– Jestem już bardzo długo w drodze. Muszę uzupełnić ekwipunek, sprzedać kilka rzeczy.

Przepełniony pokojem wędrowałem przed siebie, a oni naprawdę nie spoglądali na mnie zbyt przyjacielsko – kontynuowałem.

Początek zdania był prawdziwy, koniec absolutnie nie. Znowu ożyła we mnie ta radość, którą czułem, gdy przekroczyli granicę, gdy już tak bardzo przeciągnęli strunę, że nie było drogi odwrotu. Wykorzystałem to. Demon we mnie był zadowolony, ja właściwie też. Ani trochę mi nie przeszkadzało, że zginęli. Wilk syty i owca cała. W końcu nie miałem wrażenia, że udało mi się nasycić część swojego ja, wyrządzając krzywdę drugiej. Co innego, gdybym zabił Janotę.

– I co dalej? – zrozumiałem, że Janota już po raz drugi zadaje mi to pytanie, a spust jego karabinu przesunął się o milimetr. Znowu to artystyczne ujęcie Oka, było mi naprawdę życzliwe.

– Potem – rozłożyłem ręce w geście zdziwienia – zajęli się sobą i wystrzelali nawzajem.

W ogóle nie zwracali na mnie uwagi.

Janota nie odrywał ode mnie wzroku.

– Ojcze?

Strazynski tylko pokręcił głową. Uczucie, że leżę pod mikroskopem, zniknęło.

– Ten człowiek jest czysty. Ostatnio nie rzucił na nikogo żadnej klątwy ani czaru. Nie omamił tych mężczyzn.

– A czy jest zdolny rzucić klątwę albo czar? – chciał wiedzieć Janota.

– Co pan może na ten temat powiedzieć? – Strazynski zwrócił się do mnie kurtuazyjnie.

– Czy wyglądam na kogoś, kto potrafi zaklinać i czarować? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

– Tak – rzekł oschle Janota.

– Oto odpowiedź na pańskie pytanie, poruczniku. Wie pan również, że nie przekląłem waszych ludzi.

– To dobrze – stwierdził Janota i opuścił karabin. Byłem pewien, że wystarczyło mgnienie oka, by nabój trafił prosto w moje serce.

– Ma pan szczęście, że ci ludzie nie byli od nas. Przysłali ich z Trzyńca. Najemnicy, którzy mieli nas bronić, jakbyśmy sami nie mogli sobie poradzić.

Ojciec Strazynski spojrzał na porucznika – policjanta, a zapewne także miejscowego klawisza i detektywa.

– Może później omówimy z panem R. C. kilka spraw. Po tym, oczywiście, jak już pozałatwia swoje sprawy, z powodu których odwiedził nasze spokojne miasteczko.

– Potrzebujecie żołnierza? – zapytałem wprost, ale żaden nie odpowiedział.

Ksiądz ukłonił się na pożegnanie, Janota wymierzył we mnie palec wskazujący i pociągnął za wyimaginowany spust. Zanim drzwi się za nimi zamknęły, przy moim stole stał

już wysoki, zgarbiony ze starości mężczyzna z głową jak kula bilardowa. Kojarzył mi się z Rosjaninem ze wschodu. Musiałem spotkać się z kimś podobnym w poprzednim życiu, którego nie pamiętałem.

– Pan sobie życzy? – zapytał z miękkim akcentem.

Zacząłem zamawiać.

To były najlepsze trunki i jedzenie, odkąd sięgałem pamięcią, a kawa po prostu wyśmienita. Silna, aromatyczna i idealnie gorzka, bez kwaskowego posmaku, jakie miały wszystkie jej substytuty uprawiane na kontynencie.

Nie odmówiłem nawet kieliszka koniaku na zakończenie. Co ciekawe, nie chcieli zapłaty z góry. Dziwne. Może to przez wizytę ojca Strazynskiego i porucznika Janoty, choć stawiałbym raczej na tego drugiego. Należał do tych ludzi, którzy z przyjemnością rozstrzelaliby każdego, kto skala ich miasteczko. Tak, Janota uważał Jabłonków za swoje miasteczko. A to oznaczało tylko jedno – był imigrantem.

Koniak nie był koniakiem, ale winiakiem, delikatnym, aromatycznym, przypominał mi coś dawno minionego i przyjemnego. Skusiłem się na jeszcze jeden kieliszek. Siedząc w

opustoszałym zakątku restauracji, wyciągnąłem z kieszeni na piersi ilustrację, którą wyrwałem z książki królowej upiorów. Królowej upiorów, mojej niegdysiejszej kochanki. Nie pamiętałem naszej wspólnej przeszłości, tylko tę jedną noc, kiedy prawie ją zabiłem.

Właściwie zabiłem ją naprawdę, zamęczyłem zniewoloną przez rozkosz, dając się ponieść ukrytym we mnie ciemnym mocom, których nie byłem świadomy. Przeżyła tylko dzięki odporności danej najwyższym upiorom. To było słodko-gorzkie wspomnienie i nieco mnie przerażało. Zalałem je kolejnym haustem winiaku, po czym wychyliłem cały kieliszek do dna.

Na szczęście rosyjski kelner był uważny i natychmiast przyniósł następny. Może zdołałbym się upić i zapomnieć. Zapomnieć o gotującym się we mnie drugim ja, o rzeczywistości, o przeszłości, o przyszłości, która przyniesie wszystko, tylko nie szczęście. Po prostu o wszystkim.

Zamiast tego rozłożyłem przed sobą pomiętą kartkę. Po długiej podróży papier był

porozrywany, brudny, pognieciony, sam obrazek jednak nie ucierpiał.

Mężczyzna o zdecydowanych, ostrych rysach, zbyt energicznych i szorstkich, by można go było nazwać przystojnym, stał pod bramą miasta. Jedną dłoń zaciskał w pięść, w drugiej trzymał krótką dębową pałkę. Sam jeden naprzeciw armii duchów, demonów, starych i nowych bogów, dewów, akoinów i innych istot, których nazw ludzki język nie znał. Nie otaczała go żadna aureola, żadna bariera ochronna. Siła była w nim samym, w spojrzeniu, w sposobie, w jaki trzymał kij, i w oczach, przede wszystkim w jego oczach. Za każdym razem, kiedy oglądałem obraz bitwy o Sewastopol, miałem wrażenie, że się zmienił. Dzisiaj widziałem lepiej twarz obrońcy, jednocześnie w zalewie czerni, która na niego napierała, rysowała się coraz wyraźniejsza struktura. Za to mury Sewastopolu i ludzie na nich tonęli we mgle.

Przyłapałem się na tym, że oddycham głęboko, a na czole mam wielkie krople potu. Było tak za każdym razem, kiedy patrzyłem na tę ilustrację.

– Jest do pana podobny.

Metal wbił się w drewno, Margaret sama wskoczyła mi do ręki, a wylot jej lufy zatrzymał

się na czole dziewczynki. Dwanaście, może trzynaście lat. Dwanaście lat, cztery miesiące i trzy dni, sprecyzowałem niespodziewanie.

– Co, co powiedziałaś? – wyjąkałem i włożyłem Margaret z powrotem do kabury.

Przez chwilę patrzyła na mnie zdumiona, ale po chwili odwróciła się i uciekła.

Wciąż nie czułem się dobrze. Ta ilustracja za każdym razem działała na mnie w dziwny sposób, posyłała gdzieś indziej, gdzieś, gdzie niczego nie byłem pewien. Powinieneś się do tego przyzwyczaić, powiedziałem do siebie w duchu i upewniłem się, że Margaret spoczywa w kaburze. Na wszelki wypadek zapiąłem ją na zatrzask.

– Pan sobie życzy?

Wraz z tymi słowami przy stole pojawił się Borys. Skąd znałem to imię? Nie miałem pojęcia. Możliwe, że to sprawka ilustracji, wprowadzała mnie w trans, którego nie byłem

warty.

– Zapłacę już. Ma pan wolne pokoje?

Ukłonił się lekko, ukazując ciemię.

– Oczywiście, proszę pana. Obiad dopiszemy panu do rachunku.

Jabłonków, wspaniałe miasteczko... Przypomniałem sobie o pięciu martwych i melodia natychmiast przybrała fałszywy ton. Pięciu martwych, no i co z tego? Za to kawę i winiak mają znakomite.


* * *


Micumę zostawiłem w stajni, Greysona i resztę uzbrojenia w pokoju, wsunąwszy pod sakwy jeden z medalionów. Ktoś, kto okazałby się zbyt ciekawski, ryzykował ustaniem akcji serca, oczywiście pod warunkiem, że do złodziejstwa nie przygotowywał go doświadczony czarodziej. Ale moja własność nie była znowu tyle warta.

Spacerowałem głównymi ulicami miasteczka, zaglądając w boczne, jeśli tylko uznałem, że znajdę tam coś więcej niż na wpół zburzone oryginalne domy albo lepianki nowo przybyłych osadników – tych było najwięcej. W pięciu sklepach sprzedawano przedmioty codziennego użytku, mięso, w tym nawet kilkudziesięcioletnie, ale ciągle zdatne do spożycia konserwy, pieczywo i oczywiście mąkę. Nie tego jednak szukałem. Warsztaty mechaniczne znalazłem dopiero na skraju miasteczka, jakby w samym Jabłonkowie nie było popytu na te usługi. Pierwszy minąłem. Proste silniki parowe, silniki elektryczne i piły z napędem olejowym. Do tego myśliwskie sztucery, dwururki, trzyrurki, automaty importowane z Grodziska i Zwickau. Nic, co mogłoby mi się przydać. Drugi sklep, leżący poza granicami miasteczka, był bardziej interesujący. Moją uwagę przykuł starannie wypolerowany silnik leżący tuż za drzwiami.

– Trzysta pięćdziesiąt sześć koni – oznajmił z dumą właściciel, gdy tylko przekroczyłem próg.

Był to poczciwy, nieprzechodzony dwunastowałowiec na naftę. Doświadczony mechanik nauczyłby go pracować nawet na resztkach ropy.

Nie rozumiałem, dlaczego tak świetny silnik stoi właśnie tutaj. Wystarczyłoby załatwić dobre podwozie, porządne przewody i właściciel nieźle by zarobił. Ktoś, kto nie bał się zapuścić w okoliczne lasy, mógł znaleźć coś ciekawego. Kiedyś musiało tu się żyć lepiej niż dobrze.

Nic jednak nie powiedziałem. Wyszedłem spod zadaszenia nad potężnym urządzeniem, a usłużny optymizm na twarzy właściciela wyraźnie przygasł.

Przypomniałem sobie o niedawno odkrytym poczuciu humoru. Czy raczej o jego zarodkach, które starałem się pielęgnować...

– Trzysta pięćdziesiąt sześć koni? – powtórzyłem głośno. – Sporo. Jeśli podłączy pan do

niego prasę, będzie można z trupów tłoczyć wodę, a mączką z mięsa i kości nawozić pole.

Niepewność na jego twarzy zmieniła się w przerażenie. Właściciel warsztatu, tłusty, brzuchaty chłop, wyciągnął rękę w kierunku wiszącego na ścianie karabinu. Broń musiała być antykiem już w czasach Krachu, co nie zmieniało faktu, że doświadczony strzelec dałby radę rozpruć z niej bebechy pięciu bliźnim z odległości tysiąca metrów.

– Przyszedłem kupić jakąś broń, dobrą broń – powiedziałem, żeby go nieco uspokoić.

Nie liczyłem się z nim tak bardzo, ale potrzebowałem czegoś, czego mógłbym użyć również na ulicach Jabłonkowa. Wprawdzie porucznik Janota okazał się otwarty na logiczną argumentację i ugodową postawę księdza, ale miałem wątpliwości, czy zaakceptuje użycie Margaret przeciwko mieszkańcom miasteczka. Każdy wystrzał powodowałby masowy rozlew krwi.

– Taką, z której mogę zastrzelić tylko jednego człowieka na raz – sprecyzowałem.

Czerwony nos powędrował z lewa na prawo i z powrotem, nabiegle krwią oczy starego pijaka zaszkliły się jeszcze bardziej.

– Może jakiś pistolet? Żebym trafił w to, do czego celuję. Mam tylko ją. – Podsunąłem mu Margaret pod nos.

Zaczął się trząść. Jeśli tak działał humor, to bardzo mi się to podobało. Szkoda, że nie byłem dowcipny już wcześniej.

Odwrócił się i zaczął wysuwać z półki szuflady, a potem jedną po drugiej układać przede mną na stole.

– Glock, najpopularniejsze modele. Cezety, tańsze, równie łatwe w obsłudze i odporniejsze. Luksusowy Smith and Wesson, Haudiny and Corporation, Apollon – zachwalał

prezentowany towar.

Handel bronią kwitł w każdych czasach.

Towar miał dobry, ale drogi, a ja nie odnosiłem wrażenia, że powinienem się spieszyć, bo wkrótce będę musiał kogoś zabić – na przykład Borysa, który obsługiwał mnie przy stole.

– A naboje?

– Sprzedaje je pan Smutzer, ma stragan na placu.

Skinąłem na znak, że zrozumiałem.

– Cena?

Spojrzał na mnie w sposób charakterystyczny dla handlowców, jakbym zadał niegrzeczne pytanie.

– Sto, sto pięć, sto dwadzieścia pięć... – wskazywał poszczególne sztuki broni, podając ceny.

– To niezbyt wiele. Tyle że same klasyczne modele, a ja szukam czegoś specjalnego.

W tutejszej walucie miałem około stówy, w towarze grubo ponad tysiąc. Nie chciałem jednak zwracać na siebie uwagi, a już na pewno nie chciałem pozbywać się takiej ilości towaru z powodu gadżetów. Jeżeli miałem wlec ze sobą jakieś żelastwo, chciałem, żeby mi

się przynajmniej podobało.

Zamyśliłem się. Kto chciał, żeby mu się podobało? Ja czy demon zamknięty w środku? A co to znaczy: podobać się?

Wszystko jedno. Wiedziałem, że żadnej z tych pukawek nie kupię. Brakowało im właściwego zapachu, woni, odoru pobudzającego do zabijania – kogokolwiek, kiedykolwiek, wyłącznie w zależności od zdolności tego, kto naciska spust. To wszystko były swego rodzaju zabawki, opanowane, zmanipulowane. Nie wiedziałem, skąd ta wiedza, ale nie miałem żadnych wątpliwości.

Odwróciłem się do tonącej w mroku ściany, zasłoniętej pustymi metalowymi beczkami i mnóstwem zużytych kół zębatych.

Stara dubeltówka, karabin kaliber 7.62, rewolwer bębenkowy z odmętów zapomnianej historii. Między tymi zabytkami, które nie wiadomo dlaczego wyglądały na skuteczniejsze niż cały arsenał wyłożony na ladzie, na zardzewiałym gwoździu wisiał niezgrabny rewolwer z masywną, ośmiokątną lufą.

Sięgnąłem po niego ostrożnie.

– Do niczego, stary grat – ostrzegł mnie właściciel.

Rdza nie kruszyła się przy dotyku, trzymała się i zostawiała ślady rdzawego proszku.

Broń była znacznie lżejsza, niż mogło się wydawać. Sadząc po rozmiarach, oczekiwałem trzy-, trzyipółkilogramowego gnata, a on nie ważył nawet dwóch. Zajrzałem do czarnej lufy i nie powstrzymałem cichego gwizdnięcia. To nie była trzydziestkaósemka, czterdziestkapiątka czy pięćdziesiątka. Ten kaliber nie mógł się równać z żadnym innym, z którym się zetknąłem, ani nawet z tymi, o których tylko słyszałem. Lufa była dłuższa niż szerokość dwóch męskich dłoni, a kaliber... miałem wrażenie, że patrzę w lufę działa.

– Cały z żelaza. Został jeszcze po starym Horaku, poprzednim właścicielu. Nie ma do tego nabojów, a nawet gdyby były, i tak nikt nie zdołałby go utrzymać. Przy wystrzale urwie głowę – ostrzegł mnie właściciel.

Miał rację.

Takiej broni nie mógł używać człowiek. Ale ja nie byłem człowiekiem. I z całkowitą pewnością, której nie rozumiałem, wiedziałem, że ten rewolwer nie został skonstruowany z myślą o zabijaniu ludzi. Z pewnością nie.

– Ma pan tu gdzieś beczkę z odpadkami? – zapytałem.

Właściciel kiwnął głową w róg pomieszczenia.

– Co pan w niej znajdzie, należy do pana. Chętnie się tego pozbędę. Ale porządnego żelaza tam nie ma, sama tandeta.

Po godzinie babrania się w odpadkach, starym żelazie i innych śmieciach, które zostawiają po sobie kolejne pokolenia, znalazłem jedenaście magazynków oraz kleszczyki do odlewu kul. Nie powiedziałem nic pijakowi, tylko ukradkiem pochowałem je po kieszeniach.

Udając rozczarowanie, włożyłem wszystko z powrotem do beczki, ściągnąłem ze ściany

rewolwer i położyłem na ladzie.

– Jest do niczego, ale podoba mi się. Kupuję go.

– Horak nazywał go Zabójcą Demonów.

Nie słuchałem, jak wychwalał ogromny pięciostrzałowy rewolwer, czekałem, aż dojdzie do ceny.

– Jeśli ma pan do niego naboje, biorę – nie ustępowałem. – Poczekam, może je pan zamówić u kogoś innego – udawałem, że idę mu na rękę.

Starałem się zakryć wylot lufy swoim kciukiem. Nie wystarczył. Oko już od dawna usłużnie informowało o faktycznej średnicy – jeden i dwadzieścia dwie setne kciuka.

– Nie mam nabojów i chyba nie dam rady ich załatwić – odparł właściciel.

– No cóż, naprawdę szkoda, chciałem go mieć. Wie pan, taki rarytas. Ale bez nabojów nie jest wiele wart... – udawałem żal. – Pięć koron – zaproponowałem dziesięć razy mniej, niż oczekiwał. Od razu położyłem pieniądze na stole.

W odpowiedniej walucie, dziesięć blaszanych półkoronówek chronionych przeciwko zaklęciom. W każdej ukryto czar na szczęście dla jej właściciela. Ten, któremu je zabrałem, już go nie potrzebował.

– Zabójca Demonów, dobre imię – powiedziałem na odchodnym i wycelowałem w niego gnata.

Mężczyzna zbladł, a ja wbrew sobie pociągnąłem za spust.

Mechanizm szczęknął. Poczułem lekki opór w rękojeści i walec przekręcił się gładko.

Mężczyzna za ladą padł na ziemię. Do zapachu nafty, oleju maszynowego i

zardzewiałego żelaza wmieszał się smród fekaliów.

– Czy to właśnie jest humor? – zapytałem głośno.

Zwracałem się do nowego wspólnika – Zabójcy Demonów, ale nie odpowiedział.

Margaret i Greyson też milczeli. Może to ich nie obchodziło, a może po prostu nie mieli poczucia humoru.


* * *


Siedziałem w swoim pokoju z nogami na stole. Greyson leżał na łóżku, Margaret miałem w zasięgu ręki, w kaburze przewieszonej przez oparcie fotela, gigantyczny rewolwer trzymałem na kolanach. Powinienem rozebrać go i dokładnie wyczyścić, ale nie chciało mi się. Zamiast tego drzemałem i zastanawiałem się, czy nie powinienem pryskać z Jabłonkowa.

Nie podobało mi się tutaj.


Dziecko, dopiero co narodzone, jeszcze mokre od wód płodowych i ze śladami śluzu na skórze. Pusta twarzyczka z zamkniętymi oczami, która jeszcze nie umie wyrazić myśli i uczuć.

Dłonie, męskie dłonie w chirurgicznych rękawiczkach, ubrudzone krwią, sięgają po pępowinę

i próbują owinąć ją wokół szyi noworodka. Jest grubsza od kciuka, brązowa i śliska w dotyku, ale zbyt krótka. Dłonie wahają się, szeleści szary foliowy worek i nagle trafia do niego dopiero co narodzone ludzkie szczenię. Na zawsze. Z foliowej trumny dobiega krzyk. Wiem, że teraz noworodek ma wytrzeszczone oczy i krzyczy, krzyczy ze wszystkich sil, jakie są w stanie wykrzesać jego płucka.


– Proszę pana?

Wzdrygnąłem się i w ostatniej chwili cofnąłem Rękę w stalowej rękawicy.

Zmiażdżyłbym nią dziecięce gardło w sekundę. Z olśniewającego blasku pierścienia wynurzył

się ludzki kontur. Dziewczynka – ta, która wczoraj zaskoczyła mnie na dole w restauracji.

Lśniący pierścień stał się nagle zwykłym pierścionkiem na jej środkowym palcu.

– Czego chcesz? – warknąłem.

Mignięcie wspomnienia, które na moment przesłoniło rzeczywistość, wytrąciło mnie z równowagi.

– Chciałam... chciałam tylko powiedzieć, że na dole czeka trzech panów – wydukała trochę przestraszona.

Czy to ja zabiłem tego noworodka? Chyba tak. Kiedy? Nie udało mi się tego ustalić.

– Spałem, trochę mnie wystraszyłaś – wyjaśniłem, żeby się uspokoiła, i wstałem.

Podniosła głowę, żeby zobaczyć moją twarz.

– Myślałam, że ludzie tacy jak pan się nie boją. Że to ich boją się inni. – Spojrzała zdziwiona.

Trafna uwaga. Tak, zwykle tak to bywa. Jej strach prysnął niczym bańka mydlana.

– Nie powinnaś wchodzić do pokojów obcych ludzi. Mogliby zrobić ci coś złego –

dodałem niemal szeptem.

W moim głosie było więcej nacisku, niż chciałem.

– Ale nie pan. Pan jest tym bohaterem z obrazka – zaśmiała się. – Chcą z panem rozmawiać. Pomyślałam, że powinien pan to wiedzieć.

Bohater z obrazka. Niepokojące wyobrażenie. Zamiast odpowiedzieć, skinąłem głową, przypiąłem Margaret do pasa i sprawdziłem, czy Nóż spoczywa w pochwie. Był tam, jak zawsze. Pierścionek dziewczynki nadal przyciągał moją uwagę, skrywał w sobie tę szczególną siłę, tak wyraźnie emanującą dookoła i zupełnie dla mnie niezrozumiałą.

Pokazała mi go, jakby wyczuła, że na niego patrzę.

– Dostałam od mamusi, niedawno – powiedziała z dumą. – Podobno już jestem dorosła.

Nagle zrozumiałem, o co chodzi. Dostała go z okazji pierwszej menstruacji, kiedy fizycznie stała się kobietą. Jej matka dostała go zaś od swojej matki i tak to się toczyło od dawien dawna, aż z przyzwoitego pierścionka zrobił się zwyczajny złoty krążek, noszony przez całe generacje matek i córek. A każda z nich włożyła do niego swoją miłość, życzenie szczęścia, te wszystkie dobre emocje, jakie rodzice żywią w stosunku do swoich dzieci.

Przypomniały mi się niedawne zwidy i wbrew woli zachwiałem się. Dziwne, w rzeczywistości widywałem na własne oczy rzeczy jeśli nie dużo gorsze, to równie okrutne, ale one nie poruszały mnie tak bardzo.

– Ładny pierścionek. Dzięki za wyjaśnienie.

– Mama pracuje w kuchni, często tu z nią przychodzę. Jak ktoś będzie pana szukał, od razu panu powiem.

Skinąłem w podzięce i wyszedłem z pokoju szybciej niż ona.

W restauracji czekał ojciec Strazynski z innym mężczyzną w sutannie oraz porucznikiem Janotą, który nie wyglądał na zbyt spokojnego.

Usiadłem przy stole, jednocześnie przesuwając Margaret, żeby nie uwierała mnie w biodro. Czekałem w milczeniu. To oni chcieli ze mną rozmawiać, inicjatywa należała do nich.

Ulicą przejeżdżała właśnie mała karawana kupiecka. Przybyli tak jak ja z południa, ale trzymali się pewnie poniszczonego asfaltu. Załadowane wozy zatrzymały się, na drugim uniosła się płachta. Piły, świdry, półsurowce i mnóstwo innych wartościowych towarów.

Sądząc po antykorozyjnej impregnacji, pochodziły z czasów przed Krachem. Albo z centrów, gdzie technologia znowu zbliżała się do starej doskonałości. W każdym razie to byli bogaci handlowcy, wieźli ze sobą spory majątek. Mężczyzna idący obok pierwszego wozu zawrócił, żeby poprawić płachtę. Przypadkiem przesunął wzrokiem po fasadzie hotelu, nasze spojrzenia spotkały się, choć on o tym nie wiedział. Na jego piersi, na wpół zakrytej kurtką, kołysał się automatyczny kompakt z podwójnym magazynkiem. Oko przełączyło się na rentgen i ukazało zawartość drewnianego pudła przymocowanego do bocznej ściany wozu – gotowy do natychmiastowego użycia wielkokalibrowy karabin maszynowy z zainstalowanym pasem amunicji. Ci handlowcy z doświadczenia wiedzieli, że niewielu ludzi stać na ich towar, a jednocześnie wielu go pożąda. Mężczyzna, na którego zwróciłem uwagę, starał się zachować ostrożność, ale na nic mu się to zdało, bo dostrzegłem migające widmo jednego z bogów śmierci. Nie znałem tych ludzi, nosili jednak nieusuwalne piętno. Doskonała chromowo-wanadowa powierzchnia świdrów po raz ostatni błysnęła w słońcu i zniknęła pod zarzuconą grubą płachtą.

– Może zaczniemy rozmawiać o naszych sprawach – przemówił ojciec Strazynski.

Ocknąłem się z zadumy i popatrzyłem na niego. Oko zmieniło powiększenie i wysunęło się na maksymalną długość obiektywu. Żaden z nich się nie wystraszył, zawiedzione schowało się z powrotem.

– Porucznik Janota powiedział, że dysponuje pan, ekhm, ekhm, pewnymi zdolnościami, z których mógłby pan zrobić dla nas użytek.

Spojrzałem na nich pytająco.

– To bardzo miłe z jego strony. Jakimi zdolnościami?

Obcy mężczyzna był dziwny. Nie zwracał uwagi ani na rozmowę, ani na muchę, która usiadła mu na nosie, jakby był w transie, ewentualnie na wycieczce w towarzystwie

niezwykle egzotycznego narkotyku. Albo została z niego ruina. Niektóre narkotyki po dłuższym okresie używania dawały taki efekt – zostawiały pusty organizm. Nie wymazały jednak jego umysłu. Kiedy zorientował się, że go obserwuję, spojrzał prosto na mnie. Miał

bardzo jasne źrenice, niemal zlewały się z bielą gałki. Dopiero teraz dostrzegłem na jego skórze sinawe plamy – to oznaczało, że od dłuższego czasu zażywał podtrzymujące metabolizm lekarstwa.

– Sądzimy, że jest pan wykwalifikowanym likwidatorem demonów – przeszedł do sedna Strazynski.

Już wiedziałem, co spotkało jego kompana. Widziałem ten błysk na każdym kawałeczku krateru, który pozostał z jego osobowości, na rozpadających się ruinach duszy. Pogrywał z demonami.

– Demonów? – powtórzyłem. – Których? Jakich konkretnie? I jak się tu znalazły? Tu, w okolicach tak malowniczego i przytulnego miasteczka, jakim jest Jabłonków? – zwróciłem się do Janoty.

Nawet nie drgnął, za to Strazynski nerwowo przysiadł się do stołu.

– Nie wiem, co to za jeden albo jedni. Mamy niejasne informacje – przemówił wypalony ksiądz. – Wydaje mi się, że chodzi o demona, który chce się dostać do nas, do świata materialnego, wstępując w ludzkie ciało.

– To najwłaściwszy i najprostszy sposób – odpowiedziałem. – Chodzi więc o demona z zamkniętych sfer? Z tych, które od czasów Krachu nie stykają się z naszą rzeczywistością?

Ksiądz nie odpowiedział.

– Brat Saxon ma problemy z rozumieniem ludzkiej mowy. Z pewnością spróbuje nam odpowiedzieć – pospieszył z wyjaśnieniem Strazynski i położył towarzyszowi rękę na ramieniu.

– Domyślam się, że poświęcił dużo energii i czasu na studia nad demonami.

Wypalony ksiądz nadal milczał, błądząc gdzieś w ruinach swojego ja.

– Był egzorcystą – potwierdził Strazynski.

Janota patrzył bez zainteresowania, ale wiedziałem, że słucha i stara się wszystko zapamiętać. Poczułem podziw dla tego na wpół martwego mężczyzny. Wypędzanie było najtrudniejszym, najbardziej niebezpiecznym sposobem walki z demonami. Chodziło w nim o ratowanie życia opętanego człowieka.

– Egzorcystą i myśliwym – dodał niespodziewanie Saxon.

A więc wraz z demonami zabijał opętanych przez nie ludzi. To było dużo prostsze.

– Zagrażają nam demony albo ze sfery zamkniętej, albo ze sfery, która kiedyś była zamknięta – odpowiedział w końcu na moje pytanie.

– Nie potrafi pan tego sprecyzować? – starałem się wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji.

– Nie rozumiem, jaka to różnica? – odezwał się Janota.

– W czasie Krachu doszło do przełamania barier między poszczególnymi sferami –

wytłumaczyłem. – Nikt nie wie, ile ich się otworzyło. Trzy, cztery, pięć. – Wzruszyłem ramionami.

Ojciec Strazynski popatrzył na mnie, jakby chciał zaprzeczyć. Nie podobało mu się, kiedy w tak prosty i przystępny sposób objaśniałem problem teologiczny, nad którym łamały sobie głowy całe generacje mędrców, a jego skutki dotykały cały świat i wszystkich ludzi.

Prawdopodobnie ujawniałem coś, co miało pozostać tajemnicą dla zwykłych śmiertelników, ale było mi to obojętne. Skąd ja to wszystko wiedziałem?

– I z tych sfer zaczęły przenikać bestie, które teraz możemy spotkać na każdym kroku –

wywnioskował porucznik.

Ludzie to wiedzieli. Nie mogli tego nie wiedzieć, w końcu natykali się na nie bezustannie.

– Co ważne, a wiemy o tym niewiele, obecność tych istot zmienia nasz świat – dodał ku mojemu zdziwieniu Strazynski.

Wtajemniczeni starali się ukryć tę informację przed opinią publiczną.

– To już nie tylko nasz świat. Należy również do tych, którzy przed osiemdziesięciu laty nie zostali zniszczeni pod Sewastopolem albo wypędzeni. Rzeczywistość połączyła się z niektórymi sferami, wydaje mi się, że z pierwszą albo drugą – dodał brat Saxon. – Już nigdy nie zdołamy ich od siebie oddzielić.

Najwyraźniej ożywiał się, kiedy rozmowa schodziła na tematy demonów i innych stworzeń, z którymi przez całe życie walczył – i którym je poświęcił.

Myślałem nad tym, co Strazynski powiedział o demonach. Coś mi tu jednak nie pasowało, ale to jeszcze nic nie znaczyło. Gdy w grę wchodzą demony, nigdy nie można być niczego pewnym.

– A mieszkańcy głębokich, wciąż zamkniętych sfer marzą o tym, by przedostać się do naszego świata. To dla nich naturalne, chcą się zemścić na tych, którzy ich tam umieścili.

Przychodzi im to tym łatwiej, że znają nas z opowieści tych, których posłaliśmy z powrotem do piekła.

Z pokiereszowanego łowcy demonów emanowała teraz niemal namacalna, pełna pasji nienawiść.

– A opętanie człowieka to jeden z wielu sposobów, jakie może wykorzystać demon, żeby wydostać się z zamkniętej sfery – porucznik ponownie wyciągnął wnioski.

Wciąż miał przy sobie ultranowoczesny karabin. Tym razem oparł go dyskretnie o stół

przy swojej prawej ręce.

– Wydaje się panu ciążyć, poruczniku. To dziwne, jak na kogoś, kto chodzi ciągle obwieszony żelastwem – oceniłem.

Rzucił mi krótkie spojrzenie, które mogłoby spokojnie konkurować z nożem wbitym między żebra.

– To ze względu na pana. Żeby nie czuł się pan niedowartościowany – odbił piłeczkę.

– Porucznik Janota to bardzo sprawny mężczyzna. Każdy mieszkaniec tego pięknego, miłującego porządek miasteczka z pewnością by mu pomógł, jeśli dałoby się zmienić obowiązujące prawo i zniszczyć demona, który zjawił się tutaj bóg wie skąd. Dlaczego zwracacie się do mnie? Moje usługi są bardzo drogie.

Strazynski popatrzył na Janotę, a potem na brata Saxona. Moja przepona drgnęła, w pierwszej chwili o mało co nie chwyciłem za Margaret, bo wziąłem to za efekt czaru. Po chwili zorientowałem się, że przecież na zewnątrz stoi potężny wóz, a drgania przepony są spowodowane oddziaływaniem jego agregatorów napędowych.

Patrzyłem na niego cały czas, kiedy sunął za oknami. Czteroosiowy opancerzony kolos z kołami wysokości dorosłego mężczyzny, kabina kierowcy chroniona kuloodpornym szkłem.

Kształt karoserii został zatem podporządkowany kształtowi szkła, bo dzisiaj już nikt nie potrafił go wyprodukować. Na pace znajdowały się dwie wieżyczki strzelnicze, po bokach zaś otwory, przez które można było strzelać również ze środka kolosa. Z wychodzącej do góry rury wydechowej nie ulatywał dym. Używali zwykłego silnika spalinowego prawdopodobnie tylko jako wspomagającej siły napędowej. Monstrualną machinę napędzał agregat wyprodukowany przed Krachem i skonstruowany z wykorzystaniem technologii, które jeszcze nie znalazły się w powszechnym użyciu. Wóz zatrzymał się w zasięgu mojego wzroku, widziałem go przez szklane drzwi.

– Jak silny jest ten demon? – zadałem następne pytanie, bo nikt się nie kwapił do dalszej rozmowy.

– Najwyżej piąta kategoria – odpowiedział Strazynski.

– Szósta, możliwe, że siódma – prawie jednocześnie Saxon wyjawił swoje

przypuszczenie.

Ksiądz spojrzał z wyrzutem na partnera, ale ten znowu nie zareagował.

– Według jakiej skali? – zapytałem, choć z jakichś powodów byłem przekonany, że znam odpowiedź.

Istniała tylko jedna skala, która klasyfikowała moc demonów aż do hipotetycznych wyżyn. Logarytmiczna skala Rawspiera mocy niszczenia encji.

– Według R – odparł Saxon.

– To wyjaśnia, czemu nie chcecie mieszać w to porucznika Janoty – uśmiechnąłem się. –

Ani miejscowych.

– Owszem – przytaknął Strazynski. – To robota dla fachowca.

Albo szaleńca, dodałem w duchu.

Milczeliśmy. Wciąż obserwowałem wóz przed hotelem. Do tej pory nikt z niego nie wysiadł, tylko kilka razy poczułem zwiadowcze czary. Sprawdzali wszystko, byli diabelnie ostrożni. Wróciłem myślami do tego, co powiedział Saxon. Dotąd zetknąłem się z demonem najwyżej piątego stopnia, słyszałem o szóstkach i wiedziałem, co potrafią. Kiedy się rozwścieczą, efekt jest podobny do wybuchu bomby atomowej na paru tysiącach metrów

kwadratowych.

– Jeśli podejmie się pan tego zadania, proszę nie używać broni nuklearnej – dodał

Strazynski, jakby czytając w moich myślach.

– Nie mam takiej.

– Jeśli demon jest blisko siódmej kategorii, musiałaby to być bomba fuzyjna, w żadnym przypadku rozszczepialna – dodał Saxon obojętnie.

Oczyma wyobraźni ujrzałem góry, na których szczytach poukrywano bomby wodorowe o różnych siłach rażenia. Wystarczyło po nie pojechać. Mając w perspektywie spotkanie z demonem klasy siódmej, parę tysięcy kilometrów w tę i z powrotem, łącznie ze wspinaczką na wiecznie oblodzone szczyty, nie wydawało się aż tak wielkim wysiłkiem. Lecz wtedy ani w Jabłonkowie, ani w Trzyńcu nie zostałby nikt, kto mógłby mi zapłacić.

– Ile panowie oferujecie? – przeszedłem do ostatniego punktu rozmowy.

Strazynskiemu chyba ulżyło, że się nie wycofałem. Być może proponowali już tę pracę innym.

Podał sumę. Zmroziło mnie aż po czubki palców, a złożone Kleszcze zaskrzypiały. Ten demon musiał być siódemką, inaczej nie płaciliby tyle.

– Od jak dawna pański zakon ma tutaj siedzibę? – zwróciłem się do Strazynskiego.

– Od prawie stu lat. Mamy w Trzyńcu klasztor. Dlaczego pan pyta?

– Podejmę się tego zadania, jeśli będę mógł spędzić w waszej bibliotece kilka dni.

Nie przestawałem myśleć o tajemniczym mężczyźnie z ilustracji, byłem do niego podobny. Musiałem dowiedzieć się o nim jak najwięcej, a biblioteka krnąbrnych szaleńców, którzy do dzisiaj wzywali imienia schizofrenicznego, dwukrotnie ukrzyżowanego boga, wydawała się idealnym miejscem na rozpoczęcie poszukiwań.

– Dobrze, ale dopiero potem, po wykonanym zadaniu. Jedną trzecią wynagrodzenia może pan wziąć już teraz. Wydaje mi się, że będzie pan potrzebował jakiegoś specjalnego wyposażenia – dodał po krótkim namyśle Strazynski.

Spojrzałem na Janotę. Jego twarz nic nie zdradzała.

– Tak się robi pieniądze – stwierdziłem z udawanym triumfem. Oko schowało się w głąb czaszki, pozostawiając pusty oczodół. Skanowało twarz Janoty, a dokładnie to, co się pod nią kryło, zwłaszcza rozpalone aktywnością płaty czołowe.

Wstałem, tak jakby nasze pertraktacje miały się ku końcowi.

– I jeszcze jedno pytanie, ojcze – rzekłem, już prawie odchodząc. – Nie tylko ja otrzymałem tę ofertę, prawda?

– Demonom wyższych kategorii nie zawsze wystarczy zniszczenie przeciwnika. Czasem poszukują też jego zleceniodawcy – odparł Saxon.

– To mogłoby się dla was źle skończyć. Dlatego opłaca się mieć więcej najemników.

Strazynski milczał, Janota milczał, jedynie Saxon znowu zgodził się z karykaturą człowieka mającego za nic doraźną politykę, układy i interesy.

– Szczegóły zdradzimy wszystkim jednocześnie, wieczorem, tu, w hotelu. Jeśli wciąż będzie pan zainteresowany – oznajmił Strazynski.

Wycelowałem w niego palcem, pociągnąłem za wyimaginowany spust i wyszedłem.

Drgnął przy tym geście, a może tylko mi się wydawało.

Chciałem obejrzeć monstrum na ulicy i sprawdzić, do kogo należy. Domyślałem się, że to jakaś grupa, która też miała nadzieję zainkasować nagrodę za zniszczenie demona. Sądząc po wyposażeniu, byli do tego o wiele lepiej przygotowani niż ja. Możliwe, że zostałem wynajęty jako ktoś w rodzaju zwiadowcy, zwierzątko doświadczalne, na którym następni w kolejności sprawdzą, na co stać demona, czego się po nim spodziewać i jaką strategię walki przyjąć.

Zatrzymałem się obok piekarni i zacząłem patrzeć. Przednia wieżyczka strzelnicza poruszyła się, lufa skierowała się w moją stronę. Stałem jednak zbyt blisko, mierzyła więc gdzieś ponad moją głową. Pokazałem kierowcy i kamerom środkowy palec. Czekałem. Nie robiłem tego ze złośliwości, przeciwnie. Niektórzy ludzie pod wpływem zdenerwowania zdradzają się. Ci mieli wszystkie atuty – mogło być ciekawie.

Zahuczała hydraulika, usłyszałem stukot zapadek. Sądząc po ich liczbie, kolos był w rzeczywistości ruchomą twierdzą. Potem odezwały się przewieszki, które miałem na szyi.

Wychwyciły pole otwieranych czarów barierowych, na tyle dobrych, że nie zdołałem się niczego dowiedzieć. Drzwi się otworzyły i wyskoczył przez nie ostrzyżony na jeżyka mężczyzna w tenisówkach, miękkich skórzanych rękawiczkach i nałożonym na nie pożytecznym, modnym gadżetem – kastetem z mosiądzu. Mierzył we mnie, a jego wąskie usta krzywiły się w nienawiści.

Wciąż opierałem się o ścianę. Kiedy ruszył na mnie klasycznym bokserskim atakiem, podciąłem mu nogi, by wyłożył się jak długi na ziemię, i przystawiłem do głowy chłodną lufę Margaret. Był szybki, dużo szybszy, niż się spodziewałem, ale niewystarczająco.

– No to się porobiło. Tak się rzucić na zwykłego gapia?

Część mojej osobowości, którą ciągle trzymałem na uwięzi, zadrżała z uciechy. A gdyby tak odstrzelić mu jedną z tych świńskich rękawiczek? Oczywiście razem z dłonią. Pomysł

wynurzył się znikąd i natychmiast wdeptałem go z powrotem w próżnię, mimo że wydał się interesujący. Czy moje osobowości nie zaczynały aby na siebie wpływać, przenikać się nawzajem? Nie pozwoliłem sobie zepsuć humoru wyobrażeniem, które mi się nie podobało.

Gorącokrwisty facecik nagle spokorniał. Było widać, że już kiedyś czuł na policzku chłodny pocałunek lufy.

– Mam ochotę pociągnąć za spust. Strasznie brzydki ten kastet. Pewnie trzeba będzie się potem wybrać nawet do chirurga plastycznego, tylko kto za to zapłaci? – kontynuowałem nieformalną konwersację.

Zaskrzypiały zawiasy, z piekarni wyszedł mężczyzna z kilkoma świeżymi chlebami pod pachą. Na głowie miał stalową obręcz, bynajmniej nie dla ozdoby, w kaburach pod pachami dwa pistolety, a na pasie skaner myśli. Stary, bardzo nieprecyzyjny przedmiot. Jeśli właściciel

potrafił go obsługiwać, musiał być naprawdę niezły. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby się zorientować w sytuacji. Widziałem, jak rejestruje otwarte drzwi do kabiny kierowcy, kastet na dłoni leżącego mężczyzny, lufę karabinu wymierzoną w moim kierunku i oczywiście Margaret.

Ja zaś dostrzegłem tylko jego rozbiegane oczy i podobieństwo do faceta z transportera.

– Mój brat bywa w gorącej wodzie kąpany – powiedział z szerokim, przepraszającym uśmiechem.

Oczy pozostały ciągle takie same, wyzute z uczuć narzędzie analizy parszywego świata.

– A to czasami nie popłaca, prawda? – odgryzłem się. Śrutówka wciąż opierała się o czoło kierowcy. Bo to był kierowca, stąd te lekkie buty i rękawiczki.

– Nie, ale panu też nie popłaci – w jego głosie zabrzmiała stal chirurgiczna. – Jesteśmy przecież tylko ludźmi, powinniśmy sobie wybaczać ewentualne błędy, co nie? – wrócił do koleżeńskiego tonu.

– Tak, jesteśmy tylko ludźmi – przytaknąłem i ułożyłem Margaret z powrotem w jej skórzanym łożu. – Przyjechał pan tutaj w związku z ofertą ojca Strazynskiego? Polować na demona? – zapytałem wprost.

– W związku z ofertą jego przełożonych – uściślił kąśliwie mężczyzna z obręczą, przyglądając się, jak jego brat podnosi się z ziemi. – Uspokój się, Guczi – zgasił go. –

Gdybym się tu nie pojawił, miałbyś już kaszę zamiast mózgu. W dodatku porzuciłeś Megalodona. Pogadamy o tym później. Wracaj na miejsce.

– Miałeś cholerne szczęście, że nie było tutaj Harta i Warga – szczeknął do mnie Guczi, po czym niechętnie powlókł się do kabiny.

– A ja polegam tylko na sobie. To bardzo dobry zwyczaj – odparłem. – Mowa o reszcie braci? – Odwróciłem się do mężczyzny z obręczą.

Sadząc po tonie, to on był szefem tej ekipy i nazwał swoją jeżdżącą fortecę imieniem jakiegoś prastarego jaszczura. Fakt, wstydu mu nie przynosiła.

– Owszem – potwierdził niechętnie. Najwyraźniej niezbyt mu się podobało, że jego braciszek zdradził tyle informacji.

– Nie masz szans na pokonanie siódemki! Jesteś tylko ofiarą. Zginiesz, żebyśmy mogli sprawdzić, jak walczyć z demonem – krzyknął jeszcze Guczi, zanim zamknął za sobą drzwi.

– Na miejsce! – Szef był już wściekły.

– Jasne, jasne, już idę, Fruzzi – wymamrotał jego brat i zniknął we wnętrzu wozu.

– Cóż, z pewnością jeszcze się spotkamy. Strazynski chce dać nam ostatnie instrukcje –

pożegnałem się i podążyłem w przeciwnym kierunku.

Chciałem uniknąć bliższego spotkania z Hartem i Wargiem, którzy właśnie wrócili.

Bliźniacy, koszmar wszystkich zapaśników i zabijaków. Nie można ich było pokonać, co najwyżej zabić. Potężne sylwetki, formowane albo w biokadziach, albo przez cholernie dobrego czarodzieja; ręce trochę dłuższe od naturalnie proporcjonalnych, przystosowane do

obsługi broni wielkiego kalibru i oczywiście do walki wręcz; potężne łuki brwiowe chroniące oczy i zwiększające odporność czaszki. Na pewno mieli jeszcze mnóstwo innych ulepszeń, których na pierwszy rzut oka nie było widać.

Czasami lepiej po prostu się wycofać.


* * *


Spotkanie ze Strazynskim miało się odbyć dopiero wieczorem, miałem więc trochę czasu, by rozejrzeć się po okolicy za demonem siódmego stopnia według skali Rawspiera. To mi najbardziej nie pasowało. Taką moc wyczułbym nawet na sto kilometrów, i to bez pomocy amuletów, talizmanów i wszystkich innych możliwych akcesoriów, które nosiłem przy sobie.

Ale w przeciwnym razie Strazynski z pewnością nie szastałby tak pieniędzmi.

Ruszyłem główną drogą na Trzyniec. Na terenie miasteczka została zrekonstruowana, ale i tak można się było zorientować, którędy przechodził tajemniczy stwór, dotykiem topiąc kamienie. Jego ślady wypełniono materiałem ścierającym się kilka razy szybciej niż inne nawierzchnie, łamiącym się i kruszącym. Spotkałem nawet grupę robotników, którzy właśnie łatali niedawno na nowo powstałą dziurę. Poświęcili mi wiele nieprzyjaznych spojrzeń, lecz potem wrócili do pracy.

Był piękny jesienny dzień. Promienie słońca padały na równinę wokół Jabłonkowa, podkreślając malowniczość gór ciągnących się na wschód i zachód. Nad nimi wisiały chmury, ciężkie, szare chmury, w których śnieg przygotowywał się do natarcia, a wraz z nim zima, która zmieni tę krainę w ponure miejsce, gdzie trudno będzie doczekać wiosny.

Przypomniałem sobie dwie zwalczające się siły, które pokazało mi urządzenie Zeissa. A zatem panująca tu idylla była tylko złudzeniem. Zresztą nie tylko tu. Przestałem gapić się bezmyślnie i skoncentrowałem się. Jeżeli chciałem szukać śladów bytów z innych sfer, musiałem rejestrować bardziej subtelne sygnały, dźwięki, dysharmoniczne tony, wychwytywane przez te spośród moich zmysłów, dla których nie miałem nawet nazwy.

Nie było łatwo. Stwór, który przeszedł tędy przed dziesiątkami lat, należał do piekielnej klasy. Może jakiś niegdyś mocny, dzisiaj już zapomniany bóg. Nawet ci zapomniani mogą czasami wedrzeć się na szczyt sławy.

Ciągle nic, tylko asfalt i echa wspomnień. Oddalając się coraz bardziej od miasteczka, zacząłem odbierać sygnały zdradzające obecność stworzeń, które w skali Rawspiera nie załapałyby się nawet na pierwszy stopień. Było ich więcej niż gdzie indziej. Potrafiły utrudnić podróżnikowi życie, a nawet zabić, pastwić się nad jego duszą i ciałem. Potem wyczułem inne stworzenia – ni to zwierzęta, ni to ludzie, gdzieś w połowie drogi między instynktami a myśleniem. Takie były najgorsze.

Ponownie skoncentrowałem się na asfalcie. Sądząc po tym, czego się dowiedziałem od Fruzziego i Strazynskiego, demon był w jakiś sposób związany z Trzyńcem. Co tu robił? Z

Trzyńca by go ot tak nie przepędzili, demony nie boją się niczego. Siódemki na pewno nie.

Potknąłem się. Nie zdołałem złapać równowagi i bezwolnie upadłem na kolana. Czułem się, jakby po godzinie wsłuchiwania w ledwo słyszalny ton nagle zaraz przy moim uchu ryknął tysiącwatowy głośnik. Powietrze, ziemia, wszystko było nim przesiąknięte, naznaczone piętnem jego egzystencji. Demon, potężny demon siódmego stopnia, inteligentna zagłada. Był tutaj. Następny krok – i pustka, większa niż gdzie indziej, jak gdyby ktoś zadał

sobie wiele trudu, żeby wymazać wszystkie ślady obecności poprzedniego podróżnika.

Przestałem analizować asfalt i rozejrzałem się, żeby znaleźć najbardziej prawdopodobny kierunek, w którym oddalił się demon.

Nagle miałem w dłoni Margaret, lecz dopiero po chwili uświadomiłem sobie dlaczego. Za pasem krzaków rosnących wzdłuż drogi stała kobieta. Około czterdziestki, może pięć lat więcej, może pięć lat mniej; wiek ludzi pracujących pod gołym niebem trudno oszacować.

Kasztanowy warkocz przerzucony przez ramię, kamizelka z mnóstwem kieszeni, a w każdej coś się kryło. Kobieta przez cały czas mnie obserwowała, widziała, jak sięgam po broń, a mimo to została na miejscu i nie próbowała uciekać.

Jej oczy miały barwę niezapominajek – niezapominajek, które potrafiły walczyć o słońce z barszczem olbrzymim.

– Tak samo jak pan szukam śladów – odpowiedziała na niezadane pytanie.

Jej melodyjny głos idealnie pasował do wyglądu. Kiedyś musiała być piękna. Życie odarło ją ze wszystkiego, zostawiając podstawy, fundamenty, odbicia. Szkoda. Wzdrygnąłem się. Nigdy nie miałem takich przemyśleń, skąd się teraz brały? To mi nie wyglądało na sprawkę uwięzionej części mojej osobowości. Nie spuszczając kobiety z oczu, podążałem dalej tym tropem i zorientowałem się, że to już nie pierwszy raz, kiedy myślę w taki miękki, niemal melancholijny sposób. Teraz jednak jeszcze silniej niż przedtem, do tego stopnia, że to sobie uświadomiłem. Może to za sprawą tej młodej kobiety, przez którą zabiłem królową upiorów, własną kochankę, a może tego chłopca, który uratował mi życie, a ja w zamian spaliłem jego miasteczko?

– Czy musi pan we mnie celować? – przerwała moje wspomnienia.

Wprawdzie nie spuściłem z niej wzroku, ale gdzieś odpłynąłem, i to zdecydowanie na dłużej niż chwilę.

– Czasami się tak zamyślam – próbując się uśmiechnąć, schowałem Margaret.

– Zamyśla się pan z gotową do strzału bronią w dłoni?

Podobała mi się jej ironia.

– Czasami nawet zapomnę pociągnąć za spust.

– Nie wygląda pan na kogoś, kto mógłby o tym zapomnieć. – Czułem, jak analizuje mnie na kilku płaszczyznach naraz. Niektóre były tak głębokie, że dopiero teraz się o nich dowiedziałem. – Ciekawe. Nie sądziłam, że można przeżyć to, co wam zrobili.

Jej głos rozjaśnił odcień życzliwości. Nagle odniosłem wrażenie, że ona wie, kim jestem,

że wie więcej ode mnie. Potem to wrażenie zniknęło. Tylko mnie badała, ustalała, jak daleko sięgały moje transformacje, i chyba trochę ją to przeraziło.

– Myślę, że powinien pan się tutaj porozglądać – zmieniła ton na konkretny i rzeczowy. –

Ja już skończyłam. Zobaczymy się wieczorem.

Zanim zdążyłem zareagować, już jej nie było. Nie poczułem sygnału kinetycznej transportacji ani hipersferycznego transportu. Po prostu jej nie było.

„Nie sądziłam, że można przeżyć to, co wam zrobili”. Co tak naprawdę chciała przez to powiedzieć? Mogłem tylko zgadywać. Wiedziałem też, że albo powie mi wszystko dobrowolnie, albo nie dowiem się niczego. Ta kobieta była czarodziejką wysokiej klasy. Tak dobrą, że mogła sobie pozwolić na niezależność i anonimowość. Co to musiał być za demon, skoro Strazynski sprowadził tutaj wszystkich najlepszych łowców?

Nie miałem pojęcia, dlatego wróciłem do szukania śladów demona siódmej kategorii według skali Rawspiera. Powinien budzić wulkany, zrównywać całe miasta z powierzchnią ziemi, a ja ciągle nic nie czułem. Stanąłem w miejscu, w którym dostrzegłem czarodziejkę, i zacząłem się rozglądać. Dostrzegłem ślady – ślady kobiety podążającej w stronę gór. Odciski w glinie wypełniała woda po ostatnich opadach. Kobieta nie szła zbyt szybko, przeciwnie, wydawało się, że niosła coś ciężkiego. W jednym miejscu zatrzymała się, by odpocząć, a potem ruszyła dalej, zmęczona, ale stanowcza. Wszystko odczytałem z tego krótkiego odcinka, na którym pozostały jej ślady.

Niczego więcej już się nie dowiedziałem. Demon jakby się ulotnił. Spokój. Bezruch.

Cisza.

Słońce dotknęło horyzontu, moje niezbyt udane poszukiwania dobiegły końca. Wróciłem na asfalt i ruszyłem w stronę miasteczka. Wieczorem pewnie dowiem się więcej, nawet jeśli będą nas celowo dezinformować. I okłamywać.

Po drodze spotkałem ludzi, którzy szli do kościoła na wieczorną mszę. Poważni, milczący, większość wciąż w ubraniach roboczych. W wielu miastach, które odwiedziłem, zabiliby ich za tę wiarę. Wszyscy się bali starego J. Ch. Nie miałem mu za złe jego paranoi.

Zrobił dla ludzi, co tylko mógł, a oni potraktowali go jak psa, który przez całe życie wiernie pilnuje stada, a gdy coś mu się stanie, zostaje obdarty ze skóry i rzucony świniom na pożarcie.

Restauracja hotelowa była pusta, zarezerwowana dla Strazynskiego i jego gości, czy raczej najemników. Jednego z nich nie znałem – mierzącego ponad dwa metry chłopa, przy którym nawet Warg i Hart wydawali się mali. Nie miał ludzkich proporcji, twórcy jego ciała nawet nie próbowali ich zachować. Należał do tego samego rodzaju, co Micuma – jakaś biologiczna konstrukcja, skrzyżowanie człowieka z komputerem, komputera z człowiekiem lub coś zupełnie innego. Nosił gnata przypominającego karabin Janoty, lecz w nieco większej skali. Nie było w nim nic szczególnego i właśnie dlatego mnie irytował. Coś mi w nim nie pasowało.

Rosyjski kelner postawił przed każdym to, co ten zamówił. Zjawił się nawet sam

właściciel, żeby sprawdzić, czy ktoś nie ma jeszcze jakichś życzeń. Strazynski musiał być dobrym klientem. W drzwiach kuchni dostrzegłem znajomą dziewczynkę. Skinąłem na nią.

– Mam ochotę na kiełbasę, tłustą kiełbasę. Możesz to załatwić w kuchni, a potem przynieść mi ją prosto z patelni?

Zachichotała i przytaknęła. Po co ta życzliwość, zapytałem sam siebie. Nie, to nie była życzliwość. Potrzebowałem pomocy i w ten sposób chciałem ją kupić. Właśnie tak. To rozumiałem. To było w moim stylu.

– Widzę, że masz tu przyjaciółeczkę – zwrócił się do mnie cyborg.

– Taka znajomość się opłaca.

– O, z pewnością. – Wykonał obsceniczny gest.

To człowiek, już wiedziałem. Komputery i kompleksowe sztuczne inteligencje nie bywają tak perwersyjne.

Strazynski kaszlnął, by wszyscy zwrócili na niego uwagę. Janota siedział obok.

Zwyczajny człowiek ze zwyczajną bronią, w porównaniu z innymi wyglądał krucho i jakoś tak zbytecznie.

– Wszyscy wiemy, dlaczego tu jesteśmy – zaczął Strazynski.

Nie zabrał ze sobą Saxona. Pewnie nie chciał, żeby jego wypalony brat zdradził więcej informacji, niż to konieczne z punktu widzenia zakonu.

– W okolicach miasteczka pojawia się albo pojawi w najbliższym czasie demon szóstej, może nawet siódmej kategorii. Opętał człowieka i w ten sposób dostał się do naszej rzeczywistości.

– No to niewiele z tego człowieka zostało – rzucił Guczi.

– Według naszych informacji istnieje prawdopodobieństwo, że demon prędzej czy później podejmie próbę ataku na Jabłonków. Wszyscy dostaliście zaliczkę na przygotowanie się do zadania. Reszta pieniędzy pozostanie w sejfie, tutaj, w mieście. Jeśli dojdzie do ataku, przeprowadzonego z przewidywaną siłą...

– ...z sejfu nic nie zostanie – zadrwił cyborg. – To oczywiste.

Strazynski przytaknął.

– Wtedy nikt nie otrzyma zapłaty, nawet jeśli demon zostanie później zlikwidowany.

Tutaj – wskazał na stertę kartek przed sobą – znajdują się dalsze informacje. Będę w mieście.

Gdyby ktoś potrzebował czegoś ode mnie, postaram się pomóc, ale nic więcej nie wiem.

Rozdał nam pliki kartek z recyklowanego papieru. Byłem ciekaw, czy wszystkie zawierają tę samą treść, ale nie mogłem tego sprawdzić.

Moja mała znajoma przyniosła mi kiełbasę na talerzu. Postawiłem go obok papierów i wcisnąłem dziewczynce w dłoń monetę. Odpowiedziała miną godną spiskowca.

– No, no... – skomentował cyborg.

– Też sobie zamów – zaproponowałem.

– I jeszcze jedno. Nie życzymy sobie używania broni nuklearnej w promieniu dwustu

kilometrów od miasteczka – dodał Strazynski.

Warg miał zawiedzioną minę, ale nic nie powiedział.

– Miejscowi mechanicy są do państwa dyspozycji. Jeśli będziecie potrzebowali czegoś szczególnego, proszę zwrócić się do mnie. Potrafię zdobyć wszystko, co występuje w Trzyńcu i okolicy – kontynuował ksiądz.

– Niczego nie potrzebujemy. Wszystko przywieźliśmy ze sobą – powiedział Fruzzi.

Byłem już całkiem pewny, że to właśnie on przewodzi braciom.

– Ponieważ demon siódmej kategorii jest niezwykle silnym przeciwnikiem, postanowiłem wypłacić wam zaliczki, choć to spore sumy. Mam nadzieję, że będziecie współpracować. Aby uniknąć późniejszych sporów o to, kto zniszczył demona i ma prawo do reszty nagrody, ustalmy, że będzie to ten, kto po wykonaniu zadania zgłosi się jako pierwszy.

Cyborg zarechotał, tak samo Guczi i jego dwaj zmutowani bracia.

To było iście makiaweliczne wyrafinowanie. Pewnie będziemy współpracować, póki ktoś nie zniszczy demona, a potem skoczymy sobie do gardeł. Przy odrobinie szczęścia nie będą musieli nikomu niczego płacić. Znali się na tym, ten warunek musiał zostać.

Rozłożyłem swój plik. Było tam napisane wszystko to, co Strazynski nam właśnie powiedział. U dołu jednej z kartek przyklejono plastrem kosmyk włosów. Mógł bardzo pomóc specjalistom zajmującym się poszukiwaniem zaginionych osób. Tylko że my mieliśmy znaleźć demona siódmej kategorii. Nawet gdyby znajdował się w naszej rzeczywistości, w odległości nie większej niż sto kilometrów, ten najprostszy asferyczny amulet zachowywałby się jak kompas podczas burzy magnetycznej. Ciągle coś mi w tym wszystkim nie pasowało.

Część mojego honorarium stanowił również pobyt w klasztornej bibliotece.

– Jeśli nikt nie ma uwag, zostawiam państwa i już nie przeszkadzam w pracy. – Na pożegnanie umył z nami ręce.

Siedzieliśmy przy stole i patrzyliśmy jeden na drugiego.

– Wy jesteście bracia Heldonowie? Ci, którzy wybili Wrocławski Klan? – zapytała czarodziejka, patrząc na Fruzziego.

Nie mogłem rozszyfrować, co znaczyła jej mina.

– Tak. Nasi zleceniodawcy powiedzieliby raczej, że uwolniliśmy ich miasto od upiorów –

odparł Fruzzi z uśmiechem.

– A więc nie ma sensu proponować ugody – kontynuowała.

Guczi i pancerni bliźniacy zaśmiali się.

– Ano nie ma – przytaknęli.

– Dlaczego? Ugoda może się okazać korzystna dla obydwu stron – Fruzzi nie dał się zakrzyczeć.

Już rozumiałem, jak funkcjonuje ta braterska ekipa. Fruzzi był analitykiem. Decydował, czego się podejmują, a czego nie i jak się zachowywać w stosunku do partnerów handlowych.

Guczi, kierowca, zapewne zajmował się wehikułem. Ten kąsek był jednak zbyt wielki, żeby

zdołali go ugryźć. Mieli co prawda całkiem porządny pojazd, lecz tutejsze góry pozostawały poza ich zasięgiem. Warg i Hart byli specjalistami od pracy w terenie. Możliwe też, że gdy dochodziło do walki, wybierali taktykę dla całego zespołu. Nie wydawało mi się jednak, by arsenałem, z którym tu przybyli, dali radę zlikwidować cały klan upiorów – klan, który zawładnął całym państwem Wrocław.

– Nie, nie ma sensu proponować porozumienia. Wy nie dotrzymujecie słowa – wyjaśniła czarodziejka.

Fruzzi na wszelki wypadek rzucił braciom ostrzegawcze spojrzenie, by nie działali w afekcie. O dziwo, nie musiał. Z pewnością wiedzieli o niej więcej niż ja.

Cyborg wstał, solidna podłoga zaskrzypiała pod jego stopami.

– Płaci nieźle, ale siódemka to nie przelewki. I wszyscy wiemy, że pieniądze są tutaj, w mieście. A co, gdybyśmy je sobie przywłaszczyli, a potem po prostu się pożegnali? – rzucił

propozycję z szerokim uśmiechem.

Pokazał przy tym drugi rząd zębów ukryty za pierwszym. Naraz uświadomiłem sobie, co mnie w nim cały czas tak niepokoiło. Roztaczał wokół siebie taką samą aurę, jaka krótkotrwale towarzyszyła pewnym czarom. Ta była jednak tak silna, że długo nie mogłem jej rozpoznać. Ten świr miał w głowie induktor nerwowy, który pozwalał mu uprawiać prymitywną, ale bardzo skuteczną magię, choć nie miał do niej talentu. Sądząc po aurze, którą urządzenie generowało w trybie oszczędnościowym, przy jego pomocy zrównałby z ziemią ten budynek, a może nawet ulicę.

– W ciągu godziny pieniądze mogą być nasze. Miejscowi bardzo uważają, żeby nam nie przeszkadzać. Ale jak nie, to nie... – Wzruszył ramionami.

Znałem takich jak on. Najmują się do pracy, a kiedy zorientują się, że więcej zyskają, zwracając się przeciw pracodawcy, zostawiają za sobą jedynie spalone wsie. Takie jak Drewniana Szczelina.

Induktor błyskawicznie zwiększył moc, linie sił generowanego pola zaczęły mnie oplatać niczym sieć z drutu kolczastego. Nie doceniłem go. Mógł jedną myślą zmieść z powierzchni całe miasteczko. Nie rozumiałem, dlaczego inni się nie bronią, ale w końcu to do mnie dotarło

– Fruzzi i czarodziejka chronili się permanentnie mentalnymi barierami. W dodatku na ich postrzeganie prymitywnej emanacji niekorzystnie wpływała ich własna magiczna aura –

dlatego w ogóle nie zarejestrowali sygnału misternie skonstruowanego urządzenia. Co więcej, czarodzieje nie doceniali prostej indukcji nerwowej, a w bezpośredniej bliskości nie byli w stanie stawić czoła tak brutalnej sile.

– No to jak? Pytam po raz ostatni. – Cyborg szczerzył zęby.

To był chwyt retoryczny. Zamierzał wykorzystać swoje atuty, zabić nas, a potem spalić miasteczko. Widziałem to w jego szalonych oczach. Sięgnąłem po Margaret, ale wiedziałem, że już jest za późno, ponieważ zerknął na mnie ukradkiem i w ułamku sekundy czar mnie znokautował. Nic specjalnie skomplikowanego, po prostu starał się podnieść temperaturę

mojego ciała. Do paru tysięcy stopni. Karabin zaniósł się długim, niemal nieskończonym terkotem, cyborg zastygł w bezruchu, spojrzał ze zdziwieniem w kąt sali, gdzie siedział

Janota. Nikt nie zwrócił uwagi na zwykłego miejscowego policjanta.

Zamek szczęknął. Magazynek był pusty, wszystkie pociski trafiły w cel – brzuch i klatkę piersiową. Mimo to cyborg trzymał się na nogach. Z ran sączyła się krew, ale nie w takich ilościach, jakich można by się spodziewać. W poharatanej tkance, jędrniejszej od drewna dębowego, skrzyła się magia. Zaklęcia, którymi była podrasowana amunicja Janoty, zmagały się z układem odpornościowym rannego. Indukowane czary rozpływały się wraz z gasnącą koncentracją ich twórcy, ale mimo to temperatura w pomieszczeniu radykalnie wzrosła.

Szklanki na półkach popękały pod wpływem fali żaru.

– Kurwa, to niemożliwe – zdążył powiedzieć cyborg, po czym runął na ziemię.

Wszyscy z podziwem patrzyli na Janotę. Ten wymienił magazynek i dla pewności oddał

po jednym strzale w obydwa oczodoły martwego.

– Nie zabiły go czary – stwierdził Fruzzi po chwili pełnej skupienia obserwacji cyborga.

– Nie – zgodził się Janota. – Stary, poczciwy jad na bazie kurary. W pobliżu potoku jest dużo żab. Przeczytałem w jednej książce, jak to kiedyś robili Indianie. Dzisiaj też działa.

Dopiero później się zorientowałem, że przed Krachem jadowite żaby żyły w amazońskich pralasach, nie tutaj. Jeśli komuś jeszcze nie podobają się ustalone zasady, niech to od razu powie.

Zastanawiałem się, jakie jeszcze triki kryje w zanadrzu ów skrzywdzony przez życie popapraniec. Ten wyszedł mu bezbłędnie. Jego czujność, bezwzględność i

nieprzewidywalność oszczędziły nam wszystkim wielu problemów.

– Ze mną nie będzie żadnych problemów, poruczniku. – Czarodziejka wstała i odeszła bez pożegnania.

Ruszyłem w jej ślady. Bracia upiorobójcy nie byli warci mojego towarzystwa.


* * *


Siedziałem w pokoju i topiłem ołów w garnuszku na przenośnej kuchence spirytusowej.

Woziłem ze sobą dwa ołowiane pręty na podobne okazje. Materiał wziąłem z trumien, w których pochowano ofiary katastrofy przemysłowej w pewnym mieście. Z pewnością dla nich to nie miało większego znaczenia. Kiedy tam się zjawiłem, wszyscy już byli martwi.

Gdy metal był dostatecznie ciekły, chwyciłem naczynie szczypczykami, które zdobyłem razem z ogromnym rewolwerem, i wlałem syczący płyn przez lejek do formy. Szczypczyki były stare, rdza zrobiła swoje. Odrobina ołowiu wyciekła bokiem, co znaczyło, że musiałem jeszcze oszlifować pocisk. Odczekałem chwilę, wyłuskałem go z formy i patrzyłem, jak toczy się po skośnym blacie. Pozwoliłem mu opaść na ziemię. Wszystkie te czynności powtórzyłem jeszcze dziesięć razy. Na amunicję do ostatniego, jedenastego magazynku nie wystarczyło już

ołowiu. Potem nastąpił kolejny etap. Nie potrafię czarować w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale istnieją wykresy, schematy, obrazy, w które człowiek może przelać swoją wolę. Czary, przetrwanie i nawet samo życie są tylko pochodnymi woli. Zacząłem kreślić grafiki na oszlifowanych pociskach. Wyobrażałem sobie przy tym Fruzziego i jego bandę, stworzenia, które kiedyś spotkałem i zabiłem, upiora, który pokonał mnie w pojedynku na gołe pięści.

Myślałem o nich wszystkich i starałem się zawrzeć w diagramach jak najwięcej swojej wewnętrznej siły, by zabijały. Istnieje tylko jeden sposób sprawdzenia, czy się udało.

Opracowałem tak pięć pocisków, a potem czułem już zbyt wielkie zmęczenie. Moje drugie ja znowu wydostawało się na zewnątrz, jak zawsze, kiedy byłem psychicznie albo fizycznie wyczerpany.

Zająłem się teraz czymś innym. Na pozostałych pociskach powycinałem nożem krzyże i kilka okręgów, żeby po wniknięciu w ciało rozszczepiły się na kawałeczki jak amunicja odłamkowa. Do łusek, które oddałem do renowacji miejscowemu mechanikowi, powkładałem spłonki, wypełniłem je prochem i na koniec sprasowałem. Podczas pracy pole widzenia Oka kilkakrotnie się zaczerwieniło – kiedy zbyt głęboko nacinałem pociski, przez co mogło je rozerwać na kawałki już w momencie wystrzału, albo kiedy przesadzałem z ilością wpychanego do środka prochu. Po kilku godzinach miałem dziesięć całkiem porządnych nabojów do Zabójcy Demonów. Nawet ostatni, jedenasty, był już gotowy, wystarczyło tylko wprasować proch.

Byłem zmęczony. Obława miała zacząć się jutro, musiałem jeszcze rozebrać i wyczyścić rewolwer. Położyłem go na ręczniku, wyjąłem z plecaka olej. Zanim wziąłem się porządnie do roboty, wyciągnąłem ilustrację. Znowu się zmieniła. Twarz obrońcy miasta zapadła się, zmarszczki dodały mu lat. Pojawiły się linie mocy tworzące klin, na którego szczycie znajdował się mężczyzna. Pojąłem, że nawet jeśli z pozoru tylko on sam przeciwstawia się nieskończonej fali monstrów, ma w sobie siłę wszystkich ludzi w mieście, przekazujących mu nadzieję i moc. Potem mój wzrok przykuła nadciągająca rzeka czerni. Albo zyskała strukturę, albo po którejś już analizie wreszcie nauczyłem się dostrzegać ukryte prawidłowości.

Skoncentrowałem się. Odkrywałem obraz jak człowiek, który zbliża się do celu, ale tuż przed nim dostrzega jeszcze jakieś nieznane dotąd szczegóły. Gdy rozpoznałem pierwszą kreaturę otoczoną aurą, przy której induktor cyborga wydawał się dziecięcą zabawką, zamknąłem oczy. Możliwe, że nie potrzebowałem aż takiej wiedzy, możliwe, że nie chciałem, by ta część mnie, której się bałem, wiedziała, jak to wtedy było. Jak wspaniale, porażająco, doskonale. A przeciwko tej rzece czerni stanął jeden mężczyzna, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

– Zmienia się. To magiczny obrazek, prawda? – pytanie wyrwało mnie z transu.

Był magiczny już choćby dlatego, że redukował moje instynkty bojowe do poziomu prosiaka prowadzonego na rzeź.

– Zmienia się za każdym razem, kiedy pan na niego popatrzy.

Moja mała znajoma nie brała sobie ostrzeżeń zbytnio do serca.

– Jak myślisz, kto by ci pomógł, gdybym teraz postanowił cię skrzywdzić? – warknąłem, podnosząc się.

Po zmęczeniu nie było ani śladu. Ręka dygotała, jakby chciała wyswobodzić się z rękawicy. Wystarczyło zrobić krok, zamknąć drzwi i...

Popatrzyła na mnie z pewnością właściwą tylko ludziom młodym i niedoświadczonym.

– Dlaczego miałby pan to zrobić? Ja dobrze wiem, kim pan jest. Nie podobało się panu, co mówił ten pan, którego zastrzelił porucznik Janota. Tylko pan by mi pomógł.

Napięcie zniknęło, nagle znowu poczułem się zmęczony. Demon uwięziony we mnie ucichł, jak gdyby skuty jeszcze większą liczbą łańcuchów.

– A jak ty się właściwie nazywasz? – zapytałem nie wiadomo czemu.

Nie należy poznawać imion ludzi. Tak powstają więzy, których nawet najlepsi czarodzieje nie są w stanie zerwać.

– Gabreta – odpowiedziała. – A pan jest Raymond Curtis.

Co ona wygaduje?

– Zapytałam porucznika Janotę, jak nazywał się ten mężczyzna, który ocalił ludzkość w bitwie na tym pana obrazku – wyjaśniła, widząc niezrozumienie wypisane na mojej twarzy.

Raymond Curtis? R. C? Tak zwrócił się do mnie umierający Czarodziej w Drewnianej Szczelinie, te inicjały przyjąłem jako swoje imię. Znała je również Serena, królowa upiorów.

Zatkało mnie.

– Co jeszcze powiedział ci porucznik?

– Że to był odważny mężczyzna. Prawdopodobnie jeden z najbardziej prawych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli.

Gabreta miała nowe kolczyki, miedziane spiralki. Kiedy mówiła, kołysały się delikatnie, a metal błyszczał w świetle dwóch lamp naftowych, które zapaliłem na czas pracy. Prąd był w Jabłonkowie trzy razy w tygodniu, dzisiaj nie miałem tego szczęścia.

Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Wpatrywałem się tępo w błyskające refleksy metalu.

– Powinnaś już spać – wyprosiłem ją.

– Dobranoc. Niech panu szczęście sprzyja – powiedziała z powagą godną dorosłych.

Gdy zamykała drzwi, wydawało mi się, że dostrzegłem w ciemnych kątach korytarza niewyraźne kształty posłańców śmierci. Śmierci nieodwracalnej czy innej? Na razie to tylko cienie, ożywione moją wyobraźnią wskutek wyczerpania. Z drugiej strony szykowałem się do polowania na demona siódmej kategorii. Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawił się tutaj sam wielki bóg śmierci i z tym swoim sarkastycznym uśmiechem życzył mi dużo szczęścia. Czym jest szczęście dla boga śmierci? Jeszcze tego nie ustaliłem.

Zacząłem rozbierać rewolwer. Poszło łatwo, łatwiej, niż sądziłem – mechanizm był w zadziwiająco dobrym stanie.


Dłoń w rękawicy chirurgicznej szarpnęła za uchwyt i otworzyła kontener, a potem zniknęła w czerni jego wnętrza przeciętej światłem latarki. Po chwili w hałdzie odpadów znalazła foliowy worek. Wyciągnęła go w szarą ciemność zwykłej nocy. Skalpel błysnął, przeciął folię. Ukazała się zsiniała, pozbawiona wyrazu twarz noworodka. Już nie płakał, wyglądało na to, że także nie oddychał. Skalpel zniknął, pojawiła się maska tlenowa. Przez chwilę nic się nie działo, gdzieś w pobliżu przejechał samochód, między zardzewiałymi kołami kontenera mignął cień szczura. Dziecko zaczęło się wiercić, poruszyło nóżkami i zakwiliło.

Był to pełen wyczerpania głos kogoś, kto już prawie znalazł się po drugiej stronie. Maska zniknęła, dłonie włożyły noworodka do przygotowanej torby. Nie było w tym ruchu żadnej życzliwości. Tylko satysfakcja, jakby trud włożony w tę czynność był tego wart.


Znowu zadrżałem. Światło księżyca wpadało do pokoju przez okno, wygładzało zarys Zabójcy Demonów leżącego przede mną, prawie zmieniając go w zwyczajną broń. Byłem mokry od potu.

Ręka w jakiś sposób wydostała się z rękawicy i otworzyła Kleszcze. Samowolnie wbiły się w dębowy blat stołu. Oko przedstawiało zamglony świat, jakby miało mokrą soczewkę albo coś w jego wnętrznościach uległo uszkodzeniu. Nie prześladował mnie zwyczajny nocny koszmar, lecz kontynuacja tego poprzedniego, snu, który omotał mnie jeszcze w dzień. Co oznaczał? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że lepiej by się stało, gdyby noworodek z kontenera umarł. To, co go czekało, nie było warte nawet wspomnienia. Jeszcze raz przypomniałem sobie te dłonie. Precyzyjne, doskonale skoordynowane ruchy, ścięgna widoczne przez cienką warstwę lateksu i małe blizny między trzema kłykciami. Poznałbym je. Nagle odkryłem, że trzęsę się nawet teraz, w półśnie. Zacząłem ładować naboje do magazynku Zabójcy. To mnie uspokoiło.

Chyba wciąż panowała noc, ale obławę na demona, w którego istnienie poważnie wątpiłem, mogłem rozpocząć natychmiast. Na świecie nie było zbyt wiele rzeczy, których bym się bał, wprost przeciwnie. To inni powinni bać się mnie.

Micuma oczywiście nie spała, czekała na mnie. Osiodłałem ją, Greysona włożyłem do worka podróżnego, Margaret do kabury, Zabójcę wetknąłem za pas. Uwierał mnie. Minie sporo czasu, zanim się do siebie przyzwyczaimy, ale czułem, że to się nam opłaci.

Jechaliśmy asfaltową drogą, starannie omijając źle załatane dziury. Noc była cicha i wilgotna. Ledwo opuściliśmy Jabłonków, dym z kominów rozpłynął się w porywach zimnego wiatru zstępującego z okolicznych gór. Noc jedno wyostrzała, drugie rozmywała. Miejsce, w którym na chwilę zjawił się demon, odnalazłem szybciej niż za dnia. Potem dotarłem na puste terytorium, gdzie nie czułem zupełnie nic. Żadnych duchów, żadnych oznak starych śmierci, od których aż się roi w pobliżu ludzkich siedlisk. Widziałem ślad wilkołaka zmierzający w stronę pustego terytorium. Rozpłynął się jak kamfora. To nie był przypadek. Demon się maskował, choć nie idealnie. Znalazłem też ślady kobiety. Już wczoraj powinienem był się

domyślić, że ona i demon mają ze sobą coś wspólnego. Włosy na kartkach od Strazynskiego zapewne należały do niej. Zapewne? Uśmiechnąłem się szyderczo.

Oko przełączyło się na tryb nocny, pokazując okolice w odcieniach zieleni. W ostatnim czasie często tak ze mną współpracowało. Dziwne. Ślad był już jednak zbyt stary, bym mógł

dzięki niemu coś zobaczyć.

Zatrzymałem się między dwoma zgarbionymi jaworami. Przebierałem w amuletach, aż wreszcie znalazłem właściwy. Wyciągnąłem nóż i wbiłem sobie w prawe przedramię. Tak jak zawsze, głębiej i mocniej, niż trzeba, bo Ręka uwielbiała krew, także własną.

Poczekałem, aż szkarłatna, a w ciemności czarna ciecz skapnie na blaszaną tabliczkę, na wpół startą od wieloletniego noszenia, i powiesiłem ją z powrotem na szyi. Podczas gdy krew zasychała, moje zmysły stopniowo transformowały. Przestawałem słyszeć dźwięki, czuć zapach drzew, spadających liści i świeżej gliny. Zamiast tego docierał do mnie głód mniejszych i większych drapieżników, instynktowna groza ściganej zwierzyny łownej, typowa dla wilkołaków prymitywna, na wpół ludzka, na wpół zwierzęca chęć zabijania, mordercze żądze innych bestii. Sporo ich tu krążyło. Wąchałem ich emocje, uczucia, myśli, zanurzałem się coraz głębiej i głębiej, aż w końcu w tej chaotycznej plątaninie znalazłem ślad człowieka. Wściekłość, beznadzieja, niewiara, ból. Nie potrafiłem rozplątać tego węzła, lecz emocjonalny ślad zmierzał na zachód, w stronę gór, tak samo jak ślady kobiety, które miały związek z demonem.

Ruszyłem przed siebie z Margaret w dłoni, Micuma podążała tuż za mną. Jej wzrok nie sprawdzał się zbyt dobrze w warunkach nocnych, a nie chciała połamać nóg w gąszczu, w który się pakowaliśmy. Po kilku metrach dotarliśmy do świeżo zaoranego pola. Brodzenie w wilgotnej, lepiącej się glinie było równie trudne. Zawczasu dokładnie przestudiowałem mapę okolicy, stąd wiedziałem, że podążam w stronę przełęczy, która prowadzi do małej osady zwanej Lomna. Na mapie napisano „D. Lomna”, ale nie miałem pojęcia, co oznacza ten skrót.

Dzisiaj osada leżała na samym skraju pralasu, kiedyś zapewne było inaczej, ludzi też mieszkało tam więcej. Dwukrotnie przeprawiałem się wpław przez jakąś rzeczkę, oznaczoną na mapie niebieskim napisem „Lomna”.

Byłem bardzo ostrożny, gdyż zintensyfikowana empatia robiła ze mnie na wpół głuchego, na wpół ślepego kalekę. Niektóre potwory nie mają żadnych emocji, a mimo to zabijają. Tych nie widziałem.

Po jakimś kilometrze dotarłem do niegdyś zamieszkanego miejsca. Kilka domów, nic więcej. Nie czułem obecności żadnego człowieka, jedynie szelest liści z okolicznych jaworów pod nogami. Szelest liści... To mi przypomniało, że za chwilę działanie amuletu się skończy, chociaż nadal wychwytywałem emocjonalne ślady. A poza tym jego używanie wiązało się z ryzykiem, trudno było odróżnić własne emocje od cudzych. Kobieta zatrzymała się tutaj na noc albo po to, by się zastanowić, dokąd iść dalej, o ile demon zostawił jej resztkę wolnej woli. Dlaczego nie, może czerpał z tego jakieś korzyści. Przysiadłem przy częściowo

zburzonym murku z kikutem komina i przykryłem się liśćmi, by tak czekać na świt. Micuma schowała się nieopodal w cieniu drzewa. Jej emocje nie przypominały żadnych mi znanych.

Uporządkowane, o specyficznej, nieludzkiej strukturze, a mimo to na swój sposób uspokajające. Zasnąłem.

Obudził mnie szelest liści. Kilka kroków przede mną stał wilk, stary samiec z siwym pyskiem i sporą łatą na piersi. Przyglądał mi się przez chwilę, potem zaczął węszyć w kierunku Micumy i znowu w moim. Widać uznał, że przyniosę mu o wiele więcej kłopotów, niż mógł sobie pozwolić, wrócił więc tam, skąd przyszedł. Słońce jeszcze nie wzeszło nad górami na wschodzie, ale już muskało zachodnie szczyty.

Zaledwie dziesięć metrów od mojego legowiska zauważyłem pozostałości ogniska. W

starym popiele widniał odcisk żeńskiej stopy. Niski obcas, trójkątny szpic – to była ona.

Demon pozwalał, by dbała o siebie. Dziwne, te istoty zazwyczaj nie miały żadnych skrupułów w stosunku do ludzi, których ciałami zawładnęły. Nie rejestrowałem żadnych znaków jego obecności. Kobieta zmierzała w kierunku Lomny, a najdogodniejsza droga wiodła przez przełęcz. Wznosiła się bardzo delikatnie, prawie nieznacznie, niewyczuwalnie, koleiny sugerowały, że kiedyś służyła za drogę główną. Wybór wydawał się prosty i logiczny, lecz jeśli bracia Heldonowie wyruszyli swoją machiną, tu mieliby mnie jak na tacy – i zastrzelili, bez względu na jakiekolwiek ugody. Przez chwilę rozważałem inne możliwości.

Po prawej stronie wznosił się masyw Małej Kuczery, którego grzbiet delikatnie sięgał aż do Małej Kykuły. Strome zbocza mierzyły nawet trzysta metrów ponad poziomem przełęczy. Po lewej, jak twierdziła mapa, góry biegły na południe. Gdybym się ich trzymał, oddaliłbym się niepotrzebnie od Lomny. Postanowiłem iść w prawo. Kiedyś wiodło tamtędy wiele dróg –

służyły myśliwym, drwalom, pasterzom.

Opuściliśmy ruiny starej osady, kiedy słońce ukazało się na poszarpanym horyzoncie.

Kawałek za brodem znalazłem ścieżkę wspinającą się na zbocze.

Droga wiła się między uprawnymi polami. Ku mojemu zdziwieniu pomimo panującej wokół wilgoci nadal była sucha. Micuma stąpała pewnie, ciągle pod górę – wpierw łagodnie, potem coraz bardziej stromo. Kiedyś biegła tędy prawdziwa droga dla samochodów, która po latach, za sprawą osuwającego się zbocza i rozrastającego lasu, przeistoczyła się w karkołomne górskie podejście.

Kawałek za przewężeniem przełęczy leżał wiatrołom. Tam mogłem rozejrzeć się po okolicy. Według mapy powinienem mieć go już w zasięgu wzroku.

Im wyżej się zapuszczaliśmy, tym starszy był las, aż w końcu przeszedł w potężny jodłowo-bukowy pralas, tu i tam urozmaicony jaworami. Pasożytnicze grzyby pastwiły się nad powalonymi olbrzymami, niemal bez przerwy słyszałem ciche szemranie niezliczonych potoków. Micuma zarżała. Nieoczekiwanie wjechaliśmy na odcinek, na którym zachował się porządny asfalt i gruboziarnisty podkład. Po krótkim, łagodnie opadającym odcinku pojawił

się wykop, czy raczej okop, głęboki rów biegnący wzdłuż zbocza. Miał dobre sto metrów

długości, a przecięcie korzeni okolicznych drzew musiało kosztować kogoś wiele wysiłku.

– A może wykopano go właśnie po to, by je przeciąć – stwierdziłem głośno.

– Może – odparł niski głos. „Z” brzmiało prawie jak „sz”.

Margaret sama wskoczyła mi w dłoń, drugą chwyciłem Greysona.

Nikogo i niczego nie widziałem, nie czułem i nie rejestrowałem.

– Może mam halucynacje.

Tym razem nikt nie odpowiedział.

Wskoczyłem do wykopu i zacząłem się przyglądać przeciętym korzeniom. Były dosyć specyficzne, z metalowymi żyłami, owinięte delikatnymi, również metalowymi włókienkami.

O co tu chodziło? Przypomniałem sobie dwie walczące ze sobą siły, które widziałem, kiedy zjawiłem się w tej okolicy. Czy to miało jakiś związek? Nie wiedziałem, nie dlatego tu przybyłem.

Wskoczyłem z powrotem w siodło, pół godziny później dotarliśmy do wiatrołomu. Był o wiele rozleglejszy, niż oceniłem z oddali, nie był za to wiatrołomem w ścisłym znaczeniu tego słowa. Szeroki na dwieście metrów pas lasu, który wił się górskim grzbietem od szczytów aż do równiny rozparcelowanej na pola i łąki, padł ofiarą siekier i pił. W oddali tłoczyły się zabudowania osady. Najpierw rozejrzałem się dokładnie w poszukiwaniu machiny braci Heldonów, ale powietrze wciąż było czyste. Musieliby narzucić sobie niezłe tempo, żeby przeszukać Lomnę i znaleźć się poza moim polem widzenia. Jak na myśliwych trochę za bardzo lubili wygodę, może jeszcze nie wyruszyli na wyprawę, choć to wydało mi się mało prawdopodobne. Fruzzi nie pozwoliłby marnotrawić czasu, zwłaszcza gdy chodziło o tyle pieniędzy.

– Może kombinują coś na boku – powiedziałem głośno.

– Może.

Ten sam szumiący głos i nikogo w pobliżu. Tym razem nie wytrzymałem, wyciągnąłem urządzenie Zeissa. Demon uraczył się większą porcją niż zwykle, wygryzł mi ranę aż do mięśni. Klnąc na czym świat stoi, przycisnąłem urządzenie do oczu. Nic, tylko drgająca bariera kilkadziesiąt metrów przede mną. Błękit z doliny rozpływał się w złotawy pył, a ten unosił się w powietrzu. Kiedy się rozejrzałem, był już wszędzie dookoła.

– Tym razem chyba znaleźliśmy się w sferze wpływów tej drugiej siły – zwróciłem się do Micumy.

– Chyba. – Kiwnęła głową.

Oderwałem lornetkę od oczu i wbiłem wzrok w Micumę.

– Źle wybrałeś obiekt swojego zainteresowania – powiedziała. – Zamierzałeś strzec się braci Heldonów, nie mnie.

– To... to ty mówisz?

Przecież nie była w stanie artykułować, nie miała strun głosowych przystosowanych do mówienia. Nawet nie starała się poruszać szczęką. Głos wydobywał się z pyska niezależnie

od ruchu mięśni.

– Nie wiem. Sama do siebie mówię przez całe życie, ale teraz po raz pierwszy udało mi się odezwać na głos.

Przyglądałem się cudowi inżynierii biotechnicznej wyprodukowanemu przez Mitsubishi przed nie wiadomo ilu laty, klaczy, z którą przemierzyłem połowę świata. Wiele razy uratowała mi życie. Jeśli znalazłem się pod wpływem halucynogenów albo magii, musiały być tak wyrafinowane, że nie miałem szansy stawić im czoła. Żaden z moich amuletów nie wydał nawet najmniejszego dźwięku.

– Dobra, udam, że ci wierzę. Pogadamy jeszcze, jeśli będzie czas.

– Żaden problem, o ile nadal będę to potrafiła – oznajmiła Micuma i cofnęła się o kilka kroków. – Idealny teren dla snajpera – zarżała.

– Żaden koń nie będzie mnie pouczał – warknąłem, ale padłem i doczołgałem się aż do granicy lasu. Za naszymi plecami słońce pomału wznosiło się ku zenitowi. Jeśli rzeczywiście ktoś czekał na nas po drugiej stronie doliny, istniała szansa, że zdradzi się odbiciem światła w celowniku. Heldonowie chyba nie byli żółtodziobami, ale nigdy nic nie wiadomo. Mogli postawić tam Gucziego. Jeśli czekał całą noc, był już zestresowany, myślał tylko o tym, by mieć to wszystko za sobą.

– Nawet stare triki bywają skuteczne – szepnąłem, widząc światło odbijające się w szkle obiektywu.

Oko znowu się wysunęło, pokazało mi go w przybliżeniu – zamaskowanego w trawie, z karabinem na prostym trójnożnym stojaku. Był rozmazany, jakby coś starało się go zamaskować. Czar ewidentnie nie działał tak, jak powinien. Może dlatego, że pochodził z terenów, gdzie panował błękit, a teraz znajdował się na złotym terytorium. Może. Gdybym miał taki sam karabin, zastrzeliłbym Gucziego. Co prawda nieprzyjaciół zazwyczaj trzymałem blisko siebie – i z bliska ich likwidowałem, ale chcieć znaczy móc. Wystarczyło podejść pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów, przeczołgać się przez wiatrołom i już byłem przy nim.

– Poczekaj tutaj – rzuciłem do Micumy, jak to miałem w zwyczaju.

Na dźwięk jej gburowatego burknięcia ciarki przebiegły mi po plecach. Nie zdążyłem się przyzwyczaić do gadającego konia.

Pralas był o wiele mniej przystępny, niż się wydawało. Pożółkłe paprocie ukrywały nierówności terenu, z każdym metrem przybywało powalonych, spróchniałych drzew. Droga w dół po drugiej stronie doliny była jeszcze bardziej nieprzyjemna. Guczi nie mógł mnie spostrzec, musiałem więc uważać, a jednocześnie spieszyć się, żeby nie zaczął czegoś podejrzewać i nie zmienił pozycji.

Ostatni odcinek przepełznąłem z twarzą przyciśniętą do ziemi. Tym razem gęste zarośla okazały się bardzo pomocne. Mój plan się powiódł – znalazłem się w bezpośredniej bliskości Gucziego. Wystarczyło jeszcze przesunąć się trochę w bok i już miałem go na wyciągnięcie

ręki. Włożyłem Margaret z powrotem do kabury, zbliżałem się metr za metrem.

Uświadomiłem sobie, że nie oddycham, ale przez kilka minut mogłem sobie na to pozwolić.

Ściągnąłem rękawicę, Kleszcze rozwarły się niczym szczęki modliszki, powoli, z morderczą elegancją, tak, że nawet ja poczułem strach. Snajper leżał ciągle na swoim miejscu, z twarzą opartą o celownik. Pomógł mi szum wiatru, który na tej wysokości wiał przez cały czas. Już prawie byłem przy snajperze. Skoczyłem. Usiłował zareagować i wyciągnąć z bocznej kabury jakąś broń. Przygniotłem go ciałem do ziemi i poderżnąłem mu gardło. Trochę mocniej, niż zamierzałem – odrąbana jednym cięciem głowa gdzieś się potoczyła. Spojrzałem na twarz, której nigdy wcześniej nie widziałem. Szkoda, miałem nadzieję, że to jeden z braci. Pewnie wynajęli kogoś z miejscowych.

Przeszukałem dokładnie mężczyznę. Karabin, dwa celowniki, jeden do strzelania w nocy, dziesięć nabojów, połeć słoniny i zwykła krótkofalówka.

Włączyłem ją i usłyszałem cichą pracę wysoko wydajnego silnika. Więcej nie potrzebowałem wiedzieć.

– Najemny snajper – powiedziała Micuma.

Nie zwracałem uwagi na jej kroki, już dawno się do nich przyzwyczaiłem. Teraz sytuacja trochę się zmieniła, powinienem mieć się bardziej na baczności.

– Nie bałaś się przyjść? Nie wiedziałaś przecież, jak to się skończy. – Wskazałem głowę opartą o kamień.

– Widziałam ruch. Gdyby to on wygrał, zachowywałby się beztrosko. Koń z pewnością by mu się przydał.

– Cóż za cynizm.

– Podróżuję z tobą już od jakiegoś czasu, czegoś się nauczyłam.

Wolałem zakończyć tę debatę. Moduł komunikacyjny Micumy pomału zaczynał

dorównywać moim możliwościom.

Zanim ściągnąłem zwłoki z drogi i ukryłem kawałek dalej, by nie wzbudzały niepotrzebnego zainteresowania i nie pozwoliły innym podążyć moim tropem, niżej na drodze pokazał się Megalodon – pancerny wóz braci Heldonów. Poruszał się pewnie i szybko, tak jakby jechał nie po wertepach, lecz drodze szybkiego ruchu. Brawurowo pokonywał kolejne rzeczki, rozpryskując wodę i błoto. Potem zatrzymał się w Lomnie. Może był to efekt arogancji Gucziego, a może przypadek, tak czy inaczej, w czasie hamowania zarzuciło ich i rozwalili tyłem jedno z zabudowań. Prawdopodobnie jedynie małą szopę, ale miejscowi i tak chyba nie mieli powodów do zadowolenia.

– Teraz nie obejdzie się bez środków perswazji, żeby z nimi szczerze pogadać –

zauważyła Micuma.

– Mówiłem, że jesteś cyniczna.

– Powtarzasz się – zgasiła mnie.

Nie odpowiedziałem. Z wozu pancernego wyskoczyły dwie postacie, chyba Warg z

Hartem. Wbiegli do najbliższego zabudowania. Ja wałęsałem się po górach przez całą noc, oni wstali przed godziną, zamówili sobie śniadanie i po dziesięciu minutach już tu byli. Może należało podłożyć na drodze minę przeciwpancerną? Nie pomyślałem o tym wcześniej, a to przecież żaden problem, załatwiłbym materiał. Taka porządnych rozmiarów mina wprawdzie nie zatrzymałaby ich, ale na pewno znacznie spowolniła.

Po chwili dwaj Heldonowie wyszli z domu. Nikogo ze sobą nie prowadzili. Albo spowiedź ich zadowoliła, albo spowiadany już nie nadawał się do użytku. Wsiedli, wóz ruszył. Tym razem Guczi musiał zahamować zaraz za ostatnimi zabudowaniami. Droga, choć kiepska, tu się kończyła, dalej wiodła ścieżka usiana spadającymi z góry skałami i połamanymi pniami. Jechali jednak. Kolos przedzierał się przez gęstwiny, brnął głębokim korytem Lomny, czasami unosząc się jedynie na tylnych kołach, jak żywe stworzenie, ale pomału i uparcie parł przed siebie.

– Nie mają w zwyczaju przemieszczać się na piechotę.

– Ty też nie.

Wzruszyłem ramionami i wskoczyłem w siodło. Zaczęliśmy schodzić stromym zboczem do doliny. Dosyć długo nie zsiadałem, w końcu to, że Micuma umiała mówić, w żaden sposób nie zmieniało jej obowiązków. Potem jednak zrobiło się bardzo stromo, dalej szedłem więc na własnych nogach. To rozwiązanie wydawało mi się bezpieczne, póki nie pośliznąłem się na glinie i nie sturlałem dziesięć metrów w dół.

Micuma nie odezwała się ani słowem. I dobrze.

Mieszkańcy wsi – choć to zbyt wielkie słowo na te kilka domów i budynków gospodarskich – nie zaszczycili nas swym zainteresowaniem. Gdyby nie wykrot, dotarlibyśmy tu przez las, który kończył się dopiero u samego podnóża góry. Pola ciągnęły się na jej drugim, nieco łagodniejszym stoku mniej więcej przez pół kilometra. Pralas rósł

kawałek dalej, a od ziemi uprawnej dzieliła go ziemia niczyja. Leżało tam mnóstwo ściętych młodych drzew, świeżych i starych pniaków.

Zostawiłem Micumę przy zagrodzie dla bydła i poszedłem między dwie stodoły, gdzie już w trakcie mojego zejścia ze stoku zgromadzili się ludzie. Dałem sobie czas, rejestrowałem i analizowałem atmosferę miejsca. Z tym nie wolno się spieszyć.

Wyżej stoki wydawały się suche, tu zaś, o ile nie trzymałem się chodnika ułożonego z wielkich, płaskich kamieni, brodziłem po kostki w błocie. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak wygląda życie we wsi, kiedy długo pada. A w tym regionie tydzień czy nawet dwa tygodnie nieustannego deszczu nie były niczym specjalnym.

Już rozróżniałem głosy poszczególnych ludzi. Nie toczyli gorączkowego sporu, raczej obywatelską dyskusję, mniej lub bardziej zgodną. Między replikami zapadały długie, pełne spokoju i opanowania chwile ciszy. Małomówni górale.

Handlowano na udeptanym skwerku, z jednej strony ocienionym stodołami, z drugiej wielką hałdą porąbanego drewna, jakby mieszkańcy nie chcieli, żeby ktoś przygodny mieszał

się w ich interesy.

W centrum uwagi był wóz zaprzęgnięty w parę koni. Zanim odwrócili się w moją stronę i ktoś zarzucił płachtę na ładunek, zdążyłem dostrzec skóry – niedźwiedzie, wilcze, jelenie –

solone mięso oraz dwa zaskakująco małe generatory elektryczne, jeden na naftę, drugi na drewno podgrzewające kocioł. Specyficzny zestaw.

– Czego chcecie? – zwrócił się do mnie zarośnięty mężczyzna z rozczochranymi, kędzierzawymi włosami i niechlujnym wąsem. Na ramiona miał zarzuconą baranicę. Patrząc na niego, pojąłem, jak wilgotny i chłodny klimat tutaj panuje. Przy zejściu zgrzałem się, ale teraz już zaczynałem czuć zimno.

– Chciałem tylko zapytać o kilka rzeczy i poprosić o coś na rozgrzewkę. Jeśli oczywiście można u was coś takiego kupić.

Zdałem sobie sprawę, że ani wąsacza, ani nikogo innego mój wygląd zbytnio nie zdziwił.

Po chwili już wiedziałem dlaczego. Mężczyźni, do których należał wóz, byli istotami podobnymi do mnie – każdy z nich miał na czole trzecie oko. Wodniste, większe niż te naturalne. Pulsowała w nim rozmazana źrenica, raz duża, raz mała. Chyba nie zdołaliby nim cokolwiek zobaczyć, wydawało się raczej, że cały czas czuwało, rejestrowało wszystko i nic jednocześnie.

– Zapytać? Pewnie o to samo, co ci przed wami? – domniemywał wąsacz.

Niewiele dzieliło jego ton od bezczelności.

– Jeśli pytali o kobietę, która przechodziła przez waszą osadę, to owszem.

Patrzyli na mnie, twardzi mężczyźni w kożuchach, normalni i zmutowani. Nie znałem ich, nie miałem pojęcia o ich życiu. Ale jedno wiedziałem – przetrwać w tym regionie nie było łatwo. Wąsacz wzruszył ramionami, położył dłoń na siekierze o wąskim toporzysku opartej o koło wozu. Bardziej niż narzędzie przypominała broń – a może była symbolem rangi.

– Nie widzieliśmy jej, lecz rano znaleźliśmy ślady. Przeszła przez wieś i powędrowała dalej, w góry.

Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem, chociaż mu nie wierzyłem. Mieli groźne psy, na karkach połowy z nich kołysały się talizmany i deseczki z zaklęciami. Te zwierzęta postawiłyby na nogi nawet umarłego, gdyby zbliżyła się do nich kobieta opętana przez demona. Albo wcale nie była opętana, a Strazynski kłamał.

– A jak będzie ze śniadaniem? I z czymś na rozgrzewkę?

Wąsacz wciąż mi się przyglądał, miałem jednak wrażenie, że trójocy analizują mnie jeszcze uważniej, dokładniej. Dodatkowe oczy z pewnością nie służyły za ozdobę, musiały być przeznaczone do czegoś konkretnego. Czułem ich spojrzenie aż w szpiku kości.

– Macie czym zapłacić?

– Wyżej, na stoku, gdzie stara ścieżka krzyżuje się z wykrotem, leży dobry karabin, nóż i lornetka. Znajdą się chyba nawet porządne buty. Ubranie wprawdzie nie jest wiele warte, ale

moglibyście je dać komuś potrzebującemu.

Ryzykowałem trochę. Snajper pochodził z miasteczka. Mógł mieć tu krewnych, ale niekoniecznie.

– Zobaczymy – przytaknął wąsacz. Na jego niewidzialne skinienie dwóch chłopców ruszyło w stronę góry. – Zjemy coś. Was też zapraszamy – rzucił w kierunku trójokich.

Przytaknęli. Wyglądali na zadowolonych.

Chwilę potem w błyskawicznie przygotowanym ognisku buzowały płomienie, w zawieszonym nad nim kotle bulgotała gorąca ciecz, coś między herbatą, kawą a zupą. Dwie kobiety – młoda i nieco starsza, obydwie w spodniach i długich swetrach z filcu, za to z mnóstwem kolorowych koralików wplecionych we włosy – smażyły na rozpalonej płycie płaty słoniny. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Rozumiałem ich. Nie byłem gościem, nie zaprosili mnie do domu. Ja tylko zawarłem z nimi spółkę.

Jedliśmy w milczeniu, gorący napój pomału usuwał wilgoć z moich kości, dym unosił się ku górze i spotykał nad naszymi głowami z promieniami słońca, które jeszcze nie dotarły na wilgotne dno doliny.

Po plusku wody w rzeczce zorientowaliśmy się, że wracają chłopcy z gór.

Jeden niósł karabin, drugi resztę wyposażenia. Ostrożnie rozłożyli wszystkie przedmioty na kocu koło ogniska.

– Z miasteczka – powiedział wąsacz.

To była konstatacja, nie pytanie. Wystarczyło spojrzeć na zdobycz. Sądząc po tym, co teraz leżało przed nami, rozebrali trupa do naga.

– Wybierajcie pierwsi – wąsacz zwrócił się do trójokich ku zaskoczeniu wszystkich.

Wyższy sięgnął po karabin, obejrzał go, odłożył i wybrał sobie celownik strzelania w ciemnościach. Teraz przyszła kolej jednego z chłopców. Bez zastanowienia wziął karabin. I tak to szło, póki koc nie był pusty. Wąsacz zabrał to, co zostało na samym końcu –

przywieszkę w kształcie spirali. Specjalnie zgniótł ją w palcach, aż zupełnie się odkształciła, a potem schował do kieszeni. Dobrze rozumiałem ten rytuał. Dzieląc łup, wszyscy zobowiązali się do zachowania tajemnicy. Gdyby ktoś coś zdradził, spotkałaby go krwawa zemsta albo kara ze strony mocy sprawujących tutaj władzę sądowniczą.

– Ludzie z miasteczka chyba nie przepadają za góralami – przerwałem ciszę, kiedy jedna z kobiet nalała mi kolejną porcję napitku. Wąsacz po głębokim, badawczym spojrzeniu dopełnił zawartość kubka porządną porcją przezroczystej cieczy z bukłaka, który nosił za pasem.

– Ano nie. Zabraniają nam z nimi handlować – spojrzał dziko na swoich trójokich podwładnych – czasami urządzają na nich obławy. Ale rzadko kiedy udaje im się któregoś pojmać – dodał z ledwo dostrzegalnym zadowoleniem.

Wziąłem łyk. Napitek wzbogacony wysokoprocentową przepalanką rozgrzał mnie jeszcze bardziej niż przed chwilą.

– Nigdy nie wiesz, czy twoje dziecko nie urodzi się przypadkiem z trzecim okiem. My na nich nie polujemy, a kiedy nikt nie patrzy, ubijamy razem interesy. Prawda? – zapytał

wyższego z trójokich, wziął porządny łyk i podał manierkę siedzącemu naprzeciwko.

– Prawda – potwierdził trójoki.

– Maszyny za skóry, zboże za mięso, leki za pomoc, jeśli trzeba. Kiedyś więcej się handlowało, może do tego wrócimy. A gdy urodzi się jakiś trójoki, zawsze ktoś się nim zajmie...

Manierka zatoczyła już prawie pełne koło, nie omijając chłopców, ogień trzaskał, szumiała rzeczka.

Trzeba było się zbierać. Przełknąłem ostatni kęs, przyglądając się stokom nad doliną i zastanawiając, jaką drogę wybrała kobieta demon.

– Pół godziny marszu za osadą, po prawej stronie leży dolina. Wiedzie aż do podnóża gór.

Tamtędy nie poszła. Niecały kilometr dalej jest następna dolina. Jeden szczyt od drugiego dzieli raptem kilka kroków – poradził mi milczący dotąd trójoki.

– Co to za jedna?

– Złe z nią – odparł Wąsacz. – Ale cieszymy się, że nie została tutaj. Musielibyśmy ją zabić, jest przeklęta.

Poszedłem w swoją stronę. Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Jak niby chcieli zabić demona siódemkę? Owszem, byli szorstcy i okrutni, ale w starciu z nim nie mieli żadnych szans, jakby próbowali walczyć z powodzią. Nawet ja widziałem swoje szanse raczej w ciemnych barwach. Z drugiej strony jednak byłem coraz bardziej przekonany, że wcale nie chodzi o demona albo że w jakiś sposób został on osłabiony. Zamierzałem to wykorzystać.

Biblioteka klasztorna w Trzyńcu była dla mnie zbyt łakomym kąskiem.

Wspinaliśmy się z Micumą coraz bardziej karkołomną drogą. Dolina zaczynała wznosić się delikatnie. Wierzchołki górskich grzbietów zbliżały się do siebie niczym kochankowie pragnący spleść swoje ciała. Tam, gdzie Heldonowie przedzierali się wehikułem, ja kluczyłem – między kamieniami, z dala od miejsc niedostępnych i tych, w których można by mnie łatwo zastrzelić. Bracia pewnie dysponowali odpowiednim sprzętem.

Już chyba po raz pięćdziesiąty przechodziłem przez rzeczkę, kiedy nagle poczułem coś, co kazało mi przykucnąć. Schowałem głowę w ramionach i ukryłem się za wielkim głazem, Micuma bez żadnej komendy położyła się w wodzie na brzuchu. Wszędzie unosiły się znaki obecności demona. Słaby odór łupanego kamienia, coś korzennego; zapachy, które mogły zaćmić ludzki umysł, jeśli się na nich skoncentrowało i analizowało zbyt drobiazgowo.

Z sakwy przy siodle, przez którą przelewał się teraz górski potok, wyciągnąłem Greysona i ustawiłem magazynek. Woda była lodowata, grabiały mi palce. Tylko Kleszcze pozostały ciepłe. Wygiąłem się w pałąk, dotykając brzuchem powierzchni wody, i wyjrzałem zza kamienia. Na przeciwległym brzegu, w odległości dwóch metrów znajdowała się półtorametrowa okrągła dziura, prawie pełna wody, której lustro było poniżej poziomu

rzeczki, jakby dokądś ściekała. To tutaj zmaterializował się demon, dlatego jego zapach utrzymywał się tak długo.

Znów przyjrzałem się okolicy. W ślad za wzrokiem podążała lufa miotacza. Nic, dalej wszystkie niepokojące sygnały znikały, neutralizował je spokój górskiej okolicy. Już miałem ruszać, kiedy zobaczyłem odcisk stopy w kałuży błota za następnym kamieniem. Sądząc po rozmiarach, kobieta albo mężczyzna z małymi stopami, wysokiej jakości but do poruszania się po trudnym terenie. Rozległo się rżenie, Micuma uniosła się i ostrożnie podeszła do mnie.

– To nie są ślady kobiety, tamte wyglądały inaczej. Ktoś tu się jeszcze kręcił.

– Czarodziejka z Jabłonkowa – odparła Micuma dziwnie piskliwym głosem.

Spojrzałem na nią zdumiony.

– Nałykałam się wody, dlatego mój głos brzmi zupełnie inaczej – wyjaśniła.

– Skąd wiesz, że to ślad czarodziejki?

– Widziałam jej buty. Ciągle aktualizuję jej ślady w bazie danych.

Uświadomiłem sobie, że stoję po kolana w lodowatej wodzie i rozmawiam z koniem. Być może miałem kłopoty ze swoją i tak już nadwątloną poczytalnością, może zacząłem się staczać po równi pochyłej prosto ku szaleństwu, przed którym tyle czasu się broniłem, coraz bliżej zamkniętego gdzieś głęboko mojego drugiego ja. Zacząłem ostrożnie brnąć w kierunku brzegu, Greysona ciągle trzymałem w pogotowiu.

– Nadal to robisz? Mam na myśli utrwalanie planów okolicy, archiwizowanie obrazów i tym podobne.

– Oczywiście. Pamiętam wszystkie mapy, które kiedykolwiek widziałam.

– Chyba rzadko się gubisz – przypuściłem.

– Nie, prawie nigdy. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio gdzieś zabłądziłam.

To ja byłem coraz bardziej zagubiony. Pochyliłem się nad lejem, który pozostał po materializacji demona.

– A ja błądzę całkiem często – powiedziałem z wyrzutem.

– Jestem tylko koniem. Nie mogę cię ciągle pouczać.

Na te słowa nie znalazłem odpowiedzi.

Ściany leja wyglądały na sprasowane, zbite z wielką siłą, w dotyku sprawiały wrażenie skondensowanej materii, której w ogóle nie można było skruszyć palcami. Z wielkimi trudnościami odłupałem wreszcie kawałek nożem.

– Pobrał więcej materii, niż potrzebował, a potem ją oddał.

Spojrzałem na rzekę. Ludzie zazwyczaj wybierają najkrótszą drogę przeprawy, zwykle na przełaj. W przypadku demonów nie można być już niczego pewnym.

– Trzy dni – oceniła Micuma. – To się stało przed trzema dniami. Wynik w przybliżeniu, obliczony na podstawie wilgotności i przepustowości ścian tej dziury.

Spojrzałem na nią podejrzliwie, ale nic nie powiedziałem, tylko kiwnąłem głową. Oprócz bezsprzecznie doskonałej sztucznej struktury nerwowej miała również porządny komputer.

Raczej się nie myliła.

– Ale dlaczego to robił?

Demony, tak jak większość mieszkańców sfer pod powierzchnią, przychodzą na świat jako psychodynamiczne entity i muszą się przyodziać w cielesność, co kosztuje je sporo wysiłku. Przyłapałem się na tym, że od dłuższej chwili obserwuję szereg śladów w podmokłej ziemi na brzegu. Tym razem odciski stóp z modnym trójkątnym szpicem. Demon był tutaj, nie miałem wątpliwości. Zatem później, gdy już wracał do swoich sfer, oddał kobiecie jej ciało i własne ja. Dlaczego? A może później poruszał się w pantoflach? Nie, bez sensu.

Kawałek dalej znalazłem odcisk buta z metalowymi zelówkami. Drugi przybysz już wcześniej oglądał starsze ślady, a potem zniknął w gąszczu. Czarodziejka przybyła tu przede mną. Nie przeszkadzało mi to, pod warunkiem, że nie rzuci na mnie jakiegoś piekielnego uroku.

Micuma przestała badać jamę i beztrosko skierowała się w stronę pobliskich zarośli. Nie czekałem, natychmiast sięgnąłem po Greysona.

– Czego tam szukasz?

– Jestem koniem – przypomniała mi – a te młodziutkie listki wyglądają wyjątkowo apetycznie. Co więcej, w mojej diecie brakuje niezbędnej do metabolizmu goryczy.

Dałem jej spokój. Zastanawiałem się, jak na razie bezskutecznie, co teraz się stanie. Jeśli czarodziejka poradzi sobie z demonem – chwała jej za to, nie musiałem oddawać zaliczki. A jeśli będzie potrzebowała pomocy – dogadamy się, pieniędzy wystarczy nawet dla dwóch osób. Idealny wariant. Demon, którego tropiliśmy, zachowywał się, delikatnie mówiąc, specyficznie.

– Chyba daruję sobie te listki – odezwała się głucho Micuma.

Stała w zaroślach, przygotowana do uniku, i czegoś wypatrywała. Przewiesiłem Greysona przez ramię i sięgnąłem po Margaret. Ryzyko, że zginiemy wraz z nieprzyjacielem, było teraz mniejsze.

W zaroślach leżały dwa ludzkie ciała, poukładane w jakieś makabryczne puzzle. Ten, kto ich zabił, nie zadowolił się zwykłym ćwiartowaniem zwłok. Oddzielił mięso od kości i wypatroszył jamę brzuszną. Może użył noża laserowego, ale nawet wtedy musiał się nieźle narobić.

Nieopodal zobaczyłem broń. Stary automat z drewnianą kolbą, lekki karabin, skrzynka z amunicją, noże zwykłe i myśliwskie. Wszystkie równo ułożone, ani trochę niepoplamione krwią.

Widok wydał mi się znajomy.

– Dzieło wariata – stwierdziła Micuma.

Pokręciłem głową, cofnąłem się o krok i wyprostowałem jak tylko mogłem, by przyjrzeć się upiornej układance z trochę większej wysokości.

– Nie. To wyzwanie. Kręgosłupy, wokół których owinął mięso z trupów, tworzą palec

środkowy, reszta gołych kości to pozostałe, skurczone i złożone. Tak to miało wyglądać –

rozprostowałem wzmiankowany palec i pokazałem Micumie stary nieprzyzwoity gest.

Popatrzyła na mnie podejrzliwie, o ile koń w ogóle może w ten sposób spojrzeć.

– Częściowo się zmaterializował, zabił tych dwóch, a potem znowu gdzieś się schował –

snułem głośno przypuszczenia. – Albo wrócił do swojej sfery.

Dlaczego? To wszystko było coraz bardziej dziwne.


* * *


Szliśmy w milczeniu. Nie, szliśmy to złe słowo. Wdrapywaliśmy się po stromym zboczu, tu i ówdzie przeciętym tamami z pniaków, na których zatrzymywał się spadający żwir, ale też mniejsze i większe kamienie, liście i gałęzie. To już powinno było mi wystarczyć. Wybrałem najwygodniejszą drogę i co chwilę trafiałem na znaki, które świadczyły, że ktoś tędy przed nami szedł. Kobieta opętana przez demona? Sam demon? Czarodziejka? Nie miałem pojęcia i coraz bardziej mnie to denerwowało, niepokoiło. W dodatku wędrowaliśmy przez prawdziwy pralas, którego wiek liczyło się w setkach lat. Mógł tu rosnąć jeszcze przed Krachem. Miał

swojego ducha, jak większość miejsc, które są czymś więcej niż tylko punktem w czasie i przestrzeni. Ranił mnie, sprawiając ból większy niż zwykła rana zadana nożem albo po postrzale.

Im wyżej byliśmy, tym mocniej szumiał wiatr w koronach jodeł przypominających kolumny w średniowiecznych katedrach. W paru miejscach, w których osunęła się ziemia, znowu zobaczyłem stalowe włókna wewnątrz korzeni. Kolejna zagadka. Po godzinie morderczej wspinaczki minęliśmy resztki dawnego siedliska. Kamienne rozpadliny, spomiędzy których wyrastały młode jawory, wskazywały rozmieszczenie ścian w starym domu.

Liczne potoki zniknęły. Została tylko jedna żłobina, którą spływała woda w czasie deszczu. Szum wiatru przeszedł w świst. Gałęzie drzew łamały się, pnie trzeszczały. Co chwilę natykaliśmy się na rozłupane, świeże albo na wpół spróchniałe kikuty jakiegoś olbrzyma pokonanego w wiecznej walce z wiatrem. Szczyt był już blisko.

Kilkadziesiąt metrów dalej nieoczekiwanie pojawił się prześwit – regularnie czyszczona z drzew poręba ze starymi i nowszymi pniakami. Pośrodku, na placyku u stromego podnóża góry, stała górska chatynka. Mała, ale sądząc po nowych dachówkach, często remontowana.

Większość poręby porastały maliny, tylko tuż przy budynku widniał świeżo skoszony pas trawy. Z Margaret w dłoni powoli szedłem przed siebie. Nie mogłem tego w żaden sposób uzasadnić, ale wszystko mi mówiło, że nasz cel, kobieta demon, jest w środku. Wtargnęła tu jak dzikie zwierzę – ranne dzikie zwierzę szukające schronienia.

Trzy kroki. Wiatr nagle złagodniał, znalazłem się na osłoniętym terenie. Tylko korony drzew za moimi plecami kołysały się ciągle tak samo.

W końcu znalazłem się przy chacie z bali. Wystarczyło ją obejść, żeby wejść do środka.

– Nie jesteśmy tu sami – ostrzegła mnie Micuma. – Czuję ją.

– Wiem – szepnąłem z furią i położyłem palec na spuście.

Ostrożnie, nie bez trudu przedarliśmy się przez gałęzie świerków, przywiane tu przez wiatr albo poukładane specjalnie, żeby odgłos łamiącego się drewna ostrzegał przed nadciągającym zagrożeniem. Wychyliłem się zza węgła. Na schodkach przed drzwiami siedziała czarodziejka, oparta plecami o ścianę, z podkurczonymi nogami i brodą na kolanach.

W dłoni trzymała brudny emaliowany garnek.

– Kiedy zjawią się braciszkowie? – zapytała, nawet nie odwracając się w moją stronę.

– Kiedy wysiądą ze swojego wspaniałego samochodziku. Czyli nigdy. Zarobiłaś już, ile chciałaś? – Nagle usłyszałem, że w środku coś się rusza.

Nie odpowiedziała. Pokręciła głową, ciągle patrzyła przed siebie.

– Cholerny interes. Nie powinnam była tu przychodzić. Sam zobacz.

Wzruszyłem ramionami. Ostrożnie popchnąłem drzwi. Margaret trzymałem na udzie, palec na spuście. W starciu z demonem byłaby równie przydatna co wykałaczka w walce z niedźwiedziem. A pewnie jeszcze mniej.

Na pryczy w rogu pomieszczenia spała kobieta. Od razu zauważyłem buty z

charakterystycznym trójkątnym szpicem.

Oddychała szybko, jej ramiona dygotały. Jęknęła, poruszyła się, a obdarty kawałek papieru, którym była przykryta, zsunął się na podłogę.

– Ja pierdolę – syknąłem.

– I owszem – zgodziła się czarodziejka.

Stała za mną, a ja nawet nie usłyszałem, jak weszła.

Kobieta na pryczy była ciężarna. Sądząc po wypukłym, niskim brzuchu, do porodu nie zostało już wiele czasu.

Zaczęła się wiercić i w końcu otworzyła oczy. W półmroku błyszczały od gorączki albo czegoś innego. Potem znowu je zamknęła, jakby nas w ogóle nie zauważyła.

– I narodzi się demon – rzekła czarodziejka.

Rozejrzałem się po chacie. Miejsce na palenisko, prycza, do siedzenia dwa drewniane pieńki, przecinak wbity między belami w ścianie, a na nim zawieszona piłka do metalu.

Wyszedłem na zewnątrz i głęboko westchnąłem.

– Jesteś pewna?

– Tak. Czuję go w niej. W dziecku – poprawiła.

Popatrzyłem na nią. Wydawała się starsza niż kilka dni temu. W oczach miała zmęczenie, bez przerwy jakby patrzyła gdzieś daleko, za drzewa przesłaniające nam świat.

– Widziałem kilka matek opętanych przez demony. W tej fazie nie wyglądały już normalnie. Brzuch jak stulitrowa beczka, popękana skóra, otwarte, niegojące się rany.

– Ja też widziałam. Mózg wypalony wskutek długotrwałego opętania, metabolizm

rozregulowany nie do poznania. To potężny demon. Gdyby wszystko odbywało się według utartego schematu, już dawno byłaby tylko warzywem.

– Czemu więc wygląda tak normalnie?

– Nie wiem, nie rozumiem tego. – Pokręciła głową. – Przez chwilę w niej jest, przez chwilę go nie ma. A gdy jest, nie czuję świadomości dziecka. Jakby go tam nie było.

– Ale jest.

Spuchnięty brzuch oznaczał tylko jedno.

Rozległ się suchy trzask. Przez cały czas trzymała w palcach gałązkę i teraz ją złamała.

– Tak, i to jest właśnie najgorsze. Kiedy się urodzi, będzie za późno. Już nie damy rady go zabić, to siódemka. Czysta, prawdziwa, praktycznie niezniszczalna. Grog, Wakosixh, Godzilon – wymieniła trzy najsilniejsze demony, które w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat udało się zniszczyć w sposób, który dawał się udowodnić – były gdzieś między szóstką a siódemką.

Już zrozumiałem, dlaczego tak siedzi i czeka. Nie potrafi zabić nienarodzonego dziecka. I jego matki.

– Pieniądze są twoje, nie chcę ich – dodała jeszcze.

Wróciłem do chaty, cały czas trzymałem Margaret. Każda rysa, każde zadrapanie na rękojeści było jak krater, każda zadra jak góra napierająca na moją dłoń. Przypomniały mi się ręce wyciągnięte do grubej pępowiny, starające się omotać ją noworodkowi wokół szyi, odgłos tarcia metalu przy otwieraniu kontenera, a potem szelest hałdy śmieci, kiedy spadł na nią worek ze skazanym na śmierć.

Każdy powinien mieć szansę. Każdy.

Na ubraniu ciężarnej pojawiła się ciemna, szybko powiększająca się plama. Odchodziły wody płodowe. Jednocześnie kobieta otworzyła oczy, tym razem było w nich już tylko jedno

– przerażenie.

– Zrób to – usłyszałem za sobą czarodziejkę.

Głos miała spięty. Z trudem przedarł się przez wąski, mikroskopijny przepust strun głosowych.

– Ostatni sprawiedliwy – powiedziała przyszła matka, wbijając we mnie wzrok.

Wryło mnie. Ostatni sprawiedliwy? Co to ma znaczyć?

– To pan spalił miasto złodziei i pozwolił odejść wszystkim uczciwym. Zabił pan królową upiorów, żeby obronić dziewczynę. Ostatni sprawiedliwy – powtórzyła jeszcze raz i zamknęła oczy.

W słowach kobiety nie było ani ziarnka prawdy. Spaliłem Drewnianą Szczelinę, bo jej mieszkańcy mnie okradli, nie zabiłem królowej, a już na pewno nie z powodu dziewczyny.

Perwersyjny seks, moja przeszłość i tępe upiory, które mieszały się w nie swoje sprawy.

– Nie zostało już dużo czasu. Kiedy się urodzi, nic go nie zatrzyma – przypominała czarodziejka.

– Nie zabiję jej – powiedziałem spokojnie. – Ja nie.

Słyszałem, jak wzdycha głęboko.

– Ja też nie. Ale Heldonowie już tutaj są, może zdążą.

Rodząca zaszczękała zębami i zwinęła się w kłębek. Jak ja się tu znalazłem? Jaką rolę miałem odegrać w tym absurdzie?

– Zaczynają się skurcze. Jest ranna, osłabiona. Nie poradzi sobie bez pomocy –

zauważyła czarodziejka.

Już mnie nie dostrzegała, zwracała uwagę tylko na kobietę. Cała się trzęsła, ale nawet tego nie czuła.

Będę odgrywał takie role, jakie sam sobie wybiorę. Nie jestem niczyją kukiełką, choćby nie wiem kto pociągał za sznurki.

– Pomóż jej, a ja się postaram, żeby braciszkowie zostawili ją w spokoju –

zaproponowałem.

Ten spokojny i łagodny głos nie mógł wydobywać się z mojego gardła. A przecież nikogo innego tu nie było.

– Wszyscy zginiemy. – Na jej twarzy rozkwitł uśmiech; uśmiech, który zniknie, zanim ktokolwiek zdąży sobie uświadomić, jak był piękny. Już się nie trzęsła.

Popatrzyliśmy na siebie. Twarze niczym dwie blade plamy w półmroku.

– Możliwe. Czy to ważne? – Wzruszyłem ramionami. – To jak, umowa stoi?

– Stoi – zgodziła się, a jej głos nagle stał się normalny.

Wyszedłem na zewnątrz, zdjąłem kurtkę i starannie złożoną położyłem na schodach.

Przez prześwity w chmurach pędzących szaleńczo nad moją głową przez chwilę zaświeciło słońce, naboje wetknięte w pasy rzuciły pełen nadziei błysk. Potem znowu zdławiła go szarość i mrok. Greyson w lewej ręce, w prawej Zabójca, Margaret w kaburze. Nie byłem sam. Jeśli brać pod uwagę naboje, miałem całkiem niezłą obstawę.

Jechali lasem po obrzeżach poręby. Jednego z nich nawet zauważyłem. Rozglądałem się, zastanawiając, które miejsce wybiorą do oddania strzału. To nie będzie karabin kaliber 7.62, tak jak ten u nieboraka na dole. Znając ich, użyją czegoś wielkokalibrowego, najpewniej pocisków z wsadem wolframowym i pewnie jeszcze ładunku z opóźniaczem. Tym powinni zabić nawet mnie, bez większego problemu, zwłaszcza jeśli trafią w głowę albo serce. Ruch w lesie ustał, wewnętrzny zmysł śmierci podpowiadał mi, że już zajęli pozycje. Oddychałem powoli, węszyłem, wietrzyłem zapowiedź tego, co w ciągu kilku najbliższych sekund miało się tu rozegrać. Było ich trzech, małego, porywczego brata chyba zostawili w samochodzie. Z

chaty, zza moich pleców, dobiegały dalsze serie jęków, którym towarzyszył uspokajający głos czarodziejki. Czułem czary, rozpoznawałem ich kształty, strukturę, dostawałem gęsiej skórki, choć nie we mnie były wymierzone. Czarodziejka dodawała rodzącej siły. Dużo siły, bo ta kobieta powinna właściwie już od dawna nie żyć. Na moment owinęła się wokół mnie dziwna pajęczyna, strząsnąłem ją wbrew własnej woli. Lepiej stać tu, na zewnątrz, niż w środku,

pomyślałem. Jeszcze bardziej się ściemniło, poryw wiatru wzbił tuman kurzu z kamiennych schodów. Na skraju poręby pojawił się jeden z Heldonów. Ruszył w moją stronę. Napięcie rosło jak w teatrze.

Najpierw chcieli sprawdzić teren. Cały Fruzzi.

To był Warg albo Hart, nie odróżniałem ich. Ludzki model bojowy najwyższej jakości.

Szedł spokojnie, świadomie, nie szukał przejścia między krzakami malin. Pewnie wcześniej sfotografowali okolicę z góry. A to znaczyło, że mogli poustawiać więcej stanowisk strzelniczych, zanim jeszcze tu dotarłem. A jeśli otworzą ogień? Czy pojawienie się Fruzziego ma mnie zdekoncentrować, pozbawić podejrzeń? Poczułem ukłucie chłodu aż w rdzeniu kręgowym, potem zniknęło. Zatem umrę, nic dodać, nic ująć. Klink. Snajper już mnie namierzył, w celowniku miał dodatkowo czar naprowadzający. Widziałem, jak mierzy w moją przegrodę nosową. Ta kulka naprawdę nie powinna chybić. Oko przestawiło się na przybliżenie, połączyło kilka modułów widzenia i pokazało mi postać leżącą w krzakach na prawie niedostrzegalnej fałdzie terenu, kawałek za pierwszym szeregiem drzew.

Warg już prawie był przy mnie; uśmiechał się nonszalancko, na szyi miał przypięty mikrofon, w dłoni karabin maszynowy ze zintegrowaną wyrzutnią pocisków, za pasem pistolet wielkokalibrowy.

– Nie zabiłeś go.

To miało zabrzmieć jak konstatacja, ale rozpoznałem zdenerwowanie w jego głosie.

– Nie.

Martwił się o honorarium.

Wyprostowany przewyższałem go, a to mu się nie spodobało. Mnie też nie, ciągle czułem wycelowaną w nos lufę karabinu.

– Jeżeli wyciszysz przestrzeń, pozwolimy ci odejść – zaproponował jałmużnę.

Nie wiedzieli o czarodziejce, przez swoje zadufanie skupili się tylko na mnie. Dobrze.

Stękanie ustało, przestrzeń wypełnił teraz świst wiatru. Do samego końca.

– A jeżeli nie? – zagadnąłem z konwersacyjnym zacięciem.

– Zabijemy cię.

Na to właśnie czekałem. Strzeliłem mu dwa razy w pierś z Zabójcy, jednocześnie zeskoczyłem ze schodów, skuliłem się i chwyciłem Warga w pasie. Trzymałem go tak i strzelałem w stronę snajpera ukrytego w lesie, zasłonięty żywą tarczą.

Strzały oczywiście nie zabiły Warga, tylko lekko zamroczyły. Prawie dobiegłem do skraju lasu, gdy zaczął szarpać za moją broń. Puściłem go i sam rzuciłem się na ziemię, upadłem szybciej niż on. Wystrzał ze snajperskiego karabinu rozwalił pień drzewa przede mną. Dwa razy przeturlałem się, w miejscu, w którym przed chwilą leżałem, eksplodował

granat. Schowałem Zabójcę do kabury i wymierzyłem w niebo Greysona. Uważałem, żeby nie trafić w drzewo. Pach, pach, pach. Granaty wylatywały w górę zbyt szybko, by ludzkie oko zdołało to uchwycić. Widziałem rozmazaną czarną smugę. Huk przeciągłej eksplozji,

błysk ponad koronami drzew. Przez chwilę wydawało się, że to już wszystko. Warg podniósł

się z ziemi, mierzył we mnie z pistoletu. Był zorientowany w sytuacji, jak najbardziej. Nie przeczuwał jednak, że to tylko eksplozja wstępna, która miała rozpylić w powietrzu materiał

wybuchowy. Sama by nie zaczęła płonąć, to nie... Pach. To nie był wybuch, lecz jadowite syczenie, które poparzyło wszystkie żywe istoty w promieniu stu metrów.

Główna fala uderzeniowa ominęła Warga. Miał na wpół spaloną twarz, skowyczał jak zwierzę, pistolet w jego dłoni zanosił się serią wystrzałów. Pierwszy trafił mnie w nogę, drugi otarł się o klatkę piersiową. Wyciągnąłem z kabury Zabójcę i załadowałem do niego trzy ostatnie naboje. Wszystkie strzały były celne, a mimo to Warg trzymał się na nogach i wymieniał pusty magazynek na pełny. Rzuciłem się, ciągle z Greysonem w dłoni. Warg już we mnie wycelował; tkanka skóry na twarzy zwęglona, układ odpornościowy w porządku, źrenice – krzyże celownicze. Prask, prask. Trafił trzy razy pod rząd w mostek, ale ten, na jego nieszczęście, wytrzymał. W rewanżu rzuciłem w niego granatem. Okazał się skuteczny, rozszarpał Warga na strzępy i wyrwał mu kręgosłup. Z tego już się chyba nie wygrzebie.

Kątem oka dostrzegłem, że ktoś biegnie w kierunku chaty. Fruzzi. Albo los braci był mu obojętny, albo z góry przyjął inne rozstrzygnięcie tej potyczki. Porzuciłem Greysona i ruszyłem za nim. Na każde dwa jego kroki ja przybliżałem się o jeden. W połowie drogi odwrócił się, coś błysnęło. Spiąłem się i jeszcze bardziej przyspieszyłem. Coś mnie trąciło, ale byłem już na tyle blisko, że całą sprawę mogłem rozwiązać z pomocą Margaret.

Wyciągnąłem ją z kabury, nagle między nami zmaterializowała się przezroczysta błona z dwuwymiarową twarzą, przetransformowała w postać i wskazała na mnie. Strzeliłem raz, drugi, zupełnie niepotrzebnie, dobrze o tym wiedziałem. Musiałbym zużyć tuzin magazynków, żeby chociaż trochę zranić ektoplazmowego demona. Rzuciłem się do przodu, ale on już wykonał pewien gest – uderzyła we mnie fala mroźnej niemocy. Mięśnie skostniały, runąłem na ziemię i resztkami sił dopełzłem do drewnianej ściany domu. Kolejny mroźny powiew, z oczu i nosa trysnęła mi krew. Braci Heldonów było nie czterech, lecz pięciu. Ostatni z nich leżał w samochodzie w kojcu projekcyjnym i siłą ego wytwarzał tę ektobestię przede mną. Normalny człowiek nie przeżyłby czegoś takiego, to musiał być wariat, szaleniec. Teraz już wiedziałem, jak zniszczyli Wrocławski Klan upiorów.

– Wystarczy – usłyszałem wściekły głos Fruzziego. – Potem się z nim rozprawimy.

Ektoplazmowy stwór popatrzył na swojego dowódcę, a potem niechętnie rozpłynął się w powietrzu. Nie mogłem się ruszyć, ale wiedziałem, że jeszcze tylko chwila i policzę się z Fruzzim.

– To będzie bolało – wycedził przez zęby ten bydlak.

Nagle w jego dłoni znalazła się mała, ostra kusza. Dzzn, dzzn, ostre bełty przeleciały z boku na bok, z góry na dół i tak jak leżałem, przyszpiliły mnie do ziemi. To było równie przerażające co atak magii. W stali krył się czar. Krępujący czar, który wysysał wszystkie siły z mojego ciała szybciej, niż ono nadążało je regenerować. Próbowałem się wyrwać, ale tylko

podrażniłem rany.

– Teraz zabiję tę dziwkę, a potem zajmę się tobą – obiecał Fruzzi i odwrócił się w stronę drzwi.

– Twój brat kwiczał jak żywcem opiekana świnia – wydusiłem, choć kosztowało mnie to prawie utratę przytomności.

Odwrócił się, w dłoni zamiast kuszy miał pistolet. Lufa drżała, dokładnie tak jak wtedy, gdy się próbuje opanować wściekłość.

– Zaraz zobaczysz, gnoju! – splunął i strzelił dwukrotnie.

Widział, jak mną rzucało, uspokoiło go to. Bolało, ale nie bardziej niż te szpikulce. Kula uderzyła w jeden z nich i trochę go przesunęła, gwałtownie osłabiając czar.

Kleszczami powyciągałem ze swojego ciała długie, trzydziestopięciocentymetrowe chromowane szpikulce ze stali stopowej.

Składniki stopu tak dobrano, by pozbawił potwory ich mocy, uziemił je. Miałem szczęście, że Fruzzi do mnie strzelił. Za kilka sekund już bym nie żył. Jestem potworem, wiem.

Fruzzi przestępował właśnie próg chaty. Podniosłem się na kolana. Było wyjątkowo ciężko – bardzo dobra stal. Uniósł pistolet. Czas zwolnił, skoczyłem jak zwierzę, powaliłem Fruzziego na ziemię i odgryzłem mu nos. Zagrzmiały wystrzały, raz, drugi. Nie wiedziałem, w którego z nas trafiły. Rękawica odpięła się, Kleszcze straciły ludzki kształt i bez mojego udziału znalazły szyję przeciwnika.

Leżeliśmy w bezruchu w szybko rosnącej kałuży krwi.


* * *


– Powiedziałeś, że nie dasz im przestąpić progu – odezwał się pełen wyrzutu głos. –

Teraz zrzuć go z siebie, zaraz zaczną się kolejne skurcze. Spróbuję ci dodać trochę sił, będziesz ich potrzebował – głos stał się nagle łagodny i kojący.

Podniosłem się, najpierw na kolana, potem, opierając się o ścianę, na nogi. Już nie krwawiłem, ale rany paliły mnie jak piekielne ogniska. Bóg raczy wiedzieć jakimi czarami były podrasowane te szpikulce. Rany zaczynały się zasklepiać, zacisnąłem zęby, żeby nie skowyczeć z bólu.

Jak przez mgłę widziałem czarodziejkę pochyloną nad rodzącą, spoglądającą na jej łono.

Wracała mi świadomość i zdolność myślenia, czułem się coraz gorzej. Gdybym był martwy, z pewnością by mi ulżyło. Wyciągnąłem nóż i wydłubałem sobie z ramienia kulę.

Zdeformowany kawałek ołowiu spadł na ziemię, a po pierwszym ataku bólu przyszła ulga.

– To już prawie – wyjęczała kobieta.

– Jeszcze nie, odpoczywaj, zbieraj siły – uspokajała ją czarodziejka.

Kolejna kula. Było mi niedobrze, miałem wrażenie, że za chwilę utonę we własnym bólu,

we własnej krwi. Z oddali dobiegał odgłos przyspieszonego, płytkiego oddechu, jęki.

– Powinniście zabić ją razem z dzieckiem – powiedział ktoś.

Próbowałem się rozejrzeć, ale nie mogłem nastawić odpowiedniej ostrości.

W drzwiach stała Micuma. Wydawało się, że jej sierść ma rudawy odcień.

– Wydaje mi się, że konie, nawet tak mądre jak ty, nie powinny się wtrącać w podobne sprawy – rzuciłem.

Ostrze noża trochę zjechało, rozciąłem udo bardziej, niż to było konieczne. Ale w końcu pozbyłem się tego kawałka metalu.

– Nie jestem koniem, tylko mówię za jego pośrednictwem.

– Tak, obiecałam mu to, choć się z nim nie zgadzam.

Głos był ciągle taki sam, dochodził z pyska Micumy. Drugie zdanie miało jednak wyraźnie inną dykcję. Znajomą.

– Kim jesteś? – zaskrzeczałem.

– Najbardziej precyzyjnym określeniem byłoby duch w maszynie albo duch z maszyny –

odpowiedział głos po krótkim wahaniu.

Jęk był coraz głośniejszy, przybywało w nim rozpaczy i zaciętości.

– Już widzę włosy, przyj mocniej.

– Powinniście to dziecko zabić, zanim będzie za późno. Nie zdajecie sobie sprawy, w co się wpakowaliście.

– W co? – zapytałem, choć niewiele mnie to obchodziło.

Walka o przeżycie absorbowała każdy skrawek mojego ciała.

– Nie ma czasu na tłumaczenia. Zabijcie go natychmiast. Sam bym to zrobił, gdybym mógł.

Kolejny maniak z nieco uproszczonym poglądem na świat.

– Podobny problem roztrząsałem z tymi, którzy leżą tutaj dookoła. – Wskazałem od niechcenia ręką. – Bardzo się starali mnie przekonać, ale niewiele im to dało.

– Chciałem was ostrzec. Kiedy się urodzi, będzie już za późno.

Nie lubię, kiedy ktoś się powtarza. Zwłaszcza jeśli słuchanie tego kosztuje mnie tyle sił.

W końcu udało mi się ustawić odpowiednią ostrość.

– Już wychodzi! Jeszcze trochę! Już prawie się urodziło!

Micuma patrzyła na mnie, ale nie potrafiłem odczytać z jej końskiego pyska żadnych emocji.

– To dziecko nie jest opętane – powiedziałem z tępym uporem.

– Zgadza się, nie jest. Tym gorzej.

– Już jest na zewnątrz! Wszystko z nim dobrze!

Ulga w głosie czarodziejki była niemal materialna.

Popatrzyłem na obydwie kobiety.

Czarodziejka trzymała w rękach małe ciałko umazane krwią.

Oczy miała pełne łez, matka leżała wyczerpana.

– Zabijcie to – powtórzyła Micuma.

– Nie. Zamknij się wreszcie! – ryknąłem wściekle.

– Boże! – krzyknęła czarodziejka, rzuciła noworodkiem i zaatakowała go czymś, czego odprysk powalił mnie na ziemię.

Noworodek owinął się zwojem purpury i nagle nie leżał już na glinianej podłodze, lecz na dnie głębokiej na metr jamy. Dematerializacja dokonywała się błyskawicznie, demon przybrał

kilkaset kilogramów masy ciała i wcielił się w czteroręką kreaturę z nieforemnymi nogami żaby. Miałem tylko Nóż. Z całej siły wbiłem go w demona aż po rękojeść, a ten naraz pokrył

się zbroją z sześciokątnych płyt. Nóż utknął w jednej z nich, jakby stwór nie mógł go tak po prostu odepchnąć. Odwrócił się pomału w moją stronę, ujrzałem wąskie, podłużne oczy.

Otworzył pysk, ukazując rząd trójkątnych zębów, a za nimi następny i jeszcze jeden. Rozwarł

go bardziej – uskoczyłem i o mały włos uniknąłem jego zębów i kolczastych kul na języku mającym siłę męskiego ramienia. Zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Demon nagle zawył, odwrócił się w stronę czarodziejki, prawą parą rąk rozpłatał ścianę chaty. Jego biodro zdobiła wielka krwawiąca rana – czar przeniknął warstwę ochronną.

Demon machnął szponem. Czarodziejka zrobiła unik, częściowo ukryta za magiczną tarczą, ale nic nie zapewniało jej całkowitej ochrony. Uderzona, wzbiła się w powietrze jak szmaciana lalka. Doskoczyłem do demona, przycisnąłem się do niego ramieniem, jednocześnie chwyciłem oburącz Nóż i przekręciłem o trzysta sześćdziesiąt stopni. Stwór zostawił czarodziejkę i cisnął mną przez dziurę w ścianie na zewnątrz.

Margaret leżała obok. Załadowanie jej zajęło mi tylko chwilę.

Z pełną lenistwa gracją demon połamał ścianę. Patrzył na mnie długo, niemal z zainteresowaniem. Naraz chwycił dwa drewniane bale z pozostałości chaty. Uderzył nimi o siebie, jakby teraz miał się zacząć kolejny etap rytualnej walki.

– To śrutówka. Użyta z bliskiej odległości daje lepsze efekty – zdołałem wybełkotać, choć usta miałem pełne krwi. – Ale ty przecież lubisz walczyć bark w bark, czyż nie? Tak, jesteś jednym z tych walecznych bękartów.

Rzuciliśmy się na siebie w tym samym momencie.

Machnął balami na krzyż, z góry na dół i z dołu do góry. Przed pierwszym się uchyliłem, drugi powstrzymałem Ręką. Drewno trzasnęło. Następny cios, wymierzony szponem, odparłem Kleszczami. Przywarliśmy do siebie ciałami. Tak głęboko, jak tylko zdołałem, wcisnąłem lufę Margaret do rany po Nożu i pociągnąłem za spust.

Zdążyłem oddać jeszcze dwa strzały, a potem albo eksplodował mi w głowie granat ręczny, albo demon po prostu uderzył mnie pięścią. Odepchnąłem się nogami od jego ciała i wyrwałem z objęć. Jeszcze chwila i połamałby mi wszystkie kości.

Znowu staliśmy naprzeciwko siebie.

– Podoba ci się to? – wycharczałem i splunąłem krwią. – Mnie jak najbardziej – rzuciłem

bezczelnie.

Przytaknął, spojrzał z niesmakiem na belę, która została mu po bojowej grze wstępnej, a potem zmiażdżył ją palcami. Nóż leżał teraz na ziemi, zaledwie kawałek ode mnie.

Upuściłem go w czasie walki, a teraz po niego sięgnąłem.

Następna runda? – zapytał prześmiewczo demon.

Jak na taki pysk artykułował całkiem sprawnie.

Zacisnąłem palce na rękojeści. Chciałem go użyć, Nóż doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dotyk był o wiele bardziej nieprzyjemny niż w Drewnianej Szczelinie. Jakbym dobrowolnie wpuścił do swojego mózgu pasożyta.

Wytrzymałeś więcej, niż się spodziewałem. No i potrafisz zaskoczyć – demon kontynuował swój monolog.

Tak naprawdę nie mówił, to był czysto mentalny kontakt – stąd ta wspaniała artykulacja.

Oczy nabiegły mu krwią, otworzył pysk; tym razem nie wyleciała z niego kula, lecz strumień żaru. Już nie trzymałem jednego, lecz dwa Noże. Zanim strumień mnie sięgnął, zdążyłem skrzyżować ostrza i tak powstałą tarczą odbić piekielną lawę w kierunku demona.

Bronił się, jego cztery kończyny tworzyły śmiercionośny wał, pięści waliły niczym wystrzały z dział moździerzowych, ostre jak brzytwy pazury przecinały tkankę aż do kości.

Krwawiłem z dziesiątek ran, krew oślepiała mnie, ale nie przejmowałem się tym zbytnio, bo aura demona przebijała swoim światłem materię sfer i zwykłej rzeczywistości. Pomimo wściekłego natarcia musiałem przejść do obrony. Miałem niemiłe wrażenie, że później już mi się to nie uda.

Nic nie robił, po prostu patrzył, jak padam na kolana i szybko oddycham. Dwa Noże znowu zrosły się w jeden, a ten zmienił się w miecz z dwumetrowym płonącym ostrzem.

Wydawało mi się, że na obliczu demona pojawił się grymas, jeśli w ogóle można było rozpatrywać tę mimikę w ludzkich kategoriach.

Jego kontury nagle bardzo się wyostrzyły, zdobył nade mną przewagę. To już nie był

materialny demon, tylko fala czystej energii. Rzuciłem się w bok, z przewrotu w przód od razu stanąłem na nogi i ciąłem zbliżającą się lawinę. Nastąpiła eksplozja. Wokół mnie owinął

się zapach destrukcji rzeczywistości, ale klinga rozproszyła przeważającą część mocy uderzenia.

Demon machnął szponem, który wydłużył się nagle na kilkadziesiąt metrów, po czym zaatakował czułkami mocy. Drzewa się łamały, tony gliny i kamieni wzbijały się w powietrze, bruzdy w ziemi miały głębokość dziesiątek metrów. Miecz nie mienił się już na żółto, lecz na białoniebiesko, jego ostrze sięgało koron drzew. Dawałem mu tyle siły, ile chciał, a nawet więcej. Ciąłem. Eksplozja wydrążyła tunel w napierającej fali śmierci, a ja przeszedłem nim na drugą stronę.

Demon bez przerwy atakował, coraz szybciej i agresywniej. Odpierałem go, ale nie mogłem się zbliżyć, tylko się broniłem. I tak przesunęliśmy się aż na grzbiet gór, zostawiając

za sobą zwaliska połamanych drzew, spaloną ziemię i rozżarzone kamienie.

Jedna za drugą fala mocy, destrukcji i zagłady. Znowu i znowu świat znikał mi z oczu albo ja znikałem ze świata.

Egzystowałem już tylko na fundamentach istnienia. Wszystkie rezerwy były wyczerpane, nie wiedziałem już, czy władam Nożem-mieczem, czy on włada mną. Kolejne natarcie demona, szybsze i ostrzejsze niż wcześniejsze.

Po raz pierwszy nie odpierałem go klingą, starałem się unikać, zasłaniać, uciekać.

Schowałem się w kraterze po wcześniejszych wybuchach, nad moją głową rozszalało się ogniste tornado. Wyskoczyłem na dziesięć metrów, zanim do krateru wlała się lawa, i bezpośrednio z powietrza uderzyłem w sam środek ciała demona, z którego w każdym kierunku wychodziły macki. Nie spodziewał się ataku z tej strony. Zabolało go, zabolało również mnie.

Uniósł się w powietrzu, w szybkim trybie transformacji przeskoczył na kolejny, wyższy poziom. Ostrze Noża-miecza wydłużyło się jeszcze bardziej i już nie mierzyło metry, ale dziesiątki, może nawet setki metrów. Ciąłem nim, poruszałem bronią resztkami sił i woli, które mi jeszcze zostały. Fala dźwięku przetoczyła się nad masywem. Czubek ostrza dosięgnął demona, ucięte macki spadły na ziemię, eksplodując oślepiającym blaskiem.

Demon zakończył transformację, a ja po raz kolejny zaatakowałem. Zahaczyłem o grzbiet górski, uwalniając lawinę rozżarzonych pni i stopionego podłoża.

Tym razem udało mu się zrobić unik. Jeszcze szybciej zmierzał prosto w moją stronę, jak gdyby chciał mnie wdeptać w ziemię.

Nóż-miecz skurczył się, cała energia skumulowała się w klindze, która teraz mierzyła nie więcej niż dwa metry. Trzymałem go przed sobą jak ostatnią barierę obronną. Następna fala dźwięku, demon był już przy mnie. Nie starał się nawet unikać ciosów Noża, zapamiętały w boju chciał mnie pokonać najprostszą, brutalną siłą.

Dawka mocy rzuciła mnie na kolana, bez przerwy, uparcie trzymałem przed sobą ostatnią tarczę. Nóż pobierał coraz więcej energii, zaczynał mi szwankować wzrok, mętniały myśli.

Przestawałem egzystować. Potem coś wyrwało mi broń z ręki i świat zniknął.

Leżałem na ziemi, moja odzież dymiła. Nade mną pochylał się demon, tym razem w swoim pierwotnym wcieleniu. Szpary oczu otwarte na całą szerokość, ciemne krwawe źrenice przyglądały mi się z pełnym uznania zainteresowaniem.

Nikt inny by tego nie dokonał, tylko ty, człowiecze – powiedział. – Powinienem był się wcześniej zorientować, że to ty. Już dawno nie stoczyłem takiej walki... Właściwie jeszcze nigdy nie stoczyłem tak wspaniałej walki jeden na jednego – poprawił się i wyszczerzył

trójkątne zęby. – Nie zabiję cię. Nie zabiłbym cię, nawet gdybym mógł. Powinienem był

rozpoznać cię wcześniej, człowiecze, ale zmieniłeś się. W każdym razie dzięki za pomoc.

Zaśmiał się, odbił gigantycznymi nogami i z rosnącą prędkością zaczął unosić się do góry.

Umarłem. A może zemdlałem? Co za różnica.


* * *


Coś huknęło mnie w głowę, potem znowu i jeszcze raz. Wyczułem w tym jakiś rytm.

Leżałem w coś zawinięty na prostym siedzisku, popręg wrzynał się w rozłożyste ramiona kogoś, kto całe życie nosił kilogramy bagaży przez setki, a może nawet tysiące kilometrów.

Sądząc po ciemnych plamach potu wzdłuż kręgosłupa i pod pachami, musiał mnie dźwigać już dosyć długo.

W dodatku na popręgu kołysał mu się wielozadaniowy karabin i kłuł go w bok.

– Cieszę się, że pana widzę, panie Janota – wycharczałem. – Jeśli to ma być tryumfalna parada zwycięzców, życzyłbym sobie, żeby trochę mniej mną rzucało.

Zatrzymał się, odwrócił w moją stronę i otarł pot z czoła.

– Tryumfalna parada zwycięzców? – powtórzył w zamyśleniu. – Niech pan to powie miejscowym. Pogrzebał pan pod lawiną kamieni całą wieś. Jeśli pan chce, powiem im, że pan przeżył. Pełni zachwytu ułożą panu stos. Z pewnością tryumfalny.

– Nie trzeba, jestem dosyć skromny – wystękałem.

Musiałem stracić przytomność, bo ocknąłem się znowu w chacie z bali. Czarodziejka karmiła mnie właśnie czymś, co miało smak wywaru wołowego. Miałem jednak wątpliwości, czy w tej okolicy znalazłaby się porządna wołowina.

– Sam sobie poradzę – zaprotestowałem, kiedy zdałem sobie sprawę, że zupę mam wszędzie, chyba nawet w uszach.

– Po trzech dniach doczekaliśmy się jakichś zmian na lepsze – zgodziła się i z pełnym wątpliwości wyrazem twarzy patrzyła, jak próbuję chwycić oburącz blaszany talerz.

Wytężając wszystkie siły, uniosłem go do ust i napiłem się. Może lepiej by było, gdybym pozwolił się karmić. Gorąca zupa spływała mi aż na spodnie.

Chatę wypełniał aromat wędzonego mięsa. Janota spostrzegł, na co zwróciłem uwagę.

– Upolowałem dzika. Całkiem miłe urozmaicenie zapasów, które tu przyniosłem –

wyjaśnił.

– Naprawdę byłem wyłączony aż trzy dni? – zapytałem.

Czarodziejka przytaknęła. Sądząc po podkrążonych oczach, większość tego czasu spędziła, czuwając nade mną.

Dotarło do mnie, że jestem jej wdzięczny. Bez jej pomocy chybabym umarł, a wcale nie chciałem jeszcze umierać. Tak naprawdę rozpaczliwie pragnąłem żyć, bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Wdzięczność, dziwne uczucie.

– Nazywam się R. C. – przedstawiłem się inicjałami, które uważałem za swoje. –

Przynajmniej tak mi się wydaje.

Przytaknęła. Sądząc po wyrazie jej twarzy, nie powiedziałem niczego nowego. Znała

mnie? A może wiedziała, kim jestem?

– Mam na imię Hekate.

Przez chwilę je powtarzałem. Skrywało w sobie więcej, niż się w pierwszej chwili zdawało. Tylko wyjątkowy człowiek przyjmuje imię boga, bogini – Pani Krzyżówek. A może sama była boginią? To jednak wydawało mi się mało prawdopodobne.

Przy ogniu klęczała jeszcze jedna kobieta. Nigdy jej nie widziałem, ale stopniowo zaczynałem sobie przypominać, kim jest. To przez nią, przynajmniej częściowo, to wszystko się stało.

Była młoda. Starsza, niż sobie wyobrażałem, ale jednak młoda, dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem lat, twarz naznaczona pierwszymi zmarszczkami, przedramię poorane świeżymi bliznami po niedawnej przeprawie przez pralas. Biorąc pod uwagę męczarnie, jakie przeszła, była w zaskakująco dobrej kondycji. I poród, przypomniałem sobie.


* * *


Wędzonka z haka nad ogniem zniknęła, poza tym wszyscy siedzieli na swoich miejscach.

Deszcz bębnił o dach chaty, a dym pełzał zaraz przy ziemi. Szczypał w oczy i odmawiał

ujścia przez komin.

– Cieszę się, że znowu się pan obudził – powiedziała matka demona i uśmiechnęła się, ku mojemu zaskoczeniu bardzo sympatycznie. – Nazywam się Val.

Garnuszek, z którego piłem zupę, gdzieś przepadł. Nie rozumiałem, co się stało.

– Usnął pan w trakcie naszej rozmowy. Minęły kolejne dwa dni – wyjaśniła Hekate i podała mi miskę z jedzeniem. Tym razem to już nie była sama zupa.

Już nie leżałem, na wpół siedziałem oparty o stos gałęzi przykrytych kocami. Zapach wędzonki rozchodził się po całym pomieszczeniu, budząc we mnie niemal zwierzęcy głód.

Ugryzłem kawał mięsa i musiałem się powstrzymywać, żeby wszystko dobrze przeżuć, a nie połykać kawałkami jak drapieżne zwierzę.

– Co tu się właściwie stało? – odezwał się Janota. – Teraz, kiedy jest z nami R. C, moglibyście mi to powiedzieć.

On również jadł, ale w o wiele bardziej cywilizowany sposób niż ja.

Deszcz przybrał na sile, zmienił się w powódź spadającą z nieba. Spomiędzy bali prowizorycznie załatanych ścian spływały liczne strumyczki. Ogień przyjemnie grzał; pomimo zupełnego wyczerpania, które groziło mi utratą świadomości w każdej chwili, czułem się zaskakująco dobrze.

– A skąd pan tu się wziął, poruczniku? – odpowiedziałem pytaniem. Musiałem je powtórzyć, żeby usłyszał w huku deszczu.

– Rozmawiałem z ojcem Strazynskim i bratem Saxonem. Każdy z nich mówił mi co innego. Postanowiłem się więc przekonać, jak to jest z tym demonem. A to, co do tej pory

zobaczyłem, w ogóle mi się nie podoba – odpowiedział spokojnie Janota.

Nic dziwnego, mnie też wiele się nie podobało. A właściwie wszystko.

– To dziecko nie było opętane – zaczęła Hekate. Musiałem obserwować jej usta, żeby zrozumieć dokładnie, co mówiła.

– Ale nie było też normalnym ludzkim dzieckiem...

– Urodził się demon – dopełnił Janota, bo czarodziejka wciąż zwlekała.

Położył przy tym rękę na ramieniu Val, jakby chciał ją uspokoić.

– Tak, urodził się demon – potwierdziła Hekate. – W pierwszej tysięcznej sekundy swojego życia bezsilny, jak każdy noworodek, ale potem zebrał swoją moc i stał się...

– Demonem siódmej kategorii – znowu dokończył Janota. Wydawało mi się, że specjalnie mówi tak otwarcie, żeby obronić Val przed udrękami wątpliwości. Z pewnością uważał ją za swoją podopieczną.

– Demon nie może się narodzić, nie w taki sposób. Gdyby spróbował, Val byłaby już dawno martwa, rozerwałby ją mniej więcej w trzecim miesiącu – nie zgodziłem się. Czy już coś takiego widziałem?

Hekate posłała mi krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

– Kim jest ojciec? – zwróciła się do Val.

Ta niepewnie pokręciła głową.

– Nikim. Nie miałam w tym czasie żadnego mężczyzny. Nic nie rozumiem, to mnie przerasta.

Gdyby nie to, co się stało, uznałbym, że kłamie. A tak tylko milczałem. Było mi wszystko jedno, z kim spała, w niepokalane poczęcie nie wierzyłem. Nie na tym świecie.

– Istnieje inne wyjaśnienie – odezwał się głos, do którego jeszcze nie przywykłem.

Micuma kuliła się w najdalszym od paleniska rogu chaty. Dym z pewnością przeszkadzał

jej dużo bardziej niż nam.

– Tego nie mówisz ty, Micumo, prawda? – zapytałem, plując jedzeniem.

Z moją koordynacją wciąż nie było najlepiej. Klacz pokręciła łbem.

– Kimkolwiek byś była – powiedziałem najostrzej jak tylko potrafiłem – z chęcią pogadałbym sobie ze swoim koniem... mimo że jego rady są guzik warte. Możesz z niej wyjść?

Micumie odbiło się, jakby przeskoczył jej głos.

– Wstawcie na ogień garnuszek z wodą i przykryjcie – poprosiła.

Ona albo duch z maszyny.

Janota spełnił jej prośbę, przez cały czas trzymając dłoń na kolbie karabinu. Z pewnością nie wypuszczał go, nawet gdy kładł się spać. Wcale mu się nie dziwiłem.

Czekaliśmy, co się stanie. Burza zagłuszała nasze głosy, na ubitej podłodze tworzyły się potoczki ściekające w jeziorko. Val wyryła w ziemi rowek, żeby ta mała powódź nie zgasiła paleniska.

Ledwie woda zaczęła się gotować, a pokrywka podskakiwać, odezwał się metaliczny głos. Brzmiał, jakby dobywał się ze starego fonografu. Natychmiast rozpoznałem tę dykcję.

– Po bitwie zostało w powietrzu mnóstwo energii. Mogę się z wami kontaktować również w ten sposób.

– Odzyskałaś swój głos? – odwróciłem się w stronę Micumy.

– Tak – odpowiedziała zwięźle. – Już trzeci dzień się obżeracie, ale nie przyszło wam do głowy, żeby przynieść mi jakieś lepsze żarcie.

– To chyba dobrze, że zazwyczaj konie nie mówią.

– O jakim wyjaśnieniu mówiłeś? – Hekate zagadnęła garnek, nie zwracając uwagi na moją przepychankę z Micumą. Punkt dla niej.

– Demony nie mogą po prostu się urodzić. Próbowały już tysiące razy i nigdy im się nie udało. Są zbyt silne, zbyt brutalne, by zdołały połączyć się z kobietą rodzaju ludzkiego i w ten sposób przyjść na ten świat. Ale bogowie to potrafią. Robili to już wiele, wiele razy –

mechanicznie recytował garnek.

Blaszany głos lepiej pasował do tajemniczego ducha niż alt Micumy.

– Stary J. Ch., kurwiarz Zeus i wielu innych – przytaknąłem.

Nie powinienem był tego robić. Zakręciło mi się w głowie, ostatkiem sił zatrzymałem w żołądku to, co wcześniej tak łapczywie połknąłem.

– Odniosłeś o wiele poważniejsze rany niż te, które widać gołym okiem. Wystarczyłoby ich do uśmiercenia setek ludzi – ostrzegła Hekate i położyła mi dłoń na czole.

Terapia była jak uderzenie młotem kowalskim, ale pomogła.

Burza ciągle się wzmagała, deszcz i świst wiatru zagłuszały inne dźwięki. Płomienie niespokojnie tańczyły po polanach. Przygrywał im wiatr wdzierający się przez dziurawe ściany.

– Właśnie – zgodził się garnek, kiedy burza znowu na moment osłabła.

Jego słowa przerywało nieregularne podskakiwanie pokrywki unoszonej wydobywającą się z garnka parą.

– W dolinie ma siedzibę stary bóg, który pragnie powrócić z zapomnienia. Przez ciało kobiety. Począł to dziecko i tchnął w nie część siebie. Tak mało, żeby drobniusieńkie ciało z mięsa i kości zdołało ją unieść.

– A demon szukający drogi do naszej sfery to wykorzystał. Wyeliminował duszę boga i przyszedł na świat w wolnym już ciele – dokończyłem.

Hekate westchnęła głęboko. Pokrywka zabrzęczała, jakby nasz niewidzialny kompan chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie miał już siły.

– Rodząc się, zyskał prawo, żeby tutaj żyć. Ziemska sfera należy do niego tak samo jak do nas – rzekła cicho czarodziejka.

W przeciwieństwie do Janoty, który dotykiem i ginącymi w ulewie słowami uspokajał

Val, docierało do niej, o co tak naprawdę chodziło. Jaka wyrafinowana partia została

rozegrana między bogiem a demonem.

– I nigdy nie da się go stąd przepędzić. Co najwyżej zniszczyć.

Zamilkliśmy. Patrzyłem na płynącą po podłodze wodę. Mimo starań Val sięgała już do kamieni ułożonych wokół ogniska. Syczała tak głośno, że było ją słychać mimo huku deszczu walącego o dach.

– Ale nie upokorzył mnie tym, przeciwnie. Czuję się silniejsza, czuję się dużo lepiej niż w całym swoim dotychczasowym życiu! – zaprotestowała Val.

– Jasne – przytaknęła naburmuszona Hekate. – Jesteś jego zakotwiczeniem w materialnym świecie. Łączą cię z nim więzy krwi. I tak samo będą z nim związane twoje następne dzieci i mężczyzna, który je spłodzi. Staniecie się jego armią tu, na ziemi.

Nie zauważyłem żadnego ruchu, ale teraz Janota celował w Hekate.

Czarodziejka tylko uspokajająco ruszyła dłonią.

– Nie ryzykowałam po to, żeby teraz zabić Val, poruczniku. Nie musicie się bać, że zmieni się w monstrum i zmasakruje pańskie miasteczko. Mieliśmy zabić demona, ale na to jest już za późno.

– Chce coś powiedzieć – Micuma wmieszała się do rozmowy, wskazując garnek. –

Wygotowała się woda, a bez niej nie może mówić.

– Dlaczego demon was nie zabił? – Janota zadał pytanie, które dręczyło mnie, odkąd odzyskałem przytomność.

Jak on to powiedział? „Nie zabiję cię. Nie zabiłbym cię, nawet gdybym mógł.

Powinienem był rozpoznać cię wcześniej”. Jeśli rzeczywiście byłem mężczyzną z ilustracji, którą ciągle nosiłem przy sobie, czemu zostawił przy życiu dawnego przeciwnika? To nie miało sensu... i budziło grozę. Co takiego kryło się głęboko we mnie, że demon nie zgładził

największego wroga z przeszłości?

Dotarło do mnie, że Janota powtórzył swoje pytanie. Obserwowały mnie trzy pary ludzkich i jedna para końskich oczu. Garnek zaczynał żarzyć się od spodu. Do smrodów, do których już przywykłem i które już ledwo wyczuwałem, dołączył jeszcze odór palonej emalii.

– To waleczny demon. Są ich setki, tysiące, miliardy – zacząłem opowiadać. Nie miałem pojęcia, skąd to wszystko wiem. – Demony tworzy i żywi zapiekłość i strach wojowników całych generacji, od samego początku istnienia rodzaju ludzkiego. Walczą same między sobą, pożerają się, rosną w siłę, dążąc ku szczytom hierarchii.

Słuchali mnie z urzekającą uwagą, jaką poświęca się najgorszym kłamstwom – albo najgorszym prawdom. A ja wiedziałem, że to, co mówię, to najszczersza prawda.

– Niektóre hodują w górach ludzi bez względu na wiek i płeć, inne nawet nie kiwnęłyby palcem, żeby zabić kobietę albo dziecko, bo to by ich samych osłabiło.

Kiedyś znałem je wszystkie. Albo to coś, co żyło we mnie, je znało. Wstrząsające. Ale na swój sposób również pociągające.

– Ten demon należy do tego drugiego rodzaju. Po tym, jak mnie pokonał, nie chciało mu

się tracić sił na zabijanie zwykłej kobiety. Albo dotarło do niego, że Hekate pomaga jego matce, a ta z kolei pomaga mu ustabilizować byt na tym świecie.

– Ale dlaczego nie zabił pana? – Janota wrócił do sedna sprawy.

Wiedziałem, zanim jeszcze skończył zadawać pytanie. Wahałem się, czy powiedzieć to głośno. Nikt właściwie nie miał dzisiaj pojęcia, co przed niespełna stu laty stało się koło Sewastopola. Uważano, że Raymond Curtis zginął. A co, jeśli nie zginął, jeśli naprawdę to ja nim byłem? Mężczyzna z obrazka mnie przypominał, co do tego nie miałem wątpliwości. A co, jeśli bestie z ukrytych sfer zdecydowały się wykorzystać największego przywódcę ludzi do swoich celów? Co, jeśli tak go umęczyły, że rozbiły jego świadomość, rozszczepiły ją, a potem w najgłębszych pokładach umieściły potwora, którego nie chciał zabić demon siódmej, może nawet ósmej kategorii? Potwora, który uzewnętrzni się, kiedy przyjdzie na to czas?

Nagle oddychało mi się bardzo ciężko, na czole poczułem krople potu. Po raz pierwszy od starcia Oko przebudziło się i bardzo niewyraźnie starało się wyostrzyć obraz, ale wychodziły mu jakieś bzdury. Gdybym skłamał, zorientowaliby się. Hekate widziała to, co ukryte pod powierzchnią, Janota też nie sprawiał wrażenia kogoś, kto urodził się wczoraj.

– Nie wiem. Domyślam się, ale nie chcę o tym mówić – powiedziałem, zamiast skłamać.

Napięcie, o dziwo, rozładowało się.

Janota skinął, podał mi manierkę. Już z daleka poczułem zapach góralskiej przepalanki.

– Jeśli nie nalejecie do tego garnka jakiejś wody, będzie po nim – przypomniała Micuma.

Pociągnąłem porządny łyk, aż się zakrztusiłem. Woda zasyczała na rozżarzonej blasze i już po chwili pokrywka zaczęła podskakiwać.


* * *


Ktoś zadał jakieś pytanie, ale jego sens do mnie nie dotarł. Sen przyszedł wolniej niż poprzednim razem, ale nadal był niczym pędząca lawina, której nikt nie zdoła zatrzymać.

Obudziło mnie słońce. Wpadało do środka przez otwarte drzwi, a razem z nim wilgoć późnojesiennego dnia. Byłem w chacie sam, na kocu koło pryczy leżały magazynki z rewolweru i śrutówki. Nie brakowało ani jednego. Janota był drobiazgowy, w dodatku wiedział, jak ciężko teraz o materiał.

Do środka zajrzała Micuma.

– Przespałeś kolejne dwadzieścia cztery godziny – oznajmiła tonem łudząco przypominającym wyrzut.

– Czuję się, jakbyś po mnie przez cały ten czas deptała – odciąłem się.

Pokrywka brzęczała. Garnek znowu stał na gorących kamieniach i był napełniony wodą.

Najwyraźniej reszta towarzystwa rozmawiała z duchem w maszynie, kiedy ja spałem.

– Mam dla ciebie propozycję – odezwał się duch.

– Z chęcią jej wysłucham, ale najpierw chciałbym wiedzieć, z kim tak naprawdę mam

przyjemność.

Na podłodze, zaraz obok pryczy, stała miska zupy, obok niej leżał kawał mięsa i porządnie wyschnięta pajda chleba. Zostawili je dla mnie. Ich troskliwość znowu mnie zaskoczyła, czułem się dziwnie. Nie byłem do tego przyzwyczajony.

Po raz pierwszy od długiego czasu udało mi się usiąść. Poszło zaskakująco ciężko. Ciało wydawało się z ołowiu i musiałem wytężyć wszystkie siły, żeby poradzić sobie z jego ciężarem. Przy ruchu zorientowałem się, że nie mam przy sobie żadnej broni. Kiedy jednak zobaczyłem arsenał na kocu, wyczyszczony i naoliwiony, uspokoiłem się. Janota to człowiek z tej samej gliny. Wystarczyło sięgnąć, o ile oczywiście udałoby mi się tak wyciągnąć. Na razie, zamiast zajmować się bronią, nałamałem sobie chleba do zupy, aż powstała gęsta masa o konsystencji kaszy, którą zacząłem łapczywie połykać. Dopiero potem zabrałem się do mięsa.

Pokrywka kilka razy brzęknęła, ale garnek nie przemówił.

– Obserwujesz mnie? – odgadłem powód milczenia.

– Tak – przyznał nasz dziwaczny kompan. – Po walce z demonem w powietrzu zostało jeszcze bardzo dużo energii. Wokół ciebie unosi się mnóstwo moich cząsteczek, które w zależności od potrzeby łączę ze sobą i kompiluję z nich różne urządzenia. Teraz dzięki nim słyszę i widzę, a także mogę z tobą rozmawiać, do tego jednak potrzebuję trochę więcej energii i specjalnych warunków – ciśnienia pary albo ciepła i narządów mowy twojego konia.

– Ale kim właściwie jesteś? – wróciłem do zasadniczego pytania.

– To potomek jakiejś sztucznej inteligencji. – Hekate stanęła w drzwiach. – Jest w jakiś sposób związany z tym pasmem górskim. Sądzę, że przed Krachem uruchomiono tu jakiś superkomputer albo biologiczną sieć nerwową.

– Albo obie te rzeczy jednocześnie – podpowiedział garnek.

– Te korzenie ze stalowym rdzeniem to twoja sprawka? – przypomniałem sobie.

Hekate nie wchodziła do środka, opierała się o futrynę.

– Tak. W ten sposób pozyskuję energię ze źródeł na różnych wysokościach nad poziomem morza. Gdybym korzystał tylko z jednego, mogliby mnie łatwo namierzyć.

Udzielił bardziej wyczerpującej odpowiedzi, niż oczekiwałem.

– A co z trójokimi?

Hekate wydęła policzki po głębokim wydechu, jakby chciała skosztować

mikroskopijnych cząsteczek składających się na niewidzialne ciało ducha.

– Efekt uboczny nieudanego eksperymentu – odpowiedział spokojnie głos. – Nie mojego

– dodał szybko, kiedy czarodziejka się zatrzęsła. – Eksperymentu moich twórców. Mam w pamięci wszystkie informacje, całe pokolenia trójokich żyją tylko dzięki mnie. Ich metabolizm jest niestabilny, muszę w niego permanentnie ingerować, utrzymywać w równowadze pozwalającej im przeżyć.

W jednej kwestii wierzyłem duchowi z maszyny – z pewnością był potomkiem albo

pogrobowcem jakiejś archaicznej sztucznej inteligencji. Nikt inny nie potrafiłby mówić tak beznamiętnie. Równowaga pozwalająca im przeżyć...

– A w zamian za to oni ci służą – dokończyła Hekate.

– Tak. Jeśli mamy kontynuować naszą konwersację, dolejcie trochę wody do mojego głośnika.

Starałem się spełnić jego prośbę, ale ciągle byłem dużo słabszy, niż mi się wydawało, na szczęście Hekate mnie uprzedziła. Udawała, że niczego nie zauważyła, a ja zamaskowałem słabość markowanym atakiem kaszlu.

Duch dostał swoją wodę, musiał tylko poczekać, aż zacznie wrzeć.

– Janota i Val są na zewnątrz? – zapytałem.

– Poszli. Zaproponował jej, żeby została w Jabłonkowie – wyjaśniła Hekate. – Jako komendant wojskowy może sobie na to pozwolić.

– Przypadła mu do gustu, mimo że jest matką demona.

– On jej też.

– Nie ma zbyt wielkiego wyboru – zauważyłem. – Jeśli nie zachowają w tajemnicy, kim jest Val, ludzie nie dadzą jej spokoju.

– Nie ma zbyt wielkiego wyboru – powtórzyła. – Ktoś taki jak Janota zdarza się raz na dziesięć tysięcy mężczyzn.

Przyznałem jej rację. Janota był wyjątkowy pod każdym względem.

– Jestem gotowy. Możemy dalej rozmawiać – odezwał się charakterystyczny blaszany głos, pokrywka znów podskakiwała.

– Masz problem – rzuciłem w stronę garnka. – W dolinie jest ktoś, kto z tobą walczy.

Chodzi po górach, jego siła przytłacza twoje mikroskopijne cząsteczki, a ludzie niszczą dla niego korzenie, przez które czerpiesz energię.

– Twoje twierdzenie jest prawdziwe, ale niepełne. Mój nieprzyjaciel szkodzi mi jeszcze bardziej. Narusza ukrytą równowagę poprzez degradację mojego hardware z dodatnią derywacją, i to w sposób, który prędzej czy później spowoduje u mnie utratę osobowości.

– Myślałem, że sztuczna inteligencja jest w stanie myślą rozszczepić atom – rzekłem w zamyśleniu.

– Może kiedyś – nie zaprzeczał duch z maszyny – ale nie ja. Jestem stosunkowo słabą i mało skomplikowaną sztuczną inteligencją.

– A co to za potwór z doliny, który robi ci takie problemy?

– To bóg – tym razem odpowiedziała Hekate. – Stary i niegdyś bardzo mocny duch, który wrócił z jakiegoś koszmarnego piekła i teraz walczy o swoje miejsce w blasku słońca.

– Bóg – powtórzyłem z nadmiernie dokładną artykulacją.

Poznałem pobieżnie kilku z nich; właściwie tylko ich zobaczyłem, zwłaszcza małych bogów śmierci, którzy znaczyli swoje ofiary.

– Lepiej nie wchodzić im w drogę – stwierdziłem na głos. – Rozumują inaczej niż ludzie,

potrafią kogoś zmiażdżyć z powodów, których zwykły śmiertelnik nie jest w stanie zrozumieć.

– Ty sam podróżujesz z bogiem – zwrócił uwagę duch.

Spojrzałem zdziwiony na garnek.

– Ma rację. Twój Nóż albo jest bogiem, albo bóg się w nim skrywa – potwierdziła Hekate. – Zależy, jak na to patrzeć.

Spojrzałem na Nóż leżący między resztą uzbrojenia.

Do tej pory instynktownie unikałem rozmyślań na ten temat, a teraz ten krótki kontakt wzrokowy mnie zabolał. Bolały też obrazy z przeszłości, musiałem zacisnąć szczękę, żeby powstrzymać szczękanie zębami.

– To jeden z bogów Candomble – powiedział duch. – Sądząc po inskrypcji, bóg żelaza i wojny, Ogun. Z prawdopodobieństwem dziewięćdziesiąt dwa procent.

– Dlaczego miałby być w Nożu? Dlaczego miałby podróżować ze mną? Dlaczego miałby mi pomagać? – niemal jednocześnie wyrzuciłem z siebie trzy pytania.

Być może osobowość ducha ulegała degradacji szybciej, niż sądził.

– Bogowie Candomble są bardzo osobliwi – zaklekotał garnek. – Sam przecież mówiłeś, że ludzie nie rozumieją ich motywów działania.

– Pozostaje pytanie, czy ci pomaga. Czy nie oczekuje czegoś w zamian – dodała po cichu Hekate.

Wiedziałem, czego nie powiedziała. Może widziała te ogromne głuche przestrzenie, które zostały po mojej walce z demonem.

– Mojej duszy?

– Właśnie. Jeśli wszystko dobrze zrozumiałam, demon wytrącił ci go z ręki i właśnie w ten sposób cię ocalił. O mało co nie przegrałeś sam siebie i nie zszedłeś wraz z bogiem.

Chciałem zaprotestować, ale gdzieś w środku byłem przekonany, że to prawda. Tak jakby powiedzieli coś, co już od dłuższego czasu przeczuwałem.

– Skąd tak dobrze wiesz, kim jest Nóż? – zwróciłem się do garnka.

– Każdego przeciwnika można pokonać – odpowiedział duch. – To tylko kwestia informacji, znalezienia słabego punktu. Widziałem waszą walkę, zdaję sobie sprawę, ile cię to kosztowało. Zbieram informacje o wszystkich bogach, a inskrypcja wskazuje właśnie na Oguna. Gdybym wiedział, który bóg osiedlił się w dolinie, miałbym szanse w walce z nim.

– I tego właśnie chcesz ode mnie – próbowałem zgadnąć.

– Tak.

– Jesteś słaby, R. C. – zwróciła się do mnie Hekate. – Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, byłeś jak monolit, blok z czarnego diamentu, o który roztrzaska się każdy przypuszczony atak. Teraz jesteś tylko cieniem. Wystarczy jedna kulka, zardzewiały gwóźdź i umrzesz jak zwykły człowiek. Na sekundę dotkniesz boga w Nożu i stracisz duszę. Mówiła prawdę.

– Dlaczego miałbym ci pomóc? – zapytałem ducha.

– Zawarłeś umowę z księdzem z miasteczka. Interesuje cię historia walki o Sewastopol.

Mam dosyć pokaźne bazy danych i sądzę, że znalazłbyś w nich dużo interesujących informacji.

Pokręciłem głową.

– To mi nie wystarczy.

– Ten bóg w dolinie to nie jest dobry bóg. Czuję to, wiem. To stary bóg krwi i cierpienia.

– A odkąd to sztuczne inteligencje wiedzą, czym jest dobro i zło? Albo cierpienie? –

rzuciłem z sarkazmem. – Nawet jeśli byłoby tak, jak mówisz, dla mnie to nie jest dostateczny powód.

– Rozumiem – brzęknął garnek.

Jeśli w odpowiedzi kryło się rozczarowanie, nie słyszałem go.

– Pójdę się trochę przewietrzyć, może uda mi się utrzymać na nogach – powiedziałem jakby sam do siebie i wstałem.

Szło mi źle, bardzo źle.

Z pomocą Hekate pokuśtykałem na zewnątrz. Domyśliła się, że nie chcę, by mnie podtrzymywała, mimo to trzymała się na wyciągnięcie ręki, w razie gdybym stracił

równowagę. Z tych samych powodów Micuma kroczyła przy moim boku. Wokół chaty rozpościerał się krajobraz księżycowy – wypalone kratery, promienie słońca odbijające się od roztopionych i ponownie zastygłych obłych głazów i rozległych obsuwisk – pozostałości po mojej walce z demonem.

– Dziwne, że ta chata się nie rozleciała.

Ani Micuma, ani czarodziejka nie odpowiedziały. Od zachodu zaczęły nadciągać chmury, słońce mieliśmy tylko przez chwilę. Czułem się osłabiony i nie chciało mi się ruszać w podróż, ale nie wiedziałem, jak duże mamy zapasy żywności. Nie byłem też pewny, jak długo Hekate zechce ze mną zostać. Po nieudanym polowaniu na demona nic jej tu nie trzymało.

– Spokojnie – oceniła Micuma, jakby pustynia, na której przed kilkoma dniami rozegrała się bitwa, zaliczała się do ulubionych uzdrowisk ludzi.

Zanim zdążyłem to powiedzieć, rozległ się trzask łamanej gałęzi. Po lewej, skąd wiał

wiatr. Zesztywniałem. Z pustki wynurzył się pistolet – widziałem czarny wylot lufy, czułem nabój w komorze.

– Zabiję cię, gnoju – jednocześnie usłyszałem głos.

Rzuciłem się na ziemię, ale zbyt późno. Ciało jeszcze mnie nie słuchało, poruszałem się jak w przezroczystej masie o konsystencji kisielu. Błysk, kula wyleciała z lufy. Czułem ją, widziałem, co się stanie, kiedy trafi mnie w serce. Bez ostrzeżenia z krańców mojego pola widzenia wynurzył się cień. Zabrzmiał wystrzał, huk.

Padłem na miękką glinę, Hekate tuż przy mnie. Instynktownie wciągnąłem nas oboje do jamy po wyrwanym młodym świerku. Czarodziejka leżała na plecach, na jej kamizelce rosła

plama krwi, pierś konwulsyjnie drgała, jakby nie mogła złapać powietrza.

– Zabiję cię, ty gnoju!

W końcu poznałem ten głos. Guczi.

Miałem go w dupie. Jednym ruchem rozdarłem kamizelkę czarodziejki i koszulę pod spodem. Trafił ją dwa razy. Miał pistolet, który wypuszczał drugi nabój, jeszcze zanim pierwszy wyleciał z lufy. Obydwa strzały trafiły w płuca, zaraz koło serca.

Nadal żyła.

– Dlaczego, dlaczego to zrobiłaś? – szeptałem i trzęsącymi się rękoma próbowałem wyciągnąć obydwa pociski jednocześnie. Jej krew była ciepła, gorąca, była wszędzie. Już zmieniała się w różową pianę. Zazwyczaj nie przejmowałem się tak ubytkiem czyjejś krwi.

– Na pewno masz coś tam, w chacie. Coś magicznego, coś, co ci pomoże!

Pokręciła głową. W mojej sakwie na pewno coś by się znalazło. Nic nadzwyczajnego, ale uratowałoby jej życie.

Wsunąłem pod nią ręce, podkurczyłem kolana, żeby dostać się do chaty dwoma, trzema skokami.

Przed bitwą z demonem nie zajęłoby mi to nawet sekundy.

– Czyha na ciebie – ostrzegł mnie dobiegający skądś głos Micumy.

– Nie rób tego – wycharczała Hekate.

Musiałem, nie mogłem pozwolić, żeby przeze mnie zginęła. Podniosłem się, lecz zanim się odbiłem do pierwszego skoku, strzał powalił mnie na ziemię. Ramię miałem zwęglone, wydałem z siebie bolesny skowyt.

– Zabiję cię, tak jak ty zabiłeś moich braci! – wrzeszczał Guczi.

– Źle go widzę, nosi maskujące ubranie – odezwała się Micuma, a raczej duch z maszyny.

Bandaż, na pewno miałem gdzieś w kieszeni bandaż, opatrunek. Albo ja, albo ona.

Położyłem się z nią na ziemi. Dłoń przyciskałem do ran, Ręką przeszukiwałem kieszenie.

Niezbyt dobrze się do tego nadawała.

Krew wyciekała już dużo wolniej i wydawała się zimniejsza. Ale nie dlatego, że rany się zasklepiały.

– Dlaczego? Dlaczego?

W końcu znalazłem ten bandaż. Pokręciła głową. Starałem się na próżno. Słyszałem, jak serce przestaje bić, jak z każdym uderzeniem skurcze są coraz dłuższe.

– Dlatego – stęknęła, sięgnęła do swojej kieszeni i wyciągnęła ilustrację z księgi upiorów.

Trzymała ją w zaciśniętej pięści, spomiędzy jej palców wyciekały szkarłatne strużki krwi.

– Widzisz siebie tam? Widzisz? – szeptała.

Tylko kręciłem głową. Co miałem jej powiedzieć? Że już dawno nie jestem obrońcą ludzkości, za którego mnie uważa? Że mam w głowie bombę zegarową, przez którą nawet waleczny demon mnie oszczędził?

– Trafiłeś nie w tego człowieka! – wrzasnąłem zamiast wyjaśnień. – Pozwól mi ją ocalić,

a stanę przed tobą choćby i z gołymi rękoma!

Zamiast odpowiedzi padł strzał. Przeszedł tak blisko, że usłyszałem charakterystyczny świst przelatującej kuli.

– Widzisz siebie tam? – powtórzyła.

Jej źrenice znieruchomiały, oczy się zaszkliły.

– Widzę.

– Dlatego – powiedziała niemal z satysfakcją. – Ja również ciebie tam widzę. Spotkać cię... pokazywać ci drogę... to było wspaniałe...

Nie żyła.

– Przecież czarodziejki tak łatwo nie umierają! Mają więcej żyć niż koty, widziałem na własne oczy! – Nie mogłem się z tym pogodzić.

– Była wyczerpana, ponieważ cię leczyła. O mało sama przy tym nie umarła – odparła niewidoczna Micuma albo duch.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.

Zacisnąłem zęby i oparłem czoło o jej biodro. Już stygła, czułem każdy stopień ciepła, wraz z którym odchodziła ze świata żywych, słyszałem, jak umiera jej mózg, rejestrowałem ostatnią myśl – wskazywać drogę. Ale przecież nigdy nikomu żadnej drogi nie wskazywałem, nie ja. Co najwyżej do piekieł.

– Zabiję cię, Guczi.

– Ciężko będzie – odpowiedział mi zadowolony, pewny siebie głos. – Wiem, gdzie leżysz. I przysięgam, że żywy z tej dziury nie wyleziesz.

– Mogę sprowadzić swoich ludzi w ciągu dwóch, trzech godzin. Chyba już wiem, gdzie on jest – zaszeptał duch z maszyny głosem Micumy.

Jednocześnie rozległ się kolejny strzał. Chciał ją mieć, bydlak.

– Zamknijcie się oboje! – wrzasnąłem. – Guczi, posłuchaj mnie teraz uważnie –

powiedziałem tak spokojnie, że aż sam byłem zaskoczony. W środku aż wrzałem ze wzburzenia. Obie strony mojego ja pragnęły jego krwi, jego śmierci. Prędzej bym oszalał, niż powstrzymał tę żądzę mordu. – Mylisz się. Za kilka godzin będzie już ciemno. Może masz noktowizor, a może nie. Raczej nie. A ja nie jestem zwykłym człowiekiem i mam zaskakująco niską temperaturę ciała. Dla kogoś, kto nie zajmuje się profesjonalnie mordowaniem po nocach, znalezienie mnie w ciemnościach jest bardzo trudne. Kiedy już zapadnie zmrok, wyczołgam się z tego okopu i wrócę do chaty. Wisi tam na skoblu stara piła do żelaza, nie muszę ci chyba mówić, jak bardzo zardzewiała i tępa. I właśnie tą piłą wyrżnę ci nerki i zjem razem z twoimi oczyma.

Coś zaszeleściło w trawie. Wystraszyłem go. Punkt pierwszy planu zrealizowany z powodzeniem.

Czekałem i nasłuchiwałem. Gdy strzelał na oślep, mocniej przywierałem głową do ziemi.

Utrata krwi z ramienia osłabiła mnie jeszcze bardziej. Nie przejmowałem się tym zbytnio. W

ogóle niczym się nie przejmowałem.

Zapadł zmrok, nadeszła ciemna, wilgotna noc, zresztą jak zwykle w tej krainie. Czułem, jak chmury ocierają się o moje plecy. Jakby na złość Gucziemu zaczęło jeszcze padać.

Przesunąłem się o metr, a potem uniosłem. Zaczął strzelać, kiedy byłem już w połowie drogi do chaty.

Tu odpoczywałem, tu towarzysze pomagali mi wylizać się z odniesionych ran, a jeden z nich był chyba nawet moim przyjacielem. Z pewnością nim była, ale teraz była też martwa.

Straciłem ją. Świat ją stracił.

– Już tu jestem, Guczi! – krzyknąłem w ciemność. – I już trzymam tę piłę.

Pistolet szczęknął trzy razy. Noc pozbawiła go mocy, to już nie była ta sama broń, która trzy godziny temu zabiła Hekate.

– Idę po ciebie – kolejna dawka strachu. Poczekałem, aż wściekła seria wbije się w ściany.

Potem wszystko poszło już łatwo, przynajmniej do części finałowej z piłą w roli głównej.

Hekate z pewnością by tego nie pochwaliła, ale martwi nie mają głosu. Guczi nie był tak twardym wojownikiem jak jego bracia. Na swoje nieszczęście tak bardzo w to wierzył, że nie wytrzymał do końca.


* * *


Do chaty wróciłem dopiero nad ranem. Micuma czekała w środku i nie przejawiała zbyt wielkiej ochoty na wypas. Świtało, ale nie czułem się zmęczony, nie bardziej, niż kiedy odchodziłem po zmroku.

Usiadłem, rozpaliłem ogień, nalałem wody do kociołka i wrzuciłem do niej garść kawy.

Napełniłem też walający się nieopodal garnek, umieściłem nad płomieniami i przykryłem.

– Zakładam, że słyszysz mnie, nawet kiedy nie możesz mówić.

– Mogę mówić – zaprotestował duch z pyska Micumy.

– Zostaw w spokoju mojego konia – wycedziłem z dużo większą wściekłością, niż zamierzałem.

Ciągle nie byłem sobą, nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś będę. A kim niby jest ten ja?

– Nie jesteś teraz sobą – potwierdziła Micuma.

– Nie. Ktoś przeze mnie umarł, dobrowolnie, a ja nikogo o to nie prosiłem. Nigdy nie byłem, nie jestem tego wart!

Uświadomiłem sobie, że krzyczę.

– To ona miała żyć, nie ja.

Pokrywka zaczęła podskakiwać.

Umarła, poświęciła się, ponieważ uważała mnie za człowieka, za zbawcę, choć byłem nim w czasach, których już nie pamiętałem. A ja jej nawet nie powiedziałem, jak bardzo się

myli. Zrobiłem już mnóstwo głupstw, tym razem byłem jednak dumny, że udało mi się utrzymać język za zębami.

– Chciałeś ze mną rozmawiać, jak mniemam – odezwał się blaszany głos ducha z maszyny, po chwili dołączyło do niego bulgotanie wrzącej wody.

– Owszem – przytaknąłem. – Chciałeś pomocy w walce z bogiem z doliny.

– A ty odmówiłeś.

Nic nie powiedziałem.

Znowu się rozpadało. Cóż za zmiana. W porównaniu z poprzednimi dniami wiatr trochę osłabł. Przez otwarte drzwi widziałem strugi deszczu, długie i silne powrozy biczujące ziemię i zmieniające ją w kleiste błoto. Jeszcze trochę i tam, na dole, w dolinie Lomny, woda zaleje świat, górski potok porwie kamienie i głazy, zmiecie wszystko na swojej drodze. Dotarło do mnie, że Hekate ciągle leży tam, gdzie umarła. Wstałem, wyszedłem w deszcz i przyniosłem ją do środka.

Deszcz spłukał krew. Hekate była czysta, wręcz kryształowo czysta, jakby woda zmyła z niej dawne zmęczenie, wszystkie jej błędy, pomyłki i śmierdzące kompromisy.

Położyłem ją na kocu obok paleniska.

– Odmówiłem, ale teraz moja odpowiedź brzmi tak – wróciłem do rozmowy.

– Dlaczego?

– Bo teraz to już sprawa osobista. Ten bóg i ludzie, którzy go wzywają, są tego świadomi.

– Chcesz się na nich zemścić?

Zastanawiałem się nad tym. Chciałem się zemścić jedynie na Guczim. Pozostali bracia Heldonowie zginęli w walce, nawet do demona nie czułem nienawiści. Zemsta to broń obosieczna.

– Nie. Ja chcę, żeby to się już nie powtórzyło.

– Dolej wody.

Posłuchałem go i jednocześnie kątem oka spostrzegłem, że Micuma na mnie patrzy. To było mądre spojrzenie jak na konia, mądre i jednocześnie przenikliwe.

– W dolinie jest bóg. Albo ściślej, jest gdzieś na pobliskiej nizinie. Prawdopodobieństwo graniczące niemal z pewnością – duch z maszyny zamilkł, póki dolana do garnka woda się nie zagotowała. – Potrzebuję tylko uściślenia informacji, kim on jest, dalej sobie poradzę. Tak mi się wydaje. Albo przynajmniej pozbawię go głównych atutów.

Zgodziłem się z nim. To miało sens.

– Znam kilku bogów, ale trudno mi powiedzieć, który z nich ukrywa się właśnie tutaj –

starałem się wskazać granicę swoich możliwości.

– Potrzebuję tylko informacji. Musisz wrócić do Jabłonkowa albo Trzyńca i mieć oczy otwarte. Ludzie od wielu lat gromadzą wszelkie możliwe informacje o bogach. To dziwne, ale mało kto zdaje sobie sprawę, jak wielki mają wpływ na świat i jak bardzo różnią się od demonów, duchów i innych istot z otwartych sfer, ale i od nas, sztucznych inteligencji.

Mogło mi się wydawać, ale teraz duch z maszyny mówił z większym naciskiem. Pewnie też się bał albo troszczył o ten świat bardziej niż ludzie, którzy na nim żyli. Albo jedno i drugie. Możliwe również, że byłem zupełnie nie w temacie i kierowały nim całkiem inne motywy. Twór ograniczony tylko jednym ciałem z największym trudem mógł zrozumieć sztuczną inteligencję.

– No dobrze. Dostarczę ci tyle informacji, ile będziesz potrzebował, żebyś dobrze poznał

swojego wroga. A potem ty umożliwisz mi dostęp do swojej bazy danych, do wszystkich informacji związanych z bitwą o Sewastopol i człowiekiem o imieniu R. C, to znaczy Raymondem Curtisem – doprecyzowałem warunki naszej umowy.

Omówienie szczegółów zajęło nam tyle czasu, ile trzeba, by litr wody wyparował. Potem nie było już o czym gadać.

– Wychodzę – rzuciłem do Micumy.

– Pada – ostrzeżenie było co najmniej zbędne, jakbyśmy nie musieli przekrzykiwać huku deszczu lejącego się z chmur zaledwie kilka metrów nad naszymi głowami.

– Wiem, ale muszę zbudować stos pogrzebowy.

Powalonych i połamanych drzew było w okolicy dość i Micuma z chęcią mi pomagała.

Ledwie skończyliśmy, niebo rozjaśniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chmury odsłoniły nad naszymi głowami sklepienie świata – największego ze wszystkich cmentarzy. Położyłem Hekate na stosie, przyglądałem jej się jeszcze przez chwilę. Już była ponad wszystkimi marnościami, takimi jak bicie serca, pożądanie, nienawiść, ciekawość i inni życiowi przewodnicy. A może nie?

Posypałem stos prochem, który mi jeszcze został, i odsunąłem się. W świetle księżyca mieniły się bransolety, medaliony i inne naszyjniki kryjące w sobie czary, magię, szczęście i siłę. Ktoś inny zabrałby je. Odpaliłem zapalnik i rzuciłem. Kiedy umiera ktoś bliski, dobrze przynieść mu ofiarę, żeby tam, po drugiej stronie, wiedział, że ktoś o nim chociaż przez chwilę myśli. Brak tego zapalnika będę odczuwał w każdej chwili, będę pamiętał.

Ogień zapłonął, syczał przez chwilę, a potem wszechogarniający żar rozprawił się z resztkami wilgoci w drewnie i zahuczały płomienie.

– I co teraz? – zapytała Micuma, kiedy w pomarańczowej zorzy ciało czarodziejki zaczęło tracić ludzki kształt.

– Teraz pójdziemy spać. Jutro czeka nas bardzo dużo pracy. – Odwróciłem się i oślepiony ogniem poszedłem do chaty.


* * *


Zejście było jak zwykle dużo cięższe od wejścia, ale w końcu oboje dostaliśmy się aż na samo dno doliny Lomny.

Dopiero tam wskoczyłem w siodło i pogrążony w półśnie pozwoliłem się wieźć w

kierunku przełęczy. Pancernego kolosa braci Heldonów ominęliśmy szerokim łukiem.

Rzeczka, która niedawno wezbrała, niemal przykryła go żwirem, kamieniami i mułem, ale któreś z dział mogło być ciągle sprawne. Górale na pewno znajdą sposób, by je wymontować i przywłaszczyć sobie.

Przejechaliśmy przez wieś. Nikt nie próbował mnie zatrzymać, ani nawet zagadnąć. Nie łudziłem się, ich patrole musiały mnie zauważyć. Byłem naznaczony stygmatami śmierci, których unika każda rozumna istota. Zmysły ciągle jeszcze nie służyły mi tak jak wcześniej.

Czułem jednak, że wokół snują się niewidzialni posłańcy śmierci. Dlaczego nie widziałem ich w górach, kiedy umierała Hekate? Może nie wiedzieli, które z nas dotrze do celu swojej wędrówki? Może. Nie myślałem jasno, nie potrafiłem się zorientować, któremu z bogów służą. Wszystko jedno. Gdzie ja, tam i śmierć, lecz nie byłem głównym powodem ich obecności. Wiedziałem to na pewno.

Na szyi pod kołnierzem miałem zamontowany mikrofon, w ucho wetknięty jeszcze mniejszy głośnik. Nadajnik w kieszeni koszuli był o wiele większy i cięższy, ale Blacharz, jak zacząłem mówić o duchu, twierdził, że warto, że urządzenie wytrzyma co najmniej miesiąc.

W dodatku pracowało dopiero wtedy, kiedy wydałem komendę, a w razie konieczności mogło skondensować cały komunikat do ultrakrótkiego impulsu. Jeżeli jednak musiałbym wdać się z kimś w dłuższą dyskusję, jego zdolność kodowania była niewiele warta, a ryzyko rozszyfrowania poważnie wzrastało.

Zgodnie z informacjami od Blacharza trójocy – jeden z nich, może więcej – powinni poruszać się wzdłuż podnóża gór. Niewidzialni, praktycznie niezagrożeni przez łowców z niziny, ale w zasięgu sygnału. Pełnili rolę ruchomych stacji translacyjnych.

– W mieście już chyba wszystko wiedzą?

Przejeżdżaliśmy między pastwiskami. Kawałek przed nami rozciągały się brązowe połacie pól uprawnych.

– Wiedzą, że nikt z was nie zabił demona. Księża potrafią wyczuć takie rzeczy – odparła Micuma po chwili namysłu.

– Brat Saxon – zgodziłem się. – Nie da się oszukać, kiedy chodzi o demony.

– Nie będziesz mógł się upomnieć o wypłatę reszty nagrody – przypomniała.

– Ale nie muszę oddawać zaliczki. Co cię dokładnie interesuje? Jakie informacje? –

półgłosem zwróciłem się do Blacharza.

Bez prymitywnego głośnika jego głos brzmiał dźwięcznie i młodzieńczo.

– Wszystko. Cokolwiek niezwykłego, co przyciągnie twoją uwagę, wyda się dziwne, sprzeczne ze zwykłym życiem ludzi.

– Mam nadzieję, że nie będę musiał podsłuchiwać.

– Mało prawdopodobne. Starzy bogowie nie przepadają za techniką.

Wolałem nie pytać, jak małe jest to prawdopodobieństwo. Powoli zaczynałem rozgryzać Blacharza. Kiedy wszystko toczyło się po jego myśli, nie powstrzymywał się – przyspieszał i

wypowiadał się z matematyczną wręcz precyzją. Kiedy jednak nie było już tak dobrze albo wręcz przeciwnie, tak źle, stawał się niezwykle enigmatyczny i wieloznaczny.

Wśród pól, już nieopodal miasteczka, natknąłem się na patrol, tym razem konny. Nie mogłem odgadnąć, czy są z Jabłonkowa, czy też to wsparcie z Trzyńca. Było ich dwóch, zachowywali się bardzo formalnie. Karabiny zostawili w kaburach przy siodłach, ale pistolety mieli już odbezpieczone, gotowe do użycia w każdej chwili.

– Jadę do Jabłonkowa. Pracuję dla ojca Strazynskiego – walnąłem prosto z mostu.

Po kilku godzinach w siodle myślałem tylko o wygodnym posłaniu i nie miałem ochoty na jakieś słowne przepychanki.

– Ojciec Strazynski, zdaje się, zatrudnia jakichś dziwacznych... osobników – odezwał się jeden z nich. Końcówki jego bokobrodów były nawoskowane i idiotycznie wywinięte do góry.

I jak tu nie twierdzić, że kłamstwo ma krótkie nogi.

– Też tak sądzę. W ostatnim czasie wszystko schodzi na psy – stwierdziłem, zanim zdążył

dodać coś jeszcze.

Micuma zarżała z wyrzutem, ale przecież zrobiłem to ze względu na zdrowie pana Bokobrodatego. Nie zamierzałem znosić nawet odrobinę bardziej niegrzecznego pytania.

Własny koń będzie mnie krytykował, jeszcze czego. Wyprostowałem się w siodle, starając się patrzeć nieco groźniej. Postanowiłem rozegrać tę sytuację według własnych zasad. Położyłem rękę na udzie, Margaret już tam czekała. Drugi mężczyzna, starannie ogolony, z cerą tak jasną, że niemal przezroczystą, nachylił się i powiedział coś swojemu kompanowi na ucho.

Przed walką na górze wszystko bym usłyszał, teraz już nie.

– Wszystko w porządku. Ojciec Strazynski i jego towarzysze już na pana czekają –

oznajmił Bokobrodaty trochę nerwowym głosem.

Micuma ruszyła przed siebie bez żadnej komendy.

– Zauważył, że mierzysz w niego z Margaret – starała się ostudzić nieco moje zadowolenie z sukcesu dyplomatycznego.

– To prawda – przytaknąłem. – Aż chciałoby się powiedzieć: szkoda.

– Umówiliśmy się, że będziesz zbierał informacje, a nie wystrzelasz połowę miasteczka!

– zwrócił uwagę Blacharz.

Zamyśliłem się. Ale nie umawialiśmy się też, że połowy miasteczka wystrzelać nie mogę.

To by jednak było zwykłe przekomarzanie się, nie miałem nastroju na zabawę. Z każdą chwilą coraz bardziej potrzebowałem dobrego jedzenia i snu.

– A Strazynski i inni księża? Myślisz, że pracują dla twojego nieprzyjaciela? – zapytałem, zamiast rozwijać drażliwy temat.

– Któryś z nich być może. Wystarczyłby jeden. Ale możliwe też, że wszyscy. Albo cierpią na skrajnie ciężką schizofrenię. Za dnia są księżmi dbającymi o swoje owieczki, w nocy sługami swojego boga. Jest jeszcze mnóstwo innych możliwości. Potrafię je wymyślić

szybciej, niż ty zrozumieć.

– To odwieczny problem ze sztucznymi inteligencjami. Rzadko kiedy powiedzą coś, co może się do czegoś przydać.

Micuma złośliwie się potknęła, ścisnąłem ją mocniej nogami. To pomogło, wystarczyła krótka przerwa.

– Przykro mi – powiedział Blacharz. – Niezbadane są ścieżki bogów. A tych najstarszych wręcz niemożliwe do pojęcia.

Przejechałem między dwoma domami, które stały bardzo blisko siebie. Można by wręcz powiedzieć, że tworzyły pierwszą ulicę w Jabłonkowie. Podkowy z lekkiego, a jednocześnie maksymalnie odpornego na ścieranie stopu zastukały na bruku, za oknem po lewej stronie poruszyła się zasłona. Z przodu dobiegał nieregularny odgłos rąbania siekierą. Nieregularny –

uderzenia czasami brzmiały inaczej, ktoś nie za bardzo sobie radził. Minąłem ogród przy kolejnym domu i zauważyłem drwala przy stosie drewna przed na wpół rozwaloną budą, która, sądząc po licznych prowizorycznych renowacjach, służyła za dom. Zamachnął się i odrąbał z polana jedynie drzazgę. Klnąc, cisnął siekierę na ziemię i pokuśtykał w stronę drzewa, gdzie na gałęzi kołysała się opleciona butelka. Kiedy pił, patrzył na mnie błyszczącymi, obojętnymi oczyma. Zamyślony spojrzałem na siekierę. Klin był teflonowy, stylisko z niemal niezniszczalnego tworzywa, na pomarańczowym tle wyryto nazwę producenta – Fiskar. Z pewnością porządny sprzęt, każdy miejscowy siedzący w środku lasu bardzo by o nią dbał. I na pewno nie była też tania. Za co ten zapijaczony niedojda ją kupił?

– Piękna. – Pokazałem na siekierę w trawie. – U kogo można taką dostać? Przydałaby mi się.

Zamiast odpowiedzieć, splunął i powiesił butelkę z powrotem na drzewie. Potem odwrócił się w moją stronę i jeszcze bardziej kuśtykając, zniknął w rozwalającym się baraku.

Micuma zatrzymała się, jakby była bardzo ciekawa rozwoju sytuacji. Nie musieliśmy długo czekać. Facet wyłonił się z automatem w dłoni. Znowu wysokiej jakości produkt, którego ani u niego, ani u nikogo w tym mieście wśród gór bym się nie spodziewał.

– Wypad stąd – wycharczał.

Miałem wrażenie, że kiedy był w środku, zdążył jeszcze sobie golnąć. Jeśli strzelał

równie szybko i dobrze, jak pił, należało go posłuchać.

– Dzięki za radę – odpowiedziałem. Kopyta zastukały o bruk.

Dostaliśmy się tą ulicą aż do głównej arterii Jabłonkowa. Brygada robotników znowu łatała dziury w nawierzchni. Tym razem zdecydowali się na gruntowną renowację i postanowili wyciąć odcisk stopy potwora. Korzystali z ogromnej, napędzanej naftą maszyny wyposażonej w obszerną diamentową tarczę. Widać karawana kupców, która kilka dni temu przejeżdżała przez Jabłonków, zdołała co nieco sprzedać. Albo niewiele żądali, albo miejscowi byli o wiele bogatsi, niż mogło się wydawać.

Hotel stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem. Zająłem się Micumą, a potem

usiadłem przy stoliku w restauracji.

– Pan sobie życzy? – głos Borysa był taki sam jak za ostatnim razem, kurtuazyjny, niezaangażowany. Nic nie wskazywało na to, że już mnie kiedyś widział.

– Coś do jedzenia, pożywnego. Ojciec Strazynski jest jeszcze w mieście?

– Powiedziałbym, że tak, proszę pana.

O wilku mowa, a wilk tu, jak to już zwykle bywa. Strazynski i Saxon zjawili się, zanim zdążyłem zjeść zupę.

Wskazałem puste krzesła i dokończyłem. Kiedy siadali, zauważyłem, że Strazynski ma na szyi naszyjnik z jantarów. Nosił go pod koloratką, może to był różaniec. Na różańce i tym podobne rzeczy ludzie czasami reagowali agresywnie.

– Wydaje mi się, że ma nam pan coś do powiedzenia – zaczął Strazynski.

Wyglądał na zmęczonego, wręcz wyczerpanego.

– Nie wykończyliśmy demona – wypaliłem.

– Zorientowałbym się – stwierdził Saxon.

– Nie wątpię – zgodziłem się. – Zatem, ojcze, niestety, nie mam żadnej nadziei na pańską szczodrą nagrodę.

Strazynski przytaknął.

– A pozostali?

– Wszyscy są martwi. – Wzruszyłem ramionami. – Tak to już bywa z demonami.

Przy słowie „demony” Saxon nieco się ożywił i spojrzał na mnie trochę mniej nieprzytomnym wzrokiem niż zazwyczaj. Mucha, której pod koniec jesieni już niewiele zostało życia, bzyczała, leniwie pełznąc po blacie stołu. Nie była już nawet w stanie latać.

Trochę przypominała mnie samego.

– Została z pana tylko niewielka część – powiedział Saxon z pewnością w głosie.

– Tak, walczyłem z demonem. Muszę się teraz poskładać do kupy.

– Tego się obawialiśmy – przytaknął Strazynski. – Teraz demon może się obrócić przeciwko nam.

– Wątpię. – Przyciągnąłem do siebie tacę z następnym daniem, którą właśnie postawił na stole Borys. – Walka nie została rozstrzygnięta. Nie będzie miał ochoty na spotkanie ze mną.

On też musi wylizać rany.

Kłamałem, wiedziałem jednak, że walecznego demona w ogóle nie interesuje Jabłonków.

Miasteczko było dla niego zapyziałą wiochą, którą zmiażdżyłby jednym palcem. I raczej by go to nie bawiło.

– Oby miał pan rację – powiedział Strazynski bez większego przekonania. – Ale mimo to musimy się przygotować na ewentualny atak.

– Jak?

– Zaczniemy fortyfikować Jabłonków.

– Aha.

Nie było sensu tłumaczyć, że jedyne, co mogłoby pomóc, to linie na wpół inteligentnych wieży strzelniczych czwartej generacji albo oddział wyspecjalizowanych czarodziejów.

– Zatrzymam się tutaj kilka dni, odpocznę sobie i pojadę dalej – zmieniłem temat. – Nie zawsze sprawy toczą się tak, jak człowiek sobie tego życzy.

– Jeśli chodzi o mnie i brata Saxona, jest pan tutaj miłe widziany. Ale niech pan nie liczy zbytnio na gościnność zwykłych ludzi. Już się rozniosło, że w okolicy grasuje demon. Ludzie będą mieli panu za złe, że go pan podburzył przeciwko miasteczku.

– Jasne – burknąłem.

Na razie nie narzekałem na miejscową gościnność. Pieczeń wieprzowa, którą dostałem, smakowała wyśmienicie.

– A jak tam porucznik Janota? Gdzie mogę go znaleźć?

– Właśnie Janota jako pierwszy wprowadził niepokój w miasteczku. Wrócił z gór z wieściami, że demon odszedł, a potem spakował swoje rzeczy i odjechał. Kilka osób poszło w jego ślady. Jeśli panika się rozszerzy, Jabłonków się wyludni i wszelka praca – machnął ręką, jakby chciał pokazać wszystkie pola uprawne w okolicy – obróci się wniwecz.

– Janota... Nigdy go nie lubiłem – mamrotałem z pełnymi ustami.

Potem zebrali się do odejścia.

Brat Saxon na moment zatrzymał się w drzwiach.

– Ten demon... jaką naprawdę miał moc? – zapytał, a oczy lśniły mu ciekawością.

– Gdyby chciał, zrównałby z ziemią to miasteczko i wszystkie góry w zasięgu wzroku –

odparłem poważnie.

Na twarzy wypalonego mężczyzny pojawił się cień szczęścia. Nie zadając więcej pytań, Saxon zniknął.

Jeszcze chwilę siedziałem w restauracji, czekając, czy zjawi się Gabreta. Zakładałem, że skorzysta z okazji, by ze mną porozmawiać. Wszędzie pustki, tylko z kuchni dobiegały odgłosy skwierczącego tłuszczu i rozbijania mięsa. Może pomagała matce. W zasięgu wzroku nie było nikogo, podniosłem się, kilkoma szybkimi krokami podszedłem do kuchennych drzwi i zajrzałem do środka.

Plecami do mnie stał tłusty mężczyzna przepasany fartuchem i przygotowywał mięso, sądząc po ilości, co najmniej dla oddziału wygłodzonych żołnierzy. Po cichu wróciłem na miejsce. W samą porę. Pojawił się usłużny Borys z pytaniem, czy czegoś nie potrzebuję.

– Gabreta, ta mała dziewczynka. Gdzie ją mogę znaleźć?

Zrobił minę, jakby musiał wydobywać wspomnienia z głębin pamięci, dla której era dinozaurów była niedawnym epizodem.

– Odeszła razem z matką ze strachu przed demonem. Takich ludzi jest więcej – dodał.

– Dzięki. – Wstałem od stołu. – Potem przyjdę na kolację, teraz muszę odpocząć.

– Oczywiście, proszę pana.

W pokoju padłem na łóżko i od razu zasnąłem. Obudziło mnie natarczywe pikanie

głośnika. Blacharz był ciekawy.

– Nie mam żadnych specjalnych wiadomości – przyznałem otwarcie. – Poza tym nie możemy się tak często łączyć, inaczej nas namierzą – starałem się go zbyć, ale w końcu zdałem mu szczegółową relację z mojego dotychczasowego pobytu w Jabłonkowie.

– Fortyfikacje? To ciekawe.

– Dlaczego? – nie rozumiałem.

– Ponieważ bogowie są związani ze zwyczajami ludzi, którzy ich kiedyś wzywali. A jeśli wrócą i znajdą sobie nowych wyznawców, będą tak na nich wpływali, żeby chociaż częściowo wrócili do starych zwyczajów. Ten bóg mógł być kiedyś bogiem ludzi żyjących w ufortyfikowanych siedliskach. Przydałyby się informacje, na jaki rodzaj fortyfikacji się zdecydują.

Загрузка...