważyłem. - Przynajmniej się nie nudzą.
- „Stalownik” należy do Novotnego. - Micuma ryła w śniegu kopytem, podczas
gdy ja obserwowałem rozmowę kierowców z personelem szpitala.
Oprócz kierowców w każdym aucie był jeszcze konwojent. Nas jeszcze nikt nie
zauważył.
- Novotný jest w pierwszej piątce najbogatszych ostrawian i podobnie jak
Waard nie sponsoruje szpitala. - Micuma z zacięciem ryła w śniegu.
Jej gorączkowe usiłowania tłumaczyłem determinacją, bała się, że nie nadążam za
jej tokiem myślenia. Postanowiłem zrewanżować się za wcześniejsze kpiny.
- No i co z tego? Może nie lubią się z ordynatorem. - Wzruszyłem ramionami, nie
spuszczając z oczu grupki mężczyzn.
Czy są uzbrojeni? Kim właściwie są? Zwyczajni pracownicy, najemnicy?
Profesjonalni zabójcy? Przez głowę przetaczały mi się tysiące pytań bez odpowiedzi.
- I dostarczają im gazety? - Micuma wyryła z trzema znakami zapytania i
wykrzyknikami.
- Dla pacjentów - podtrzymałem swoją opinię. - Chodź, może i dla nas znajdzie się
jeden egzemplarz. Ostatnio żyję wyłącznie w świecie obrazów, nie mam czasu na
czytanie - zaproponowałem i rozchyliłem nieco połę płaszcza, żeby Zabójca miał
otwartą drogę na zewnątrz. Margaret odpoczywała w kaburze przy siodle tylko
kawałek od mojej lewej dłoni. Jak zawsze do dyspozycji.
Rozdrażniona Micuma fuknęła, dotarło do niej, że żartowałem. Już przy jej
pierwszej uwadze zrozumiałem, do czego zmierzała. Novotný nie sponsorował
szpitala, ale właśnie przez przypadek ustaliliśmy, że coś go łączy z najlepszym
szpitalem w Ostrawie. Wszyscy się chwalili sponsoringiem, bo dzięki niemu odnosili
osobiste korzyści, a on nie. Dlaczego? Co takiego ukrywał?
Wybrałem drogę nieco naokoło, by wyłonić się zza rogu i ich zaskoczyć.
Zaskoczenie to podstawa przeżycia.
- Dokąd w taki mróz, dobrodzieje? - zapytałem, kiedy mnie zauważyli.
Jedna kabina była już zamknięta, do drugiego samochodu właśnie gramolili się
dwaj mężczyźni, a ostatnia para kontrolowała gąsienice. Całkiem słuszna decyzja,
przy minus siedemdziesięciu stopniach niezahartowana odpowiednio manganem stal
często pęka.
Mróz dodał do mojego głosu ton udawanej wesołości. Może nie udawanej.
Niepokój demona we mnie powodował, że bardzo się cieszyłem na nadchodzące
chwile. Zeskoczyłem z Micumy, zanim jeszcze zdecydowali, co ze mną zrobią.
- Pilnuj swojego nosa - rzekł kierowca.
Konwojent starał się sięgnąć pod kożuch. Uderzyłem go grzbietem dłoni w twarz,
po połowicznym salcie w tył spadł na brzuch. Jednocześnie rozległ się dźwięk
otwieranych podwójnych drzwi. Odbiłem się i kopnąłem te bliżej mnie. Mężczyzna,
który chciał wyjść na zewnątrz, zaskowyczał i wyleciał z kabiny na śnieg, zwinięty z
bólu w kłębek. Huk, szkło ciężarówki przede mną rozsypało się, poczułem ukłucie w
klatce piersiowej. Wyglądało to na szybki strzał ze śrutówki. Wyprostowałem się,
dosięgłem konwojenta Kleszczami i wywlokłem go na zewnątrz razem z kawałkiem
karoserii. Rzuciłem nim w betonową ścianę o wiele słabiej, niż miałem ochotę.
Ześlizgnął się z niej i leżał ruchomo w śniegu. Dopiero teraz sięgnąłem po Zabójcę i
pozwoliłem mu nacieszyć się światłem dziennym.
- Ja tylko zapytałem, dokąd się wybieracie w taki mróz, a wy od razu robicie się
nerwowi - przemówiłem do kierowcy. Oszołomiony, nie ruszał się ze swojego miejsca.
Potem wskazałem Zabójcą tego, który nie wiedział, czy ma zostać w kabinie, czy wyjść
na zewnątrz. Od razu uznał, że tak właściwie nie chce mu się teraz wyłazić na mróz.
- My jesteśmy tylko szoferami, wozimy towar dla... dla... - zaczął dukać ten
niezdecydowany.
- Dla?
- Dla Novotný Transport - dokończył.
- To ciekawe, naprawdę ciekawe. Zobaczmy, co takiego wieziecie.
- Nie może pan - wycharczał ten przyciśnięty drzwiami.
- Jeśli zostanie pan tam, gdzie teraz leży, zamarznie pan w ciągu dwóch minut -
ostrzegłem go. - Pański kolega, o tam, również.
Więcej argumentów nie potrzebowałem, dostałem klucze, kartę magnetyczną i
kod. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to tak poważnie, ale skrzynie ładunkowe były
wysokiej jakości sejfami. Otworzyłem drzwi pancerne i wszystko zrozumiałem. Były
pełne pojemników z plastoszkła, a w nich w mleczno zabarwionym roztworze pływały
ludzkie organy. Od serca przez płuca, wątroby, nerki aż po metry kwadratowe skóry
albo całe kończyny. Do każdego pojemnika załączono tabliczkę z opisem i zatopionym
w plastoszkle chipem.
Maszyna chirurgiczna, twarz chłopca przykryta maską z tkaniny.
Coś uderzyło mnie w twarz. To Micuma kopnęła sopel, który odpadł z karoserii
samochodu. Uświadomiłem sobie, że celuję z Zabójcy w jednego z kierowców, a z
Margaret w pozostałych dwóch, obydwa spusty już naciągnięte. Moje dłonie bywają
szybsze od myśli.
Oddychałem głębiej i szybciej, niż musiałem. Dlaczego zareagowałem z taką
wściekłością? Bez względu na powód Micuma miała rację - to były zaledwie płotki.
Kiwała głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby chciała mi jeszcze coś powiedzieć.
Pomału i niechętnie schowałem broń, niezadowolone z takiego obrotu spraw
Kleszcze, uwięzione w rękawicy, zgrzytnęły.
W końcu zorientowałem się, o co chodziło Micumie.
Wyrwałem jedno siedzenie i obydwoje weszliśmy do kabiny jednej z ciężarówek.
Pojazdy miały o wiele bardziej skomplikowaną budowę, niż się na pierwszy rzut oka
mogło zdawać.
- A zatem, zgodnie ze zleceniem... - poleciłem szoferowi.
Spojrzał na nas bojaźliwie. O dziwo, bardziej niż ja i mój arsenał niepokoiła go
Micuma. Pewnie nie lubił koni.
- Nie jestem w nastroju na długie debaty - rzuciłem ostro.
Ładunek za plecami drażnił mnie. Przypominał mi Kleszcze, Oko, moje
odziedziczone wspomnienia. Drażnił, rozpalał we mnie nienawiść. Na razie niejasną,
nieokreśloną, ale ciągle przybierającą na sile.
- Albo wciskasz gaz, albo mówisz, że nigdzie nie jedziesz. W takim przypadku
strzelam ci w brzuch, wywalam na mróz i próbuję szczęścia z którymś z twoich
kolegów, którzy jadą za nami.
Zrobiłbym to, wiedział o tym. Ogrzewanie w końcu poradziło sobie ze szronem,
który rozkwitnął na szybie natychmiast po naszym wejściu do kabiny. Silnik
zaterkotał na wyższych obrotach, pomału ruszyliśmy z miejsca.
- Nie ma połączenia z centralą - powiadomił mnie trochę nerwowo kierowca.
- Na zewnątrz jest minus sześćdziesiąt, wiele urządzeń nie działa - zbyłem go.
Wiedziałem jednak, że prawdziwy powód jest inny. Micuma przejęła wszystkie
pasma i bardzo się nad czymś skupiła.
- Maksymilian Novotný, oficjalnie pięćdziesiąt sześć lat. Z największym
prawdopodobieństwem jednak sto czterdzieści sześć - przemówiła, kiedy wskaźnik na
termometrze w kabinie przekroczył zero stopni.
Kierowca drgnął i gdybym nie przytrzymał kierownicy, wjechalibyśmy w na wpół
rozlatującą się kamienicę ze ścianami z płyt.
- Ona mówi! - wydusił resztką sił i zrobił podwójny znak krzyża.
To chyba oczywiste?
- Skąd to wiesz? - zapytałem Micumę.
- Według ogólnodostępnych danych jest jedynym synem Maksymiliana
Novotnego seniora. Ale według Franceski... to sztuczna inteligencja, która zapewnia
funkcjonowanie jego imperium - dodała Micuma, zanim zdążyłem zadać pytanie - po
śmierci seniora nie zostały zmienione żadne ustawienia zamków otwieranych
odciskiem dłoni albo palca. Po prostu Maksymilian młodszy jest klonem albo samym
seniorem Novotnym.
Budynków było coraz mniej. Oddalaliśmy się od miasta, którego jeszcze nie
zdążyłem poznać. Do tej pory poruszałem się w zasadzie tylko po ścisłym centrum.
- Skoro handluje organami do transplantacji, załatwienie sobie wiecznej młodości
nie stanowiłoby dla niego problemu - zauważyłem. - Kiedy przerwał współpracę ze
szpitalem akademickim?
Powód był oczywisty - chciał uniknąć oskarżeń o nielegalne czerpanie zysku z
handlu narządami.
- Dobry pomysł. Ludzie, choćby nie wiem jak byli ograniczeni, zawsze mnie czymś
zaskoczą - powiedziała Micuma i milczała przez dalsze pół kilometra. Przybywało
zasp. Im mocniej kierowca musiał koncentrować się na drodze, tym bardziej się
uspokajał.
- Sto dziesięć lat temu. Był ordynatorem chirurgii - odpowiedziała w końcu. -
Wtedy szpital należał jeszcze do Raymonda Curtisa. Kilka miesięcy po odejściu
Novotnego został sprzedany. Dane są niepełne, ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby
większość wymazać - informowała mnie z wahaniem.
Zatem szpital należał do mnie. I to ja go sprzedałem. Wcześniej zatrudniałem
Novotnego, który żył już prawie półtora stulecia i zarabiał między innymi na handlu
ludzkimi organami.
- Wydaje mi się, że już wiem, dlaczego badali ubogich za darmo - odezwałem się
cicho. - I dlaczego nie spotkałem potem na ulicy żadnego ze swoich informatorów. Nie
rozumiem tylko, jak udało im się utrzymać to wszystko tak długo w tajemnicy. Ale jak
to się ma do R. C, Raymonda Curtisa, zbawcy ludzi spod Sewastopola? -
zastanawiałem się dalej na głos. A jak to się ma do mnie? Okrutnika z lukami w
pamięci i demonem zamkniętym w głowie?
- Jesteśmy na miejscu - wyrwał mnie z zadumy kierowca.
Staliśmy przed wysokim na trzy metry murem zwieńczonym drutem kolczastym.
Brama z szarej stali otwierała się cicho.
- Jaka jest standardowa procedura? - zapytałem spokojnie. - Jeśli chce pan
przeżyć, radzę jej przestrzegać.
- Jadę prosto do magazynu, a tam zaczyna się wyładunek.
- Ilu będzie przy tym ludzi?
Jechaliśmy przez plac, oczyszczony ze śniegu i lodu, w stronę gigantycznej hali
towarowej. W wielkiej bramie otwierała się mniejsza furta, dokładnie taka, żeby
zmieścił się w niej samochód dostawczy.
- Czteroosobowa ekipa do każdego auta, poza tym czteroosobowy oddział
ochrony.
- To nie za dużo - oceniłem.
- Są bardzo sprawni - powiedział kierowca po krótkim zastanowieniu.
Już wjeżdżaliśmy do środka. Po obu stronach stało dwóch mężczyzn w
kamizelkach kuloodpornych. Jeden trzymał seryjny karabin, drugi automat, obydwaj
mieli przy boku szable. Dwie szable. Oko zmieniło tryb i pokazało ich w jakimś
dziwnym niebieskim trybie - upiory. To mógł być problem. Cztery upiory. Dużo,
nawet dla mnie. Oczywiście wszystko zależało od tego, jak bardzo są sprawni, do
jakiej przynależą kasty, ile mają lat. W każdym razie stanowili dużo poważniejszą
przeszkodę, niż zakładałem. Zmieniłem też nieco zdanie o Maksymilianie Novotnym.
Nigdy nie spotkałem człowieka, który by zatrudniał upiory, tylko o nich słyszałem.
Micuma rozsądnie przesunęła się na tył szoferki w stronę skrzyni ładunkowej.
Miała w ten sposób dość dobrze osłonięte plecy.
- Teraz powinienem wysiąść i powiedzieć, że wszystko jest w porządku - odezwał
się kierowca i wyłączył silnik.
Po kojącym odgłosie jego pracy cisza stworzyła napiętą i pełną niepokoju
atmosferę.
- Więc zrób tak. I staraj się stanąć jak najdalej od nich, pomału - poradziłem mu.
Nie musiał niepotrzebnie ginąć. A im więcej martwych, tym więcej krwi - łatwo
się poślizgnąć, potem źle się szuka magazynków. Otworzył drzwi, jednocześnie do
kabiny wniknęła upiorna aura w czystej postaci. Ta czwórka była dobra, bardzo dobra,
nie starali się nawet tego ukrywać.
Nie musiał niepotrzebnie ginąć razem ze mną, poprawiłem nieco swoją ostatnią
myśl. Lecz skoro już wszedłem na tę drogę, nie pozostawało mi nic innego, jak kroczyć
nią do końca...
Strażnicy po mojej prawej stronie obserwowali wjeżdżające za nami samochody.
Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na zewnątrz, kabina kryła mnie przed
strażnikami po lewej. W jednej ręce Margaret, w drugiej Zabójca, Greyson na
siedzeniu za mną. Może nie będzie im się chciało walczyć za człowieka. Może.
- Jestem Raymond Curtis, niektórzy znają mnie jako R. C. - przedstawiłem się. -
Osobiście nic do was nie mam. Muszę tylko porozmawiać z seniorem, z panem
Maksem.
Niemal leniwie okrążyli mnie, widziałem ich spokojne, badawcze spojrzenia,
żaden nie sięgnął po broń. Napięcie się potęgowało, uświadomiłem sobie, że nie
komunikują się między sobą w ludzki ani nawet możliwy do uchwycenia przez moje
zmysły sposób. Nie zaniepokoiłem ich ani w najmniejszym nawet stopniu nie byłem w
stanie przewidzieć, jak zareagują. Dwa granitowe bloki, wszystkie myśli i uczucia
skryte głęboko w środku, niedostępne. Czekałem na sygnał, że upiory za moimi
plecami się poruszą - mój sygnał do ataku.
Ludzka część załogi dopiero teraz spostrzegła, że coś jest nie tak.
- To chyba przed panem nas ostrzegano. Podaje się pan za Raymonda Curtisa -
powiedział jeden z nich.
Ciągle trzymał broń lufą do ziemi, palec wskazujący daleko od spustu. Czyżby aż
tak mnie nie doceniali?
- Proszono nas, żebyśmy z panem współpracowali. Ponieważ nie był to rozkaz,
lecz uprzejma prośba kogoś, kogo bardzo szanujemy, nie będziemy robili panu
żadnych problemów.
Nic nie rozumiałem. Nic nowego, odkąd znalazłem się w Ostrawie.
- A kto was o to prosił?
- Lady Serena.
Wbrew woli skłoniłem lufę w stronę ziemi. Moja upiorna kochanka i
prawdopodobnie niegdysiejsza towarzyszka broni mnie odnalazła. Znalazłem się w
środku mglistego, niewyraźnego wspomnienia, musiało pochodzić od tego drugiego
mnie. Starałem się go zbytnio nie analizować, było zbyt kuszące.
Serena.
- Chciałbym rozmawiać z Maksymilianem Novotnym - rzekłem, kiedy już się
opamiętałem.
- Zaprowadzimy pana do niego, żaden problem. A wy - odwrócił się do ludzi -
wracać do pracy.
W jego głosie brzmiała typowa pryncypialność, której upiory używały zazwyczaj w
stosunku do ludzi.
* * *
Maksymilian Novotný był zaskoczony, kiedy mnie do niego przyprowadzili. Upiory
nie odpowiedziały na żadne z jego wściekłych pytań i nerwowych rozkazów, odeszły
bez słowa. Był porządnie przestraszony. Starał się to zamaskować udawaną
obojętnością. Lata doświadczenia sprawiły, że szło mu całkiem nieźle. Mnie jednak
nie oszukał, czułem jego strach, tak jak drapieżniki czują krew.
Usiadłem naprzeciwko Novotnego w wygodnym fotelu, w gabinecie tak
luksusowym, jak wynędzniała była Ostrawa, i obserwowałem go w milczeniu.
Za siedzibę wybrał sobie twierdzę wyposażoną we wszelkie możliwe
udogodnienia. Pancerz żelbetonu i otworów strzelniczych chroniący raj jednego
człowieka. Ciekawe, kiedy ostatni raz spotkał się z brutalną rzeczywistością na
zewnątrz? Pewnie już dawno temu.
Milczenie się przedłużało, cisza i niepewność osaczały go z każdą chwilą coraz
bardziej.
Miał młode ciało, wisiało na nim jednak niczym za duże spodnie albo jak smoking
na kimś, kto całe życie chodził w roboczym kombinezonie. Ani technologia, ani magia
nic nie poradzą na starzenie się ludzkiego mózgu. Właśnie starzenie się - świadomość
własnego nieodwracalnego końca - nadaje tę nieocenioną wartość życiowym
doświadczeniom i odróżnia ludzi od bogów, demonów, deksów, upiorów, duchów i
wszystkich innych inteligentnych bytów.
A Maksymilian Novotný wiercił się, sapał, nawet mrużył oczy jak bardzo stary
człowiek. Bardzo stary, bardzo wystraszony. I bardzo tchórzliwy. Tak długie miganie
się od śmierci z każdego zrobiłoby tchórza. Ale skąd u mnie ta pewność? Sam byłem
tylko w połowie człowiekiem. O ile w ogóle.
- Kim pan jest? Czego pan ode mnie chce?
Strach sączył się z niego, wytryskiwał pod ciśnieniem, treściwy i
wszechogarniający. Był tak intensywny, że w pewnym momencie zacząłem się
zastanawiać, czy Novotný aby na pewno boi się mnie. Czy mogło być coś
straszniejszego?
- Pańscy ludzie zabrali ze szpitala poważną ilość ludzkiego mięsa. Wystarczająco
dużo, żeby z jednego człowieka uczynić bogacza. A pan jest bogaty - zacząłem pomału.
Przytaknął, jakby to rozumiało się samo przez się.
- Tak, handluję ludzkimi organami do przeszczepu. Już od wielu lat - nawet nie
próbował zaprzeczać.
Obserwował mnie, starał się zaszeregować, bezradnie przeszukiwał swoją pamięć,
niczego nie znajdując. W jego oczach ziała straceńcza pustka.
- Od jak wielu? Rzekłbym, że od dawna.
- Ma pan rację. Od niemal trzydziestu lat - próbował mnie okłamać.
Nachyliłem się w jego stronę nad blatem stołu, Oko natychmiast pokazało
miejsca, w które mógłbym zadać maksymalnie uciążliwy ból z minimalnym ryzykiem
poważnego uszkodzenia organizmu. Palce Ręki, skrępowane rękawicą, wbiły się w
dębowy stół, niszcząc ozdobny wzór.
Novotný zbladł i kilka razy szybko przełknął ślinę.
- Nie, to będzie już ponad sto lat - poprawił się. - Pracowałem w szpitalu
akademickim, kiedy jego właścicielem był Curtis.
Zatrzęsło mną odrobinę. Wyczuł, że coś mi nie odpowiada w tym, co powiedział.
- Nie chodzi mi o TEGO Curtisa - zaczął szybko wyjaśniać - ale o jego ojca, Karla.
Później został multimilionerem z ogromnymi wpływami, ale w tamtych czasach
dopiero zaczynał i handlował na boku organami. W zasadzie to nie było nielegalne...
Unikaliśmy tylko nadzoru miasta i płacenia podatków. Stopniowo rozwijaliśmy
działalność. Więcej materiału, więcej klientów, usługi na zamówienie...
- A to już było nielegalne - strzeliłem.
Wiekowy młodzieniec nie zaprzeczył, zanurzył się we wspomnieniach i ciągnął ze
wzrokiem wbitym gdzieś w dal, gdzie tylko on mógł coś dostrzec. Przyznawał się teraz
do zbrodni, które karano śmiercią, a jednak się nie bał.
- Interes się kręcił, apetyt rósł w miarę jedzenia. Curtis chciał więcej, szpital
stopniowo stawał się dla niego źródłem pozyskiwania surowców do procederu. Ale
także czymś innym...
Twarz młodego starca wykrzywił grymas. Moje drugie ja podskoczyło z radości.
Zacisnąłem zęby i zmusiłem je, żeby wróciło tam, gdzie jego miejsce, w mroczne
katakumby nieświadomości.
- Zostałem dyrektorem szpitala, byłem zadowolony.
- Potem jednak pan przestał. Dlaczego?
- To przez młodego Curtisa, TEGO Curtisa - odpowiedział ponuro Novotný, a w
jego głosie znowu pojawił się strach. - Kiedy Karl umarł, Raymond odziedziczył
wszystko i szybko zorientował się, jak ten cały interes się kręci. - Zniesmaczony
pokręcił głową. - Już wcześniej mówiłem Karlowi, że jego syn jest dziwny, że nie
potrafi zaakceptować prawdziwego oblicza tego świata. Był otumaniony jakimiś
bezsensownymi ideałami, mówił o ludzkości, o człowieczeństwie. Ale kiedy przyszło
co do czego, potrafił być równie bezlitosny jak Karl. Wyrzucił ludzi na bruk, kilka osób
zniknęło bez śladu... a potem podarował szpital miastu.
- W akcie darowizny jest klauzula stanowiąca, że części pacjentów świadczenia
należą się za darmo - przypomniałem.
- To on tam dodał. Altruista.
Zabrzmiało to jak inwektywa.
Oko zaczęło nagle chaotycznie zmieniać ostrość i pokazywać wyposażenie
gabinetu - rzeźbione meble, nawoskowane parkiety, ściany zdobione mozaikami z
kamieni półszlachetnych - całe w migotające plamy. Niektóre lekko się kołysały, miały
rozmyte brzegi, inne przypominały przezroczyste ameby, kilka zaś sprawiało
wrażenie, jakby chciało mi coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie rozszyfrować ich
komunikatu. W końcu zrozumiałem. Widziałem odciski ludzkich duszy, których los
był w jakiś sposób związany z życiem człowieka siedzącego przede mną. Jedna z plam,
ciemna i brudna, niepokoiła mnie.
Potem psioniczny tryb obrazowania się wyłączył, Oko uspokoiło się i spojrzałem
prosto w ciemny wylot lufy. Maksymilian Novotný celował we mnie z kanciastego
pistoletu.
W oczach miał tryumf człowieka, który zwyciężył już tyle razy, że nie potrafi się
tym nawet cieszyć.
- Kiedy Raymond przejmował interes, nie byłem już oficjalnie dyrektorem, tylko
szarą eminencją. Dlatego udało mi się ukryć tak, żeby się o mnie w ogóle nie
dowiedział. Musiałem zabić kilku ludzi, ale opłaciło się. Miałem dość pieniędzy,
prywatny szpital i zapas organów, by wystarczyło na dwa życia.
Jego głos przestał być monotonny. Novotný wyglądał na zadowolonego i już nie
przypominał mumii po gruntownej renowacji. Celował prosto w Oko, widziałem
pierwsze rowki gwintowanej lufy. W bezruchu, w jakim trzymał broń, było coś
nieludzkiego. Nie wymienił całego ciała na nowszy model, wprowadził jedynie trochę
poprawek.
- Ale tych pieniędzy nie było dość, tak samo jak części zamiennych - powiedziałem
spokojnie. - Dlaczego miałby pan zajmować się handlem?
Drogę impulsów nerwowych biegnących do drobnych mięśni palca na spuście
widziałem jako gruby rządek czerwonych kropek - i to nie tylko płynących z mózgu,
ale również z kręgosłupa. Ręka z pistoletem podlegała pod inne centrum dowodzenia,
Novotný miał całkowicie przebudowany system nerwowy. Może dlatego był taki
pewny siebie.
- Nie, nie było - potwierdził. - I pewnie brakowałoby mi poczucia władzy. Być
inżynierem medycznym, który buduje nowe i burzy stare... to upaja. Czasami sam
sobie wydawałem się bogiem - głos przybrał ton wagnerowskiej monumentalności,
jego wiek przestał być widoczny, przysłoniła go pycha satrapy.
Aż mną zatrzęsło. Przez chwilę widziałem wirującą gilotynę wrzynającą się w gołe
ramię, przygotowane stalowe szczypce z innymi narzędziami, a potem usłyszałem
surowy głos: „Bez znieczulenia, musimy przeciąć jak najczyściej”.
Ten ból, nigdy niekończący się ból. Jęk piły oscylacyjnej, dźwięk ekshaustorów i
syczenie sprzętu kauteryzacyjnego. Coś musiało się odbić w moich oczach, ponieważ
Novotný się zaśmiał.
- Pan również jest interesującym przypadkiem. Ktoś nieźle się panem zabawił i
uzyskał całkiem ciekawy efekt. Ja to od razu poznam. Sam też bardzo lubiłem
eksperymentować.
Pochylił się w moją stronę. Jego ciało modyfikowano raz, dwa, dziesięć razy, a
jednak miałem wrażenie, że znam jego zapach, fluidy ego.
Pępowina, plastikowy worek, odgłos zamykanej klapy kontenera.
Ręka z pistoletem pozostawała nieruchoma.
- Pierwotna blizna - analizował moją głowę - jest podobna do tych, jakie robiliśmy
na początku. Ze względu na zbyt duże sondy konserwacyjne. Spokojnie mógłby pan
być tworem któregoś z moich podwładnych. Ja sam pana nie stworzyłem, coś takiego
raczej bym pamiętał.
Rzeczywistość przeplatała się z koszmarnymi wspomnieniami, ten drugi napinał
się, jakby za wszelką cenę chciał się wyrwać z oków. Nie wiedziałem, czy mam się go
bać, czy wypuścić na wolność. Czułem jego dziką, nieprzezwyciężoną żądzę krwi i
wiedziałem, że jeśli tama pęknie, utonę.
- Można sprawdzić, czym pan jest. Mam genetyczne identyfikatory wszystkich
modeli - zaśmiał się Novotný.
Widział, jak rozlatuję się przed nim na części. Sądził, że to przez jego pistolet.
Z każdą chwilą było coraz gorzej. Oko odmówiło mi posłuszeństwa, a wraz z nim
cały ośrodek wzroku i całkowicie oślepłem. Palące uczucie bólu pomogło mi
wprawdzie trochę, po chwili znowu widziałem, chociaż tylko w czerni i bieli, jak przez
wąski tunel. Znowu nie mogłem się ruszyć. Novotný ciął mnie skalpelem - nie dało się
ukryć, że kiedyś był lekarzem. Włożył narzędzie do szczeliny w stole, w odbiciu
znajdującego się za nim baru widziałem zmieniające się, na pozór chaotycznie, cyfry
na ekranie monitora. Świat odzyskał kolory - to ten drugi wydostał się na zewnątrz.
Oko przeszło na zbliżenie, skala jego funkcji zwielokrotniła się i nagle mogłem z
nich w pełni korzystać. Kleszcze, przez większość czasu mocujące się z rękawicą,
zamknęły się i uformowały kończynę przypominającą na pierwszy rzut oka zwykłe
ramię. W rzeczywistości miały siłę nacisku wystarczającą do spawania żelaza.
Na ekranie wirowały cyfry, Maksymilian Novotný studiował je z zaciekawieniem,
pistolet ciągle mierzył w moje Oko. Widziałem już nawet czubek pocisku w komorze,
przeniknąłem wzrokiem do jego wnętrza, do ołowianej kulki ze stalowym jądrem, w
którym skrywał się opiłek ludzkiej kości niosący w sobie śmiercionośne zaklęcie.
Cyfry wirowały. Maksymilian Novotný czekał.
Moje wspomnienia zaczynały się w korytarzach ponurego podziemnego instytutu.
Od wczesnego dzieciństwa miałem tylko jedno oko. Dopiero później zorientowałem
się dlaczego - drugie podczas jednego ze swych eksperymentów wyciął mi Novotný.
Potem stopniowo usuwał mi następne organy, a w ich miejsce wkładał inne, jakbym
był zwyczajnym składakiem.
Znałem ból, karmiące automaty i cierpiących ludzi, którzy bardzo szybko
odchodzili, w zależności od popytu na poszczególne organy. I personel.
Nienawidziłem ich, nienawidziłem wszystkiego, co żywe, całego świata. Miałem
nadzieję, wierzyłem, że pewnego dnia się zemszczę. Wiara jednak nie wystarczała,
dlatego robiłem, co w mojej mocy, żeby zrealizować marzenia.
Nauczyłem się programować lekarskie roboty, otwierać zamki siłą woli, nie
pokazywać po sobie, jak bardzo się boję. Nienawiść dawała mi siłę, stała się podporą,
na której obudowywałem swoje ja. Filarem wznoszącym się nieskończenie wysoko.
Pewnego dnia wszystko się wypełniło. Mogłem zaczynać.
Przeprogramowałem automaty, zmyliłem patrole ochrony, zwyczajne i złożone z
czarodziejów, a potem dopuściłem się masowego zabójstwa - jako pierwszego zabiłem
swojego głównego oprawcę, potem przyszła kolej na resztę personelu. Później
uciekłem. Z jednym okiem, z jedną ręką, z pokiereszowanymi i ledwo
funkcjonującymi wnętrznościami. Tylko że dla mnie nie było nic niemożliwego,
nienawiść dała mi siłę, a ja stałem się... ten drugi stał się... ja się stałem...
Wspomnienia tego drugiego, ciągle tylko w połowie zrozumiałe, jawiły mi się jako
pozornie niekończąca się taśma, były pełne cierpienia, zabijania i zagłady. Wszystko
to kochałem... on kochał i szerzył, żeby... żebym ja bardziej skrzywdził tych, których
on nienawidził... nienawidziłem - wszystkich ludzi.
Bez wyjątku.
Zielone znaki zatrzymały się, Maksymilian Novotný spojrzał na mnie z pełnym
niedowierzania podziwem w oczach.
- To pan jest Curtis - wydusił ze zgrozą.
Wykorzystałem to, żeby wyrwać się z koszmarów rozgrywających się w moim
umyśle.
Może uda mi się je przemóc, może uda mi się zapędzić tego drugiego z powrotem
do podziemi i zamknąć wszystkie zamki. Byłem przecież bohaterem, człowiekiem,
który ocalił ludzkość.
- Wiem - przytaknąłem. - R. C, Raymond Curtis, syn Karla Curtisa.
Maksymilian milczał i tylko pokręcił głową, jakby nie chciał pogodzić się z
rzeczywistością. W szybie za jego plecami udało mi się przeczytać odbite litery
tworzące znane mi nazwisko: Curtis.
- Nie, pan nie jest Raymondem Curtisem. Pan jest tym drugim, jego bratem, na
którego mówiłem Kain.
Odwrócił ekran w moją stronę i mogłem przeczytać całe imię i nazwisko - Kain
Curtis.
W mojej głowie nigdy nie było dwóch istot. To byłem ja odcięty od swoich
wspomnień.
Prąd impulsów nerwowych zgęstniał, palec Novotnego poruszył się. Ciąłem
Kleszczami i grzbietem dłoni utrąciłem lufę z kawałkiem pistoletu. Dostało się też
palcowi wskazującemu na spuście. Pozostałe ciągle ściskały bezużyteczną już rękojeść.
- A teraz zginę pomału i w męczarniach - rzekł, a głos drżał mu ze zgrozy.
Na to nie potrafiłem odpowiedzieć. Robiłem to tak często, żadna nowość.
- Mów, jak to wszystko dokładnie było, a puszczę cię wolno - obiecałem.
Kłamałem jeszcze częściej.
On jednak chciał mi wierzyć, to była jego jedyna nadzieja i uczepił się jej,
kierowany determinacją i strachem.
- Karl miał już wtedy wielu nieprzyjaciół i nie chciał, żeby Katarzynie, jego żonie,
cokolwiek zagrażało podczas porodu. Balansował na granicy paranoi - zaczął pomału
Novotný.
Widziałem, jak bardzo stara się przypomnieć sobie każdy detal, jakby moje
zadowolenie mogło mu ocalić życie.
Słuchałem i zastanawiałem się, w jaki wyjątkowo wymyślny i sprawiający
najwięcej cierpienia sposób go uśmiercić.
- Dlatego rodziła u nas w szpitalu i ja, chirurg, musiałem być przy tym, żeby
wszystkiego dopilnować i doglądać. Miało się urodzić jedno dziecko, ale na świat
przyszła dwójka, dwóch chłopców. Pierwszy większy i z wyglądu zdrowy, drugi
mniejszy, z oczami w dwóch różnych kolorach. Był dziwny. Nie płakał, tylko rozglądał
się w sposób nieznany niemowlętom. Nie mogą tak patrzeć, jeszcze tego nie umieją.
Słuchałem go i wiedziałem, że mówi prawdę. Znowu wyobrażałem sobie salę
porodową, ludzi wokół, czułem to, co oni czuli.
- Poród był ciężki. Pod koniec Katarzyna już prawie traciła przytomność i nawet
się nie zorientowała, że urodziła dwóch chłopców. Karl obejrzał ich i rozkazał, żebym
zabił to dziwne chucherko.
Znowu poczułem grubszą od palca, wilgotną i ciepłą pępowinę wokół szyi.
- To ty miałeś mnie zabić?
Novotný tylko skinął. Nie odważył się kłamać.
- Wrzuciłem noworodka do kontenera, ale później wróciłem po niego.
- Chciałeś coś na nim wypróbować? Przytaknął.
- Był... byłeś dziwny. Specyficzny metabolizm, zdolności. Kiedy wyciąłem ci oko,
stwierdziłem, że było w pełni sprawne, a z mózgiem łączył je nerw wzrokowy, jakiego
nigdy przedtem nie widziałem.
Coś z tego, co do niego czułem, musiało się odbić na mojej twarzy, bo na chwilę
zamilkł.
- Twój ojciec skazał cię na śmierć - dodał jakby na usprawiedliwienie. - Kiedy
dowiedziałem się, że Raymond, choć z pozoru normalny, też ma specyficzne zdolności
i czasami zachowuje się dziwnie, zacząłem cię analizować jeszcze dogłębniej. Do
czasu, kiedy zabiłeś mojego najlepszego chirurga i uciekłeś.
Maksymilian Novotný wiedział, kim jestem, ale nie wiedział, co stało się ze mną
później. Żaden człowiek nie mógłby tego przewidzieć. Tylko ja, Kuan Jin, Kali, moja
wieloletnia przyjaciółka i upiorna towarzyszka w miłosno-zabójczych igraszkach
Serena i cały szereg innych bogów, monstrów, demonów i innych nieludzi.
Nagle poczułem się zmęczony, każdy atom mojego ciała ważył tonę. Zbyt
zmęczony, żeby delektować się torturami.
Uniosłem Zabójcę i oparłem go o czoło Maksymiliana Novotnego. Mężczyzna
zamknął oczy i czekał na egzekucję.
Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale w końcu zostawiłem go tam żywego. Może na
wypadek gdybym kiedyś potrzebował o coś zapytać. Zawsze mogłem wrócić w lepszej
formie.
* * *
Micumę zostawiłem w stajni. Błąkałem się po opuszczonych, zawianych śniegiem
ulicach Ostrawy. Temperatura spadła do jakichś minus osiemdziesięciu, w powietrzu
formowały się płatki suchego lodu. Najwięcej pojawiało się ich w pobliżu słupów
dymu, zdradzających, że gdzieś pod ziemią ciągle żyją ludzie. Nie było mi zimno,
bywało gorzej.
Podświadomie wybierałem te najbardziej wąskie i głuche uliczki z nadzieją, że
kogoś spotkam, żeby... żeby... Wolałem nie kończyć tej myśli. Miasto było ciche,
zmarznięte na kość, jak istota, którą od śmierci dzieli zaledwie krok, ostatnia minuta
snu w śnieżnej zawiei. Na każdym rozdrożu, które mijałem, pociągałem z litrowej
butelki miejscową przepalankę nazywaną śliwowicą. Zawartość na wpół zamarzła, w
stanie ciekłym został czysty spirytus.
Ten drugi... nie, ja, przecież żaden drugi nigdy nie istniał... byłem niespokojny.
Przeszedłem przez tory wiodące znikąd donikąd. Kiedyś mogło przejeżdżać tędy
mnóstwo pociągów jednocześnie, teraz został tylko jeden tor, powykręcany i pogięty
przez mróz. Przypominał nieskończenie długiego węża w ostatniej fazie agonii.
Szedłem wzdłuż martwego stalowego potwora w stronę świateł, z butelki ubywało
płynu, aż w końcu został sam lód. Cała sytuacja zaczynała mnie bawić. W
rzeczywistości byłem kimś zupełnie innym, niż do tej pory sądziłem. Kimś zupełnie
innym, w stuprocentowym znaczeniu słowa „inny”. Rewers bohatera bitwy o
Sewastopol, jego przeciwieństwo, przeciwnik. Już rozumiałem swoje mroczne żądze,
pamiętałem, co dokładnie miałem wspólnego z Sereną, spoglądałem na przeszłość z
lotu ptaka unoszącego się nad nieznaną pustynią.
Tylko ciągle nie wiedziałem jednej rzeczy - jak straciłem pamięć.
Pociągnąłem ostatni łyk i w butelce został sam lód. Zatrzymałem się, sięgnąłem
do kieszeni i wyciągnąłem ilustrację. W szarym, rozproszonym świetle odbijającego
się od pokrywy śniegu przywódca ludzi wydawał się rozmazany, nieostry, jakby go
tam w ogóle nie było. Za to strona atakująca wynurzała się z ciemności z niepokojącą
plastycznością. Już go widziałem, demoniczną postać na czele hordy nacierającej na
miasto, przywódcę bogów, upiorów, monstrów i innych nieludzi. Potwora
obdarzonego nieskończoną wolą i jeszcze większą nienawiścią. To byłem ja w pełnej
okazałości - R. C. - jak na mnie wtedy mówili. Właśnie tak zwrócił się do mnie
czarodziej w Drewnianej Szczelinie, zanim umarł. R. C. - Rewers Curtisa, tak brzmiało
rozwinięcie inicjałów, którymi zwracali się do mnie żołnierze mojej armii.
Wiedziałem, że jeśli będę patrzył odpowiednio długo, znajdę wszystkich, których
kiedyś znałem, a z niektórymi z nich nawet porozmawiam. Ale nie zależało mi na tym.
Ciągle nie miałem dość siły, by zapytać niegdysiejszych sojuszników, jak to się stało,
że straciłem pamięć; jak to się stało, że błądziłem tysiące kilometrów od Sewastopola.
Zszedłem z torowiska i dotarłem do źle utrzymanego placyku przed wielką halą.
W powietrzu czułem popiół, z perforowanego komina od czasu do czasu wyłaniał się
płomień.
- Nie ma pan czegoś do picia?
Odwróciłem się i zobaczyłem chłopinę w koszuli z krótkim rękawem, z
kiczowatym wzorem pstrych kwiatów. Wizerunku plażowicza dopełniały spodenki z
nogawkami o długości trzy czwarte i mokasyny ze skóry krokodyla. W kąciku ust
trzymał niezapalone cygaro; chociaż wiał wiatr, na głowie obcego nie drgnął nawet
jeden włos. Ślady w śniegu zaczynały się trzy kroki od miejsca, w którym właśnie stał.
- Już nie - odpowiedziałem i podałem mu butelkę, w której grzechotał lód.
Może znalazłby w niej ostatni milimetr stuprocentowego alkoholu etylowego.
Przyjął ją z wdzięcznością, odchylił głowę i elegancko wsunął szyjkę butelki w
usta. Jabłko Adama trzęsło mu się, gdy przełykał.
- Nie najgorsze - wymamrotał, kiedy skończył i porządnie chuchnął. - Jedyna w
swoim rodzaju mieszanka esencji. A te produkty uboczne fermentacji alkoholu!
Naprawdę rzadkie kwasy eteryczne. - Kiwał głową niczym znawca. - A te niedogony!
Nie wiedziałem, o czym mówi. Zachowywał się tak samo dziwnie, jak wyglądał.
Potem uniósł butelkę i przez chwilę się jej przyglądał. Nagle zaczęło w niej ubywać
lodu, na ścianach kondensowały się liczne krople wody, z ujścia szyjki unosiła się
para. Po minucie oddał mi pełną. O nic nie pytałem, napiłem się. Znowu śliwowica,
równie silna co kilka ostatnich łyków.
- W taką mroźną noc przydaje się coś na rozgrzewkę. - Obcy zaśmiał się
przebiegle, na szyi zadzwoniły mu złote łańcuszki. - Przed podjęciem ważnej decyzji
nie zawadzi łyknąć czegoś ostrzejszego.
- Mroźna, to prawda - zgodziłem się i znowu porządnie pociągnąłem z butelki.
Nie miałem nic przeciwko jego metodzie.
- Aż zbyt mroźna - powiedział z niezadowoleniem dziwny facecik i rozejrzał się,
jakby nisko zawieszone niebo pełne szarych chmur chciało mu coś powiedzieć. -
Nazywam się Maxwell, panie Curtis - przedstawił się, kiedy się już napatrzył. - Mam
dla pana wiadomość od takiej całkiem fajnej klaczki. W teatrze podobno występuje
jutro primadonna Elizabeth Wracov, kochanka Vika Wachtmana. Grają premierowe
przedstawienie na dowód, że zima nie jest aż tak straszna. Przynajmniej według rady
miejskiej - zachichotał. - Dzięki za poczęstunek.
- Nie ma za co.
Nie usłyszał mojej odpowiedzi, ponieważ zniknął. Nie miałem pojęcia, jak to
zrobił, nie czułem żadnego czaru, magii, po prostu nic.
Z pewnością nie był człowiekiem, najprawdopodobniej demonem.
Zresztą wszystko jedno. Wystarczyło przejść przez zamieciony placyk i już byłem
na miejscu.
Zatrzymałem się przed bramą obitą warstwami polistyrenu, drewna i innych
stylowych materiałów, które można było znaleźć na śmietnikach. Nikt nie bawił się w
zamieszczanie szyldu. Każdy zainteresowany dobrze wiedział, gdzie mieści się burdel
zwany jatkami. Przyprowadziła mnie tu podświadomość.
Ktoś musiał monitorować okolicę, ponieważ ledwo wziąłem kolejny łyk, zawiasy
zaskrzypiały i na zewnątrz wygramolił się zwalisty facet od stóp do głów w kożuchu z
dziurą na oczy.
- Proszę do środka - wymamrotał i zniknął w szarym wnętrzu.
Znalazłem się w wielkiej, nieogrzewanej hali. Termometr wskazywał minus
pięćdziesiąt pięć.
Oprócz starego fotela, z którego wyłaziły pióra, stolika z karafką pełną płynu w
podejrzanym kolorze i mosiężnym dzwonem nie było tam żadnego wyposażenia. Przy
następnych drzwiach stał człowiek albo potężny goryl. Krótko mówiąc, nieudane
dzieło czarodzieja albo lekarza, który miał za zadanie wyprodukować odpowiednio
silnego ochroniarza. Może jednak nie tak znowu bardzo nieudane - ten małpiszon
wyglądał na naprawdę silnego, a w jego profesji ręce sięgające poniżej kolan były
niezwykle przydatne.
- Czego pan sobie życzy? - zapytał facet w kożuchu i ściągnął czapkę razem z
kapturem.
W kożuchu wyglądał lepiej. Ucięty nos nie dodaje urody, zwłaszcza spasionemu
karłowi z potrójnym podbródkiem.
- To nie jest dom publiczny? - odpowiedziałem mu pytaniem.
- Pewnie, że tak. Tylko nietypowy, he, he, he.
Jego śmiech przypominał kwik nieumiejętnie zarzynanego prosiaka.
- Dlatego muszę wiedzieć, co lubisz. Bić dziewczyny - udał, że wymierza policzek -
albo klepać po tyłku - znowu wzmocnił słowa odpowiednim gestem - wiązać, a może
podoba ci się coś zupełnie innego? Albo wszystko po trochu? Skinąłem głową.
- Wszystko po trochu.
- Ale jeśli jesteś bardzo brutalny - spróbował nachylić się poufnie w moją stronę; z
powodu różnicy wzrostu wyglądało to dosyć komicznie - a dziewczyna po spotkaniu z
tobą pójdzie na długo w odstawkę, to będzie sporo kosztowało. I płatne z góry...
„Na długo w odstawkę” - pozwoliłem tej frazie wlecieć jednym uchem i wylecieć
drugim.
- Zapłacę najwyższą przewidzianą u was cenę - odpowiedziałem obojętnie.
- Widzę, że nasza fama już się rozniosła - rozpromienił się facet.
Był obrzydliwy, całe to miejsce było obrzydliwe, od piwnicy przez nazwę aż po
dach, a mimo to budziłem się z letargu.
Koniec końców, nie robiłem niczego nowego. To tylko wspomnienie starych,
dobrych czasów. Ja, R. C, bliźniak Raymonda Curtisa, przywódca demonów
atakujących Sewastopol, przeklęty przez ludzi do tego stopnia, że nawet wspomnienie
o mnie zostało wymazane.
Zadzwoniło żelazo; rygiel, który zamykał drzwi wejściowe, pękł, jakby był z gipsu.
- Jebany mróz - zaklął burdelpapa, z dziury po odciętym nosie wytrysnął mu
obślizgły glut.
Ponieważ jednocześnie pękły też zawiasy, przyczyną nie mógł być mróz. Nic
jednak nie mówiłem.
Brak drzwi spowodował, że do środka dostał się powiew lodowatego wiatru, który
zaatakował płuca jak silne uderzenie w splot słoneczny. Nawet rozżarzony węgiel w
koksownikach natychmiast zgasł.
Do środka wszedł człowiek z twarzą ukrytą pod termomaską. Ani duży, ani mały,
za to z wielostrzałową śrutówką w dłoni. Za nim kroczyła kobieta owinięta w kożuch z
norek i w czapce, również z termomaską na twarzy. Ostatni był kolejny ochroniarz,
raczej mniejszy, z pistoletami w obydwu dłoniach. Wokół nich widziałem aurę czaru,
który rzuciła na broń Kuan Jin.
Kobieta ściągnęła maskę, dopiero po chwili ją poznałem. Delikatny makijaż, oczy,
w których żarzył się ogień, jakiego wcześniej w nich nie było, dziewczęce usta lekko
podkreślone szminką.
- Evelyn? Co pani tu robi? - zapytałem.
To była zupełnie inna kobieta niż ta, którą pamiętałem. Tak jakby jej stare i
obecne życie dzieliły całe stulecia, przepaście wieków, tysiące kilometrów.
Człowiek stojący na straży ruszył rozkołysanym krokiem w stronę intruzów,
którzy naruszyli jego terytorium.
- Wynoście się stąd albo was powystrzelam jak kaczki! - wrzasnął ucięty kinol,
znowu chowając się w przepastnym kożuchu. Jedną ręką wyławiał coś z zanadrza,
drugą wyciągał w stronę dzwonka obok butelki z przepalanką.
- To nie będzie konieczne - powiedziałem i na potwierdzenie swoich słów
wskazałem wzrokiem urzekającą lufę Zabójcy.
Kinol zamilkł i zastygł w połowie niedokończonego ruchu.
Ochroniarz nie był tak głupi, na jakiego wyglądał. Kiedy zorientował się, że celują
w niego ze śrutówki, zatrzymał się i z rozwagą podrapał po ciemieniu, pewnie żeby
przemyśleć, jak się z tego wyplątać.
- Pomyślałam sobie, że może potrzebuje pan pomocy. Postanowiłam pana
odnaleźć - odezwała się Evelyn niepewnym głosem.
- Nigdy nie potrzebuję pomocy - odgryzłem się.
Kuan ją przysłała. Kiedy przyjdzie na to pora, rozprawię się też z bogami.
- Pewnie nie - odrzekła zrozpaczona. - A towarzystwa?
To było właściwe słowo. W jatkach mogłem znaleźć tylko dziwki najgorszego
kalibru, ruiny, dusze tak wyniszczone czasem i życiem, że pomału traciły
człowieczeństwo. Ale Evelyn - ona prezentowała sobą coś zupełnie innego.
Zaśmiałem się tak, jak zdarzało mi się w przeszłości. Ci, którzy mnie wtedy znali,
dobrze wiedzieli, co to oznacza. Tylko że Evelyn do nich nie należała. Już zaczynałem
się cieszyć na to, co będzie, kiedy zorientuje się, jaki jestem naprawdę, kiedy
uświadomi sobie, co ją czeka na końcu drogi, która zawiedzie mnie na szczyt rozkoszy.
- A tak, towarzystwa tak. Pani towarzystwo byłoby bardzo mile widziane -
odparłem zgodnie z prawdą.
Wyszliśmy na zewnątrz razem, dwaj ochroniarze zaraz za nami. Niech sobie
myślą, co tylko chcą. Na swoje szczęście nie powiedzieli ani słowa. Przez tę chwilę,
którą spędziłem w środku, temperatura zdążyła spaść jeszcze o kilka stopni.
* * *
Dom, który kupiła Evelyn, był aż po dach zasypany śniegiem i z daleka przypominał
potężne igloo. Prawdopodobnie tylko dzięki temu ciągle nadawał się do mieszkania.
- Musiałam wszystkie dzieci umieścić w dwóch pomieszczeniach, nie jesteśmy już
w stanie ogrzać całego budynku - wyjaśniała mi, kiedy szliśmy korytarzami. W
powietrzu unosił się zapach świeżego tynku, gipsu i cegieł. Renowację i remonty
przerwano, gdy mróz uniemożliwił ich dokończenie.
- A to moje mieszkanie - powiedziała z rozpaczą w głosie i zawahała się, jakby
jeszcze nie była przyzwyczajona do takiego luksusu.
Weszliśmy do środka, zamknąłem za nami drzwi. Ochroniarze zostawili nas
samych zaraz po wejściu do budynku. Dobrze. Oszczędzili mi w ten sposób pracy.
Evelyn miała do dyspozycji trzy pokoje. Jeden służył za gabinet, biuro, z którego
zarządzała sierocińcem, w dwóch następnych mieszkała.
Zdążyła już naznaczyć te pomieszczenia swoją osobowością. Haftowane serwetki,
narzuta, waza z kompozycją suchych gałązek z owocami jarzębiny zamiast kwiatów.
No i było tu mnóstwo rzeczy, które mogłem wykorzystać również do moich celów.
Improwizacje zawsze świetnie mi wychodziły.
Usiadłem. Kaloryfer był w dotyku zaledwie letni, ale po przyjściu z takiego mrozu,
jaki panował na zewnątrz, nawet to wydawało się niewyobrażalnym komfortem.
- Jeśli temperatura jeszcze spadnie, wszyscy będziemy musieli się przenieść do
jednego pomieszczenia i palić dodatkowo w piecach. Krawek, nasz konserwator,
twierdzi, że wystarczy spadek temperatury o kilka stopni i zamarznie woda w
niezamieszkanych częściach. Na wszelki wypadek zorganizowałam już jeden piec -
pochwaliła się. - I mam całą piwnicę koksu.
Usiedliśmy. Bez pytania ustawiła na stoliku dwie szklanki i nalała do nich mniej
więcej naparstek jantarowej cieczy. To był silny destylat, ale smakował zaskakująco
łagodnie.
- Dla gości. Z każdym staram się wynegocjować jak najwięcej, a to mi pomaga
wprowadzić ich w odpowiednio pogodny nastrój - wyjaśniła, a oczy jej przy tym
iskrzyły. - Sama nie piję, tylko dzisiaj.
Już była bez kożucha i grubych swetrów, tylko w zapiętym aż pod szyję golfie.
Obrysowałem wzrokiem jej postać. Wyobraziłem sobie dotyk skóry. Delikatny,
delikatniejszy niż cokolwiek innego, ciepły i sprężysty. A później, kiedy już go
doskonale poznam, kiedy przyjdzie ból... Przełknąłem ślinę.
Zastanawiałem się, czy Kuan wiedziała, że wydała swoją podopieczną na moją
łaskę i niełaskę. Może tak, może nie. Nieznane są myśli bogów.
Miałem minę węża pożerającego ofiarę. One to potrafią, sprawdzona, niezawodna
metoda. Evelyn upiła, widziałem, jak po jej ciele rozpływa się uczucie wewnętrznego
ciepła, a razem z nim również całkowitego rozluźnienia.
- Muszę oszczędzać, mam bardzo ograniczony budżet - kontynuowała z
zaangażowaniem. - Ale już mi się udało sprzedać kilka rzeczy, które zrobiły dzieci.
Głównie maty. Kupiłam po bardzo korzystnej cenie cały magazyn syntetycznych
sznurków, z których je wyplatamy. Nie widać tego po nich, ale łatwo się składają,
dobrze izolują i śpi się na nich całkiem wygodnie.
Patrzyłem i słuchałem tego, co mówi, tylko połowicznie. Nie przejmowała się
zbytnio fryzurą, ale jej włosy miały więcej blasku niż wtedy, gdy widziałem ją ostatnio.
Kąpiele, porządny szampon.
Coś musiało się odbić w moich oczach, ponieważ skończyła zdanie i zamilkła.
- Musi pan tu się czuć strasznie samotny - zmieniła temat. - I smutny, rzekłabym
nawet, że nieszczęśliwy.
- Całe życie jestem samotny - potwierdziłem. - Z kilkoma małymi wyjątkami.
Jeden taki wyjątek właśnie nadchodził, już się cieszyłem. Pragnąłem go i właśnie
dlatego się nie spieszyłem. Przed nami cała długa noc. Pomału wyciągnąłem rękę w
stronę Evelyn i dotknąłem kosmyka jej włosów, który wysunął się z koka. Nie zrobiła
uniku, nie odskoczyła, uśmiechnęła się tylko i dolała mi.
Najlepiej zaczynać pomału.
- Myślę, że będę szczęśliwy.
- Dużo o panu słyszałam. - Popatrzyła na mnie, w jej oczach podziw mieszał się z
obawami, szacunkiem i jeszcze czymś innym, czego nie potrafiłem poznać. Coś jakby
litość, ale najprawdopodobniej się myliłem. - Gdybym pana wcześniej nie spotkała,
nie uwierzyłabym w to, co usłyszałam. Lecz w tej sytuacji... Jest pan wspaniałym
człowiekiem.
Moje usta wygięły się w imitacji uśmiechu, jaki drapieżnik prezentuje swoim
ofiarom. To mi się na pewno spodoba. Tylko mała, bardzo młoda część mnie samego
protestowała. Ta, która zniszczyła Drewnianą Szczelinę, zaprzyjaźniła się z na wpół
zapomnianym bogiem myśliwych, w Jabłonkowie straciła kogoś bliskiego, a w
zachmurzonych Beskidach pozbyła się części siebie samej i spotkała kogoś godnego
podziwu. Jedynie ta mała, najmłodsza część mojego ja protestowała. Nie podobało jej
się to, do czego się szykowałem. Choć była taka słaba, zaniedbana, psuła mi
nadchodzącą uciechę, nadchodzącą rozkosz. Zdecydowałem, że ją zagłuszę,
przekrzyczę pełną krwi namiętnością, tak żeby o niej zapomnieć, wdeptać ją w ziemię,
w agonalny krzyk Evelyn. Raz na zawsze zapomnieć.
Sądziła, że wiem, czego chcę. Położyła mi dłoń na przedramieniu, pochyliła się w
moją stronę i tak na próbę, niemal pytająco pocałowała. Odpowiedziałem tym samym.
Nie musiałem się spieszyć. Czas żądzy możliwej do zaspokojenia jedynie przelaną
krwią dopiero nadejdzie.
* * *
Zasnąłem na chwilę, ale nawet przez sen czułem ciepło jej ciała wtulającego się we
mnie. W głębi duszy drżałem - z wściekłości, pożądania, niezaspokojenia, możliwe, że
również ze strachu. Nie potrafiłem uciszyć tej cholernej części własnego ja, nawet jeśli
bardzo się starałem. Wszystko przez Evelyn. Kochała się ze mną nerwowo, cudownie;
delikatnie jak dziewica, a nie doświadczona dziwka, którą przecież była.
Przeszkadzało mi to, strasznie mi to przeszkadzało. A po wszystkim tuliła się do mnie
i co chwilę szlochała, płakała z powodów, których zupełnie nie rozumiałem.
Potrzebowała mnie. Dlaczego?
Obudziłem się i obserwowałem ją w szarym półmroku; zaskoczony, zszokowany,
niemal
przestraszony
tym,
co
właśnie
przeżyłem,
jednocześnie
nieusatysfakcjonowany, niezaspokojony, spragniony krwi i bólu. Patrzyłem na nią i
nie wiedziałem, co dalej. Nagle mnie olśniło. Uświadomiłem sobie, że już nigdy nie
będę tym, kim byłem. Już do końca życia, cokolwiek bym zrobił, pozostanie we mnie
część pogardzająca tą stroną, po której teraz stanę, według zasad której będę teraz żył.
Już nigdy nie będę zadowolony.
Stłumiłem wrzask i ścisnąłem Kleszcze z taką siłą, że aż usłyszałem ich skomlący
skowyt. Może przyszedł czas, by pójść jeszcze krok dalej. Albo czas, by wszystko
zakończyć.
* * *
Wstałem z łóżka i ubrałem się. Wraz z bronią w kaburach wróciła do mnie część
mojego starego ja. Ostatni raz spojrzałem na śpiącą Evelyn i przemyślałem możliwość
powrotu na dawną drogę życia. Ale już byłem ubrany, a jeśli chciałem coś skończyć,
musiałem się pospieszyć. Do tego w pokoju zaczynało robić się zimno.
Zamknąłem za sobą drzwi z marzeniem, żeby już nigdy nie zobaczyć nagiej
kobiety, która tuliła się do poduszki; z marzeniem, żeby spotkać ją jak najprędzej.