— No i co?
Capiam podniósł głowę; siedział przy drewnianym stoliku w aptece, własne ręce służyły mu przed chwilą za poduszkę. Ze zmęczenia czuł się całkiem oszołomiony i w pierwszej chwili nie wiedział, kto do niego mówi.
— No i co, Mistrzu Uzdrowicielu? Powiedziałeś, że zaraz wrócisz i powiadomisz mnie, jaka jest sytuacja. Działo się to kilka godzin temu. A teraz widzę, że sobie śpisz.
To Lord Ratoshigan obudził go tak gwałtownie. Z tyłu wyglądał zza drzwi wysoki Przywódca Weyru, który przewiózł Capiama i Lorda Ratoshigana ze Zgromadzenia w Iście do Południowego Bollu.
— Przysiadłem tylko na moment, Lordzie Ratoshiganie — Capiam zerwał się przerażony — żeby uporządkować swoje notatki.
— No i co? — warknął Ratoshigan z niedwuznaczną dezaprobatą, ponaglając go po raz trzeci. — Jaką postawiłeś diagnozę tym… — nie powiedział „symulantom”, ale implikacja była wystarczająco jasna, zwłaszcza że już wcześniej jego zatroskany szpitalny poinformował Capiama, iż Lord Ratoshigan za symulanta uważa każdego, kto korzysta z jego chleba i opieki, a nie odpłaca się porządną pracą.
— Oni są bardzo chorzy, Lordzie Ratoshiganie.
— Wyglądali na całkiem zdrowych, kiedy wyjeżdżałem do Isty! Przecież to nie są suchoty. — Ratoshigan kiwał się na nogach; był chudy, miał pociągłą, kościstą twarz, cienkie wargi, z głębokich oczodołów patrzyły małe oczka o twardym spojrzeniu. Capiam uważał, że Lord Warowni wygląda dużo gorzej niż ludzie, którzy umierali w infirmerii.
— A jednak dwóch ludzi na coś umarło — powiedział powoli Capiam. Wcale się nie kwapił poinformować ich, do jakiego przerażającego wniosku doszedł, zanim pokonało go zmęczenie.
— Umarło? Dwóch? A ty nie wiesz, co im było? Kątem oka Capiam zauważył, że na wzmiankę o śmierci Sh’gall cofnął się o krok od drzwi. Przywódca Weyru brzydził się ran i chorób, zwłaszcza że jak dotąd jednego i drugiego udawało mu się unikać.
— Nie, nie wiem dokładnie, co im było. Te objawy — gorączka, bóle głowy, brak apetytu, suchy, szarpiący kaszel — nie poddają się żadnemu leczeniu.
— Ale ty musisz to wiedzieć. Jesteś Mistrzem Uzdrowicielem!
— W moim rzemiośle ranga nie przynosi wszechwiedzy. — Capiam mówił przyciszonym głosem ze względu na wyczerpanych uzdrowicieli, którzy spali w sąsiednim pokoju. Natomiast Ratoshigan nie okazywał im żadnych względów i w miarę, jak wzmagało się jego oburzenie, mówił coraz głośniej. Capiam obszedł stół dookoła. Wiele zapomnieliśmy, ponieważ nie stykaliśmy się z wszystkimi chorobami. — Capiam westchnął znużony. Nie powinien był pozwolić sobie na sen. Tyle było do zrobienia. — Te zgony to dopiero początek, Lordzie Ratoshiganie. Na Pernie wybuchła epidemia.
— Czy to dlatego kazaliście z Talpanem zabić to zwierzę? Sh’gall odezwał się po raz pierwszy, a w jego głosie brzmiało gniewne zaskoczenie.
— Epidemia? — Ratoshigan gestem uciszył Sh’galla. — Epidemia! O czym ty mówisz, człowieku. Paru chorych…
— Nie paru, Lordzie Ratoshiganie. — Capiam wyprostował ramiona i oparł się o chłodną, pokrytą stiukami ścianę. — Dwa dni temu otrzymałem pilne wezwanie do Morskiej Warowni w Igenie. Umarło tam czterdziestu ludzi, w tym trzech marynarzy, którzy uratowali tamto zwierzę. Oby je byli zostawili w morzu!
— Czterdziestu? — W głosie Ratoshigana brzmiało niedowierzanie, a Sh’gall odsunął się jeszcze o krok dalej od infirmerii.
— W Warowni Morskiej zaniemogło jeszcze więcej mieszkańców, chorują też mieszkańcy pobliskiego gospodarstwa, którzy zeszli z gór, żeby zobaczyć tego niewiarygodnego, pływającego po morzu kota!
— No to po co go sprowadzono na Zgromadzenie do Isty? — Teraz Lord Warowni był już oburzony na dobre.
— Żeby go można było oglądać — powiedział Capiam gorzko. Zanim ludzie zaczęli chorować, zabrano go z Igenu do Keroonu, aby Mistrz Hodowca go zidentyfikował. Byłem w Warowni Morskiej i robiłem, co mogłem, by pomóc uzdrowicielom, kiedy sygnał wielkiego bębna zawezwał mnie do Keroonu. U Mistrza Hodowcy, Sufura, choroba atakowała ludzi i zwierzęta gwałtownie i w osobliwy sposób. Miała taki sam przebieg, jak w Morskiej Warowni w Igenie. I znowu na sygnał bębna brunatny smok przewiózł mnie do Telgaru. Tam też wybuchła ta choroba. Przywlekli ją dwaj gospodarze, którzy kupowali biegusy. Wszystkie te zwierzęta zdechły, umarli też ich właściciele, a z nimi jeszcze dwudziestu innych. Nie potrafię oszacować, ile setek ludzi zostało zarażonych przez kontakt z roznoszącymi chorobę. Ci z nas, którzy przeżyją, będą mieli dług wdzięczności wobec Talpana, tu Capiam popatrzył surowo na Sh’galla — że był tak mądry i skojarzył podróże tego kota z rozprzestrzenianiem się choroby.
— Ależ to zwierzę było okazem zdrowia! — zaprotestował Sh’gall.
— Było — powiedział Capiam z krzywym uśmiechem. — Pewnie zostało uodpornione na tę chorobę, którą przyniosło do Igenu, Keroonu, Telgaru i Isty.
Sh’gall obronnym gestem skrzyżował ręce na piersi.
— W jaki sposób zwierzę siedzące w klatce mogło roznosić chorobę? — zapytał Ratoshigan, a jego cienkie nozdrza rozdęły się.
— Nie siedziało w klatce ani w Igenie, ani na statku, kiedy było osłabione pragnieniem i podróżą. W Keroonie Mistrz Sufur trzymał je na wybiegu, kiedy próbował je zidentyfikować. Miało aż nadto okazji i mnóstwo czasu, żeby pozarażać ludzi. — Capiam z rozpaczą pomyślał, że uzdrowicielom nigdy nie uda się wytropić wszystkich ludzi, którzy oglądali to dziwo, dotykali jego płowej sierści i powracali do swoich warowni już jako nosiciele zarazy.
— Ale… ale… ja właśnie otrzymałem cały statek cennych biegusów z Keroonu!
Capiam westchnął.
— Wiem, Lordzie Ratoshiganie. Mistrz Quitrim powiadomił mnie, że zmarli pracowali przedtem w stajniach. Otrzymał także pilną wiadomość o chorobie z tej warowni, gdzie ludzie i zwierzęta po drodze z wybrzeża zatrzymali się na noc.
Ratoshigan i Sh’gall zaczęli w końcu doceniać powagę sytuacji.
— Jesteśmy w samym środku Przejścia! — powiedział Sh’gall.
— Dla tego wirusa nie ma to żadnego znaczenia — odrzekł Capiam.
— W twoim cechu macie wszystkie kroniki. Przejrzyj je! Wystarczy, żebyś porządnie poszukał.
„Czyżby Sh’gallowi nigdy nie zdarzyło się szukać czegoś i nie znaleźć?” — pomyślał Capiam z ironią. Któregoś dnia miał zamiar zanotować, w jak różny sposób mężczyźni i kobiety reagują na kataklizmy. Jeżeli sam ten kataklizm przetrzyma!
— Moi ludzie prowadzą gruntowne poszukiwania od momentu, kiedy zobaczyłem doniesienia o liczbie śmiertelnych przypadków w Warowni Morskiej w Igenie. A teraz oto co musisz zrobić, Lordzie Ratoshiganie.
— Co muszę zrobić? — Lord Warowni wyprostował się na całą swoją wysokość.
— Tak, Lordzie Ratoshiganie, co musisz zrobić. Przyszedłeś do mnie po diagnozę. Postawiłem diagnozę: to jest epidemia. W tych okolicznościach, jako Mistrz Uzdrowiciel Pernu, przejmuję władzę nad Warowniami, Cechami i Weyrami. — Rzucił okiem na Sh’galla, żeby upewnić się, że Przywódca Weyru również go słucha. — Rozkazuję wam niniejszym ogłosić za pomocą bębnów, że ta Warownia oraz gospodarstwo, w którym twoi trenerzy gościli po drodze z wybrzeża, objęte zostały kwarantanną. Nikomu nie wolno odwiedzać ani opuszczać Warowni. Zakazane są podróże i zgromadzenia.
— Ależ oni muszą zbierać owoce i…
— Wszystkim chorym, ludziom i zwierzętom, zorganizujesz opiekę. Mistrz Quitrin i ja omawialiśmy kurację empiryczną, ponieważ środki homeopatyczne okazały się nieskuteczne. Poinformuj swojego Zarządcę i swoje panie, żeby przygotowały Wielką Salę dla chorych…
— Moją Wielką Salę? — Ratoshigan osłupiał na ten pomysł.
— I opróżnij stajnie i obory, żeby zmniejszyć tłok w salach sypialnych.
— Wiedziałem, że poruszysz ten temat! — Ratoshigan aż zapluł się ze złości.
— Na własnej skórze przekonasz się, że dawne obiekcje uzdrowicieli były uzasadnione! — Capiam dał upust swoim długo tłumionym troskom i lękom i zakrzyczał protestującego Ratoshigana. — Odizolujesz chorych i będziesz o nich dbał, co należy do twoich obowiązków jako Lorda Warowni! Albo pod koniec tego Przejścia nie będziesz już miał nad kim panować!
Capiam mówił to z taką pasją, że Lord Ratoshigan nie otworzył już ust. Capiam odwrócił się do Sh’galla.
— Przywódco Weyru, przewieziesz mnie teraz do Warowni Fortu. Zgodnie z nakazem chwili muszę jak najprędzej wracać do mojej siedziby. A i ty ostrzeż swój Weyr.
Sh’gall zawahał się.
— Przywódco Weyru!
Sh’gall przełknął ślinę.
— Czy ty również dotykałeś tego zwierzęcia?
— Nie, nie dotykałem. Talpan mnie ostrzegł. — Kątem oka Capiam zauważył, jak Ratoshigan drgnął nagłe.
— Nie możesz stąd wyjechać, Mistrzu Capiamie — wykrzyknął Ratoshigan, rzucił się i przerażony złapał go za rękę. — Ja dotykałem tego zwierzęcia. Ja też mogę umrzeć.
— Możesz. Pojechałeś na Istańskie Zgromadzenie, żeby dźgać to zamknięte w klatce zwierzę i znęcać się nad nim, a ono za okrucieństwo odpłaciło się wam w tak niespodziewany sposób.
Sh’gall i Ratoshigan szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w Mistrza Uzdrowiciela, który zawsze był taki spokojny i taktowny.
— Chodź, Sh’gallu, nie wolno nam tracić czasu. Trzeba będzie odizolować tych jeźdźców, którzy brali udział w Istańskim Zgromadzeniu, a zwłaszcza tych, którzy mogli znaleźć się w pobliżu tej bestii.
— Ale co ja mam robić, Mistrzu Capiamie, co mam robić?
— To, co ci kazałem. Za dwa albo trzy dni będziesz wiedział, czy zostałeś zarażony. Tak więc zalecałbym, żebyś jak najszybciej doprowadził swoją Warownię do porządku.
Capiam skinął na Sh’galla, żeby poprowadził ich na dziedziniec, gdzie czekał spiżowy smok. W ciemnościach przedświtu wielkie, jarzące się oczy Kaditha wskazywały obydwu mężczyznom drogę.
Sh’gall zatrzymał się nagle.
— Czy smoki też na to chorują?
— Talpan mówił, że nie. Wierz mi, Przywódco Weyru, że chyba tym najbardziej się martwił.
— Jesteś pewien?
— Talpan był pewien. Nie zachorował na to żaden wher ani wher-stróż, chociaż wszystkie stykały się z tym wielkim kotem w Warowni Morskiej w Igenie lub w Stajniach Keroonu. Ciężko chorują biegusy, natomiast nie choruje bydło. Smok, który zabrał tego kota z Igenu do Keroonu, nie zachorował, a przenosił go ponad dziesięć dni temu.
Sh’gall wciąż miał jakieś wątpliwości, ale skinął ręką, żeby podeszli do Kaditha.
Spiżowy smok opuścił już łapę, żeby jego jeździec i uzdrowiciel mogli wsiąść. Jednym z przywilejów, jakie dał Capiamowi tylu mistrzowski, było właśnie jeżdżenie na smoku; przywilej ten sprawiał mu najwięcej radości, chociaż Capiam starał się go nie nadużywać. Z wdzięcznością usadowił się za Sh’gallem. Nie miał żadnych skrupułów, że wykorzystuje Sh’galla i Kaditha, żeby w tej krytycznej sytuacji przewieźli go do jego siedziby. Przywódca Weyru był młody i silny i miał szansę na przeżycie każdej zarazy, której nosicielem mógł być Capiam.
Capiam tak głęboko zamyślił się nad tym, czego musi dokonać w ciągu najbliższych kilku godzin, że nie potrafił cieszyć się startem smoka. Talpan obiecał zainicjować kwarantannę w Iście, ostrzec wschód i odizolować wszystkich, którzy mogli mieć kontakt z tamtym kotem. Będzie próbował wytropić wszystkie biegusy, które opuściły Stajnie Keroonu w ciągu ostatnich osiemnastu dni. Capiam ostrzeże zachód i przyspieszy przeszukiwanie kronik. Bębny Fortu rozgrzeją się jutro od tych wszystkich wiadomości, które musi wysłać. Na pierwszym miejscu znajdzie się Warownia Ruatha. Jeźdźcy smoków brali udział w Istańskim Zgromadzeniu, a potem polecieli jeszcze na kilka godzin do Ruathy, by potańczyć i napić się wina Gdyby tylko Capiam nie był się poddał zmęczeniu. Stracił cenny czas, a nieświadom zagrożenia ludzie roznosili chorobę coraz dalej.
Sh’gall uprzedził Capiama przyciszonym głosem i Uzdrowiciel mocno chwycił za rzemienie bojowe. Lecąc w przestworzach; zastanawiał się, czy to okropne zimno nie byłoby w stanie zabić zarazków choroby.
Wynurzyli się nagle nad wzgórzami ogniowymi Warowni Fortu i wylądowali na polu przed siedzibą. Sh’gall nie miał zamiaru przebywać w towarzystwie Mistrza Uzdrowiciela ani chwili dłużej, niż musiał. Zaczekał, aż Capiam zsiądzie, a potem poprosił go, aby powtórzył swoje zalecenia.
— Powiedz Bercharowi i Morecie, żeby sami próbowali leczyć objawy choroby. Jeżeli znajdę skuteczną kurację, natychmiast was zawiadomię. Ta zaraza ma okres inkubacji dwa do czterech dni. Są tacy, którzy ją przeżyli. Spróbuj ustalić, gdzie byli twoi jeźdźcy. — Pełna swoboda poruszania się działała na niekorzyść Weyrów. — Nie zbierajcie się…
— Jest Opad!
— Weyry mają swoje obowiązki wobec ludzi… ale spróbujcie ograniczyć kontakt z drużynami naziemnymi. — Capiam z wdzięcznością klepnął Kaditha po barku. Kadith zwrócił swoje jarzące się oczy na Mistrza Uzdrowiciela, potem przebiegł kilka kroków i wzbił się w powietrze.
Capiam przyglądał się im, aż zniknęli na tle jaśniejącego na wschodzie nieba. Polecieli w góry za Warownią Fortem. Uzdrowiciel ruszył łagodnie wznoszącym się zboczem w stronę swojej siedziby i łóżka, za którym bardzo tęsknił. Najpierw jednak musi tak ułożyć wiadomości, żeby bęben sygnalizacyjny zdołał ją przekazać do Ruathy.
W porannym powietrzu było nieco wilgoci, więc wyglądało na to, że później podniesie się mgła. Na głównym dziedzińcu Warowni Fortu nie zawieszono koszy z żarem, a przy wejściu do Siedziby Harfiarzy wisiał tylko jeden. Capiam był zaskoczony widząc, jak przez te dwa dni posunęły się prace nad przybudówką do Siedziby. Parskając podszedł do niego wher-stróż, rozpoznał go po zapachu i zagulgotał na powitanie. Capiam czule poklepał Rzepa po łbie i uśmiechnął się słysząc pełne szczęścia posapywanie. Whery — stróże miały wiele zalet, ale na skutek pewnego niefortunnego wydarzenia stały się tak szpetne, że wywoływały obrzydzenie u tych, którzy widzieli w nich nędzne kopie wspaniałych smoków. A przecież whery — stróże były lojalne, wierne jak smoki i można je było nauczyć rozpoznawać ludzi, którzy mieli prawo swobodnie wchodzić do Siedziby. Niektóre legendy mówiły, że whery — stróże wykorzystywano jako ostateczną obronę przed Nićmi, chociaż Capiam nie miał pojęcia, jak by to było możliwe, skoro te nocne stworzenia nie znosiły słońca.
Rzep był jeszcze całkiem młody, miał dopiero kilka Obrotów, a odkąd się wylągł, Capiam utrzymywał z nim bliski kontakt. Obydwaj z Tironem dali do zrozumienia terminatorom, że absolutnie nie będą tolerowali złego traktowania tego stworzenia. Kiedy na Fort opadały Nici, Capiam albo Tirone, zależnie od tego który z tych dwóch Mistrzów był na miejscu, zabierali whera — stróża do głównego wejścia do Siedziby, chcąc przypomnieć młodzieży, że wher-stróż może odegrać ważną rolę w tym zgubnym okresie.
Gwałtowne przywitania Rzepa omal nie zbiło Capiama z nóg, ale było tak szczere, że aż go wzruszyło. Rzep dumnie człapał obok niego, grzechocząc łańcuchem po bruku. Capiam jeszcze raz ostatni pogłaskał go po głowie, i wbiegł na schody, żeby otworzyć ciężkie drzwi Siedziby.
Wewnętrzny korytarz był oświetlony jednym mdłym żarem. Capiam zamknął drzwi, już niedługo będzie mógł położyć się i odpocząć. Poruszał się teraz szybko, skręcił z głównego korytarza w lewo i przeszedł przez drzwi które prowadziły do archiwów.
Gdy nagłe usłyszał chrapanie, zajrzał do wysoko sklepionej sali bibliotecznej. Jeden z uczniów spał z głową złożoną na kronice którą miał czytać, a drugi oparty nieco wygodniej o ścianę. Świt był już blisko, i zaraz zjawi się tu Mistrz Fortine, który popędzi ich do roboty i zbeszta za słabość. Będą uważniej czytali, jak dostaną burę. Capiam poczuł, że jest zbyt zmęczony, żeby odpowiadać na pytania, którymi na pewno by go zasypali, gdyby ich obudził.
Nie robiąc hałasu, wziął arkusz porządnie zeskrobanej skóry i ułożył zwięzłą wiadomość dla mistrza bębnistów, by nadał do Weyrów i większych Warowni, które z kolei miały ją przekazać mniejszym gospodarstwom i cechom. Położył wiadomość na stole Mistrza Fortine’a. Fortine zobaczy ją, skoro tylko zje śniadanie, i zawiadomienie o epidemii zostanie rozesłane jeszcze przed południem.
Capiam szedł do swojej kwatery powłócząc nogami w rytm zgrzytliwego chrapania. Prześpi się trochę, zanim zahuczą bębny. Niewykluczone, że nawet ich nie usłyszy. Wspiął się po stopniach do tej części Siedziby Harfiarzy, która była przeznaczona dla uzdrowicieli. Kiedy się skończy to Przejście, musi wreszcie rozpocząć budowę Siedziby Cechu Uzdrowicieli.
Doszedł do swojego pokoju i otworzył drzwi. Przytłumiony żar rzucał łagodne światło na jego sypialnię. Na stoliku przy łóżku ktoś postawił miskę świeżych owoców i dzbanek wina. Pościelone łóżko aż zapraszało do spania. Desdra! I znowu wdzięczny był jej za troskliwość. Rzucił worek w kąt i usiadł na łóżku; ściągniecie butów niemalże przekraczało jego siły. Rozluźnił pasek, a potem zdecydował, że nie będzie zdejmował tuniki i spodni — wymagałoby to za dużo wysiłku. Runął na materac i naciągnął na ramiona futro. Marzył o tym, żeby złożyć na poduszce zmęczoną, obolałą głowę.
Jęknął. Przecież zostawił te wiadomości na wielki bęben. Fortine będzie wiedział, że wrócił. A on musi się przespać! Przejechał cały Pern wzdłuż i wszerz. Jeżeli nie zadba o własne zdrowie, sam padnie się ofiarą tej zarazy zanim jeszcze odkryje, co to właściwie jest.
Chwiejąc się na nogach przeszedł od łóżka do stołu.
„Nie budźcie mnie — napisał wielkimi literami i chwytając się drzwi, żeby nie upaść, przypiął wiadomość tam, gdzie wszyscy musieli ją zobaczyć.
Następnie opadł na wygodne łóżko, odprężył się i zasnął.