– To ci pomoże? – trochę zwątpiłem.

– Tak. Drogą eliminacji ograniczyłem liczbę potencjalnych bogów do jedenastu tysięcy dwustu pięćdziesięciu dwóch – odparł Blacharz.

Nie byłem w stanie się zorientować, czy był z tego zadowolony, czy wprost przeciwnie.

– A co, jeśli to tylko pomysł Strazynskiego albo tego szaleńca Saxona?

– Wtedy się okaże, że zawężenie, którego właśnie dokonałem, jest bezzasadne, a ty... –

sztuczna inteligencja zawiesiła głos.

– Umrzesz – dopowiedziałem za niego.

– Tak, można by to tak nazwać.


* * *


Po zmroku wymknąłem się z hotelu. W recepcji nikogo nie było. Zostawiłem klucz na zewnątrz, w zamku swojego pokoju.

Jabłonków wieczorem nie był zbytnio wyludniony. Miałem wrażenie, że w

przydomowych ogródkach panuje całkiem spory ruch. Słyszałem szelest liści, chociaż nie wiało. Szedłem środkiem ulicy. Po niebie pędziły chmury, księżyc to pokazywał się, to znikał, raz było jaśniej, raz ciemniej. Oko co chwilę przestawiało się na tryb nocny, umożliwiając mi dokładną obserwację mieszkańców miasteczka. Może jednak powinienem był zostać w pokoju, przez cały czas czułem straszne zmęczenie tego drugiego ja, uwięzionego w najgłębszych pokładach mojej świadomości. Swoje zresztą też.

Gdy mijałem boczną uliczkę prowadzącą gdzieś w stronę pól, ciemność wyraźnie przybladła, Oko natychmiast precyzyjnie wyostrzyło obraz. Na zmoczonym niedawnymi deszczami bruku rozpoznałem ślady opon pojazdów terenowych i podkutych kopyt. Przez chwilę nie wiedziałem, o co w tym chodzi, w końcu jednak przypomniałem sobie potężne podkowy z lekkiego metalu. Z jakichś powodów handlarze odjechali z Jabłonkowa właśnie tędy. Dlaczego? Najchętniej podążyłbym ich śladem, ale wydawało mi się, że w tej okolicy

zbyt wiele oczu śledzi każdy mój krok. Zawróciłem w stronę głównej alei, po chwili jednak księżyc nieoczekiwanie zakryła gęsta chmura. Zniknęły ślady i droga; została ciemność bez horyzontu oddzielającego niebo od ziemi. Odwróciłem się plecami do centrum i ruszyłem na oślep szybkim krokiem, z lewą ręką wyciągniętą przed siebie, na wypadek gdybym zgubił

kierunek albo miał na coś wpaść. Oko jak na złość odmawiało posłuszeństwa. Zdążyłem doliczyć do stu, zanim chmura się przesunęła i znowu odkryła księżyc. Byłem już daleko.

Zgubiłem ewentualnych prześladowców, ulotniłem się jak duch – o ile nie mieli noktowizora czy innego porządnego sprzętu.

Droga prowadziła dalej, wiła się wśród pól, zwężała i stopniowo wznosiła coraz wyżej i wyżej. Po półgodzinnym marszu byłem przekonany, że prowadzi donikąd. Po kolejnym kwadransie karkołomnej wspinaczki miałem już niemal pewność. Kończyła się przy starej stodole otoczonej łąkami i lasem na wschodzie. Przypomniałem sobie Hekate i swój zapalnik.

Z pewnością tam, po drugiej stronie, potrzebowała go bardziej niż ja teraz. Po chwili poszukiwań namacałem skobel i otworzyłem drzwi.

Wszedłem w ciemności zwiastujące najgorsze. W kieszeni znalazłem zapałkę, zapaliłem ją o kciuk. W starciu z ciemnością migotliwe światło wywalczyło raptem remis, ale na chwilę wyłowiło z niej zaparkowane wozy handlowców. Stały jeden obok drugiego, na pierwszy rzut oka czyste i jak nowe, a mimo to w powietrzu czuć było krew. Dogasający ogień wzmocnił i podkreślił jej smak. Zdaje się, że ktoś w Jabłonkowie wpadł na pomysł, by za najbardziej wartościowy towar zapłacić ołowiem. Co prawda handlarze wyglądali na doświadczonych i przebiegłych, lecz ich wozy stały tutaj, a więc trafili na lepszych od siebie.

Najchętniej rozejrzałbym się dokładnie po stodole, ale miałem już zamówioną kolację, a najbardziej zależało mi na tym, żeby nikt się nie zainteresował, gdzie na tak długo zniknąłem.

Północ to najlepsza pora na śledztwo.

Drogę powrotną znałem bardzo dobrze, mogłem zatem iść szybciej, jednocześnie informując Blacharza o nowych spostrzeżeniach.

– Jeśli ktoś wymordował handlarzy, żeby wziąć ich towar, dlaczego nie wziął też wozów?

– rozmyślałem na głos. – Mógł na nich wywieźć łup. No tak, wozy łatwo zidentyfikować, dlatego nie warto ich pokazywać. Noszą ślady codziennego użytku, które równie łatwo rozpoznać co lufę dzięki bruzdom, jakie zostawia na wystrzelonym pocisku. Dlaczego jednak ich nie spalił? Albo nie rozebrał na części? Dlaczego zostawił je w stodole, gdzie trafiłby na nie każdy, kto poszukiwałby zaginionej karawany? – Nie trzeba geniusza, żeby połączyć fakty w logiczną i spójną całość.

– Niektóre przedmioty z ich asortymentu widziałeś w mieście – zauważył Blacharz. –

Może nigdzie ich nie wywieźli, tylko zmagazynowali właśnie tam.

– Złodzieje mogli sprzedać tylko kilka drobiazgów. W przeciwnym wypadku to by się wydawało podejrzane – nie zgodziłem się.

– Jest jeszcze jedna możliwość – dodał Blacharz.

Ksywka, jaką mu nadałem, już nie pasowała do niego. Teraz jego głosowi nie można było nic zarzucić.

– No mów – ponagliłem go. – Za chwilę wejdę między zabudowania, nie chcę, żeby ktoś zobaczył, że gadam sam ze sobą.

– Sądzę, że to ostatnia rzecz, która by ich w tobie zaskoczyła – dorzuciła Micuma.

– Koń z poczuciem humoru?

– Uczę się – odbiła piłeczkę.

– W niektórych wczesnych kulturach rolniczych wozy były przedmiotem kultu –

Blacharz wrócił do tematu. – Dlatego ich bogowi mogłoby się nie spodobać, gdyby je zniszczyli. Poza tym wozy mają zbyt dużą wartość.

– Jeśli weźmiesz pod uwagę te informacje, ilu ci jeszcze zostaje kandydatów?

– Zbyt wiele sobie obiecujesz po tym spacerku – zazgrzytała zębami Micuma.

– Trzystu sześćdziesięciu dwóch.

– Prawdopodobieństwo trafienia mniejsze niż w rosyjskiej ruletce. A teraz cisza –

ofuknąłem oboje.

Do hotelu wróciłem wystarczająco wcześnie, by nie wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania. Oprócz mnie w restauracji siedziało jeszcze sześciu gości. Wyglądali jak z jednego miotu. Wszelkie znaki na niebie i ziemi świadczyły, że przyjechali późno wieczorem i rano zamierzali ruszać w dalszą podróż.

Znowu dostałem nieujętą w jadłospisie zupę, a jako danie główne – jeśli wierzyć słowom Borysa – delikatną sarninę. Przyglądałem się apetycznej i o wiele większej niż duża porcji i nagle zupełnie straciłem ochotę na posiłek. To ze względu na zmęczenie. Wiedziałem jednak, że wkrótce minie, a ja poczuję zwierzęcy głód.

– Proszę mi to położyć na tacy, zjem u siebie – poprosiłem Borysa.

Popatrzył na mnie zdziwiony.

– Zaniosę to panu do pokoju.

Wszedłem na górę. Podążałem wąskim korytarzem do swojego pokoju, kiedy nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Musiałem się oprzeć o ścianę.


Pępowina owijana wokół szyi noworodka, szelest plastikowego wora, płacz. Nie płacz, raczej krzyk dużo starszego dziecka. Dziki krzyk tłumiony kneblem, szelest worka, tym razem nie małego, plastikowego, ale o wiele większego, grubego, jutowego. Kolejny krzyk, rozpacz dorosłej kobiety. Przerywany oddech, stal w męskiej pięści. Jeden, drugi cios w brzuch, krew, zalew śliskich wnętrzności, chrzęst kości i śmierć. Śmierć.


Zorientowałem się, że siedzę na ziemi oparty plecami o drzwi. Za nimi mieszkała Gabreta z matką. Omotał mnie telepatyczny kontakt pomieszany z koszmarem nocnym. Gdzieś obok czaiło się Bardo, duch zamordowanego człowieka, który po śmierci nie chciał się rozproszyć i

stale unosił się w przestrzeni albo kryl w jakimś przedmiocie. Nikt nie potrafił powiedzieć, z jakich powodów Bardo trwa i do czego zmierza. Wydawało mi się, że wiem. Drzwi były zamknięte. Nie chciałem ich wyważać, ale wpadłem na pewien pomysł. Spróbowałem otworzyć je kluczem od własnego pokoju i przy drugiej próbie zapadki niezbyt skomplikowanego zamka poddały się.

Pokój Gabrety i jej matki był większy niż mój i bardziej przytulny, a to za sprawą obrusów, robionych szydełkiem serwet i mniej lub bardziej oskubanych pluszaków. Nie zauważyłem nic, co miałoby jakikolwiek związek z niedawną halucynacją. Po chwili jednak uświadomiłem sobie, że dywan pod stołem jest zbyt nowy i kolorystycznie nie pasuje do pomieszczenia. Odciągnąłem go i zauważyłem ciemną plamę. W tym samym momencie, jakbym zyskał zdolność patrzenia w zaświaty, oślepiło mnie małe słońce schowane pod łóżkiem, służące matce i córce. Świeciło z siłą, która przerażała nawet mnie. Przypomniałem sobie, że w każdej chwili może nadejść Borys z jedzeniem. Mimo to klęknąłem i przez kilka minut starałem się wyciągnąć ze szczeliny między klepkami małe słońce – zagubiony pierścionek płonący emocjami pokoleń kobiet.

Włożyłem go do kieszeni, wyszedłem na korytarz i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Kiedy wchodziłem do swojego pokoju, usłyszałem na schodach kroki.

Pierścień w kieszeni mnie parzył, miałem wrażenie, że widzą go wszyscy w promieniu kilku kilometrów.

Rozległo się pukanie do drzwi. Borys wszedł, postawił tacę z jedzeniem i butelkę wina na stole.

– Wygląda pan na bardzo zmęczonego. Czy mogę coś dla pana zrobić?

Oczy miał widzące i niewidzące jednocześnie, kelner doskonały, jak za dawnych czasów.

– Nie, dziękuję. Jestem zmęczony, muszę się wyspać.

– To zwykłe pomaga, proszę pana. Dobranoc.

Zostałem sam. Głowa mi ciążyła, czułem się dosyć marnie. Prawie tak samo źle jak po walce z demonem. Położyłem się na łóżku i od razu mi się polepszyło. Co się stało z Gabretą?

Z jej matką? Czy to miało związek z moją sprawą? Z pewnością nie, to pewnie było zabójstwo na tle seksualnym.

Pierścień w kieszeni parzył coraz mniej. Potrzebowałem snu, odpoczynku, właśnie tak, jak powiedziałem Borysowi.

Jednak wątpliwości dręczyły mnie coraz bardziej. Nie mam w zwyczaju ot tak ich zostawiać. Wyskoczyłem z łóżka. Głowa od razu zaczęła mi puchnąć, zniknięcie Gabrety i jej matki znów mnie niepokoiło. Pierścionek zaczął się powiększać, a jego żar przepalać do mojego obolałego mózgu. To wszystko nie działo się tak po prostu, bez żadnego powodu.

Zajrzałem pod poduszkę, do poduszki, do kołdry. Nic szczególnego. Dopiero pod materacem znalazłem fajansową płytkę z symbolem spirali, położoną w miejscu, gdzie śpiący zazwyczaj ma głowę. Przewróciłem łóżko i zobaczyłem, że na każdej z jego czarnych nóg

narysowano odrobinę jaśniejsze niż lakier koło, zmieniając je w wóz. Dokąd miał mnie wywieźć?

Sztuczna inteligencja chyba się nie myliła. Musiałem porozmawiać z Blacharzem, ale nie chciałem nawiązywać z nim kontaktu w hotelu. Przyszedł czas na nocną przechadzkę i dalszy etap śledztwa.

Nabiłem Margaret i sprawdziłem, czy bębenek Zabójcy jest pełny. Greysona zostawiłem w pokoju. Chciałem się tylko rozejrzeć, a poza tym w moim obecnym stanie był dla mnie zbyt ciężki.

Przez chwilę się wahałem, czy wyjść z hotelu przez okno, czy normalnie, drzwiami.

Wizja kolejnego wysiłku fizycznego niemal sprawiła mi ból. Poza tym było już późno i wydawało się, że na parterze panuje spokój.

Zapomniałem o Bardzie – nadal czekało przy pokoju Gabrety. Tym razem nie skompilowało się z moim nocnym koszmarem, lecz usiłowało wskazać drogę, czy raczej ścieżynkę zaczynającą się koło starej lipy, nieopodal zasypanej studni. Dzięki kilku ostatnim przechadzkom po Jabłonkowie wiedziałem mniej więcej, gdzie to jest. W tej okolicy stał dom Janoty. Mogłem od razu sprawdzić, jak to było z jego rzekomym pospiesznym odejściem. To mi do niego nie pasowało.

Szedłem główną arterią, omijając szerokim łukiem remontowane odcinki, na których powierzchnia nie wzbudzała zbytnio mojego zaufania, i próbowałem się połączyć z Blacharzem. Jak zwykle technika zawodziła wtedy, kiedy była najbardziej potrzebna. Co więcej, miałem przeczucie, że kilka kroków za mną podąża nieproszony anioł stróż.

– Słyszysz mnie?

Odpowiedział mi niezrozumiały charkot. Po trzeciej próbie doszedłem do wniosku, że chyba rozpoznaję przytaknięcie w uszkodzonym sygnale.

– Fajans? Spirala? Porwanie dziewczynki wchodzącej w okres dojrzewania? – starałem się wyłowić z trzasku poszczególne słowa. Usłyszałem jeszcze kilka charkliwych dźwięków, których już nie potrafiłem zrozumieć.

– Muszę kończyć, mam problem – przerwałem połączenie. Ktoś naprawdę mnie śledził.

Oko w końcu opamiętało się nieco i udostępniło mi namiastkę widzenia w nocy.

Cieszyłem się, bo również druga część mojego ja, wciąż spętana łańcuchem, była gotowa do współpracy.

Janota mieszkał w klasycznej chacie z bali wybudowanej w drugiej połowie pierwszego wieku po Krachu, kiedy nowoczesne technologie wprawdzie były już niedostępne, ale ludzie powoli zaczynali wierzyć, że mogłoby im się dobrze żyć także w świecie, który muszą dzielić z demonami, bogami, dewami i inną hołotą ze sfer. Później ktoś dodał masywne słupy z drewnianych pniaków i wyrył w nich symbole ochronne przeciw tym czy innym nieprzyjaciołom. Janota zaczął chyba budować ocieniony taras z kominkiem i wędzarnią.

Chata stała kawałek za miasteczkiem, zaraz przy stoku góry łagodnie wznoszącej się z

samego dna doliny. Potrafiłem sobie wyobrazić, że trudno o lepsze miejsce dla mężczyzny, który cenił sobie samotność i otwartą przestrzeń.

Gdzieś za mną, zbyt daleko, żeby Oko mogło to dostrzec, coś zaszeleściło. Inne zmysły milczały, jakbym ich w ogóle nie miał. Coraz bardziej do mnie docierało, że walka z demonem zrobiła ze mnie w połowie kalekę. Użalanie się nad sobą nie miało jednak sensu.

Teraz chciałem się dowiedzieć, jak to było z nagłym odejściem Janoty, nocnym towarzyszem zajmę się później.

Pierwszą wskazówkę dostałem już przy furtce w drewnianym, liczącym dziesiątki lat, nielichym płocie – pod podeszwą zaskrzypiał mi metal. Ten charakterystyczny dźwięk i odczucie, wszędzie bym je poznał. Na kilkumetrowym odcinku ścieżka była wręcz usiana łuskami. Klęknąłem i zacząłem dokładnie je przeglądać. Setki, tysiące łusek po nabojach różnych typów i kalibrów, pokrywające chodnik niczym błyszczący matowo dywan.

Ostrożnie, po cichu kroczyłem w stronę domu. Z bliska dało się już zauważyć dziury po kulach w nasączonych olejem balach.

Specyficzne podejście do kwestii zabezpieczenia domu pod dłuższą nieobecność właściciela.

W środku zauważyłem, że niektóre strzały przeszyły chatę na wylot. Napastnicy musieli używać wielkokalibrowej broni, ciężkich karabinów. Naczynia, szafy, stoły, krzesła –

wszystko porozbijane i pomieszane w jedną wielką hałdę, której widok ucieszyłby samego boga chaosu. Nigdzie nie znalazłem ani zwłok Janoty, ani nawet śladu krwi. Porucznik najwyraźniej odszedł w jeszcze większym pośpiechu, niż twierdził ojciec Strazynski.

Pod koniec poszukiwań, kiedy już tylko rozglądałem się po pomieszczeniach, zauważyłem coś bardzo ciekawego – papier przybity gwoździem kilka centymetrów nad podłogą. To było przesłanie, zaczynało się jednoznacznie: „R. C”.

Dalej tekst był już nieczytelny. List został kilka razy trafiony, poszczególne skrawki zapisanego papieru wbiły się w drewno. Wyprostowałem się z głośnym westchnieniem.

Uważaj, ostrzegł mnie głos gdzieś na granicach świadomości, tam, gdzie mają dostęp martwi.

Może to było Bardo, a może Hekate albo Janota, jeśli zabili go gdzieś niedaleko.

Nie zastanawiałem się nad tym. Padłem na ziemię. Najpierw rozległ się odgłos pękającego drzewa, a zaraz potem huk. Ktoś strzelał przez pozbawione szyby okno. Nie mógł

być daleko, dotarło to do mnie, kiedy odtworzyłem w pamięci ukształtowanie terenu w najbliższej okolicy. Chwyciłem nogę roztrzaskanego krzesła, które leżało obok, i rzuciłem nią w stronę uchylonych drzwi. Uderzenie – wystrzał nastąpił z minimalnym opóźnieniem, ale ja już biegłem. Bardzo powoli, hamowany zmęczeniem zrodzonym z pustki w samym rdzeniu mojego ja, a jednocześnie tak szybko, jak tylko zdołałem. Odbiłem się, wyskoczyłem przez okno i wylądowałem na brzuchu.

Następny strzał, nawet nie usłyszałem kuli. Zaryzykowałem trzy kroki w głębokim

skłonie, potem rzuciłem się w bok. Prask. Tym razem kula mi zaśpiewała. Wyciągnąłem Margaret i trzykrotnie pociągnąłem za spust. Za każdym razem strzelałem w inne miejsce, dokładnie tam, gdzie mógł się znajdować snajper. Marnotrawstwo amunicji, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Ogłuszony własnymi wystrzałami zostałem na ziemi i jednym ruchem wsunąłem do magazynka trzy następne naboje. Prawdopodobnie chybiłem, a ten gnój pewnie już uznał, że z Margaret mogę go ustrzelić tylko z bliższej odległości. Zabójca już nie mógł się doczekać na swoją kolej.

Czekałem na jego ruch. Czy trzy naboje i pokazanie swojej pozycji to nie zbyt wygórowana cena za tak nędzną korzyść? Ziemia była miękka, wilgotna i pachniała piachem, tylko w jedno biodro kłuł mnie spiczasty kamień – przynajmniej miałem nadzieję, że to kamień, a nie rana postrzałowa, której wcześniej nie zauważyłem. Potem nocną ciszę, przyprawioną prochem strzelniczym, przerwała kanonada. Z każdą chwilą głośniejsza, prawdziwa kanonada, przy której z ciała uchodzi życie. Ten gnój umierał.

Ostrożnie czołgałem się w jego stronę z palcem wskazującym na spuście Zabójcy.

Wprawdzie oberwał, ale może nie był sam. Znalazłem go za krzakiem tarniny. Margaret rozpruła mu brzuch, twarz zmieniła we wspomnienie czarnej ospy. Nie żeby miało mu ono długo towarzyszyć. Obok niego leżał wielkokalibrowy karabin, automat z magazynkiem na pięć nabojów. Wiedzieli, kim jestem, teraz już na pewno.

– Kto cię przysłał?

– Skończysz w piekle – syknął.

– Będziesz jeszcze długo umierał – przypomniałem mu. – Powiedz, kto cię przysłał, to ci pomogę.

Próbował na mnie splunąć.

Sięgnąłem do ładownicy i wyciągnąłem tabletkę. Rozkruszyłem ją w palcach i rozsypałem po jego poszarpanej klatce piersiowej.

– To nie jest jad w dosłownym znaczeniu tego słowa. Mówi się o nim „powolna śmierć”.

Już nie da się ciebie uratować, nawet czarami, bo też cię zabiją. Rozumiesz?

W świetle gwiazd i nocnym trybie pracy Oka jego źrenice miały fioletowy kolor.

Znowu próbował na mnie splunąć. Ledwo powstrzymałem chęć, by wyrwać mu

wnętrzności i zostawić go w takim stanie. Umierałby jeszcze dłużej. Jedno było pewne.

Historyjka Strazynskiego to bujda na resorach, a Janota nie zginął w domu. Może później, ale nawet co do tego miałem wątpliwości. Porucznik był bystry, szlag mnie trafiał, że nie mogłem przeczytać jego wskazówek. Jeśli tego gnoja nasłał Strazynski, to znaczyło, że mi nie wierzył, chciał się mnie pozbyć. Ale dlaczego? Nie zrobiłem niczego, co kazałoby mu wątpić, czy za kilka dni stąd zniknę.

Wizyta w chacie Janoty zrodziła więcej pytań niż odpowiedzi, skoncentrowałem się zatem na drugim celu przechadzki – miejscu, które wskazało mi Bardo. Stąd to był niecały kilometr. Wystarczyło wrócić uliczką do studni i skręcić w lewo na ścieżkę.

Teraz już nie miałem wrażenia, że mnie śledzą. A nawet gdyby – Margaret trzymałem w jednej dłoni, Zabójcę w drugiej. Obydwoje mieli apetyt. Ja też. Na wpół ślepy o mały włos uniknąłem śmierci – dużo, dużo mniejszy niż zazwyczaj. Dlatego czułem się niepewnie i chętnie bym się z kimś zamienił.

– Słyszysz mnie? – odezwał się Blacharz.

– Tak, choć nie włączyłem nadajnika – potwierdziłem.

Miałem wrażenie, że odbieranie sygnału wyłączonym urządzeniem nie było w dobrym tonie. To już nie ta technika co kiedyś.

– Kosztowało mnie to dużo wysiłku i hardware’owych jednostek, które posłałem do Jabłonkowa. Na szczęście wiatr wieje w odpowiednim kierunku.

– Czego chcesz? – przerwałem jego przechwałki, dalej brnąc przez mrok.

Wszystkie sztuczne inteligencje lubią się pysznić.

Starałem się obserwować okolicę, by odróżnić zwierzęta od przypadkowych ludzi, wyczuć wszystkie nierówności terenu i nie połamać sobie nóg. Co rusz się potykałem, miałem jednak nadzieję, że ogólnie idzie mi już trochę lepiej.

– Musisz odejść, teraz, natychmiast – zakomunikował Blacharz. Jego głos po raz pierwszy niósł tak czystą i wyraźną emocję: strach.

– Dlaczego?

Po prawej stronie coś zaszeleściło. Moja ręka wystrzeliła w powietrze, choć nic nie dostrzegłem. Wiedziałem jednak, że Zabójca mierzy prosto między oczy wielkiego dzika. A więc zebrałem się do kupy, może dzięki poprzedniej akcji albo jeszcze czemuś innemu. W

każdym razie bardzo mnie to cieszyło. Nie zamierzałem ustrzelić dzika tylko po to, by udowodnić sobie, że już mogę.

– Starał się ciebie zakląć, złamać. Nie potrafię określić, w jakim stopniu mu się to udało, ale obawiam się, że teraz grasz w jego drużynie.

– Kto starał się mnie zakląć? I dla kogo w tej chwili gram? – wycedziłem. Przy kolejnym potknięciu o mało co nie odgryzłem sobie języka.

Może nie byłem w aż tak dobrej formie, jak sobie wmawiałem.

– Oczarował cię mój nieprzyjaciel i według wszelkiego prawdopodobieństwa to dla niego teraz pracujesz.

– Właśnie zabiłem człowieka. Nie odniosłem wrażenia, że w jakiś sposób mu służę –

odciąłem się.

– To stary bóg – Blacharz nadal starał się mnie przekonać i czasami przeskakiwał mu głos. – Drogi, którymi podąża, wydają nam się nielogiczne, niepojęte, nienaturalne.

Z każdą chwilą coraz bardziej bełkotał. Nie udawał, w przeciwnym razie użyłby jakiegoś zoptymalizowanego modułu do komunikowania się z ludźmi. Ja jednak byłem człowiekiem tylko w pewnym sensie – wolałem nawet nie myśleć, jak nikłym.

– To stary bóg prymitywnych rolników, okrutniejszy, niż większość ludzi potrafi sobie

wyobrazić. Wykorzystuje siłę, której w ogóle nie rozumiemy. Na przykład zakłócenia w naszej komunikacji, bez żadnego fizycznego uzasadnienia – przerzucił się z retoryki emocjonalnej na rzeczową.

– Żaden rozumny człowiek nie wierzy w fizykę. Nie wtedy, kiedy przed wykorzystaniem prawa Ohma trzeba się pomodlić – zgasiłem go.

– Swoim postępowaniem prawdopodobnie realizujesz jego plany! – próbował dalej Blacharz.

Może miał rację, a może nie. Ale Margaret, Zabójca i Greyson były zbyt silnymi argumentami, by ich nie wykorzystać, i zbyt niepozornymi, by ktoś zdołał ocenić ich rzeczywistą wartość. Podobnie Nóż, lecz w tej rozgrywce nie zamierzałem po niego sięgać.

Hekate słusznie mnie ostrzegała. Sam miałem wrażenie, że wystarczy go dotknąć, a nawet pomyśleć o posłużeniu się nim, by już być martwym. Bóg Noża, Ogun czy ktoś inny opętałby mnie, skrępował, wymazał z tego i pozostałych światów.

– Dostarczyłem ci następnych informacji. Do ilu kolesiów zawęża się teraz krąg podejrzanych? – zapytałem Blacharza.

– Nie powinieneś nazywać bogów kolesiami – ostrzegł.

– Mam to w dupie! – Aż mną zatrzęsło z wściekłości. Czułem, że zbliżam się do miejsca, które wskazało mi Bardo, a pierścień w kieszeni palii jak stare ogniwo galwaniczne, jak uruchomiona bomba atomowa. Z takiego materiału robi się dobrą amunicję. Zabójczo dobrą.

– Ilu?

– Dwudziestu pięciu. Sami starzy, zapomniani bogowie, niewiele o nich wiadomo.

Niezrozumiali bogowie, których logiki nie jestem w stanie pojąć.

Bał się, Blacharz panicznie się bal.

– Dobra – zacząłem, ale przerwało nam nagłe zakłócenie połączenia.

Albo zerwanie. Wszystko jedno.

W pierwszej chwili nawet nie zauważyłem, że już jestem na miejscu. Zwykły placyk otoczony kilkoma drzewami o białej korze, brzozami albo osikami. Potem dostrzegłem na samym środku ciemniejszy fragment podłoża, a w końcu poczułem swąd. Wydobywał się z wnętrzności ziemi – cuchnący smród śmierci, starannie zaplanowanej, rytualnej, najgorszej.

Musiałem jeszcze ustalić, w których dokładnie miejscach przebywali niedawno posłańcy największego skurwysyna ze wszystkich bogów śmierci.

Zastanawiałem się przez chwilę, skąd u mnie te myśli – Hekate. Znalazłaby jeszcze więcej inwektyw, stawiałaby się temu bydlakowi i wyzwała go na pojedynek twarzą w twarz.

Śmierć zbliżyła nas do siebie, ale nie przeszkadzało mi to. Pozostał tylko żal z powodu niesprawiedliwości, która się stała – Hekate była martwa.

Rozpadlina zaczynała się równie niespodziewanie jak cios nożem w brzuch. Na jej skraju znalazłem stalową drabinę prowadzącą do czarnego źródła smrodu. Wetknąłem Margaret do kabury i szczebel po szczeblu zacząłem schodzić. Trwało to dosyć długo. W smrodzie

rozkładającego się mięsa wyczułem woń dymu, dostrzegłem błyskający w dole ogień. Albo światło lampy.

Dziesięć metrów nad dnem zaczął wyłaniać się przede mną malowniczy widok miejsca ofiarnego. Na podwyższeniu stał wóz z kołami zrobionymi prymitywną techniką, bez użycia wytworów rzemiosła kowalskiego. Jego boczną ścianę i dno pokrywała fajansowo-jantarowa dekoracja. Wokół wozu nad jeszcze niedawno płonącym paleniskiem znajdowały się gliniane naczynia. Oko pokazało, że popiół zaraz pod powierzchnią wciąż jest gorący. Naczynia były pełne wody, a w niej pływały kawałki mięsa – ręce, nogi, poćwiartowane korpusy. Zapach tej zupy był jeszcze gorszy niż duszący smród rozkładających się ciał. W kącie jaskini coś zaszeleściło. Skoczyłem i z wysokości dziesięciu metrów spadłem do głębokiego półprzysiadu. Zabójcę trzymałem przed sobą, w drugiej dłoni miałem latarkę. Na drewnianym stołku siedział mężczyzna w ubraniu przypominającym habit z prymitywnego, niebielonego płótna przewiązanego sznurem.

– Jesteś tu, bezbożniku. Jesteś tu, by ukorzyć się w świątyni boga, największego z wielkich.

Owiał mnie słodki, przyjemny zapach, przez chwilę zmagałem się z chęcią padnięcia przed nim na kolana. W kieszeni miałem jednak płonącą biżuterię, w dłoni – żądnego mordu Zabójcę. Nie byłem też miejscowym przeciętniakiem truchlejącym ze strachu na widok odkrywki z czort wie którego piekła.

– Dla kogo pracujesz? – wydusiłem. Wydawało mi się to świętokradztwem, sztuczność zadanego pytania wrzynała się w moje ciało niczym stalowy szpikulec. Ale pierścień palił, promieniował, ból, który mi sprawiał, dodawał sił, żeby się temu wszystkiemu przeciwstawić.

– Uklęknij i okaż swą pokorę przed darami ofiarnymi.

– Dla kogo pracujesz?

Wysiłek był jeszcze większy.

– Jeśli nie uklękniesz teraz, uklękniesz później.

Ten osioł w habicie najwyraźniej nie rozumiał, jakie grozi mu niebezpieczeństwo ze strony Zabójcy. Szczególna moc tego miejsca stopniowo przenikała pod skórę, do każdego skrawka mojego ciała. Jeśli teraz nie pociągnę za spust, potem może mi się to w ogóle nie udać.

Zabójca zagrzmiał, księżulo padł rozpołowiony, a magia ustąpiła.

Westchnąłem głęboko. Nagle poczułem mdłości. Jeszcze przed chwilą jaskinia wydawała mi się świątynią, teraz widziałem w niej tylko magazyn maniakalnych morderców. Ni mniej, ni więcej.

Pierścionek palił już tak mocno, że jego światło przenikało rentgenowskim promieniem przez kurtkę i ściany naczyń, wydobywając z głębi zapomnienia ich zawartość. Defilowały przede mną fragmenty ludzkich ciał. Niektóre pływały w kotłach tak długo i były tyle razy gotowane, że na kościach nie został nawet kawałek mięsa. Promień nie zatrzymał się przy

żadnym z nich – Gabrety tu nie było.

Gdy światło zaczynało gasnąć, schowałem pierścionek do kieszeni i wygramoliłem się na górę.

– Blacharzu? Mam następne informacje – starałem się nawiązać kontakt, spiesząc z powrotem do miasteczka.

Głośnik odpowiedział ciszą. Miałem nadzieję, że duch chociaż mnie słyszy.

– Oby to ci wystarczyło. Zaczynam mieć wrażenie, że w tym mieście wszyscy oszaleli. I chcę się stąd jak najprędzej ulotnić.

Ale to nie była prawda. Chciałem jeszcze wyrównać rachunki. Hekate zginęła, bo Strazynski dał nam fałszywe informacje. Nie, sam siebie okłamywałem. Hekate zginęła, bo uratowała mi życie. Ale to przez Strazynskiego doszło do tego wszystkiego, nie miałem nic przeciwko, by zapłacił. A Gabreta? Dodatkowa zachęta.

Do hotelu dotarłem niezauważony. Tak jak poprzednio Jabłonków wieczorem wydawał

się pulsować życiem, tak teraz panowała tu martwota niczym na zburzonym przed dwustu laty cmentarzu.

Ku swojemu zdziwieniu poczułem się nagle w pełni sił. Zapaliłem lampę naftową, zasłoniłem okna i usiadłem na łóżku. Oddychałem głęboko, dużo głębiej, niż powinienem po wejściu do pokoju oknem.

– Uciekaj, natychmiast uciekaj! – krzyknął głośnik zdeformowanym zakłóceniami głosem Blacharza.

Starał się za wszelką cenę zapobiec zerwaniu połączenia.

– Dlaczego? – spytałem odruchowo, ale już nie zdążył odpowiedzieć.

Siedziałem na łóżku, gapiłem się na ścianę i myślałem. Może miał rację. A może nie. Ale długi powinno się spłacać.

Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem pierścionek i pomału obracałem go w palcach.

Bardo matki Gabrety pomyliło się. Jej córka nie została ofiarowana w świątyni. Pewnie porwali ją jacyś chłopcy. Zabawili się z dziewczynką, a potem skręcili jej kark i gdzieś porzucili zwłoki. Patrzyłem na krążek – płonął miłością przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Już nie było komu jej przekazać. Tak to już bywa na tym świecie. Bezrefleksyjnie sięgnąłem do torby, wyciągnąłem przenośną kuchenkę spirytusową, z jednego magazynka wydłubałem kilka kul i zacząłem ostrożnie topić ołów. Obwiązałem pierścionek cienkim sznurkiem i włożyłem do foremki. Pasował idealnie. Rozgrzałem foremkę nad ogniem i wlałem do niej płynny ołów. Nie zmarnowała się nawet kropelka. Sznurek w zetknięciu z ciekłym ołowiem spłonął. Kiedy skończyłem, trzymałem w ręku doskonałą kulę do Zabójcy.

Nic nie zdradzało, że w środku ukryto klejnot o wartości, jakiej większość jubilerów nigdy nie widziała. To było najlepsze, co mogłem z nim zrobić. Nadajnik znowu ożył. Sądząc po trzaskach, duch znalazł jakiś inny kanał.

– Posłuchaj, Blacharzu – zacząłem szybko, żeby nie zdążył mi przerwać, zwięźle

opowiedziałem mu wszystko o swoich znaleziskach.

– Wiesz już, kto jest twoim nieprzyjacielem?

– Wiem! – okrzyk zagrzmiał z niespodziewaną siłą. – Chodzi o boga z kręgu kultury otomańsko-fuzesabońskiej, wywodzącej się z terytorium oddzielonego łukiem karpackim.

Istniała od osiemnastego do czternastego wieku przed erą chrześcijaństwa. Ten bóg niegdyś zapewniał swoim wyznawcom życie na najwyższym poziomie, bogactwem dorównywali Troi czy Mykenom. Handlowali jantarem, osiedlili się na skrzyżowaniu wszystkich szlaków handlowych między północą a południem i wschodem a zachodem.

Słuchałem entuzjastycznie cytowanych danych i dotarło do mnie, jak bardzo jestem głodny. Zwierzęco głodny. Nic dziwnego – po tak aktywnie spędzonym czasie. Sięgnąłem po sytą kolację, którą Borys zostawił na stole.

– Uciekaj! Uciekaj, póki jeszcze masz czas! – strofował mnie Blacharz. – Ten bóg był

dużo silniejszy, niż się dzisiaj sądzi, tylko przez nieoczekiwany zbieg okoliczności popadł w zapomnienie. To stary, prymitywny i bardzo silny twór! – już prawie krzyczał.

Rozgryzałem pierwszy kęs. Musiałem się najeść, w tej chwili to było najważniejsze.

Możliwe, że odejdę stąd jeszcze w nocy, ale nie wcześniej, nim napełnię żołądek.

– Jego wyznawcy zastawiają różne pułapki. Talizmany obronne, fajansowa ceramika, biżuteria z jantaru, święte symbole spirali i wozów – nadawał szybko Blacharz. – Podstawą uczty była ofiara z dzieci i młodych ludzi, uprawiali kanibalizm.

Wyplułem wszystko, co miałem w ustach, ale już było za późno – zdążyłem połknąć kawałek. Podali mi ludzkie mięso. Wiedziałem, że teraz już zawsze i wszędzie rozpoznam jego smak. Choć wcale nie było złe, przeciwnie, wręcz wyśmienite. Znowu przysunąłem do siebie talerz.

– Uciekaj! Natychmiast!

Gadanina Blacharza zaczynała mnie irytować. Byłem w domu, między przyjaciółmi, dlaczego miałbym uciekać?

– Ofiary ćwiartowali, potem bardzo długo gotowali. Bóg potrafił wskrzeszać swoich zmarłych wyznawców.

Jak przez mgłę dotarło do mnie, że zaczynam myśleć inaczej, dziwnie, jakbym nie był

sobą. Tym razem to już nie zapach mnie nęcił. Przypuszczano atak na wszystkie moje zmysły jednocześnie.

– Uciekaj!

Miał rację, szkoda, że od razu go nie posłuchałem. Z największym trudem odsunąłem talerz.

– Myślę, Blacharzu, że nie dam rady – powiedziałem całkiem poważnie.

Wiedziałem, dokąd teraz pójdę. Wprawdzie bóg starych Otomanów i Fuzesabonów – czy kim tam byli ci już od dawna martwi ludzie – jeszcze nie zawładnął mną całkowicie, ale mogłem przeciwstawiać się jego rozkazom tylko przez chwilę. Zdążyłem sprawdzić Margaret

i Zabójcę, ostatnio nieco dyskryminowanego Greysona przewiesiłem przez ramię.

– Blacharzu, muszę iść. Nie potrafię tego powstrzymać. Ten kawałek mięsa, który zjadłem, był ostatnim elementem jakiegoś kurewskiego czaru. Ale może uda mi się ich zaskoczyć – wycedziłem.

Nawet mówienie sprawiało mi trudności.

– Nie idź!

Zakłócenia znowu zaczęły rozmywać sens wypowiadanych słów.

– Starzy bogowie zawłaszczają wszystko. Zabij się, zabij! Tak będzie dla ciebie najlepiej!

Oszalał.

– Ty byś się zabił? – zapytałem i ostatni raz rozejrzałem się po pokoju.

Nie chciałem zostawić tu nic ważnego. Jeśli zrobię pierwszy krok, nie zdołam się już zatrzymać.

– Tak! – to było jego ostatnie słowo, potem połączenie znowu się urwało.

Nie podporządkować się tajemnej sile to jak stawiać opór pożądaniu, chęci wypicia drinka po kilku latach przymusowej abstynencji czy następnym kolejkom po pierwszym toaście. Zorientowałem się, że wychodzę z hotelu, nie odważyłem się jednak skorzystać ze schodów. To by było zbyt niebezpieczne.

– Czy mogę ci jakoś pomóc? – Micuma dogoniła mnie po kilku metrach marszu główną arterią Jabłonkowa.

Wiedziała, co się dzieje, Blacharz prawdopodobnie się z nią skontaktował.

– Chyba nie. Najlepiej gdzieś się zaszyj, a jeśli nie zdołam podziurawić tego starego zgreda jak sito, nie pokazuj mi się na oczy. Mógłbym zacząć ci wypominać wszystkie twoje dotychczasowe grzechy. A prastarzy bogowie są strasznie mściwi – skrzywiłem się. – Prawie tak jak ja.

Popatrzyła na mnie badawczo, ale nic nie powiedziała.

Pewnie wyczuła, jak bardzo się boję, że nie dam rady. Co właściwie miało się stać? Po co te rytualne tańce wokół mnie? Mógł – mogli mnie zabić w o wiele prostszy sposób. Po co to wszystko? Bałem się jak jeszcze nigdy przedtem. Jak w czasach, których już nie pamiętałem.

Co planował stary bóg?

Zmierzałem w stronę starego katolickiego kościoła, do tabernakulum, którego nie odważą się zbezcześcić nawet obłąkańcy. Bo nad tabernakulum ma pieczę największy obłąkaniec tego świata.

Jabłonków tonął w nienaturalnej ciszy, powietrze brzemienne surową wilgocią chłodziło twarz, chrzęst żwiru pod nogami brzmiał jak huk wystrzałów. Kroczyłem z Greysonem w jednej i Zabójcą w drugiej dłoni, palce w gotowości na spustach. Siła, w której centrum się znajdowałem, umykała tym starannie wypieszczonym mechanizmom, tak jakby się ich brzydziła. Starałem się czerpać z nich odwagę, ale niezbyt mi to wychodziło.

Kościół był coraz bliżej, niczym olbrzymie monstrum wznoszące się aż do gwiaździstego

nieba. Nie zdziwiłem się zbytnio, kiedy paszcza bestii – wielkie, okute żelazem drzwi –

otworzyła się przede mną. Czekali. Wszedłem z zapartym tchem.

Tradycyjną świątynną łódź przebudowano na okrągły amfiteatr, ławki zastąpiono glinianymi siedziskami, na których cisnęli się ludzie. Pośrodku, w zaskakująco najniższym punkcie pomieszczenia, czekał potwór. Szedłem pomału, czując na sobie setki ludzkich spojrzeń. Przyczepiały się, ślizgały po mnie, wyciskały piętno własnych słabości i niepowodzeń. I marzeń. Nawet to było częścią czaru.

Mimo unoszącego się wokół zapachu zapalonych kadzideł i lamp z wonnymi olejami z każdym krokiem coraz wyraźniej czułem smród rozkładającego się mięsa. Płomienie migotały, zamieniały ludzkie twarze w maski dawno zapomnianych zmarłych. Bóg potwór już na mnie czekał. Ogromny gliniany bałwan podobny do nażartego jeża morskiego, na którego starannie wypalone kolce ponabijano nogi, ręce, kawałki tułowia i głowy ludzi –

dorosłych, dzieci, mieszkańców tego miasteczka.

Niosła mnie siła, której opisanie leży poza moimi możliwościami. Kiedy gliniany potwór poruszył się i skierował na mnie czworo oczu, przestało bić moje serce. Na kilka sekund, ale przestało.

– Tu jesteś. Nieposłuszny śmiertelnik, który dostarczy mi nowego ciała.

Teraz dopiero to do mnie dotarło. Bóg Otomanów i Fuzesabonów chciał wrócić raz na zawsze, ugruntować swoją egzystencję w tej sferze. Potrzebował materialnego ciała, nie papkowatej gliny. Dziecko, które począł i którym miał się stać, ukradł demon, lecz dzięki zbiegowi okoliczności uzyskał doskonały ekwiwalent – mnie samego, wyczerpanego do granic nicości. A nicość mógł napełnić sobą samym.

Nie dałem rady uwolnić się od spojrzenia czworga jego potwornych, błyszczących oczu, które widziały na niewyobrażalną dla innych stworzeń odległość.

– Zabijcie go, moi wierni. Z jego krwi powstanie moja potęga!

Jakby odwołał zaklęcie.

Zabij – moje pierwsze przykazanie. Zabij tego, kto chce zabić ciebie.

Dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach rzuciło się na mnie z długimi nożami. Uniosłem Zabójcę. Prask, prask – strzały z bliskiej odległości rozerwały ich na kawałki.

– Zabijcie go, moi wierni, a zostaniecie nagrodzeni! – zawył stary bóg, resztki dziecięcych ciał zatrzęsły się na jego kolcach.

Runęła na mnie cała żywa ściana. Schowałem Zabójcę, po czym chwyciłem Margaret i uniosłem Greysona.

– Stójcie! – wrzasnąłem.

Jakbym krzyczał do tsunami. Czekałem do ostatniej chwili. Dopiero kiedy poczułem cyrkulację powietrza spowodowaną ruchami kling, pociągnąłem za oba spusty. Warkot Greysona i Margaret grzmiał w burzy sześcioczęściowych serii wystrzałów, powietrze wypełniły jęczące odłamki wybuchających granatów, lawina ludzi zmieniła się w lawinę

krwi. Ostatniego mężczyznę, a właściwie jego korpus, który zaczął kąsać mnie w łydkę, posłałem kopniakiem daleko od siebie.

Następna fala pomału się unosiła. Przecież to niemożliwe! Nie mieli instynktu samozachowawczego, szli prosto na śmierć!

– Zabijcie go, wierni, a odrodzicie się do nowego, lepszego życia!

Głos wżerał się głęboko do mojego mózgu, musiałem walczyć, by nie palnąć sobie w łeb, nie posłuchać rozkazu.

Błyskawicznie naładowałem broń, kolejna fala już nadciągała. Nie spieszyli się, poruszali się w transie wywołanym obecnością ich boga, ich pasterza. Następne strzały, następni zabici.

Powietrze było przesączone zapachem prochu, krwi, rozszarpanych wnętrzności. Nikt nawet nie jęknął.

– Ty gnoju! – zakląłem, zanim kolejni napastnicy sforsowali umocnienia z ciał swoich poprzedników.

Zamieniłem Margaret na Zabójcę i posłałem staremu bogu trzy kule. Glina zareagowała na nie jak woda na wrzucony kamień. Teraz wydawał się większy, to już nie był bałwan z gliny, tylko z jakiegoś wyglądającego na żywe tworzywa. Nie miałem czasu na porównania.

Napierali ze wszystkich stron. Oddałem nawet kilka strzałów w stronę siedzisk i w pustą przestrzeń, żeby zdążyć przeładować. Zerknąłem przelotnie na boga. Znowu się powiększył, krew martwych spływała do niego, odżywiała go, transformowała. Każdą śmiercią, każdym trupem przyczyniałem się do jego wielkości.

– Właśnie tak! – odpowiedział na moje myśli. – A twoja własna śmierć ukoronuje moje wskrzeszenie! Połączymy się, ja stanę się tobą!

Zawahałem się. Czy nie lepiej strzelić sobie w głowę? Ale na to już chyba było za późno.

– Tak, jest za późno! – zagrzmiał krwawy bóg.

Wiedziałem, że nie kłamie.

– R. C, trzymaj się! – od strony drzwi dobiegło mnie wołanie.

W porównaniu z głosem boga brzmiało niczym pisk rozdeptywanej myszy. Ale to była moja ostatnia szansa. W drzwiach stał Janota z Val. W dłoni trzymał jakąś monstrualną broń, która przypominała miotacz ognia.

Jęknąłem. Śmierć zgromadzonych w kościele ludzi tylko wszystko przyspieszy.

Zastrzeliłem kobietę, która rzuciła się na mnie z siekierą. Miotacz Janoty zasyczał

przeciągle, Val rzuciła przed siebie granaty z gazem usypiającym. Blacharz sprawnie wywnioskował, do czego będzie zmierzał stary krwiopijca, i zawczasu odpowiednio ich poinstruował.

Wstrzymałem oddech. Z tym akurat nigdy nie miałem problemów. Co innego potem znów zacząć oddychać – z tym było gorzej.

Bóg już nie siedział na swoim miejscu. Niezgrabnie, niczym trzęsąca się kula, ruszył

przez salę w stronę Janoty i Val. Zaszedłem mu drogę.

– Nie zdołasz mnie zabić – ostrzegł pogardliwie.

Margaret wystrzeliła ostatnim nabojem. Bóg zatrzymał się. Na najwyższym kolcu rozpoznałem twarz Gabrety. Konwulsyjny grymas wiernie odbijał cierpienie ostatnich chwil jej życia. Widziałem obie ręce dziewczynki, tułowia i nóg już nie. Może je ugotowali, może to ja je zjadłem.

– Jestem nieśmiertelny.

Znowu ta przenikliwa, wżerająca się w mózg siła niszcząca w zarodku każdą myśl o oporze.

Sięgnąłem za pasek i położyłem dłoń na Nożu. Bóg przeciwko bogowi, inaczej się nie da.

Samo dotknięcie rękojeści, bez żadnego nawet zamysłu, sprawiało mi potworne cierpienie, w mojej przerzedzonej duszy zaczęła rosnąć dziura.

Stary bóg zatrzymał się. Czworo oczu patrzyło na mnie, kręciły się w nich spirale.

– Nie zrobisz tego, to cię zabije. Nie, nie zabije, wyjdziesz na tym jeszcze gorzej –

przemówił nagle bez buty w głosie.

– Albo ty, albo on. – Wzruszyłem ramionami.

– Możemy się dogadać.

Słyszałem za plecami, jak Janota idzie przed siebie. Od czasu do czasu eksplodował

granat gazowy, grzmiał karabin.

– Wiele już zyskałem, mogę sobie nawet pozwolić na nagrodę dla ciebie. Potem jednak każdy z nas pójdzie w swoją stronę – zaproponował.

Kawałki torsów i kończyny zatrzęsły się, jakby bóg czekał w wielkim napięciu. Jedna para oczu patrzyła mi w twarz, druga obserwowała Nóż. Spirale co chwilę zmieniały kierunek obrotu. Zaczynała boleć mnie od tego głowa.

Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.

– Dobrze – zgodziłem się. – Wskrzesisz te ofiary – wskazałem jego przerażające trofea –

a ja nie użyję tego, co mam w pochwie przy pasie.

Klepnąłem rękojeść Noża. Dziura powiększyła się, ale ktoś, kto ma tak przerzedzoną duszę jak ja, może to wytrzymać. A jeszcze lepiej, kiedy ma dwie.

Bogowie mogą wszystko. Dopiero teraz w to uwierzyłem. Obcięte kończyny szukały swoich korpusów, gnijące mięso pozbywało się śladów rozkładu, smród zanikał, wybielone kości owijały się w tkanki, głowy wrastały w ciała.

Jako pierwsza ze wszystkich ofiar stanęła przede mną Gabreta.

Spirale znowu kręciły się w jednym kierunku, stary bóg cały się powykrzywiał.

Zrozumiałem, że się śmieje. Dałem się złapać na lep?

– Musisz dotrzymać słowa, które dałeś bogowi. To niemożliwe – usłyszałem w uchu cichy szept Blacharza.

Stary bękart patrzył, jakby wygrał. Haczyk być może krył się w słowie „nagroda”. Chyba rozumiał przez to coś innego niż ja.

– A dlaczego muszę? – zapytałem cicho, nie czekałem jednak na odpowiedź.

Z pewnością skończyłoby się to zagładą świata albo czymś w tym rodzaju.

– Dobra, dotrzymam go. Nie użyję Noża. – Wykrzywiłem twarz w stronę starego boga.

Uniosłem olbrzymi rewolwer skonstruowany do zabijania nieludzi przez nieludzi. W

Zabójcy został już tylko jeden nabój – a jaki, o tym bóg Otomanów i Fuzesabonów przekonał

się, dopiero gdy pociągnąłem za spust.

Ciężka ołowiana kula kalibru, który bardziej pasował do małego moździerza, trafiła w sam środek ciała. Ołów wypalił się, ale pierścionek, nie tracąc prędkości, parł dalej do jądra tego przejrzałego wrzodu i dopiero tam wybuchł. Nawet prastary krwiożerca nie poradził

sobie z siłą miłości całych pokoleń matek i córek. Rozpadł się jak toksyczna narośl rakowa, zniknął w gejzerze krwi, gliny i mięsa.

Kiedy umierał, śmiałem się, śmiałem się na całe gardło. Bardzo mi się to podobało. Już dawno było po wszystkim, ale mój śmiech jeszcze długo niósł się pod krzyżowymi sklepieniami. Wiatr oczyścił powietrze w zniszczonym kościele, pierwsi omamieni ludzie zaczęli się wybudzać.

– Zabiłeś boga – wyszeptał Janota.

– Niech mi to dopiszą do rachunku.

W kieszeni znalazłem jeszcze jeden nabój do Zabójcy. Wyciągnąłem go na światło budzącego się właśnie dnia, obejrzałem i włożyłem do komory.

– Miałem po prostu szczęście – powiedziałem do zdezorientowanych ludzi. – I odpowiednią amunicję.

Zbierali się niepewnie i wychodzili, jakby dopiero co przebudzili się z nocnego koszmaru, ale jeszcze sobie tego nie uświadamiali.

Przewiesiłem Greysona przez ramię i odwróciłem się w stronę wyjścia.

Spod sterty zwłok wygramolił się ojciec Strazynski.

– Zabiłeś naszego boga! Przecież w tym świecie ludzie potrzebują obrońcy, potrzebują boga! Pasterza!

Przyjrzałem mu się. Człowiekowi, którego inni poważali, szanowali, respektowali. Nic nie zrozumiał.

– Znajdźcie sobie innego.

– Jakiego? – jęknął.

Popatrzyłem na Gabretę. Wyglądała cudownie, dziewczynka tuż przed okresem dojrzewania, która ma przed sobą całe ciężkie i piękne życie. Nieskończenie lepsze od posiekania na kawałki.

– Znajdźcie sobie takiego, któremu nie będziecie musieli składać w ofierze swoich dzieci

– poradziłem mu, a potem przez chwilę zastanawiałem się nad swoimi słowami.

Właśnie w nich skrywała się jedna z niewielu absolutnych prawd, ale Strazynski nie mógł

jej zrozumieć. To on był winny temu wszystkiemu, co się stało. Podniosłem Zabójcę. Nawet

nie starałem się mierzyć, nos Strazynskiego znalazł się na wprost wylotu lufy. Spust poruszył

się, zanim nawet zdążyłem go dotknąć. Wystrzał zagrzmiał, zanim kurek uderzył w iglicę.

Pocisk nakreślił na tynku abstrakcyjny fresk z krwi, kości i mózgu. Nic szczególnego ani wartego zachowania – po dzisiejszej nocy całe wnętrze trzeba będzie od nowa otynkować i pomalować.

Potem już nikt mnie o nic nie pytał, nikt mnie nie zatrzymywał.


* * *


Jeszcze tego samego dnia w południe odjechaliśmy. Miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego, ale nie był to trupi spokój cmentarza, raczej zmęczenie pijaka po zbyt długiej libacji.

Przed tablicą z napisem „Jabłonków” w przydrożnej kapliczce, która została po jakimś starym świętym, ktoś szybko wyrzeźbił postać nowego obrońcy miejscowych. Obrzydliwy pozszywaniec z implantowanym mechanicznym okiem. Przez ramię miał przerzucony automatyczny miotacz granatów, w dłoni trzymał niebezpiecznie wyglądający rewolwer.

Micuma zatrzymała się i długo, w zamyśleniu przyglądała się dziełu nieznanego artysty.

– Masz może jakieś zabawne uwagi?

– Nie – odpowiedziała. – Myślę, że dobrze wybrali.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć.


Koniec tomu pierwszego


Загрузка...