MIROSLAV
ŽAMBOCH
Mroczny
Zbawiciel
tom drugi
Przełożył
Rafał Wojtczak
fabryka słów
Lublin 2009
BESKIDY-
SPRÓBUJ JESZCZE RAZ, KOLEGO
Dawno temu wąwozem jeździły karety, wozy a przed kilkudziesięciu laty być może
również traktory i maszyny leśne. Moją uwagę przykuł ślad opony z wyraźnym
bieżnikiem, nie starszy niż tydzień - bo tyle właśnie minęło od ostatniego porządnego
deszczu. Ale przed i za nim z rozmokłej ziemi wyrastały młode jawory - sądząc po
pniach, dziesiecio-, może piętnastoletnie.
Micuma zarżała, jak zawsze, kiedy coś jej się nie podobało.
- Dziwne - wymamrotałem. I wtedy dobiegł mnie dźwięk gdzieś na granicy
słyszalności.
Zbliżał się.
- Coś jedzie - powiedziała, ale ja już popędziłem ją na łeb na szyję stromym
zboczem. Kopyta Micumy ślizgały się na glinie.
Gdy dostaliśmy się do lasu, zeskoczyłem z siodła i powiodłem klacz w kierunku
zagłębienia między dwoma świerkami. Na ziemi położyła się już sama.
W samą porę. Zza zakrętu wyłonił się przód pojazdu - ni to czołgu, ni to
samochodu ciężarowego; barwy maskujące nie pozwalały dokładniej określić jego
kształtu. Nawet z tak małej odległości ledwo słyszałem pracujące silniki. W zetknięciu
z klinowatym nadwoziem młode drzewa wyginały się z cichym szelestem, jakby były z
gumy. Zaraz za pierwszym pojazdem pojawił się następny. Dostrzegłem automatyczną
wieżyczkę strzelniczą, zanim ona dostrzegła mnie, i z całej siły szarpnąłem za uzdę,
pociągając głowę Micumy ku dywanowi z opadłych liści. Klacz bywała zbyt ciekawska.
Dopiero przy trzeciej maszynie wychwyciłem aurę czaru tymczasowo zmieniającego
strukturę drzew, który umożliwiał bezkolizyjny przejazd. Leżałem tak, póki Micuma
nie zaczęła się nerwowo wiercić.
- Następnym razem nie szarp tak mocno. Nie lubię tego - wypomniała mi. - Poza
tym powinieneś był ze mnie zsiąść.
- Powinnaś była usłyszeć je wcześniej - odparowałem. W końcu miała lepszy słuch
niż ja.
- Zostawiłam pole do popisu twojej niespotykanej intuicji i spostrzegawczości -
odburknęła i wstała.
Już któryś raz spostrzegłem, że wydarzenia w Jabłonkowie przyniosły mi dosyć
wątpliwe korzyści. Obdarzona umiejętnością mówienia Micuma, owszem, bywała
pożyteczna, jednak w większości przypadków byłbym o wiele bardziej zadowolony,
gdyby milczała jak zwyczajny koń.
O dziwo, Blacharz dotrzymał słowa i udostępnił mi ze swoich baz danych to, czego
tylko sobie zażyczyłem.
Teraz wiedziałem więcej niż większość żyjących i prawdopodobnie również
martwych ludzi o bitwie o Sewastopol i Raymondzie Curtisie, mężczyźnie, którym
kiedyś byłem. Mężczyźnie, który poprowadził ludzi do boju ze stworami z pierwotnie
zamkniętych sfer, a potem postawił nową barierę między najgorszymi głębinami a
starym światem. Jakim cudem jeden człowiek mógł dysponować taką siłą? Nie
tęskniłem za nią, jej utrata niespecjalnie mnie wzruszała. Miałem inne powody do
niepokoju - z rozmyślań wyrwało mnie chlapnięcie gliną w twarz.
Micuma stała nade mną i cierpliwie grzebała kopytem w ziemi jak najzwyklejsza
klacz. Ten wewnętrzny monolog z pewnością trwał zbyt długo. Zdarzało mi się tak
odlecieć, odkąd w walce z demonem straciłem część duszy, ostatnio jednak coraz
rzadziej, coraz krócej. Potrzebowałem trochę czasu, żeby dojść do siebie, dlatego
błąkałem się po górach bez celu. Kolejne chlapnięcie rozmiękłą gliną i pełne wyrzutu
końskie spojrzenie. Podejrzewałem, że zmodyfikowane struny głosowe Micumy mają
bardzo ograniczoną żywotność, dlatego musiała je oszczędzać. Całe szczęście.
Wstałem, otrzepałem się i razem zeszliśmy z powrotem do wąwozu. Czar w jakiś
sposób zacierał nawet ślady pojazdów; został tylko ten, który wcześniej zauważyłem.
Cóż, nie ma ideałów na tym świecie.
* * *
Jakimś cudem zgubiłem ich pół kilometra dalej. Z megatonowym potencjałem magii,
który ułatwiał im pokonywanie drogi i jednocześnie maskowanie, mogli pojechać w
dowolnym kierunku. Po godzinie poszukiwań zrezygnowałem z dalszego tropienia
konwoju i ruszyłem w kierunku, w którym podążałem wcześniej. Nic do nich nie
miałem, ot, zwykła ciekawość. Jeśli ktoś chce śledzić przejeżdżające przez Beskidy
transportery wojskowe dla samej przyjemności śledzenia - jego sprawa.
Powoli jechałem przed siebie, tam, gdzie mnie niosły nogi Micumy. Późnym
popołudniem zatrzymaliśmy się w prastarym lesie. W cieniu gęstych koron drzew nie
rosło praktycznie nic, pod nogami chrzęścił tylko dywan rudego igliwia. Czasami
pomiędzy gołe pnie wdzierał się wietrzyk. Granica lasu musiała być gdzieś niedaleko.
Zsiadłem, zawiesiłem Micumie worek na karku i napełniłem go owsem. Resztką
wody, która została w manierce, podzieliliśmy się na pół. Nie bałem się, że nie trafimy
potem na wodopój. Tułaliśmy się po tych górach już od kilku tygodni i cały czas
padało, tylko parę razy widziałem słońce. Znaleźć w tej okolicy suche miejsce na
obozowisko to jak wygrać los na loterii.
- Te drzewa mają swoje lata. - Zadarłem głowę. - Pewnie rosły tu już na długo
przed Krachem.
Micuma spojrzała na mnie. Stopniowo uczyłem się rozumieć jej słabo rozwiniętą
mimikę. Chciała wiedzieć, dlaczego tak myślę.
- Tu są same świerki, nic między nimi nie rośnie. Kiedyś były tu tylko takie
drzewa. Ludzie je sadzili, żeby mieć dużo drewna - wyrzucałem z siebie informacje
wyczytane w na wpół wyblakłej broszurce, którą ktoś zostawił w pokoju hotelowym w
Jabłonkowie.
- Cały czas jestem zdania, że podróż do Ostrawy naokoło, przez te dzikie zarośla,
to zbyteczny wysiłek - powtórzyła już któryś raz. - Nic by się nie stało, gdybyśmy się
zatrzymali i odpoczęli w jakiejś wiosce po drodze.
Puściłem jej uwagę mimo uszu i zacząłem zbierać chrust na ognisko. Ostrawa
stanowiła kolejny etap mojej drogi do celu i ustalenia przeszłości Raymonda Curtisa.
Potwierdzał to obrazek przedstawiający bitwę o Sewastopol oraz wszystko, czego się
do tej pory dowiedziałem od ludzi i nieludzi. A jeśli moje poszukiwania miały
przynieść pożądany efekt, nie mogłem pozwolić, by ktokolwiek kojarzył mnie z
masakrą w Jabłonkowie. Co więcej, istniało niebezpieczeństwo, że współwyznawcy
Strazynskiego, ukryci wśród trzynieckich katolików, posłali za mną jakichś siepaczy, a
tych najłatwiej było się pozbyć właśnie gdzieś w dzikiej głuszy. Miałem już dość
problemów.
Podniosłem pierwszą suchą gałąź. Chłodniejszy podmuch wiatru zjeżył mi włosy
na karku. Mimowolnie zacząłem się trząść. Aż tak zimny to ten wiatr znowu nie był...
Udawałem, że dalej szukam drewna, ale sięgnąłem po Margaret i z ukosa
obserwowałem okolicę. Między drzewami były spore prześwity, ale nikogo nie
dostrzegłem. Tylko wiewiórka w przerażeniu tuliła się do pnia. Nie próbowała nawet
uciekać do góry, dość niecodzienne. Micuma zaczęła ryć ziemię kopytem, słyszałem,
jak się cofa. Zacisnąłem zęby, żeby nimi nie szczękać. Zerwał się wiatr, a wraz z nim
fala wirującego igliwia, za którą ujrzałem marsz płonących ludzkich szkieletów;
odwróciłem się na pięcie i rzuciłem do ucieczki - a za mną ruszyły gigantyczne,
magiczne gargulce, zębaci pożeracze dusz, których wolałbym nigdy nie zobaczyć.
Krzyczałem z przerażenia, wiedziałem, że muszę uciec za wszelką cenę, w
przeciwnym razie nagle otwarty portal do innego świata mnie wchłonie. O nie, mowy
nie ma. Przeskoczyłem powalone drzewo, przeleciałem przez ścianę cierni i w panice
zacząłem się przedzierać przez zielone zarośla. Spowalniały mnie, tak bardzo mnie
spowalniały! Trąba igliwia, kawałki gliny i mchu latały naokoło, fala wzburzonej
ziemi, stanowiącej krawędzie portalu, już mnie doganiała, kątem oka dostrzegłem
dżina szukającego ofiary. Na szczęście przede mną była już wolna przestrzeń.
Wzbiłem się w powietrze.
Kości, konary trzeszczały, zaplątałem się w gałęzie ogromnego jaworu. Nie
mogłem się oswobodzić, żeby dalej uciekać. Dopadnie mnie, zaraz mnie dopadnie!
Przypadkiem dotknąłem chłodnej rękojeści Margaret - na szczęście nie zgubiłem jej
podczas biegu.
Płonące szkielety były już prawie przy mnie, ich ręce niczym pochodnie niszczyły
rzeczywistość wszystkopalnym ogniem. Strzelałem - prask, prask. Nic, żadnego
efektu. Ale przecież coś się powinno stać, po mojej amunicji na pewno! To mnie
zastanowiło. Strach minął, dwa razy głęboko westchnąłem i zmusiłem serce, by
przestało się bez sensu kołatać i zaczęło znowu porządnie pompować krew.
To było złudzenie, bies, koszmar nocny w biały dzień, przywidzenie żywiące się
moimi najmroczniejszymi myślami. Obraz zaczął się znowu zmieniać. Atakujący mnie
duch sięgnął jeszcze głębiej, po wspomnienie, za którym naprawdę nie tęskniłem. Nie
mogłem na to patrzeć, nie mogłem, by nie oszaleć. Znowu się trząsłem, rozpadałem
pod naporem koszmarów. W postępującej destrukcji poczułem, jak kajdany krępujące
ukrytą część mojej osobowości pękają. Uniosłem się na ogromnych skrzydłach z
czarnych luster. W ich idealnej powierzchni odbijała się groza, która miała wypalić
moje ja, i projekcja nocnych zmór dręczących ducha. Rozległ się rozrywający bębenki
krzyk - tym razem nie mój.
Obudziłem się zaplątany w gałęzie jaworu, w kurczowo zaciśniętej dłoni
trzymałem Margaret z ostatnim nabojem w magazynku. Piętnaście metrów wyżej, na
stromym zboczu, widziałem ślady swojego szaleńczego biegu, niżej - szeroką dolinę
przeciętą rzeczką, a za nią kolejne pasmo górskie.
- O mało co nie zabił mnie zwykły duch. - Zakląłem i zacząłem pomału złazić z
drzewa, a potem jeszcze wolniej i ostrożniej wspinać się zboczem do lasu, z którego
tak beztrosko wzbiłem się w przestworza. Nie, to nie był zwykły duch. Jego potężny
atak o mało mnie nie zabił. Tylko dzięki szczęściu i nienaturalnej odporności nie
poddałem się złudzeniu.
Duchy ludzkie nie są dostatecznie silne, nieludzkie nie potrafią zaatakować
słabych punktów psychiki z taką precyzją. Zastanawiając się nad tą sprzecznością,
wracałem ostrożnie po swoich śladach przez dobre pół kilometra. Na co drugim kroku
mogłem się nadziać na jakąś gałąź, na co trzecim złamać nogę, a na co piątym skręcić
kark. Musiałem być nieźle przerażony.
Micuma stała tam, gdzie ją zostawiłem, spieniona. Najwyraźniej spotkało ją to
samo co mnie.
Kiedy sięgałem po urządzenie Zeissa, ciągle trzęsły mi się ręce.
- Zobaczymy, skąd to przyszło.
- Tego właśnie się bałam - dorzuciła. - Że będziesz takim wariatem. Szybciej, do
cholery, nie chcę, żeby to coś wróciło i użarło mnie w zad! - wybuchła, kiedy nie
mogłem wyciągnąć lornetki z sakwy.
Jak na biobota klasy końskiej była bardzo nerwowa, ale przy tym niezwykle
wydajna i pojętna dzięki sztucznej inteligencji, którą jej wszczepiono. Przyłożyłem do
oczu dzieło mechanika na tyle szalonego, że nie bał się współpracować z demonami, i
już po chwili poczułem szarpnięcie. Tym razem demon wgryzł się w mięso między
kciukiem a palcem wskazującym. Bolało.
Urządzenie pozwoliło mi dostrzec szarawą ścieżkę wijącą się kilka metrów nad
ziemią między pniami drzew. Przypominała kondensacyjny ślad myśliwca - o ile
oczywiście dałoby się kluczyć myśliwcem w gęstym lesie.
Schowałem urządzenie Zeissa, zanim demon zażyczył sobie drugiej porcji, i
podążyłem śladem ducha. Tutaj las był młodszy, pomiędzy świerkami rosło całkiem
sporo jaworów; czasami nawet błysnął gdzieś srebrny, gładki pień buku. Słyszałem
szelest liści, gdy pełna wahania Micuma szła za mną. Tym razem postanowiłem
przewietrzyć Zabójcę, Margaret trzymałem w kaburze. Las nie był zbyt gęsty,
ewentualne niebezpieczeństwo zauważyłbym odpowiednio wcześnie.
W powietrzu czułem chłód. Może to skutek późnej jesieni, a może zimno
nadciągające od strony polskich równin. Ostrawa, cel mojej podróży, znajdowała się
na głębokim cyplu wgryzającym się w zamarznięte i niezamieszkane ziemie niczyje.
Wciągnąłem głęboko powietrze. Już nie byłem pewny, czy idę dobrym tropem, a
nie chciałem drugi raz korzystać z lornetki. Odwróciłem się w kierunku, z którego
przyszedłem, i w żółtych koronach drzew dostrzegłem ciągnącą się kilka metrów nad
ziemią ciemną kreskę. Ułamałem gałąź ze sczerniałymi liśćmi. Była zupełnie sucha,
martwa. Zabójcze duchowo empatyczne zwierciadło było niebezpieczne nie tylko dla
zwierząt, ale również dla drzew. Dość niecodzienne zjawisko.
Teraz, kiedy wiedziałem, na co patrzeć, szło mi dużo łatwiej. W końcu dotarliśmy
do łąki otoczonej z jednej strony pionową skalną ścianą, a z pozostałych trzech
rzędami jaworów. To nie była poręba, lecz naturalna łąka. W tak lichej i kamienistej
glebie drzewa na pewno nie dałyby rady się zakorzenić.
Micuma zarżała. Ja również to poczułem - duch był gdzieś blisko. Bardziej z
przyzwyczajenia niż z przekonania odciągnąłem kurek Zabójcy i zacząłem ostrożnie
obchodzić łąkę. Pod wysokim dywanem listowia, który miejscami sięgał aż po kolana,
kryły się wielkie głazy.
Sygnał dochodził z samego środka łąki. Nie widząc innych zagrożeń, wyszedłem
na otwartą przestrzeń. Duch znajdował się właśnie tam, nagle niemal niewidzialny.
Unosił się zaledwie kilkanaście centymetrów nad ziemią. Już nie emanowała z niego
groza, przeciwnie, sam się trząsł ze strachu. Nachyliłem się nad nim, żeby sprawdzić,
czy nie rozpoznam struktury, która pozwoliłaby mi stwierdzić, co to jest. Zadrżał,
poczułem przepływ energii, potem uczucie interakcji ustąpiło i za chwilę
niematerialne ciało ducha zaczęło się rozrywać na strzępy, aż w końcu nic z niego nie
zostało.
- Zabiłeś to - stwierdziła Micuma. - Przeraziłeś na śmierć.
Popatrzyłem na nią, ale nic nie powiedziałem. Pewnie miała rację - odwróciłem
atak ducha, odbiłem to, co sam posłał w moim kierunku, on zaś ponownie sięgnął do
mojego wnętrza. Dobrze, że się nie przekonałem, co tak naprawdę kryje się w
zamkniętej części mojego ja. Też mógłbym tego nie przeżyć.
- Rozbijemy się tutaj. Lepszego miejsca nie znajdziemy - zadecydowałem.
Rzuciłem plecak na ziemię i zacząłem uwalniać Micumę z uprzęży.
* * *
Odgarnąłem trochę liści i przyniosłem chrust na ognisko. Micuma w tym czasie
włóczyła się po okolicy, szukając czegoś bardziej soczystego od owsa, który mieliśmy
ze sobą. Niebo szarzało, noc zapowiadała się bezgwiezdna. Nie żeby mi zależało na
oglądaniu jakichś konstelacji, ale byłby to godny zapamiętania widok w tym ponurym
kraju.
- Jesteś pewien, że to dobre miejsce na nocleg? - Micuma wyrwała mnie z
rozważań, czy na kolację zaserwować suszoną wołowinę, czy suszoną wołowinę.
Miałem też puszkę mleka skondensowanego, ale trzymałem ją na gorsze czasy.
Coś odkryła i w ten sposób dawała mi do zrozumienia, że nie jest zadowolona z
wyboru miejsca na obozowisko.
- No jestem - odpowiedziałem, ale posłusznie wstałem i ruszyłem w kierunku, z
którego dobiegał jej głos.
Czekała na mnie w półmroku na łagodnym zboczu zaraz za pierwszymi drzewami
okalającymi łąkę. Nie musiała nic mówić. Nie było tam żadnych krzyży, żadnych
nagrobków, a mimo to nie miałem najmniejszych nawet wątpliwości, że w środku lasu
znajduje się cmentarz. Zadano sobie wiele trudu, by nie dało się go zbyt łatwo
odnaleźć, lecz rozpadowa esencja duszy unosiła się wszędzie dookoła, intensywna jak
smród piżmaka. Intensywna dla mnie i dla mnie podobnych.
Wróciłem po saperkę, jeden z bardziej zbytecznych elementów ekwipunku, ale od
czasu do czasu przydatny. Wybrałem najbardziej oddalony grób, gdzie esencja duszy
była niemal niewyczuwalna. Nie chciałem, żeby ni stąd, ni zowąd wyskoczył na mnie
rozwścieczony nieboszczyk.
- Nie nazwałabym tego najszczęśliwszym pomysłem, ale nie będę cię od niego
odwodzić - zaznaczyła Micuma, przyglądając się, jak w gęstniejącym mroku kopię w
glinie.
- Cmentarz pośrodku lasu jest dziwny, świeży cmentarz jeszcze dziwniejszy. A
jeśli dodać do tego ducha, który nas omal nie zabił, i ten mały konwój... - nie
dokończyłem, kopałem dalej.
Po bardzo długiej przerwie Oko w końcu raczyło nawiązać ze mną współpracę,
włączyło tryb nocny i przekazywało obraz wyjątkowo wysokiej jakości. Ściemniło się,
w powietrzu unosiła się mroźna wilgoć, która rano zmieni się w szron i pokryje
szeleszczący dywan. Wreszcie wygrzebałem nieboszczyka - raczej mumię niż
porządnego trupa. Nie zgnił nawet przy panującej w lesie wilgoci, drobne gryzonie ani
czerwie nie nadżarły go zbytnio. Sztywne, zasuszone mięso przy najdelikatniejszym
dotyku odpadało i odkrywało kości. Specyficzne, zniekształcone narostami
nowotworowymi, w niektórych miejscach zwężone. Wydawało się, że nie uniosą ciała.
Wyskoczyłem z dołu i jeszcze przez chwilę przyglądałem się ciału z pewnej
odległości. Jaśniejsza od reszty szkieletu czaszka dziękowała za poświęconą jej uwagę
krzywym uśmiechem.
- Jesteś zadowolony?
- Tak. Cokolwiek tu się wydarzyło, ci martwi są szczęśliwi, że mają to już za sobą.
Żaden z nich nie będzie nam przeszkadzał.
Zostawiłem grób rozkopany i położyłem się spać tak, jak stałem, z rękoma aż po
łokcie umazanymi gliną.
* * *
Ranek był dokładnie taki, jak przewidywałem. Czubki palców u nóg miałem zgrabiałe
i obolałe z zimna. Tym razem nie rozpaliłem ogniska, ruszyliśmy w drogę najszybciej,
jak się tylko dało. Dopiero przy pierwszym potoku zatrzymaliśmy się na skromne
śniadanie - dla mnie suszona wołowina, dla Micumy garść trawy okraszona dwoma
zmarzniętymi jabłkami.
Potem w milczeniu, ostrożnie zjeżdżaliśmy z grani w kierunku północnym. Za
następnymi dwiema albo trzema dolinami - moja mapa była stara i miejscami
nieczytelna - góry kończyły się, a za nimi powinna się otwierać wygodna droga aż do
Ostrawy, o ile nie powstał tam nowy lodowiec.
Za pralasem rozciągała się bezbrzeżna łąka, na której to tu, to tam rosły
pojedyncze drzewa. Sto metrów niżej i kilka kilometrów dalej rozpościerało się
zielone morze. To znaczyło, że ciągle byłem daleko od siedlisk ludzi, którzy
wypasaliby tutaj stada bydła lub owiec. Micuma spojrzała w lewo i zachwiała się.
Wystarczyła mi mała podpowiedz. Na starym, na wpół spróchniałym świerku siedział
duch. Nie, „siedział” to złe słowo. Unosił się nad zielonym klinem igliwia, skulony,
całą uwagę, jeśli można o czymś takim mówić w przypadku duchów, skupiał na
środku łąki. Był duchem tego samego gatunku co ten, który mnie wczoraj omal nie
zabił. Ale kiedy człowiek przeżyje ich pierwszy atak, każdy następny to już tylko
łaskotki. Ten duch nie był nami zainteresowany. Spojrzałem w drugą stronę - kilkaset
metrów dalej siedział jego bliźniak.
- Założę się, że na skraju lasu czatuje ich dużo więcej - zauważyłem cicho.
Mimo to duch mnie usłyszał. Sparaliżowany strachem obserwowałem, jak
spogląda w moim kierunku, rozpina skrzydła wspomnień i uczuć. I nagle przestałem
go w ogóle interesować, znowu gapił się przed siebie.
Rozejrzałem się. Łąka obniżała się na początku łagodnie, potem bardziej stromo i
znowu łagodnie. Spod skarpy unosiło się kilka słupków dymu, a pośrodku leżała
wioska. Duchy najwyraźniej sprawowały nad nią pieczę.
- Cofnijmy się kawałek do góry i omińmy wioskę - zaproponowałem Micumie. -
Nie musimy mieszać się do wszystkiego.
- Doskonale - na wpół powiedziała, na wpół zarżała. - Wprost genialny pomysł.
Nie ma to jak zgodzić się z własnym koniem.
Skraj lasu nie był najlepszy na wędrówki, szliśmy wolniej, niż zakładałem, ale nie
przeszkadzało mi to specjalnie. Miałem przyjemne uczucie, że omijając wioskę,
unikamy wielkich problemów, które czaiły się na nas na każdym kroku. W pewnej
chwili uaktywnił się sygnał oznajmiający, że duch udał się na łowy. Na szczęście to nie
ja byłem zwierzyną. Co prawda już wiedziałem, jak sobie poradzić z takim stróżem,
ale i tak przeszły mnie dreszcze. Zamiast odpocząć, dalszą godzinę przebijaliśmy się
przez las. Dopiero późnym popołudniem zdecydowałem się ogłosić ostatni
odpoczynek przy wodospadzie. Słońce nie grzało już zbyt mocno. Wyschliśmy po
kąpieli i zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi.
Zaszeleściły liście. Po stromym zboczu do doliny sturlał się człowiek. Margaret i
Zabójcę zostawiłem w kaburach, o Greysonie nawet nie pomyślałem. Ten facet i tak
był już w połowie drogi między życiem a śmiercią - wychudzony na wiór, wąskie,
bezkrwiste usta odsłaniały ledwo zakorzenione w pokrwawionych dziąsłach zęby, ręce
od łokci w dół pokryte wrzodami. Ubrany jak nieboszczyk, którego za chwilę mieliby
wystawić w trumnie.
- Niech nam pan pomoże, błagam! - Wyciągnął do mnie ręce, zrobił dwa kroki i
zatrzymał się, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak straszny musi przedstawiać
widok.
Ucieleśnienie powolnej i potwornej śmierci. Poczułem smród z jego gnijących ran.
Micuma cofnęła się o kilka kroków. Delikatnisia.
- Niech nam pan pomoże, błagam!
Jedno oko miał pokryte bielmem. Kąciki ust drgały mu jak człowiekowi, który
balansuje na granicy poczytalności. Drugie oko obserwowało mnie z niemal
hipnotyzującą zawziętością.
Liście znów zaszeleściły. Słyszałem, jak się zbliżają - cztery, pięć, może sześć osób
- ale udawałem, że nie zdaję sobie z tego sprawy. Mężczyzna jednak wiedział, że tam
są, widziałem to w jego zdrowym oku. Zachowywał się jednak, jakbyśmy byli sami.
- Niech nam pan pomoże, błagam! Oni, oni... - zaciął się, jakby nagle zabrakło mu
słów.
Wyłonili się zza drzewa i na wpół nagich krzaków dzikiej róży. Widziałem
dokładnie wielkiego siepacza z metalowymi ochraniaczami na przedramionach,
ciężkim karabinem w prawej ręce i wyrazem rozbawienia na twarzy. I drugiego
mężczyznę, mniejszego, z rybimi oczami. Nie trzymał żadnej broni, ale do prawego
biodra miał przypięty zamkiem błyskawicznym subkompaktowy automat.
- A więc to ty uciekłeś - odezwała się kolejna postać gdzieś na granicy mojego pola
widzenia. - Kto by przypuszczał.
- Niech nam pan pomoże!
Z tej rozpaczliwej prośby ulotniła się już wszelka nadzieja.
Szczęknął zamek automatu. Podszedłem kilka kroków, spojrzałem umierającemu
w oczy. Był blady, a teraz zrobił się wręcz siny.
- Spróbuj jeszcze raz, kolego. Może tak będzie ci łatwiej. - Z całej siły kopnąłem go
w klatkę piersiową. Trafiłem w mostek, piętą dodałem jeszcze trochę rotacji. Wyleciał
w powietrze niczym szmaciana laleczka, upadł na plecy i już nie wstał. Po jakimś
stuleciu dał się słyszeć wydech i bulgot krwi w gardle.
W kopaniu martwych byłem jednym z najlepszych.
- Dobre - powiedział siepacz z ochraniaczami. - Trochę niżej i rozprułbyś bebechy,
trochę wyżej i poharatałbyś krtań.
Nie potrafiłem określić, czy w jego głosie brzmi drwina, czy podziw. A może jedno
i drugie.
- Bardzo uważałem, w końcu nie należy do mnie. Nie chciałem uszkodzić waszego
majątku - odpowiedziałem szorstko i jednocześnie dyskretnie się rozejrzałem.
Było ich sześcioro, w tym kobieta. Wszyscy uzbrojeni po zęby; typki
wynajmowane do roboty gorszej niż brudna. Jeden z nich był jeszcze większy od tego,
który ze mną rozmawiał. Wyglądał tak potężnie, że aż nienaturalnie.
- Zabiję go - powiedział z dziwnym dziecinnym entuzjazmem i zaskakująco
zwinnie zbliżył się do na wpół martwego nieboraka leżącego na ziemi.
Potem powtórzył moje kopnięcie, zrobił to jednak ze zbyt wielką siłą i
rozmachem. Łatwo było przewidzieć efekt. W ten sposób każdego pozbawiłby głowy
albo roztrzaskał klatkę piersiową.
- A kto to posprząta? - zapytał mężczyzna z rybimi oczami.
Był mózgiem grupy. Zdradziły mi to spojrzenia pozostałych.
- Dwig odeskortuje go do wsi, a ty, Marty, będziesz pilnował Dwiga. Nie chcę,
żeby znowu skalał się kobietą, jasne?
„Skalał kobietą” - dziwne sformułowanie. Co miał na myśli?
Marty był rosłym chłopem w goglach, sądząc po oprawkach, nie zwykłych, lecz
takich, które pozwalały nawiązać łączność z komputerem albo jeszcze lepszym
urządzeniem. Kolejny członek bandy - wychudły facecik o końskiej twarzy - w
przeciwieństwie do swych kompanów nie miał ubrania w barwach maskujących, tylko
skórzane spodnie, kurtkę i krótkie poncho zarzucone na ramiona. Był uzbrojony w
karabin z bardzo pojemnym magazynkiem oraz masywny nóż zawieszony przy pasie.
Tropiciel, rozszyfrowałem go natychmiast. I ostatnia z szóstki - kobieta. Gdyby nie
obcięte nożem włosy, podkrążone oczy i permanentne zmęczenie wyryte w każdym
rysie twarzy, mogłaby uchodzić za całkiem ładną. Sposób, w jaki trzymała
automatyczną śrutówkę, trochę podobną do Margaret, zdradzał, że lubi strzelać i jest
szybka.
- Marty?
Szef zwrócił się do Tropiciela.
- Widzę, jasna dupa, widzę. - Z obrzydzeniem zbliżył się do nieprzytomnego
mężczyzny i małą łopatką zaczął sypać do woreczka igliwie i glebę z bezpośredniej
bliskości jego ust.
Może ciekła z nich krew, ale nie byłem pewny. W ogóle nie miałem pojęcia,
dlaczego Tropiciel to robi.
Zapaśnik i kobieta zawinęli wieśniaka w płachtę, prostolinijny olbrzym przerzucił
go sobie przez ramię i prowadzony przez Marty’ego ruszył od razu w stronę łąki,
dokładnie tam, skąd unosiły się słupki dymu.
Spojrzałem na Rybiookiego najpierw z ukosa, a potem wprost. Prawą rękę miałem
tylko centymetr od wygładzanej przez lata rękojeści Margaret. Jeśli chcieli ze mną
skończyć szybko i bez robienia bałaganu, właśnie przyszedł na to czas.
Rybiooki kiwnął głową, jakby właśnie doszedł do jakiegoś wniosku.
- W tych lasach człowiek codziennie kogoś spotyka - zauważył. - Może byśmy tak
usiedli i zamienili kilka słów?
Z pewnością dzielił ludzi na tych, którzy pożerają, i na tych, którzy dają się
pożerać. Z pewnością mieliśmy wiele wspólnego. Był ostrożny. Chciał wiedzieć, co
mnie tu sprowadza. Dwoje z nich odeszło, pozostałych miałem w zasięgu wzroku. Jak
na mój gust, jeśli miało dojść do strzelaniny, to był idealny moment.
- Dlaczego nie, nigdzie się nie spieszę. Zamierzałem ominąć te góry, ale na
wschodzie coś się ostatnio działo i cudzoziemcy nie są tam teraz mile widziani.
Postanowiłem pojechać na skróty.
- Idziemy do obozu? - chciał wiedzieć Siepacz. Rybiooki posłał mu zabójcze
spojrzenie.
- Kawałek dalej jest dobre miejsce. Tam możemy się rozbić - podsunął Tropiciel.
Nie spojrzał przy tym na żadnego z nas, jego oczy były rozbiegane, tak jakby
nieustannie czegoś szukał.
Z oddali dobiegł głos jastrzębia, odpowiedziały mu następne.
- Młode opuszczają matkę. Zima tuż-tuż - powiedział bardziej do siebie, niż żeby
kogokolwiek poinformować.
Nie chcieli mi pokazać, gdzie mają stałe obozowisko. Wcale im się nie dziwiłem.
Tropiciel podszedł do młodego jaworu i zrobił nożem kilka nacięć w korze.
- Musimy iść. Marty nas znajdzie.
- Zrozumie ten znak? - zapytał pełen obaw Siepacz.
- W przeciwieństwie do ciebie, tak - odezwała się kobieta.
Głos miała równie zaniedbany jak wygląd. Stwardniały, z poszarpanymi szumami.
- O, Agnes! Dałaś głos pierwszy raz od tygodnia i od razu się wymądrzasz, co? -
naskoczył na nią
Siepacz, ale pierwszy ruszył w kierunku przeciwnym niż prąd strumienia - prosto
na ścianę ogołoconych z liści wierzb i leszczyn.
Rybiooki nie komentował tej sprzeczki. Pewnie pracowali ze sobą tak długo, że
znali się już na wylot. Zerknął tylko przelotnie na Tropiciela i Agnes, po czym ruszył
śladem Siepacza. Ufał swoim ludziom - zakładał, że oni trafią mnie szybciej, niż ja
trafię jego, gdybym postanowił spróbować. Nie miałem jednak powodu, by to robić.
Byłem ciekawy i chciałem zdobyć kilka informacji.
Tropiciel miał rację. Kawałek dalej, za skałą, strumień biegł parowem szerszym
niż gdziekolwiek indziej. Strome zbocze chroniło przed nagłymi porywami wiatru i
spadającymi ze zboczy gałęziami, wyżłobienia po ostatnich deszczach pokazywały,
którędy spływa woda. Sądząc po osmalonych kamieniach porozrzucanych dookoła,
ktoś całkiem niedawno tutaj obozował.
- Dzisiaj zrobimy sobie wolne - ogłosił Rybiooki, gdy dotarliśmy na miejsce.
- No, ten miernota Krug już pojechał. Zasłużyliśmy sobie - zgodził się Siepacz.
Udawałem, że nie usłyszałem tej uwagi, Rybiooki uważnie mi się przyglądał.
Siepacz z pewnością jako jedyny mógł zdradzić ich sekrety.
Pół godziny później ognisko już płonęło, ludzie rozpakowywali bagaże -
wodoodporne śpiwory wojskowe, obtłuczone garnuszki na kawę i inne drobiazgi.
Siepacz zaczął przegląd broni. Miał jej zatrzęsienie, wspaniale utrzymane egzemplarze
z czasów tuż przed Krachem albo zaraz po nim.
- Chyba od dawna jesteście w lesie, co? - zacząłem rozmowę.
Rybiooki przytaknął.
- Pracujemy dla właścicieli kilku pobliskich wiosek. Tutejsza okolica jest
kompletnie dzika, ludzi natychmiast by coś pożarło, a ktoś musi przecież uprawiać
pola.
- Albo by uciekli.
- No właśnie, nikomu nie chce się tyrać - zgodził się ze mną Siepacz.
Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, napięcie ustąpiło. Agnes wyciągnęła z plecaka
zwiniętą termobieliznę i zaczęła ją prać na kamieniach w potoku.
Na dole coś chlupnęło, trzasnęła złamana gałązka. Nagle wszyscy mieli w dłoniach
broń, Siepacz schował się za drzewem, Agnes w cieniu wystających leszczyn, Rybiooki
został tam, gdzie siedział.
- Marty z Dwigiem wracają - powiedział spokojnie Tropiciel.
Z prędkością możliwą tylko w montażu filmowym wszyscy wrócili do przerwanych
czynności.
- Masz ładną klacz - stwierdził Rybiooki. - Pewnie nie jest na sprzedaż - dodał.
Na końcu parowu pojawili się Marty i Dwig, który taszczył ogromną, ciężką pakę.
Szedł bardzo ostrożnie, z wywalonym na wierzch językiem, całą uwagę skupiał na
każdym kroku.
- Nie, nie jest. To Mitsubishi.
Siepacz uśmiechnął się. Agnes skończyła pranie, nie zdejmując koszulki, ściągnęła
stanik, a potem spodnie. Miała długie, zgrabne i umięśnione nogi, a na sobie proste,
wysoko wycięte spodenki. Dwig zatrzymał się i zaczął gapić lubieżnie.
- Rusz się, do cholery, i zostaw ją w spokoju - popędzał go Marty, starając się nie
patrzeć w stronę kobiety.
- No, niezła z niej cizia, ale ja bym się o nią nawet nie otarł - burknął Siepacz.
Agnes odwróciła się. Piorąc spodnie, zmoczyła koszulkę. Woda była zimna, pod
cienką tkaniną brodawki rysowały się wyraźnie.
- Ty nie masz czym się otrzeć. A może chcesz się sprawdzić? - Wydęła wargi i
przesunęła po nich językiem. - Chyba że się boisz...
Zamarłem. Siepacz, o dziwo, pozostał w cieniu.
- Przynieśliśmy coś do jedzenia i picia - Marty rozładował narastające napięcie.
Dwig już wyciągał rzeczy z paki. „Coś do jedzenia” oznaczało kilka kilogramów
porcjowanej dziczyzny, a „coś do picia” skrzynkę wódki z emblematem górskiego
lodowca wyrytym na butelkach.
Agnes skrzywiła się pogardliwie w stronę Siepacza, a potem, rzuciwszy mi
nieprzyjazne spojrzenie, odwróciła się z powrotem w stronę strumienia.
Nie mogłem przestać jej obserwować, zresztą nie ja jeden. Tylko Rybiooki nie
miał z tym problemu.
- Mitsubishi? Oryginalny model, seryjny? - wrócił do poprzedniego tematu.
- Zgadza się.
Teraz Agnes nachylała się, prezentując nam tyłek i smukłe uda.
- Całkowicie fabryczna wersja, bez przeróbek i ulepszeń. Zwykle obniżają
wydajność i wartość. Niestety, brakuje modułu reprodukcyjnego.
Nie zamierzałem zatajać danych technicznych. Rybiooki bez wątpienia miał już do
czynienia z biobotami.
- Płodnych biobotów było raptem kilka, strasznie skomplikowana technologia.
Nawet wojny się o nie toczyły. O ile mi wiadomo, nie ma już żadnego żywego
egzemplarza - Marty wmieszał się do rozmowy.
Nie miałem o tym pojęcia.
Siepacz otworzył pierwszą butelkę i porządnie z niej pociągnął.
- Nie ma nic lepszego od przedkrachowych trunków - westchnął zadowolony.
Dwig też wyciągnął rękę po butelkę, ale Rybiooki go powstrzymał.
- Ty nie. Potem zawsze ci jest niedobrze.
Olbrzym zaczął marudzić jak małe dziecko, ale posłusznie usiadł i jął zawzięcie
ostrugiwać kij nożem, który mniejszemu mężczyźnie mógłby służyć za maczetę.
Nalałem sobie średniego kielicha. Trunek rzeczywiście był pierwszorzędny. Agnes
wróciła znad strumienia - na nogach buty, od pasa w dół owinięta w koc. Podałem jej
swój garnuszek. Łyknęła dwie porządne porcje, głęboko wciągnęła i wypuściła
powietrze.
- Dzięki - nagle jej głos stał się mniej chrapliwy, bardziej aksamitny.
A może tak mi się tylko wydawało. Siepacz popatrzył na mnie, ale nic nie
powiedział.
Gadaliśmy sobie od niechcenia, od czasu do czasu polewając, dorzucając do
ogniska i opiekając mięso. Wypytywali, co godnego uwagi można znaleźć na południu,
ja - co na północy. Starannie unikaliśmy wszystkiego, co mogłoby dotyczyć ich pracy.
Zwykle głos zabierał Rybiooki, pozostali tylko coś domrukiwali. Prawie idylla - gdyby
nie broń, ukradkowe zerknięcia na boki i mnóstwo niedopowiedzeń.
Zawziętość Dwiga szybko minęła, odszedł trochę od ogniska i zaczął ćwiczyć. Nie
była to żadna konkretna sztuka walki czy samoobrony, raczej seria niezależnych i
niezwiązanych ze sobą elementów technik z różnych stron świata - każdy doskonale i
gwałtownie wykonany przez bliskiego krewnego cyklopów.
- To debil, może nawet idiota. IQ około siedemdziesiątki - oceniła Agnes, oddając
mi garnuszek z wódką.
Trzymała go tak, że nasze palce się zetknęły. Może wzruszali ją pozszywańcy,
chłopcy z teleskopowym Okiem, Kleszczami i kręgosłupem, którego nie złamie nawet
strzał z moździerza - nawet jeśli to ostatnie było tajemnicą, której nie zdradzałem
kobietom na pierwszej randce. Ale już to, co widziała, wystarczyło, żeby nie zgodziła
się pójść ze mną do łóżka.
Ponury, deszczowy dzień chylił się ku końcowi, nadchodził długi zmierzch pod
zachmurzonym niebem.
Siedziała obok mnie z nogami wyciągniętymi w stronę ogniska, w jej szarych
oczach odbijały się płomienie, a wypita wódka zmywała z twarzy obojętność.
- Za to potrafi doskonale naśladować. Jakby mu ktoś tę umiejętność wszczepił
prosto do głowy - kontynuowała.
Zaczęło przyjemnie kropić, ale nasze obozowisko było dobrze osłonięte przed
deszczem, a ogień grzał. Siepacz z nienawiścią obserwował trening Dwiga.
- Nie miałbyś szans - skomentował Marty, dostrzegłszy jego zainteresowanie.
Pił bardzo wstrzemięźliwie i czyścił rozebrany pistolet. Pełnił w grupie rolę
specjalisty od spraw technicznych, być może także związanych z magią. Miał słabość
do prostodusznego olbrzyma. Na swój sposób poświęcał mu więcej troski, niż
wymagał tego Rybiooki.
- To debil. Rozwaliłbym go na kawałki - burknął Siepacz.
Ogień potrzaskiwał, wódki ubywało.
Ciemność zapadała coraz głębsza, ale my mieliśmy dostatecznie duże zapasy
drewna, żeby siedzieć tak do późna, zanim uśpi nas zmęczenie i alkohol. Liczba
opróżnionych butelek sugerowała, że nie spróbują mnie zabić tak od razu. Raczej
dopiero nad ranem, kiedy jeszcze będę spał.
Agnes położyła głowę na moim ramieniu i nalała kolejny garnuszek wódki. Tym
razem bardzo niewiele wypiłem. Chciałem sobie poużywać i nie stracić kontroli.
- Już mnie to nudzi. Zbyt długo tu tkwimy, mam po dziurki w nosie tego
wszawego kraju i tych cuchnących, rozmokłych gór. - Siepacz zaczął nagle kląć.
Z pewnością upił się na smutno.
- Cuchnący, dogorywający ludzie, których człowiek boi się dotknąć, cuchnący
Krug, który chce dostać wszystko dokładnie co do minuty, nawet jeśli mielibyśmy się
przez niego posrać. I żadnych kobiet, żadnej porządnej zabawy.
- Masz kontrakt - zwrócił mu uwagę Rybiooki.
- Taaa, bo ciebie obchodzi tylko kontrakt - odciął się Siepacz. - Ty po prostu
chcesz do Genewy. Zrobisz wszystko, żeby się tam dostać.
Bajkowa Genewa, miasto ukryte daleko w lodzie, tam gdzie żyją tylko
nieśmiertelni bogacze. Słyszałem o nim już wiele opowieści, ale wierzyłem w nie tak
samo, jak w opowieści o Złotym Runie.
Agnes ugryzła mnie w ucho i podetknęła garnuszek.
Odtrąciłem go, a ją przyciągnąłem do siebie, wsuwając ręce pod kurtkę, którą
miała zarzuconą na ramiona. Poczułem gorąco jej giętkiego, jędrnego ciała. Alkohol
wszystkim rozwiązał języki, rozmowy zeszły na naprawdę ciekawe tematy. W tej
chwili jednak to nie informacji pożądałem najbardziej.
- Chodźmy kawałek dalej - zażądała Agnes.
Już dawno zapadł zmrok. Ogień oświetlał tylko najbliższe otoczenie, w ciemności
lśniły puste butelki i oczy pijaków.
Z chrypiącym śmiechem Agnes zrzuciła buty. Podniosłem ją, przytrzymałem
jedną ręką, a drugą wziąłem derkę, na której siedzieliśmy.
Ktoś coś do nas powiedział, kiedy odchodziliśmy, ale nic nie rozumiałem.
Wiedziałem dokładnie, dokąd z nią pójdę, upatrzyłem sobie to miejsce już wcześniej.
Z dala od ogniska było znacznie chłodniej, ale nie zwracałem na to uwagi.
Rzuciłem derkę na ziemię. Agnes objęła mnie długimi nogami, rękami rozpięła
kamizelkę. Ledwie usiadłem, dobrała się do moich spodni. Przesunąłem ją sobie na
krocze, kąsała mnie po uszach. Miała małe, jędrne piersi, czułem, jak brodawki
pęcznieją w moich ustach. Odnalazła dłonią mój członek i dosiadła go. I znowu.
Wiedziałem, że długo tak nie wytrzymam, ale nie miałem siły jej tego zabronić.
Jeszcze raz. Tuż przed ejakulacją ścisnęła go z całej siły u samej nasady. Prawie
zaskowyczałem, ale nie puściła, dopóki nie skończyły się konwulsje rozkoszy
zmieszanej z niezaspokojeniem.
Nie wiedziałem, czy mam się upajać błogością, czy wyć z niezadowolenia.
Położyłem się, chwyciłem Agnes za biodra i przyciągnąłem tak, żeby dostać się
językiem między jej uda. Krótko ostrzyżone włosy łonowe łaskotały w twarz, drapały
w język. Zostawiła mnie w spokoju tylko na chwilę, a potem chwyciła penisa i zaczęła
ssać. Im bardziej jej dogadzałem, tym ostrzej mnie pieściła i tak dotrzymywaliśmy
sobie kroku. Znowu zawiodła mnie prawie na samą granicę, ale przeszkodził jej
własny orgazm. Pieściłem ją, aż po serii gwałtownych westchnień zwiotczała z
wyczerpania. Dopiero potem wyślizgnąłem się spod niej, uklęknąłem i wszedłem w
nią od tyłu.
Wraz z zadowoleniem i zmęczeniem wrócił mi rozsądek. Gdyby jednak
postanowili mnie zabić, nie usłyszałbym ich ani nie zobaczył. Robota okazałaby się
równie trudna co skręcenie karku kurczakowi.
Agnes przeturlała się na plecy, chwyciła mojego obwisłego i śliskiego penisa,
wpełzła pode mnie i objęła nogami. Znowu zacząłem sztywnieć.
Następny stosunek był jeszcze bardziej dziki, spontaniczny, jakbyśmy walczyli o
dominację. Nie pozwoliłem już sobie na całkowite zapomnienie o otaczającym
świecie, spodziewałem się, że lada moment usłyszę kroki i pojawi się ktoś z obuchem.
Może dzięki temu seks dawał mi jeszcze więcej satysfakcji, niż się spodziewałem, a
jednocześnie na tyle się kontrolowałem, że nie dopuszczałem do głosu ciemnej strony
mojego ja, chociaż Agnes nieświadomie pobudzała ją i syciła bardziej niż bardzo.
W końcu zasnęliśmy, przylepieni jedno do drugiego pod cienkim kocem. Agnes
miała twardy sen, oddychała równo i głęboko; ja tylko drzemałem. Teraz powinni
przyjść. Ze względu na Micumę albo informacje, które niechcący zdradzili. Nie było
ich wprawdzie dużo, ale najemnicy zachowywali daleko posuniętą ostrożność - albo
popadli w paranoję, skoro opłacało im się zabić samotnika takiego jak ja. W końcu
zapadłem w czujny sen niczym dzikie zwierzę gotowe zerwać się w każdej chwili.
Pomyliłem się. Obudziły mnie usta i ręce Agnes. W jej ruchach było jeszcze więcej
pożądania niż na początku, jakbyśmy wcześniej w ogóle się nie kochali albo jakby
dopiero teraz miała zamiar kochać się ze mną naprawdę. Jej zwierzęca namiętność
znowu mnie podnieciła. Agnes zdarła ze mnie koszulę, próbowała ściągnąć nawet
rękawicę z Kleszczy, ale jej na to nie pozwoliłem.
Czasami, zwłaszcza w chwilach wielkiego napięcia, moja Ręka robiła rzeczy, które
bardzo mi się nie podobały. Nie chciałem zranić Agnes. Nie chciałem, choć może ta
część mojego ja, która nie była całkiem mną, ale której nie mogłem się pozbyć,
chciała.
Zanim Agnes zdążyła przejąć inicjatywę, przyciągnąłem ją do siebie i zacząłem
łaskotać językiem po udach, stopniowo zbliżając się do łona. Kilka razy naprężała się z
podniecenia, potem rozluźniała. Czułem jej słony zapach. Skosztowałem jej, puściłem
i położyłem dłonie swobodnie na biodrach. Przez dłuższą chwilę tak leżała i
rozkoszowała się minetą.
Po pożądaniu nie został nawet ślad, nie miałem już żadnych potrzeb.
Przeżywałem samo dawanie, bez poczucia, że coś bym za to chciał.
Potem Agnes przesunęła się, ostrożnie mnie dosiadła i w tempie wolnej jazdy
unosiła się i opadała. Trzymałem ją za biodra i czekałem. Podniecenie pomału rosło,
bezsensownie leniwe i uspokajające. Potem w jej ruchy znowu wkradło się pożądanie,
ekscytacja, pragnienie...
Odchyliłem głowę, wygiąłem plecy w łuk - ostrze zaledwie przejechało po mojej
klatce piersiowej, zamiast ją rozharatać. Natychmiast uniosłem się i dostałem w czoło.
Agnes krzyknęła, zalała mnie wilgoć jej orgazmu, a potem krew. Kleszcze wyrwały się
z rozpiętej rękawicy i przebiły kobietę na wylot. Oko pokazało mi szczegółowy
szaroniebieski obraz jej twarzy wykrzywionej orgazmem, ekstatyczną żądzą i
pragnieniem śmierci. Agnes kochała śmierć i udrękę swoich kochanków.
Drgnęła po raz ostatni, doprowadzając mnie do orgazmu. Z jej oczu znikało życie,
aż w końcu została w nich już tylko pustka.
Trzymałem ją wciąż na sobie - nie kobietę, lecz stygnące ciało.
Z dziwną ulgą pomyślałem, że nawet nie zdążyła się zorientować, co właściwie się
stało. Ostatnie, czego zaznała w życiu, to idealne zaspokojenie tych mrocznych
zachcianek, które prowadziły ją drogą kończącą się tu, w chmurnych beskidzkich
pralasach.
- Już go zaliczyła - dobiegł mnie głos spitego Siepacza. - Słyszałem ich.
- Wyglądał rozsądnie, powinien był ją przejrzeć... Ale który chłop nie zgłupieje,
kiedy zobaczy takie nogi? - przytaknął Rybiooki. - Albo cycki? - dodał w zamyśleniu.
- Kto bierze Micumę? - chciał wiedzieć Siepacz, zachlupotała nalewana wódka.
- Sprzedamy ją. Ja dostaję dwie części, Agnes dwie, pozostali po jednej.
- Dlaczego Agnes dwie?
- Bo go zabiła.
Nadal trzymałem ją na sobie, żeby nie spadła. Krew z rany w klatce piersiowej
ciągle płynęła gorącym i dziwnie pomału słabnącym strumieniem. Byłem nagi, moje
ubranie walało się bóg wie gdzie. Gdyby się dowiedzieli, że to nie ja zginąłem, szybko
by ten błąd naprawili. Jednak nie to było najgorsze, lecz to, że nie miałem ochoty
uciekać, ponieważ - ponieważ...
- Nie znoszę tego, co robi potem - burknął Siepacz. - Jak ich ujeżdża do rana i tak
dziwnie przy tym wzdycha. Myślałem, że jak chłop kipnie, to fujara też mu klapnie.
- To ty nic nie wiesz? - odezwał się Marty. Sądząc po głosie, też już był podpity.
Nie chciałem uciekać, żeby ratować życie - nienawidziłem się, ponieważ to, co się
właśnie stało, podobało mi się. Podobało się tej części mojego ja, którą zamykałem i
której się obawiałem; demonowi, z którym dzieliłem jedno ciało i jeden umysł. Tak,
przypadł nam do gustu ten śmiertelny stosunek. Strasznie mu-mi się podobała i
wiedziałem, że teraz będzie-będę coraz bardziej pragnął znowu dostać to, co tak lubi-
lubię. Nienawidziłem siebie.
Mój penis w końcu opadł i wysunął się ze zwłok Agnes.
Skóra zbryzgana krwią była strasznie śliska. Wiedziałem, że jej długo nie
utrzymam. Z największą ostrożnością zacząłem kłaść trupa na siebie. Krew, mazista,
lepka krew połączyła nas po raz ostatni.
- Ma taki pręcik z supertwardego stopu z silikonową główką. Wbija im go w fiuta i
może sobie używać aż do rana. Najbardziej lubi z zimnymi - bełkotał Marty, jakby był
na granicy zaniku zdolności artykulacyjnych.
- Obrzydliwe - mruknął Siepacz. - Idę spać.
- Moment - zatrzymał go Rybiooki, a jego głos znowu brzmiał bardzo surowo. -
Jutro, jeszcze przed świtem, muszę jechać coś sprawdzić. Mam dla was zadanie.
Straciliśmy jednego ducha-strażnika. Jeśli ten facet przeszedł przez regularnie
obstawiony krąg, może to się udać również komuś innemu. A my musimy oszczędzać
ludzi, już i tak przekroczyliśmy dopuszczalny limit zgonów przy pracy. Jutro zrobicie z
Martym nowego ducha i umieścicie go w pustym miejscu. Marty, masz jeszcze
syntetyczne czary?
- Jeden - potwierdził technik. - Ostatni.
- Zamęczyć chłopa to nic, ale zamęczyć drzewo to już zapieprz - protestował
Siepacz.
- Możesz to zostawić Dwigowi, ostatnio się przyglądał, poradzi sobie.
- No, zostawmy to kretynowi.
- A kiedy już skończycie, dołączycie do mnie. Wiecie gdzie.
W końcu udało mi się położyć Agnes na ziemi. Ku swojemu zdziwieniu nie czułem
do niej nienawiści. Może dlatego, że byliśmy do siebie tak podobni; że byłoby lepiej,
gdyby to ona wygrała.
Rozmowa przy ognisku pomału cichła, a ja jeszcze wolniej się ubierałem. Buty
były najważniejsze. Potem oczywiście spodnie, koszula, kamizelka. Kiedy zaczynało
świtać, podniosłem się i metr za metrem pomknąłem do góry jak najdalej stąd. Przy
najcichszym szeleście liści cierpła mi skóra - w nawet najmniejszym stopniu nie
lekceważyłem Tropiciela.
Dolina schodziła coraz niżej i niżej; zanikała zupełnie przed dwoma
przewróconymi świerkami, gdzie strumień brał swój początek. Pomyślałem o drodze,
którą miałem już za sobą, i po raz pierwszy od wielu, wielu godzin odetchnąłem
głęboko, nie zastanawiając się zbytnio, czy ktoś mnie usłyszy.
- Znalazłem cię!
Zamarłem i pomału odwróciłem się w stronę, z której dobiegał głos. Wiedziałem,
kogo zobaczę. Dziecinnej dykcji w męskim gardle nie dało się zapomnieć.
Dwig spoglądał na mnie z jamy po korzeniach wywróconego drzewa, celując z
wielkokalibrowego karabinu, który wyglądał w jego dłoni jak zabawka. Na glinie obok
siebie ułożył starannie pięć nabojów. Były dłuższe od szerokości mojej dłoni, stalowe
końcówki odgrażały się srebrzystym blaskiem, a mosiężne łuski zdobiły magiczne
diagramy. Miały wystarczająco dużą siłę rażenia, żeby mnie zabić, nawet gdyby Dwig
jakimś cudem nie trafił w serce albo głowę. Ale on nie popełniłby takiego błędu.
Czułem śmiertelną nić łączącą mój byt z lufą jego broni.
- Ja ciebie też widzę - powiedziałem spokojnie. Ależ byłem głupi.
Czułem się nagi i bezbronny. Miałem tylko nóż poplamiony własną krwią.
- Posuwałeś Agnes - rzucił oskarżycielsko Dwig.
Zazdrościł mi.
- Ano posuwałem. Ale ona już nie żyje.
Dziecinny olbrzym wytrzeszczył oczy.
- Jak to?
Gestykulował jedną ręką, dziwnie poruszał głową to w lewo, to w prawo, ale
karabin, który trzymał, ciągle był skierowany w odpowiednią stronę. Opisywanie, co
dokładnie się stało, chyba nie miałoby wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.
- Twój kompan... ten wielki, który cię nie lubi, zabił ją. Nie chciał, żeby ze mną
była.
- Wielki? E tam! Wypierdek! - Zadarł dumnie nos. - Zabił?
- Zabił, od tyłu - przytaknąłem, kiwając przy tym głową, lecz nie spuszczając
Dwiga z oczu.
Zaczął warczeć. Dźwięk rodził się gdzieś głęboko w jego gardle. Niemożliwe, by
wydał go człowiek. Bardziej pasował do tygrysa szablozębnego.
Ze świerku spadła szyszka. Dwig odwrócił wzrok w jej stronę, lecz karabin nawet
nie drgnął. W swojej ograniczoności był doskonały.
- Już jest martwa? Na zawsze? - upewnił się.
W jego głosie gniew mieszał się ze smutkiem i płaczliwą bojaźnią.
- Tak. Na zawsze. Ale to jej nie bolało. Umarła szczęśliwa - dodałem wbrew sobie.
- Zadbałem o to.
- To dobrze - powiedział cicho i przez chwilę wyglądał jak normalny człowiek,
który wspomina kogoś, kogo lubił. - Ale Vincent powiedział, że mam cię zabić, jeśli cię
zobaczę.
- Vincent nie pozwala ci pić wódki - spróbowałem. Obym się nie mylił, zakładając,
że Vincent to prawdziwe imię Rybiookiego.
- Nooo.
- Vincent nie pozwala ci chodzić na kobiety - ryzykowałem dalej.
- Nooo, Vincent jest na mnie zły. Lubię wódkę i lubię posuwać babki. Albo chociaż
owce, jeśli są pod ręką - rozmarzył się.
Nie spuszczałem wzroku z ciemnego wylotu lufy karabinu. Dwig może i był
kretynem, imbecylem albo debilem, ale świetnie panował nad nerwami i mięśniami.
To, co chciałem zrobić, nie napawało mnie dumą, lecz nie miałem innego wyjścia.
- Vincent cię nie lubi, ciągle cię upokarza - rzekłem i poczekałem, aż przytaknie. -
Ja ciebie lubię.
Przyglądał mi się badawczo, czułem, jak mnie analizuje nieludzkimi zmysłami.
Ludziom brakuje inteligencji, by z nich korzystać.
Uświadomiłem sobie, że pierwsze, co Dwig zrobi, kiedy stwierdzi, że tak
naprawdę go nie lubię, to pociągnie za spust. Podpuściłem go bardziej, niż
zamierzałem. A więc jak? Lubię go czy nie?
- No, lubisz mnie. Tak, myślę, że tak - potwierdził w końcu.
- Zabij Vincenta. Jeśli ci się to uda, zaprowadzę cię do miasta. Będziesz miał
własny dom i więcej wódki, niż dałbyś radę wypić do śmierci. A jeśli tylko zechcesz,
kobiety będą się za tobą uganiać.
- Serio? - Wybałuszył na mnie dziecięce oczy w męskiej twarzy.
- Pewnie, załatwię to - obiecałem.
- Wierzę ci - przytaknął. Odłożył karabin na ziemię, wyskoczył ze swojej kryjówki i
minąwszy mnie, ruszył w kierunku obozowiska.
Nie zdążyłem nawet zareagować - nagle odwrócił się na pięcie z niespotykaną u
ludzi czujnością i znowu zademonstrował mi ciemny wylot lufy.
- Sprawdzę jeszcze, czy nie kłamiesz - wyszczerzył się. - Nie, ty nie kłamiesz. Ja się
na tym znam.
Zanim cokolwiek odpowiedziałem, zniknął gdzieś pomiędzy krzakami.
Ta rozmowa wykończyła mnie bardziej niż cała poprzednia noc. Usiadłem
zmęczony, zgarnąłem pięć porzuconych nabojów. Magia, która z nich emanowała,
niemal parzyła, postanowiłem zatem odłożyć je na miejsce. Najrozsądniej byłoby jak
najszybciej się stąd ulotnić, ale nie chciałem zostawić Micumy, Margaret, Greysona i
Zabójcy, musiałem więc wrócić do obozu. Po chwili zastanowienia doszedłem do
wniosku, że najgłupsza decyzja to jednocześnie decyzja najwłaściwsza.
Nie wracałem doliną, zatoczyłem szeroki łuk. Sadziłem susy, czołgałem się przez
otwarte tereny, a w miejscach dogodnych dla snajpera czekałem, czy gdzieś w pobliżu
nie pojawi się nieprzyjaciel.
Około południa usłyszałem kilka wystrzałów, to wszystko. Wydawało mi się, że
zostałem w pralesie sam, ale nie dałem się zwieść złudnemu poczuciu bezpieczeństwa
i nawet w najmniejszym stopniu nie osłabiałem czujności.
Przejście jednego kilometra zajęło mi cały dzień; dopiero przy zachodzie słońca i
tradycyjnym wieczornym deszczu dotarłem do celu. Ku mojemu zdziwieniu
obozowisko nie było opuszczone.
Technik grupy, Marty, właśnie zasypywał ostatni z trzech grobów. Na umazanej
gliną twarzy widać było wyraźne ślady łez. Miał w nosie ostrożność, karabin, który
wcześniej u niego widziałem, zostawił zawieszony na gałęzi leszczyny trzy metry dalej.
Wyszedłem z ukrycia i usiadłem przy dogasającym ognisku. Dopiero teraz mnie
zauważył.
- Powinniśmy byli cię zabić. Wszystko by poszło inaczej - powiedział bez
przekonania i rzucił kolejną łopatę ziemi do grobu.
- Możliwe - odparłem. - Co tu się stało?
- Dwig wrócił i zabił szefa - zaczął wyjaśniać. - Zabiłby i Gravesa, ale mu
przeszkodziłem.
A zatem tak się nazywał Siepacz - Graves.
- Dwig jest jak duże dziecko. Nie odpowiada za to, co robi. A ja... - Marty mówił
przez łzy.
Jakim cudem ktoś taki jak on trafił do tej zdziczałej bandy?
- Co się potem stało?
- Potem Graves zabił Dwiga. Zastrzelił go. Nigdy za nim nie przepadał.
A zatem zostali jeszcze Tropiciel i Siepacz. Broń leżała tam, gdzie ją wczoraj
zostawiłem, ale nigdzie nie widziałem Micumy.
- Ano nie przepadał - przytaknąłem. - Co wy tu właściwie robiliście?
Marty dopełnił grabarskiej powinności i usiadł. Musiał się wygadać.
- Organizowaliśmy pracę i nadzorowaliśmy ludzi dla kogoś z Genewy. Szczegóły
kontraktu znał tylko szef.
Na górze, koło skały, tam gdzie zabiłeś naszego ducha, jest magazyn paliwa
nuklearnego. Szef otworzył fabrykę obrabiającą uran. Czysty materiał wysyłaliśmy
regularnie do Genewy.
Czubkiem noża Agnes usiłowałem wydłubać drzazgę z dłoni i myślałem. To
wszystko brzmiało sensownie. Jeśli Genewa, bajkowy raj najpotężniejszych
superbogaczy, ciągle istniała gdzieś w alpejskiej lodowej krainie, nie mogła się obejść
bez ekstremalnie wydajnych źródeł energii, a do tego niezbędne były reaktory
termojądrowe albo klasyczne. Raczej klasyczne, mniej skomplikowane - nawet teraz,
po Krachu, ludzie potrafili je utrzymać na chodzie. Ale musieli skądś brać do nich
paliwo. Najłatwiej było wydostać je ze starych magazynów elektrowni jądrowych. Nie
zostało ich zbyt wiele, znalezienie jakiegoś przypominało szukanie igły w stogu siana.
- A te duchy? Do czego wam były potrzebne?
- Wykorzystywaliśmy je jako strażników. Oczyszczanie uranu to nie jest praca,
którą ktoś chciałby dobrowolnie wykonywać bez pomocy nowoczesnej technologii -
przyznał szczerze Marty.
Mnie ostatniemu kogokolwiek sądzić.
- Czarodziej Krug dał nam instrukcję, jak je produkować. Trzeba połączyć siłę
duszy drzewa i duszy ludzkiej. Przy niewoleniu wystarczy przestrzegać kolejności
działań i prawidłowej procedury syntezy. Nic trudnego.
- Wieśniacy są waszą siłą roboczą - zrozumiałem wreszcie. - A duchy ich
pilnowały.
Marty skinął głową, jakby było mu już wszystko jedno.
- Zgadza się. Musieliśmy ich pilnować z dwóch powodów. Żeby nie uciekali i żeby
śmiertelność nie była zbyt wysoka. Mimo tych wszystkich czarów promieniowanie
zabijało ich zbyt szybko. W okolicy nie ma już żadnych odizolowanych wsi, skąd
moglibyśmy pozyskiwać nową siłę roboczą. Gdybyśmy zajęli jakąś większą
miejscowość, która ma łączność ze światem zewnętrznym, ktoś zacząłby się nami
interesować, a tego chcieliśmy za wszelką cenę uniknąć.
Poszczególne elementy układanki połączyły się w logiczną całość. Właściwie to nie
była moja sprawa - wieśniacy, najemnicy, klientela w Genewie, wszystko to z
wyjątkiem Agnes, choć tego akurat nie chciałem.
- Kim jest Krug? - zapytałem jeszcze, podchodząc do swoich rzeczy.
- Członkiem armii genewskiej. Szef chciał zdobyć wizę... Ja właściwie też. Tam
ciągle potrafią wykorzystać większość przedkrachowych technologii. To... to jest raj...
W głosie Martyego brzmiała tęsknota.
Zapiąłem rzemień. Choć bezpośredni kontakt z Nożem nie był zbyt przyjemny,
poczułem ulgę, kiedy znowu miałem go przy sobie.
- Uznałeś mnie za przygłupiego eksperta od zabawek technicznych. Więc jak to
teraz z nami będzie? - odezwał się Marty zupełnie innym głosem.
- Nie rób głupstw - ostrzegłem go, nawet się nie odwracając. - Wezmę rzeczy i
pójdę w swoją drogę. Nigdy więcej się nie spotkamy.
- Myślisz, że pozwolę ci odejść? - prawie krzyknął. - Po tym jak zdradziłem
wszystkie tajemnice, które zrobiłyby ze mnie genewianina? Wystarczy, że przejmę
kontrakt po szefie, i już jestem ustawiony!
Miałem w dupie Genewę, miałem w dupie bogactwa, paliwa, całe dziedzictwo
minionych generacji. Kochałem się z kobietą, którą w szczytowym momencie
seksualnego uniesienia zabiłem. Cóż, miałem na sumieniu wiele gorszych rzeczy,
jednak przyjemność, jaką to sprawiło mnie albo mojemu drugiemu ja, była
przerażająca. Straszna, obca część, którą ktoś we mnie uwięził, zażąda powtórki.
Najgorsze, że inna kobieta - dziesięć, sto, tysiąc razy lepsza ode mnie - poświęciła
własne życie, by mnie ratować. Umarła, ponieważ wierzyła, że ocaliłem ludzkość, że
już raz zapobiegłem zagładzie. Srałem na ludzkość, srałem na wszystkich. Bałem się o
siebie. Było mi żal Agnes, Hekate. Nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe, że
mężczyzna na zachlapanej krwią ilustracji, którą trzymałem bezpiecznie w kieszeni, to
właśnie ja. R. C, Raymond Curtis. Co wyście z niego zrobili? W co go zamieniliście?
Wróciłem jednak do rzeczywistości.
- Marty, nie rób tego, naprawdę nie warto. Z pewnością nikogo jeszcze sam nie
zabiłeś - próbowałem go ostrzec.
Własny głos wydawał mi się obcy. Zmęczony, wyeksploatowany i może właśnie
dlatego taki przekonujący. Ale to nie wystarczyło.
- Sam nie, ale widziałem już setki umierających ludzi - odpowiedział.
Trzymał w dłoniach broń i palcem wskazującym szukał spustu. Wszystkie jego
ruchy zdradzały nerwowość i nierozważność.
Nóż Agnes był wielki i ciężki, ale dobrze wyważony. Marty pociągnął za spust, ale
kula przeszła obok, trafiając w ziemię obok mojej lewej nogi. Próbował strzelić jeszcze
raz, zorientował się jednak, że nie ma na to siły. Automat wyślizgnął mu się z ręki.
Marty ze zdumieniem spojrzał na strużkę krwi, która ciekła mu z piersi.
- A więc umrę - wycharczał i padł na liście. Brzmiało to niemal jak: „A więc w
końcu umrę”.
Wykopałem czwarty grób, po prostu czułem, że muszę to zrobić. Opuściłem
obozowisko, dopiero gdy zaczęło się ściemniać. Nabita Margaret w jednej kaburze,
Zabójca w drugiej. A jednak czułem się dziwnie nagi i niemal osamotniony.
Brakowało mi Micumy i Greysona. Choć za pasem miałem żądnego walki boga, bez
miotacza granatów byłem tylko w połowie mężczyzną. Kiepski żart. Ani trochę nie
poprawił mi nastroju.
Wiedziałem, gdzie znajdę Siepacza - w pobliżu magazynu zużytego paliwa, czyli w
okolicach poręby i starego cmentarza. Nikomu nie chciałoby się przecież taszczyć w tę
i z powrotem niepotrzebne, napromieniowane trupy. Wczesny ranek to chyba
najwłaściwsza pora na odwiedziny.
Rozbił się właśnie tam, gdzie podejrzewałem. Był tak pewny siebie, że nawet
rozpalił ognisko i spał trzy metry od niego. Drugie, wciąż ciepłe miejsce świeciło
pustkami. Micuma, przywiązana do drzewa w sposób, którego nie znosiła,
zniesmaczona raczyła się rosnącymi nieopodal paprociami. Za nimi również nie
przepadała. Greyson rdzewiał w oszronionej trawie i pewnie też nie był zadowolony.
Pozostałem w ukryciu, obserwując obozowisko i zastanawiając się, gdzie może
kryć się Tropiciel. Oczywiście wszędzie. Był zbyt dobry, żebym go znalazł.
Przemieszczał się niczym duch.
Nie chciałem jednak, by Micuma tak tam stała. Zbyt dobry, zbyt dobry,
rezonowało mi w głowie. Nagle poczułem, że ktoś z tyłu na mnie patrzy. Przewróciłem
się na bok i zobaczyłem go pięć kroków za sobą. Wysokiego, chudego mężczyznę
stworzonego przez dzicz, w której żył. Nie miał nic w rękach, nie sięgnąłem po żadną
broń.
- Ciężko ciebie zabić - rzekł cicho.
- No, ciężko - potwierdziłem.
- Wynajęli mnie jako tropiciela. Szef jest martwy, tym samym kończy się moja
praca.
- Pewnie tak - przytakiwałem, ale jednocześnie uważnie śledziłem każdy jego
ruch.
Może i był wspaniałym tropicielem i traperem, ale i tak za łatwo mnie zmylił. Coś
mi w nim ciągle nie pasowało. Nie zostawiał śladów, człowieczeństwa też w nim nie
było zbyt wiele.
- Zapłacili mi jednak. Nie mogę ich zdradzić, nawet tego ostatniego.
Zaczął sypać śnieg. Z nieba spadały drobne płatki, szeleściły w trawie i we
włosach, czułem chłód, gdy roztapiały się w krople wody spływające po twarzy. Nagle
było ich więcej, wirowały w powietrzu i wypełniały przestrzeń, przypieczętowując
ostateczną kapitulację jesieni. Miałem je we włosach, na policzkach. Ale już nie
topniały.
- Chcę tylko z powrotem klacz i broń, nic więcej - spróbowałem. - Ten facet w
ogóle mnie nie interesuje.
Tropiciel słuchał.
- Poproszę go uprzejmie, a jeśli się zgodzi, odejdę.
- Brzmi uczciwie. - Skinął głową.
Czułem, jak mnie oplata, ocenia, przegląda na wylot. Zastanawiałem się, kim on
jest, ale mogłem się tylko domyślać. Nowe wcielenie leśnego człowieka z przeszłości?
Zmaterializowany duch, obrońca okolicy? Nieznana zjawa albo ktoś - coś zupełnie
innego?
- Dotrzymuję słowa - dodałem.
Posłał mi pełne rozbawienia spojrzenie.
- Wiem - powiedział i rozpłynął się.
Przez chwilę oddychałem nieco szybciej niż zwykle, ale dosyć szybko udało mi się
uspokoić. Ulotnił się, czyli nie chciał się mieszać. Najchętniej załatwiłbym Siepacza
jednym strzałem w głowę, ale wtedy nie dotrzymałbym słowa. Dał mu je człowiek,
bóg, pozszywaniec i bękart - ja. Wszedłem na porębę i pomału zbliżyłem się do
ogniska.
- Wstawaj. - Czubkiem buta trąciłem chrapiącego Siepacza.
Wyskoczył ze śpiwora szybciej, niż wydawało się możliwe. Kopnięciem wytrąciłem
mu pistolet z dłoni.
- Oddawaj Micumę i Greysona.
- Oszalałeś - zaśmiał się. - Wydaje ci się, że jak załatwiłeś Agnes i ogłupiłeś Dwiga,
to możesz wszystko.
Załatwiłem Agnes, ogłupiłem Dwiga. Miał rację, choć wcale nie chciałem tego
zrobić.
- Spieprzaj. Może daruję ci życie. - Źle zinterpretował moje wahanie.
- Oddawaj Micumę i Greysona - powtórzyłem.
Obiecałem, że poproszę uprzejmie.
- Jak to z nią robiłeś? Jak to było, kiedy ją ciąłeś?
Uderzyłem go. Normalnego faceta to by zabiło, jego uratował wzmocniony
szkielet i ultraszybki refleks. Siepacz leżał na ziemi, krew z rozwalonej wargi rozmazał
sobie po całej twarzy.
- Ty gnoju, ruszają mi się zęby - warknął.
- Oddawaj Micumę i Greysona - powiedziałem po raz trzeci. - Proszę.
Obiecałem, że poproszę uprzejmie. Ostatnie słowo zmieniało groźbę w prośbę.
Trzy razy wystarczy, według wszelkich zasad, czarów i zaklęć.
Zaśmiał się. Nagły ruch i już trzymał w dłoni sześciolufową spluwę.
- Obyś skończył w piekle, gnoju - wypowiedział życzenie i strzelił.
Właśnie stamtąd przyszedłem - przynajmniej miewałem takie wrażenie. Sześć
kulek, jedna obok drugiej, trafiło mnie w brzuch. Padłem w konwulsjach na kolana,
ale ostatkiem sił już unosiłem Zabójcę. Siepacz zachowywał się, jakby go w ogóle nie
widział.
- Nie czujesz czaru, który w ciebie wpakowałem? Sporo za niego dałem, ale teraz
widzę, że się opłacało. Żaden karabin, żaden pistolet, nic ci nie pomoże. Jedną krótką
serią zmasakruję twój mózg i nic na to nie poradzisz.
Bez pośpiechu sięgnął po automat. Już czułem, jak magia wgryza się we mnie i
zaczyna działać. To dlatego musiał strzelać z takiej lichej broni. I nie powiedział mi
wszystkiego. Nie tylko nie mogłem używać broni, czar przegryzał się też przez moje
wnętrzności aż do kręgosłupa.
- Ty zasrańcu - wydusiłem, przytrzymując dłońmi wnętrzności, które wypływały
przez rany postrzałowe w brzuchu. - Nawet Dwiga byś nie pokonał w normalnej
walce, musiałeś go zastrzelić.
- A zatem zmiana planów, gnojku - warknął Siepacz, odłożył broń i strzelił
stawami w dłoniach, potem zrobił kilka wymachów ramionami, jakby rozgrzewał się
na sali gimnastycznej. - Poużywam sobie trochę. Wytrzęsę z ciebie życie własnymi
rękami.
To był dobry kopniak. Rozharatał mi brzuch jeszcze bardziej niż sześć jadowitych
kulek wystrzelonych z bliska. Po kolejnym leżałem trzy metry dalej na plecach. Dolnej
części tułowia w ogóle nie czułem, jakby ktoś mi ją odciął.
- Podoba ci się? Bo mnie bardzo! Zawsze chciałem wiedzieć, jak ta kurew to robi. -
Przechylił głowę i znowu mnie kopnął. - Opowiesz mi, zanim zdechniesz.
Wziął zamach i czubem podbitego metalem buta kopnął mnie tak, że wzbiłem się
w powietrze. W brzuchu eksplodowała mi supernowa, po krótkim locie wylądowałem
w błocie, padające płatki śniegu szeleściły w trawie coraz głośniej i głośniej. A może
coś się stało z moim mózgiem. Tak, prawdopodobnie tak właśnie było.
- Mówiła, że nie masz jaj. Że wolałeś to robić sam niż z prawdziwą kobietą -
wycharczałem.
- Ty gnoju! Zmiażdżę ci czaszkę!
Pochylił się, by spełnić groźbę, i znalazł się w zasięgu moich rąk. Złapałem go za
skronie i strzeliłem z główki, zmieniając jego nos w krwawą plamę. Drugi raz, trzeci.
Próbował mnie odepchnąć, ale trzymałem mocniej niż imadło i waliłem czołem,
potem Okiem i znowu czołem. Siepacz młócił na przemian to pięściami, to łokciami,
aż sikała ze mnie krew, lecz w porównaniu z bólem, które zadawał mi czar z nabojów,
to były łaskotki. Nawet na chwilę nie przerywałem, aż wreszcie usłyszałem, jak jego
czaszka pęka, zaczęła się z niej lać krew, a spomiędzy kości wypłynął mózg. Jednak
Siepacz ciągle żył i szukał czegoś po omacku. Nic nie czułem. Patrzyłem, jak umiera,
na odłamki kości wbijające się w mózg, który w końcu zmienił się w bezkształtny
ochłap. A przecież już czuł się zwycięzcą. No cóż, robiłem znacznie gorsze rzeczy.
* * *
Ruszyłem w drogę dopiero po południu. W tym czasie spadło dobre dwadzieścia
centymetrów śniegu. Zimno powstrzymało trochę krwawienie z brzucha i dzięki
doskonałej regeneracji zacząłem dochodzić do siebie. Czar już się wyczerpywał,
śmierć Siepacza go osłabiła. Wciąż jednak miałem wrażenie, że posłańcy śmierci,
których pojawiło się niespodziewanie wielu, ciągle zastanawiali się, czy nie zabrać
również mnie. Wystraszyłem jednego z nich drapieżnym uśmiechem i na razie dali mi
spokój. Tymczasem Micuma przegryzła powróz i pełna troski krążyła wokół mnie.
Może to ona przepędziła posłańców, nie ja?
Wieczór spędziłem przy ognisku, pod koronami trzech rosnących obok siebie
świerków. Dochodziłem do siebie, coraz bardziej świadomy, że muszę szybko ruszać w
drogę. Zginęło sześciu ludzi powiązanych z magazynami radioaktywnego paliwa.
Może powinienem chociaż zerknąć na przedkrachowy skarb? Może znalazłbym coś, co
by mi się przydało?
Z mapą zabraną Rybiookiemu i w goglach Marty’ego pokazujących radioaktywny
przekrój okolicy, tak starannie dotychczas strzeżonej, w południe następnego dnia
stanąłem przed drzwiami starego magazynu. Czułem pomału rozpraszające się dusze
tych, którzy znaleźli tu śmierć. Na szyi przybył mi medalion ze specyficznego
czerwonego materiału, który znalazłem przy Rybiookim. To Micuma zwróciła na
niego uwagę. Zażądała, żebym założył jej na szyję podobny, ten, który wcześniej nosił
Marty. Na początku w ogóle nie wiedziałem, do czego by mógł służyć, doszedłem
jednak do wniosku, że medalion wchodzi w interakcję z materią w sposób, który
chronił nas przed promieniowaniem. Nie byłem jednak pewny, czy zadziała kolejny
raz.
- Otwieramy? - Odwróciłem się do Micumy.
Warstwa niskich chmur tłumiła światło dzienne. Dzięki goglom zobaczyłem
głęboko w ziemi świecące kontury martwych ciał. Odwróciłem się z powrotem do
bramy - z małych szczelin sączyło się zielonkawe światło. Gogle z pewnością
potrzebowały czasu, by dopasować się do właściciela, dopiero teraz pracowały w pełni
swoich możliwości.
- Otwieramy - zgodziła się Micuma, nawet jeśli jej nerwowe zachowanie mówiło,
że wolałaby tego nie robić.
Była ciekawa, ciekawa ponad wszystko. Albo zbierała dla kogoś informacje,
pomyślałem, ale już wstukałem kod z komunikacyjnego naszyjnika Marty’ego.
Wrota pomału się otwierały, miernik radioaktywności natychmiast zaczął
wyświetlać na czerwono różne wartości. Superenergetyczne fotony i neutrony
przeszyły moją tkankę, ale zanim zdążyły wyrządzić poważniejsze szkody, czar
wszystko naprawił. Przy takiej szybkości i intensywności musieli wykorzystywać
niewyobrażalne siły, a ja ich w najmniejszym nawet stopniu nie rejestrowałem.
Trochę mi to przypominało magię wykorzystywaną przy przejeździe transporterów
przez las.
- Wprawdzie wszystko wygląda jak należy, ale nie chcę tu zostać ani chwili dłużej,
niż to konieczne - Micuma wyrwała mnie z pełnego podziwu namysłu nad użytą tu
magią.
Przyziemny biobot... ale w pełni się z nią zgadzałem.
Weszliśmy do betonowej pieczary. Sztolnie ciągnęły się daleko, daleko w głąb
góry, gdzie w betonowych i stalowych sarkofagach spoczywał uran, pluton i inne
produkty reakcji rozszczepialnych. Źródła energii uznane w czasach dobrobytu i
marnotrawności za odpady - albo surowce wtórne. W następnej sali, pełnej
elektroniki kontrolnej, gdzie monitorowano warunki w celach setki metrów pod
ziemią, znaleźliśmy świeże ślady czyjejś obecności. Miernik radioaktywności szalał,
musiałem ściągnąć gogle Marty’ego, ponieważ blask, jaki teraz przez nie bił,
całkowicie mnie oślepiał. Przy ścianach naokoło znajdowała się skomplikowana linia
laboratoryjna z oprzyrządowaniem z błyszczącej stali. Kolumny filtracyjne i
rozpuszczające, odparowywacze rotacyjne, płyty grzewcze.
- Rozpuszczają uran z domieszkami kwasu azotowego, a potem rozdzielają
wzbogacony i zubożony za pomocą wirówek - Micuma podzieliła się wiedzą ze swej
niemal nieskończonej bazy danych.
- Chyba powinniśmy się stąd wynosić - odpowiedziałem. - Gardło mnie piecze.
Czar nie chroni przed tym świństwem, które wdychamy i połykamy - zwróciłem jej
uwagę.
Wpadłem na to, gdy się zorientowałem, jak moje ciało reaguje na wysoki poziom
promieniowania w tym miejscu.
- Specyficzny czar, niewiarygodnie skuteczny. Załóż maskę, chcę zobaczyć, co jest
dalej! - Micuma nie dawała się przekonać. Ciekawski biobot potrafi zaprowadzić
swojego właściciela prosto do piekła.
Usłuchałem jednak i z kawałkiem tkaniny na ustach ruszyłem dalej, do wnętrza
zabójczo szkodliwej fabryki śmierci.
- To wirówka do wzbogacania uranu. - Micuma zatrzymała się przed stalową
skrzynią, wielką jak ogromna zamrażarka. - Tutaj odbywa się ostateczne rozdzielenie
gazowych związków izotopów uranu.
Odwróciłem wzrok.
- A oto efekt - oznajmiłem głośno.
Na stołach oddalonych od siebie o metr leżały dwie półkule ze srebrzysto
błyszczącego metalu. Czysty pluton. Wystarczyło przyłożyć je do siebie i reakcja
łańcuchowa gotowa.
- Ostatnich bomb nuklearnych użyto pięćdziesiąt lat temu. Może ktoś trzyma w
sejfie jeszcze kilka sztuk. Ale tutaj najwyraźniej wyprodukowano ładunek na
kilkadziesiąt nowych - stwierdziła Micuma.
Nikt nie lubi bomb nuklearnych. Bogowie, demony, czarodzieje, upiory i inne
monstra. Bomby nuklearne naruszają pierwotną strukturę fundamentów materii,
bardzo ciężko je zwalczać czarami. Póki nie powiesiłem na szyi medalionu z magią
chroniącą przed promieniowaniem radioaktywnym, myślałem, że to praktycznie
niemożliwe - nawet jeśli demony najwyższych kategorii podobno były na nie odporne.
- Ile ich tutaj wyprodukowali? I ile istnień ludzkich to pochłonęło?
W żadnej z podziemnych sal nie widzieliśmy żadnych osłon, manipulatorów czy
innego oprzyrządowania chroniącego personel przed szkodliwym promieniowaniem.
Konstruktor podziemnego laboratorium z pewnością kierował się zasadą, że element
ludzki najłatwiej zastąpić.
- Umiera ich więcej niż wielu, mimo wszystkich naszych zabezpieczeń - odezwał
się mocny głos.
Kiedy ktoś przemawia z taką pewnością siebie, nie ma co się starać go zaskoczyć.
Odwróciłem się pomału i ostrożnie schowałem Margaret i Zabójcę, którzy jakoś tak
sami znaleźli się w moich dłoniach.
Pożałowałem tego, gdy zobaczyłem właściciela głosu. Ledwo powstrzymałem chęć
sięgnięcia po półkule i połączenia ich. Mężczyzna stojący przy wejściu do ostatniej sali
laboratoryjnej był pozszywańcem. Nie fizycznym, psychicznym. W jego aurze
rozpoznawałem człowieka, wampira, dżina i nawet mały, pokrzywiony i
zdegenerowany ułamek myśli jakiegoś mniejszego, zapomnianego boga. Jakim
sposobem komuś udało się połączyć tak różnorodne elementy, utrzymać je w całości i
stworzyć nową duszę, choćby nawet wykoślawioną, groźną i nienaturalną? Czerń
maski zakrywającej twarz pozszywańca subtelnie podkreślała grozę, jaką roztaczał
wokół siebie na metafizycznych poziomach.
- Krug z Genewy? Spodziewałem się lepszej techniki - oznajmiłem, szacując swoje
szanse.
Najwyraźniej nie miałem żadnych. Za zamaskowanym monstrum czaiły się lufy
zbirów, w powietrzu unosiła się dziwna magia nieznanego mi rodzaju.
- Ciężko przetransportować takie urządzenia, kiedy trzeba zachować tajemnicę.
Wiedziałem, że ten partacz Vincent w końcu coś spieprzy - zaśmiał się tryumfalnie. -
A tak bardzo chciał do Genewy. Ubzdurał sobie, że to raj.
Rzuciłem się - szybciej niż wilk, niż chart, niż gepard, po dwóch krótkich krokach
już biegłem po ścianie. Pierwsze wystrzały huknęły, pociski wbiły się w podłogę w
miejscu, w którym powinienem stać. Ale ja już trzymałem palce na spustach.
Najpierw wypaliłem z Margaret, potem zagrzmiał Zabójca. I wtedy ktoś mnie ściął z
nóg. Nie, nie ktoś, tylko coś - seria z działka zamontowanego na suficie. Podrasowany
czarem strzał Siepacza był przy tym jak zwykłe splunięcie.
Krug pochylił się nade mną. Dostrzegłem wykrzywioną wściekłością twarz pod
maską.
- Trafiłeś mnie, gnoju - zaskrzeczał.
Chyba trochę go popsułem, a może miał piękny, melodyjny głos i tylko ja źle
słyszałem? Wsadził mi dłoń do brzucha i wyciągnął z niego coś, co niepokojąco
przypominało wnętrzności. Tak, to były moje wnętrzności. Wszędzie unosiły się opary
plutonu i inne świństwa. Jeśli nie umrę natychmiast, promieniowanie z pewnością
zabije mnie później, stwierdziłem niezbyt inteligentnie.
- Pewnie, że cię trafiłem. Masz refleks szachisty - odpowiedziałem.
Nie słyszałem swojego głosu, ale on na pewno tak, sądząc po tym, jaką zrobił
minę.
- Wywleczcie to ścierwo na zewnątrz. Zabawimy się - rozkazał swoim ludziom.
Dotarło do mnie, że maska nie służy mu tylko jako ozdoba. Krug nie oddychał
powietrzem, przynajmniej nie czystym. Stworzenie takiego pozszywańca musiało
pociągnąć za sobą jakieś niepożądane skutki uboczne.
- Właściwie to powinienem ci podziękować. Vincent miał wyniki: zminimalizował
straty w sile roboczej i niektórzy decydenci zaczęli twierdzić, że jest lepszy ode mnie.
Wyeliminowałeś moją konkurencję, potrafię to docenić. Poświęcę ci wyjątkowo dużo
uwagi i zaangażowania.
I już całkiem zwyczajnie wyglądający żołnierze w mundurach, kamizelkach
kuloodpornych i maskach przeciwgazowych wiązali mnie niczym bagaż albo paczkę.
- Ugrzęźliśmy w błocie, a potem nagle odebraliśmy sygnał, że drzwi zostały
otwarte. Vincentowi nie wolno było tu wchodzić pod żadnym pozorem. Dlatego
zjawiliśmy się tak szybko.
Dostałem pięścią w brzuch. Ból posłał mnie prosto w objęcia nieprzytomności.
Obudziłem się przywiązany do pala. Nieopodal płonęło ognisko, a na granicy
światła i ciemności stał transporter. Krug z pewnością nie uderzył z całą siłą. Reszta
jego oddziału kontynuowała przewóz cennego materiału.
- Dziwne, że jeszcze żyjesz - poznałem jego głos.
Siedział przy ognisku sam, nieco dalej dostrzegłem dwóch innych mężczyzn.
- Musisz mieć coś w sobie, skoro pokonałeś Vincenta. A ja sprawdzę, co to
takiego! - Zaśmiał się z własnego dowcipu.
Związali mnie doskonale, ale nie wiedzieli, kim jestem, nie mieli pojęcia o
Kleszczach. Rozłożyłem rękawicę mentalnym rozkazem, tym samym ją niszcząc. Cóż,
siła wyższa.
- I szybko się regenerujesz, niemal tak szybko jak ja! - Krug kontynuował swój
samopochwalny monolog, pociągając z butelki.
Nie sądziłem, że stara, dobra wódka jest tak popularna wśród żołdaków. Pewnie
mieli gdzieś w okolicy magazyn.
- Chcesz trochę? - zapytał.
Sposób, w jaki się podniósł, zdradził, że za tą propozycją nie kryje się nic dobrego.
Wylał mi na otwartą ranę połowę zawartości butelki; znowu zemdlałem.
Do świadomości przywrócił mnie jego szalony śmiech. Konglomerat dżina,
wampira, człowieka i boga nie może być istotą rozumną. To jasne. Na szczęście
Kleszcze już się oswobodziły.
Czułem, jak ich ostrze przecina pierwsze włókna liny, ostrożnie - i ta ostrożność
ocaliła mi życie. Przy pierwszym nacięciu liny napiął się cały kokon, którym byłem
przywiązany do pali, aż zatrzeszczały mi żebra. Z przeciętej skóry zaczęła się sączyć
krew.
Krug śmiał się i skakał wokół mnie z butelką wódki w dłoni.
- Niezłe zaskoczenie, co? Byłem ciekawy, co na to powiesz. Dobre, nie sądzisz?
Nie byłem w stanie mówić, nie byłem w stanie nic zrobić. To koniec. Absolutny
koniec. Kiedy uświadomiłem sobie, jak długo to może trwać, zanim nadejdzie śmierć,
zacząłem trząść się ze strachu. Krug wyglądał na zapalonego wielbiciela tortur, przy
mojej odporności mógł się bawić naprawdę długo. Strach. Nagle sobie uświadomiłem,
jak dobrze go znam, jak bardzo jest mi bliski. Stanowił część mnie. Musiałem stykać
się z nim częściej, niż sobie przypominałem. Miałem na niego jakiś sposób?
Przeżywałem go czy szerzyłem? Pewnie jedno i drugie.
Krug podszedł bliżej. Wepchnął nóż między zwoje liny i zaczął nim dłubać w
moim biodrze.
- Zobaczymy, jak wyglądasz w środku! - bełkotał w pijackiej malignie.
Ciepło bijące z ogniska na chwilę rozproszyło powiew lodowatego wiatru.
Widziałem, jak jeden z żołnierzy sięga po następną butelkę wódki.
Ostrze zanurzyło się głębiej w moim ciele.
- Wątroba, gdzie ty masz, chłopie, wątrobę? - mamrotał sam do siebie Krug.
W krzakach nieopodal coś mignęło. Zmysły zaczynały odmawiać współpracy. W
okolicy nie było nikogo, kto by o mnie wiedział, kto mógłby i chciałby mi pomóc.
Może lepiej by było przeciąć magiczne pęta, by magiczny uścisk zabił mnie na
miejscu? Zacząłem próbować, ale nagle pojąłem, że Kleszcze mnie nie słuchają.
Krug nachylił się w moją stronę. Słyszałem cichy bulgot w jego oddechu -
oddychał jakąś cieczą.
- Rozpierdoliłem ci tę cholerną Rękę. Wiedziałem, że prędzej czy później
spróbujesz mi spieprzyć tę przemiłą noc.
Kto mógł stworzyć istotę po części boskiego pochodzenia mówiącą jak żul spod
budki z piwem?
- Rozpierdoliłem - powtórzył, jednocześnie wbijając we mnie nóż.
Ból. Jego też bardzo dobrze znałem. Tak samo jak strach. Więzy krępujące
zamkniętą część mojego ja zaczęły trzeszczeć. Miałem nadzieję, że umrę, zanim
zobaczę, co się za nimi skrywa. Nagle znowu miałem o co walczyć, o co się starać.
- Słyszałem o kolesiu, któremu orzeł co noc wyszarpywał wątrobę, a ona mu ciągle
odrastała. Też byś tak chyba dał radę, jak myślisz?
Krug był bardziej pijany, niż mi się wydawało, albo tylko robił wstęp do swojej
ulubionej zabawy.
Kątem oka dostrzegłem trupa. Jak długo to jeszcze potrwa?
- No, przywiązali go do jakiejś skały. Ale nie chce mi się aż tak wysilać, znowu
musiałbym to jakoś maskować. Koleś nazywał się chyba Propan Butan... czy jakoś tak.
- Człowiek powinien obrażać bogów tylko wtedy, kiedy ma ważne powody -
wymamrotałem. - Nie dla zabawy.
Skąd to wiedziałem?
Znowu ból, martwi wyczołgują się z ciemności, bulgocąca wódka, bulgocący
oddech szalonego metafizycznego pozszywańca.
- To jest twoja wątroba! Widzisz ją i ciągle żyjesz! To przecież niewiarygodne,
wspaniałe!
Trzymał mnie za brodę i ciągle coś mi pokazywał. Przebudziłem się długo po
świcie. Znowu padał śnieg. Biały dywan wokół moich nóg był cały pokrwawiony,
wszędzie walały się ciemne ochłapy zamarzniętego mięsa. Nie odważyłem się spojrzeć
całkiem w dół, żeby nie zobaczyć własnego ciała. Mróz częściowo złagodził ból, czułem
się niemal dobrze. Dobrze - pojęcie względne, jak każde inne. Może mi się poszczęści i
umrę z wyziębienia? Nie liczyłem na to zbytnio, to by było jak wygrana na loterii. Ktoś
zaszczekał zębami. Odgłos dobiegł od strony żołnierskich śpiworów ułożonych wokół
pojazdów opancerzonych. Zobaczyłem, że ktoś tam siedzi skulony. Biała płachta
pokrywała go jak posąg, we włosach topniały białe płatki śniegu.
To nie był Krug, wyglądał zbyt marnie, jak bezradna ruina.
- Halo? Słyszy mnie pan? - dałem radę wydukać.
Kolejne szczękanie zębami. Tych dźwięków nie wydawał przysypany śniegiem
człowiek, ale jeden ze śpiących w śpiworach.
Obcy popatrzył na mnie. Nie mógł być naprawdę żywy, wyglądał jak parodia
człowieka, nieudane dzieło jakiegoś boga - trup z twarzą pokrytą wrzodami,
nieboszczyk, któremu na kościach zostało tak mało mięsa, że nie starczyło go nawet
na ropę wyciekającą z niegojących się ran. Poznałem go. Ten wieśniak dzięki swojej
woli przebił się przez krąg strzeżony przez duchy.
Popatrzył na mnie, jego usta o opadających kącikach wykrzywiły się w uśmiechu.
- Spróbuj jeszcze raz, kolego. Może tak będzie ci łatwiej - wypomniał mi i spuścił
głowę.
Miałem wrażenie, że pojedyncze płatki śniegu, które wirowały w powietrzu, nie
topią się w jego włosach.
- Spróbuj jeszcze raz?
Spróbowałem ruszyć Ręką - udało się. Ostrożnie przeciąłem pierwszy fragment
liny. Czar nie zadziałał. Od wygasłego ogniska dobiegało charczenie. Potężna postać
uniosła się, poznałem Kruga. Wyglądał niezbyt zdrowo, twarz miał pokrytą jakimiś
plamami. Zrobił pierwszy krok, potem padł na kolana i zwymiotował zieloną mazią
pomieszaną z krwią. Uwalniałem się z kolejnych zwojów liny, choć nie byłem pewny,
czy utrzymam się na nogach, kiedy już się oswobodzę.
- Jakiś gnój, jakiś gnój nas otruł... Dodał do wódki pluton i inne świństwa -
wycharczał Krug i zwrócił porządną porcję wnętrzności.
Zaczęło do mnie docierać, co się stało. To wszystko zasługa umierającego
wieśniaka. Ostatni zwój liny ustąpił. Gdybym nie przytrzymał się pala, runąłbym na
ziemię.
- W wozie jest zestaw ratunkowy. Czary, technika. Magia, której nigdy nie
widziałeś. Ja już tam nie dojdę. Skocz po to, przyjacielu. To wszystko tylko
nieporozumienie. Dam ci referencje, przyjmą cię w Genewie - bełkotał Krug, próbując
przepełznąć kawałek dalej.
Trząsłem się z bólu i osłabienia. Wiedziałem jednak, że to minie. Życie boli.
Wiedziałem to lepiej niż ktokolwiek inny.
- Czary, Genewa. Ochroni przed promieniowaniem nawet martwego.
Zataczając się, ruszyłem w stronę transportera.
Wszędzie dookoła skakali mali posłańcy śmierci, byli coraz bardziej wyraźni.
Wielu z nich wyciągało ręce w moją stronę, ale odstraszył je mój uśmiech i Kleszcze.
Niektóre zjawiły się tu właśnie po mnie. Było mi wszystko jedno.
Kiedy wyszedłem z transportera, oprócz umierających czekało na mnie jeszcze
dwóch ludzi - czy raczej istot. Żaden z nich nie zostawiał śladów w świeżym śniegu.
Jeden, z czarnymi, kędzierzawymi włosami i wyraźnie zarysowanym greckim
profilem, był ubrany w jasną, spływającą w dół szatę, może habit. Drugi miał na sobie
biały smoking, a przy pasie kilka mieczy, chyba japońskich.
Przeszedłem obok nich, niepewny, czy istnieją naprawdę, czy też są wytworem
mojej rozpadającej się myśli. Wszystko jedno, zostawili mnie w spokoju. Uklęknąłem
przed umierającym wieśniakiem i zacząłem wyciągać rzeczy z siatki. Strzykawki,
zwykłe i pneumatyczne, mieniące się magią przedmioty.
- Ten jest mój - odezwał się elegant w smokingu. Ostrze katany w jego dłoni
odbijało biel śniegu.
- Naprawdę? - Sięgnąłem po Nóż. - A na co ci biały smoking?
Był tak rzeczywisty, że nie wiedziałem, czy przede mną nie stoi aby sam Pan
Śmierci. Oślepiony błyskami, które rzucało ostrze, mogłem tylko zgadywać.
- Na białym krew wygląda efektowniej, nie sądzisz? - zapytał zaczepnie.
Spojrzałem na śnieg koło pali, gdzie jeszcze parę minut temu stałem.
- Racja, jest efektowniej - zgodziłem się. - Dobry wybór. Daj mi parę minut -
poprosiłem.
- Żadna magia już nie zadziała.
Mężczyzna o greckim profilu przysłuchiwał nam się z zainteresowaniem.
Wzruszyłem ramionami i ponowiłem prośbę.
- Upierasz się przy swoim?
Skinąłem tylko głową, dłoń pozostała na rękojeści Noża. Czułem, jak mu spieszno
do pojedynku z kataną Pana Śmierci. Podburzał mnie i po raz pierwszy nie pobierał
siły, przeciwnie - dawał mi ją.
- Dobrze, masz parę minut - zdecydował w końcu elegant.
Kiwnąłem głową i przestałem zwracać na niego uwagę.
Tymczasem pomniejsi posłańcy już zbierali swoje żniwo.
Nafaszerowałem wieśniaka wszystkim, co tylko znalazłem w torbie. Nie
wiedziałem, czy to zadziała, ale Pan Śmierci po chwili spojrzał na mnie zdziwiony.
- Chyba muszę go tu zostawić. Ciekawe. Ktoś będzie musiał sprawdzić, co
właściwie zastosowałeś. Ale ten drugi to już inna sprawa. To z jego powodu stawiłem
się tu osobiście.
Potem pociemniało mi przed oczami. Ocknąłem się na śniegu raptem kawałek od
Kruga, dzięki któremu całe to zajście zyskało taką rangę i oprawę.
Sądząc po ilości krwi i strzępów tkanek, nie zostało w nim zbyt wiele życia.
- Czy mogę prosić o łaskę? - przemówił po raz pierwszy twardziel w habicie.
Jego nos był w istocie wzorowy, grecki w każdym calu.
Pan Śmierci spojrzał na mężczyznę z zaciekawieniem.
- Tak, możesz. Ale on i tak musi umrzeć.
- Dałoby się to na chwilę odłożyć?
- Owszem, ale każda łaska musi zostać spłacona. A ja naliczam odsetki.
Twardziel ukłonił się. Jego włosy zafalowały.
- Nie jestem z tych, którzy się układają. Żądam łaski. Daj mi go na chwilę. Dzień,
miesiąc, rok, wiek, tysiąclecie, jak długo będzie mnie bawić.
Pan Śmierci słuchał, ostrze jego katany przecinało płatki śniegu równo na pół.
- Propan Butan - mruknął zniesmaczony mężczyzna o greckim profilu. - Taki brak
szacunku. Znam całkiem dobrze jedną skałę na Kaukazie i jednego orła, który lubi
wątrobę.
- Dobrze, Prometeuszu. Oddasz mi go, kiedy z nim skończysz. I jesteś mi winien
jedną łaskę.
* * *
Nagle zostałem na zaśnieżonej łące sam. Ja, półmartwy wieśniak i martwi żołnierze.
Pomyślałbym, że spotkanie starego boga z elegantem w smokingu tylko mi się
przywidziało, ale ciało Kruga zniknęło, a nie prowadziły od niego żadne ślady.
Wieśniak uniósł głowę i popatrzył na mnie.
Znowu miał usta, a w oczach to zacietrzewione spojrzenie człowieka, który nigdy
się nie podda.
- Spróbuj jeszcze raz, kolego - poradziłem mu. - Może tak będzie ci łatwiej.
Byłem w dobrym humorze. Po raz pierwszy od długiego czasu byłem w naprawdę
dobrym humorze. Micuma zarżała i wyszła spod drzewa. Czas jechać dalej.
OSTRAWA –
ZAMARZNIĘTE PIEKŁO
Na górskim grzbiecie zostały tylko martwe szkielety drzew. Ledwo minęliśmy z
Micumą szczyt, pojąłem - dlaczego. Z północy wiał silny, lodowaty wiatr. Musiałem
wytężać płuca, żeby w ogóle nabrać powietrza. Dolinę poniżej porastała
kosodrzewina, opuszczone lub niemal opuszczone miasteczko otulały zaspy lśniącego
srebrzyście nawianego lodu. Dopiero teraz zrozumiałem, że narzekanie na
pochmurną pogodę w Beskidach było nie na miejscu. To właśnie te lasy stanowiły
przeszkodę na drodze śmiercionośnych wiatrów północnych i powstrzymywały
rozprzestrzenianie się chłodu na wschód i południe. Micuma niecierpliwie
przestępowała z nogi na nogę. Przestałem wpatrywać się w dal i skuliłem się w siodle.
Nie potrzebowała już żadnej komendy, zaczęła pomału stąpać w dół po pokrytym
zaroślami zboczu. Po kilku pierwszych krokach jakby się ociepliło, ale to tylko wiatr
osłabł nieco. Kilkaset metrów niżej w objęciach gęstego lasu kuliło się miasto, a
właściwie podupadająca mieścinka.
Mieszkańcy już dawno opuścili swoje domostwa, zostawiając je na pastwę pustki i
mrozu, i tylko z dwóch kominów wydobywał się dym. Widać osiedlili się tu jacyś
straceńcy albo ludzie mający ważne powody, by unikać towarzystwa. Według mapy to
był Frýdlant nad Ostrawicą.
Dojechaliśmy do rzeki. Już teraz, w połowie listopada, była zamarznięta, a na jej
brzegu leżał martwy niedźwiedź, zamarznięty na kość. Na pierwszy rzut oka nie
dostrzegłem żadnych ran.
- Będę potrzebowała więcej jedzenia, i to lepszego niż trawa i owies - napomknęła
Micuma. - Utrzymanie temperatury ciała pozwalającej funkcjonować w trybie
roboczym kosztuje mnie mnóstwo energii, a nie mam zbyt dużo rezerw. Przy tak
niskiej temperaturze otoczenia mogę stracić nanoflorę w krtani.
- Zrobimy sobie krótki postój.
Wybrałem dom na wpół przysypany gruboziarnistymi kryształkami lodu.
Wyważyłem drzwi kopniakiem i wszedłem razem z Micumą do środka. Mieliśmy
szczęście. Zostało tam mnóstwo wyposażenia, które mogliśmy wykorzystać jako opał.
Na początku chciałem rozpalić ognisko bezpośrednio na podłodze, ale potem
sprawdziłem piec. Miał dobry cug i wkrótce ogrzewał nas życiodajny żar. Wróciłem do
niedźwiedzia i obejrzałem go dokładnie. Ktoś strzelił mu dwa razy w głowę. Może być.
Ściągnąłem rękawicę, uciąłem mu tylną łapę Kleszczami i pokroiłem zamarznięte
mięso na plastry grubości palca. Po chwili wahania rozciąłem brzuch niedźwiedzia i
wyciągnąłem wątrobę. Była twarda jak kość, musiał tu leżeć już jakiś czas. Zbadałem
mięso Okiem - żadnych pasożytów ani uszkodzeń powstałych w wyniku kontaminacji
czarów albo substancji chemicznych. Niedźwiedź był wyraźnie zdrowszy ode mnie,
póki ktoś nie przestrzelił mu mózgu.
Wróciłem w samą porę, żeby dołożyć do ognia. Ułożyłem mięso na kamiennym
obramowaniu pieca i po krótkich poszukiwaniach wyciągnąłem z tobołka starannie
zamkniętą ampułkę z mlecznobiałą substancją.
- Połknij to. I nawet nie próbuj rozgryźć, przeżarłoby ci błony śluzowe -
ostrzegłem Micumę.
Spojrzała na mnie podejrzliwie.
- To enzymy umożliwiające trawienie mięsa, białka i tłuszczów nasyconych -
wyjaśniłem. - Kupiłem je kiedyś przypadkiem, wreszcie się przydadzą. Mam jeszcze
kilka tabletek o podobnym działaniu, ale nie polecam ich na pusty żołądek.
- Cukier albo suszone owoce dałyby ten sam efekt, a smakują o wiele lepiej.
- Widzisz tu jakieś suszone owoce?
Posłusznie otworzyła pysk, a ja położyłem jej ampułkę na języku.
Potem siedzieliśmy w milczeniu i czekaliśmy, aż mięso się rozmrozi, a przy
odrobinie szczęścia może nawet trochę opiecze.
- Jakoś mi dziwnie, tak jakoś... niekońsko - ogłosiła po półgodzinie z niepokojem.
Porąbałem stół przyniesiony z piętra.
- Nikt nie mówił, że ci będzie po tym dobrze. - Wzruszyłem ramionami. - Chcesz
mięso surowe czy przypieczone?
- Spróbuję obydwu wersji.
- Zauważ, że jesz pierwsza - zwróciłem jej uwagę. - Chociaż ja też umieram z
głodu.
- Nawet nie próbuj takich sztuczek. Chcesz się przekonać, czy mięso nie jest
zatrute.
Pomału przeżuwaliśmy swoje porcje.
- Obrzydlistwo. Nie majak soczysta trawa albo dobrze przesuszony owies -
westchnęła.
- Nie mam nic przeciwko stekom - powiedziałem. - Zjedz jak najwięcej. Do
Ostrawy jeszcze daleko, a nie wiem, jak tam gotują.
Wiatr przybierał na sile. Choć ogień nadal płonął, w pomieszczeniu mocno się
ochłodziło.
- Nie jest dobrze - mruknęła Micuma.
* * *
W nocy ktoś chodził wokół domu. Nie podniosłem się, ale wyciągnąłem Zabójcę i
drzemałem, trzymając palec na spuście. Na szczęście nieznajomy miał wystarczająco
rozumu albo intuicji, zostawił nas w spokoju.
Na śniadanie zaserwowałem puszkę skondensowanego mleka, którą od bóg wie
jak dawna trzymałem na gorsze czasy. Chyba właśnie nadeszły. Po świcie
wyruszyliśmy w nieprzyjazny chłód. Ktoś ułożył wokół domu krąg z owczych czaszek,
niektóre wciąż były umazane krwią. Zamarzła tak szybko, że nawet nie zdążyła
sczernieć. Raczej nie byliśmy tu mile widziani.
Szliśmy dalej wzdłuż wijącej się Ostrawicy i po kilku kilometrach dotarliśmy do
lodowej góry. Okolica przeszła z tajgi w jeszcze bardziej niegościnną tundrę. Ale
przecież mapa nie pokazywała tu żadnego wzniesienia. Gdy w końcu usłyszałem
szmer strumyków, zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. Gdzieś w pobliżu lód
skuł rzeczkę aż do dna, a ze ściekającej i zamarzającej nadal wody powstała lodowa
góra. Okrążyliśmy ją. Miała kształt kilkukilometrowej kropli pełznącej w stronę
Ostrawy.
- Woda w zetknięciu z ziemią topnieje pod wpływem ciśnienia. Całe to zwalisko,
jak mały lodowiec, jedzie korytem, którym pierwotnie płynęła rzeka - stwierdziła
Micuma.
Miała rację.
Wyjechawszy zza pełznącego lodowca, wystawiliśmy się na chłostę wiatru.
Przenikał aż do kości, wysysał z ciała wszelkie ciepło, wyszarpując dziury w samych
fundamentach życia ciepłokrwistych istot. Gdybym był zwykłym człowiekiem, już
dawno bym zamarzł.
- Muszę się najeść - ostrzegła mnie Micuma.
Skinąłem głową, zsunąłem się z siodła i dalej szliśmy już jedno obok drugiego. W
regularnych odstępach czasu podawałem jej kawałki mięsa i ostatnie kostki cukru.
Kolejnym miastem na naszej trasie był Frydek-Mistek. Nikt już tutaj nie mieszkał.
Zaspy naniesionego przez wiatr śniegu i lodu przykryły większość budynków, tylko
kilka kominów fabrycznych, podobnych do szarych stalaktytów, stawiało opór
podmuchom wiatru. A my uparcie brnęliśmy na północ. Z każdym kilometrem
temperatura spadała o kilka stopni. Ostrawa leżała w głębokiej bruździe lodowca -
ostatnia wyspa człowiecza w kraju niczyim.
* * *
Każde porządne miasto ma mury obronne, Ostrawa nie była wyjątkiem. Jej
fortyfikacje zbudowano w połowie ze starego żużlu, a w połowie z lodu. Wznosiły się
na dobre sto pięćdziesiąt metrów. Sądząc po gładkości, musiały być regularnie
odnawiane przy pomocy armatek wodnych. Zatrzymaliśmy się u ich podnóża, ale
nawet stąd odległość do bramy wynosiła jedną trzecią długości lotu pocisku z
miotacza granatów. Zsiadłem i wyciągnąłem z sakwy siekierę. Nawet w temperaturze
minus trzydzieści lód wciąż powinien się łatwo rąbać. Materiał okazał się jednak dużo
bardziej oporny niż drewno. W nocy wystarczyło włączyć agregat i w ciągu kilku
godzin wzmocnić albo załatać mury następną setką czy tysiącem kubików lodu.
Ostrawa naprawdę była miastem nie do zdobycia.
Nie męczyłem już Micumy swoim ciężarem. Do żelaznej ramy osadzonej na
lodowych ścianach dotarłem pieszo. Pośrodku drogi stał strażnik opatulony w kożuch
tak, że widać mu było jedynie oczy. Nie zauważyłem u niego żadnej broni. Dopiero
kiedy zacząłem szukać wzrokiem czegoś, co w razie konieczności zapewniało mu
osłonę ogniową, zaniemówiłem. Coś, co uważałem za opuszczony transporter
obronny, w rzeczywistości nie było maszyną, tylko pozszywańcem. Pozszywańcem,
którego do tej pory nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. Nie przypuszczałem, że coś
takiego w ogóle może istnieć. Z płaskiej nadbudowy wozu wystawał korpus
stworzenia, które z wielkimi trudnościami dałoby się określić mianem człowieka. W
kategorii zwalistości mógłby z powodzeniem konkurować z nosorożcem, osłonę
zapewniała mu mozaikowa zbroja przypominająca pancerz z masy rogowej z jedynym
w swoim rodzaju połyskiem.
- To żyje? - zapytałem strażnika.
- Radziłbym go nie drażnić - spod kożucha odpowiedziało mi burknięcie. -
Jedyne, co go jeszcze cieszy, to zrobienie od czasu do czasu sita z jakiegoś szmuglera,
włóczęgi albo przemądrzałego pozszywańca.
Na pewno miał czym. Wskutek biotycznych ulepszeń jego sylwetka straciła nawet
resztki ludzkich proporcji. W ręce trzymał szybkostrzelny karabin kaliber czterdzieści
milimetrów; na głowie, której rzeczywisty kształt maskował hełm, dostrzegłem krzyż
celowniczy z intuicyjnym łączem zwrotnym. Nigdy nie widziałem tak dobrej
pokrachowej kombinacji technologii i magii.
Człowiek-czołg drgnął nieco i już patrzyłem prosto w czarny wylot lufy.
- A co muszę zrobić, żeby ominął mnie ten tragiczny los? - zapytałem, licząc, że
dostanę od tej mizeroty w kożuchu szybką i właściwą odpowiedź.
Przemarzłem, Micuma też była już u kresu sił. Nie miałem ochoty na
przepychanki z sytym strażnikiem, któremu najchętniej uciąłbym głowę i rzucił jego
kompanowi do zabawy. Oczywiście pod warunkiem, że nie miałbym innego wyjścia.
W tym swoim kożuszku strażnik wyglądał na zniewieściałego facecika, lecz z
pewnością był o wiele bystrzejszy, bo wyczuł mój prawdziwy nastrój. Zadał mi trzy
łatwe pytania, zapłaciłem wstępne, klepnąłem Micumę i ruszyliśmy naprzód. Miała
dosyć tego wszystkiego.
- Nie sądzisz, że twojemu koleżce zaczyna brakować rozrywki, jeśli przez dłuższy
czas nikogo nie zabije? - zapytałem strażnika, przekraczając granicę miasta. - Życie
bez uciech musi być bardzo ciężkie.
Kożuch spojrzał na mnie tępo, jakby jego inteligencja równała się inteligencji
rosomaka.
- Może któregoś dnia oszaleje, postanowi zrobić sobie dobrze i wypróbować
karabin na tobie? - dodałem i ruszyłem swoją drogą.
* * *
Ostrawa już zdążyła się przystosować do morderczego klimatu, jaki panował na
rubieżach lodowej krainy. Otwarte przestrzenie przeplatały się z gigantycznymi
halami - zadaszeniami nad mniejszymi placami. Na każdym kroku natykałem się na
strzeżone zejścia do podziemi. Sądząc po mundurach strażników, tam żyli zamożniejsi
obywatele. Ale również na powierzchni istniały bogatsze dzielnice, a niewątpliwym
wyznacznikiem dobrobytu była temperatura, w jakiej żyli ludzie. W powietrzu
nieustannie unosił się popiół z wysokich, wiecznie otulonych szalem z dymu
kominów, pod dachami, osłaniającymi całe ulice, huczały niezwykle skomplikowane
grzejniki na miał. Niemal bez przerwy padał śnieg, a właściwie małe kryształki lodu,
które prowadziły nieustanną walkę z sadzą na przestarzałych, nieefektywnych kotłach
grzewczych. Tu i ówdzie na murach wisiały ogromne termometry. Skala zaczynała się
od zera i kończyła na minus stu dwudziestu stopniach. Ostatni punkt zazwyczaj
oznaczano alarmująco czerwoną czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami pod spodem.
Rzeczywistość dnia powszedniego w krainie mrozu.
Zignorowałem kilku nachalnych naganiaczy, którzy oferowali mi miejsca w
najwspanialszych ośrodkach w mieście, gorące kąpiele, korpulentne dziwki i kto ich
tam wie co jeszcze. Zatrzymałem się przed szarym blokiem z miniaturowymi
okienkami.
„Temperatura w pokojach minimum dziesięć stopni, temperatura w stajniach
minimum dwa stopnie”, głosiła dumnie wywieszka z brązu pokryta szronem.
- Brzmi nieźle, nie sądzisz?
- Znowu tobie będzie lepiej - mruknęła Micuma.
Chłód miał bardzo zły wpływ na jej struny głosowe.
Choć może nie aż tak zły - częściej milczała.
- Jesteś tylko koniem - zwróciłem uwagę Micumie, a raczej jej zadkowi, ponieważ
już skierowała kroki w stronę dwuskrzydłowych drzwi stajni.
Właściciel i szef w jednej osobie był bystry, a może nawet mądry. O nic nie pytał i
zadowolił się płatnością z góry za trzy dni. Kolacja i wielki dzban grzanego wina
wliczone w cenę pokoju. Być może wszystkie te niesympatyczne mity krążące o
Ostrawie, które słyszałem, należało włożyć między bajki.
Leżałem na łóżku bez butów, ale w skarpetach; popijałem gorący trunek i w
zamyśleniu obserwowałem ilustrację z mężczyzną powstrzymującym napór
ciemności. Każdy dzień drogi, każdy kilometr, który przeszedłem, odbijał się na niej.
Nie było wieczoru, żebym jej nie wyciągnął i nie obejrzał. Trzymałem poplamiony
kawałek papieru między palcami i czułem ciosy, brud i krew, która nigdy nie powinna
zostać przelana.
Mimo wszystko, a może właśnie dlatego, ilustracja nie straciła na wyrazistości.
Charakter, moc, wewnętrzna siła mężczyzny stawiającego opór szarży nieprzyjaciół
jawiły się przede mną jak oszlifowany diament, klejnot symbolizujący doskonałość.
Jeśli przywódca ludzi w bitwie o Sewastopol miał jakieś negatywne cechy, artysta i
czarodziej, który był twórcą tej ilustracji, nie wiedział o nich. Nie potrafiłby kłamać
tak przekonująco, z takim natchnieniem i naiwnością, że jego dzieło zyskiwało rys
niezafałszowanej autentyczności. Aż miałem ciarki. Świadomość, że ten człowiek to
właśnie niegdysiejszy ja, sprawiała, że moje serce na przemian zatrzymywało się i
przyspieszało nienaturalnie.
Teraz jednak skupiłem się na rzece ciemności napierającej na człowieka stojącego
przed bramami ciężko doświadczonego miasta, przed ostatnią cytadelą broniącą
monstrom z ukrytych sfer wstępu do ludzkiego świata. Czerń nie była tak jednolita,
jak się na pierwszy rzut oka wydawało, a kiedy zacząłem przyglądać się jej dokładniej,
coraz lepiej i lepiej rozpoznawałem poszczególnych wojowników. Bojowe demony,
duchy, dżiny, upiory i wampiry, deksy i inne potwory, o których nie powinienem nic
wiedzieć, ich imiona wynurzały się jednak z mojej pamięci z przerażającą łatwością.
To była sprawka tego drugiego mnie; potwora, z którym dzieliłem jedno ciało i mózg,
skrępowanego czarami. A mimo to samą swoją obecnością wywierał na mnie wpływ,
zmieniał mnie. Musiał, bo jak inaczej Raymond Curtis, przywódca ludzi spod
Sewastopola, mógłby dopuścić się takich rzeczy jak ja? Nie rozumiałem tego. Nie
rozumiałem, ale chciałem się dowiedzieć.
W archiwach Blacharza, sztucznej inteligencji urzędującej w Beskidach,
znalazłem imię człowieka, który walczył przy boku Raymonda Curtisa. Jego
najwierniejszego druha, jedynego ocalałego spośród jednostek prowadzonych w
pierwszej linii przez samego Curtisa. Do Ostrawy przyjechałem głównie po to, żeby
zapytać Waarda o kilka rzeczy.
Po kolacji włożyłem buty i zszedłem na dół. Właściciel, strzegący recepcji jak
twierdzy, wyglądał tak samo jak w chwili, kiedy się zakwaterowywałem - wielkie,
żylaste dłonie położone na blacie tak spokojnie i nieruchomo, jakby należały do trupa,
a ktoś dla ozdoby przykleił je do stołu.
- Gdzie znajdę Wilhelma Waarda?
- Każdy wie, gdzie znaleźć Wilhelma Waarda - odpowiedział, nawet nie
mrugnąwszy. - Należy do niego pół Ostrawy.
Jedna rzecz bardzo mi się podobała u ostrawian. Mówili krótko, zwięźle i zawsze
trafiali w sedno.
- Pół? - Zmarszczyłem brwi.
- Może tylko ćwierć - skorygował nieco wcześniejszą wypowiedź.
- Gdzie go znajdę?
- Pałac ma na Franciszku. Stąd to dosyć daleko, a tramwaje nie jeżdżą już od pół
wieku - dodał z uśmieszkiem. - Może też być na Urksie albo Stachanowie. Wydobycie
prowadzi się teraz wszędzie.
- Dzięki. - Położyłem na ladzie półkoronówkę, nawet jeśli nie było za co.
- Dzisiaj będzie zimno - zawołał za mną, kiedy wychodziłem z sieni.
Zimno? Co w Ostrawie znaczyło „zimno”? Już teraz rtęć w termometrach
pulsowała gdzieś pomiędzy minus dwadzieścia pięć a trzydzieści. Zimno.
- Na szczęście nie powiedział, że będzie mróz - przywitałem Micumę. - Mam
ochotę zostawić cię w tym luksusowym apartamencie.
- Znowu starasz się popisywać czymś, co niesłusznie uważasz za poczucie
humoru?
- Doszedłem do wniosku, że to ułatwia kontakt z ludźmi - wyjaśniłem. - W ten
sposób oszczędzam naboje.
- Myślę, że nie powinnam cię zostawiać samego - odparła. - Według źródeł
historycznych wierny rumak zawsze towarzyszy swojemu panu na placu boju.
- Swojemu panu?
- Cytuję źródła historyczne. Tak się po prostu kiedyś mówiło - zarżała
rozdrażniona. - I nie łap mnie za słówka.
- Lepiej podciągnij się z historii.
- Dobrze. - Zarzuciła grzywą. - Potem jednak życzyłabym sobie kopyta okute
diamentami i jedzenie w marmurowym żłobie. Tak napisano w książkach
historycznych. I nie tylko.
- To już dawno wyszło z mody - skwitowałem, nawet jeśli wiedziałem, że właśnie
w ten sposób przypieczętowuję jej zwycięstwo.
* * *
Zanim wyjechaliśmy, zarzuciłem Micumie na grzbiet dwa koce, a dopiero potem
założyłem na nie siodło. Z domu naprzeciwko dochodziły odgłosy młota,
wszechobecny lód pokrywający chodnik topił się w pobliżu drzwi. Zajrzałem do
środka. Owionął mnie ciepły powiew znad paleniska. Oceniłem jakość wyposażenia
kowalskiego i mechanicznego na ścianach i półkach i kazałem podkuć Micumę. Nowe
podkowy miały żebrowaną laserem powierzchnię antypoślizgową.
- Teraz dużo lepiej - przytaknęła, kiedy stamtąd wyszliśmy.
Zadaszone części miasta przeplatały się z otwartymi przestrzeniami, zimno - z
zabójczym mrozem. Oświetlenie nie działało, ale stosunkowo dobrze zastępował je
system gazowych grzejników ulicznych. Wokół nich gromadzili się bezdomni, żebracy
i złodzieje.
Minęliśmy patrol strzegący wejścia do jednego z krytych placów. Nie zareagowali.
Termometr z dumą obwieszczał, że w środku jest jedynie minus dwanaście,
- Na dzisiejszą noc wszystkie miejsca zajęte! Komplet, znacie zarządzenia! -
wydzierał się policjant opatulony w barani kożuch i zagradzał drogę grupce
bezdomnych domagających się wpuszczenia do środka.
- Dzisiaj będzie zabójcza noc! - ktoś biadolił.
Kompan policjanta wpuścił tymczasem do środka kogoś, kto dał mu kilka
drobnych do ręki, a teraz pertraktował z dziewczyną poowijaną w poszarpane szmaty.
Miała zsiniałe z zimna palce, dziecięcą twarz i mimo grubej warstwy ubrania
zaskakująco kształtną sylwetkę - zapłatę za noc spędzoną w cieple.
Przejechaliśmy przez plac i dotarliśmy do niezadaszonej ulicy. Termometr
wskazywał już minus trzydzieści pięć, w ruchach przechodniów było o wiele więcej
pośpiechu, w sporadycznie zasłyszanych słowach powracał termin „zabójcza noc”. W
niebieskim świetle huczącego grzejnika ulica wydawała się gładka niczym lustro.
Wolałem zsiąść i iść na własnych nogach. Z szarości półcieni wyłoniła się drobniutka
postać. Poruszała się po lodzie z pewnością, jaką daje doświadczenie. Idąc, osłaniała
twarz kawałkiem materiału. A kiedy doszła do mnie, opuściła rękę i ukazała mi
delikatną twarz z wielkimi, kocimi oczami.
- Nie ma pan ochoty się zabawić? Jak dla pana wyjątkowa cena, tylko dwie
korony.
Była piękna, w pewien sposób niewinna. Może w tym tkwił jej potencjał.
- Dla mnie jest zbyt zimno, dziewczyno. - Pokręciłem głową.
Nikomu jej nie będzie brakowało, niczym nie ryzykujesz, coś we mnie szeptało. Co
najgorsze, ten głos nie należał do demona spętanego magią, lecz do mnie samego.
Wodziła mnie na pokuszenie ta część osobowości, którą znałem, a przynajmniej tak
mi się do tej pory wydawało. Demon musiał mnie w jakiś sposób zakazić, ale jak?
Byłem przecież R. C, Raymondem Curtisem, wodzem spod Sewastopola -
największym przywódcą w historii ludzkości, czyż nie? A może byłem już kimś
zupełnie innym? Powykrzywiany, zmutowany potwór rozkoszujący się cierpieniem i
bólem.
- Mam mały pokoik, proszę pana. Nic wielkiego, ale woda w wazie nie zamarza -
kusiła mnie.
Kleszcze w rękawicy poruszyły się, starały się rozewrzeć, czułem ich pożądanie.
- Popatrz na mnie, dziewczyno - powiedziałem i spojrzałem na nią tak, żeby mogła
zobaczyć moją twarz. - Nie spodobałoby ci się, ani trochę. Lepiej pozwól mi odejść.
Powinienem ją spławić, ale ta gorsza część mnie bardzo tego nie chciała.
- To chyba lepsze niż zamarznięcie - odpowiedziała spokojnie. - Tylko dwie
korony, proszę pana. Będzie się panu podobało, zrobię wszystko, co tylko będzie pan
chciał.
Ta nora nie mogła należeć do niej, inaczej by tam siedziała i nie łaziła po mieście,
żeby zarobić nędzne dwie korony. Podobałoby mi się, tego byłem pewien. Moje
mięśnie już trzeszczały.
- Zamarznięcie jest z pewnością lepsze niż to, co by cię spotkało, dziewczyno -
odparłem.
Trochę jej zrzedła mina, ale już chciała ponowić ofertę.
Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem srebrną pięciokoronówkę i rzuciłem jej.
- Masz dzisiaj szczęście, nawet nie wiesz jakie - powiedziałem. Micuma bez żadnej
komendy ruszyła przed siebie. Kurewka zeszła jej z drogi.
Potem jakby się otrząsnęła z zaklęcia, popędziła w stronę półcieni, a z jej ruchów
emanowała czysta, szczera radość i ulga.
Stąpaliśmy dalej po zamarzniętej ulicy. Stopniowo na gwiezdnym niebie
zaczynały się ukazywać, piąć w górę sylwetki wieży wydobywczych węglowego
imperium Wilhelma Waarda. Czasami w niebo tryskał pomarańczowy płomień
grzejnika, który głosił całemu światu, że Waard może szastać ciepłem. Szliśmy powoli,
w nowych podkowach Micuma czuła się dużo pewniej niż ja. We wszystkich domach
od frontu zarejestrowałem wzmożony ruch, ale nie czułem żadnego zagrożenia. Tylko
zainteresowanie.
Na końcu ulicy łączącej się z następnym placem zbiegła się wokół nas gromada
kobiet.
- Trzy korony, proszę pana! Jestem pana za trzy korony!
- Pięć koron! Potrafię rzeczy, o jakich pan nawet nie śnił!
- Niech pan mi coś da! Mam w domu trójkę dzieci i już tydzień temu zamarzła mi
woda!
Mała kurewka nie zachowała w tajemnicy swojego szczęścia. Teraz robiłem za
jelenia, którego łatwo naciągnąć.
Były młode lub stare, a wszystkie jednakowo wychudzone. Ale to mi nie
przeszkadzało.
Tę najbardziej nachalną, która starała się otworzyć sakwy przy siodle, chwyciłem
brutalnie za ramię i przyciągnąłem do siebie. Znieruchomiała jak przyszpilony motyl.
- Ile was jest? - zapytałem. - Zapłacę wszystkim!
Jednocześnie odpiąłem rękawicę, Kleszcze wydostały się na zewnątrz. Dopiero w
ostatniej chwili zapanowałem nad nimi i ledwo musnęły twarz kobiety, rozcinając jej
kaptur i spinkę. Moje ręce przykryły fale brązowych włosów. Ręka wydłużyła się do
swoich maksymalnych rozmiarów, światło odbijające się w ostrzach mieniło się
wszystkimi barwami tęczy.
- Mogę zapłacić z góry, żaden problem - zarechotałem.
Babski szczebiot ucichł, patrzyły na mnie jak małpy na olbrzymiego boa tuż przed
dobrowolnym wejściem do jego paszczy.
- I gwarantuję, że nie będzie wam się podobało! - dodałem.
Kleszcze złożyły się z powrotem, ostrza jadowicie zazgrzytały jedno o drugie.
Dziwki rozbiegły się we wszystkie strony.
- Na prawdzie zajdziesz najdalej - stwierdziłem, kiedy się nieco opamiętałem. - W
jednej chwili pozbyliśmy się wszystkich.
- To już tylko kawałek - powiedziała Micuma, spoglądając na mnie bardzo
poważnie.
Nie miałem pojęcia, co ten wzrok oznacza. Kiedy nie zareagowałem na jej
zaczepkę, uderzyła kopytem o lód.
Zimny, sterylnie czysty dźwięk pomógł mi się uspokoić.
Pałac Waarda niczego nie udawał. Grubo ciosany budynek ze stali i grubego
betonu udekorowany błyszczącymi, wielkimi oknami przypominał dekolt obrzydliwej
staruchy ozdobiony perłowym naszyjnikiem.
Odźwierny bez zbędnych pytań wpuścił mnie do hali wejściowej. Oprócz kilku luf
wielkokalibrowych karabinów wystających ze stanowisk strzelniczych w przeciwległej
ścianie nie było tam zupełnie nic. Niezbyt mi się podobało to wnętrze. Spojrzałem na
Micumę, ta skinęła głową i wycofała się na zewnątrz. Nie chciałem, żeby w wyniku
jakiegoś głupiego nieporozumienia coś jej się stało.
- Jestem R.C., Raymond Curtis - przedstawiłem się najpierw inicjałami, a dopiero
potem pełnym imieniem. - Chciałbym mówić z Wilhelmem Waardem - dodałem i od
razu zacząłem się zastanawiać nad sposobem, w jaki się do niego dostanę, jeśli moje
kurtuazyjnie wypowiedziane życzenie nie odniesie oczekiwanych efektów.
Czekałem pięć minut i nie dostałem odpowiedzi. W betonowej ścianie pojawiła się
mikroskopijna szczelina, która rozszerzyła się stopniowo, tworząc korytarz.
* * *
Dotarłem korytarzem do krętych schodów i wszedłem na górę. Mimo nieprzyjemnej
wilgoci bijącej od gołych ścian w pomieszczeniu było zaskakująco ciepło. Lśniąca
srebrzyście podłoga rozpraszała ciemność w odcienie szarości. W kilku miejscach
poczułem wyraźnie badawcze czary i ultrakrótkie fale elektromagnetyczne. Te środki
bezpieczeństwa były jak najbardziej na miejscu, zwłaszcza w przypadku takich gości
jak ja. Nikt mnie jednak nie zatrzymywał, każąc oddać Margaret albo Zabójcę, nie
wspominając o Nożu. Może wystarczyła im świadomość, że mam taką broń.
Jeden krok i z podziemnego bunkra przeniosłem się do luksusowo urządzonego
pałacu. Dywany, freski na ścianach, buzujący ogień.
- Tędy, proszę - odezwał się sługa w prostym czarnym garniturze.
Następny otworzył przede mną drzwi zdobione mosiężnymi okuciami. Salon.
Salon kogoś, kto ma gust i odpowiednie środki, by stworzyć sobie otoczenie, które
będzie mu odpowiadało, pomyślałem, patrząc na sufit pokryty drewnianymi
kasetonami, inkrustowaną podłogę i meble stylizowane na kształt rozmaitych
fantastycznych zwierząt. Osobliwego pokoju strzegły dwa portrety mężczyzn:
japońskiego samuraja z kataną za pasem i hiszpańskiego dandysa z nożem o
ząbkowanym ostrzu w dłoni. Ich oczy śledziły mnie, beznamiętnie i bez
zainteresowania. Nie było nic dziwnego w tych obrazach.
Pegaz z rozłożonymi skrzydłami odwrócił się. To był fotel. Siedział w nim
mężczyzna w wieku około czterdziestu, pięćdziesięciu lat, o jasnoniebieskich oczach.
Włosy miał krótko ostrzyżone, był starannie ogolony, a w jego uszach kołysały się
kolczyki, każdy inny. W tej samej chwili dostrzegłem również dwóch innych mężczyzn
- niemal identycznych, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kanciaste ramiona,
dwurzędowe marynarki, a pod nimi ukryta broń. Czy byli tu już wcześniej, a kamuflaż
optyczny ukrył ich przed moim wzrokiem, czy też teleportowali się skądś na swoje
miejsca?
- Chciał pan rozmawiać z Wilhelmem Waardem - zaczął mężczyzna w fotelu.
Przyglądał mi się badawczo.
- Owszem. Ale to nie pan. Waard powinien mieć co najmniej sto dziesięć lat.
- Jeśli rzeczywiście jest pan R. C, Raymondem Curtisem, to samo można by
powiedzieć o panu - odparł. - Z drugiej strony, pański wiek z pewnością dużo trudniej
określić niż mój.
Co racja, to racja. Moja pozszywana twarz wymykała się kryteriom wieku. Czy już
słyszałem ten głos? Nie byłem pewien.
- Przyszedłem porozmawiać o tym, co się przydarzyło Raymondowi Curtisowi pod
Sewastopolem. I o jego dalszych losach - powiedziałem surowo.
Oko nagle ocknęło się z długiego letargu i pokazało mi Waarda w podczerwieni, a
potem w jakimś innym trybie, z pewnością już nie czysto fizykalnym. Widziałem, jak
pod czaszką mężczyzny kłębią się myśli. Coraz szybciej i szybciej, aż w końcu cały
mózg zmienił się w pulsującą plamę.
- Zabijcie go - rzucił lakonicznie.
Mężczyzna po lewej sięgnął po broń, ale ja już miałem Zabójcę w dłoni. Rozległ się
wystrzał. Skoczyłem w stronę drugiego przeciwnika, łokciem podbiłem lufę jego
pistoletu i wbiłem mu w żebra. Na chwilę zamarł, spojrzał na swojego kompana, który
próbował podnieść się na kolana. Dziura w tułowiu, o średnicy talerza, nieco mu w
tym przeszkadzała. Drugi ochroniarz nie wyciągnął z tego należytych wniosków.
Delikatnie się pochylił, opuścił lewe ramię, żeby sięgnąć po rezerwową broń, którą z
pewnością miał gdzieś pod marynarką. Pociągnąłem za spust. Strzał z bezpośredniej
odległości rozerwał klatkę piersiową mężczyzny na strzępy i rzucił trupa na podłogę u
moich stóp.
Wilhelm Waard nadal siedział w fotelu i obojętnie przyglądał się jatce, jaka
rozgrywała się w jego salonie.
- W przeciwieństwie do poprzednich samozwańców pan rzeczywiście mógłby być
Curtisem. On też nie wdawał się w zbyteczne dyskusje - dodał i klasnął w dłonie. -
Zabijcie go.
Już to raz słyszałem.
Szermierze zstąpili z portretów. Słyszałem szelest jedwabiu, skrzypnięcie skóry,
iluzja była doskonała. A może to wcale nie była iluzja.
Usunąłem się poza zasięg ich broni, wymierzyłem Zabójcę między wciąż obojętne
oczy Hiszpana. Nie miałem ochoty na dyskusje. Wystarczyło dotknięcie, pociągnięcie
za spust. Rewolwer wypluł śmiercionośny pocisk, ale Hiszpan zrobił unik z
nierzeczywistą w tym świecie szybkością. Uwolniłem Kleszcze jednym szarpnięciem,
szybki przewrót w tył przez stół pozwolił mi uniknąć ciosu kataną. Zablokowałem
ostrze miecza Hiszpana zmierzające w stronę mojego brzucha. Wykorzystując długość
oraz ruchliwość Ręki, zacząłem kontrować i trafiłem przeciwnika w biodro. Ustąpił.
Na zdobionym koronkami stroju rozkwitała krwawa plama. Cudem odbiłem jadowite
cięcie katany. Byli szybcy, bardzo szybcy.
Wystrzeliłem, Japończyk zrobił unik, jakby wyczuł moje zamiary. Uderzyłem
Kleszczami, brzęknęła stal. Odskoczyłem przed cięciem miecza, z hukiem wpadłem na
ścianę i odbiłem się. Wytrąciłem Hiszpanowi broń z ręki. Runęliśmy na podłogę i
zaczęliśmy się szarpać. Wsiadłem mu na plecy i ścisnąłem udami, w odpowiedzi
złamał mi nos ciosem ciemienia. Zdołałem zrobić mostek i zasłoniłem się przed
cięciem katany. Ostrze skamieniało w powietrzu - Japończyk potrafił zatrzymać swój
zabójczy atak.
Przyłożyłem Kleszcze do gardła Hiszpana, ale w pewnym momencie jego głowa
straciła stały kształt i już po chwili patrzyłem mu w twarz - całe jego ciało
przeformowało się do odwrotnego położenia. Mój uścisk zelżał, poczułem ząbkowane
ostrze wbijające się w brzuch. Ruchem bioder odepchnąłem Hiszpana w stronę
Japończyka, zerwałem się i sięgnąłem po Nóż. Skoro oni nie grali fair, ja też nie
zamierzałem sobie żałować.
Nagle zaszli mnie z obu stron jednocześnie. Rzuciłem się na samuraja, przeciąłem
Kleszczami ostrze jego katany. Zostawiłem go, osłaniając się Nożem przed szarżą
Hiszpana. Był jednak zbyt szybki, poczułem w biodrze palące ukłucie. Próbowałem
jeszcze zadać cięcie, ale przeciwnik zrobił unik, odskoczył, odchylił się i nagle
ujrzałem ostrze jego miecza spadające jak gilotyna na moje ramię. Nóż, choć
trzymałem go kurczowo, upadł na podłogę. Jakoś uciekłem przed ciosem, który jak
nic rozpłatałby mnie od biodra do ramienia, ale jego błyskawicznemu następcy już
nie. Czułem, jak moje żebra ustępują, a ich ostre końce wrzynają się głęboko w
tkankę.
Leżałem na plecach, przyszpilony do podłogi ostrzem katany i miecza. Gejzer krwi
tryskający z odciętej ręki szybko słabł, ciało usiłowało regenerować obrażenia. Czułem
odłamki połamanych kości tuż przy sercu. Próbowałem się poruszyć, ale bez
powodzenia. Cholera, tę potyczkę chyba przegrałem.
Słyszałem, jak Wilhelm Waard wstaje z fotela, chwilę potem go zobaczyłem. Wraz
z nim przyszedł ból, piekielny ból, którego nie mógłby zaznać żaden człowiek. Już
dawno byłby martwy.
- Witaj, Raymondzie - rzekł zamyślony Waard. - Wyglądasz trochę inaczej i
wydaje się, że masz za sobą długą drogę. Nie rozumiem, jak ci się to udało.
Przez chwilę jeszcze tak rozmyślał, a ja tymczasem starałem się przywyknąć do
bólu. Szło mi zaskakująco dobrze, miałem już w tym spore doświadczenie. Może
jeszcze nie przegrałem - nawet jeśli została mi tylko jedna ręka...
- Mogłeś oszczędzić sobie wysiłku. Zabijcie go. Posiekajcie na kawałki i rzućcie je
żebrakom! - krzyknął rozkazująco.
Echo jego słów jeszcze nie umilkło, a już wbijał się we mnie miecz - widziałem
własną łydkę lecącą bezwładnie w stronę ściany. Kolejne cięcie, kolejne.
Japończyk wziął do ręki odciętą część ostrza, przyłożył do reszty, przytrzymał
chwilę i nagle znów miał nienaruszony miecz. Następne cięcia, ból przybierał na sile,
już nie mogłem sobie z nim poradzić, ale nadal nie umierałem. Waard kopnął mnie w
głowę, a ta potoczyła się i zatrzymała dopiero przy stołowej nodze stylizowanej na
płetwę morskiej panny. Widziałem krwawe ślady zostawione na wypolerowanym
parkiecie przez poszczególne części mojego ciała. Chciałem, żeby to się już skończyło.
Żeby posiekali mój mózg albo serce. Przecież i tak kiedyś umrę naprawdę, cierpienie
się skończy i wreszcie będę miał spokój.
Kiedy skończyli, pojawił się sługa. Zachowywał się tak, jakby sprzątanie
rozczłonkowanych ciał należało do jego codziennych obowiązków. Wrzucił to, co ze
mnie zostało, do kosza wyłożonego polietylenowym workiem. Ostatnie, co
spostrzegłem w jednym z przebłysków świadomości, to szermierze znów spoglądający
na świat ze starych, popękanych płócien.
Potem ból zwyciężył. Straciłem siebie na zawsze - rozbity, rozszarpany na kawałki
niepasujących wspomnień, wizji, cudzych myśli. Z niebytu wyrwały mnie uderzenia.
Moja głowa turlała się stromymi schodami w dół opuszczonej uliczki pokrytej lodem.
* * *
Ból. W końcu przeniknie przez wszystkie bariery, do każdego zakamarka, rozreguluje
wszystko. Z prawdziwym bólem nie da się żyć, prędzej czy później zabije każdego -
każdego, kto go nie pokocha; strach, nienawiść i miłość stopią się w jedno.
Chłopczyk leży nagi na operacyjnym stole, ma zakrytą głowę. Przez cienką
tkaninę obserwuje odbicie swoje i mężczyzn w białych kitlach w błyszczącej
powierzchni gałek manipulacyjnych automatycznego chirurga. Ręce i nogi ma
przywiązane, na ramieniu i tułowiu czerwoną linię cięcia; amputują mu lewe ramię
razem ze stawem. Jeden z obecnych naciska guzik na panelu sterującym, agregat
ekshaustora zaczyna huczeć, diamentowa pila kręci się i zbliża do ciała.
Ktoś krzyczał, na pewno nie ja. Moje gardło ze strunami głosowymi było teraz bóg
wie gdzie. To ten chłopczyk. Krzyczał, choć nic go nie bolało, mężczyźni w kitlach
wykorzystali dobre czary. Krzyczał, bo wiedział, co go czeka później. Ból.
Mróz go przytępił, znowu rozpoznawałem własne myśli. Padał delikatny śnieg;
nie, raczej kryształki lodu niż płatki śniegu, poznawałem ich obrysy, kiedy w
zwolnionym tempie lądowały przede mną na ziemi. I na oczy, za chwilę całe będą
pokryte lodem. Jeśli żebracy nie znajdą mnie w miarę szybko, rozmrażanie przez
gotowanie będzie boleć.
Rękę amputowano, na stole operacyjnym wyposażonym w kanaliki
odprowadzające krew zostały tylko czerwone plamy. Manipulator tkwi w
martwym bezruchu. Ból. Znowu i znowu. Itak już przez cały czas.
Leżałem w łóżku. Głowa na poduszce, Ręka, obandażowana i uformowana w
kształt ludzkiej kończyny, i prawe ramię na kołdrze. Czarne, cieniuteńkie linie
znaczyły miejsca cięć. Wszystkie palce, nadgarstki na miejscu, skośna szrama na całej
długości przedramienia oraz mnóstwo innych, poprzecznych. Bez sensu. Japończyk i
Hiszpan ścigali się, kto szybciej mnie posieka na mniejsze kawałki, ale serce i mózg
zostawili w całości. Jakby wiedzieli, że tylko tak mogą mnie zabić - albo kapryśny los
nie miał jeszcze mojej śmierci w planach.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że żyję, istnieję, odczuwam - ból. Rozejrzałem się.
W pokoju mieściło się tylko łóżko i stolik nocny. Stała na nim szklanka z wodą, na jej
powierzchni formował się albo roztapiał lodowy skrzep. Cienki koc zdobiło mnóstwo
nieregularnych brązowych plam - prawdopodobnie mojej krwi. Posiekali mnie na
dwieście dwadzieścia sześć kawałków. Nie musiałem liczyć, każdy z nich czułem
niczym rozżarzony szpikulec wbity wprost do mózgu. Ale wiedziałem już, że się z tego
wyliżę. Potrafiłem to. Nauczyłem się tego - zacząłem szperać w pamięci, ale znowu
natrafiłem na mur, białą plamę. Niezbyt się tym przejąłem, zdążyłem się już
przyzwyczaić.
Wróciłem do oglądania pokoju. Mój wybawca mieszkał w bardzo skromnych
warunkach, na pewno nie było go stać na wymianę zakrwawionej kołdry. Miał jeszcze
dwie miski, jedną większą od drugiej, trochę świeżo wypranych ubrań złożonych w
kostkę na podłodze w rogu.
Zasnąłem albo zemdlałem, obudziło mnie skrzypnięcie drzwi. Wraz z powiewem
mroźnego powietrza w pokoju pojawiła się drobniutka osóbka od stóp do głów
opatulona w szmaty. Poznałem ją, zanim jeszcze zdążyła się rozebrać.
- Dlaczego mnie uratowałaś? - zapytałem kurewkę, której całą wieczność temu
podarowałem pięć koron.
Przestraszyła się tak, że aż podskoczyła.
- Ja, ja... pan żyje! - wydukała.
- Dlaczego mnie uratowałaś? - powtórzyłem. Brzmiało to bardziej jak wyrzut niż
pytanie.
- Bo mi pan pomógł. - Wzruszyła ramionami. W jej spojrzeniu mieszały się
radość, strach, obrzydzenie i współczucie. - Kiedy przyszedł do mnie pański koń,
wiedziałam, że stało się coś złego, jeszcze zanim zaczął mówić. Znalazłam - przez
moment zastanawiała się nad właściwym słowem - kawałki pańskiego ciała na ziemi.
Wszystkie pozbierałam, inaczej żebracy by je zjedli. Nie chciałam, żeby zniszczyli pana
duszę. Kiedy człowiek nie zostaje pochowany w całości, jego duch błąka się po świecie
- wyjaśniła, widząc, że nie rozumiem, co ma na myśli.
Patrzyłem na drobną kobietę z wielkimi, smutnymi oczami zbyt często
krzywdzonego stworzenia.
- A dlaczego poskładałaś mnie do kupy? - chciałem wiedzieć. - Musiałaś się nieźle
narobić.
- To... to było straszne. - Zatrzęsła się na samo wspomnienie. - Pański koń kazał
mi to zrobić. Podobno ma pan bardzo silną, niemal materialną aurę, która może
zdziałać cuda. Na początku mu nie wierzyłam, ale potem... potem części ciała zaczęły
się ze sobą zrastać.
Micuma. Nie wiedziałem, czy mam ją przekląć, czy być jej wdzięczny.
- Jak długo już u ciebie jestem?
- Ponad dwa tygodnie.
- Skąd bierzesz pieniądze? Gdybyś mnie nie karmiła, nie zrósłbym się z
powrotem.
Zawahała się, zastanawiała, czy powiedzieć prawdę. Niektórzy ludzie po prostu
nie potrafią kłamać. Nie mają lekko na tym świecie.
- Wynajmuję pańskiego konia jako siłę pociągową, a sama pracuję - przyznała.
Nic nie powiedziałem, skinąłem tylko głową. Pomaganie mi bardzo dużo ją
kosztowało. Sam bym nie dał rady, zdechłbym jak pies. Spróbowałem ruszyć ręką.
Wytężyłem wszystkie siły i w końcu udało mi się ją odrobinę unieść.
- Obawiam się, że jeszcze nie jestem w stanie odejść - stwierdziłem.
- Nie szkodzi, dzisiaj miałam dobry dzień. Za ten pokój płacę cztery korony, a
pański koń zarobił ich aż osiem. Musiałam go wynająć, żeby gdzieś pana ulokować i
się panem opiekować.
Wyobraziłem sobie, jakie musiała pokonać trudności. W dodatku utrzymywała
mnie teraz z tego, co zarobiła własnym ciałem.
- Odejdę, gdy tylko będzie to możliwe.
Przytaknęła ze źle ukrywanym strachem w oczach.
Może bała się, że odejdę zbyt późno albo przeciwnie - zbyt wcześnie. Nie pytałem.
Nie chciałem wiedzieć o niej więcej, niż to było konieczne.
Następnego dnia udało mi się wstać z łóżka i zamienić na ulicy kilka słów z
Micumą. Jak na konia miała całkiem praktyczne podejście do życia. Zabójcę i
Margaret ukryła w zaspie, pewnie nadal tam leżały. Nie miałem pojęcia, co stało się z
Nożem. Pewnie Waard go sobie zatrzymał.
* * *
Kobieta, z którą dzieliłem łóżko, a której imienia nie chciałem znać, nadal się o mnie
troszczyła. Z każdą chwilą wydawała mi się coraz bardziej zaniepokojona. Nic jednak
nie mówiła, a ja o nic nie wypytywałem.
Zazwyczaj wracała późno wieczorem, kiedy zapadałem w głęboki sen
przypominający nieprzytomność, wstawała wcześnie rano, żeby wynająć Micumę.
Wtedy zmagałem się z halucynacjami wywołanymi przez ból. Przez cały dzień, siedząc
w samotności, zbierałem siły, zszywałem kawałki ubrania w coś nadającego się do
użytku albo manipulowałem przy Margaret i Zabójcy, które pewnego dnia przyniosła
mi moja wybawicielka. Cztery tygodnie po nieudanej rozmowie z Wilhelmem
Waardem czułem, że dam radę przejść kilka metrów, nie upadając na ziemię. To
oznaczało, że mogę sobie znaleźć inne zakwaterowanie.
Czekałem, aż przyjdzie. Siedziałem na łóżku, z rękami na kolanach. W tej pozycji
rany nie bolały mnie aż tak bardzo. Chciałem powiedzieć swojej wybawicielce, że
odchodzę, ale wrócę, kiedy będę miał pieniądze, choć i tak nigdy nie zdołam spłacić
zaciągniętego długu.
Znałem już sposób, w jaki chodziła i otwierała drzwi. Weszła ze służącym za siatkę
workiem jutowym w dłoni. Po raz pierwszy widziałem jej uśmiech. Położyła worek
delikatnie, musiało w nim być coś niezwykle wartościowego.
- Mam cztery długie bułki z mięsem, jeszcze ciepłe! Spieszyłam się, żeby nie
wystygły.
Powinienem powiedzieć, że to wspaniale, ale zamiast tego milczałem. Była do
tego przyzwyczajona, nie zepsułem jej zbytnio humoru. Wypakowała bułki na stolik
nocny, usiadła na łóżku kawałek ode mnie i łapczywie zabrała się do jedzenia. Były
wyśmienite. Choć w czasie rekonwalescencji czułem permanentny głód, zmusiłem się,
by zjeść tylko jedną, a dla niej zostawić trzy.
- Nie jestem głodny - skłamałem. - W łóżku człowiek nie traci za wiele energii.
Dopiero po chwili przypomniałem sobie, z kim rozmawiam. Ona jednak z
wdzięcznością kiwnęła głową i sięgnęła po ostatnią bułkę.
- Odchodzę - oznajmiłem, kiedy skończyła.
Odwróciła się w moją stronę, w jej oczach dostrzegłem ulgę i żal.
- To dobrze - odparła po chwili. - Będę mogła żyć tak jak wcześniej. Teraz
musiałam bardzo uważać, nikt nie mógł się zorientować, że pan u mnie mieszka.
Zaskrzypiały nadmarznięte drzwi. Do budynku wszedł ktoś masywny i pewny
siebie. O dziwo, kroczył po schodach na górę, na poddasze, gdzie mieściły się
najtańsze pokoiki. Ona jeszcze się nie zorientowała, ale ja już wiedziałem, że
nieznajomy zmierza właśnie do nas. Rozwiązałem bandaż utrzymujący Rękę w
kształcie ludzkiej kończyny i zacząłem go odwijać.
Drzwi rozleciały się w drzazgi, a opustoszałą nagle przestrzeń wypełnił spasiony
facet w długim, kudłatym kożuchu z jakiegoś syntetycznego materiału i rękawicach
wyglądających na drogie. Po drodze rozpiął guziki, żeby móc szybko sięgnąć po nóż,
który spoczywał w pochwie na pasku nabitym żelaznymi ćwiekami. Wielką głownię
można było bez problemu chwycić nawet w grubej rękawicy.
- A więc to tu się chowasz, suko jedna! I to z gachem. Nie płacisz mi tyle, ile się
należy! - zapiał.
- To nie jest mój gach, a ja płacę dokładnie tyle, ile trzeba! - próbowała
protestować.
Głos miała słaby, a ten bydlak w ogóle nie zwracał na nią uwagi.
- Odkąd sprawiłaś sobie tę norę, myślisz, że jesteś czymś lepszym niż zwykła
kurwa. Ale tu się mylisz, suko zawszona. Potnę ci pysk, będziesz musiała dawać dupy
za połowę mniej. A prowizja zostanie ta sama!
Zaczęła cicho popłakiwać i odsuwać się jak najdalej od mężczyzny w drzwiach.
- W przeciwieństwie do pana jestem tu proszonym gościem - zwróciłem facetowi
uwagę. - Proszę stąd odejść.
Powiedziałem „proszę”. Przymuszanie się do bycia grzecznym szło mi coraz lepiej.
Nie przyszło mi jednak do głowy nic dowcipnego, czym mógłbym rozładować
sytuację. Do tego przecież służy humor, przynajmniej tak mi się wydaje.
- Wypad stąd albo ciebie też potnę. Jestem Horth, a ta kurewka należy do mnie.
Potnę jej pysk, tak dla przestrogi.
To imię miało chyba zrobić na mnie wrażenie. Cóż, nie byłem miejscowy. Sięgnął
po nóż. Porządny nóż myśliwski z fałszywym ostrzem i ząbkami na jednej trzeciej
długości. Idealny sprzęt do zastraszania.
- I zrobię to teraz.
- Nie! Proszę, nie! - błagała.
Podniosłem się. Chyba dlatego, że ten wysoki głos niezbyt do niego pasował.
Chyba.
- Wypad stąd, frajerze. - Zamachnął się nożem i to był ostatni błąd, jaki popełnił w
życiu.
Wbiłem mu Kleszcze w brzuch. W pierwszej chwili w ogóle się nie zorientował, co
się stało.
- Teraz żeś sobie nagrabił - wysapał. W oczach miał szok.
Jeszcze nie czuł bólu.
- Zabiję cię za to. Ją też.
- Chyba trochę niewłaściwie oceniasz sytuację. - Spojrzałem w dół, na krew
płynącą z jego rany.
Zrobił to samo i w końcu zrozumiał. Nóż wyślizgnął mu się z palców.
- Pomóż mi i zapomnimy o tym - diametralnie zmienił ton. Czoło miał zroszone
potem.
Z zainteresowaniem obserwowałem, jak przychodzi ból.
- Znam jednego czarodzieja, który da radę to załatać. Zaprowadź mnie do niego i
zapomnimy o tym - sapał. - Idź po Arachina, no już - zwrócił się do kobiety, kiedy nie
reagowałem. - Zostawię cię w spokoju, wszystko będzie po staremu.
Tworzyliśmy nieruchomą rzeźbę - ani jeden, ani drugi nie odważył się poruszyć,
Kleszcze nadal tkwiły w ranie. Podobało im się to.
- Zabiją mnie, za to mnie zabiją - moja wybawicielka już nie narzekała, tylko
mechanicznie powtarzała te same słowa.
- Dla kogo pracujesz? Imię - zażądałem od Hortha. Staliśmy w szybko
powiększającej się kałuży krwi.
- A pozwolisz mi odejść?
Nagle zaczął się trząść i jedną ręką musiał oprzeć się o ścianę, żeby utrzymać
równowagę.
- Ja się nie targuję - odparłem z uśmiechem.
Zaczynałem się naprawdę dobrze bawić.
- Ściągam kasę dla Gasa - wysapał. Kolana się pod nim ugięły i całym ciężarem
osunął się na Kleszcze.
Doskonałe ostrza, najdoskonalsze, jakie kiedykolwiek widziałem, rozcinały mięso,
poszczególne żebra, kości ramienia, aż wynurzyły się z ciała pokryte krwią. Martwy
Horth padł na podłogę z dziurą w tułowiu w kształcie niesymetrycznego V.
- Nie chciałam tego, nie chciałam, żeby pan go zabił - lamentowała kobieta. -
Zamęczą mnie za to, żeby odstraszyć innych.
Krew na impregnowanej powierzchni Kleszczy szybko zaczęła tworzyć pojedyncze
krople.
- Pewnie właśnie tak zrobią - przytaknąłem. - Na ich miejscu sam bym tak
postąpił. Wiesz, gdzie znajdę tego Gasa?
Przytaknęła.
- No to idziemy.
- Gas zawsze ma ochronę - westchnęła.
- To dobrze. Trzeba dbać o swoje bezpieczeństwo - zgodziłem się. - Utnę sobie z
nim krótką pogawędkę.
Micuma już czekała na zewnątrz. Nie dałem rady wskoczyć na siodło, wystarczyło
jednak, że mogłem się o nią wspierać, idąc. Uświadomiłem sobie, że czuję się o wiele
lepiej niż kilka minut temu. Jakby niekulturalny pan Horth oddał mi część sił
życiowych, których już nie potrzebował.
Gas wybrał sobie na kwaterę główną piwiarnię na rogu dwóch ulic, z których
jedna, zasypana śniegiem do wysokości pasa, dumnie nosiła nazwę Węgielnej. Nazwa
drugiej zaginęła razem z tabliczką. Moja przewodniczka nie kwapiła się zbytnio, żeby
wejść do środka, musiałem ją niemal wepchnąć. Trzymała się za mną ze wzrokiem
wbitym w ziemię - ofiara w świecie drapieżników.
Gas siedział w najwęższym kojcu z dwoma facetami chyba dwukrotnie większymi
od niego. Przed nim na stole leżało mnóstwo monet, a nawet banknotów.
Zatrzymałem się i oparłem o ławę, żeby się nie chwiać. Obydwaj ochroniarze
gapili się na mnie tępym wzrokiem, jakby nie potrafili sobie wyobrazić, że ktoś może
przeszkadzać ich szefowi w tak ważnym zajęciu, jakim jest liczenie pieniędzy.
- Muszę porozmawiać z Gasem. Spadajcie.
Może to nie był zbyt serdeczny początek, ale nie musieli od razu sięgać po
rewolwery. Przez cały czas trzymałem Zabójcę schowanego w długim rękawie płaszcza
i byłem na trochę lepszej pozycji niż oni. Oddałem po jednym strzale. Ich nierdzewne
gnaty upadły z hukiem na blat stołu, monety rozsypały się po podłodze. Gas patrzył na
mnie w osłupieniu.
- Nie robię sam, pracuję dla Kohna - uprzedził mnie, jakby to miało rozwiązać
wszystkie problemy.
Nie bał się, wyglądał tylko na zdziwionego. Przypominał szczura wędrownego,
stworzenie zdolne poradzić sobie ze wszystkim, nawet jadem i promieniowaniem
radioaktywnym. Kiwnąłem głową w ramach uznania za gotowość udzielania
informacji, o które nawet nie zdążyłem poprosić.
- Ja w sprawie tej pani. - Spojrzałem na swą przewodniczkę. Przerażona opierała
się o ścianę. - Horth mnie przysłał. Podobno to z panem mam rozmawiać.
Gas spojrzał na mnie zdziwiony, potem na dwa trupy i znowu na mnie, jakby
dopiero teraz zaczął stopniowo uświadamiać sobie, jak wyglądam i kim jestem.
- Pan skasował Hortha i zabił moich dwóch ludzi z powodu jakiejś dziwki? -
wysapał, jakby nie mógł w to uwierzyć.
- Porozmawiamy o niej czy nie?
- Jesteś zupełnie nie w temacie. Nawet jeśli ja ciebie nie załatwię, zrobi to Kohn.
Nie pozwoli, żeby jakiś dupek, nawet taki potwór jak ty, niszczył mu reputację -
powiedział Gas już trochę spokojniej. - To twoja ostatnia szansa. Spieprzaj stąd.
Naprawdę się nie bał, trzeba mu to przyznać.
- Gdzie znajdę Kohna? - zadałem następne pytanie.
- W restauracji „U Singerów”, wydaje dziś córkę za mąż. Zgromadził tam taką
małą armię. Na twoim miejscu przemyślałbym to sobie. - Uśmiechnął się złośliwie.
- Niech mu pan daruje życie. I tak mnie zabiją, a nie chcę, żeby z mojego powodu
zginęło jeszcze więcej ludzi - odezwała się cicho kobieta. - Moje życie nie jest nic
warte. Zrobiłam coś strasznego, zasłużyłam na śmierć.
Gas milczał i nie spuszczał wzroku z rewolweru w mojej dłoni. Osobiście
uważałem, że Zabójca jest zbyt wielki, by zabijać z niego ludzi.
- Jak się nazywasz? - odwróciłem się do swojej przewodniczki.
- Evelyn, ale dziewczyny mówią na mnie Val.
- Każde życie jest coś warte, Evelyn - przypomniałem jej prawdę, o której nazbyt
często się zapomina, i odwróciłem głowę dokładnie w tym momencie, żeby zobaczyć,
jak Gas wyciąga rękę po jeden z rewolwerów leżących na stole. - Chciałem tylko z tobą
pogadać, ale skoro nie możesz sobie dać na wstrzymanie... - Wzruszyłem ramionami i
zrobiłem mu taką dziurę w tułowiu, której nawet najlepszy felczer nie zdołałby
załatać. Zycie Gasa kosztowało mnie jeden nabój do Zabójcy, całkiem drogi. Loża już
nie wyglądała tak przytulnie, przypominała raczej ubojnię, ale... wzruszyłem
ramionami.
Kilku klientów zerkało odważnie w naszą stronę. Albo nic nie słyszeli, albo
strzelaniny w knajpach są w Ostrawie częstą i pospolitą rozrywką. Zgarnąłem
pieniądze ze stołu i odwróciłem się w stronę wyjścia.
Evelyn ciągle opierała się o ścianę, cała się trzęsła.
- Niech pan już nikogo nie zabija ze względu na mnie. Proszę. Zasłużyłam sobie na
to, na wszystko sobie zasłużyłam. Moje życie nie jest nic warte. Naprawdę, proszę.
Niektórzy ludzie odczuwają współczucie, inni nie. Na szczęście zaliczam się do
tych drugich.
- Idziemy. To jak ogniwa w łańcuchu pokarmowym, nie ma sensu kończyć w
połowie.
Znowu czułem się lepiej niż wtedy, kiedy wchodziłem do tej knajpy. Słabość
cielesna była już nieistotnym wspomnieniem. Ruch i odrobina emocji dobrze mi
robiły.
Zaszedłem do hotelu, w którym zatrzymałem się przed wizytą u Waarda, żeby
odebrać Greysona. Właściciel nawet nie mrugnął, podał mi tylko broń, a potem z
zainteresowaniem przyglądał się, jak sprawdzałem mechanizm i ładowałem komory.
W sakwach zostały już tylko dwa granaty, cięższe niż inne. Ich użycie wymagało
specjalnej okazji, a na to się jeszcze nie zanosiło.
- Idę w odwiedziny - pożegnałem się.
- Zatem powodzenia.
Skierowałem się w stronę sieni, popychając przed sobą Evelyn. Najchętniej
zapadłaby się pod ziemię, lecz nie mogłem na to pozwolić. Już choćby dlatego, że z jej
powodu straciłem trzy naboje. Ale też dlatego, że byłem jej dłużny więcej, niż
kiedykolwiek zdołam spłacić.
Micuma niecierpliwie potupywała przed wejściem - termometr wskazywał minus
trzydzieści siedem stopni.
- Mam nadzieję, że nie zamarzniemy - poklepałem Greysona.
Margaret i Zabójcę schowałem pod płaszcz.
- Czy aby na pewno trzeba użyć w tej rozgrywce ołowiu i prochu? - zapytała
Micuma.
Dobrze mnie znała i wiedziała, co zamierzam.
- Nie, proszę pana, niech pan tego nie robi. Zasłużyłam na śmierć. Naprawdę,
zabiłam własne maleństwo, nie chcę dłużej żyć - wyrzuciła z siebie Evelyn, zanim
zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
Wizja, której miałem nadzieję już nigdy nie ujrzeć, wróciła.
Palce starające się okręcić zbyt krótką pępowinę wokół szyi noworodka, dźwięk
otwieranego kubła na śmieci i głuche uderzenie pełnego worka o stertę odpadków.
Potem nagle zamiast śmietnika - stół operacyjny, ramię automatu chirurgicznego i
ciało dziecka z obandażowaną klatką piersiową, tym razem już bez ramienia...
Uświadomiłem sobie, że opieram się o Micumę i trzęsę z osłabienia.
- Zrobiłam to, nie chcę już dłużej żyć.
Patrzyłem na Evelyn, zaciśnięte usta tworzyły na jej twarzy cieniutką linię. Oko
chaotycznie próbowało nastawić ostrość, rozedrgane Kleszcze gotowe były w każdej
chwili wydostać się na zewnątrz. Rękę schowałem za plecy, żeby mnie czymś nie
zaskoczyła.
- Chce mnie pan zabić, widać to po panu - powiedziała prawie z entuzjazmem
Evelyn. - Zasługuję na to bardziej niż inni. Moje życie nie jest nic warte.
- Evelyn! - powiedziałem cicho i sprawdziłem, czy nie trzymam przypadkiem
jakiejś broni. Dopiero potem położyłem jej dłoń na ramieniu. - Nie mam prawa
nikogo oceniać, ciebie też nie. A każde życie jest coś warte.
- Nikomu tego nie powiedziałam, nigdy. Tylko panu. Staram się odkupić swoją
winę każdego dnia, ale... - Pokręciła głową z rezygnacją.
Byłem ostatnią osobą, która miałaby prawo kogokolwiek sądzić.
- Przebaczam ci - powiedziałem jak najłagodniej, starając się wyglądać niczym
nowo narodzony człowiek.
Skłamałem, a ona mi uwierzyła.
Obok nas przeszła para opatulona kożuchami i rzuciła nam zdziwione spojrzenie.
I to zniweczyło ulotny czar chwili.
- A teraz idziemy do Kohna - wróciłem do konkretów.
- Ale pan już przecież nie będzie... ze względu na mnie - zaprotestowała. - Po tym,
co panu powiedziałam...
- A kto ci powiedział, że to ze względu na ciebie? Robię to sam dla siebie. W
ramach pokuty - rzuciłem ostro i ruszyłem przed siebie.
Zmarzłem, Evelyn musiała być bliska wychłodzenia, maszerowaliśmy zatem
szybkim i energicznym krokiem.
Restauracja „U Singera” nie została udekorowana. Jedynie mozaika plastikowych
elementów izolacji zdobiła ściany. Okna osadzono w nich głęboko, musiały mieć
jakieś pół metra grubości. Z pewnością w skutej lodem Ostrawie były o wiele bardziej
praktyczne niż artystyczne reliefy. Przed wejściem stało dwóch strażników.
Zauważyłem, że od tyłu wjeżdża na podwórko wóz, prawdopodobnie z zapasem
delikatesów dla weselników. Postanowiłem zostawić główne wejście dla zaproszonych
gości.
Przemknąć się było stosunkowo łatwo, wystarczyło spojrzeć niezbyt przyjaźnie na
woźnicę i jego pomocnika. Doszli do całkiem słusznego wniosku, że nie mają
kwalifikacji do wdawania się w dyskusję z takimi typami jak ja.
Z sali dobiegał zgiełk. Przemykając przez kuchnię, nie zauważyłem żadnych
ochroniarzy, tylko obsługę. Patrzyli na mnie zdziwieni, lecz o nic nie pytali. Z
pewnością uznali mnie za kogoś z ochrony, a Evelyn z personelu pomocniczego. Pan
Kohn nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do środków bezpieczeństwa. A może
wszystko kontrolował - tylko nie wziął pod uwagę przyjezdnych, którzy nie mieli
pojęcia o jego pewności siebie.
- Jak to wygląda w środku? - zapytałem wycieńczonego kelnera, który wypadł z
pustego na razie salonu z pięknie przystrojonym stołem biesiadnym.
- Kończy się część oficjalna, panie idą się przebrać - zdradził, nawet nie
zwalniając.
W pomieszczeniu obok umilkła muzyka. Stanąłem przy drzwiach, które się
otworzyły. Przeszła przez nie gromada kobiet i dziewcząt z panną młodą na czele.
Evelyn niemal utonęła w zalewie koronek i efektownych kreacji. Uprzejmie
przytrzymałem drzwi.
- Będzie lepiej, jeśli wejdziesz do środka chwilę po mnie - powiedziałem Evelyn,
kiedy zostaliśmy na korytarzu przez chwilę sami.
Wszedłem do sali weselnej i z suto zastawionego stołu pożyczyłem sobie dwie
tace. Wyszukane specjały ukryte pod srebrnymi pokrywami zastąpiłem Margaret i
Greysonem, Zabójcy musiała wystarczyć mniej wytworna kryjówka pod płaszczem.
Już miałem wejść do salonu, gdzie zostali wszyscy mężczyźni, gdy zjawił się kelner z
tacą pełną kieliszków z koniakiem.
Zatrzymałem go, wziąłem jeden i jednym haustem wlałem w siebie trunek. Był
naprawdę dobry.
- Może trafi się coś jeszcze lepszego, jeśli chwilę pan tu zaczeka - poradziłem
kelnerowi i ruszyłem w stronę drzwi, z tacą w każdej dłoni. Mężczyzna odprowadził
mnie zdziwionym wzrokiem, ale posłuchał.
W powietrzu wciąż unosiły się wspomnienia niedawno skończonego tańca,
perfum i zapachu jeszcze niespoconych ciał. Nikt nawet na mnie nie spojrzał, wszyscy
byli przyzwyczajeni do krzątającej się dyskretnie, wszechobecnej obsługi. Moje
akcesoria stanowiły doskonały kamuflaż.
Skierowałem kroki w stronę grupki starszych mężczyzn skupionej wokół łysego
faceta z dystyngowanym brzuszkiem. Zanim do nich dotarłem, otworzyły się drzwi i
do sali wpadł człowiek w długim płaszczu i wysokich butach. Podbiegł do mężczyzny,
którego uznałem za Kohna, i coś mu krótko zrelacjonował. Nie musiałem ich słyszeć,
domyśliłem się, o co chodzi. Doszedłem do najbliższego stołu i położyłem na nim obie
tace.
- Panowie, mamy na naszym terytorium wroga - Kohn uciął krótko swobodną
dyskusję. - Prawdopodobnie spróbuje dostać się również tutaj. Nie wiemy, kto to, ale
już zastosowałem odpowiednie środki. Patrole wokół restauracji zostaną wzmocnione.
Nie pozwolimy jednak, żeby coś nam zepsuło ten uroczysty dzień. Będziemy spokojnie
świętować, a jutro powieszę tego łajdaka na jego własnych flakach. I zrobię to
osobiście. Jak śmiał tak obrazić moją rodzinę!
Ten rozemocjonowany potok słów został nagrodzony pełnymi szczerego podziwu
spojrzeniami. Ja tymczasem zdążyłem znaleźć odpowiednią pozycję do mających się
za chwilę rozpocząć pertraktacji.
- Nie dałoby rady załatwić tego już dzisiaj? - zaproponowałem.
Wszyscy się odwrócili i jak jeden mąż odruchowo sięgnęli pod płaszcze.
- Dość! - powstrzymał ich starszy mężczyzna. - Zostawcie go. Niech powie, o co
mu właściwie chodzi. Możemy go przecież zabić w każdej chwili.
Pan Kohn natychmiast pojął, że to właśnie mnie przed chwilą obiecał osobiście
poświęcić uwagę. Do jego gości docierało to jakoś wolniej.
- Chodzi o kobietę imieniem Evelyn - wyjaśniałem. - Pracowała dla niejakiego
Hortha. Zabiłem go, ponieważ zbyt natarczywie wymachiwał nożem. Potem
próbowałem porozmawiać z panem Gasem, ale jego obstawa okazała się dziwnie
nerwowa i spotkanie skończyło się niezbyt szczęśliwie. W związku z tym
postanowiłem zwrócić się bezpośrednio do pana. Nic osobistego, zwykły biznes.
Kohn najpierw zrobił się czerwony, potem siny, widziałem, jak pulsują mu żyły na
szyi.
- Oczywiście spokojnie i z umiarem, jak wymaga tego dzisiejsza uroczystość, tak
szczególna dla pańskiej rodziny - dokończyłem.
Micuma zawsze twierdziła, że nie umiem rozmawiać z ludźmi. Dzisiaj z pewnością
byłaby zaskoczona.
- Odważyłeś się przeszkodzić mnie i moim gościom w taki dzień z powodu jakiejś
dziwki?! - wybuchł Kohn.
Gas ujął to podobnie. Może powinienem był najpierw złożyć pannie młodej
najlepsze życzenia? Może wtedy rozmowa przebiegłaby w spokojniejszej i
sympatyczniejszej atmosferze?
- Kurwa, zabić go!
Podobnie jak w piwiarni, to nie było starcie fair. Greysona i Margaret miałem
bezpośrednio przed sobą na stole, ukryte pod pięknymi pokrywkami.
Przewróciłem stół kopniakiem, pociągając na przemian za jeden i drugi spust.
Najszybciej zareagował pan młody i jeden mężczyzna po lewej. Pocisk z Margaret
eksplodował, mocno przetrzebiając tłum, strzał z Greysona rzucił pozostałych na
ziemię. Utrzymałem się na nogach i strzelałem dalej. Wokół ze świstem przelatywały
pociski i odłamki, powietrze wypełniło się ceglanym miałem, kawałkami tynku,
drzazgami z kasetonów i mebli, kawałkami szkła. Margaret i Greyson ryknęły
jednocześnie. Byłem jak okręt wojenny otoczony stateczkami, odpierałem napierającą
ze wszystkich stron zagładę. Dopiero gdy przypuścili atak po raz piąty, ukryłem się za
stołem i wystrzeliłem kolejne dwa granaty w kierunku wejść, studząc nieco bojowy
zapał nadciągających posiłków. Magia dodała ładunkom pikanterii. Wybuchy
wstrząsnęły budynkiem. W ostatniej chwili rzuciłem się w prawo, uciekając przed
diabelskim czarem, który zostawił w podłodze krater głęboki na dobre trzy metry. -
Tam jest!
Ruszyłem prosto w krzyżowy ogień przeciwników. Czwarty wystrzał z Margaret
urwał głowę wysokiemu blondynowi, który wcześniej postrzelił mnie w udo.
Skierowali na mnie magiczny, termalny atak. Czułem gorąco nawet we włosach, na
szczęście talizmany rozproszyły niemal cały czar. Mieli naprawdę dobrego
czarodzieja. Nie wątpiłem, że mnie pokona, to była tylko kwestia czasu. Strzeliłem w
sufit, zamieniając ogromny żyrandol w broń masowego rażenia. Runął prosto na
walczących. Zdążyłem skulić się na dnie krateru. Działanie magii ustało, widać
żyrandol trafił też czarodzieja. Odłożyłem pustego Greysona i załadowałem do
Margaret ostatnie cztery naboje.
Ku mojemu zdziwieniu nadal strzelali, a przecież amunicja, której używałem,
powinna być nieco bardziej skuteczna. Prawdopodobnie większość gangsterów
chroniły jakieś czary. Dwaj przeciwnicy pojawili się jednocześnie u wylotu krateru.
Strzeliłem, jednemu urwało rękę i nogę, drugi zesztywniał, a jego broń zaterkotała.
Poczułem trafienie w brzuch, straciłem ucho. Schowałem Margaret i chwyciłem
pistolet, którym obdarował mnie świeżo upieczony inwalida. Skoczyłem, jeszcze w
locie strzeliłem do tego odpornego łajdaka. W końcu się poddał. Poślizgnąłem się na
krwi i spojrzałem prosto w lufę pistoletu samego pana Kohna. Leżał pośród ciał
swoich ludzi. Nie dało się już poznać, czy jest siny, czy też nie. Trzymał broń kurczowo
w obu dłoniach.
- Zabiję cię, skurwielu - wysyczał. Czułem impuls, który popłynął z jego mózgu
przez mięśnie ręki aż do palca, każąc pociągnąć za spust. Nie mogłem nic zrobić,
jednak niezbyt mi to przeszkadzało. Zagrałem z losem va banque. Zamek szczęknął,
dostałem w czoło lufą.
- Pusty magazynek.
Kohn rzucił się z podziwu godną zwinnością po kolejny pistolet. Sięgnąłem po
Zabójcę, który w tym zamieszaniu w ogóle nie miał okazji dojść do głosu, to nie było
fair. Facet z rozprutym brzuchem leżący obok mnie wyrecytował jakiś wierszyk, a
potem się zaśmiał. Oszalał z cierpienia. Tak to bywa przy ciężkich obrażeniach, gdy
przybycie śmierci powstrzymuje już tylko magia. Kohn próbował do mnie strzelić, ale
znowu bez powodzenia.
- Za mało amunicji. To musi być przykre - stwierdziłem.
Obserwował mnie, w jego oczach nienawiść mieszała się z niezrozumieniem. Nie
wiedząc jak i dlaczego, z drapieżnika przeistoczył się w ofiarę.
Na „jak” odpowiedź była prosta, na „dlaczego” tak skomplikowana, że sam jej nie
pojmowałem.
- Tak się zastanawiam, czy już się wstrzeliłem na sam szczyt łańcucha
pokarmowego. I czy Evelyn będzie miała spokój - dodałem, obserwując Kohna.
Zabójcę trzymałem w opuszczonej ręce, Kleszcze z niesmakiem skrzypiały w
rękawicy. Nie skosztowały krwi, informowały mnie o swoim niezadowoleniu.
- Nie wstrzelił się pan, ale sądzę, że mogłabym udzielić zadowalającej odpowiedzi
na pańskie drugie pytanie - od strony wejścia odezwał się głos.
W dziurze powstałej po wybuchu granatu z Greysona stała wysoka kobieta w
płaszczu spiętym na piersiach matową sprzączką. Długie czarne włosy
przytrzymywane srebrną opaską spadały jej swobodnie na ramiona i plecy. Sprawiała
wrażenie surowej i oschłej. Życzliwości było w niej chyba tyle, ile w szlifowanym
diamencie.
- Więc jak, panie Kohn?
Nawet na niego nie patrzyłem. Zabójca śledził każdy jego ruch, kiedy Kohn szukał
nabitej broni.
- Zabiję cię! - wycharczał.
Dopiero teraz zauważyłem, że kamizelka starego gangstera jest cała
podziurawiona, prawdopodobnie odłamkami. Wszystkie trafiły w płuca. To
potwierdziło moje przypuszczenia - chroniły ich doskonałe czary.
- Niech pan tego nie robi, panie Kohn - ostrzegła go kobieta, nie ruszając się ani
na krok.
Wiedziałem, że nie posłucha. Zabójca huknął, Kohn zesztywniał, pochylił się, by
spojrzeć na ranę. W jamie brzusznej nie zostało praktycznie nic, ale czary nadal
utrzymywały gangstera przy życiu. Usiłował chwycić mały automat, który gdzieś
znalazł.
- To już nie będzie potrzebne - kobieta próbowała mnie powstrzymać.
Może miała rację, ale to nie ja zacząłem. Drugi pocisk urwał Kohnowi głowę. Na
to już żadne czary nie pomogą.
- Evelyn? - zawołałem cicho.
Po wszystkich wybuchach i strzelaninie nie słyszałem własnego głosu, Evelyn na
szczęście tak. Obca kobieta odsunęła się, by ją przepuścić. W porównaniu z nią moja
wybawicielka wydawała się dziwnie mała i drobna.
Evelyn. Czy aby na pewno jej pomogłem? Z przerażeniem rozglądała się wokoło,
w jej oczach migotała groźba obłędu. Restauracja wyglądała teraz jak marna rzeźnia,
której pracownicy schlali się i nie dokończyli zaczętej pracy. Niektórzy ranni mieli
drgawki, inni starali się wepchnąć wnętrzności z powrotem i zamknąć rany, jednak
większość już oszalała z bólu.
Nie powinna była się rozglądać, nie każdy potrafi znieść taki widok. Zgięła się
wpół i zaczęła wymiotować. Cierpienie fizyczne złagodziło psychiczne, znałem to.
Poczekałem, aż Evelyn trochę się uspokoi. Czułem się o wiele gorzej, niż powinienem
po kilku postrzałach ze zwykłej broni. A może wcale nie była taka zwykła, może
używali również magicznej amunicji? Zresztą nieważne. Ja przeżyłem - oni nie.
Mój wzrok starł się ze wzrokiem nieznajomej. Nie ustąpiła, studiowała mnie jak
interesujący eksponat w muzeum, do którego zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu.
- Mówił pan, że każde życie jest bezcenne - powiedziała Evelyn trzęsącym się
głosem.
Chwilę trwało, zanim dotarło do mnie, co właściwie chce przez to powiedzieć.
- Tak - przytaknąłem. - Ale oni wszyscy - wskazałem lufą Zabójcy ludzi wokół
siebie - umarli, żebyś ty mogła żyć. Tyle jest warte dla mnie twoje życie.
- Nawet po tym, co panu powiedziałam?
Zadrżałem, zmusiłem się, żeby spojrzeć jej w oczy. Zobaczyłem w nich ból i
cierpienie, tak bardzo mi bliskie.
- Tak, nawet po tym.
Nie kłamałem.
- Pani? - Odwróciłem się do nieznajomej. - Powiedziała pani, że nasz problem jest
rozwiązany.
- Owszem - potwierdziła.
- A kim pani jest, że mówi to pani z takim przekonaniem?
- Jednym z władców Ostrawy. Czy raczej jednym z władców tutejszych podziemi,
mówiąc dokładniej.
Wzruszyłem ramionami. Władca to władca. Zmęczenie stopniowo ustępowało, ale
myślenie nadal nie wychodziło mi najlepiej.
- Kohn był pani człowiekiem?
- Kohn był niewiele znaczącym, lecz samodzielnym graczem. Teraz przejmę po
nim terytorium. A w stosunku do pani Evelyn - ruchem głowy wskazała drobną
kobietę - nie mam oczywiście żadnych roszczeń i oczekiwań. Może gdyby zdecydowała
się oddać swój talent organizacyjny na moje usługi... Ale to oczywiście zależy tylko od
niej.
- W takim razie na tym kończy się moja rola - uciąłem rozmowę i skierowałem się
w stronę wyjścia. - Muszę się wyspać i najeść.
- Dla pana również mam pewną ofertę.
- Cieszę się, ale nie teraz. Najpierw sen i jedzenie. - Machnąłem ręką.
Miałem nadzieję, że Micuma ciągle czeka na zewnątrz, że nikt jej nie ukradł. Bez
jej pomocy ciężko by mi było dowlec się do hotelu.
Ledwie ruszyliśmy w drogę powrotną, uświadomiłem sobie, że zostawiłem w
restauracji puste magazynki do Zabójcy i Margaret. Wszystkich z pewnością bym nie
odnalazł, ale im więcej, tym lepiej. Musiałem jeszcze poszukać mechanika, który
zrobiłby nowe.
Brodzenie po kostki w krwi, przewracanie poharatanych ciał i zbieranie
wystrzelanych łusek to chyba najgorsze, co mi się tego dnia przytrafiło. Do pokoju
dotarłem na wpół przytomny.
* * *
Siedziałem w podziemnej bibliotece, przeglądając pożółkłe gazety i roczniki miejskie.
Wciąż była ogólnodostępna, pewnie dlatego, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, jak
zarobić na starych, setki razy przeszukiwanych archiwaliach. Wstęp kosztował ćwierć
korony, co powstrzymywało żebraków przed przychodzeniem tu, żeby się ogrzać, choć
nie było tu jakoś szczególnie ciepło. Niektórzy z wysuszonych staruszków
przepisujących i spisujących bóg wie jakie mądrości palili pod kałamarzami świeczki,
żeby tusz nie zamarzł; szczęśliwi posiadacze piór ze specjalnym wkładem nie mieli
takich problemów. Termometr, przedmiot najczęściej zdobiący ulice Ostrawy,
wskazywał w tym wielce przyjaznym miejscu minus trzy stopnie. Luksus.
Otworzyłem kolejny zesztywniały ze starości tom. Ilustracje już dawno wyblakły,
litery w niektórych miejscach również, ale większość artykułów ciągle dało się
przeczytać.
„Raymond Curtis doprowadził do uchwalenia kodeksu czarodziejów”, głosił
grubymi literami nagłówek. Autor opisywał w artykule sukces prominentnego
polityka, czarodzieja i wojownika w walce przeciwko bezprawiu.
Nadal wiedziałem zaskakująco mało o mężczyźnie, który ocalił ludzkość i którym
kiedyś byłem. Podobno jego zdolności władania nadprzyrodzonymi mocami nie miały
granic, a mimo to wielu wątpiło, czy w ogóle jest czarodziejem; chociaż nie należał do
żadnej mocarstwowej kliki, zyskał wielkie wpływy i stworzył własną religię. Jednak
ani potęga, którą dysponował, ani bliskie deifikacji uwielbienie, jakim darzyli go
ludzie, nigdy nie zepsuły Curtisa. Bardziej przydatnych informacji znalazłem niewiele,
prawie wcale. Same poszlaki, szczątki porozrzucane po kolumnach brukowców,
kronikach społecznych, czasami w nudnych artykułach poświęconych ekonomii z
czasów, gdy jego wpływy rozciągały się również na gospodarkę. Na temat ostatnich
dziesięciu lat życia Curtisa, bezpośrednio poprzedzających bitwę o Sewastopol, kiedy
to nieludzkich istot niespotykanych dotąd odmian było coraz więcej, a konflikty z
nimi wybuchały coraz częściej, nie znalazłem prawie nic. Może dlatego, że z tamtych
czasów zostało bardzo mało dokumentów. To była dekada nieustannych niepokojów,
katastrof, epidemii, gorączkowych prób tworzenia i zrywania paktów z nieludźmi,
stworami, potworami - w zależności od intencji autora danego artykułu.
W ten sposób po tragicznej bitwie o Sewastopol powstała legenda o Raymondzie
Curtisie, obrońcy ludzkości.
Wyciągnąłem się na krześle i wbiłem wzrok w sufit wzmocniony stalowymi
legarami. Dym ze świeczek, porywany przez potężne wiatraki o średnicy dobrych
trzech metrów, leniwie podążał w stronę otworów wentylacyjnych, omijając sople.
Wyżej, nad biblioteką, z pewnością było kilka stopni więcej, ale sam sufit miał
temperaturę ujemną.
W dotąd cichej podziemnej sali zadudniły kroki. Długie, jakby szedł mężczyzna,
lekkie, jakby szła kobieta, energiczne, jakby - spojrzałem i zobaczyłem tajemniczą
nieznajomą, władczynię części ostrawskich podziemi, którą spotkałem na nieudanym
weselisku córki pana Kohna.
Nie szukała mnie, dokładnie wiedziała, w którym miejscu siedzę. Zatrzymała się
przy zawalonym gazetami stoliku. Wstałem, przysunąłem jej stojące obok krzesło i
czekałem. Znowu miała na sobie płaszcz z watowanymi ramionami, tym razem w
kolorze indygo, ze srebrnym haftem naśladującym nitowanie starych konstrukcji
stalowych. Kiedy szła w moim kierunku, poły jej płaszcza rozchyliły się i odsłoniły
nienaturalnie gęstą ciemność.
- Przyszłam w sprawie oferty, którą chciałam panu złożyć.
Skinąłem głową. Milczałem.
Nie należała do osób, których słowa można by zlekceważyć. Z pewnością miała na
swoje usługi wielu chłopców na posyłki, gońców, ludzi do różnorodnych zadań, którzy
spełniliby każdy jej rozkaz bez zadawania pytań. Albo przynajmniej by próbowali.
- Proszę się zastanowić, dlaczego przyszłam właśnie do pana. Mam przecież dość
własnych ludzi.
Nie czułem presji - psychologicznej, telepatycznej ani żadnej innej. Może
nieznajoma miała trójwymiarowy skaner rezonujący podłączony do sztucznej
inteligencji, która w czasie rzeczywistym ściągała i analizowała impulsy w moim
mózgu, odczytując myśli? Myślałem nad tym przez chwilę. Prawda z pewnością była o
wiele prostsza i bardziej prozaiczna.
- To prawda, ma pani - przytaknąłem. - Czy to odpowiednie miejsce do tak
poufnych rozmów? - zapytałem i jednocześnie uświadomiłem sobie, że i owszem.
Nikt nie zważał ani na nią, ani na mnie, nikt nie poświęcił nam nawet strzępków
uwagi. Przechodzący obok człowiek z naręczem omszałych ksiąg skierował się w
stronę stołu, jakby mnie nie widział i chciał przy nim usiąść. W ostatniej chwili
rozmyślił się i powędrował dalej, do następnego rzędu.
- Ze względu na to, kim pan jest i jakie legendy krążą o pana umiejętnościach...
Popatrzyłem na nią ze zdziwieniem. Bardzo się starałem, żeby nie krążyły o mnie
jakiekolwiek legendy, liczba nabojów potrzebnych do zapewnienia sobie całkowitego
incognito wydawała się jednak nieskończona. Nie byłem w stanie zdobyć ich aż tyle.
- ...idealnie się pan nadaje do tego zadania - dokończyła.
- Do czego konkretnie? - zapytałem wprost. - Nie marnujmy czasu.
Emanowało z niej coś, co zmuszało mnie do ciągłej koncentracji. Szkoda, że
straciłem Nóż. Czasami ostrzegał mnie, że w obcej mi istocie kryje się więcej, niż
widać na pierwszy rzut oka. Nieznajoma była właśnie kimś takim.
- Jakiś czas temu nakazałam zabicie swojego konkurenta, on jednak nadal żyje.
Oczekuję, że sprawdzi pan, jak do tego doszło.
Kolejne zaskoczenie.
- To proste. Wynajęty zabójca oszukał panią. Albo nie udało mu się wykonać
zadania, albo konkurent zapłacił mu więcej - odpowiedziałem natychmiast.
Pokręciła głową. Jej ciało od szyi w dół nie drgnęło nawet na milimetr.
- Tę opcję już wykluczyłam. Sprawdzenie, co się naprawdę stało, będzie
oczywiście wyłącznie pańskim zadaniem.
- Czy mogłaby mi pani zdradzić więcej szczegółów?
- Zanim pan powie, że podejmie się tego zadania? Zanim zobowiąże się pan do
milczenia? Zdaje pan sobie sprawę, ile wysiłku kosztowało mnie przygotowanie
wszystkiego tak, by nie łączono mnie z tym zabójstwem, czy raczej próbą zabójstwa? -
zapytała. Po raz pierwszy chłód i oschłość zniknęły z jej twarzy.
Najwyraźniej dobrze się bawiła.
- Właśnie tak.
- Musi pan zrozumieć jedno. Żadne skrupuły nie przeszkodzą mi w osiągnięciu
celu albo obronie własnych interesów.
- To dla mnie oczywiste. Choćby dlatego, że przed chwilą przyznała się pani do
zlecenia zabójstwa. - Wzruszyłem ramionami.
- Doskonale. - Przytaknęła głową. - Zapłaciłam panu Martowskiemu sto tysięcy za
wyeliminowanie Vika Wachtmana - wróciła do rzeczy.
Rzeczywiście nie miała żadnych skrupułów. Nie owijała w bawełnę, zmierzała
prosto do sedna. Obserwowałem ją, dając do zrozumienia, że słucham uważnie.
- Vik Wachtman to szef gangu, który kontroluje Polankę i Proskvovice, dwie
peryferyjne dzielnice. Ostatnio jednak zaczął się pchać do centrum miasta. Chciałam
uniknąć wojny, i bez niej mam dość problemów.
- Zapłaciła pani z góry?
- Połowa z góry, połowa po wykonaniu zlecenia.
- Jeszcze pani nie sprawdziła, czy zostało wykonane?
Rzuciła mi długie spojrzenie. Ten afront nie przypadł jej do gustu. Nie mój
problem.
- Pan Martowski jest dość specyficznym człowiekiem. Nie miałam powodu wątpić
w jego słowa. Ale gang Wachtmana działa tak jak wcześniej, a sam Vik ostatnio kilka
razy pokazał się publicznie.
- Oczekuje pani, że sprawdzę, jakim cudem on żyje.
- Tak.
Rozległ się kaszel, stopniowo przechodzący w regularny charkot. Odwróciłem się
w stronę źródła dźwięku. Stary mężczyzna padł w konwulsjach na blat stołu, walczył o
oddech. Walczył i przegrał. Wykaszlał strzępy wnętrzności, plując krwią na arkusz, na
którym coś zapisywał. W jego oczach pojawiła się rozpacz. Oko nagle przeszło na
zbliżenie i tryb rentgenowski, pokazując mi płuca umierającego - rozpłatane
tuberkulozą, całe w czarne plamy, jakby ostatni bezpiecznik rozpadającej się tkanki
ukrywał guz. Potem nagle charkot ucichł, na twarzy nieszczęśnika pojawił się dziwny
spokój, niemal błogość. Osunął się na podłogę jak kukiełka, której odcięto sznurki.
Odwróciłem się z powrotem do swojej rozmówczyni. W zamyśleniu patrzyła na
ciało.
- Czasami koniec jest niespodziewanie miłosierny - zauważyła. Ludzie z
najbliższych stolików z wahaniem podchodzili do zmarłego.
Najszybsi i najodważniejsi, którzy nie bali się zarazić, już przeszukiwali mu
kieszenie. Zgodziłem się z nią, starzec miał nieprawdopodobne szczęście, że umarł tak
szybko i łatwo - zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jaką niespodziankę szykowało mu
jego własne ciało.
- Co pani proponuje? - wróciłem do poprzedniego tematu.
- Pieniądze?
- Dobrze, ale nie tylko - zgodziłem się. - Chcę też informacji.
- Dlaczego nie, mam dobre źródła. Dowiem się wszystkiego, czego sama nie będę
wiedziała.
- Gdzie znajdę pana Martowskiego?
- Tego akurat nie wiem. - Uśmiechnęła się.
To był taki cichy uśmiech, o ile uśmiechy mogą być ciche. Bardzo wiele się w nim
kryło.
- Nikt nie może mnie łączyć z pańskim śledztwem. Raz na jakiś czas odszukam
pana, żeby zapytać o postępy.
- Jak mogę się z panią skontaktować, jeśli okaże się to niezbędne?
- Niech pan zostawi informację tam, w kartotece pod literą K - zaproponowała. -
Pieniądze na wydatki. - Położyła na stole plik banknotów i odeszła bez pożegnania.
Przez chwilę obserwowałem paczuszkę i zastanawiałem się, co to ma być. Moja
nowa pracodawczyni dysponowała niespotykanymi zdolnościami, wyjątkową pozycją.
Wydawało mi się, że widzę tylko wierzchołek góry lodowej. Gruby skryba patrzył
łakomie na plik pieniędzy leżący przede mną. Schowałem je do kieszeni i ruszyłem do
wyjścia. Kleszcze miały ochotę uszczknąć nieco chciwego skryby, gdy koło niego
przechodziłem, ale byłem na to przygotowany. Teraz nie mogłem zostawiać za sobą
rannych bez rąk. Ani martwych bez głów.
* * *
Micuma czekała na mnie w hali wejściowej. Usiłowała odgonić natrętnego konia
uwiązanego na zbyt długim powrozie. Zobaczyłem uciekającego głównym wejściem
chłopaka z kawałkiem łajna, który udało mu się ukraść. Na ziemi nic nie zostało.
Paliwo.
- Wielbiciel?
- Wałach. Też na W - odcięła się i z wyraźną ulgą podążyła za mną.
Przytrzymałem drzwi, żeby spokojnie wydostała się na zewnątrz. Zerknąłem na
termometr. Minus trzydzieści dziewięć.
- Jedziemy poszukać jakiegoś porządnego zakwaterowania - zarządziłem i
ruszyłem w przypadkowym kierunku. - Musimy zatrzeć za sobą wszystkie ślady, w
razie gdyby coś dotarło do Waarda.
- Wspaniale. Tylko nie chcę tam żadnego konia - dodała.
Wiedziałem, że już nie będzie mówić. Zimne powietrze sprawiało, że nanoroboty
syntetyzujące jej głos działały opornie. Streściłem jej rozmowę w bibliotece. Nie
zwracałem uwagi na ludzi, którzy od czasu do czasu z zaciekawieniem na nas
spoglądali. Tłumaczę swojej klaczy co i jak. Bywają gorsze dziwactwa.
Potem wróciłem myślami do Waarda. Dlaczego kazał mnie zabić? Kim byli jego
pachołkowie? Te wspomnienia mnie drażniły, miałem wrażenie, że w każdej chwili
mogę się rozlecieć się na kawałki - zbyt dobrze pamiętałem, jakie to uczucie. Przyjdzie
czas, kiedy obejrzę sznyty, ale jeszcze nie teraz. Z ulgą wróciłem do rozmyślań o
nowym zadaniu.
* * *
Dwa dni odpoczywałem, kompletowałem ekwipunek, czyściłem broń i uzupełniałem
amunicję, a w lepszych i gorszych knajpach wypytywałem o Martowskiego.
Zaczytywałem się również w „Ostrawskim Stalowniku”, największej i
prawdopodobnie najpoważniejszej z tutejszych gazet. Znalazłem w niej informację o
śmierci Vika Wachtmana. Dwa dni później w reportażu zamieszczono sprostowanie -
przedsiębiorca został jedynie poważnie postrzelony przez swoją konkurencję, ale że
uratowano mu życie w największym, a dzięki mecenasom - również samemu
Wachtmanowi - także najnowocześniej wyposażonym szpitalu akademickim w
Porubie. Spojrzałem na mapę. Od miejsca, w którym Martowski strzelał do
Wachtmana, do szpitala był kawał drogi. Może nie mieli innego wyjścia? A może
bliższe szpitale stały na gorszym poziomie?
Dowiedziałem się przy okazji, że Wilhelm Waard faktycznie należy do
najbogatszych ostrawian, a sądząc po liczbie artykułów, w których o nim
wspominano, również do najbardziej poważanych. To jednak nie tłumaczyło
okoliczności naszego spotkania. Po dwóch kolejnych dniach byłem już w stanie
myśleć o Waardzie i jego poplecznikach. Miałem wielkie szczęście, że przeżyłem - ci
dwaj byli zbyt dobrymi wojownikami, a rozkaz ich pana nie pozostawiał żadnych
wątpliwości...
* * *
Micumie udało się podłączyć bezprzewodowo do jakiegoś wysłużonego, lekko
ospałego komputera. Teraz stopniowo pobierała z niego strzępy informacji. Ponieważ
było to zajęcie stosunkowo czasochłonne, najchętniej zakwaterowałbym ją w swoim
pokoju, ale, niestety, nie mogłem, musiałem więc za każdym razem lecieć do stajni,
żeby z nią porozmawiać. Pomimo ogrzewania woda w żłobie zamarzła. Temperatura
na zewnątrz wynosiła minus czterdzieści i nawet dla ostrawian mróz był trudny do
zniesienia. Przynajmniej tak wywnioskowałem z rozmów zasłyszanych na ulicy.
- Znalazłam coś ciekawego - rzekła, kiedy po nią przyszedłem. Chciałem pojechać
na kolację. - Przed dwoma laty skradziono przesyłkę zawierającą sporą ilość pełnej
krwi. Doskonale przeprowadzony napad, sprawcy nie stracili panowania nad sobą i
po wymianie ognia uciekli, mimo że strażnicy każdego z nich przynajmniej raz
postrzelili.
- Upiory. - Pokiwałem głową. - Może nadal są tutaj i żyją w ukryciu, a może już
dawno dały nogi za pas.
- Upiory między ludźmi? W ukryciu? Respektujące ludzkie prawa? Jakoś nie
potrafię sobie tego wyobrazić.
Dosypałem jej owsa, położyłem na nim dwa smażone kotlety wieprzowe, całość
ozdobiłem tabletką enzymatyczną i na koniec rozbiłem lodową skorupę w korycie.
- Od kiedy specjalizujesz się w psychologii upiorów? Jesteś koniem.
- Jestem biobotem, cały czas się uczę - odpowiedziała oburzona.
Niedługo będzie mądrzejsza ode mnie. Zresztą to żaden wyczyn. Gorzej, jeśli
trzeba będzie z nią pójść między ludzi.
- Upiory to jedyni z niewielu mieszkańców obcych sfer, którzy potrafią się na
dłuższą metę przystosować do warunków życia w ludzkiej społeczności, a nawet
włączyć się do niej - wyjaśniłem jej, choć sam nie miałem pojęcia, skąd to wiem.
Obdarzyła mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedziała.
Poczekałem w milczeniu, aż się naje, osiodłałem ją i ruszyliśmy. Miałem na oku
pewien lokal, którego właścicielem był Wachtman, a to oznaczało wędrówkę na
peryferia.
Ostrawa była wielka. Dawno temu, gdy ją budowano, nie oszczędzano miejsca.
Szerokie ulice, trakty, domy na rozległych parcelach. Kiedyś może były tu parki, teraz
składowiska lodu i śniegu. Pośrodku mroźnej pustyni, niczym rzeźba z połamanych
szkieletów, sterczały martwe drzewa, pilnowane przez opatulonych grubymi
kożuchami policjantów, żeby mieszkańcy nie porąbali ich na opał. Daremny trud. Już
się nie odrodzą, nawet jeśli po dziesięcioleciach nieobecności jakimś cudem powróci
wiosna. Dalej szerokie aleje zmieniały się w wąskie, nierówne chodniczki, wydeptane
przez pojedynczych przechodniów i maszerujące brygady robotnicze. Człowiek i koń
ledwo mogli się tu minąć.
Z moich obserwacji wynikało, że w Ostrawie nie mieszkała nawet jedna piąta
rdzennej ludności, zaś większość chowała się w nowo wyrytych podziemiach, a nie w
opuszczonych ruinach kamienic, o które nieustannie uderzały pędzone silnym
wiatrem kryształki lodu. Micuma ciągle milczała. Chociaż tyle dobrego.
Po półgodzinnym marszu przez odkryte place dostaliśmy się do węższych i
częściowo zadaszonych ulic. Według mapy, której chciałem się nauczyć na pamięć,
właśnie przeszliśmy przez dzielnicę Svinov; gdzieś przed nami znajdowało się
terytorium Wachtmana. Nie miałem pojęcia, kto rządził w Svinovie, może moja
pracodawczyni.
Kolejny niezadaszony odcinek drogi. Z ogromnym trudem brnęliśmy przez zaspy
w stronę sklepionego dachu nad rzędami bloków. Domy w okolicy już dawno umarły i
zamieniły się w rozsypujące ruiny. Spieszący się gdzieś facet z plecakiem bez słowa
zszedł nam z drogi, żebyśmy mogli przejechać. Twarz miał ukrytą pod maską
termiczną. Wyglądała jak zwykłe urządzenie bez magicznego wspomagania.
Minęliśmy się - dwaj mężczyźni walczący z mrozem.
- Nie zapłaciłeś - usłyszałem nagle.
W zacienionym przejściu stało trzech mężczyzn. Wystarczyło przelotne spojrzenie
i już byłem zorientowany w sytuacji. Wierzyciele dorwali swojego dłużnika. Jeden z
katów trzymał w ręce nóż - bardzo specyficzny człowiek, Oko przedstawiało go jako
płonący ogień. Niczego więcej nie zdążyłem zobaczyć, Micuma cały czas utrzymywała
tempo. Mężczyźni zniknęli mi z oczu.
* * *
„Restauracja Oriona”, jak dumnie głosił na wpół pogrzebany w śniegu neonowy napis,
była niskim barakiem ze stosunkowo dużymi oknami. Szerokie ramy dawały do
zrozumienia, że właściciel dba o termoizolację, a oknami się niemal szczyci. Dach był
stromy, bez żadnych zdobień, położony z myślą o jak najszybszym pozbywaniu się
lodu jak najmniejszym nakładem pracy. Stajnię oznakowano zwykłą czarną tablicą z
białym napisem. Kawałek dalej stał śnieżny skuter bez obudowy, z potężną rurą
wydechową, a więc z silnikiem napędzanym coraz droższym paliwem z zamierzchłych
epok. Pilnowaniem zacnej maszyny nikt się zbytnio nie przejmował. Może tutaj żyli
sami uczciwi ludzie. Może, ale raczej w to wątpiłem.
- Proszę pana, życzy pan sobie odprowadzić konia do stajni?
Z czarnego przejścia do podziemnej stajni wyłonił się chłopak w wełnianym golfie
i wysokich butach lamowanych kożuchem. Na rękach miał rękawiczki bez palców.
Starał się nie okazywać zniecierpliwienia, ale mróz niemal natychmiast go osaczył.
- Jeśli zechce z tobą pójść - zgodziłem się i dałem mu półkoronówkę.
Micuma popatrzyła na mnie, zarżała pogardliwie i bez poganiania ruszyła po
skośnej rampie do stajni.
- Zajmij się nią dobrze.
Zerknął na monetę w ręce i błysnął zębami w uśmiechu.
- Za tyle zajmę się nią jak własną siostrą! - obiecał i pobiegł za Micumą.
Ostrawiaki - po prostu równe chłopaki.
* * *
Wszedłem do wiatrołapu, gdzie mogłem otrzepać się ze śniegu i powiesić najcieplejsze