Miroslav

Žamboch

Mroczny

Zbawiciel

tom pierwszy

2008


Wydanie oryginalne

Tytuł oryginału:

Drsný spasitel


Data wydania:

2007


Wydanie polskie

Data wydania:

2008


Ilustracja na okładce:

Igor Kieryluk


Projekt okładki:

Paweł Zaręba


Przełożył:

Rafał Wojtczak


Wydawca:

Fabryka Słów sp. z o.o.

www.fabryka.pl

e-mail: biuro@fabryka.pl


ISBN: 978-83-7574-092-9


Wydanie elektroniczne

Trident eBooks

DREWNIANA SZCZELINA –

JEŹDZIEC NIE WIADOMO SKĄD

Nie wiem, kiedy ludzie całkiem wszystko spieprzyli, ale myślę, że miarka się przebrała, kiedy ukrzyżowali Chrystusa. Ten drugi raz.

Wioska wyglądała, jakby zatrzepotały nad nią straszne ogniste skrzydła. Sądząc po wypalonych dachówkach, musiały być gorsze niż ogień piekielny. Z niektórych ścian pozostały tylko nadtopione kikuty, inne w pewnym stopniu oparły się płomieniom i mogłyby wytrzymać jeszcze kilka lat. Lecz nienaturalnie zielona roślinność z przebarwionymi aż do niebieskości korzeniami przedzierała się każdą szczeliną, kruszyła zaprawę murarską i łodygami wypychała nawierzchnie ulic w górę.

W końcu do ludzi zaczęło docierać, że oprócz naszego świata istnieje drugi, ukryty pod spodem. Kiedy zwycięzcy zniszczyli już bożków i ołtarze zwyciężonych, nie zapomnieli o wzniesieniu własnych, żeby stale być pod czyjąś opieką.

Kazałem Micumie jechać w stronę szerokiego przejścia między dwoma największymi budynkami. Kościół i dom miejscowego bogacza? Czy raczej hotel i stacja benzynowa? Po ruinach nie dało się już tego poznać. Kobyła zrobiła kilka kroków i zaczęła węszyć. Nie poganiałem jej, sam też dokładnie rozglądałem się wokoło. Micuma była jednym z ostatnich biobotów wyprodukowanych przez Mitsubishi. Pod względem fizycznym przewyższała każdego żywego konia, a oprócz umiejętności regeneracji i odporności na uszkodzenia miała zamontowaną interaktywną bazę danych Chico. Czasem odnosiłem wrażenie, że to nie zwykły komputer, na którym pracuję, ale prawdziwa istota. Bzdura. Sztuczne inteligencje przestano produkować jeszcze przed Krachem, a te, które przetrwały do dziś, nie służyły ludziom, tylko pilnowały własnych interesów.

Nawet na drugi rzut oka w tym rumowisku nie było nic specjalnego. Kiedyś budowano solidnie, miałem ogromną ochotę przyjrzeć się sklepieniom domów. W środku mogło zostać coś użytecznego, coś, co dałoby się spieniężyć albo wymienić.

Micuma zarżała i spojrzała w lewo. Zerknąłem w tym samym kierunku i wtedy go zobaczyłem – kościotrupa opierającego się o zwęglony słup, który kiedyś był drzewem.

Widziałem masę kościotrupów i zazwyczaj nie robiły na mnie wielkiego wrażenia, ten jednak był szczególny. Nie został na nim nawet gram mięsa, a mimo to cała konstrukcja trzymała się solidnie, jak gdyby kości wciąż tkwiły w torebkach stawowych. Puste oczodoły gapiły się prosto na mnie.

Gdy ludzie zaczęli zabijać pogańskich bożków, a nawet wielkich bogów, których czciły pierwotne plemiona, wszystko było w porządku. Bóg z krzyża miał ich w swojej opiece i starał się, żeby to, co niewidzialne, niewidzialnym pozostało. Przez ponad dwa tysiące lat nic specjalnego się nie działo. Zapomniano o nocnych koszmarach, krwawych ofiarach i strachu przed nieznanym, a potem jeszcze większym – przed poznanym. Ta idylla jednak już dawno przeszła do historii.

Sięgnąłem do sakwy i wyciągnąłem małą lornetkę. Z boku miała wygrawerowane logo i nazwę producenta – Zeiss. Jeśli spoglądało się wprost na soczewki, na ich powierzchni widniała swastyka z wykrzywioną trupią czaszką na każdym ramieniu. Jeśli jednak przyłożyło się urządzenie do oczu, wówczas nie widziało się żadnych hakowatych krzyży, za to mnóstwo innych rzeczy.

Przez chwilę się wahałem. Korzystanie z tego diabelskiego ustrojstwa wciąż było lepsze niż rozbudzanie drugiej części mojego ja. Zsunąłem kaptur z czoła i popatrzyłem przez lornetkę. Wzdrygnąłem się, jak zawsze, gdy z niej korzystałem. Tym razem zadowoliła się kawałkiem mięsa z mojego przedramienia – w końcu na ciele są jeszcze wrażliwsze miejsca.

Podczas gdy z rany wyciekała gęsta, czarna krew, pole widzenia rozjaśniało się i wyostrzało.

Kościotrupa spowijał zwój niebieskoszarych włókien przypominających spleśniałą watę cukrową. Watę cukrową? Zaskoczyło mnie to porównanie. Nie wiedziałem, z której części mojej podświadomości się wydostało, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiałem i skoncentrowałem się na obserwacji. Nie chciałem karmić urządzenia wyprodukowanego przez jakiegoś Zeissa kolejnymi kawałkami własnego ciała.

Od kościotrupa w stronę budynków, które wydawały się puste, ciągnęły się delikatne włókna. Lornetka zmieniła ostrość obrazu i rozbite okna wypełniły się plątaniną pajęczych sieci, a za nimi, wewnątrz domu, zatliło się złowieszcze karminowe światło. Potem urządzenie, ponownie bez mojego udziału, przesunęło pole widzenia i ukazało mi muślinowy welon trzepocący na wietrze tuż przed Micumą.

Oderwałem lornetkę od oczu i niemal poczułem złość ukrytego w niej ducha, że pozbawiłem go dalszej wyżerki. Kimkolwiek był ów Zeiss, jego urządzenia działały precyzyjnie i nie domagały się niczego ponad to, co wymieniono w instrukcji obsługi.

Poluzowałem trochę siodło, pociągnąłem za uzdę, a Micuma posłusznie zawróciła w miejscu. Wydawało mi się, że wciąż widzę przed sobą zarys delikatnego welonu, ale innej drogi powrotnej nie było. Popędziłem konia, pochyliłem się i wystrzeliliśmy naprzód. To było jak smagnięcie rozżarzonym biczem z ołowiu, połowę twarzy miałem we krwi. Oczywiście tę bardziej wrażliwą, bardziej ludzką połowę.

Zatrzymałem się piętnaście kroków dalej i zerknąłem za siebie. Kościotrup w zadumie wpatrywał się we mnie pustymi oczodołami. Wyglądał złowieszczo, ale jednocześnie chyba chciał mnie ostrzec. Przypadek?

I wtedy kościotrup rozsypał się na kawałki, jakby jego zadanie właśnie dobiegło końca.

Stworem sterował przebiegły telepata. Przez moment wahałem się, czy nie umieścić ostrzeżenia przed pierwszym budynkiem, ale ostatecznie dałem sobie spokój.

W tym świecie każdy jest zdany wyłącznie na siebie.


* * *


Na początku nie bardzo wiedziałem, czym żywi się urzędująca w wiosce bestia. Wreszcie dostrzegłem, że ścieżkę, wąską i czasami tak niebezpieczną, iż musiałem zeskakiwać z siodła, by posuwać się naprzód, regularnie wydeptywano. Regularnie, niezbyt często, ale też niezbyt rzadko. Odkryłem pozostałości odnawianych obozowisk, tu i tam jakieś ślady. Żadnych szczątków, resztek, odchodów, odpadów, nic takiego. A zatem ci, którzy chodzili tą ścieżką, byli doświadczeni. Wszelkie ślady ludzkiej obecności zwabiłyby Ich.

Zanim bestia dorośnie i zmądrzeje na tyle, aby dojść do ścieżki, ludzie przestaną nią chodzić i zaniknie zupełnie. Taki był los wszystkich ścieżek na peryferiach zamieszkanego świata. Powolny i nieodwracalny. W mieście wszystko działo się szybciej.


* * *


Do Drewnianej Szczeliny dotarłem po trzech dniach. To dosyć dziwna nazwa dla miasteczka, ale można spotkać jeszcze gorsze. Okoliczne pola były uprawiane, na miedzach stały ołtarzyki bogów, w których wierzyli właściciele. Na jednym z większych łanów dostrzegłem elektryczny traktor z przyczepą, a na niej pojemnik z rozpryskiwaczem. Sądząc po narysowanej na nim pomarańczowej czaszce z głupkowatym uśmiechem, ciecz w środku nie była zbyt zdrowa. Tylko że kiedy człowiek chce ochronić zbiory przed zarazą totemicznego Boly, Pana Choroby, a nie ma wsparcia żadnego z bogów czy choćby demonów, nie może zaufać szafranowi albo lukrecji.

Ostrożnie jechałem dalej, omijając pułapki. Było ich zatrzęsienie. Niewybuchy, miny przeciwpiechotne, wykopane jamy z czyhającymi w środku zaostrzonymi palami. W miarę jak się zbliżałem, drewniana palisada wokół miasteczka rosła, aż w końcu stanąłem przed otwartą bramą, zrobioną z deski z jakiegoś sprężystego tworzywa sztucznego, poruszającą się po wąskiej szynie. Mechanizm działał dzięki dwóm wiecznym agregatom akumulatorowym.

Kolektor jednego z nich był pęknięty i starannie posklejany wąską, przezroczystą taśmą.

Wejścia pilnowało dwóch uzbrojonych mężczyzn przy bramie i jeszcze dwóch na drewnianych wieżach stojących zaraz przy drodze.

Pilnowałem, by kaptur skrywał czoło i połowę mojej twarzy, a także by nie było widać lewego ramienia, tylko samą dłoń w rękawicy.

Strażnicy, obydwaj opasani na krzyż rzemieniami pełnymi nabojów, nieufnie taksowali mnie wzrokiem. Dwóch z nich miało za pasem krótkie, nieco rozszerzone na końcu miecze.

Odetchnąłem. Z oddali Drewniana Szczelina sprawiała wrażenie całkiem uroczego miasteczka, z bliska jednak cuchnęła jak tort, w którego wnętrzu aż roi się od karaluchów.

Odetchnąłem jeszcze raz. A tych karaluchów jest coraz więcej i zaraz wylezą na zewnątrz. Na szczęście nie należałem do delikatnisiów i nie bałem się żadnego robactwa. Ani skorpionów.

– Kim jesteś i czego tu szukasz? Nie znamy cię – odezwał się mężczyzna z krótką śrutówką. Kolbę opierał o biceps i celował we mnie z potrójnej lufy. To nie był seryjniak, konstrukcja wyglądała raczej na miejscową samoróbkę.

– Jestem kupcem – odparłem. – Kupuję i sprzedaję.

– Każdy może tak powiedzieć. Pokaż no jakiś towar! – Moja odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.

Byli ostrożniejsi niż zwykle. Albo zachłanniejsi. Do strażnika ze śrutówką podszedł jego kompan i coś mu szepnął na ucho, zatrzymując wzrok na Micumie. Otóż to, ona sama była warta więcej niż cała ta biedna mieścina na peryferiach ludzkiego osadnictwa. Z wieży ciągle mierzyły we mnie beznamiętnie dwie lufy wielkokalibrowych karabinów maszynowych.

Oczy trzymających je strażników były skierowane w tę samą stronę.

– Zapraszamy do środka – zadecydował mężczyzna ze śrutówką.

Spuściłem głowę.

Mógł to odebrać jako gest wdzięczności i pokory. Nie chciałem, by zobaczył, co kryje się pod kapturem, zanim dostanę się do środka.

Jechałem powoli, Micuma ledwo powłóczyła nogami. Po plecach, w które były wycelowane karabiny, chodziły mi ciarki, póki nie wmieszałem się w tłum na ulicy.

Przeszedłem Drewnianą Szczelinę wzdłuż i wszerz. Niegdyś wioska, teraz miała ambicje stać się czymś więcej. Ale mięso zawsze przyciąga muchy, a więc gdzieś pod powierzchnią kryły się tłuste białe czerwie. Dałbym za to głowę, ale nie miałem pojęcia, skąd o tym wiem.

To chyba było dobre miejsce dla mnie – ludzie nie wyglądali na nędzarzy, coś z tego, co przywiozłem, mogłoby im się przydać.

Pojechałem na targowisko, które zdążyło się zapełnić, gdy wędrowałem ulicami, i znalazłem wolne miejsce. Sprzedawcy obok wyglądali na tyle nędznie i ubogo, że raczej nie protestowaliby przeciwko mojej obecności. Wypakowałem stojak, wbiłem kilka gwoździ w deskę, która leżała obok, i rozwiesiłem na niej towar. Umieściłem tę prowizoryczną witrynę na stojaku, a potem czekałem i obserwowałem.

Mężczyzna po lewej stronie sprzedawał melony. Wyglądały na zdrowe i soczyste; te, które rosły najbliżej granic jego chronionego pola, wypolerował, żeby wyglądały jak najlepiej. Czułem od nich smród małych mieszkańców zdziczałego świata. Nie kalali jednak

jego płodów zbyt często, dlatego sprzedawał całkiem niezłą, umiarkowanie trującą żywność.

Babinka z prawej oferowała suszone zioła. Rozpoznałem kilka niebezpiecznych gatunków.

Skąd mogła je wziąć? Jeśli będę miał dobry utarg, kupię u niej co nieco. Na przykład niebieską sasankę. Rosła na starych miejscach ofiarnych i pomagała...

Zauważyłem, że przygląda mi się chłopiec. Dziesięć, jedenaście lat, mały i chudy, ale nie wynędzniały. Obok przeszła para, mężczyzna z kobietą, on w starych spodniach ze starannie zaprasowanymi kantami, ona opatulona w jeszcze mało używany płaszcz. Ledwo rzucili na mnie okiem, szybko obejrzeli towar i poszli dalej. Czułem, że wrócą. W tym czasie chłopiec przeszedł do drugiego szeregu straganów i stał nieco na ukos za moimi plecami. Musiałbym się odwrócić, by go zobaczyć – gdyby moje pole widzenia było takie jak u zwykłego człowieka.

Para wróciła. Udawali, że interesuje ich niezniszczalny wieczny zegarek, który wyciągnąłem z pewnej miejskiej krypty, nie był tego wart. Tak naprawdę oglądali plastikowe pudełko z napisem „Kapsułki antykoncepcyjne” – łatwe w użyciu, długotrwałe działanie. Coś tam szeptali i zerkali ukradkiem, czy nikt na nich nie patrzy.

Zdobyłem ten towar i jeszcze kilka innych rzeczy w zapomnianym szpitalu w dżungli.

Nie było to takie proste, ale koniec końców wizyta w krainie władanej przez przebiegłe pajęczaki opłaciła się.

– Czy to jeszcze działa? – zapytał nerwowo mężczyzna.

– Z tyłu jest rok produkcji, data przydatności i tego typu dane. A sposób użycia będzie widoczny w polaryzowanym świetle.

Popatrzyli zdziwieni.

– W świetle księżyca – wyjaśniłem.

Przytaknął, choć nie bardzo rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.

– Ile to kosztuje? – szepnęła kobieta.

Bez przerwy rozglądali się nerwowo dookoła. Nigdzie nie widziałem chłopaka, musiał

być gdzieś z tylu, w martwym polu mojego wzroku.

– Sześćset – odpowiedziałem.

Zbladła, obróciła kasetkę w dłoni i chciała odłożyć z powrotem, mężczyzna chwycił ją jednak za łokieć.

– Opakowanie jest nienaruszone. Pochodzi z czasów przed Krachem – zwróciłem uwagę.

I to był punkt zwrotny w naszych pertraktacjach.

– Znajdę pana, jak będę miał pieniądze – zdecydował mężczyzna.

Przytaknąłem, trochę blada kobieta podała mi kasetkę do rąk, oparła się o partnera i odeszli nerwowym krokiem.

Rozległo się głuche kliknięcie. W ostatniej chwili poluzowałem uścisk, inaczej urżnąłbym chłopakowi rękę w przedramieniu.

Zastygł przerażony. Choć miałem na dłoni rękawicę, musiał w uścisku wyczuć coś

nienaturalnego.

Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.

– Wiesz, co robi się złodziejom? – zapytałem.

– Obcina ręce – odpowiedział, starając się przy tym nie zająknąć.

Nie wszędzie panowały takie zwyczaje. Miejscowe prawo musiało być strasznie surowe.

– Przeszkadza panu ten chłopiec... A może chciał pana okraść?

Odwróciłem się pomału i stanąłem twarzą w twarz z potężnym mężczyzną w koszuli w kratkę, przepasanym dwoma pasami z amunicją i bronią na rzemiennym pasie – pistoletem automatycznym i rewolwerem. Ich wspaniale zadbana powierzchnia lśniła nawet w świetle pochmurnego dnia. Na pewno taki miejscowy Pan Prawo i Porządek.

– Nie – odpowiedziałem. Bardzo uważałem, by nadal się garbić i by kaptur zasłaniał mi twarz. – Jestem tu nowy i nie znam cen. Umówiłem się, że ten tutaj... – Posłałem chłopakowi pytające spojrzenie.

– Timothy – zareagował bezbłędnie.

– ...ten tutaj Timothy załatwi mi za prowizję porządne zakwaterowanie. I oczywiście wskaże miejsce, gdzie dobrze gotują.

Wcisnąłem chłopakowi do ręki ćwiartaka i ruchem głowy pokazałem, żeby zjeżdżał. Pan Prawo i Porządek popatrzył z niedowierzaniem, ale nic nie powiedział. Może nie wyglądałem jak spod igły, ale gości, którzy płacą twardą walutą, nigdy zbyt wielu.

– Po co pan tu przyjechał?

Wzruszyłem ramionami, starając się z całych sił, żeby gest wyglądał naturalnie – żeby obydwa ramiona uniosły się i opadły jednocześnie.

– Kupuję i sprzedaję. – Skinąłem głową w kierunku witryny i lady zarazem.

Pan Prawo i Porządek zaczął przeglądać moje towary i nagle w prawym oku zabłysnęła mu gwiazda – albo celownik. Zauważył dwa półtuzinowe opakowania nabojów w ładownikach, które pozwalały załadować bębenek jednym ruchem. Na świecie są miliony ton amunicji kalibru trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć milimetrów czy najbardziej popularnych czterdziestekpiątek, a te specjalne zabawki miały kaliber pół palca. Tylko idiota używałby broni, do której amunicję równie łatwo zdobyć jak wodę na pustyni. Pan Prawo i Porządek z pewnością był idiotą. Sięgnął po ładownik, obejrzał nabój po naboju i wyciągnął z lewej kabury rewolwer. Spodziewałem się Smith and Wessona, jedynego gnata w tym kalibrze, który znałem z czasów przed Krachem.

Pan Prawo i Porządek wydłubał własną amunicję i wprawnym ruchem włożył moją.

Naboje weszły do komór jak naoliwione. Na lufie nie wygrawerowano logo producenta ani kalibru, tylko prostym, trochę niezdarnym pismem wyryto imię: Jezus Chrystus.

W pierwszym wieku po tym, jak świat zaczął schodzić na psy, niektórzy wierzyli, że jeśli będą się modlić do starych bogów, ci znowu zaczną ich chronić. Mylili się. Inni wierzyli, że jeśli poświęcą broń, polepszy się jej wydajność. To już dawało trochę lepszy efekt. Producent

broni fanatycznie wierzący w swego boga potrafił czasami tchnąć w nią nieco nadprzyrodzonej siły.

– Ile pan za to chce? – wyrwał mnie z rozmyślań Pan Prawo i Porządek.

Oderwałem wzrok od imienia na lufie rewolweru.

– Siedemdziesiąt za komplet. Jeśli chce pan pojedynczy nabój, to za szesnaście.

O dziwo, nie targował się.

– Timothy na pewno zamówi panu pokój u Bzeckiej, ma dobrą opinię i ceny. Ale nie sprzedaje żadnego alkoholu, więc zobaczymy się później w barze – rzucił na pożegnanie.

Odkłoniłem się. Nie przestawałem myśleć o tej broni. Po tym jak drugi raz przybito go do krzyża, J. Ch. stał się nieobliczalny. Nie miał ulubieńców, nie można było na nim polegać.

Tylko najwięksi straceńcy i hazardziści używali broni sygnowanej jego imieniem. A kto ją produkował? To już przekraczało granice mojej wyobraźni.

Zacząłem pakować towar. Nawet gdybym nie sprzedał preparatu antykoncepcyjnego, mój zarobek i tak okazał się większy, niż oczekiwałem. Miejscowy szeryf był maniakalnym wielbicielem niebezpiecznych zabawek, co dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności bardzo mi się opłaciło.


* * *


Nie spodziewałem się tak dobrej knajpy w Drewnianej Szczelinie, dziurze na samym krańcu peryferii. Wnętrze oświetlały dwie lampy gazowe, kontuar lśnił blaskiem starannie wypucowanego metalu, a szczytem techniki była opancerzona szafa grająca. Wprawdzie nie działała, ale w rogu siedział chudy facecik i z niemal artystycznym uniesieniem przebierał

palcami po klawiszach pianina.

Bez pytania usiadłem przy kontuarze i zamówiłem piwo. Nic trudnego, wystarczyło przestać się kurczyć i wyprostować. Piwo dobre, kufle czyste. Może naprawdę znalazłem ostatnią oazę cywilizacji, miejsce, gdzie porządnym ludziom dobrze się żyje? Nie pasował mi tylko ten karaluszy smród, który wydobywał się spod apetycznie wyglądającej polewy nadmuchanego tortu. No ale cóż – to przecież nie mój tort.

Przy drugim piwie zacząłem cieszyć się smakiem, upajać pikantną goryczką na języku.

Mógłbym się założyć, że lubiłem je również Przedtem. Wzbudzałem zainteresowanie jak każdy obcy, ale nikt nie był aż tak ciekawy nowinek ze świata, by zedrzeć kaptur opadający mi na twarz. Pewnie ze względu na mój wzrost... oraz mit, który otacza każdego uzbrojonego cudzoziemca i rozprzestrzenia się w miasteczkach takich jak to niczym epidemia.

Na końcu kontuaru w towarzystwie mężczyzn pijących alkohole z górnej półki chichotały dwie profesjonalistki. Stosunkowo subtelne, ale nie na tyle, by ktoś je pomylił ze zwykłymi kobietami. Doprawdy oaza cywilizacji na samym środku pustyni.

Facet trochę bardziej podpity niż reszta ze złością walnął pięścią w stół.

– Nie podoba mi się to i przysięgam, że tak tego nie zostawię – oświadczył głośno.

Gdyby jego trzej wspólnicy nie zamilkli, uznałbym, że to pospolity pijaczyna.

– Szeryf i ten przybłęda Smarfi nie będą nam rozkazywać, co mamy robić, a czego nie!

Tym razem jego słowa wywołały ogólny szum i kilka przytakujących pomruków z różnych stron sali. Współbiesiadnicy starali się uspokoić zacietrzewionego kompana.

Był nienagannie ubrany. Miał jedną z tych koszul, których nie trzeba prasować, a mimo to zawsze wyglądają jak prosto z gazet ciągle zalegających w starych magazynach. Buty również nosił dobre, bardzo dobre. Od razu było widać, że nie jest nędzarzem, wręcz przeciwnie.

– Piwo! – krzyknął i wstał od stołu. – Ostatnie, jutro będzie ważny dzień.

Barman błyskawicznie spełnił jego żądanie. Mężczyzna zaczął pić potężnymi łykami.

Kiedy dotarł do polowy kufla, poczułem pieczenie gdzieś w okolicy czoła – indukcja nerwowa. Czegoś takiego się nie spodziewałem, nie tutaj. Wolną ręką odrzuciłem połę płaszcza, chwyciłem za broń i nagle zorientowałem się, że to nie ja stanowiłem cel ataku.

Niektórzy uważają indukcję nerwową za bujdę na resorach, ale ja nie. Prawdziwą magię odbieram inaczej.

Odwróciłem się do porządnie ubranego faceta. Zesztywniał, odstawił kufel, lewą ręką chwycił się za pierś. Dokładnie tam, gdzie jest serce, nie gdzie ludzie myślą, że ono jest.

Jeszcze tylko dał radę wycharczeć „nie mogę”, kolana się pod nim ugięły i runął na podłogę.

Martwy. Ja to od razu poznam.

Ludzie zrywali się z miejsc i tłoczyli przy nim.

– Otruli go, otruli! – wrzasnął jeden z kompanów.

– Kto? – doleciało od strony drzwi. Stał w nich Pan Prawo i Porządek z kciukami włożonymi w kieszenie spodni.

– Nie-nie wiem!

– Był tutaj całe popołudnie i z tego, co wiem, tylko pił – wtrącił ktoś.

Pan Prawo i Porządek podszedł do stołu i wziął do ręki kufel.

– To jego? – zapytał.

Kilka osób przytaknęło jednocześnie w odpowiedzi.

Wydawało mi się, że słyszę brzęknięcie. Ostrzeżenie wydawane przez stary system militarny, który wykrył nieprzyjacielski promień laserowy, albo amulet, kiedy z oddali spojrzy na nas bóg śmierci. Niby wciąż patrzyłem w tę samą stronę, a tak naprawdę starałem się zerknąć w okno z pofałdowanego szkła. Na zewnątrz stał ktoś mojego wzrostu i chyba jeszcze bardziej wychudzony. Obserwował mnie, co oznaczało, że widział lepiej niż ja.

Impuls indukcji nerwowej znowu zapalił mi się za czołem.

Ponownie skupiłem uwagę na szeryfie.

Obejrzał kufel, ostrożnie go obwąchał, potem trochę skosztował, roztarł językiem w ustach odrobinę pozostałej cieczy, po czym połknął.

– To piwo jest dobre – orzekł w końcu i wypił resztę.

Kilka osób zaczęło nerwowo wzdychać, między innymi barman. Zaskrzypiały drzwi. Jak to możliwe, że przed chwilą nic nie słyszałem? Nie odwracałem się, czekałem.

Wszedł chudy mężczyzna w kożuchu z watowanymi ramionami, dzięki czemu nie wyglądał tak nędznie jak w rzeczywistości. Białe włosy zdobiła czerwona niczym krew smuga spływająca z ciemienia. Emanowało z niego coś, od czego zrobiło mi się niedobrze.

Ludzie pospiesznie rozstępowali się na boki i nagle wokół niego zrobiło się pusto. Budził

większy lęk niż Pan Prawo i Porządek.

Mężczyzna przyklęknął przy martwym i wtedy zobaczyłem jego twarz. Była dokładnie tak wychudła, jak to sobie wyobrażałem, jedno oko ludzkie, drugie – implant z pracowni Ericha Lense. Wiedziałem to doskonale. Kiedyś mi się wydawało, że z tej samej pracowni pochodzi moje oko. Niestety, myliłem się.

– Jest martwy – skonstatował chudzielec. – Okrwawione wargi, zsiniałe palce. Zawał.

Ostrzegałem go, że nie ma się co unosić. Powiadomcie rodzinę. Pogrzeb odbędzie się jutro, nie potrzebujemy tu żadnej zarazy.

Potem wstał i wbił przeszywające spojrzenie we mnie i moją zakrytą rękawicą dłoń.

– Ani żadnych pozszywanych potworów bóg wie skąd.

Nie miałem pojęcia, kim jest. Bił od niego taki sam chłód, jak od upiorów i wampirów.

Możliwe, że to tylko człowiek, który z nimi walczył, wchodząc w zbyt bliski kontakt. To zmieni każdego. Ale na jego miejscu z pewnością bym się do bogów nie zwracał.

Wyprostowałem się i ruchem głowy odrzuciłem kaptur do tyłu.

Jeśli jeszcze przed chwilą ludzie podświadomie cofali się w stronę stołów, teraz przywarli do ścian i sala opustoszała. Głowę mam jak kolano, na ciemieniu trochę kanciastą, tak jakby ktoś ją nieumiejętnie zespawał, do tego krzywe usta, wyprodukowane z dwóch różnych połówek, i brodę skradzioną byczemu mutantowi. Ale najgorsze jest oko w teleskopowym tubusie z oślizłego tworzywa. Tkanka przypomina biologiczną, ale nie można jej przeciąć, a przy uszkodzeniach roni silnie żrące łzy, które zniszczą każdy materiał, nawet moją skórę.

Wiele razy próbowałem się go pozbyć, bezskutecznie. Oddałbym za to wszystko, nawet przynależną do oka część mózgu, mimo że dzięki niemu widzę rzeczy, bez których dostrzeżenia zginąłbym już kilka razy.

Chudzielca zatkało. W pewien sposób byliśmy do siebie podobni – drapieżniki obleczone w ludzkie powłoki. Jego zaskoczenie trwało jednak tylko chwilę. Emblemat żelaznej bogini miłosierdzia, który nosiłem na piersi, zaczął mnie palić, jakby stawiał opór czarom tak wyrafinowanym, że nie dałem rady ich rozpoznać.

– Przestań. – Wyciągnąłem spod płaszcza Margaret.

Margaret była kiedyś wielkokalibrową półautomatyczną śrutówką z lufą zrobioną z działka przeciwlotniczego, magazynkiem na siedem nabojów i kolimatorowym celownikiem.

Klasyczną kolbę z kompensatorem rtęciowym wymieniłem na zwykłą rękojeść pistoletową,

usunąłem zbędne mierniki, lufę spiłowałem, powiększyłem komorę i cały mechanizm dałem do przeróbki. Do magazynku wchodziły teraz cztery naboje. Sam je robiłem – od prochowego ładunku wybuchowego aż po siekane żelazo, którym w większości były wypełnione.

Pan Prawo i Porządek od razu pojął, co wycelowałem w jego partnera. Ostrzegawczo pokręcił głową.

– To nieporozumienie – powiedział.

Położyłem palec na spuście. Amulet bogini natychmiast przestał mnie palić.

– Możliwe – zgodziłem się i napiłem. Margaret dalej mierzyła w Czarodzieja. Moje złe Oko dokładnie pokazywało punkt – palec na lewo od mostka, tam, gdzie mierzyłem. Nie poruszył się więcej niż jedna tysięczna milimetra.

– Przepraszam – odezwał się Czarodziej i wyczarował na twarzy uśmiech kościotrupa. –

W ostatnim czasie mieliśmy problem z cudzoziemcami. Panowie przy bramie nie zwracali specjalnej uwagi, kogo wpuszczają do środka.

– To handlarz ze wspaniałym towarem, uczciwy chłop, choć ma protezę zamiast oka –

zaczął przedstawiać mnie Pan Prawo i Porządek, pojednawczo poklepując po ramieniu.

– Tak właśnie jest. Robię interesy – potwierdziłem i schowałem Margaret.

Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, czy aby nie powinienem zostawić Ręki pod płaszczem, ale w końcu ją wyciągnąłem. Nagle wszyscy staliśmy się kolegami. Czy świat nie jest bajeczne piękny?

– Proszę pana! Proszę pana! – Do sali wpadł Timothy. – Mam dla pana pokój i kolację!

Stół już nakryto, a stara Bzecka mówi, że kimkolwiek by pan był, jej pieczeń je się ciepłą, bo inaczej pan zobaczy.

Stara Bzecka miała prawidłowe podejście do życia.

– Wybaczcie, panowie – wyszedłem za Timothym.

Nie odpuściłem sobie, zerknąłem na dwie profesjonalistki za kontuarem. Z instynktem właściwym osobom parającym się tym fachem wyczuły, co skrywam pod swoim obliczem, na które wciąż dawało się patrzeć. Moje pożądliwe spojrzenie odbijało się w ich twarzach obrzydzeniem. Nie zostało we mnie zbyt wiele człowieka, ale niektóre potrzeby mam takie same. I może przez to silniejsze.


* * *


Kolacja była znakomita, najlepsza od... odkąd sięgałem pamięcią, a pokój wygodny i przytulny. Już miałem się położyć, kiedy odezwała się Micuma. Tylko krótkie telepatyczne połączenie: przyjdź. Do bardziej skomplikowanego komunikowania się nie była, niestety, zdolna.

Nie chciało mi się, ale posłusznie poszedłem do stajni. Nie wziąłem żadnej broni.

Gdybym musiał, komunikat byłby ostrzejszy.

W stajni przy świetle złodziejskiej lampy stało dwóch mężczyzn. Jeden starszy i barczysty, drugi drobniejszy – waga maksymalnie piórkowa – zdołałby udźwignąć co najwyżej portfel swojego towarzysza. W ogóle się mną nie przejęli.

– My tylko oglądamy tę ślicznotkę, proszę pana – powiedział starszy, zamiast się przywitać.

Nie pytałem, dlaczego ją oglądają w ciemnościach. Zamiast tego sprawdziłem, czy Micuma ma wystarczająco dużo paszy, a do wody dodałem kilka kropel roztworu z chemikaliami potrzebnymi do kalibracji jej metabolizmu. Zawsze mnie wzywała, kiedy ktoś chciał ją ukraść. Właściciela, któremu ją ukradłem – nie.

– To Mitsubishi, prawda? Ostatni nieśmiertelny model? – dopytywał starszy mężczyzna.

Prawdopodobnie planował ją ukraść, ale jego zachwyt był szczery.

– Owszem. Niestety, jest już bezpłodna – dodałem, by nieco ostudzić ich zapał. – Już trzy razy próbowali mi ją ukraść.

Chcieli wiedzieć, co się stało ze złodziejami, ale nie mieli odwagi zapytać.

– Nie narzekałbym, gdyby znowu ktoś spróbował. Kurtka mi się w paru miejscach przetarła – rzuciłem przez ramię i ruszyłem ku wyjściu.

– Co chciał przez to powiedzieć? – usłyszałem, zanim zamknąłem za sobą drzwi.

– Jego kurtka jest ze skóry.

Właśnie tak. Istniał prosty, mający swoje podstawy w magii sposób, jak doskonale zaimpregnować ludzką skórę. Niestety, ze świńską nie było to już takie łatwe.


* * *


Wcześnie rano poszedłem na zakupy. Potrzebowałem kilku drobiazgów, wysokiej jakości niedymiącego prochu strzelniczego, musiałem też zamówić u miejscowego mechanika łuski.

Zostały mi już tylko cztery, a lubiłem mieć przy sobie chociaż jeden pełny magazynek. Kiedy wędrowałem po mieście, złapał mnie młody mężczyzna, którego poznałem na targu, i kupił

preparat antykoncepcyjny. O ile było mi wiadomo, jego część stanowiły medykamenty dostarczające ciału minerały i najważniejsze witaminy. Jeśli mój klient chciał jeszcze długo być z tą kobietą, nie mógł lepiej zainwestować pieniędzy.


* * *


Po południu dołączyłem do tłumu, który towarzyszył konduktowi wychodzącemu z miasteczka. Dobrze oceniłem tego nerwusa. Należał do miejscowego establishmentu, a jego pogrzeb zmienił się w manifestację, kto stoi po czyjej stronie. Pana Prawo i Porządek i Czarodzieja nie było.

– Nie jedzie pan na pogrzeb? Pochowają go w grobowcu Valinskich! Podobno jest cały

zdobiony złotem – rzekł z zachwytem Timothy, kiedy mnie zobaczył.

– Grobowiec Valinskich – powtarzałem pomału. Zgodnie ze zwyczajem do grobowców wkładano nie tylko złoto, ale i różne zapasy, wyposażenie, które wytrzymywało całe dziesięciolecia, czasami nawet stulecia. Później przyjęło się dodawać również książki z zaklęciami i czarami, pisane przez ludzi i maszyny, w gorszych przypadkach przez ludzi albo maszyny, które oszalały.

Spojrzałem na słońce. Patrzyłem na nie tak długo, aż zabolało mnie ludzkie oko, i znowu odwróciłem się w stronę konduktu. Każdy z mężczyzn w siodłach i na kozłach miał za pasem cały arsenał, z obładowanych wozów wystawały lufy karabinów i pistoletów, a nad tym wszystkim unosiła się jakaś niewyraźna plama. Gdy ją dostrzegłem, przybrała kształt ludzkiej czaszki i zniknęła, rzuciwszy mi przedtem spojrzenie pełne pogardy, choć to mogło być tylko złudzenie. Nie miałem pojęcia, który z pomniejszych bogów śmierci ma pieczę nad tym konduktem. Możliwe zresztą, że to było tylko pożegnanie nieboszczyka. Ale możliwe też, że nie.

– Nie, nie jadę – odpowiedziałem. – I ty też nie pojedziesz, jeśli chcesz zarobić następnego ćwiartaka.

Ubrana na szaro kobieta z pledem na ramionach odwróciła się w moją stronę, a po chwili znów skupiła uwagę na pogrzebowym spektaklu.

– Za co? – chciał wiedzieć Timothy.

Wysłałem go w kilka miejsc, w które i tak musiałem później pójść i osobiście pozałatwiać różne sprawy. Wróciłem do swojego pokoju. Zaczynał się upał, a ja za upałem nie przepadam.


* * *


Byłem w warsztacie ni to mechanika, ni to złotej rączki i sprawdzałem, czy dobrze wykonał moje zamówienie, gdy od strony kopców dobiegł odgłos serii wystrzałów. Po chwili przeszły w intensywną, lecz krótką kakofonię wojny, a potem na powrót zapadła cisza.

Na moje pytające spojrzenie mechanik nic nie odpowiedział, tylko podał ostatnią łuskę z wprasowanym zapalnikiem. Największy problem przy używaniu wysoce wydajnego prochu strzelniczego stanowiły właśnie zapalniki. Po prostu go nie odpalały.

– To z kopców. Tam, gdzie leży cmentarz.

Przytaknąłem ze zrozumieniem.

– Gdyby szeryf i jego kompania nie zostali w mieście, powiedziałbym, że zdecydowali się pogadać z Nabudowcem twarzą w twarz, ale w tej sytuacji... – Wzruszył ramionami. –

Zobaczymy, jak wróci.

Mechanik miał już sześćdziesiątkę na karku. Rozgrywki dwóch zbrojnych grup o władzę w mieście niezbyt go interesowały.

Rozejrzałem się po warsztacie i beczkach z opiłkami w poszukiwaniu czegoś, co mógłbym kupić za jakieś drobne zamiast śrutu.

– Tam z tyłu znajdzie pan kilka starych granatów. Są pańskie, jeśli uda się panu je rozbić na kowadle na zewnątrz – powiedział bez większego zaangażowania.

Kiwnąłem głową i poszedłem we wskazane miejsce. Domyśliłem się, co miał na myśli, mówiąc „starych”. Pochodziły z czasów, kiedy do amunicji używano zubożonego uranu. Był

cięższy od stali i twardszy od ołowiu.

Waliłem wielkim młotem do późnego popołudnia, kiedy ze skupienia wyrwały mnie jakieś krzyki na ulicy. Otarłem pot z czoła i poszedłem popatrzeć, co się dzieje.

Kondukt wracał. Już nie na wozach najeżonych błyszczącymi lufami, już bez zaciętego wyrazu na twarzach ludzi – raptem kilku nieboraków, którzy zdołali ocalić jedynie życie.

Mieli puste twarze, jakby przeżyta rozpacz pozbawiła ich rozumu.

– Skorpiony, skorpiony zamieszkały na cmentarzu! – usłyszałem głos jednego z nich. –

Czekały w grobowcu!

– Prawie wszystkich zabiły!

Z jedynego wozu, który wrócił, wypadł korpus trupa. Zaciekawiony podszedłem parę kroków, żeby się przyjrzeć. Tego mężczyznę rozpołowiono jednym cięciem ostrza lepszego od diamentowej piły. Tkanka miała charakterystyczną barwę, którą przybiera żywe mięso po zetknięciu z chityną. Przed Krachem chityna modyfikowana była jednym z najczęściej stosowanych materiałów, teraz stanowiła część ciał wielu bestii czyhających w każdym zakątku ludzkiego świata.

Jeszcze jeden spóźnialski dokuśtykał do miasteczka. Na twarzy miał krwawą szramę, wyglądał, jakby biegł całą drogę.

– Idą za nami! Idą za nami! – wrzasnął i rozpadł się w proch.

Słysząc to ostrzeżenie, na ulicy zjawił się Pan Prawo i Porządek i bez żadnych pytań ruszył w stronę bramy. Na szczęście już ją zamykano, strażnicy zajmowali pozycje przy wielkokalibrowych karabinach maszynowych.

Poszedłem ulicą aż do palisady i wdrapałem się na podest. Nikt mnie nie zatrzymywał, ludzie albo chowali się w domach, albo biegli po broń, każdy zgodnie ze swoim usposobieniem.

Monstrum przypominające przerośniętego skorpiona skrzyżowanego z bezskrzydłą osą zatrzymało się jakieś sto metrów przed palisadą. Reszta przystanęła kawałek za nim. Wódz i jego świta. Skorpion podniósł przednią parę kleszczy, a potem kolejną. Musiał przy tym zaprzeć się o ziemię ostatnią parą kończyn i zakończonym żądłem ogonem, żeby się nie przewrócić. Niechętnie i bez wiary w powodzenie nakazałem Oku maksymalnie mi go przybliżyć. Chciałem dokładnie zobaczyć jego pysk. O potworach najwięcej mówią ich oczy

– o ludziach zresztą też. Nie myliłem się. Oczy skorpiona były segmentowane, podobne do mojego implantu. Za owadzim spojrzeniem nic się nie kryło, chyba tylko niepewność, bo

zdobycz schowała się za ogrodzeniem. Jeszcze raz groźnie mruknął, odwrócił się i odszedł.

Gdy zszedłem z podestu, ulice świeciły pustkami. Wróciłem do warsztatu dokończyć swoją pracę.


* * *


Poprzedniego wieczora siedziałem w barze, obserwując ludzi i popijając piwo; teraz myślałem już tylko o dalszej drodze. Drewniana Szczelina nie miała nic więcej do zaoferowania, a niepewny ślad, za którym dotarłem aż tutaj, wygasł. Ludzie dyskutowali z przejęciem o pomyśle Pana Prawo i Porządek. Zaproponował, że stanie na czele wyprawy, by raz na zawsze zniszczyć kolonię skorpionów, która od dłuższego czasu utrudniała miasteczku życie. Dzisiejsza masakra wszystkich zaskoczyła i zszokowała, nic takiego wcześniej nie miało miejsca. Im dłużej się temu przysłuchiwałem, tym bardziej było dla mnie jasne, że nie zorganizują żadnej wyprawy odwetowej. W starciu ze skorpionami zginęło kilku dzielnych i walecznych mężczyzn, którym na nic się zdało ich uzbrojenie. Wszyscy to rozumieli.

Czekałem na coś, co po prostu musiało się stać. Ktoś inny na moim miejscu uznałby to za łut szczęścia. Ja nie.

Pan Prawo i Porządek pojawił się z trzecim piwem.

– Mogę się przysiąść?

Nie czekał na zgodę.

Rozsiadłem się wygodnie na krześle i upajałem ciepłem sali i napoju. Jednocześnie obserwowałem kobiety, ostrożnie, by nikt tego nie zauważył. Nie chciałem żadnych kłopotów. W drzwiach stanął Timothy, ale kiedy zobaczył, kto siedzi ze mną przy stole, natychmiast się wycofał.

– Pan nie zarabia tylko na handlu – zaczął Pan Prawo i Porządek.

Nawet po służbie nie rozstawał się ze swoją bronią. Nauczył się poruszać tak, by długie kabury, przymocowane zamkiem błyskawicznym do nogawek na udach, mu nie

przeszkadzały.

– Dużo podróżuję. Tu się zarobi na tym, gdzie indziej na tamtym. Obrotny człowiek da sobie radę. Popyt i podaż. Wie pan, o co chodzi.

– Jak na podróżnika jest pan nieźle uzbrojony – kontynuował.

Delikatne dźwięki pianina z coraz większym trudem przebijały się przez gęstniejący papierosowy dym. Udawałem, że zastanawiam się nad odpowiedzią, ale tak naprawdę szukałem Czarodzieja. Ci dwaj chyba zawsze pracowali razem.

W końcu go znalazłem, bardziej szóstym zmysłem niż wzrokiem. Albo pomogło mi Oko.

Stał za oknem i zaglądał do środka. Pracował nad czymś, jednak żaden z moich ochronnych talizmanów, diagramów i znaków nic nie rejestrował. To musiały być diabelnie wyrafinowane czary. Szum w pomieszczeniu coraz bardziej się zmieniał. Pęczniał złością i strachem, tracił

zdecydowanie i wolę. Ten bydlak pracował na sugestii podprogowej i tak subtelnej, że nie wychwycił jej żaden magiczny czujnik. A może nie była nakierowana na mnie? Nawet gdyby... i tak by nie zadziałała.

– No tak, tak, nieźle uzbrojony – zgodziłem się. – Na człowieka w podróży czyha wiele niebezpieczeństw.

Pan Prawo i Porządek przytaknął. Chyba nie oczekiwał innej odpowiedzi.

– Wygląda pan na kogoś, kto nie boi się niebezpieczeństwa.

– Jakoś daję radę – powiedziałem.

– A gdyby się panu zapłaciło za stawienie mu czoła?

Rozejrzałem się po sali. Dotarcie do sedna sprawy nie trwało zbyt długo. Pan Prawo i Porządek co prawda nie był ze mną umówiony, ale przynajmniej nie gadał wiele.

– Wszystko zależy od ceny.

– A jaka by pana zadowoliła za zlikwidowanie stada skorpionów? Dzisiaj straciliśmy wielu mieszkańców, niestety, głównie tych najlepszych, najbardziej zacnych mężczyzn.

Drewniana Szczelina nie stanie się miastem z prawdziwego zdarzenia, jeśli w pobliżu będą te bestie.

W prawdziwych miastach żyły o wiele gorsze potwory. To już zachowałem dla siebie.

– Wyposażenie do pracy, które uznam za niezbędne – zacząłem. – Pieniądze i towar.

Myślę, że razem wyjdzie dziesięć tysięcy. Jeśli nie dogadamy się w kwestii cen za towar, będę żądał gotówki.

Przytakiwał, tak jakby moje żądania w ogóle go nie ruszały.

– I kobieta. Kobieta na jedną noc, która pójdzie ze mną dobrowolnie – dodałem ku własnemu zaskoczeniu.

Uświadomiłem sobie, że właśnie to jest dla mnie najważniejsze. Nie miałem żadnej kobiety od bardzo dawna, odkąd sięgałem pamięcią w swoją zamgloną przeszłość.

Szeryf spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Spróbuję pośredniczyć, ale...

– Żadne ale – przerwałem mu. – Warunki są jasne. Jeśli się nie dogadamy, odjeżdżam jutro rano, tak jak planowałem. – Dopiłem piwo. – Nikt nie ma prawa jej zmuszać. Od razu to poznam – dodałem.

Myśl o kobiecie, o seksie, coś we mnie przebudziła. Na razie jeszcze nie wiedziałem co.

– Zobaczymy – przytaknął Pan Prawo i Porządek, po czym wstał od stołu, muskając rewolwer koniuszkami palców.

Nie zastanawiał się nad tym. To był podświadomy odruch, jak pogłaskanie kogoś, kogo się kocha. Czyja kiedyś kogoś kochałem? Nie pamiętałem. A Przedtem? Nie miałem pojęcia.

Przysłuchiwałem się, jak opowiada, że Podróżnik, który zawitał do miasteczka, mężczyzna doświadczony i znający wiele technik walki, może podjąć się dzieła zniszczenia skorpionów zagrażających Drewnianej Szczelinie i żąda za to jedynie dziesięć tysięcy

złotych. Kiedy padła liczba, dało się słyszeć pomruk zdziwienia.

– Ja sam dam pięćset! – uciął komentarze na temat kwoty.

– Ja też! – zawtórował mu Czarodziej.

Znowu wszedł do środka, nawet nie zauważyłem kiedy.

Możliwe, że przeniknął przez ścianę. Możliwe.

Padały kolejne liczby, jakby ludzie starali się udowodnić przed innymi swoją troskę o wspólne dobro.

Przestałem przysłuchiwać się tej licytacji, gdy podeszła do mnie profesjonalistka.

Dosiadła się bez pytania, zamieniliśmy kilka słów. Zastanawiała się, kim właściwie jestem i czego może się po mnie spodziewać. Słusznie podejrzewała, że niczego dobrego. Ściągnąłem kaptur, pozwoliłem, by zobaczyła, co skrywa się pod rękawicą. Na jej twarzy nie odmalowały się żadne emocje, pokręciła tylko głową i odeszła. To samo powtórzyło się jeszcze z dwiema.

Zostawiłem na stole pieniądze i poszedłem do swojego pokoju. Zawsze tak było. Zawsze.

Część mnie, którą uparcie chowałem jak najgłębiej, wyrywała się na zewnątrz. Ale ja nie chciałem jej wypuścić. Bałem się tego, co mogło się tam ukrywać.

Już miałem iść spać, kiedy ktoś zapukał. W pełnej gotowości otworzyliśmy razem z Margaret. Za drzwiami stała kobieta, tak samo ubrana i z tym samym pledem, co po południu, kiedy ją po raz pierwszy spotkałem. I miała to samo niepewne, potwornie przerażone spojrzenie.

– Słyszałam, co pan powiedział szeryfowi – wyjąkała.

Było mi jej żal. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułem coś tak ludzkiego – jeśli w ogóle kiedykolwiek czułem. Już miałem kazać jej iść do domu, ale pierwsze słowo jakoś mi uciekło. Wiedziałem, że sobie z tym nie poradzę. Pragnąłem chociaż przez chwilę czuć się jak człowiek, by później utrzymać monstrum pod kluczem.

– Napije się pani czegoś? Albo zje? – zaprosiłem ją, robiąc przejście w drzwiach.

Wymieszałem dla nas drinka z zapasów kupionych dzisiaj w mieście i wlałem do niego łzę specjalnego eliksiru. Zapewniał przeżycie iluzji, zapomnienia, nadawał mocy wyobrażeniom i przysłaniał rzeczywistość. Nie chciałem, żeby po tej nocy męczyły ją koszmary. Ja sam też potrzebowałem iluzji.


* * *


Była taka piękna, taka ludzka.


* * *


Dopiero rano, kiedy się żegnaliśmy, oboje z nieco bolącymi głowami z powodu skutków ubocznych takich koktajli, zapytałem ją:

– Dlaczego?

Zatrzymała się w drzwiach, znowu w szarym ubraniu i z pledem przerzuconym przez ramiona. Pamiętałem, co jest pod spodem.

– Timothy jest moim synem. Raz obronił go pan przed okaleczeniem, drugi raz przed śmiercią, kiedy zabronił mu pan pójść na pogrzeb.

Odwróciła się gwałtownie, aż poły materiału zatrzepotały jak na wietrze, i już jej nie było.


* * *


Faszerowałem ostatni granat. Jeszcze nigdy nie miałem tak skutecznej amunicji. Główny składnik odłamkowy stanowił wolframowy drut izolowany ceramiką. Do materiału wybuchowego dodałem mieszankę drobno zmielonego aluminium z odrobiną fosforu. Oko co chwilę dawało mi znaki, żebym zachował szczególną ostrożność. Miałem jeszcze pojemnik ze sprężonym azotem. Wystarczyło trochę schłodzić granaty i już im się odechciewało płonąć.

Albo eksplodować.

Od razu poznałem, że mnie obserwuje. Z bliska uczucie jego chłodnej obecności było jeszcze bardziej wyraziste, może dlatego, że skupiał uwagę tylko na mojej osobie. Jak gdyby nigdy nic ostrożnie zamykałem ostatni granat. Chyba naprawdę wszedł w konszachty z upiorami. Wysokimi upiorami. A jeśli trwało to od dawna, niewiele zostało w nim z człowieka.

– Widzę, że nie używa pan czarów – przemówił głuchym, szeleszczącym głosem.

Dokończyłem zamykanie ładunku i dopiero potem przestawiłem w Oku ostrość na tryb zwyczajny.

– Dzisiaj nie. Nie zawsze można na nich polegać – zgodziłem się. – Dobry materiał

wybuchowy, dobre oko. – Wzruszyłem ramionami i wsadziłem granat do torby.

Greyson, broń, którą zazwyczaj nosiłem rozmontowaną w plecaku, był już przygotowany i załadowany. Odblokowałem mechanizm i zakręciłem bębenkiem z ośmioma granatami.

Wydał cichy dźwięk, czysty stalowy zgrzyt ukrytych zębów.

– To trochę dziwne w przypadku kogoś takiego jak pan. Ale chyba pan wie, co robi.

Podobnie mogłyby mówić nawet gady po drobnym zabiegu chirurgicznym.

Nie odpowiedziałem, zacząłem karmić Margaret.

W pudełku na pasku miałem ostatni przedmiot, którego od czasu do czasu używałem w walce – wyglądał jak wielki nóż, ale w rzeczywistości był to miecz. A może jeszcze coś innego, o czym nawet nie miałem pojęcia. W odróżnieniu od uzbrojenia, które rozumiałem, któremu nadałem imiona i które wiernie towarzyszyło mi w podróżach, nie odczuwałem potrzeby, by go nazwać. Dla mnie to był po prostu Nóż.

– A kiedy zamierza się pan wywiązać z zobowiązania? Nie chciałbym pana ponaglać, ale

ludzie...

– Teraz. Jestem przygotowany – nie pozwoliłem mu popisać się ironicznymi docinkami.

Wszystko jedno, kiedy się za to zabiorę, ta chwila była dobra, jak każda inna. Na dodatek bardzo nie lubię, kiedy skurwysyny jego pokroju zawracają mi głowę.

Wstałem, przewiesiłem Greysona przez lewe ramię, Margaret zostawiłem w kaburze.

Torba z granatami przy każdym kroku uderzała mnie w bok. Uwiązałem ją luźno do pasa, wiedziałem, że później będę chciał się jej pozbyć.

– Czy to aby nie jest pochopna decyzja? – zagaił ponownie Czarodziej.

Teraz wyprostowałem się jeszcze bardziej niż wczoraj w barze i spojrzałem na niego z góry. Zarejestrował to. W centrum jego oka na moment zapalił się okrągły celownik.

– Jeszcze nie ma południa. Do wieczora będę z powrotem – odparłem pobłażliwie.

Wściekłość promieniowała od niego chaotyczną, nerwową indukcją. Niektóre deski drewnianej ściany warsztatu spróchniały, na listwach nad moją głową porobiły się pęcherze, a przelatujący trzmiel padł martwy na ziemię. Pomachałem do niego Ręką. Formująca ją w ludzki kształt rękawica zatrzeszczała, jakby powstrzymując rozrost kończyny.

– Do wieczora będę z powrotem. Przygotujcie pieniądze.

W oczach Czarodzieja błysnęły celowniki – naprawdę udana para z doskonałymi dodatkami.

Wyszedłem z miasteczka główną bramą. Odprowadzał mnie szum wiatru i odgłos łożysk karabinowych lawet, które niosły lufy śledzące moje kroki.


* * *


Timothy czekał na mnie zaraz za ostatnim polem.

– Proszę pana, proszę pana, mogę iść z panem? – starał się dotrzymać mi kroku.

Przez chwilę, częściowo wbrew własnej woli, rozważałem jego propozycję, ale pokręciłem głową.

– Idź do domu. Pomóż matce i dopilnuj, żeby stara Bzecka przygotowała mi porządną kolację. Wrócę głodny.

Sprytnie złapał ćwiartaka, którego mu rzuciłem.

Trzymał go przed sobą w dłoni. W obrobionym metalu odbijało się słońce.

– Ale ja naprawdę z chęcią bym panu pomógł – zatrzymał się niezdecydowany.

Odwróciłem się do niego z powagą.

– Pomogłeś mi bardziej niż większość ludzi, których kiedykolwiek spotkałem. Czeka mnie teraz ważne zadanie. Ale obiecuję, że kiedy wrócę, dokładnie i ze szczegółami opiszę ci, jak wytępiłem skorpiony.

– No... to znaczy tak – poprawił się. – Wierzę panu. Kolacja będzie przygotowana!

Powiedziawszy to, popędził z powrotem do miasteczka.

Przyspieszyłem kroku. Teren znałem dobrze, w ostatnich dniach sprawdziłem go kawałek po kawałku i nawet bez szkiców szeryfa wiedziałem dokładnie, gdzie obozuje stado skorpionów. Osiedliły się na skraju dzikiego lasu porastającego zbocza wyżyny na południe od Drewnianej Szczeliny. Ich ulubionym miejscem była odnoga potoku przez miejscowych nazywanego Jadowym. Niegdyś płynął obok palisady, ale ludzie wzięli się do pracy i skierowali jego bieg do innej doliny.

Drzew było coraz więcej, pola, niegdyś uprawne, porastała zasiana wiatrem gęstwina brzóz i buków. Greysona miałem w gotowości na ramieniu, ale Margaret wyciągnąłem. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeden czy dwa stwory przypałętały się aż tutaj. Całej zgrai raczej się nie spodziewałem. Mieszkańcy Drewnianej Szczeliny mieli pecha, że skorpiony znalazły się na cmentarzu. Dla niektórych ten pech był zabójczy.

Szedłem pomału od drzewa do drzewa, czasami korzystałem z pozostałości starej drogi.

Ostrzegał mnie smród zmasakrowanych trzewi – ekskrementy i krew. Mały, niespełna dwumetrowy skorpion rozpruł krowę i przygotowywał się do uczty z najlepszych kąsków jej wnętrzności. Stwory miały szczypce ostre jak brzytwy, ale ich szczęki nie były zbyt wiele warte, skoro ten musiał sobie frykasik pokroić na kawałeczki.

Stał tyłem do mnie, dwiema parami szczypiec oparty o ziemię. Chitynowy pancerz błyszczał specyficzną, fałszywą wilgocią. Szarpiąc mięso, stwór rozkoszował się jego smakiem.

Nie chciałem strzelać, żeby nie zwabić zbyt szybko pozostałych skorpionów. Przez chwilę się wahałem, a potem położyłem Greysona i Margaret na trawę i zacząłem zbliżać się na palcach do stwora. Dzieliły mnie od niego dwa kroki, gdy naraz ten pomysł przestał mi się podobać. To nie człowiek ani zwykłe zwierzę. To skorpion i nawet jeśli był bardzo młody, jego układ pseudonerwowy pozwalał mu poruszać się niewiarygodnie szybko.

Ostatni krok. Wyprostowałem się, miałem jego tył kilka centymetrów przed oczami.

Ziemia zaskrzypiała, kiedy nagle zaparł się tylko jedną parą kleszczy, ale ja już trzymałem go oburącz za głowę i zanim zdążył cokolwiek zrobić, okręciłem ją szybkim ruchem najpierw w prawo, a potem w lewo. Kręgosłup skorpiona nie wytrzymał i złamał się. Głowa wyśliznęła mi się z rąk. Jeszcze przez chwilę patrzyłem w przerażone, szybko gasnące oczy, czułki o długości ludzkiego ramienia drgały konwulsyjnie.

W zamyśleniu wróciłem do swojego arsenału.

Oczekiwałem starcia ze stworem, przy którym legwan to szczyt intelektu, a tymczasem zabiłem stworzenie, które bało się śmierci. Dziwne. Ale na świecie aż roi się od dziwnych rzeczy.

Szedłem dalej. Mijałem coraz więcej szkieletów zwierząt. Krów, owiec, dzików, czasami nawet człowieka. Te bestie zostawiały szczątki swoich ofiar na wierzchu niczym trofea. Ta przemyślana aranżacja miała wywrzeć jak najpotworniejsze wrażenie.

Przy starej, spróchniałej wierzbie miałem już pewność, że przybliżyłem się

niepostrzeżenie. Znajdowałem się niedaleko ich siedliska u wylotu wądołu. Stąd mogłem zaatakować wszystkie naraz: stare i młode, samice i samców. Nie spróbują uciec, będą się bronić za wszelką cenę. I właśnie o to chodzi.

Podkradałem się krok po kroku. Z nadmiaru wilgoci zaczął mnie swędzieć nos, trawa była tu wyższa i bardziej zielona, ziemia zaczynała miękko chlupotać. Już widziałem rzeczkę.

Kawałek przede mną opływała niewysoką wysepkę zarośniętą łopianem i pękami trzcin, a w korycie leżały kamienie wielkości od ludzkiej głowy do bloków o średnicy powyżej metra.

Zbiegające się zbocza wąwozu spajała gęstwina młodych wierzb. Witki poruszyły się i z cienia wyszedł skorpion, niemal dokładnie na wprost mnie, wysoki na prawie dwa metry.

Posuwał się drobnymi kroczkami na jednej parze szczypiec kroczących, podpierając się ogonem. W tej samej chwili dostrzegłem drugiego. Czemu wcześniej go nie widziałem? Stał

w wodzie pomiędzy dwoma głazami. Możliwe, że się chował – ale skorpiony nigdy się nie chowają. Zawsze walczą jeden na jednego, z taką liczbą kleszczy inaczej się nie da.

Wziąłem do ręki Margaret. Była maksymalnie skuteczna, z małej odległości mogła powalić nawet pancernego lwa. Wiatr ustał, w mlaskanie bagna i cichy szmer wody wmieszał

się odgłos mojego oddechu. Denerwowałem się. Przeszkadzało mi, że zbliżają się jednocześnie. Po prawej stronie, za wysepką, dostrzegłem trzeciego. Piekielnie silny patrol.

Wstrzymałem oddech.

Skorpion zrobił jeszcze jeden kroczek, zmienił kąt oparcia ogona. Ścisnąłem mocniej rękojeść i pociągnąłem za spust. Margaret zagrzmiała. Tuż przed oczami mignęły mi kleszcze, wbiły się u moich stóp. Kolejny strzał dosięgnął bestię w wodzie. Ładunek odłamków żelaza, stali i wolframu zmiażdżył szczypce i uszkodził korpus, ale skorpiona nie zatrzymał. Wyskoczył z wody, odbił się ogonem jak na monstrualnej sprężynie. Pociągnąłem za spust po raz trzeci.

Z twarzą obryzganą obślizłą galaretą, którą skorpiony miały zamiast krwi, na oślep nakarmiłem Margaret i dopiero potem przetarłem oczy.

Były szybkie, zabójczo szybkie. I współpracowały, tego nie mogłem pojąć. Gdyby drugiego nie wyhamowała woda i dno koryta, prawdopodobnie by zdążył.

Okolica ciągle wydawała się pusta, ale wiedziałem, że to tylko pozory. Ostrożnie przebrnąłem na wysepkę, szukając trzeciego. Nigdzie go nie widziałem, z pewnością wycofał

się, żeby ściągnąć posiłki i ostrzec innych. Bzdura. Skorpiony przecież nie myślą, działają jak owady. A może nie. Te były inne.


* * *


Koryto rzeczki przy krańcu wysepki było jeszcze bardziej rozczłonkowane i stanowiło naturalną przeszkodę przy ewentualnej napaści. Zarośla łopianów przechodziły w trawę, ziemia była bardziej sucha. Teren pod każdym względem bardzo mi odpowiadał. Starałem się

tam dostać małymi, uważnymi krokami i nie stracić przy tym równowagi ani orientacji, co się dzieje naokoło. Mierzyłem z Margaret w pustkę, Greysona trzymałem w opuszczonej ręce.

Nieprzyjemne wrażenie, że kolejna niespodzianka będzie jeszcze gorsza, przybierało na sile.

Z lewej strony dobiegł odgłos osuwającej się ziemi. Po stromym zboczu toczył się skorpion, z gęstwiny porastającej wąwóz wyłoniły się następne trzy. Z przerażającą lekkością dosłownie przenikały przez pnie wierzb.

Wystrzeliłem z Margaret w najbliższego z nich, ale udało mi się pozbawić go jedynie połowy zabójczych zdolności. Kolejne strzały przewierciły dwa z nich na wylot, ale skorpiony już mnie okrążyły. Przewracając się na bok, w końcu sięgnąłem po Greysona.

Powiew eksplozji, kolejne załadowanie bębenka. Naraz znalazłem się w wodzie. Zamykała się nade mną pozornie bardzo powoli. Rzeczka była głębsza, niż mi się wydawało, o wiele głębsza. Pomyślałem o skorpionie, który zniknął mi z pola widzenia. Może wcale się nie wycofał, może czekał ukryty gdzieś za kamieniem. Rozkołysana powierzchnia wody nagle pociemniała. Instynktownie podniosłem Rękę, ale zanim zdążyłem pociągnąć za spust miotacza granatów, coś wyrwało mi go z palców, a wokół ramienia zacisnęły się ostre jak brzytwy szczypce skorpiona.

Wyciągnął mnie z wody niczym byle piórko, sprężynowe keratynowe mięśnie

trzeszczały, jakby chciał przeciąć mi rękę. Bezsilnie machałem nogami w powietrzu, zmrożony przerażeniem patrzyłem na pozostałe szczypce. Skorpion zorientował się, że nie da rady tak po prostu przeciąć Ręki, postanowił więc spróbować z tułowiem. Wtedy uprzytomniłem sobie, że ciągle mam w dłoni Margaret, a w niej jeszcze jeden nabój. Strzał z tej odległości urwał stworowi głowę. Z głośnym pluskiem wyciągnąłem z wody miotacz granatów. Przełożyłem go przez ramię na brzuch i zacząłem strzelać z pozycji leżącej, coraz bardziej wbijając się w dno. Eksplozje, świszczące odłamki, zalew napalmu. Leżałem na dnie i czułem, że woda wokół mnie plonie.

Na wpół uduszony, poparzony, zraniony odłamkami z własnej kanonady, wstałem.

Krzaki, zarośla na zboczach, spróchniałe wierzby – wszystko płonęło, gęsty dym utrudniał

orientację. Brodziłem w wodzie, zataczając się w kierunku wysepki, gdzie zostawiłem torbę.

Miałem w niej następną porcję amunicji do Greysona.

Kiedy ją otwierałem, zobaczyłem, że ścisk szczypiec uszkodził specjalną rękawicę na mojej lewej ręce. Kolczuga i hiperodporna tkanina pod nią topiły się jak silikonowe włókno nad płomieniem świeczki. A to oznaczało, że za chwilę będę mógł władać tylko prawicą.

Zdążyłem jeszcze nabić Margaret i cztery komory Greysona, gdy skorpiony przystąpiły do kontrataku.

Słyszałem trzask drewna, stukot kamieni, po których goniły. Postanowiłem wyjść im naprzeciw, żeby do starcia doszło na węższej przestrzeni i żeby nie mogły mnie tak łatwo otoczyć. Kiedy tylko zobaczyłem pierwszego, wysokiego na dwa i pół metra skorpiona, którego szczypce świeciły stalowym blaskiem, zacząłem strzelać. Wybuchy i ogień. Żar,

dym, świst odłamków. Opróżniony miotacz granatów odrzuciłem na trawę, wyciągnąłem Margaret i na moment zamarłem – lewa rękawica, w skomplikowany sposób nadająca kształt mojej kończynie, całkiem się rozleciała. Ramię, dotąd owinięte kevlarem, oraz kolczuga natychmiast straciły narzuconą im formę, która w jednym miejscu się rozszerzyła, w innym zwęziła i przetransformowała w pazur całkiem podobny do broni moich przeciwników, tylko trochę mniejszy. Pierwszego z nich rozprułem od pierwszej pary szczypców aż do głowy. Nie spodziewał się czegoś takiego, nie zdołał ani zaatakować, ani się obronić. Drugiemu przestrzeliłem szyję. Kolejnego nawet nie zauważyłem, przed oczami mignęły mi tylko ostre szczypce zwarte w coś na kształt grotu. Przebił mnie na wylot, ale nie trafił w serce. Krew tryskała na wszystkie strony, ograniczała widoczność. Zgiąłem wyposażoną w kilka stawów rękę i odciąłem czubek szczypiec wystający z mojego tułowia.

Skorpion za mną zaskowyczał z niewyobrażalnego dotąd bólu. Szybkim ruchem pozwolił

mi się uwolnić z pozostałości swojej kończyny.

Kolejny agonalny skowyt, ale tym razem to ja jęczałem. Jakoś dałem radę przewrócić się na plecy i wystrzelić w sam środek wieloczłonowego korpusu stwora.

Zalała mnie fala obślizłej galarety, a do ziemi przygwoździło ciało. Pozostałe dwa skorpiony zbliżały się, a ja wiedziałem, że już nie zdążę, że nie mam żadnej karty przetargowej.

Ten większy, z oczami w kolorze miedzi, pochylił się nade mną i z zaciekawieniem oglądał moje zmutowane ramię. Nasze spojrzenia się przecięły. Nagle dostrzegłem kościstego, chudego mężczyznę z białymi włosami ozdobionymi jednym czerwonym pasmem. W jego oczach pojawiły się okrągłe celowniki. Stwór potrząsnął głową, aż poleciało kilka kropel śliny. Zorientowałem się, że oczy Czarodzieja są skierowane bezpośrednio do jego myśli. Potem skorpion odwrócił się i razem z resztą stada poszedł z powrotem do wilgotnej kryjówki w wąwozie.

Czarodziej mi pomógł. Już dawno nie oceniłem nikogo tak błędnie. Zaskoczyło mnie to, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Podniosłem się pomału, ostrożnie. Rana wprawdzie się nie zrosła, ale już nie krwawiła, co nie znaczyło jednak, że nie bolała. Przed oczami robiło mi się na przemian czarno albo czerwono. Zmagałem się z nieodpartą chęcią przebicia mózgu Kleszczami, żeby tylko uwolnić się od cierpienia, i uciekałem z przesmyku, jak najdalej od straszliwych, na wpół inteligentnych skorpionów.

Nie oceniłem go błędnie. Czekali na mnie, krąg mężczyzn z miasteczka. Każdy wziął ze sobą, co tylko miał – karabiny, pistolety, miecze, siekiery. Za nimi kobiety, również z bronią.

A na końcu dzieci, starsze uzbrojone, młodsze dźwigały amunicję. Pomiędzy zastępami dwaj wodzowie – Pan Prawo i Porządek oraz Czarodziej.

– Dlaczego? – wycharczałem głosem, który równie dobrze mógłby się wydostać z gardła wyposażonego w rozpłatany język.

– Twój koń – zaczął wyjaśniać Pan Prawo i Porządek. – Pokraki twojego pokroju nie

mogą mieć takich skarbów. Na pewno zabiłeś kogoś, żeby go zdobyć.

– To oczywiste – wyrzęziłem. – Dlaczego nie pozwoliliście im mnie dobić?

Czarodziej wzruszył ramionami.

Nie mógł zdradzić się przed wieśniakami, że skorpiony są narzędziem w jego rękach, że je udoskonalił, podporządkował swojej woli, by stały się jego zbrojnym ramieniem. Może bał

się, że pozabijam wszystkie, a chciał kilka ocalić. Albo myślał, że już jestem martwy. A może chciał rozpruć i przeszukać moje ciało i bał się, że skorpiony zetrą mnie w pył.

– Ognia! – rozkazał, zamiast odpowiedzieć.

Mogłem spróbować przebić się przez krąg, posiekać ich tak, jak to robiły skorpiony.

Wciągnąłem powietrze. Z moją klatką piersiową było już wszystko w porządku, z każdą sekundą dochodziłem do siebie.

Potem spojrzałem na lufę ozdobioną tyle razy błogosławionym i jeszcze częściej przeklinanym imieniem Jezusa Chrystusa. Widziałem czubki nabojów szczerzących się do mnie z przytulnych kryjówek. Jeden z nich wyleciał, otoczony aureolą, i wbił się z przeszywającym hukiem prosto w mój mózg, odbierając mi chęci do jakichkolwiek starań.

Kolejna salwa, która nastąpiła o ułamek sekundy później, powaliła mnie na ziemię.

Czułem kule wbijające się w ciało, łuski miażdżące czaszkę, słyszałem bulgot w płucach. Z

dymu i migających blasków wyłaniały się wykrzywione nienawiścią twarze. Nie mogłem zrozumieć dlaczego. Nikomu z nich nic nie zrobiłem. Mężczyzna, któremu sprzedałem preparat antykoncepcyjny, miał ciężką dwulufową strzelbę. Gorączkowo wpychał do niej nabój za nabojem, a kolejne odgłosy wystrzałów zlewały się w jeden nieprzerwany huk. Być może Czarodziej razem z Panem Prawo i Porządek obiecali im prowizję za Micumę. Być może.

Kiedy skończyły im się naboje, leżałem jak bezkształtny ochłap na ziemi. Wciąż nie umierałem. Znalazłem się w prawdziwym piekle. I wciąż nie umierałem.

Ktoś mnie kopnął, wyczułem lodowatą aurę. Kolejny kopniak. Wrył się głęboko w ciało, musiało być chyba przecięte.

– Dawać piłę! Ścierwa takie jak on umierają niechętnie i pomału.

Znał się na rzeczy, oj, znał.

Gdybym nie był sparaliżowany działaniem pierwszego pocisku, wybuchnąłbym śmiechem. Silnik zaczął warczeć, łańcuch wgryzł się w mięso.

– Rżnie się jeszcze gorzej niż drewno – przeklinał ktoś. Nawet leżąc, widziałem fontannę krwi strzykającej dookoła.

– Jestem już na kręgosłupie! – W tym momencie łańcuch się zerwał, a jego koniec roztrzaskał drwalowi głowę.

To również widziałem całkiem dobrze.

– Dawajcie tutaj materiały wybuchowe – rozkazał Pan Prawo i Porządek.

Nie miałem pojęcia, ile ich było, ale po eksplozji leżałem kawałek dalej, widziałem w

czerni i bieli i chyba trochę mnie brakowało.

Dym pomału się rozrzedzał. Inni pozostali w bezpiecznej odległości, zbliżył się tylko Czarodziej. Przez chwilę dokładnie mi się przyglądał, a potem pochylił i spróbował wydłubać mój implant oka. Skończyło się na zniszczeniu skalpela i oparzeniach palców.

– Co za gówno – mruknął. – Nawet po śmierci są z nim problemy.

Potem odeszli. Nadal żyłem, wiedziałem jednak, że śmierć zaraz przyjdzie. Pomału, boleśnie, ale przyjdzie.

Dla kogoś takiego jak ja to pociecha.

Leżałem z twarzą obróconą na bok, obserwowałem wiatr kołyszący źdźbłami traw. Gdy słońce zachodziło, dostrzegłem kawałek jego płonącej tarczy. Czas mijał, coraz bardziej zapadałem się w rozmiękczoną deszczem glinę i coraz mniej widziałem. W niczym mi to nie przeszkadzało. Moje niemal nieśmiertelne ciało stopniowo opadało z sił, z każdym dniem i tygodniem słabło, zbliżając się do ostatecznego zaniku.

Kiedy bezpośrednio nade mną wytworzył się powietrzny wir, uznałem to za natrętne nagabywanie. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać. Z nikim z Nich. Wiatr się wzmagał, stopniowo materializowały się w nim kryształki wirujące w szalonym tańcu, coraz więcej i więcej. Ocierały się o siebie nawzajem, dotykały, zderzały ze sobą. W pewnym momencie już nie były drobnymi lodowymi kryształkami, tylko niestałą żywą materią.

Nikt nie wie, co to za istoty. Bogowie wracający z zapomnienia czy istoty stworzone przez komputery, inteligentne neuronowe sieci zdolne myślą rozszczepić atom. Nie Ich geneza jest ważna, tylko możliwości, a te w obydwu przypadkach są podobne. Nie lubię Ich.

Nie wiem dlaczego, nie wiem od kiedy, ale nie wierzę Im.

Z wiru uformowała się postać nieokreślonego kształtu, z falującą twarzą, którą widywałem przedstawioną w bardzo wielu wersjach. Swą uwagą zaszczycił mnie jeden z wielkich naczelnych bogów – sam bóg zemsty. Tej jedynej, niepodzielnej, czystej.

Czego chcesz? zapytałem w myślach. Wiedziałem, że mnie słyszy.

– Żyj dla mnie, a ja cię obronię. Pozwolę zemścić się na wrogach.

Nie. – Pokręciłem głową, wciąż jedynie w myślach.

– Spełnię twoje marzenia. Wystarczy, że będziesz dla mnie żył – kusił.

A o czym marzę? – zapytałem. – Jeśli chcesz spełnić moje marzenia, musisz to wiedzieć.

Sam tego nie wiedziałem. Dopiero teraz, na samym końcu, uświadomiłem sobie, jak żyłem.

Wir o mało co nie rozpadł się z wściekłości.

– Masz ostatnią szansę – zasyczał.

Cierpliwość nie była mocną stroną boga zemsty. Moją zresztą też nie.

Wzruszyłem ramionami. Ciągle starał się mnie przekonać, przedstawiał moje położenie ze swojego punktu widzenia.

Tułów oddzielony od miednicy i nóg, mocny jak pień drzewa kręgosłup rozerwany na

skutek eksplozji, sterczące z niego delikatne włókna tkanki, które usiłowały połączyć się z drugą częścią. Ale kawałki mojego ciała leżą zbyt daleko, regenerujące się włókna po całych decymetrach pogoni opadają z sił, kurczą się i rozpadają. Przez nie wycieka ta diaboliczna, życiodajna siła, którą ktoś z jakichś powodów mi dał. Wraz z tą ostatnią myślą pojawiło się pytanie, tak wyraźne jak nigdy dotąd. Kim jestem? Dlaczego jestem na świecie? Czym byłem wcześniej?

Już się tego nie dowiem, śmierć będzie ostateczną odpowiedzią. Niczego niewyjaśniającą, ale ostateczną. Czasami.

Mam cię w dupie – syknąłem.

Bóg przeklął mnie i cisnął w twarz garść prochu. Lato się skończyło. Po przesileniu słońce zniknęło z mojego pola widzenia, a źdźbła trawy sztywniały przy porannych przymrozkach. Traciłem siły i pomału, pogodzony z losem, umierałem.


* * *


Dużo, dużo później, kiedy już byłem cieniem widzącym tylko cienie, ktoś się nade mną pochylił. Spróbowałem nastawić ostrość wzroku i, o dziwo, Oko posłuchało. To był Timothy, szczuplejszy, niż pamiętałem, z kilkoma starszymi i nowszymi siniakami na twarzy.

Najwyraźniej nie miał lekko.

– Proszę pana? Mogę jakoś pomóc?

Tylko wariat, dziecko albo ktoś, kto bardzo tego chce, może postawić takie pytanie nieludzkiemu korpusowi.

Chciałem go posłać precz, ale instynkt samozachowawczy był silniejszy. Nie wiem, czy mu to powiedziałem, czy też odczytał moje myśli. Pół dnia się męczył, żeby dolną część tułowia połączyć z górną, potrzaskane końce kręgosłupa spoił ze sobą i przewiązał kawałkiem zardzewiałego drutu kolczastego, który znalazł w pobliżu. Kiedy skończył, było już ciemno.

Rano mogłem mówić.

– Nie boisz się mnie? – to było pierwsze pytanie, jakie mu zadałem.

Pokręcił tylko głową.

– Czy mogę panu jeszcze jakoś pomóc? – powtórzył pytanie zadane poprzedniego dnia.

– Potrzebuję czegoś do jedzenia, cokolwiek. Padlinę, krowę...

– Skorpiony nadal tu są, żerują na bydle. Tylko przeprowadziły się kawałek dalej –

powiedział i odszedł.

Wrócił z cuchnącym kawałkiem mięsa toczonym przez robactwo. Przyglądanie się, jak jem, trochę go przerosło, ale jakoś dał radę.

Po tygodniu byłem w stanie chodzić, a po dwóch sam zdobywałem mięso i nawet mogłem sobie pozwolić na wybrzydzanie.

Timothy towarzyszył mi cały czas. Z jego zdawkowych relacji wywnioskowałem, że w

Drewnianej Szczelinie jest mu jeszcze gorzej niż tutaj.

– A co z twoją matką? Nie brakuje jej ciebie? Nie potrzebuje pomocy? – zapytałem, czyszcząc Greysona.

Nikt – ani mieszkańcy, ani Czarodziej, ani Pan Prawo i Porządek – nie przeszukał

wąwozu i nie pozbierał mojego wyposażenia.

– Potrzebuje, ale najbardziej jej pomogę, przynosząc jedzenie, które od pana dostanę.

Spojrzałem pytająco i jednocześnie zacząłem nastawiać w Oku powiększenie pola widzenia. Greyson długo leżał w wodzie, sprawdzałem, jak bardzo rdza uszkodziła mechanizm spustowy. Mocno, ale nie na tyle, żebym go jeszcze parę razy nie użył – zanim oddam do naprawy jakiemuś dobremu mechanikowi.

– Czarodziej, to znaczy pan burmistrz, powiedział, że mama zadawała się z diabłem, bo z panem obcowała. Zamknęli ją w lochu i teraz torturują. Podobno chcą ją spalić w czasie przesilenia.

Nic nie odpowiedziałem.

– A jak tam cmentarz? Wygnali z niego skorpiony? – zapytałem.

Timothy tylko pokręcił głową.

– Przeniosły się tam. Kilku ludzi chciało wykorzystać ich osłabienie i je pogonić, ale Czarodziej się nie zgodził. Powiedział, że nie możemy sobie pozwolić na stratę kolejnych mieszkańców.

Po walce na cmentarzu mogłem zdobyć to, czego potrzebowałem do produkcji własnej amunicji. I zdobyłem.


* * *


W połowie listopada, kiedy nastały długie, dżdżyste wieczory, a na drzewach zostały ostatnie resztki liści, byłem gotowy.

– Zostań tutaj – nakazałem Timothy’emu, chociaż doskonale wiedziałem, że mnie nie posłucha, a to, co zobaczy, będzie go dręczyć do końca życia.

Podążałem powoli w stronę bramy. Poznali mnie, dopiero kiedy dzieliło mnie od nich kilka kroków. Uruchomili mechanizm i brama zaczęła się zamykać. Szyny skrzypiały, strażnicy na wieżach gapili się z otwartymi ustami, każdy ściskał w ręku medaliony, krzyżyki, wszystko, co mogło odpędzić złe duchy. Mieli pecha, bo nie byłem złym duchem. Byłem czymś o wiele gorszym, czymś, czego sam nie rozumiałem. Czy złym? Czasami trudno znaleźć właściwe słowa, by opisać rzeczywistość.

Z Greysonem i Margaret w gotowości zatrzymałem się. Miałem tylko pięć granatów i osiem nabojów, ale to musiało wystarczyć.

– Oddajcie mi Micumę – zacząłem – wydajcie Czarodzieja i szeryfa – na myśl o kobiecie zamkniętej gdzieś w lochu trochę się zawahałem – a daruję wam życie – postanowiłem być

miłosierny.

– Tak wiele chciałem ci dać, a teraz i tak działasz w moje imię – zawył w moich myślach bóg zemsty. Tym razem jednak nie był to głos, który wywraca mózg na lewą stronę, ale mamrotanie sługusa. Dostrzegłem anakondę czającą się w trawie. Bogowie nie potrafią być nieprzewidywalni – nawet im na tym nie zależy.

– Oddajcie mi Micumę, to wystarczy – zmieniłem swoje żądanie.

Nie chciałem służyć żadnej z potęg.

Czułem strach i złość mężczyzn przy karabinach, narastający niepokój mieszkańców przechodzący w przerażenie.

Zanim minęła minuta, Czarodziej z Panem Prawo i Porządek pokazali się na górze.

Wyglądali na nieco zasapanych.

– Zwróćcie mi konia – powtórzyłem.

Pamiętałem, co potrafi Czarodziej. Przy pierwszym ruchu dostał z Margaret. Zdołał się uchylić, ale ja już musiałem się wić i robić uniki. Strzały z Jezusa Chrystusa nie dosięgły mnie. Obsługę lewej wieży położyłem granatem, kolejnymi dwoma przepaliłem wejście w drewnianej palisadzie. Brama by to wytrzymała.

W ciągu paru chwil zgromadziło się kilku uzbrojonych mężczyzn, bez przerwy przybywali następni. Usłyszałem stukot zbliżającej się lawety i kliknięcie pasa karabinowego.

Podbiegłem do ściany najbliższego domu, strzały skierowane na mnie zaczęły kosić ludzi.

Nagle wokół leżało pełno dobrej broni. Zabiłem kaemistę, ostatnim granatem napalmowym podpaliłem największy budynek w okolicy i z automatami w obydwu dłoniach ruszyłem ulicami. Strzelałem do wszystkiego, co się ruszało, zostawiając za sobą pustkę i zagładę.

Gdy dotarłem na mały plac, mieszkańcy pojęli, że nie są w stanie mnie zatrzymać.

Ratowali się ucieczką.

Wyrzuciłem zebraną broń, stanąłem plecami do okazałego budynku i czekałem na tych dwóch, którzy musieli się pojawić.

– Oddajcie mojego konia, a wtedy odejdę – powtórzyłem.

Odpowiedziało mi jedynie uczucie narastającego przerażenia i nienawiści. Nienawidzili mnie, bo zawinili, nienawidzili mnie, bo stanowiłem żywy dowód ich zdrady, tchórzostwa i małości, nagle to zrozumiałem. Ale nie było już odwrotu.

Zjawił się Czarodziej, zaraz za nim szeryf. Zbliżyli się niespiesznie ramię w ramię i zatrzymali na samym środku placyku.

Z pochwy przy pasie wydobyłem Nóż.

Kiedy go wyciągałem, był zwyczajnym myśliwskim nożem. Porządna robota, przydatne wyposażenie wojownika.

– Nic nie zyskasz tym gadaniem. Z któregokolwiek piekła byś był, odeślę cię z powrotem! – wrzasnął Czarodziej.

Był wściekły! Wściekły, ponieważ jeszcze mnie nie zabił. A mimo to był pewny siebie.

Pan Prawo i Porządek uniósł swój potężny rewolwer. Ja uniosłem Nóż.

Nie można na nim polegać, za każdym razem zachowuje się inaczej. Rozległ się huk wystrzału, widziałem kulę lecącą w moją stronę; na poziomie ostrza roztrysnęła się w gejzer ciekłego metalu. Zwykły pocisk by przeszedł, tego byłem pewien. Czułem, jak Nóż pobiera ze mnie wolę, którą wykorzystuje jako paliwo przeciw cudzym zamysłom, przeciw ich magii, broni, wszystkiemu.

To już nie był zwykły nóż, lecz krótki, masywny miecz z fosforyzującą tarczą o średnicy wielkiego talerza. Drugi strzał powstrzymałem sam i ruszyłem na nich. Czarodziej zaatakował

czarem niczym ukąszenie kobry, bardziej zabójczym od jej jadu. Częściowo zdołałem go uniknąć, częściowo rozprężyłem, częściowo mu uległem. Teraz jednak trzymałem oburącz płonący ognistym żarem miecz, z przodu chroniła mnie skrząca się tarcza, o którą roztrzaskiwały się pociski z rewolweru.

Czarodziej rzucił kolejny czar – ogniste języki, które przestrzeliwały dachy, ściany, a nawet ziemię.

W końcu przystąpiłem do ataku. Najbliższe domy zapłonęły od energii przekształconej w zwyczajny żar. Spychałem Czarodzieja i szeryfa z ich pozycji, niechętnie ustępowali z centrum miasteczka. W zwierciadle czarów odbijały się nasze coraz bardziej zdeformowane wysiłkiem twarze. Potem ktoś strzelił mi w plecy. Pocisk wrył się głęboko w ciało i wstrząsnął mną. W odwecie zrównałem ulicę z powierzchnią ziemi. Nożowi nie można wierzyć. Moc magii potęgowała się, miecz rósł, transformował jak żywa istota, wysysał mnie.

Kolejne natarcie Czarodzieja. Wszedłem w ścianę ognia z huczącą bestią w ręku. Asfalt pod moimi nogami bulgotał, okoliczne domy rozpadały się.


* * *


Kazałem Micumie trochę przyspieszyć. Nie oglądałem się za siebie. Dobrze wiedziałem, co zobaczę. Dwie oddalające się postacie ze skromnym bagażem, podążające tą samą ścieżką, lecz w przeciwną stronę. Nie dziwiłem się, że nie zostają. Miasteczko wyglądało, jakby zatrzepotały nad nim straszne ogniste skrzydła. Sądząc po wypalonych dachówkach, musiały być gorsze niż ogień piekielny. Z niektórych ścian pozostały tylko nadtopione kikuty, inne w pewnym stopniu oparły się płomieniom i mogłyby wytrzymać jeszcze kilka lat.

Ale to już przeszłość. Jechałem przed siebie, by dowiedzieć się, kim jestem i dlaczego chodzę po tym przez bogów i ludzi uciskanym świecie.

NA ZACHÓD OD PUSTYNI –

DOTYK PRZESZŁOŚCI

Lało jak z cebra, jakby bóg wody postanowił zmienić wszystkie wyraźne kontury w bezsensowne, rozmazane kształty. Jedynie napis na błyszczącej porcelanowej tabliczce lśnił

ostrością starodawnej kaligrafii.

– Ostrością starodawnej kaligrafii – powtórzyłem na głos to dziwne porównanie. Szło mi ciężko, byłem pewien, że moje usta po raz pierwszy wypowiadają tak skomplikowane słowa.

Moje usta, dziwne sformułowanie. Skończyłem rozmyślania i skupiłem się na tabliczce.

Nawet w samym środku stuletniego lasu, na rozgałęzieniu bagnistej ścieżki, lśniła czystością. Ani na szlachetnej bieli powierzchni, ani na wyrafinowanych literach nie było najmniejszego nawet śladu brudu, ziarnka kurzu, nic. „Ziemia lorda Xariusa W. Lordowicza”

– głosił lakoniczny napis, jednak tabliczka zdradzała o wzmiankowanym więcej niż tylko jego trzy imiona. Była w niej magia. Nie rozumiałem jej, ale nie budziła we mnie lęku. Co więcej, już kiedyś słyszałem nazwisko Xarius W. Lordowicz. Pan Upiorów, skurwysyn, który chodził

po tym świecie podobno jeszcze przed Krachem.

Micuma zarżała niespokojnie. Padało od trzech dni, przydałby się jakiś kawałek dachu.

Pociągnąłem za uzdę trochę mocniej, niż było to konieczne, i sięgnąłem do kieszeni po zabazgrany kawałek papieru. Czarodziej, którego niedawno zabiłem, chwilę przed ostatnim tchem zdołał wydusić coś osobliwego:

– Miałeś już nie żyć, R. C.

Nie wypowiedział mojego imienia, a potem już nie miałem okazji go o to zapytać. Nie jestem nekromantą. R. C. Trzymałem papierek w palcach, póki woda nie rozpuściła tuszu.

Kim był R. C.? Sięgałem pamięcią zaledwie cztery lata wstecz. Byłem samotnym jeźdźcem ze śrutówką i miotaczem granatów. I oczywiście Nożem, którego bałem się bardziej niż setki ofiar jego mocy. Mieli pecha. Dziwne, nigdy nie przyszło mi do głowy zastanowić się, kim jestem i dokąd zmierzam. To pytanie dojrzewało we mnie aż do chwili, kiedy znalazłem się w Drewnianej Szczelinie, na granicy rzeszy Pana Śmierci, a może nawet kawałek dalej.

Pomimo wszystkiego, co przeżyłem, ani trochę nie spieszyłem się na spotkanie z panem

Xariusem W. Lordowiczem.

Skręciłem w lewo, oddalając się od ziem władanych przez wysokiego upiora. Pozwoliłem Micumie, by szła dalej swoim tempem. Nigdy nie wiedziałem, czy wykorzystuje instynkt końskich przodków, czy zoptymalizowane procedury podporządkowane sztucznej inteligencji, która kryła się w jej nieorganicznym mózgu. Ktoś mógłby uznać, że Micuma jest inteligenta, ale ciężko mi było sobie wyobrazić, że ktoś chociaż trochę mądrzejszy od liścia figowego chciałby ze mną podróżować.

O dziwo, nie protestowała, kiedy kazałem jej przedzierać się starą drogą, którą płynął

silny strumień.

W końcu zsiadłem i wlekliśmy się razem, ramię w ramię.

Brodząc w lejącej się zewsząd wodzie, trudno było się zorientować, czy to wciąż dzień, czy już nadchodzi noc. Człowiek mógł tylko moknąć i moknąć.

Szliśmy dalej, kiedy Micuma nagle zarżała radośnie. Po półgodzinie taplania się w grząskich bagnach dotarliśmy do celu – dostrzegłem trzy słabo oświetlone okna, wysłanników wydelegowanych w wilgotną ciemność z wieścią o schronieniu i gościnie.

Wysłannicy często kłamią, lecz stajnia była przyzwoita, a w środku czekała porządna porcja owsa. Micuma dałaby radę przeżyć na celulozie drzewnej, ale wolała owies.

Wprowadziłem ją do stajni, wyczesałem, dałem podwójną porcję paszy oraz czystej wody i dopiero potem poszedłem do karczmy. Robiłem to z czystego wyrachowania – Micuma opuściła swojego poprzedniego właściciela, a ja zdążyłem ją pokochać i byłbym bardzo niezadowolony, gdyby opuściła także mnie. Jeśli zechciała, żadnym sposobem nie dawało się jej ukraść.

Knajpa przypominała dziesiątki innych, które odwiedziłem, a sądząc po ścianach z nieociosanych belek i z błotem w szparach jako spoiwem i ociepliną oraz po wielkim, pobieżnie oheblowanym kontuarze, była od nich biedniejsza. Ściągnąłem kaptur z czoła, pozwoliłem połowie tuzina gości napatrzeć się na moje Oko i pokrzywioną, pozszywaną z różnych elementów twarz. Dwóch facetów zaczęło się szykować do burdy, ale to zaimprowizowane przedstawienie ich powstrzymało. Nie miałem ochoty na awanturę, a mówiąc dokładniej, nie miałem ochoty czyścić Noża z wnętrzności – to byli zwykli ludzie, inaczej nie mogłoby się skończyć. Tyle się nauczyłem przez ostatnie lata.

Wrogość karczmarza, z wyglądu mądrego i przymilnego faceta, prysła na widok wielkiej monety, którą położyłem na kontuarze. Sięgnął po spektrometr i kiedy zorientował się, że jest złota, po wrogości nie został ślad.

– Nie potrzebuję drobnych – uspokoiłem go. – Kolacja, czysty pokój, śniadanie. I grzane wino.

Coś tam burczał pod nosem, ale nie słuchałem. Ciepło i wizja porządnego posiłku działały na mnie kojąco.

Jedzenie przyniosła mi młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, postawna, czysta i

spokojna. Spojrzałem na siedzących dookoła gości. To była straszliwa kraina, prawdziwe peryferia cywilizacji na granicy królestwa upiorów – zdziczałej okolicy zamieszkanej przez legendarne stworzenia. Mężczyźni, którzy siedzieli dookoła, to pierwszorzędni wariaci; czułem, jak ich pokrzywione dusze balansują na pograniczu normalności i zaczątków szaleństwa. Wystarczyło trochę bardziej się skoncentrować, by odkryć ich plugawe żądze i marzenia. Ta dziewczyna powinna zostać już z trzy razy zgwałcona, zarażona syfilisem albo czymś jeszcze gorszym. Ktoś, nie potrafiłem ustalić kto, marzył, by pociąć jej twarz, oblać kwasem i dopiero wtedy zgwałcić. Postanowiłem jednak zamknąć się w sobie. Podobne sygnały pobudzały moją ciemną stronę. Kleszcze w rękawicy ze stalowych pierścieni, która nadawała im kształt ludzkiej kończyny, kilka razy drgnęły, Oko samo nastawiło ostrość i zamiast klientów pokazało mi nieznane, skomplikowane hieroglify. Gdybym je rozumiał, z pewnością wiele bym się dowiedział. Odetchnąłem głęboko. Nienawidziłem drugiej strony swojego ja. Co mi zrobili? Dlaczego? Kto mi to zrobił? Kolejny zestaw pytań bez odpowiedzi. Czułem przerażenie na samą myśl, że część mnie, zamknięta na magiczny zamek w parowym kotle podświadomości, przejmie władzę, a ja zrobię... zrobię.

– Wszystko w porządku, proszę pana? – zapytała. Jej głos był współczujący i ostrożny jednocześnie.

– Tak. Proszę jeszcze jedno wino. – Chciałem, żeby jak najprędzej odeszła.

To nie była duża osada, dziwka nie zdołałaby się tu utrzymać. Mężczyźni trzymali swoje kochanki w domu. Potrzebowałem kobiety, spółkowania. To uspokajało uśpioną we mnie bestię, jej ryk przechodził w mroczne jęki. Na chwilę. Najlepiej było w Drewnianej Szczelinie. Kobieta, której synowi pomogłem, poszła ze mną do łóżka bez pieniędzy. To było najlepsze, co przeżyłem – czy, mówiąc ściślej, co pamiętałem. Uświadomiłem sobie, że tamta kobieta pozbawi blasku wszystkie następne, które przyjdą po niej.

Zaskrzypiały zawiasy i wszedł kolejny gość. Nie miał więcej niż trzydzieści lat i metr osiemdziesiąt wzrostu, ale geny sprawiły mu układ kostny, który wystarczyłby nawet człowiekowi o głowę wyższemu. Poruszał się jak tancerz, a jego oczy skrzyły się spod krzaczastych brwi. Roztaczał aurę prawdziwego mężczyzny, chłopa, który nie potrzebuje dziwki i potrafi zadbać o siebie. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo dziewczyna rozpromieniała na jego widok. Bez wątpienia potrafił się zatroszczyć o tych, na których mu zależało.

– Richardzie! – krzyknęła i rzuciła się ukochanemu w ramiona.

Objął ją w pasie, uniósł do góry i dwa razy zakręcił dookoła. Potem postawił ją delikatniej niż porcelanową lalkę i pocałował namiętnie, a siła tego pocałunku zdradzała, że dziewczyna nie jest z porcelany, a Richard dobrze o tym wie.

– Valena jeszcze pracuje – powiedział gorzko karczmarz. – Poda ci piwo i wróci do obsługiwania innych gości.

– Zrobiłem świetny interes. Chcę otworzyć warsztat – opowiadał dziewczynie, jakby w ogóle nie słyszał słów karczmarza. – Pójdziesz ze mną?

Zamiast odpowiedzieć, kiwnęła głową.

– Właśnie straciłeś pracownika. Rozlicz się z nią i przynieś nam coś do jedzenia – huknął.

Mina karczmarza zrzedła jeszcze bardziej, twarze innych wykrzywiła zawiść. Po raz pierwszy widziałem, jak czyjeś życie zmienia się na lepsze. Szczególne uczucie, nie byłem pewien, czy mi się podoba, czy nie. Ale dziewczyna się uśmiechała.

Przeczucie przyszło jak zimna seria ukłuć wzdłuż kręgosłupa. Wiedziałem, że ktoś zaraz wejdzie, jeszcze zanim zaskrzypiały drzwi.

Na zewnątrz ciągle padało, do zaśmierdłej duchoty w środku dostało się wilgotne zimno.

Przybysz był jednak suchy, miał białą i czystą cerę, a kiedy spojrzał na mnie, lodowe igły przypomniały o sobie. Upiór. To był upiór. Pochyliłem się nad kubkiem i wbiłem wzrok w ciemne lustro grzanego wina. Karczmarz zachował się tak jak ja – wyglądał, jakby nie interesowało go nic oprócz czystości szklanek. Reszta gapiła się tępo na nieznajomego. Coś im nie pasowało, ale nie za bardzo wiedzieli co. Upiory żywiące się ludźmi są najgorsze, a ten, sądząc po spojrzeniu, jakim taksował poszczególnych gości, niedawno się „urodził”, jak Panowie Nocy zwykli mówić na transformację. Co więcej, interesowali go wyłącznie mężczyźni. Żadna z obecnych pokrak nie przykuła uwagi upiora, aż wreszcie jego spojrzenie spoczęło na Richardzie.

Wbił w twarz mężczyzny zimne spojrzenie, czułem ostrze woli poruszające się w przestrzeni. Nawet najbardziej podrzędny upiór da radę zawładnąć człowiekiem. To jest ich oręż.

Pewnym siebie krokiem podszedł do Richarda, pogłaskał go po twarzy i uniósł brodę do góry, żeby lepiej widzieć szyję. Natychmiast wysunął zęby jadowe. W chwili wypasu upiory tracą samokontrolę, dlatego najpierw paraliżują ofiarę jadem, a potem wysysają krew za pomocą ostrej rurki na języku, którą nakłuwają tętnicę szyjną.

– Jesteś niezłym kąskiem – odezwał się upiorny fircyk.

Nikt nie wie, czy piją krew, żeby czerpać z ludzi jakieś fluidy, czy dlatego, że przynosi im to zaspokojenie seksualne.

– Myślę, sze będzie mi s tobą topsze – kontynuował miłośnik krwi.

Ryzykował, odkrywając wszystkie karty. Wystarczyło, że wśród zebranych znalazłby się ktoś doświadczony, a upiór miałby wielkie problemy. Lecz nikogo takiego nie było, wyczuwałem za to radość i ulgę pozostałych, że nieszczęście ich nie dosięgło.

– Topsze – obnażone uzębienie utrudniało mu poprawną artykulację.

Pięść trafiła w szczękę, Richard znalazł się nagle za plecami upiora. Uderzenie było tak szybkie, że ledwo zdążyłem je zarejestrować. Teraz trzymał go w szachu zaciskaną na szyi garotą. Upiór krwawił fizycznie, mężczyzna psychicznie. Przerwanie hipnotycznego kontaktu sprawiło mu piekielny ból.

Chciałem krzyczeć: „Mocniej! Utnij mu łeb!”. Tak by go zabił, młodego – na pewno.

Richard dawał z siebie wszystko, jakby wiedział, co go może ocalić. Nadludzka moc upiora

topniała niczym śnieg w rozżarzonym piecu, zmagając się z poważnym uszkodzeniem organizmu. I nagle garota pękła z hukiem.

– Miecz! Dawać, kurwa, miecz albo siekierę! – wrzeszczał Richard, wodząc wokół

obłąkańczym wzrokiem.

Nikt się nie ruszył, nawet ja. Śmiertelna rana sięgająca kręgosłupa zrosła się do końca.

Zauważyłem, że Richard się zatacza, wewnętrzna walka musiała go wykończyć. Chwilę potem sam to zrozumiał. Ogarnęła go wściekłość. Popatrzył na swoją przyjaciółkę, na nieruchome twarze wokoło. Wściekłość zniknęła, zastąpiona gotowością do działania.

– Wrócę po ciebie – obiecał dziewczynie, pożegnał ją gestem i wybiegł w deszcz.

W samą porę, upiór pomału stawał na nogi, opierając się o ścianę. Palce wbijał głęboko w drewniane bale.

– Sssabiję go! – wysyczał jednocześnie do wszystkich i do nikogo i już go nie było.

Poszedłem do swojego pokoju. W tej rozgrywce najlepsze karty dostał upiór. Nie chciałem być na dole, kiedy za chwilę wróci.

Zanim zasnąłem, zastanawiałem się, kim był ten R. C. i dlaczego zamknięto jego duszę razem z duszą demona czy bóg wie czego w tym diabelskim ciele. I kim albo czym jestem ja.

Obudziłem się w środku nocy z koszmarną myślą. Valena została w osadzie sama, prawdopodobnie spała w tej samej chałupie. Gdybym teraz po nią poszedł, nic i nikt nie zdołałby mnie powstrzymać. Nawet nikt by nie próbował, przeszło mi przez myśl na wspomnienie wydarzeń sprzed kilku godzin. Zmusiłem się, by zamknąć oczy, ale jedno nie posłuchało. Pokazywało mi rzeczy, których nie chciałem widzieć, a tym bardziej nie chciałem o nich myśleć. Nie zamierzałem jednak podporządkować się inteligencji Oka ani ukrytej części siebie. Zamiast zmagać się z chęcią wyjścia na korytarz i odnalezienia dziewczyny, zacząłem oporządzać ekwipunek. Wilgoć ostatnich dni odcisnęła na nim ślad, było co czyścić, pucować i zszywać. Nagle przyłapałem się na tym, że przygotowuję specjalne jadło dla Margaret – otworzyłem cztery naboje i wymieniłem siekane żelazo na pokruszone srebrne pierścionki i bransoletki. Nie chciałem wplątać się w jakąś drakę z upiorami, ale lepiej być przygotowanym na wszystko.

Pukanie do drzwi oderwało mnie od pracy. Wystraszyłem się – mało kto dałby radę mnie tak zaskoczyć. Nienabita śrutówka była bezużyteczna, chwyciłem więc miotacz granatów.

Wiedziałem już jednak, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Przynajmniej nie takie, z którym trzeba sobie radzić przy pomocy kalibru czterdzieści milimetrów.

– Proszę – powiedziałem cicho. Mój głos brzmiał nieprzyjemnie ochryple.

Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, za nimi stała Valena. Z lampą w dłoni, we flanelowej koszuli nocnej, bosa. Włosy miała rozpuszczone, wyglądała młodziutko, niemal dziecięco, i bezbronnie. Oko złośliwie pokazywało mi to, czego normalnie bym nie zobaczył, ale i bez tego byłem świadomy jej kobiecych kształtów, apetycznych i ponętnych. Zacisnąłem usta, po chwili je rozchyliłem. Patrzyła na mnie z żarliwą nadzieją, której nie zamierzałem

spełniać.

– Czego chcesz? – warknąłem.

– Potrzebuję pomocy, a jestem sama. Oni... oni mnie zadręczą. Richard mi teraz nie pomoże.

– Wróci po ciebie. Obiecał ci to.

Bezsilnie pokręciła głową.

– Do tego czasu jednak... – nie dała rady dokończyć.

– Sądzisz, że zdołam ci pomóc, że w ogóle zechcę? – wyrzuciłem z siebie.

– Tak, pan jako jedyny zdoła to zrobić. Bo pan chce – odpowiedziała i zupełnie zbiła mnie z tropu. Mówiła prawdę.

To ta jej cholerna empatia. Chciałem jej pomóc, ale druga część mnie, ta, której się bałem, która była zamknięta, pragnęła czegoś zupełnie innego. A teraz bardzo łatwo mogła to sobie wziąć.

Zaskowyczałem jak zwierzę. Zadrżała, ale nie ruszyła się z miejsca.

Cienie korytarza poszarzały w świetle drugiej lampy, zagrzmiały ciężkie kroki człowieka zataczającego się z powodu senności i sporej dawki wińska, które miało przynieść dobry sen.

– Valeno, co tam robisz? Do cholery, wracaj do pokoju! – poznałem głos karczmarza.

Pojawił się w ciężkich ramach ścian korytarza jak stare, zaśniedziałe malowidło. Przez chwilę patrzył na mnie tępo, potem położył zarośniętą czarnymi kłakami łapę na ramieniu dziewczyny. Paznokcie miał brudne, połamane, a na przedramieniu starą, zygzakowatą bliznę.

– Zaprowadzę cię do twojego pokoju, dziewczyno, żebyś nie przeszkadzała naszym gościom – zaprezentował karykaturę pełnej ciepła opiekuńczości.

Jego głos jednak się zmienił. Słyszałem w nim słabo zakamuflowanego napaleńca, jaki skrywał się także we mnie.

Wstałem i odłożyłem Greysona na łóżko. Nie chciałem zniszczyć całej gospody i zmienić Valeny w kawałek mielonki. Na tym na pewno nic bym nie zyskał. Przewyższałem karczmarza o tyle, o ile on przewyższał dziewczynę. Położyłem mu na ramieniu dłoń w pierścieniowej rękawicy i ścisnąłem, a potem jeszcze wzmocniłem uścisk. Wyrwało mu się lekkie jęknięcie.

– Chyba rzeczywiście powinna pójść do swojego pokoju – odezwałem się pojednawczo. –

Sama.

Jego dłoń bezwładnie ześliznęła się z dziewczyny.

– Spakuj swoje rzeczy i znikaj – poleciłem Valenie. – Schowaj się gdzieś niedaleko i poczekaj na powrót przyjaciela.

– Ja panu zapłacę – spróbowała jeszcze raz. W oczach miała zwierzęcy strach.

Jej bezsilność działała na mnie. Twarz krzywiła mi się co rusz w innym grymasie, obraz w Oku zaczerwienił się, przez chwilę widziałem tylko aury – karczmarza, Valeny i kilku osób śpiących obok. Własną odczuwałem jak ciężki zwój dymu, który zmieniał się z trującego

gazu w zwykły duszący dym i z powrotem. Staw pęknął, karczmarz krzyknął i nieprzytomny padł na ziemię.

– Odejdź natychmiast albo będę musiał go zabić. Żebym tobie nie zrobił czegoś jeszcze gorszego – dodałem, kiedy wciąż nie rozumiała, o co chodzi.

Zostałem na korytarzu z nieprzytomnym mężczyzną. Zaniosłem go do pokoju, rzuciłem na łóżko. Niech się z tego sam wylizuje. Nie powinien przeszkadzać innym w ich nocnych schadzkach. Sam jest sobie winien.

Wróciłem do swojego pokoju, znowu rozsiadłem się na krześle i zacząłem wkładać naboje do magazynku. Z normalnym ładunkiem, srebrnym i znowu normalnym. Tak samo przygotowałem dwa ładowniki nabojów. Zwykły powinien przebić kamizelkę kuloodporną czy inną odzież ochronną, a srebrny dotrzeć aż do mięsa. Oczywiście z małej odległości. Ale większość wrogów przyciągałem blisko siebie i dopiero wtedy się z nimi rozprawiałem.

Położyłem się z Margaret przy jednym i Greysonem przy drugim boku. Tuż po świcie chciałem już być w drodze, daleko od tej zapadłej dziury, która z jakiegoś powodu mnie, zamkniętemu demonowi i temu, kim byłem wcześniej, zalazła głęboko za skórę.


* * *


Nie zostałem na śniadaniu. W piecach się nie paliło, w kuchni też nie było nikogo słychać. Wydawało się, że dobre czasy jedynej w okolicy porządnej knajpy dobiegły końca.

Wyszedłem w błotnisty poranek. Jedna z przewieszek, które nosiłem na szyi, zadzwoniła. Nie po raz pierwszy, w większości przypadków zaraz potem następowały kłopoty. Nawet bez tych ostrzeżeń poranek był dość ponury. Nie padało, ale w powietrzu unosiła się wilgoć, szare chmury przetaczały się między niskimi, zalesionymi kopcami, a rozmokła gleba mlaskała pod nogami tak samo jak w ciągu kilku ostatnich dni. W mrocznych konturach drzew i zabudowań gospodarskich mogły ukrywać się całe hordy mężczyzn. Zatknąłem Greysona za pas, Margaret spoczywała w prawej kaburze. Rękojeść wydawała się podejrzanie ciepła.

W stajni było trochę jaśniej i o wiele przyjemniej. Niewiele brakowało, bym postanowił

tam zostać, póki całkiem nie rozednieje, ale Micuma już na mnie czekała. Założyłem jej uprząż, wyprowadziłem na zewnątrz i zanim wspiąłem się na siodło, jeszcze raz dokładnie rozejrzałem się dookoła. Na wschodzie rozciągało się państwo upiorów, z południa przyjechałem, a na zachodzie leżało Kosterlitz, najbliższe prawdziwe miasto. Zostawała zatem północ. Przy odrobinie szczęścia mógłbym podróżować pasem ziemi niczyjej, opuszczonym terytorium oddzielającym cywilizację od prawdziwej dziczy. Chciałem jednak podążyć śladami Czarodzieja, który zdradził inicjały mojego imienia, musiałem więc sprawdzić, czy przypadkiem nie dotarł do Drewnianej Szczeliny przez Kosterlitz. Potem mogłem spokojnie ruszyć na północ. Poszukałem wzrokiem ścieżki i w końcu ją dostrzegłem.

Wąski pas zielonej darni wił się wśród bagna prosto w stronę kopców, między dwa

wierzchołki górujące nieco nad innymi. Nie było sensu zwlekać.

Wskoczyłem na siodło, jednocześnie usłyszałem brzęk uprzęży. Skąd dochodził ten dźwięk? Był donośny, zbyt niski i doskonały, ukoronowany ozdobnie brzmiącym dzwonkiem.

Trochę przypominał wykaligrafowaną porcelanową tabliczkę. Ktoś tutaj przywiązywał wielką wagę do formy. Micuma ruszyła szybciej, niż się spodziewałem, jej kopyta ślizgały się w błocie. Miałem nadzieję, że jest na tyle rozsądna, by podzielić moje obawy. Nie miałem ochoty na upadek i sturlanie się gdzieś w dół. Na szczęście znad mokrej trawy wynurzyła się mgła – albo chmura opadła tak nisko na ziemię i wszystko pogrążyło się w zimnych mlecznych oparach.

Ścieżka wiła się wzwyż zygzakiem. Po pięciu minutach znowu znalazłem się nad gościńcem, tylko jakieś sto metrów wyżej.

– Nie ma go tutaj, ale znaleźliśmy świeże ślady. Nie jestem pewien, do kogo należą –

usłyszałem.

Zdanie zakończyło charakterystyczne piknięcie towarzyszące przełączaniu na odbiór.

Używali krótkofalówki. Upiory miały całkiem pozytywny stosunek do nowinek technicznych.

Nie orientowałem się, jaki jest zasięg krótkofalówek, ale podczas obławy liczył się każdy kilometr.

– Dobrze, pójdziemy po śladach, a potem znowu się zameldujemy. Ruszamy.

Sytuacja chociaż trochę się wyjaśniła. Z nikim nie zadarłem, no, może z karczmarzem, ten jednak nie sprawił mi żadnych problemów. Nie miałem ochoty na spory, tylko bogowie wiedzą, jak by się to skończyło. Niektórzy. Kazałem Micumie przyspieszyć, medalion z reliefem ślepego wróżbity, jeden z wielu na mojej szyi, cicho brzęknął. Przepowiadał pecha czy szczęście? Nie można mu było wierzyć.

Dorwali mnie po niecałej godzinie – trzej szczupli młodzieńcy na koniach z długą sierścią, które wyglądały na dosyć zawzięte. Zadali sobie tyle trudu, żeby zajechać mi drogę.

Dwóch nadciągnęło z tyłu, a jeden wyskoczył z lasu po lewej i stanął przede mną. Musieli znać tę okolicę jak własną kieszeń. Zatrzymałem się. Zanim jeszcze zbliżyli się na odległość, z której mogliby mnie rozpoznać we mgle, wyciągnąłem z kabury Margaret i położyłem przed sobą z rękojeścią opartą o prawe udo. Potem już tylko czekałem.

Płaszcze mieli pozapinane aż po same szyje, z szerokich rond naciągniętych na czoła kapeluszy kapały im na ramiona krople deszczu.

– Pan się dokądś spieszy? – zapytał jeden.

Pochyliłem głowę i delikatnie się zgarbiłem, żeby spojrzeć mu w twarz. Była blada, z wyraźnymi śladami świeżo wtartego maskującego cynobru. Zrozumiał, o co mi chodzi. Jego wola niczym kwas podrażniła mój płat czołowy. Wszyscy trzej z pewnością byli upiorami i nie zamierzali skończyć jak ten chłystek wczoraj.

– Wcale się nie spieszę – skłamałem i zatrzymałem Micumę obok gęstych krzaków dzikiej róży. Jedną stronę miałem zakrytą.

Tym razem to nie był zmasowany atak mocy, tylko subtelne skanowanie. Prowadził je jeden z towarzyszy mojego rozmówcy. Nie mogłem się zorientować który.

Nic nie robiłem, nic nie mówiłem, obserwowałem ich i czekałem. Oko skupiło się na moim rozmówcy, ukazując go w postaci sieciowej struktury kości i stawów. W czaszce płonął

mu błękitny płomień intelektu, częściowo opleciony ciemną krwawą nicią – chyba symbolizowała autorytet, któremu był podporządkowany. Nie zawsze dokładnie rozumiałem, co Oko mi przekazuje.

– Wczoraj w karczmie napadnięto jednego z naszych.

– Zgadza się – odparłem. – Chłopak, który to zrobił, uciekł. Ale z tego, co widziałem, upiór pozbierał się do kupy – użyłem najwłaściwszego określenia na ich gatunek.

– Nie żyje – odezwał się ten, który zajechał mi drogę.

Dowódca rzucił mu gniewne spojrzenie, a ten skurczył się w sobie.

Było jasne, kto tu rządzi. Wiedziałem też, że Richard wyciągnął odpowiednie wnioski z pierwszego starcia i pozbył się swojego prześladowcy. Ciekawe, jak to zrobił, nie zauważyłem, żeby miał jakiś specjalny sprzęt. Szanse, że Valena wyjdzie z tego cało, rosły.

– Zostawił pan naszego człowieka bez pomocy – zarzucił mi bez żadnej logiki dowódca.

– A teraz cieszy się pan, że go zabito.

– O ile upiora da się zabić – zauważyłem sarkastycznie.

Nie podobali mi się.

– Trwałe wyłączenie z eksploatacji byłoby sformułowaniem o wiele trafniejszym –

zaproponowałem.

Usłyszałem, jak za mną zatrzeszczała skóra. Jeden z upiorów czegoś wypatrywał; oczy dowódcy lśniły wściekłością. Drażniło go, że się nie boję. Może nawet powinienem się bać, ale... z upiorami z pewnością już się kiedyś spotkałem, nie pamiętałem jednak, czego można się po nich spodziewać.

Dowódca sięgnął za pazuchę, rondo kapelusza rzucało cień na jego twarz. Włosy na całym ciele miałem zjeżone, mięśnie napięte, tylko Ręka spokojnie spoczywała w bezruchu.

Nie chciałem się z nimi bić, a przynajmniej nie wcześniej, niż to się okaże konieczne. Upiór wyciągnął krótkofalówkę, podłużny kawał czarnego plastiku z anteną teleskopową.

Błyszczała nowością, wydawało mi się, że ktoś ją wmontował do urządzenia. Albo naprawa, albo ulepszenie.

Trzeci mężczyzna, który do tej pory pozostawał w bezruchu, celował we mnie z dwulufowej spluwy. Śrutówka? Raczej dwa złączone działa. Sądząc po tym, jaką przyjął

postawę w siodle i z jakim przejęciem przyciskał kolbę do ramienia, wielkokalibrowe naboje były równie groźne co broń. Oprócz zapachu prochu z ciemnych wylotów luf, które zapowiadały wieczny odpoczynek, wydobywał się ledwo wyczuwalny odór zaklęcia. Teraz bardzo potrzebowałem pomocy Oka, podpowiedzi, co dalej. Zamiast tego w dziwny sposób odfiltrowało mgłę, tak że widziałem drobne szczegóły i detale jak w jasny, słoneczny dzień.

Tyle że w czarno-białej wersji.

Wysunąłem lewą stopę ze strzemienia i czekałem. Dowódca ostentacyjnie mówił do krótkofalówki. Słyszałem połowę jego rozmowy.

– Tak, niezgorszy oryginał. Sprawia nieludzkie wrażenie. Był z tym chłopakiem, który uciekł. Nie, nie wiem, czy mu pomógł.

– Nie pomogłem – wtrąciłem.

– Zatrzymać i przywieźć, tak jest – upiór z wyraźną ulgą skończył rozmowę z przełożonym.

– Nie pojadę z wami – niemal przyjacielskim tonem zwróciłem mu uwagę, zanim jeszcze zdążył schować krótkofalówkę.

Nie rozszyfrowałem jego gestu, wystarczył wzrok. Zamiast kontynuować konwersację, pociągnąłem za spust i rzuciłem się w bok. Drugi strzał – bolesny, pełen zdziwienia grymas uczłowieczył twarz upiora, zarzucona pętla ześliznęła się z mojego ramienia, płaszcz zapalił

się od ognistej kanonady z dwururki.

Tylko że ja już leżałem na ziemi i spod Micumy trafiłem w brzuch konia, na którym siedział strzelec.

Napór woli był szybki, ale całkowicie nieuporządkowany, wystarczyło potrząsnąć głową, żeby rozbić go na tysiące chaotycznych myśli. Skoczyłem na równe nogi, strzelec również, ale się pośliznął. Ten, który rzucał pętlą, wyciągnął miecz i ruszył w moją stronę. Błysnęła stal, padłem z powrotem na ziemię, ostrze przejechało mi po plecach. Rana paliła jak ogień piekielny. Odwrócił się z niewiarygodną szybkością, ale ja już przeładowałem Margaret.

Pierwszy strzał trafił konia, drugi, srebrny, chybił. Upiór skoczył prosto na mnie, przez chwilę w mocnym uścisku tarzaliśmy się w bagnie. Był ode mnie silniejszy, ale obydwaj ślizgaliśmy się niczym węgorze, a mój sztywny, nawoskowany płaszcz nie ułatwiał mu zadania. Nie puszczałem Margaret, pozwoliłem, by sama się przeładowała. Wytężyłem ramiona i nakierowałem lufę prosto w twarz upiora.

– Nie rób tego. I tak mnie nie zabijesz – zdążył jeszcze ostrzec.

Wetknąłem mu lufę Margaret głęboko w usta i pociągnąłem za spust. Tym razem wystrzał mnie ogłuszył, a błysk eksplozji częściowo oślepił. Przed sobą jak w zwolnionym tempie widziałem, z jakimi oporami kość poddaje się pociskowi, jak eksploduje mózg, jak blednie i ostatecznie gaśnie błękitne światło inteligencji i duszy upiora. Gdyby się nie odezwał, mógłby przeżyć.

Uświadomiłem sobie, że leżę na ziemi, skowyczę z bólu, a twarz mam całą zbryzganą krwią z własnej tętnicy szyjnej, rozerwanej. Człowieka już by to dawno zabiło, ale nie mnie.

Przycisnąłem dłoń do rany i czekałem, unieruchomiony, niezdolny się ruszyć. Przypomniałem sobie o trzecim jeźdźcu. Teraz miał doskonałą okazję, żeby mnie dobić. Zaczęło padać.

Ucieszyłem się, bo po utracie takiej ilości krwi chciało mi się pić, a woda dodatkowo zmywała z mojej twarzy resztki upiora, któremu odstrzeliłem głowę.

Po godzinie zdołałem wstać i zataczając się, obejrzeć dokładnie pobojowisko. Trzeciego upiora nigdzie nie było, z pewnością uciekł. Możliwe, że był ranny albo po prostu nie wytrzymał nerwowo. Było mi wszystko jedno, chciałem stąd zniknąć.

Znalazłem u zabitego krótkofalówkę. Na szczęście wciąż działała. Żrące substancje, które wytwarzają rozkładające się zwłoki upiorów, nie zdążyły jej poważnie uszkodzić. Włączyłem urządzenie, szumy mnie upewniły, że działa.

– Czemu mnie ścigacie? – zapytałem i nacisnąłem największy przełącznik.

– Co tam się, do cholery, stało? Wesli, gdzie jesteś? – wybuchł głos po drugiej stronie.

Przełączyłem na nadawanie:

– Wesli jest chyba martwy. Czemu mnie ścigacie? Nie mam nic wspólnego z waszymi sprawami.

Wściekłość ustąpiła ostrości skalpela chirurgicznego:

– Jeśli Wesli nie żyje, to pan sam jest problemem. Jeśli chce pan oszczędzić sobie trudu, niech pan zostanie na miejscu i nigdzie się nie rusza. Jeśli nie, może pan spokojnie próbować się ukryć, i tak pana znajdziemy. Milady bardzo nie lubi, kiedy likwiduje się jej ludzi.

– Upiory – poprawiłem. – Zabiłem Wesliego i jego dwóch przydupasów – skłamałem. –

Uciekać nie zamierzam. Jeśli pojawicie się w zasięgu mojego wzroku, zabiję również i was.

Jeśli nie, ruszę dalej, pilnując swoich interesów. Nie jestem dla was problemem –

powtórzyłem, choć wiedziałem, że to całkowicie bezcelowe.

Potem z urządzenia zaczęło przenikać do rzeczywistości coś przezroczystego, nie bardzo wiedziałem co. Najchętniej wyłączyłbym je – i rozdeptał.

Pobieżnie przeszukałem ekwipunek rozkładających się upiorów. Z mapą i kilkoma innymi drobiazgami ruszyłem w stronę lasu. Zostawiłem Micumę na ścieżce, starając się zasugerować, że najlepiej jej będzie w karczmie. Nie chciałem, żeby spotkała ją jakaś awaria, ale na szczęście czasami miała więcej rozumu niż ja.

Mgła wprawdzie się podniosła, ale zaczęło padać. Deszcz z pewnością utrudni wytropienie mnie po śladach, nawet jeśli upiory nie poprzestaną na szukaniu fizycznych tropów. Nie będzie łatwo, chyba że nie wiedzą, z kim dokładnie mają do czynienia.

Spieszyłem z powrotem przez las, ostrożny i przygotowany na spotkanie z prześladowcami.

Mój plan był prosty. Uciec przed obławą peryferiami ich własnego terytorium. Mapa, którą zdobyłem, była szczegółowa, stworzona specjalnie dla łowców ludzi.

Przechodząc przez pierwszy potok, nałamałem sobie cienkich wierzbowych witek i powtykałem w cholewy butów. Kawałek dalej obłożyłem się gałązkami świerkowymi, potem znów mi się poszczęściło i znalazłem zarośla głogu. Miałem serdecznie dość bagna, ale mimo to wysmarowałem się od stóp do głów ubóstwianym przez dziki mułem. Tylko Greyson i Margaret pozostały czyste. To miało utrudnić tropienie mnie na wszelkich możliwych poziomach egzystencji, w których występowałem. A dokładniej, w tych, o których wiedziałem.

Trzymałem się teraz niewysokiego wzgórza ciągnącego się na północny zachód, gotowy w każdej chwili zbiec łagodniejszym zboczem.

Las był taki sam jak wszędzie tam, gdzie nie ma ani zbyt wielu ludzi, ani zbyt wielu potworów, za to nie brakuje zwierzyny. Raz po raz zbaczałem ze ścieżki, żeby wejść na chwilę do kilkusetletniego pralasu i z powrotem wrócić na ścieżkę. Wciąż przyjemnie mżyło, z koron jaworów spadały wielkie, ciężkie krople, liście krzewów lśniły czystością.

Około czwartej stwierdziłem, że chyba znalazłem się już na terytorium lorda Xariusa.

Drzewa były wyższe, ich pnie szersze, coraz częściej natykałem się na mokradła i torfowiska.

Wyglądało na to, że chyba udało mi się uciec upiorom. Zatrzymałem się na małej polanie i spojrzałem na niebo. Było szare, kłębowisko chmur bez śladu słońca i błękitu. Dziwna kraina.

Już chciałem ruszyć w dalszą drogę, kiedy usłyszałem delikatne trzaśnięcie. Po czubkach leszczyn, które wyznaczały granice polanki, skakał czerwony płomień. Syczał i praskał, jakby nie odpowiadała mu wszechobecna wilgoć, prześlizgiwał się po najgrubszych gałęziach, zjeżdżał po nich aż do ziemi, żeby zaraz wrócić na wierzchołek, przeskakiwał na kolejne drzewa. Szukał czegoś. Miałem nieprzyjemne uczucie, że tym czymś jestem ja. Ostrożnie, najciszej jak tylko potrafiłem, zrobiłem krok w tył. Następny. Jak na złość pod podeszwą trzasnęła mi gałązka. Zastygłem w bezruchu, płomień również. Zeskoczył z leszczyn i ruszył

w moją stronę. Odłożyłem Greysona na ziemię i zanim płomień dopełznął do mnie, zdążyłem urwać garść trawy.

Widmowy stwór owinął się wokół mojej goleni. Dotknął wierzbowych witek i skurczył

się w sobie, po czym zaczął piąć w górę. Przy zetknięciu z krzewem głogu zawahał się, jakby nie był pewien, czy dalsza wędrówka mu się opłaca, ale uparcie podążał w górę. Po mojej skórze przeszedł prąd. Stwór już był na twarzy, we włosach. Jak zareagował na gałązki świerka – nie wiedziałem. W końcu spłynął ze mnie jak nieustająca mżawka i ruszył na dalsze poszukiwania. Trawa, wierzba, głóg oraz świerk chroniły przed najróżniejszymi rodzajami magii, choć mało kto wiedział dlaczego.

Poszedłem dalej. Dzięki instynktowi o włos uniknąłem nieszczęścia – albo dzięki umiejętnościom zdobytym w poprzednim życiu. Chmury zaczęły czernieć, tylko dlatego poznałem, że dzień ma się ku końcowi. Mżawka przeszła w deszcz, ziemia pod nogami znowu chlupotała. Wszystko było mokre i nawet w śladach na mchu tworzyły się miniaturowe kałuże. Ignorowanie szumu padającej wody stopniowo szło mi coraz lepiej, mogłem znowu wykorzystać słuch do orientacji. Zatrzymałem się na brzegu bobrzej zapory.

Patrzyłem na ciemną powierzchnię rzeki równomiernie biczowaną ciężkimi kroplami deszczu, a las zanurzał się pomału w czerń nocy. Upiory nie przepadały za wodą, podobnie jak magowie. Jej amorficzność stanowiła przeszkodę, antidotum na większość czarów. Tylko że ja trząsłem się z zimna, marzyłem o ciepłym i suchym łóżku oraz czymś do jedzenia. I tak jak zwykle, kiedy potrzebowałem pomocy gorszej części mojego ja, ukryty we mnie demon milkł, chował się głęboko w katakumbach pokrzywionej duszy.

Zacisnąłem zęby, położyłem Margaret na jednym ramieniu, Greysona na drugim i bez wahania wszedłem do wody. Oko ścierpło ze złości, zaczęło pokazywać muliste, nierówne dno, ogromne zębate ryby i wiele, wiele innych, dużo bardziej niebezpiecznych bestii czyhających w spróchniałych pniach drzew. Tyle że bobry nie osiedliłyby się w takim sąsiedztwie. Oku nie chciało się brodzić w wodzie, więc próbowało mnie oszukać. Nieco spokojniejszy zatrzymałem się, dopiero gdy zanurzyłem się po pierś. Stałem w bezruchu jak pomnik zimna, uosobienie dyskomfortu, wsłuchiwałem się w bębnienie deszczu o powierzchnię wody i wpatrywałem w coraz głębsze cienie na przeciwległym brzegu.

O świcie zacząłem się zastanawiać, jak się ma dziewczyna, przez którą wszystko to się zaczęło. Miałem nadzieję, że równie źle co ja. Deszcz ustąpił mżawce, ta zaś gęstej mgle.

Powierzchnia wody była niczym matowe lustro, wokół panował mroźny chłód, jakby chmura zstąpiła z wysokości, niosąc ze sobą temperaturę górnych warstw atmosfery. Nie chciałem wychodzić na zewnątrz, byłem już tak przemoczony, że nie czułem zimna. A może miałem inne powody. Oko przebudziło się trochę później, czułem, jak szarpie od wewnątrz moją głową, żeby rozejrzeć się dookoła. Przestawiłem je na widok panoramiczny, ale bez poruszania całym ciałem. Przeskanowało mgłę, ukazując pięć kształtów, wszystkie po tej samej stronie zapory. Łowcy czekający na ofiarę. Pomału, nieskończenie pomału, pochyliłem lufy Margaret i Greysona, tak żeby zostało w nich powietrze, i pomału zacząłem klękać.

Woda sięgała coraz wyżej i wyżej, matowego lustra wody nie zmąciła żadna, najmniejsza nawet fala – aż do tej ostatniej, która powstała, gdy moje ciemię zniknęło pod powierzchnią.

Klęczałem na dnie, Oko niespokojnie zmieniało pole widzenia całej okolicy, aż trzeszczały mi kręgi szyjne. Automatyczny stoper zainstalowany w głowie odmierzał czas. Po dziesięciu minutach poczułem, że muszę zaczerpnąć powietrza, po piętnastu walczyłem z chęcią odbicia się od dna i wyskoku ponad lustro wody jak pstrągi w czasie tarła. Po dwudziestu wynurzyłem się równie cicho, jak się zanurzyłem. Nie było już mgły, chmury trochę się rozrzedziły, przypominając, że gdzieś za nimi jest być może słońce. Nawet bez moich komend Oko pokazywało każdy detal brzegu, prześwietlało każdą kryjówkę, każdy kąt, w którym można by się schować. Ono też chciało uniknąć konfrontacji ze zgrają upiorów.

Nigdzie nikogo. Zacząłem pomału wychodzić z wody.

Dostrzegłem go, kiedy pod podeszwą chlupnęło mi błoto. Nie używał magii, umiał

wtopić się w tło, zamknąć w sobie tak, żeby czas spływał po nim jak krople wody po impregnowanej tkaninie. Przykucnął zgarbiony przed krzakiem malin, aż do kostek zakrywał

go płaszcz, który w pierwszej chwili wydawał się zielony, teraz jednak zbrązowiał i przypominał kawałek odzienia z krowiej skóry. Twarz obcego zakrywało rondo kapelusza.

Kiedy podniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć, zobaczyłem najpierw arystokratyczną brodę, nieukrwione, wąskie usta, potem doskonale wyprofilowany nos i w końcu oczy. Błysnęło w nich rozbawienie z odcieniem uznania. Czekałem na atak woli, jadowe ostrze, które zaraz rozetnie najniższe piętra duszy, ale nic się nie działo. Wyszedłem na brzeg i stanąłem, z

Greysona i Margaret głośno kapała woda.

– Pewnie służy pan lordowi Xariusowi – odezwałem się cicho.

– Raczej milady, ale w sumie wychodzi na jedno – odpowiedział spokojnie i ułożył usta w uśmiechu.

Na razie nic nie wskazywało na to, że jest upiorem. Ale jako jedyny zdołał mnie wyśledzić i postanowił stawić mi czoła w pojedynkę po tym, jak zabiłem dwóch jego ludzi.

Możliwe, że była to zupełnie inna istota.

– I raczej nie pozwoli mi pan tak po prostu odejść.

Pokręcił głową, kosmyk włosów zsunął mu się spod kapelusza na czoło.

Greyson szczęknął, Margaret huknęła potrójną dawką ognia. Trafiłem go tylko za pierwszym razem, potem już ciągle stał obok linii strzału. Oko jak nigdy współpracowało z Ręką. Wiedziałem, gdzie dokładnie trafi go granat. Tuż przy obojczyku. Okręcił się na pięcie jak baletnica, machnął ręką i dokończył obrót. Głowa odskoczyła mi do tyłu. Intensywny powiew wiatru i świst – trafiłem go w locie. Bez przerwy szarpałem spust, póki nie wywaliłem całego magazynka. Już nawet nie celowałem, strzelałem mu pod nogi, żeby dosięgały go eksplozje i odłamki, w razie gdyby jakimś cudem zdołał uciec przed granatami.

Pustego Greysona cisnąłem na trawę, załadowałem do Margaret ostatni trójpak amunicji nafaszerowanej srebrem i rozejrzałem się uważnie. Stał dziesięć metrów dalej, przed sobą trzymał róg płaszcza. Materiał rozwinął się na kształt parabolicznego lustra i powstrzymał siłę eksplozji niczym tarcza. Z trudem oparłem się pokusie ponownego użycia Margaret. Nie udało mi się go zaskoczyć, a teraz był już przygotowany. Pewnie posługiwał się translokacją albo czymś w tym rodzaju. To by znaczyło, że należał do najwyższych upiorów, znanych wyłącznie z legend, ale dlaczego, do cholery, służył jakiemuś lordowi? Albo milady?

Sięgnąłem po Nóż. Trzymałem go ostrzem do góry. Wciąż miał kształt przesadnie wielkiego bowie z masywną klingą.

Już czułem badawcze dotknięcia woli upiora. W tej samej chwili sięgnął pod płaszcz, w jego dłoni błysnęła broń przypominająca rapier z wielkim koszem, rodem z zamierzchłych czasów.

Pozdrowił mnie formalnie. Zamiast odpowiedzieć, skurczyłem się w duchu i uniosłem Nóż czubkiem w stronę przeciwnika. Ostrze spowolniło jego atak i to mnie uratowało –

inaczej nie dałbym rady. Upiór błyskawicznie wystrzelił do przodu. Ciąłem od góry, uskoczył

i odwzajemnił się cięciem bok-ramię. Nóż zachował się tak, jak tego oczekiwałem – wydłużył

się i przetransformował w broń, która w ogóle nie była podobna do broni mojego przeciwnika. Dzięki zmianie geometrii Noża zdołałem oszpecić upiora ognistą szramą pośrodku klatki piersiowej. Zmienił kierunek tak szybko, że nie wystarczyłyby do tego tylko nieprzeciętne możliwości fizyczne. Maksymalnie skoncentrowany robiłem uniki przed błyskawicznymi ciosami jego głowni. Nóż wysysał ze mnie tyle energii, że o mało nie padłem trupem na miejscu. Następna seria ataków na szczęście skończyła się pchnięciem. Przez

chwilę mocowaliśmy się ramię w ramię, zaryzykowałem, osłabiając swoją pozycję, i wyprowadziłem krótki, szybki cios w splot słoneczny. Sam po chwili o mało co nie zgiąłem się wpół, Oko zalała krew. Natychmiast odskoczyłem, zwiększając dystans, i to mnie uratowało. Nie miałem pojęcia, jak bardzo ucierpiałem na skutek odniesionych obrażeń.

Krążyliśmy wokół siebie, stopami dokładnie badając teren.

– Jestem hrabia Deffer – przedstawił się upiór, nie odrywając wzroku od

wyimaginowanego punktu gdzieś na mojej piersi. – Muszę przyznać, że mnie pan zaskoczył.

Jest pan lepszy, niż się spodziewałem. Obawiam się jednak, że pana umiejętności, jak również uzbrojenie nie wystarczą, żeby mnie pokonać.

W przygotowaniu na bezpośredni atak zaparłem się mocniej lewą nogą. Klingi zasyczały, upiór zrobił unik i natychmiast przystąpił do kontrataku. Chwyciłem głownię pierścieniową rękawicą, jednocześnie próbowałem zadać mu cios w szyję. Ciągle trzymałem jego broń, nawet gdy rękawica prawie się już rozlatywała. Nagle znalazł się metr dalej. Odchylił się i ostrze znowu go minęło. Wyrwał mi swój rapier. Próbowałem odskoczyć i chwycić w locie Margaret, która nadal spoczywała w kaburze. Szybkim ruchem wytrącił mnie z przyjętej postawy obronnej – droga dla jego ciosów stanęła otworem. Uniosłem Rękę w odruchu obronnym. Rapier przetransformował się nagle w piłę najeżoną chromowanymi zębami, które wbiły się w moje przedramię. Nie przecięły go, ale samo cięcie poskręcało mnie całkowicie.

Zdołałem jeszcze spojrzeć mu w twarz, a potem piła wbiła się głęboko w moją klatkę piersiową, z zaskakującą lekkością przecinając żebra.

Padłem na kolana. Przybliżył się z oczami płonącymi szaleństwem walki, piła zniknęła, rapier zmierzał w stronę mojej twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że celuję w niego z Margaret. Skoczył w tej samej chwili, w której nastąpił wystrzał. Żelazne i ołowiane odłamki zdarły z niego płaszcz, wbiły się aż do żeber. W jedną stopę dostał dawką srebra, drugą sięgnął mojej brody. Gdybym był człowiekiem, przetrąciłby mi kark, jednak mój kręgosłup rozproszył energię uderzenia na wszystkie kręgi. Skupiłem się, siła kopniaka wyrzuciła mnie w powietrze głową na dół. Hrabia Deffer dokończył salto i wylądował na nogach – a raczej na nodze, bo drugą miał kompletnie zmasakrowaną. Pozornie pomału wirowałem w powietrzu, jednocześnie spadając coraz niżej i niżej, Margaret już zmierzała w kierunku ziemi – wstrząs sparaliżował mnie na chwilę, wypuściłem broń. Dzięki temu nie czułem upadku, który musiał

w końcu nastąpić, tylko głuchy trzask. A potem zrobiło się ciemno.


* * *


Leżałem na wozie ciągniętym przez dwa konie. Musiał mieć całkiem sprawne sprężyny amortyzujące, nie trząsł się zbytnio na wyboistej drodze. Obok mnie na stercie naciętych gałązek leżał hrabia Deffer z zabandażowaną nogą. Nie mogłem się poruszyć, a biorąc pod uwagę, że Oko ciągle skupiało się na jednym punkcie, skrępowali mnie nie tylko pętami.

Deffer spojrzał na mnie w zamyśleniu, ale nic nie powiedział. Zawładnęły mną koszmary.

Obudziłem się dopiero przed bramą główną.

Siedziba lorda Xariusa – czy raczej milady, jak napomknął Deffer – przypominała trójwymiarową wizualizację obrazu Hieronima Boscha. Mury z kamiennych bloków zdobiła niezliczona ilość płaskorzeźb widm, dręczonych ludzi, demonów i innych zjaw powstałych w umyśle człowieka, a także potworów, których wymyślenie przekraczało możliwości zwyczajnej wyobraźni. Kiedy ujrzałem rzeźbę nad głównym wejściem do zamku, struchlałem i odwróciłem wzrok. Nie była dziełem ani artysty, ani fantazji. Pokazywała rzeczywistość, fizyczną postać jednego z wyższych demonów. Rzeźba nie miała stałych kształtów, zmieniała się, obsceniczność zmieszana z najczystszej postaci grozą. Struchlałem ponownie i znowu spojrzałem na rzeźbę. Przerażenie ustąpiło. Tak właściwie to nie był dla mnie nowy widok, znalem już to wszystko, tylko nie pamiętałem. Pozostało uczucie, że słyszę znaną skądś melodię.

Wóz zatrzymał się, koń po raz ostatni stuknął podkową o bruk i znieruchomiał, jakby ktoś go wyłączył. Możliwe, że też był jakąś pokrachową konstrukcją.

Czterej pomocnicy – zwyczajni ludzie – przenieśli Deffera na nosze, a mnie bez zbytnich ceregieli położyli na ziemi. Wyglądali, jakby służba drapieżcom nad drapieżcami, jak to upiory same siebie z lubością nazywały, była dla nich czymś zwyczajnym. Chyba do wszystkiego można się przyzwyczaić. W panującej wokół ciszy dał się nagle słyszeć szum wody w fontannie. Zacząłem szukać jej wzrokiem – mogłem już poruszać głową. Deffer przyglądał mi się ze swojego dużo wygodniejszego siedziska, ale nic nie mówił. Jego podwładni, którzy organizowali transport, czekali w pobliżu. Fontanna była prawdziwym dziełem sztuki – dziełem artysty krążącego po obu stronach granicy szaleństwa. Strumień wody wytryskiwał z torsu umięśnionego młodego mężczyzny i wpadał do ust uciętej głowy, która leżała nieopodal jego stóp. Śnieżną biel marmuru łamały czerwone plamy krwi sączącej się z ran. Czasem wydawało się, że z czerwonego kamienia, chyba rubinu, naprawdę coś się sączy, ale to było tylko złudzenie optyczne.

W szumie wody pojawił się nagle pogłos z jakiegoś przestronnego miejsca, krypty albo jaskini. Inne skojarzenia nie przychodziły mi do głowy. Trzęsąc się z zimna, odwróciłem się w stronę zamku. Ogromne, dwuskrzydłowe drzwi z czarnego żelaza otwierały się powoli.

Widziałem dokładnie piekielny wysiłek potężnych zawiasów z brązu armatniego, stawiających opór gigantycznej masie.

– Zastąpcie ich – rozkazał Deffer patrolowi, wskazując na ludzi.

Ci, z każdą sekundą coraz bledsi, trzęśli się gorączkowo. Nie rozumiałem dlaczego.

Upiory niechętnie wykonały polecenie, a ludzcy słudzy pierzchli, gdy w drzwiach pojawiła się szczupła kobieta. Szmer wody ucichł. Odwróciłem się zdziwiony w stronę fontanny i zobaczyłem, że bezgłowy korpus młodzieńca pokrywał lodowy pancerz. Zamarzły też kwiaty w klombach z gliną, które tworzyły mały ogródek przy ławkach; służący, który uciekał jako

ostatni, jęknął, zastygł w bezruchu i po chwili runął na ziemię, roztrzaskując się na tysiące lodowych odłamków.

– Ach, tak mi było do pana spieszno, że zapomniałam o tym drobiazgu, drogi hrabio –

wyszeptała pani chłodu. Mróz, który ścinał krew w żyłach w szkarłatny lód, zniknął jak po dotknięciu magicznej różdżki – albo po uruchomieniu gigantycznego reaktora.

Stąpała w dół po schodach, wysoka, szczupła, w długich, spływających ku ziemi szatach z rozcięciami po bokach. W pasie nienaturalnie chuda, piersi miała nadmiernie duże w stosunku do wątłego ciała. Zbyt doskonała, zbyt ponętna, żeby była żywa, prawdziwa. Do tego usta, doskonale sklepione, mus truskawkowy w kolorze ciemnej krwi. Sprawiała wrażenie rzeźby, dzieła kogoś, dla kogo seks był sensem życia, sensem egzystencji. A mimo to poruszała się jak żywa. Jak żywa, jeśli nie brać pod uwagę spustoszeń i zagłady, jakie rozsiewała jeszcze przed chwilą.

Obdarzyła mnie przelotnym spojrzeniem szmaragdowozielonych oczu i nachyliła się w stronę hrabiego. Sprawiała wrażenie subtelnej, ale z pewnością tak nie działała. Pstryknęła palcami, jeden z upiorów podał jej sztylet z długim, wąskim ostrzem. Z gracją i lekkością chmary pyłków dmuchawca unoszonych przez wiatr stal rozcięła prowizoryczny opatrunek na nodze hrabiego na kilka symetrycznych kawałków. Rana była czarna, poczułem smród posocznicy.

– Srebro, drogi hrabio – skonstatowała sucho. – Sporo go tam jeszcze zostało.

Deffer przytaknął. Upiory starały się trzymać możliwie jak najdalej od niego, ale jednocześnie nie upuścić noszy.

– A co gorsza, część z tego srebra miała w sobie moc. – Spojrzała na mnie pytająco.

Nie wiedziałem, co knuje. Miała kocią twarz. Jej pożądliwe usta, przypominające ciętą ranę, aż się dopraszały, by skruszyć je wargami. Ogarnęło mnie silne uczucie déjà vu, jakby już kiedyś przeszła mi przez głowę podobna myśl.

– Pierścionki, zdjęcia z nagrobków, stare monety, talizmany na szczęście – wymieniłem.

– Najgorsza ze wszystkich poświęcona kombinacja – przytaknęła, po czym przestała zwracać na mnie uwagę.

Sięgnęła do otwartej rany i nabrała palcem trochę ropy. Miała długie, pomalowane na karminowo paznokcie. Każdej innej kobiecie bardzo by pasowały, ale nie upiornej milady.

Przez chwilę wąchała cuchnący i obrzydliwy białożółty płyn, potem go skosztowała.

– Do tego srebro poświęcono krwią. Dobrowolnie przelaną krwią.

Upiory spojrzały na swojego przywódcę, jakby już był martwy.

– Nie wiedziałem, że mam aż tak dobrą amunicję. – Wciąż leżałem na ziemi i nikt nie zwracał na mnie uwagi, zaczynało mnie to denerwować. – Ale nie mogę powiedzieć, żeby mi to przeszkadzało – zaśmiałem się.

Słysząc to, drgnęła i spojrzała na mnie badawczo. Gdybym nie był tak wykończony, zatrząsłbym się ze strachu. Potem jednak skupiła swoją uwagę na hrabim.

– Chodź tutaj – rzuciła do jakiegoś człowieka, który trzymał się w bezpiecznej odległości.

W wysokiej jak na jesienny dzień temperaturze lód na fontannie zaczynał tajać i znowu dał się słyszeć nieregularny plusk strzykającej w górę wody.

Mężczyzna zbliżył się otępiały. Zwykły rozkaz milady miał moc działania głębokiej, hipnotycznej sugestii.

– Bliżej.

I znowu pełen gracji i lekkości pyłków dmuchawca unoszonych przez wiatr ruch z błyskiem stali w tle. Ranę hrabiego zalała krew, która trysnęła z podciętego gardła, a po chwili spłynęły na nią wnętrzności z fachowo wypatroszonego ciała. Lepiej niż fachowo, artystycznie. Wykorzystane ciało upadło na ziemię, jednocześnie rozbrzmiało zaklęcie, którego siła odrzuciła mnie parę metrów do tyłu. Upiory ledwo utrzymały się na nogach.

– Wzięłam trochę ich mocy – milady wyjaśniła Defferowi z lekkością właściwą przyjacielskiej pogawędce. – Zasłużyli sobie, tak niedbale pana opatrując. Jeśli ktoś z was do rana umrze, spalcie jego ciało – zwróciła się do upiorów. – Nie wiadomo, czym moglibyście się zarazić. Hrabio? – Odwróciła się do rannego. – Sądzę, że doszedł już pan do siebie.

Deffer wstał i złożył głęboki pokłon.

– Znowu mnie pani zaskoczyła. Do usług, milady.

– Teraz powinniśmy poświęcić trochę uwagi temu cudzoziemcowi, który, proszę mi wybaczyć nietakt, tak niespodziewanie pana naznaczył. – Wskazała na mnie.

– To żaden nietakt, milady – odparł beznamiętnie Deffer. – Mój przeciwnik wykazał się wielką sprawnością i niebywałą odpornością. Nic więcej o nim nie wiem. Tutaj są rzeczy, które przy nim znalazłem.

Wyciągnął płaską kasetkę z rzeźbionego drewna. Inkrustacja nie była wyłącznie dekoracją, zawierała skomplikowany kabalistyczny symbol. Zdążyłem dojrzeć, że miał

funkcje ochronne.

– Czy już je pan zbadał? – zapytała milady.

Stała, opierając ciężar ciała na lewej nodze, dzięki czemu widziałem wyraźniej zarys jej ciała, choć to, co kryło się pod suknią, nie było teraz moim największym zmartwieniem. Nie zakrywała zbyt wiele, kusiła, bym zajrzał pod spód. Milady nie nosiła biustonosza, a jej piersi przeczyły prawu grawitacji.

– Nie, milady, nie byłem do tego należycie przygotowany. Ale Syxx, który go rozbrajał, doznał wstrząsu anafilaktycznego.

– Ach – westchnęła. – Spalcie go od razu. I tak nie dożyje do rana.

Świsnęła stal. Głowa spadła na ziemię, a chwilę później w ślad za nią osunęło się ciało.

Hrabia włożył rapier z powrotem do pochwy i natychmiast stracił zainteresowanie Syxxem.

Może powodowała nim wściekłość, że zostawili mu srebro w ranie, a może szacunek dla damy.

Wciąż nie rozumiałem panujących między nimi relacji. Odnosili się do siebie jak

partnerzy, grzecznie i z kurtuazją.

Deffer otworzył kasetkę, milady stanęła z boku. Działali ostrożnie, lecz pewnie. Reszta upiorów nie mogła dostrzec zawartości kasetki, kilka z nich walczyło z nieprzepartą ochotą, by uciec. Nie pojmowałem, skąd ten strach. Wprawdzie byłem poobwieszany całą masą naszyjników i medalionów, zaś na rękach miałem kilka bransolet, jednak większość z nich pochodziła z czasów, których nie pamiętałem, a żadne nigdy mi w niczym nie pomogło, nikogo nie powstrzymało.

Milady sięgnęła do kasetki i czubkiem sztyletu wyciągnęła jeden z łańcuszków. Nie miałem pojęcia, co na nim było. Zerknęła porozumiewawczo na Deffera. Dotąd moje ozdoby oglądali tylko ludzie, może właśnie dlatego nie wywarły na nikim wrażenia.

Potem milady odwróciła się. Jej badawcze spojrzenie spoczęło na mnie. W porównaniu z poprzednim było niczym płonące aluminium proszkowe wobec tlącego się węgla. Zajrzała głęboko do środka, do podziemi, w których kryła się moja ciemna strona.

– Nie muszą należeć do niego – zauważył cicho hrabia. – Takie coś można zdobyć –

położył szczególny nacisk na słowo „zdobyć” – na różne sposoby.

– Ale nie był pan tym zaskoczony – odpowiedziała miękkim głosem.

Deffer spojrzał na mnie, potem na swoją nogę i pokręcił głową.

– Nie byłem.

Milady nagle zrobiła się nieswoja. Porzuciła kasetkę i klęknęła przy mnie, nieomal wprawiając w szok. Wartość jej stroju przewyższała roczne dochody z dwóch wasalnych wiosek albo jednej trochę słabiej prosperującej fabryki. Klękając, milady z pewnością go zniszczyła. Absurdalna myśl.

Chwyciła mnie za brodę, żeby zobaczyć moją twarz. Czegoś szukała, może znajomych rysów, wyrazu oczu? Tylko że ja nie wiedziałem, kim jestem ani ile we mnie zostało z pierwotnego ciała. Potem przyjrzała się Ręce i ponownie oczom. Czułem chłód jej paznokci.

Albo krępujący mnie czar przestał działać, albo do tego stopnia zregenerowałem siły, że byłem w stanie stawiać mu opór. Albo stało się jeszcze coś innego. Powinienem się bać, trząść z przerażenia – zamiast tego chwyciłem dłoń milady i pocałowałem. Nie wiem, czy upiory muszą oddychać, ale kiedy podniosłem na nią wzrok, wszyscy wokół stali jak wykute w brązie rzeźby z oczami wybałuszonymi z przerażenia. Dotyk jej chłodnej i nienaturalnie elastycznej dłoni miał w sobie coś bardzo mi bliskiego.

Wstała zamyślona.

– Jak na ciebie wołają?

– R. C. – Inicjały, jedyne spoiwo łączące mnie z przeszłością.

Rzeźby z brązu poruszyły się i cofnęły o krok. Hrabia Deffer przypatrywał mi się, a jego spojrzenie miało w sobie coś z naukowej obserwacji.

– Jakżeby inaczej – powiedziała cicho milady i wstała. – Pan R. C. jest moim gościem.

Zaprowadźcie go do apartamentu i opatrzcie mu rany. I oczywiście oddajcie jego rzeczy.

Służący otrząsnęli się i od razu zabrali do pracy.

– Mam dzisiaj w planach kolację z kimś, kto chce reprezentować moje interesy w Praagu.

Czy zechciałby pan poświęcić trochę czasu i powiedzieć mi, co pan o nim sądzi? – zwróciła się do hrabiego.

Odpowiedział delikatnym ukłonem.

– Pan oczywiście również jest zaproszony – zwróciła się do mnie. – Wiele się zmieniło, lecz nie wszystko.

Jeszcze przed chwilą przypominała piękną i jednocześnie okrutną, drapieżną kotkę.

Rozchyliła usta, przejechała językiem po górnej wardze, po czym ruszyła z powrotem do zamku.


* * *


Siedziałem na łożu wielkości małego lądowiska. Biały adamaszek wokół mnie przypominał lód. Wykąpany, natarty regenerującymi maściami i wzmocniony

skomplikowanym magicznym zabiegiem, dzięki któremu mój kręgosłup odzyskał pierwotną formę, czułem się jak nowo narodzony – w dosłownym i przenośnym znaczeniu tego słowa. I jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej miałem kłopoty z i tak już mocno wybrakowaną pamięcią. Jak człowiek, którym niegdyś byłem, mógł mieć coś wspólnego z upiorzycą najwyższej rangi? I w dodatku pozostawać z nią w przyjacielskich relacjach?

Rozległo się stłumione pukanie do drzwi. Odczekawszy chwilę, jak nakazywała kurtuazja, do komnaty weszło trzech służących. Wszyscy byli ludźmi, ich twarze zdradzały tyle uczuć co wykafelkowana podłoga. Dwaj nieśli Margaret i Greysona na poduszkach z czerwonego aksamitu, trzeci zreperowaną rękawicę. Zamkowy mechanik wymienił wszystkie uszkodzone pierścienie, które przecięła głownia hrabiowskiego rapiera. Lśniły na tle czerni niebieskawą szarością metalu, który miał tyle wspólnego z żelazem, co węgiel z diamentem.

Podziękowałem kiwnięciem głowy i zacząłem delikatnie formować kończynę w kształt ludzkiej ręki. Było to dosyć skomplikowane, ponieważ chitynowe mięśnio-ścięgna miały tendencje do rozwierania Kleszczy i trzymania ich w gotowości – w ryzach utrzymywała je właśnie rękawica.

– Idziemy – huknąłem na służącego, który przyglądał mi się niepewnie z odległości trzech kroków. Z pewnością miał być zawsze do mojej dyspozycji i bał się, że naprawdę poproszę go o pomoc.

Wystroiłem się, ale rozczarowany zauważyłem, że do przyniesionych szat nie mogę nosić pasa z pochwą na Nóż. Ten już wcześniej przyniósł mi prosto do łaźni hrabia.

– Ciekawa rzecz – rzucił lakonicznie, kładąc mój majątek na stół.

Kolejne pukanie do drzwi. Nie trudziłem się zapraszaniem do środka. Weszliby i tak, jeśli mieli rozkaz swojej pani.

Pojawił się muskularny mężczyzna z głową jak kolano, w kurtce i spodniach ze specjalnymi kieszeniami na elastyczne płyty pancerzy kinetycznych. W kaburach miał

pistolety automatyczne, a na dłoniach rękawice bez palców obite srebrem. To nie był sługa, lecz wojownik. Oko obudziło się i wykreśliło mi jego przekrój. Mężczyzna miał ciało nafaszerowane czarami, a ich działanie było oczywiste. Tego człowieka, służącego Panu Upiorów, przetworzono tak, żeby jak najefektywniej walczył z upiorami. Nawet mnie to nie zdziwiło.

– Podano do stołu. Czekają na pana – powiedział półgębkiem i odsunął się, by mnie przepuścić.

Tuż przed wejściem do sali przyszło mi do głowy, że może milady wcale nie znała człowieka, jakim byłem przedtem, tylko tego drugiego. Demona uwięzionego w moich myślach, z którym walczyłem i którego starałem się wdeptać w najgłębsze pokłady podświadomości. Z pewnością był bardzo silny, dlatego pojawiło się następne pytanie – jak to możliwe, że jeszcze nie opętał mnie, zwykłego człowieka? Ktoś mi pomagał? Czy te doskonałe zamki w umyśle stworzył nieznany superczarodziej, który chciał mnie ochronić?

Sala przyjęć była ogromna, sufit ginął gdzieś w mroku, a ściany, zdobione stiukami rodem z piekła, w przytulnym cieniu. Na środku niemal sakralnej przestrzeni znajdował się mały stół oświetlony niezliczonymi świecami. Nakryto dla czterech osób. Hrabia i gość z Praagu już czekali, ukłoniłem się i usiadłem razem z nimi. Mój przewodnik zniknął, z ciemności wyłonili się służący i nalali krwawe wino do ciężkiego kryształowego pucharu.

Było gęste, niechętnie ściekało po ściance naczynia, jakby się go brzydziło.

Hrabia zaproponował, byśmy skosztowali trunku, sam też się napił. Przybysz z Praagu, wysoki, chudy upiór z wąsem i monoklem, nie powiedział nic, obserwował mnie w milczeniu.

Nie wiedział, co o mnie myśleć, musiał więc mieć się na baczności.

– Przepraszam, że kazałam panom czekać. Niestety, w pewnych sprawach nie obyło się bez mojej obecności – usłyszeliśmy głos milady.

Nagle znalazła się przy stole. Bezszelestnie wynurzyła się z ciemności, ogień świec skrzył

się w jej brylantowych kolczykach i ożywiał naszyjnik, który zdobił jej dekolt. Zwiewne szaty zamieniła na szeroką, fałdowaną suknię przechodzącą u góry w sznurowany gorset opinający niewiarygodnie cienki pas.

Jak jeden mąż zerwaliśmy się na równe nogi i złożyliśmy pokłon. Pani domu przyjęła hołd i zasiadła do stołu.

Po formalnej prezentacji służący zaczęli nakrywać do stołu. Upiór z wąsikiem nazywał

się Morgan i pochodził z rodziny bogatych przedsiębiorców. Ludzkich przedsiębiorców.

Menu było prawdopodobnie bardzo wyszukane, jednak nie czułem smaku pożywienia. Po wydarzeniach ostatnich dni byłem nieprawdopodobnie głodny i z trudem się hamowałem.

Konwersację rejestrowałem jako szum, więcej mi mówiły same spojrzenia, które posyłała mi gospodyni. Kiedy wbiłem widelec w kawałek mięsa i obróciłem go w palcach, jak to miałem

w zwyczaju, przez jej usta przemknął uśmiech.

– A zatem chciałaby pani mieć w Praagu ambasadę – po obiedzie Morgan przeszedł do rzeczy, z kieliszkiem koniaku w dłoni i filiżanką kawy przed sobą.

Deffer wciąż sprawiał wrażenie nieobecnego, ale zorientowałem się, że jest zainteresowany całą tą sprawą. Milady z pewnością nawet jemu nie zdradzała wszystkich swoich planów.

– Nie – zaprzeczyła z uśmiechem. – Ambasadę upiorów. Jestem gotowa ponieść koszty realizacji tego projektu, ale nie musi być związany z moim imieniem.

Morgan napił się, zapominając o dystyngowanym przetrzymaniu i smakowaniu trunku w ustach. Można wręcz powiedzieć, że wlał w siebie zawartość kieliszka.

– Gdyby to się udało, byłaby pani pierwsza i miałaby monopol na oficjalne kontakty z ludźmi – wybełkotał.

Deffer tylko przytaknął.

– To przecież oczywiste. Autorką tej koncepcji jest nasza gospodyni, zatem właśnie ona powinna jak najwięcej zyskać. Proszę jednak nie zapominać, że, nazwijmy to, polityka międzyrasowa będzie realizowana za pana pośrednictwem. Dlatego ta oferta powinna być atrakcyjna również dla pana.

– A dlaczego pan sądzi, że się na to zgodzą? Dlaczego właśnie Praagu?

– Od czasów Sewastopolu minęło osiemdziesiąt lat, a ludzki umysł wypiera złe wspomnienia. Myślę, że o starych krzywdach już częściowo zapomniano – rzekła cicho milady. – A ludzie w Praagu zawsze wykazywali się większym zrozumieniem niż inni.

Sewastopol.

Zatrząsłem się wbrew własnej woli. Ta nazwa coś mi mówiła. Byłem tam?

– W bitwie o Sewastopol poległo ponad piętnaście milionów dusz – odparł Morgan beznamiętnym tonem. – Do dzisiaj są tam miejsca, gdzie nie rośnie nawet trawa. Ziemia została skażona na zawsze.

– W legendach i starych podaniach jest często dużo przesady, ale tym razem nie pozostaje mi nic innego, jak się z panem zgodzić – przytaknęła milady. – Niech pan jednak pozwoli, że sprecyzuję. W bitwie o Sewastopol zabito, zamęczono lub złożono w ofierze ponad piętnaście milionów mężczyzn, tyle samo kobiet i ponad dwa razy więcej dzieci.

Morgan przełknął ślinę. Nic nie powiedział.

– Byłam tam – dodała – ale jak już wspomniałam, minęło prawie osiemdziesiąt lat. Mało kto te czasy pamięta. Historie, które się dzisiaj opowiada, są mglistym wspomnieniem tego, co się tak naprawdę zdarzyło. Postaraliśmy się o to.

Nadstawiałem uszu, starając się przy tym wyglądać na jak najmniej zainteresowanego toczącą się rozmową.

– Czy pan także tam był? – Morgan zwrócił się do hrabiego.

– Nie – przyznał Deffer spokojnie. – Byłem w tym czasie w Japonii. Ukończenie

realizowanego od ponad tysiąca lat projektu uznałem za ważniejsze od wojny.

Morgan otarł pot z czoła. Nie miałem pojęcia, że upiory się pocą. Wiedziałem, co go tak poruszyło. Deffer pochodził jeszcze z czasów przed Krachem. Takich jak on nie zostało zbyt wielu.

– Unicestwiono wówczas także milion żołnierzy naszej armii. Polegli wszyscy dewowie –

dokończyła w zamyśleniu. Jej wzrok spoczął na mnie.

Nie miałem pojęcia, co to spojrzenie może oznaczać.

– Co pan o tym sądzi? – wróciła do poprzedniego tematu. – Zapewniam odpowiedni budżet, specjalistów do pana dyspozycji. Na początku nie musiałby pan nawet zdradzać swojego rzeczywistego pochodzenia. Pozwoliłby pan, by sytuacja sama się rozwijała – nęciła go dalej.

– A własny personel? – zapytał szybko Morgan.

Wiedziałem, o co mu chodzi. Chciał mieć przy sobie również swoich ludzi.

– Oczywiście – zgodziła się natychmiast milady. – Jeśli jest pan w stanie ich znaleźć, będę się tylko cieszyła. Wie pan, nawet kobieta z moją pozycją nie może jedynie rozkazywać, musi też żądać. Mam świadomość, że przekonanie najlepszych poddanych, żeby pracowali dla mnie w Praagu, na terytorium ludzi, nie będzie proste.

Kłamała. Nie rozkazywała tylko Defferowi, a jemu było wszystko jedno, czy wyślą go do Praagu, Nowego Jorku czy gdziekolwiek indziej. Przyzwyczaił się do tego.

– W takim razie doszliśmy do porozumienia – podsumował Morgan. – Jest pani genialna i pozbawiona skrupułów... proszę to potraktować jako komplement. Powinni się pani bać nawet niektórzy Panowie Demonów.

Sądząc po tym, jak spokojnie się zachowywał, nie zdawał sobie zbytnio sprawy, komu przyjdzie mu służyć. A czy ja sobie zdawałem? Miałem wrażenie, że gdzieś w środku, gdzie nie mogłem zajrzeć – tak.

– Panowie Demonów? – powtórzyła i zakręciła napojem w szklance. – Którzy z nich?

Szatan, Hades, Belzebub, Lucyfer... Sądzę, że żaden z nich by się mnie nie bał – dokończyła z czarującym uśmiechem.

Morgan wciąż traktował to jak zwykłą towarzyską grę.

– Azazela na pewno by pani wystraszyła. Uciekł przed panią, milady – Deffer włączył się do konwersacji.

Morgan gapił się to na niego, to na nią. Nie wiedział, co hrabia chciał przez to powiedzieć.

– To prawda, Azazel rzeczywiście uciekł. Nigdy nie wiedział, jak się zachować wobec damy – stwierdziła milady, a do Morgana, upiora ludzkiego pochodzenia, w końcu dotarło, z kim zawarł spółkę.

Nie zbladł, raczej stracił kolor.

– A teraz ostatni smakołyk podczas dzisiejszej kolacji w przyjacielskim gronie. –

Klasnęła i w tym samym momencie rozległy się kroki czterech służących. Każdy z nich przyniósł na tacy srebrne naczynie. Tak jak w czasie obrzędu postawili je przed nami i czekali z dłońmi na pokrywce. Na błyszczącej powierzchni metalu dostrzegłem swoją zdeformowaną twarz – twarz potwora z obcym okiem, obcym ciałem i obcym mózgiem.

Milady klasnęła po raz drugi, służący podnieśli pokrywki. Z różowawego sosu, w którym pływały kwiaty kopru, spoglądały na nas ludzkie głowy – twarze powykrzywiane w grymasie, obcięte ciemiona, starannie obnażona kora mózgowa. Choć Morgan powstrzymał wymioty, byłem przekonany, że poznał twarz w naczyniu. Może należała do szpiega, który pracował

dla niego w szeregach poddanych milady. Również Deffer patrzył na danie ze zdziwieniem, ale bez obrzydzenia.

– Nie spodziewałem się w nowoczesnym królestwie tak tradycyjnego i wykwintnego poczęstunku – powiedział z uznaniem i ruchem dłoni skierował ku sobie woń potrawy.

Trąciłem łyżką głowę w swoim naczyniu. Wargi wynurzyły się ponad powierzchnię sosu, zobaczyłem parę zębów jadowych. Zrozumiałem entuzjazm Deffera i przerażenie Morgana.

Teraz już na pewno nie miał wątpliwości, kim są jego wspólnicy.

Tym daniem oficjalnie zakończono kolację. Morgan powlókł się do gościnnego pokoju, Deffer pożegnał się z właściwą sobie staroświecką kurtuazją i zostałem sam z milady.

– Chodźmy się przejść – zaproponowała, czy też raczej rozkazała.

W jej przypadku wychodziło na to samo.

Na tarasie było ciemno i zimno. Nie wiedziałem, co powiedzieć, dlatego milczałem i w zamyśleniu podążałem za milady. Zatrzymała się nagle i bezszelestnie, jak to miała w zwyczaju. Dotknąłem jej. Ruchem, którego zbytnio nie przemyślałem, objąłem ją w pasie i przesunąłem dłoń bliżej bioder, łona, gdzie miała niewidzialną, ale wyczuwalną bliznę.

Oparła się o mnie i pochyliła głowę. Jej brylantowy kolczyk podrapał mnie w twarz.

– Niewiele pamiętasz, prawda? – odezwała się ochryple.

Delikatnie ugryzłem milady w ucho. Przycisnęła się do mnie z niebywałą siłą.

Wziąłem ją na ręce.

– Idź prosto przed siebie – rozkazała. – Na końcu korytarza są drzwi do moich pokojów.

Zamknięte – zaśmiała się i wpiła w moje usta żarliwym pocałunkiem.

Poczułem własną krew. Pieściłem ją w ten sam sposób, póki przy trzasku drewna i szczęku żelaza nie dotarłem aż do sypialni i położyłem milady na łóżku.

Szukałem dłonią kokard sznurujących gorset. Obserwowała mnie rozbawiona, ale oczy miała zamglone, a jej język błądził po ustach. Przestałem się kontrolować. Chciałem tego, bez względu na konsekwencje. Wstążka gorsetu wymykała mi się, przepadała wśród haftów i drogich kamieni, sięgnąłem więc po scyzoryk, który leżał na nocnym stoliku. Milady zasyczała niecierpliwie. Przyłożyłem ostrze do jej dekoltu. Dotyk stali sprawił, że zadrżała i przyciągnęła mnie do siebie. Przylepiony do niej zacząłem ciąć, w końcu poczułem dotyk jej nagle gorącego ciała. Nosiła tylko jedną halkę, to czary nadawały sukni kształt. W końcu

leżała pode mną w pończochach, jej łono zakrywał koronkowy kwiat, którego płatki zdobiły również podwiązki. Tym razem założyła stanik. Satyna i koronka zmieniały zarys brodawek w lubieżną obietnicę.

Marzyłem o tym, żeby ścisnąć ten nieludzko cienki pas, rozszarpać go dłońmi, przycisnąć do siebie z taką siłą, żeby krzyczała, i dopiero potem w nią wejść, utopić ją we własnej ekstazie. A kiedy z niespodziewaną lekkością wymknęła mi się z objęć, zrozumiałem, że między myślą a działaniem nie ma granicy. Milady próbowała uciec, ale nie pozwoliłem na to. Przewróciłem ją na plecy, uniosłem za biodra, zmuszając, by rozsunęła uda, i znowu zanurzyłem się w gorącym źródle jej łona.

Już nie uciekała. Nie miałem pojęcia, które z nas krzyknęło pierwsze.

– Pod poduszką – wyszeptała.

Zanim zdążyłem dojść do siebie po orgazmie, odwróciła się na drugą stronę, chwyciła mój członek i jednocześnie wzięła go do ust. Zamknąłem oczy. Wiodła mnie na szczyt coraz szybciej i szybciej, lecz w odpowiednim momencie zacisnęła dłoń, nie dopuszczając do wytrysku. Potem ścisnęła go jeszcze mocniej. Krzyknąłem z bólu, zrzuciłem ją z siebie i sięgnąłem pod poduszkę – nagle wiedziałem, co tam znajdę. Długi na dziesięć metrów, gruby konopny powróz. Opierała się, ale związałem jej kostki, sam nawet nie wiem jak, potem ręce i w końcu skrępowałem ją w coś na kształt paczuszki, eksponując odpowiednie otwory ciała.

Wciąż miała idealnie umalowane usta. W jej szeroko otwartych oczach lśniły ogromne źrenice.

– Pod łóżkiem – syknęła.

Bez namysłu wyciągnąłem wykładaną kasetkę. Jednocześnie przełożyłem milady na plecy i dłonią masowałem jej łono. Stęknęła, próbowała się wygiąć, ale pęta na to nie pozwalały. Wetknąłem jej członek do ust. W nieregularny rytm naszych oddechów wmieszało się trzeszczenie konopnego powrozu. Kasetka sama się otworzyła, zobaczyłem mnóstwo fallusów wykonanych z najróżniejszych materiałów, od kości słoniowej aż do kamieni półszlachetnych. Przestałem ją drażnić. Jadowicie i wściekle zasyczała, włożyłem jej do pochwy jeden z eksponatów. Napięty do granic możliwości sznur zatrzeszczał, kiedy naprężyła się w ekstazie, jednocześnie mocniej zacisnęła usta na moim penisie. Już prawie nie panowałem nad sobą, drugiego fallusa wepchnąłem jej w odbyt i wtedy zorientowałem się, że obydwa wibrują.

Zajęczała, jej język zrobił się szorstki. Krzyknąłem z rozkoszy i bólu, czułem, jak zęby jadowe wbijają się w mój członek. Ekstaza pomieszana z cierpieniem pozbawiła mnie wszystkich sił, padłem na łóżko obok milady.

Kiedy doszedłem do siebie, leżeliśmy w pościeli, a dookoła poniewierały się strzępy liny.

Byłem wyczerpany i zaspokojony. Ukryta we mnie bestia ledwo zipała, skorupa, która nas dzieliła, stała się nagle cienka jak bańka mydlana. Nie przeszkadzało mi to. Pogłaskałem Serenę po biodrze i podniosłem się niczym w transie.

Imię wynurzyło się bóg wie skąd. Wiedziałem, że jest właściwe, bez względu na to, jak nazywała się teraz. W ciemnościach potknąłem się o kamiennego fallusa. Położyłem go na łóżku – już nie wibrował. Ani teraz, ani wcześniej nie zauważyłem w nim żadnego mechanizmu. Uczucie zamroczenia nie mijało – ciągle jeszcze kręciło mi się w głowie.

Możliwe, że to przez ukąszenie. Nie wiadomo, co jad upiora może spowodować w moim zmodyfikowanym ciele. Napiłem się wina z karafki i pomału podążałem w stronę biblioteki.

Wiedziałem, że ją tam znajdę. Serena zawsze miała bibliotekę w pobliżu sypialni.

W końcu stanąłem przed półkami pełnymi książek, sięgały aż po sufit. Oko pokazywało mi je w fałszywych barwach, w zależności od ich treści. Najwięcej było czarnych i czerwonych aur, dostrzegłem kilka jadowicie fioletowych albo ciemnoniebieskich. Tylko jeden wolumin lśnił oślepiającą bielą przepalającą mózg. Sięgnąłem po niego i nie patrząc nawet na tytuł, otworzyłem przypadkowo na jakiejś dwustronicowej ilustracji. U bram miasta, przed naprędce poustawianymi barykadami ze starych maszyn, worków z piaskiem i kamieni, stał samotny mężczyzna, a z naprzeciwka nadciągały siły ciemności. Starzy bogowie, potwory, demony, upiory, dewowie, widma, nieskończony pochód śmierci. Mężczyzna był

pochylony, jakby chciał się jeszcze bardziej przeciwstawić zagładzie. Niczym udręczony promień światła emanowała z niego aura, której intensywność symbolizowała jego siłę, moc.

Znałem to miasto, kiedyś tam byłem. Nazywało się Sewastopol.

Dotknąłem ilustracji, a potem zamknąłem książkę, zanim jeszcze poczułem na ramieniu dłoń milady.

– Pokaż. – Popatrzyła, co trzymam. – Na wszystkich, którzy tam byliśmy, to miejsce odcisnęło swoje piętno. Nadal nęci nas i nęci. Bitwa, której już nie będzie, ołtarz zagłady.

Nie wiadomo czemu te słowa poruszyły mnie, ją zresztą też. Nagle wbiła mi paznokcie w skórę, na szyi poczułem jej język.

Wzruszenie i jad upiorów przyćmiewały wszystkie zmysły. Jeszcze nie dostałem wszystkiego, czego chciałem, do całkowitego zaspokojenia ciągle mi czegoś brakowało.

– Te fallusy... jak one działają? – zapytałem, kiedy zmierzaliśmy powoli objęci w stronę łóżka.

– Są w nich dusze, dusze mnichów. Wiedzą, co się z nimi dzieje, dlatego tak się trzęsą –

zachichotała.

Wybuchnąłem śmiechem. To była Serena, jaką – znałem?

– Potrzebujemy czegoś więcej. Poczekaj... Mam ochotę na coś, na co już dawno się cieszyłam. Dzisiaj będzie w sam raz – mamrotała.

Nadzy wyszliśmy z sypialni i opuszczonymi korytarzami udaliśmy się do zamkowych katakumb. Strażnicy, których spotkaliśmy, mieli szkliste oczy i bardziej przypominali posągi od dawna martwych ludzi albo upiorów. Drewniane, żelazne drzwi, ściany z krat otwierały się przed nami, jakby stare automatyczne systemy nadal działały, ale nie miało to nic wspólnego z technologią.

W końcu zatrzymaliśmy się przed kamienną ścianą – dalej nie było przejścia. Serena spojrzała na nią ukradkiem i jednocześnie otarła się o mnie całym ciałem, od łydek przez uda i biodra aż do ramion. Na przemian studziła i rozgrzewała. Chuć zawładnęła mną w jednej chwili, z narastającym napięciem błądziłem rękami po jej ciele. Ciągle było mi mało. Kiedy już zdecydowałem się powalić ją na brudną podłogę z nieociosanych kamieni i ubitego błota, ściana przed nami rozstąpiła się i ukazała ciemne gotyckie przejście. W tej samej chwili usłyszeliśmy ciche westchnienie. Westchnienie rezygnacji. Milady zadrżała, ja również.

Stwardniałe brodawki, którymi się o mnie ocierała, nagle zaczęły parzyć. Chciałem tego natychmiast, ale milady pociągnęła mnie za sobą. Nie stawiałem oporu. Idąc za nią, wsłuchiwałem się w koncert jej kołyszących się pośladków i ud niknących w coraz głębszych ciemnościach lochu.

– Tutaj ją dla nas schowałam. – Przystanęła w mroku.

Po chwili pstryknęła palcami. Wzdłuż ścian zapłonęły długie jak ludzka noga świece. Za ścianą z żelaznych krat, spętana, z rękami związanymi wysoko nad głową, stała Valena. Nie zdołała uciec, przeszło mi przez myśl, a potem czułem już tylko jej bezsilność i –

podniecenie. Serena łaskawie pozwoliła zostawić jej tylko króciutką koszulkę, kończącą się tuż nad łonem. Za każdym razem, kiedy dziewczyna się poruszyła, odsłaniała coraz więcej.

To chyba królowa upiorów kazała założyć jej tę koszulkę.

– Podoba ci się, prawda? Mnie również – Serena w zasadzie już nie mówiła, tylko charczała niczym wielki drapieżnik.

Wbrew własnej woli przytaknąłem.

– Wszystko przygotowano jak za starych czasów. Dawno już tutaj nie byłam. – Wskazała przeciwną stronę komnaty.

Zobaczyłem stół zastawiony zakurzonymi karafkami z winem i likierem oraz budzące z powodu kontrastu grozę akcesoria z czarnego żelaza i błyszczącej stali. Całości dopełniały bicze i rózgi rozwieszone po ścianach, powrozy, sznury i inne pomysłowe zabaweczki. Nikt mi nie musiał tłumaczyć, do czego to służy – do zadawania cierpienia i czerpania z niego rozkoszy.

Świat zakręcił się jakby trochę szybciej. Sięgnąłem po karafkę, napełniłem dwa puchary i podałem jeden Serenie. Tylko tych przedmiotów nie pokrywał kurz.

Zanim zdążyłem wypić swoje wino, milady zaczęła mnie całować. Przycisnęła mnie do ściany, zapach jej podniecenia zmieszał się z ciężkim aromatem trunku, tworząc zabójczy koktajl. Chwyciłem ją za pierś, jęknęła, uwiesiła się na mnie i objęła udami. Ściągnąłem jeden bicz i smagnąłem po jej pośladkach. Krzyknęła, wygięła się, tym samym otwierając drogę do swojego wnętrza, a ja natychmiast w nią wniknąłem. Uderzyłem po raz drugi.

– Dogodzimy sobie już dzisiaj? Czy jeszcze trochę poczekamy? – wyrzucała z siebie słowa coraz szybciej, podczas gdy mój członek wbijał się w nią coraz szybciej, coraz głębiej.

Jedną ręką ugniatałem pierś milady, drugą bez przerwy wprawiałem jej ciało w coraz szybszy,

rytmicznie falujący ruch.

– Mam rękawice zakończone ostrzami. Czar nie działa na naturalne organizmy. Chcesz jedną? – jęczała, mruczała i stękała.

– Chcę. – Przytrzymałem ją, kiedy szczytowała.

Gdzieś z daleka dobiegł mnie przerażający krzyk Valeny.

Brzmiał wspaniale. Wiedziałem, że jeśli natychmiast nie zamilknie, wykorzystam ją i nic mnie przed tym nie powstrzyma.

– Rękawica – rozkazałem i smagnąłem Serenę jeszcze mocniej niż przed chwilą i jednocześnie nadziałem ją na członek. Zaskowyczała i wyciągnęła skądś aksamitną rękawicę z trzema błyszczącymi ostrzami, na przemian wyłaniającymi się z niegroźnie i niepozornie wyglądającego materiału. Nałożyłem ją i delikatnie pogładziłem Serenę po twarzy. Biała cera spłynęła czerwienią krwi. Milady zacisnęła uda jeszcze mocniej i wgryzła się w moją szyję.

Odwróciłem się, przycisnąłem jej ciało do szorstkiej ściany. Zanim skułem ją kajdankami, dała mi do rozwiązania łamigłówkę w postaci elastycznego języka.

– Zajmiemy się nią dopiero za chwilę, teraz załóż to. – Uległość ulotniła się nagle pod wpływem drapieżnej części jej osobowości.

Usłuchałem, niemal z szaleńczą lubością dosiadła mnie z krzykiem, w którym ból mieszał

się z rozkoszą w stosunku jeden do jednego. Czułem to samo, cierpienie i żądza, absolutne zaspokojenie.

Jakimś sposobem narzuciła mi pętlę na szyję i stopniowo, kawałek po kawałku, zaczęła zaciskać. Poruszałem się w niej jak dobrze naoliwiony tłok, ale drażniła mnie coraz bardziej i utrudniała mi wytrysk.

– Zajmijmy się nią – westchnęła. – Teraz. Natychmiast.

Nie przestawałem jednak, a ona szybko o tym zapomniała. W końcu narastające we mnie podniecenie rozsadziło wszelkie bezpieczniki.

Orgazm mnie znokautował. Osunąłem się na kolana, mając czarne plamy przed oczyma.

Głowę oparłem o łono milady. Wszystko było we krwi. Ściana, ziemia, moja twarz, ręce. Mój członek przypominał miecz po bitwie. Trochę krwi zostało też w Serenie. Już przestała falować, nawet nie wyglądała jak królowa upiorów. Wiedziałem, że wystarczy już tylko jeden, ostatni krok i będzie po wszystkim.

Wstałem, lekko się zataczając. Na stole między karafkami znalazłem klucz do klatki, w której siedziała Valena, i odemknąłem ją. Związane ciało wisiało bezwładnie, bez świadomości. Dziewczyna nie mogła patrzeć na te igraszki. Wyszło jej to na dobre. Niczym bezduszna maszyna, napędzana nakręcanym mechanizmem sprężynowym, zaniosłem ją do swojego pokoju, ubrałem się i z nieznanych sobie powodów wyrwałem z żarzącej się bielą książki ilustrację przedstawiającą bitwę o Sewastopol. Delikatnie, jakby od tego zależało moje życie, złożyłem ją i schowałem do kieszeni na piersiach. Potem znowu wziąłem Valenę na ręce, po czym tak szybko, jak tylko się dało, niewidziany i niesłyszany przez nikogo

opuściłem pokój. Nikt nie strzegł korytarzy. Wyglądało na to, że w czasie gdy władczyni oddaje się uciechom, poddani wolą się gdzieś ukryć.

Władczyni – Serena. Zacząłem płakać. Nie ludzkim okiem, tym drugim. Miałem ochotę ściągnąć rękawicę i oderżnąć sobie głowę Kleszczami. Pragnąłem tego, pragnąłem umrzeć, w nosie ciągle czułem woń jej łona zmieszaną z zapachem krwi i innymi tak apetycznymi zapachami różnych wydzielin. Chciałem się zatrzymać, dokończyć to, co zacząłem, ale zamiast tego szedłem przed siebie, niosąc dziewczynę, której nie znałem i na której w ogóle mi nie zależało. Znałem Serenę, bardzo dobrze znałem – to była... nagłe znowu tego nie wiedziałem. Demoniczna część mojej osobowości znowu została oddzielona od świata, na początku cienką, ale stopniowo coraz solidniejszą barierą; magiczne zamki trzymające ją w głębinach zamykały się jeden za drugim, w miarę jak odległość dzieląca mnie od upiornego zamku rosła.

Zorientowałem się, że biegnę – nie wiedziałem dokąd. Opamiętałem się, kiedy zaczęło świtać. Schowałem się z Valeną w krzakach, w miejscu, w którym przed chwilą odpoczywały łanie, i zamknąłem oczy.

Padało. Jak zwykle w tym zapomnianym przez bogów kraju. Valena tuliła się do mnie, ale i tak trzęsła się z zimna. Kiedy wyczuła, że się obudziłem, spojrzała na mnie.

– Zabiłem ją – oznajmiłem beznamiętnie.

Demon we mnie buntował się, gotował, próbował wydostać na zewnątrz. Zaspokoiłem jednak jego żądze tak, jak nigdy dotąd, a to go całkowicie pozbawiało sił.

– Zamęczyłem ją i w końcu rozszarpałem własnymi rękami. – Podniosłem dłonie i pokazałem paznokcie czarne od zakrzepłej krwi.

– Tak – powiedziała cicho. Nie spuszczała ze mnie wzroku. – Pan ją znał, kiedyś byliście sobie... – zastanowiła się nad odpowiednim słowem – bliscy?

– Tak, chyba tak. Na pewno. Ale ja już tego nie pamiętam. Zamęczyłem ją... – bełkotałem na wpół świadomy.

– ...żeby nie zamęczyć mnie – dokończyła.

Kilka ciężkich kropel spadło z drzewa i rozbiło się na moim ciele, wyrywając mnie z transu. Odzyskałem zdolność koncentracji, zmysły nagle zaczęły lepiej pracować. Właściwie to zacząłem im poświęcać więcej uwagi – z oddali niósł się stukot kopyt na kamieniach i krzyki.

– Wszystko na nic. I tak nas złapią. Hrabiego Deffera nie da się przechytrzyć. Nie uciekniemy mu.

– Niech mnie pan tu zostawi – zaproponowała.

– Żeby wszystko poszło na marne? – skrzywiłem się. – Umrzemy razem.

Jakie to romantyczne – piękna i bestia, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.

W mrocznych podziemiach zamku po kilku godzinach pracy wykwalifikowanego kata oboje będziemy zwierzętami. Albo czymś jeszcze gorszym, jeśli kat okaże się dobry.

– Będę się modlić – starała się wykrzesać chociaż iskrę nadziei.

– Do kogo? – zaśmiałem się.

Dźwięki zbliżały się coraz bardziej, po plecach chodziły mi dobrze znane mroźne ciarki.

Upiory były już blisko.

– Richard miał w domu figurkę mężczyzny z mieczem i jelenim porożem na głowie.

Mówił, że to bóg myśliwych. Dzięki niemu nigdy nie wracał z lasu z pustymi rękoma. – Na wspomnienie przyjaciela jej oczy się zaszkliły.

– Bogowie myśliwych – zaśmiałem się szorstko. – Nawet nie wiedziałem, że jeszcze istnieją. Starzy, mali, zapomniani. Nie wybrałaś zbyt dobrze.

Zamilkłem. Chciałem, żeby mnie znaleźli i zabili. Nie chciałem jednak, żeby zabili Valenę. Bałem się, myśląc, jak długo mogłoby to trwać. Zresztą to i tak wszystko jedno.

Słyszałem konie, kilka koni, stłumione komendy, rozmowy mężczyzn.

– Tutaj już ich nie znajdziemy. Jesteśmy prawie sześćdziesiąt kilometrów od zamku, zajechaliśmy kilka koni – mówił ktoś.

– On potrafi więcej, niż wydaje wam się możliwe. I jest z nim ta dziewczyna – odezwał

się znajomy głos. Na chwilę sparaliżował mnie mróz.

Mój kręgosłup zmienił się w sopel, który w każdej chwili mógł pęknąć.

W słowach hrabiego Deffera skrywała się moc. I złość. Z pewnością na swój sposób kochał Serenę.

– Dajmy już temu spokój – do rozmowy wmieszał się słaby, ledwo słyszalny żeński głos.

– Wracajmy, nikt nie strzeże zamku.

– Nawet sam dam radę go odnaleźć – odpowiedział Deffer. – I dostarczyć pani żywego.

Znowu zesztywniałem. Naprawdę by dał.

– Jedziemy z powrotem! – rozkazała.

Dopiero teraz ją poznałem. Władczy ton z pewnością kosztował ją wiele wysiłku.

– O mało pani nie zabił, milady – Deffer podjął jeszcze jedną próbę. Moje serce na moment przestało bić.

Jedno z dwóch, które w sobie miałem.

– Nie – nie dała się przekonać. – R. C. potrafi zabijać. Jest w tym doskonały i wie również, jak uśmiercić takich jak ja czy pan. Nie zabił mnie, choć wiedział, że będziemy go prześladować. A także... podarował mi najpiękniejszą noc w moim życiu, hrabio. O tym się nie zapomina. Wracamy. Potrzebuję pana pomocy. Czuję się prawie martwa.

Dźwięki oddalały się, aż wreszcie zostaliśmy z Valeną sami. Słychać było tylko monotonny szum padającego deszczu.

– Kim pan właściwie jest? – Popatrzyła na mnie.

Dziwne, nie widziałem na jej twarzy strachu. Ani w oczach, ani w drżeniu ciała czy w aurze.

– Nie mam pojęcia. R. C. to wszystko, co o sobie wiem.

Wracały mi siły i zdecydowanie. Z każdą chwilą coraz wyraźniej i intensywniej czułem demona wewnątrz siebie. Jakby wydarzenia ostatnich dwóch dni w jakiś sposób osłabiły albo przynajmniej uczyniły przejrzystymi drzwi, które nas od siebie dzieliły. Teraz zaczął cicho mruczeć, wciąż jednak był słaby. Obawiałem się, że z biegiem czasu dowiem się o nim dużo więcej i na swój sposób byłem tego ciekawy. Nikt nie lubi mieć obcego podnajemcy we własnej głowie.

– Jest pan bardzo dobrym człowiekiem – powiedziała cicho Valena. – To znaczy... musiał

pan być kiedyś bardzo dobrym człowiekiem, a teraz jest pan bardzo dobrą i łaskawą istotą –

poprawiła.

Po tym, co ją spotkało, wciąż była w szoku, dlatego miała problemy z myśleniem. Nie skomentowałem jej słów. Ja – dobra i łaskawa istota – podniosłem śrutówkę ze spiłowaną lufą, załadowaną nabojami, które z odległości trzech metrów przepołowiłyby kodiaka jaskiniowego, na drugie ramię ja – dobra i łaskawa istota – zarzuciłem Greysona, czterdziestomilimetrowy miotacz granatów, a potem ruszyłem w drogę.

– Chodźmy. Odprowadzę cię do domu.

Na pewno było nam po drodze.

Chciałem sprawdzić, kim naprawdę jestem, kto zrobił ze mnie tę dziwną szaradę i co za monstrum siedzi w mojej głowie. Zdeterminowanie, by rozliczyć się z przeszłością, zamieniało się w granitowy blok wbijający się do mózgu. Póki się tego nie dowiem – rękojeść Margaret i kolba Greysona nagle się rozgrzały, Kleszcze zadrżały, chcąc wydostać się z rękawicy – na pewno nikt więcej nie weźmie mnie za dobrą i łaskawą istotę.


* * *


Odprowadziłem Valenę tylko do połowy drogi. Tam spotkaliśmy się z Richardem. Choć byłem ostrożny, on pierwszy nas zobaczył. Za pas miał wetkniętą schiavonę, na plecach karabin maszynowy, którego magazynek pachniał srebrem, w dłoni trzymał archaiczny oszczep z kamiennym grotem. Najwyraźniej zmierzał w stronę zamku. Kiedy tych dwoje się objęło, odwróciłem wzrok. To nie był widok dla mnie, co więcej – ja obejmuję nieco inaczej, a nie chciałem budzić znów tego pragnienia. Nie tutaj, nie teraz.

Pożegnałem się z nimi natychmiast, pewien, że nigdy nie skorzystam z propozycji odwiedzenia ich w Kosterlitz. Wiedziałem dlaczego. Powiedzieliśmy sobie „z bogiem” i każdy ruszył w swoją stronę. Po kilku krokach odwróciłem się, żeby zobaczyć, jak Richard maskuje swoje ślady. Wydawał się większy niż wcześniej, a nad jego głową rozpoznałem niewyraźny kontur jeleniego poroża.

JABŁONKÓW –

ZNAJDŹ SOBIE OBROŃCĘ I STRZEŻ SIĘ

Już dawno zostawiłem za sobą Bratysławę, Malacky. Przez ostatnie dni przemierzałem ziemię niczyją w kierunku północno-wschodnim. Unikałem ludzi, którzy zamieszkiwali tę krainę, żeby zostawić jak najmniej śladów – w razie gdyby milady czy raczej hrabia Deffer zmienili zdanie i zaczęli mnie szukać. Nie dowiedziałem się niczego o tajemniczym R. C. W

jedynych jak okiem sięgnąć miastach mieszkali ludzie, którzy niezbyt chcieli ze mną rozmawiać. Miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć w starej prasie coś więcej na temat wydarzeń sprzed osiemdziesięciu lat. Niestety, z bratysławskiego centrum nie zostało prawie nic. Nie znalazłem nawet miejsca, w którym stał niegdyś ratusz z księgami metrykalnymi albo biblioteka. W dodatku tubylcy używali papieru najwyżej jako podpałki. Musiałem jechać dalej, bardziej na północ.

Przede mną otwierała się szeroka na kilka kilometrów kotlina, od wschodu i zachodu odgrodzona górami. Przyjechałem z południa przez przełęcz biegnącą nieopodal opuszczonej osady, która nazywała się, jak informowała zardzewiała tablica, Mosty koło Jabłonkowa.

Ostrożnie minęliśmy padlinę praleśnego olbrzyma. Micuma zatrzymała się, dając mi ostatnią szansę wyboru, którą drogą chciałbym kontynuować naszą podróż. Dwieście metrów dalej po prawej stronie przebiegała asfaltowa autostrada. Kusiła komfortem jazdy, tylko że jakiś czas temu przeszło po niej coś, co zostawiło na pierwotnie gładkiej nawierzchni ślady głębokie niemal na metr i trzykrotnie dłuższe niż przeciętnego wzrostu dorosły człowiek. Ich brzegi były spalone – autostradą mógł kroczyć jeden z ognistych demonów. Od tego czasu minęło już z dziesięć lat, dlatego właśnie niepokoiło mnie, że w dziurach nic nie rośnie. Nie leżały w nich nawet żadne śmieci, liście czy kamienie, jakby po przejściu potwora zostało tam coś niewidzialnego. I z pewnością szkodliwego dla zdrowia.


* * *


Wybrałem więc drugą drogę, wijącą się po zboczach gór, nieustannie wznoszącą się i

opadającą. Czas, we współpracy z wodą i lodem, już dawno zerwał utwardzoną nawierzchnię, zostawiając jedynie ubite kamienie, po których spływały niezliczone potoki. Zmusiłem Micumę, by przyspieszyła kroku. Odwróciła się, spojrzała na mnie z wyrzutem, lecz posłusznie ruszyła dalej. Po dwóch godzinach ciężka droga odwdzięczyła nam się pięknym widokiem. Na północnym wschodzie leżało jakieś miasto. Miałem nadzieję, że to Trzyniec.

Według łudzi, z którymi rozmawiałem, było to wielkie przemysłowe miasto, gdzie łatwo o każdą pracę. Przez chwilę stałem i w zamyśleniu patrzyłem na dół. Nie, to nie Trzyniec.

Miasteczko było zbyt małe, poza tym w Trzyńcu działały huty, a nigdzie nie widziałem żadnego smogu, nieodzownego towarzysza techniki i przemysłu. Sięgnąłem do bocznej sakwy i wyciągnąłem mapę. Nie była zbyt dokładna. Przedstawiała świat przed Krachem, ale zaznaczono na niej Mosty koło Jabłonkowa, drogę, z której zrezygnowałem, a nawet linię kolejową. Nie przekraczałem jednak żadnych torów. Być może kilka lat po Krachu padły łupem złomiarzy. Po krótkiej analizie mapy stwierdziłem, że miasteczko przede mną to Jabłonków. Dlaczego nie, może kiedyś wiodło się tu dobrze nawet jabłoniom; kiedyś, kiedy klimat należał do cieplejszych.

Im dłużej obserwowałem tę krainę, tym gorsza była widoczność, jakby w powietrzu unosił się jakiś opar. Potem uświadomiłem sobie, że mgłę widzę tylko Okiem. Po długim okresie współpracy zbuntowało się i pokazywało mi coś, co w rzeczywistości nie istniało. A może przeciwnie? Może usiłowało pokazać coś, czego zwykły śmiertelnik nie ma szans zobaczyć? I co może go zabić, a czasami zmetamorfizować. Sięgnąłem do drugiej sakwy i wyciągnąłem urządzenie Zeissa. Już dawno przestałem nazywać je lornetką, służyło do czegoś zupełnie innego. Przyłożyłem je do oczu, czekając, aż demon posili się kawałkiem mojego ciała i skoncentruje. Opar nad Jabłonkowem pozostał, zyskał chaotyczną strukturę, jakby był nośnikiem mocy, fizycznej lub innej. Poruszał się, modyfikował swój kształt, starając się wspiąć na zalesione góry. Przeszkadzała mu w tym jednak rozczłonkowana, wysoka na kilkadziesiąt metrów ściana migających cząsteczek, prawdopodobnie prochu.

Nawet Oko nie mogło tego objąć. Syknąłem – demon nadgryzł mnie po raz drugi, patrzyłem już zbyt długo. To, co widziałem, wyglądało jak walka oparu ze ścianą, bój o strefę wpływów. Straciłem całkiem ochotę, by zjechać do miasteczka, tylko że wszyscy muszą się czymś żywić, nawet ja. Poza tym po starciu z upiorami i przeprawie przez dżunglę w okolicach Dunaju potrzebowałem uzupełnić amunicję lub, jeśli to możliwe, zdobyć jeszcze skuteczniejszą. Choć zbliżałem się do cywilizacji, kraina wokół była bardziej dzika i niebezpieczna, niż się tego spodziewałem.

Znowu ruszyłem przed siebie, trzymając się z dala od asfaltu, mimo że musiałem przez to nadłożyć trochę drogi. Chwilami jechałem pośród drzew, chwilami przez świeże poręby.

Wydawało się, że miejscowi pragnęli odepchnąć las jak najdalej od swoich posiadłości. A może walczyli z takim zacięciem o każdy kawałek roli – powierzchnia kotliny była jednak na tyle duża, że nawet na mniej urodzajnej glebie dało się wyhodować tyle ziemniaków i zboża,

by wystarczyło dla wszystkich.

Droga od dłuższego czasu wznosiła się ku górze, miejscami zwężając. Po niekończącej się wspinaczce zaczęła wreszcie opadać w dół. Raptem kilka metrów za szczytem odbijała od niej odnoga – karkołomna ścieżynka przez las. Zawahałem się. Nie wyglądało na to, żeby ktoś ostatnio tędy wędrował. Leżały na niej połamane gałęzie i kamień ze stoku. W powietrzu unosił się zapach starego pożaru. Zostawiłem Micumę i z Margaret w kaburze zacząłem się wdrapywać. Po niecałych stu metrach dotarłem do spaleniska. To był stary dom, chata z bali postawiona na wysokich kamiennych fundamentach. Z drewnianej konstrukcji zostało jedynie trochę popiołu, fundamenty częściowo rozebrano. W jaworze, który stał tak blisko domu, że spłonęły jego gałęzie, była wycięta spirala, pomalowana na czerwono dla spotęgowania wrażenia. Przejechałem opuszkami palców po szorstkiej powierzchni i oblizałem je. Krew.

Znalazłem jeszcze pusty chlew i zapuszczone ziemniaczane poletko za domem. Już chciałem wracać, kiedy trochę wyżej na pniu jednego ze świerków dostrzegłem coś białego – ludzką głowę przybitą do drzewa wielkim gwoździem. Z bliska jej człowieczeństwo budziło już wątpliwości. Gwóźdź wbito w kość czołową tak, że jego główka przypominała trzecie oko.

Czaszka wydawała się większa niż u zwykłego człowieka, ale nie dostrzegłem więcej szczegółów. Z twarzy została mniej więcej połowa, rozkład zmyl z niej rysy. Odetchnąłem głęboko. Nie próbowałem rozpoznać zapachów. Szukałem atmosfery tego miejsca, emocji, które mogły się jeszcze gdzieś unosić.

Martwy mieszkał w tym domu. Nie umarł od razu, zafundowano mu długie cierpienia.

Stojąc pod drzewem i patrząc w stronę lasu, nie miał nadziei, że przeżyje – miał nadzieję, że zostanie pomszczony. Niczego więcej się nie dowiedziałem.

Odwróciłem się i przy ruinach domu zobaczyłem Micumę. Przeglądała zgliszcza, ze skupieniem obwąchiwała spiralę wyciętą w jaworze.

– Trafiłaś na coś ciekawego? – zapytałem.

Gdybym znalazł aparat artykulacyjny albo inny wypróbowany mechanizm do

porozumiewania się, od razu zainstalowałbym go w Micumie. Z każdym dniem nabierałem coraz większego przekonania, że analityczny chip i sztuczna struktura nerwowa, którą inżynierowie Mitsubishi umieścili w jej mózgu, są dużo lepsze i dużo bardziej złożone, niż swego czasu przypuszczałem. Nawet bez głosu potrafiła przekazać mi istotne informacje.

– Kaleka. Żył na odludziu, żeby za bardzo się nie wychylać. Ale i tak nie podobał się kilku ludziom. Przyszli w nocy, podpalili strzechę, a jego zabili – powiedziałem głośno.

Popatrzyła, jakby mi brakowało piątej klepki.

– Wiem, czaszka na drzewie, wiadomość zostawiona dla kogoś, spirala... – Wzruszyłem ramionami. – Zostawmy to i jedźmy.

Z punktu widzenia ludzi też byłem kaleką, może nawet mutantem albo czymś jeszcze gorszym, pozszywańcem. Lecz w przeciwieństwie do trójokiego faceta, który teraz patrzył na górę, trudno było mnie zabić. Bardzo trudno. Dotąd nikomu się to nie udało.

Po kolejnych trzech kilometrach, chcąc nie chcąc, musiałem zjechać ze ścieżki, a potem w dół zboczem i między polami. Większość została już zaorana przed zimą. Zauważyłem mężczyznę z końskim i bydlęcym zaprzęgiem. Nikt na mnie nie spojrzał więcej niż raz, ale im bardziej zbliżałem się do miasteczka, tym silniejsze odnosiłem wrażenie, że wiedzą o mnie i że powitają mnie nieprzyjazne uśmiechy. Może mieli krótkofalówki albo telefony komórkowe, może używali łączy telepatycznych. Nigdy nic nie wiadomo.

Na skrzyżowaniu, gdzie w końcu wjechałem na całkiem przyzwoicie utrzymany asfalt, czekało na mnie pięciu mężczyzn. Dwóch z nich trzymało rewolwery, jeden myśliwską strzelbę, inny granat, a ostatni pistolet maszynowy. Jak na członków komitetu powitalnego rekrutowanych z chłopów pracujących w polu, byli całkiem nieźle uzbrojeni.

– Nie chcemy tu takich jak ty – odezwał się właściciel największej spluwy.

Ich twarze były spalone słońcem i wychłostane wiatrem, zmarszczki zmieniały je w pełne nienawiści maski.

Położyłem ręce na udach, Margaret już czekała w pełnej gotowości, wręcz dygotała żądzą wystrzelenia. A może to ja byłem roztrzęsiony? Obie strony mojej osobowości w harmonijnej zgodzie?

– A wam się pewnie wydaje, że się wystraszę tych waszych zabaweczek, co?

Mój głos brzmiał paskudnie; jadowicie i paskudnie, pobrzmiewała w nim agresja.

Ostatnio wciąż skądś uciekałem, przeszłość przeciekała mi między palcami, nie miałem więc dobrego humoru. A ten martwy chłopina na górze popsuł mi go jeszcze bardziej, bóg raczy wiedzieć dlaczego.

– Z tego rewolweru zastrzeliłem niedźwiedzia. – Mężczyzna pokazał nierdzewną czterdziestkęczwórkę. – Wracaj tam, skąd przyszedłeś.

Ostatnie zdanie przemknęło przez moją pamięć jak impuls czegoś dobrze znanego. Już to kiedyś słyszałem, dawno temu, i to wiele, wiele razy.

Zeskoczyłem z konia i stanąłem przed nimi. Instynktownie cofnęli się o krok, potem uświadomili sobie, że ich jest pięciu, a ja sam, w dodatku wszyscy we mnie celują. Margaret znowu spoczywała w kaburze, choć nie pamiętałem, żebym ją tam wetknął. Mężczyzna z rewolwerem przytknął mi lufę do brzucha. Nabój śmierdział mocą, której nie rozpoznawałem, ale byłem pewien, że rozszarpałby wnętrzności bardziej niż wystrzał z moździerza.

Spust drgnął, Oko pokazało mi to precyzyjnie w niemal artystycznym ujęciu. Huknąłem mężczyznę Ręką niczym młotem, zachrzęściły kości. Jeden dłuższy krok i już stałem pomiędzy nimi. Na twarzy mięśniaka ze strzelbą myśliwską odbiłem stalowe paski rękawic.

Padł na ziemię i to uratowało mu życie, ponieważ jego dwaj towarzysze zaczęli strzelać. Serii z karabinu wtórowały pojedyncze strzały z rewolweru. Kule rozrywały mięso, puste magazynki wylatywały z brzękiem na chodnik. Nagle zapadła cisza. Tylko ja trzymałem się na nogach, czterej mężczyźni konali w męczarniach. Piąty, ze zmiażdżonym nosem, rozglądał

się zdziwiony i na wszelki wypadek nie wstawał.

– A ja miałem nadzieję, że znajdę tu jakąś pracę. – Pokręciłem głową i schyliłem się po rewolwer. – Nie strzelisz mi w plecy, jak cię tutaj zostawię? – zapytałem ostatniego żywego.

– To by nie było fair.

Gorliwie pokręcił głową i odsunął od siebie karabin.

– Miłego dnia – pożegnałem się i ruszyłem w stronę miasteczka.

Po trzecim kroku odwróciłem się. Już trzymał w dłoniach karabin, twarz wykrzywiała mu nienawiść. Strzeliłem z biodra i znowu do niego podszedłem. Kula eksplodowała w ciele i niemal go przepołowiła. O dziwo, nadal żył.

– Dobij mnie – jęknął.

Wytarłem z rewolweru swoje odciski palców i wrzuciłem go do kałuży krwi.

– Miłego dnia.

Ten krótki przystanek był wart śmierci pięciu łajdaków. Czerpałem z niej szczerą, niekłamaną satysfakcję.

W zasięgu wzroku nikogo nie było, mogłem twierdzić, że nie miałem z tą masakrą nic wspólnego. Pytanie tylko, czy mi uwierzą. Miałem wrażenie, że tak. A może rzeczywiście znajdę tu dobrą pracę albo zrobię jakiś korzystny interes? Miałem kilka porządnych map.

Wprawdzie nie okolic Jabłonkowa, tylko terytoriów trochę bardziej na wschód, ale to akurat żaden problem, zresztą miejscowi zwykle znają swój teren doskonale. Chciałem też popytać o człowieka z inicjałami R. C, dowiedzieć się czegoś o bitwie o Sewastopol sprzed osiemdziesięciu lat. Dużo więcej obiecałem sobie jednak po wizycie w Trzyńcu. To miasteczko było zbyt zapyziałą dziurą. Owszem, Jabłonków był zapyziałą dziurą – ale dziurą na poziomie. Czyste ulice bez walających się wszędzie odpadków, działająca kanalizacja, jakiej nie widziałem nawet w wielkich metropoliach, sklepy, w których można dostać to i owo, tablice ogłoszeniowe z podobiznami obrzydliwych facetów i napisami „Poszukiwany żywy lub martwy”. Były to w połowie fotografie, a w połowie ręcznie malowane portrety.

Pod każdą widniał podpis trynieckiego sędziego Karkołoma. Mieli tutaj nawet kościół, stary katolicki kościół z ponurym, na wpół spalonym krzyżem, wznoszącym się wysoko ponad starannie zrekonstruowany dach.

Albo mieszkali tu ekstremalni konserwatyści, albo wariaci, ponieważ po tym, jak J. Ch.

postradał zmysły albo pojął, kim właściwie są ludzie, jego imienia wzywali już tylko szaleńcy.

Szczyt cywilizacji stanowił hotel z restauracją i stajnią dla koni. Dobrobyt zawdzięczano zapewne bliskości Trzyńca, inaczej nie umiałem tego wyjaśnić. Po asfaltowej autostradzie, która zdążyła już mi obrzydnąć, z pewnością poruszało się więcej karawan kupieckich, niż można by się spodziewać.

Zostawiłem Micumę przed wejściem, nie obrażałem jej przywiązywaniem do płotu.

Wszedłem do środka. Przywitał mnie przyjemny cień, zapach starych skór i ciche skrzypienie podłogi w kuchni.

Usiadłem przy stole, na którym leżała gazeta z zeszłego tygodnia. Oko, nie wiadomo dlaczego bardzo przyjaźnie do mnie nastawione, przełączyło się na tryb nocny, dzięki czemu mogłem czytać nawet przy tak słabym świetle. Tryniecki burmistrz M. Hoflex usunął z miasteczka lichwiarzy i podniósł podatki dla handlowców spoza regionu; miejscowy asesor szczęśliwie uniknął zamachu na swoje życie. Reszta wiadomości dotyczyła spraw gospodarczych i społecznych.

Wiedziałem, że ktoś wszedł do restauracji, choć nie słyszałem skrzypnięcia drzwi ani kroków. Po szeleście odzieży zorientowałem się, że przybyszów jest dwóch.

– Kelner jeszcze nie dotarł. – Spojrzałem na nich.

O mało co nie zakrztusiłem się ze zdziwienia, a Oko musiało kilkakrotnie zmienić ostrość, zanim pokazało mi porządnie czarną sutannę księdza. Drugi przybysz był o wiele bardziej pospolitym typem w staromodnej kevlarowej kamizelce i wysokich, ręcznie szytych butach ze skóry. W dłoni trzymał karabin z czasów tuż przed Krachem, a do przedramienia miał przymocowany nóż sprężynowy. Nie było go widać, ale dobrze znałem wzór, w jaki splatały się jego rzemienie na obcisłym rękawie koszuli wykonanej z materiału odpornego na przecięcia. Na szyi miał miniaturowy mikrofon. Lekko kanciasta sylwetka sugerowała, że pod mundurem kryje się skomplikowany egzoszkielet, który chroni przed uszkodzeniami ciała powstającymi w wyniku jego nienaturalnego ułożenia. Jeśli to był hi-tech, dawał o wiele więcej możliwości.

– Porucznik Janota – przedstawił się. – Ojciec Strazynski – wskazał na księdza.

Jego broń przez niemiły przypadek była wycelowana prosto we mnie, a on sam równie niemiłym przypadkiem trzymał palec na spuście. Z lufy emanowała ta sama moc co z nabojów jednego z mężczyzn pod miasteczkiem, a to już nie był przypadek. Możliwe, że rzemiosłem zajmował się tutaj jakiś strasznie poprawny teolog, demonolog albo inny wtajemniczony.

– R. C. – również się przedstawiłem.

Dziwne, cała ta sytuacja mnie bawiła, śmieszyła nawet. Do tej pory w ogóle nie zaobserwowałem u siebie poczucia humoru, choćby najczarniejszego, najbardziej gorzkiego.

– Podróżnik, handlowiec, okazyjnie podejmuję się prac, które rezydentom – sięgnąłem po słowo z trynieckich wiadomości – wydają się zbyt niebezpieczne. Na przykład.

Ojciec Strazynski nie spuszczał ze mnie wzroku. Czułem aż w lędźwiach, jak badał mnie, rozpracowywał, rejestrował poszczególne detale i starał się wydedukować, co z nich wynika.

W przeciwieństwie do niego Janota był niezwykle spięty i skupiony tylko na jednym – nie dać się zaskoczyć. Zwykły człowiek, ale we wspaniałej formie, sprawiał wrażenie doświadczonego. Po swojej stronie miał technologię i lepszą pozycję do ataku. Nasze szanse oceniałem jako równe. Mrugnął. Empata albo telepata, po Krachu najwięcej ocalało właśnie takich typów. Zwłaszcza wśród tych, którzy mieli w dłoni broń. Dotarło do niego, że nie zamierzam atakować, i trochę się rozluźnił. A co by było, gdybym zmienił zdanie? Może

czułbym to samo, co po śmierci tamtych pięciu na polu. To było jak błysk, mignięcie myśli.

Porucznik uspokoił się, a ja wiedziałem, że nic takiego nie zrobię. Być może na ułamek sekundy mój demon zamknięty w ciemności wydostał się na zewnątrz.

– Pod miasteczkiem doszło do rozlewu krwi. Mamy uzasadnione podejrzenie, że był pan świadkiem tego zajścia – zaczął ksiądz dziwnie ugodowym tonem.

– Co najmniej świadkiem – dodał Janota.

Lufa i palec na spuście ani drgnęły. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak trudno tak wytrzymać. Albo miał wrodzony talent, albo przeszedł specjalne szkolenie.

– Macie na myśli tych pięciu mężczyzn – przytaknąłem.

– Tak, tych pięciu, których krew ma pan jeszcze na płaszczu – potwierdził porucznik.

Nie denerwował się. Jego głos był oschły, miał w sobie twardość matrycy do kucia stali, kontrolowanej rentgenem defektoskopowym.

– Wiecie, panowie, to było dziwne. Czekali na mnie... nie żeby mnie to zdziwiło. Co lepsze miasta mają swoje patrole, które kontrolują podejrzanych cudzoziemców. A ja jestem podejrzanym cudzoziemcem. – Uśmiechnąłem się do nich.

Moje poczucie humoru coraz bardziej mnie zaskakiwało. Czy to aby na pewno byłem ja?

Czy nie zostałem podstępnie zainfekowany jakimś inteligentnym wirusem? Może to przez spotkanie z królową upiorów, której imię usiłowałem wyprzeć z pamięci, i krótkotrwały dotyk przeszłości? Może.

– I co dalej? – zapytał spokojnie Janota.

Jego szanse wzrosły do dwóch do jednego. Dwa do jednego, gdybym nie miał Ręki.

Mimochodem odpiąłem zapięcie na rękawicy. Teraz mogłem otworzyć ją jednym ruchem, a Kleszcze, ostrzejsze niż jakiekolwiek noże, w okamgnieniu obróciłyby sytuację na moją korzyść.

Загрузка...