Rozdział IX

Siedziba Uzdrowicieli, Przejście bieżące, 3. 13. 43;
Spotkanie przy Granitowym Wzgórzu i Weyr Fort, 3. 14. 43;
Siedziba Uzdrowicieli, 3. 15. 43

Capiam nie mógł zasnąć, chociaż usiłował pogrążyć się znowu w szalone, gorączkowe majaki; łatwiej przychodziło mu pogodzić się z nimi, niż z cierpieniem, jakie niosła ze sobą pełna świadomość tego, co się dzieje. Coś wdzierało się w jego półprzytomny umysł i zmuszało go, żeby się obudził. Myśl o tym, że musi coś zrobić. Mrugał łzawiącymi, zaropiałymi oczami, aż udało mu się skupić wzrok na zegarze. Godzina dziewiąta. Czas zażyć lekarstwo.

Uzdrowiciel nie mógł nawet pochorować sobie w spokoju. Nie pozwalały mu na to jego zawodowe nawyki. Podparł się na łokciu, żeby dosięgnąć pergaminu, na którym notował przebieg choroby, ale w pół ruchu zatrzymał go atak kaszlu. Miał wrażenie, że jakieś drobniuteńkie ostrza wbijają mu się w gardło. Te napady kaszlu były niesłychanie męczące, gorsze niż ból głowy, gorączka i łamanie w kościach.

Ostrożnie, żeby nie wywołać następnego ataku kaszlu, przeciągnął pergamin na łóżko i zaczął szukać czegoś do pisania.

— Dopiero trzeci dzień? — Przez tę chorobę każda doba ciągnęła się w nieskończoność. Na szczęście trzy czwarte tego dnia już miał za sobą.

Zauważył, że temperatura mu opadła, a ból głowy zmienił się w tępe pulsowanie, które dało się już wytrzymać, ale niewiele go to pocieszyło. Przyłożył palce prawej dłoni do tętnicy lewego przegubu. Puls miał wciąż przyspieszony, chociaż już wolniejszy. Sporządził odpowiednią notatkę i dodał opis tego gwałtownego, suchego kaszlu bez odrobiny flegmy. Kaszel jakby tylko na to czekał, szarpnął nim znowu w następnym ataku, który niczym wąż tunelowy rozdzierał mu gardło i pierś. Musiał zwinąć się w kłębek i podciągnąć kolana pod brodę, żeby rozkurczyć ponapinane od kaszlu mięśnie. Kiedy atak minął, Capiam położył się na plecach, spocony i wyczerpany. Po chwili ocknął się i zażył dawkę salicylu wierzbowego.

Musi przepisać sobie jakieś lekarstwo na kaszel. Jaki środek zadziała najskuteczniej? Dotknął obolałego gardła. Ciekawe, jak wygląda śluzówka w jego gardle?

— Cóż to za straszne uczucie — powiedział ochrypłym głosem. Przysiągł, że na przyszłość będzie miał więcej współczucia dla chorych.

Wieża znowu zaczęła drgać od łomotu bębnów. Ta wiadomość zaszokowała Capiama. Przekazywano kondolencje dla Lorda Tolocampa — skąd wziął się on w Warowni Fort, skoro miał zostać w Ruacie? — i dla Przywódców Weyru Telgar i Weyru Igen z powodu śmierci… Capiam wił się i skręcał w ataku kaszlu, po którym opadł na łóżko osłabły i zadyszany. Nie dosłyszał imion zmarłych jeźdźców! A Pern nie może pozwolić sobie na utratę ani jednego ze smoczych jeźdźców.

Czemu nie wezwano go wcześniej? Przecież kiedy w Warowni Morskiej zachorowało naraz aż dziewięć osób, choćby przez grzeczność należało powiadomić główną Siedzibę Uzdrowicieli. Czy on sam doceniłby jednak znaczenie tego faktu?

— Capiamie? — Pytanie Desdry było tak ciche, że gdyby spał, nie obudziłoby go.

— Nie śpię, Desdro. — Jego głos przypominał ochrypłe krakanie.

— Słyszałeś bębny?

— Część wiadomości…

— Sądząc po twoim głosie, nie dosłyszałeś tego, co najważniejsze.

— Nie podchodź bliżej. Ilu jeźdźców nie żyje?

— Straty wynoszą piętnastu w Igenie, dwóch w Iście i ośmiu w Telgarze.

— Ilu w takim razie zachorowało? — Głos mu się załamał.

— Mamy doniesienia, że część z nich wyzdrowiała — powiedziała Desdra weselszym tonem. — Dziewiętnastu w Telgarze, czternastu w Igenie, pięciu w Iście, dwóch w Forcie.

— A w cechach i warowniach? — Z przerażeniem czekał, że poda mu liczbę chorych i zmarłych.

— Fortine zarządza teraz wszystkim, a Boranda i Tirone pomagają mu. — Po jej głosie Capiam zorientował się, że niczego więcej się nie dowie.

— Dlaczego jesteś w moim pokoju? — zapytał gniewnie. Wiesz, że…

— Wiem, że zacząłeś kaszleć i przygotowałam ci trochę łagodzącego syropu.

— Skąd wiesz, co sam bym sobie przepisał?

— Ten, który sam siebie leczy, ma również pacjenta za głupca. Capiam chciał się roześmiać, ale śmiech od razu zmienił się w bolesny, przeciągły kaszel, a nim kaszel minął, po jego policzkach toczyły się łzy.

— To syrop z żywokostu i słodzika z dodatkiem szczypty kojącego ziela, żeby znieczulić tkanki gardła. Powinien uśmierzyć ten kaszel. — Postawiła parujący kubek na stole i natychmiast cofnęła się do drzwi.

— Dzielna i litościwa kobieta z ciebie, Desdro — powiedział Capiam, nie zwracając uwagi na jej sarkastyczne parsknięcie.

— Jestem również ostrożna. Jeżeli to możliwe, wolałabym uniknąć tych męczarni, które przypadły ci w udziale.

— Czy jestem takim trudnym pacjentem? — zapytał żałośnie Capiam. Tak bardzo chciał, żeby go ktoś pocieszył i przyniósł mu ukojenie, a nie tylko kubek syropu o dziwnym smaku.

— Jak się nie da czemuś zaradzić, trzeba to znieść — odparła Desdra.

— Z tych nieżyczliwych słów wynika, że w kronikach nie udało wam się znaleźć ani wyjaśnienia, ani lekarstwa.

— Mistrz Tirone i wszyscy jego uczniowie, a także czeladnicy i ich mistrzowie, włączyli się do poszukiwań. Przeszukują kroniki za ostatnie dwieście Obrotów.

Jęk Capiama szybko przerodził się w paroksyzm kaszlu, po którym chciwie chwytał powietrze. Bolały go naraz wszystkie kości. Posłyszał, jak Desdra grzebie w jego buteleczkach i fiolkach.

— Widziałam tu gdzieś aromatyczną maść. Gdyby ci nią natrzeć pierś, może by to pomogło, bo większość syropu rozlałeś.

— Sam się nią natrę, kobieto!

— Nie ma co do tego wątpliwości. Jest tutaj. No tak, to powinno ci przetkać nos.

— Nie ma potrzeby. — Capiam z daleka czuł zapach maści. Dziwne, jak wyostrzał się w tej chorobie zmysł węchu. Wyczerpany ostatnim atakiem kaszlu leżał spokojnie.

— Czy wciąż jeszcze czujesz się taki znużony?

— Znużony? — Capiam usiłował się nie roześmiać, ale to słowo absolutnie nie pasowało do całkowitego bezwładu, który ogarnął jego zwykle energiczne ciało. — To jest krańcowe znużenie! Całkowita apatia! Kompletna niemoc! Nie potrafię nawet napić się syropu, żeby połowy nie rozlać. Nigdy w życiu nie byłem jeszcze taki zmęczony…

— W takim razie choroba jest już solidnie zaawansowana.

— Ależ mnie pocieszyłaś! — Wystarczyło mu energii tylko na ten sarkazm.

— Jeżeli — droczyła się z nim, kładąc nacisk na to słowo — to, co pisałeś, jest słuszne, to jutro powinieneś poczuć się lepiej. O ile uda nam się utrzymać cię w łóżku i zapobiec wtórnym infekcjom.

— Co za ulga.

— Tak powinno być.

Capiamowi zaczynało znowu szumieć w głowie od salicylu wierzbowego. Miał właśnie pochwalić Desdrę za skuteczność jej mikstury, kiedy nagle załaskotało go w gardle i zgiął się wpół w ataku kaszlu.

— No, to nie przeszkadzam ci już w twoich zajęciach — powiedziała promiennie Desdra.

Machnął ręką, żeby już wyszła z pokoju, a potem przyłożył obydwie ręce do gardła, pragnąc w ten sposób ukoić ból.

Miał nadzieję, że Desdra była ostrożna. Nie chciał, żeby zachorowała. Czemu marynarze nie zostawili tego zwierzaka, żeby się utopił? Popatrzcie tylko, do czego człowieka doprowadza ciekawość!


Spotkanie przy Granitowym Wzgórzu, 3. 14. 43

W głębi równin Keroonu, daleko od wszelkich warowni, wznosiło się strome, samotne, granitowe wzgórze, wypchnięte na powierzchnię przez jakieś pradawne trzęsienie ziemi. Ten punkt orientacyjny wykorzystywano przy treningowych lotach weyrzątek. A teraz stało ono się miejscem bezprecedensowego spotkania Przywódców Weyrów.

Wielkie spiżowe smoki przybyły na miejsce niemal jednocześnie i, wykorzystując swoje niesamowite wyczucie odległości, wynurzały się z przestworzy, lecąc skrzydło w skrzydło. Usadowiły się na ziemi w olbrzymim kole, po południowej stronie Granitowego Wzgórza. Spiżowi jeźdźcy zsiedli i utworzyli nieco mniejszy krąg, przy czym każdy z nich przezornie trzymał się z daleka od swoich sąsiadów, dopóki K’dren z Bendenu, którego w żadnych okolicznościach nie opuszczało poczucie humoru, nie zaczął chichotać.

Żaden z nas nie przyleciałby tutaj, gdyby miał jakieś oznaki tej choroby — powiedział skinąwszy głową S’perenowi, który zastępował Sh’galla.

Zbyt wielu z nas na nią zapadło — odparł L’bol z Igenu. Oczy miał czerwone od płaczu.

M’tani z Telgaru spojrzał spode łba i zacisnął pieści.

— Wspólnie przeżywaliśmy każdą waszą stratę — powiedział S’ligar z Dalekich Rubieży, z pełną powagi kurtuazją pochylając głowę najpierw przed L’bolem, M’tanim i F’galem z Isty. Pozostali dwaj spiżowi jeźdźcy półgłosem złożyli im kondolencje. — Zebraliśmy się tutaj, żeby w tej krytycznej sytuacji podjąć decyzje, których ze względów dyskrecji nie należy powierzać bębnom, a których nasze królowe nie są w stanie przekazać — ciągnął dalej S’ligar. Jako najstarszy z Przywódców Weyrów podjął się prowadzić to spotkanie. Był również z nich wszystkich najpotężniej zbudowany, przerastał pozostałych spiżowych jeźdźców przynajmniej o głowę, a jego szerokiej piersi i barów starczyłoby dla dwóch normalnego rozmiaru ludzi. Był też zadziwiająco łagodny, nigdy nie wykorzystywał swojej potężnej postury. — Jak zwróciły nam uwagę nasze Władczynie, nie możemy ujawniać, jakie straty poniosły Weyry w zmarłych i chorych. Już i tak w Warowniach zapanował zbyt wielki niepokój. Oni cierpią dużo bardziej, niż my.

— To żadna pociecha! — warknął F’gal. — Tyle razy ostrzegałem Lorda Fitatrica, że ten nadmierny tłok w warowniach i chatach będzie miał opłakane skutki.

— Nikt z nas nie miał tego na myśli — powiedział K’dren — ale też nikt z nas nie musiał lecieć i oglądać tego osobliwego zwierzaka. Ani brać udziału w dwóch Zgromadzeniach jednego dnia…

— Wystarczy, K’drenie — powiedział S’ligar. — Przyczyna i skutek są teraz bez znaczenia. Przylecieliśmy tutaj, żeby omówić metody, które pozwolą jeźdźcom smoków z Pernu wypełnić swoją misję.

— Naszą misją jest wymieranie, S’ligarze! — krzyknął L’bol. — Po co wyprawiać się na Nici, jeżeli mamy chronić puste warownie? Po co narażać własną skórę i nasze smoki, skoro nie ma tam nikogo do uratowania? Nie potrafimy nawet obronić się przed tą zarazą! — Smok L’bola zaczął mruczeć i wyciągnął głowę w kierunku swego zrozpaczonego jeźdźca. Pozostałe smoki niespokojnie poruszyły się na ciepłym piasku. L’bol potarł twarz. Tam, gdzie łzy zmoczyły mu policzki, pozostały białe ślady.

— Będziemy wyprawiać się na Nici, bo tylko to możemy zrobić dla chorych w Warowniach. Nie można dopuścić, żeby bali się zagrożenia Nićmi z zewnątrz! — mówił S’ligar głębokim, łagodnym głosem. — Zbyt długo pracowaliśmy wspólnie, żeby teraz oddać Pern Niciom na zniszczenie z powodu zagrożenia, którego nie możemy zobaczyć. Nie wierzę również, żeby ta choroba, jeżeli nawet szerzy się tak gwałtownie, mogła pokonać nas, którzy przez czterysta Obrotów broniliśmy się skutecznie przed Nićmi. Chorobę można uleczyć, można ją pokonać. A któregoś dnia wyprawimy się na Nici u ich źródła i pokonamy je.

— K’lon, jeździec Rogetha, wyzdrowiał po tej zarazie — oznajmił S’peren w ciszy, która nastąpiła po wypowiedzi S’ligara. Mistrz Capiam też czuje się już lepiej…

— Ilu jest takich? Zaledwie dwóch? — powiedział L’bol. — U mnie w Igenie piętnastu nie żyje, a stu czterdziestu zachorowało. Niektóre warownie na środkowym-wschodzie nie odpowiadają już, kiedy wybębnia się ich kod wywoławczy. A co z warowniami, które nie mają bębnów, żeby powiadomić, czego im trzeba i podać liczbę umarłych?

— Capiam czuje się lepiej? — S’ligar uchwycił się tej nadziei. Nie mam żadnych wątpliwości, że tak utalentowany człowiek rozprawi się z tą zarazą. A wyzdrowieć musiało więcej, niż tych dwóch. Stajnie Keroonu wciąż jeszcze bębnią, a ich najbardziej przetrzebiła zaraza. To prawda, że i w Weyrze Dalekich Rubieży, i w Weyrze Fort panuje ta choroba, ale nie ma jej w ogóle w warowniach Tilleku, Dalekich Rubieży, Nabolu i Cromu. Mamy przed sobą już tylko siedem Obrotów do końca tego Przejścia. Przez cale życie czułem zagrożenie Nićmi. — Nagle wyprostował się z surową twarzą. — Nie po to walczyłem z Nićmi, żebym miał się teraz poddać jakiejś gorączce.

— Ja też nie — dodał szybko K’dren i przysunął się o krok do jeźdźca z Dalekich Rubieży. — Wiecie, złożyłem Kuzuthowi przysięgę — tu parsknął śmiechem — że dotrwamy do końca tego Przejścia. Jutro w Keroonie jest Opad, a odpowiedzialność za ten Opad spada na wszystkie Weyry Pernu. Z Bendenu może wylecieć pełnych dwanaście skrzydeł.

— A z Igenu osiem! — U’bol zapomniał o swym smutku i ostrym wzrokiem spiorunował K’drena. Timenth, jego smok, zatrąbił wyzywająco, podniósł się na zadzie i rozpostarł skrzydła. Pozostałe spiżowe smoki również zareagowały krzykiem. Dwa z nich rozpostarły skrzydła i spojrzały niespokojnie w niebo. — Igen wzniesie się do lotu na Opad!

— Oczywiście, że twój Weyr wzniesie się do lotu — powiedział uspokajająco S’ligar, podnosząc dłoń w geście pociechy — ale nasze królowe wiedzą, jak wielu igeńskich jeźdźców choruje. Opad stał się problemem wszystkich Weyrów, tak jak powiedział K’dren. I wszyscy uzupełnimy przerzedzone szeregi zdrowymi jeźdźcami. Dopóki nie minie ta epidemia, Weyry muszą się połączyć. Tym bardziej że w wielu miejscach pozbawieni będziemy załóg naziemnych, które z bliska mogłyby walczyć z Nićmi.

S’ligar wyjął ze swojego worka zwój pergaminów. Rozdał po jednym wszystkim spiżowym jeźdźcom, zwracając baczną uwagę, żeby żadnego z nich nie dotknąć.

— Spisałem tu imiona moich przywódców skrzydeł i ich zastępców, ponieważ królowe mają kłopoty z nazywaniem ludzi po imieniu. Przy wpisywaniu jeźdźców na listę kierowałem się tym, do jakiego stopnia zdolni będą kierować skrzydłem lub całym Weyrem. Na mojego osobistego zastępcę wybrałem B’leriona. — Na twarzy jeźdźca z Dalekich Rubieży ukazał się nieczęsto widywany uśmiech. — Przy całkowitym poparciu Falgi.

K’dren ryknął śmiechem.

— Czy to ona go zaproponowała?

S’ligar spojrzał na K’drena z łagodnym wyrzutem. — Mądry Przywódca z góry przewiduje, jakie będą decyzje Władczyni jego Weyru.

— Dość tego! — zawołał M’tani rozdrażniony. Spoglądał ze złością spod ciężkich, czarnych brwi. Dorzucił swoje listy do list S’ligara. — T’grel zawsze marzył o stanowisku Przywódcy. Przypomniał mi, że nie był na żadnym z tych Zgromadzeń, wiec nagrodzę jego cnotę.

— Masz szczęście — powiedział K’dren bez cienia wesołości w głosie i dodał swoje listy. — L’vin, W’ter i H’grave brali udział w obydwu Zgromadzeniach. Polecam wam M’genta. Jest dosyć młody, ale potrafi kierować ludźmi, co nieczęsto się zdarza. Nie był na Zgromadzeniach.

Flag rozwinął swoje pergaminy. Wydawało się, że pozbywa się ich z niechęcią.

— Wszystko tu jest — powiedział ze znużeniem i rzucił je na piasek.

— Leri zaproponowała mnie — powiedział S’peren, wzruszając ramionami z lekceważeniem dla własnej osoby — chociaż jest całkiem możliwe, że jak Sh’gall wyzdrowieje, to wprowadzi jakieś zmiany. Miał zbyt wysoką gorączkę, żeby mu mówić o tym zebraniu, więc to Leri sporządziła listy.

— Leri wie, co robi — skinął głową K’dren. Przykucnął, żeby podnieść pięć kawałków pergaminu, wyrównał je u góry i zwinął. — Będę rad, jeżeli obrosną kurzem w moim weyrze. Wepchnął rolkę do mieszka. — Pociesza mnie jednak to, że coś zaplanowaliśmy, rozważyliśmy różne ewentualności.

— Oszczędzi nam to niepotrzebnych zmartwień — zgodził się S’ligar, pochylił się i dłonią o długich palcach zgarnął płachty pergaminu. — Radziłbym też, żeby na zastępstwo wysyłać całe skrzydła, a nie pojedyncze osoby. Jeźdźcy przyzwyczajają się do swoich przywódców i do ich zastępców.

Ta rada została dobrze przyjęta przez pozostałych.

— Pełne skrzydła czy zastępcy, to nie największe zmartwienie. — L’bol spode łba przyglądał się listom, układając je w dłoni. — Problemem jest brak naziemnych drużyn.

— Tu się nie ma o co martwić — odparł K’dren. — Przecież królowe już zdecydowały miedzy sobą, że przejmą tę robotę. Wszyscy zostaliśmy poinformowani, że każda królowa, która jest zdolna latać, będzie brała udział w każdym Opadzie.

M’tani rzucił spode łba kwaśne spojrzenie, L’bol i F’gal nie wydawali się uszczęśliwieni, a S’ligar bez przekonania wzruszył ramionami.

— Królowe i tak zrobią, co będą chciały, ale one dotrzymują przyrzeczeń.

— Kto zaproponował, żeby jako drużyny naziemne wykorzystać weyrzątka? — zapytał M’tani.

— Może będziemy się musieli uciec do tego — powiedział S’ligar.

— Weyrzątka nie mają dość rozumu… — zaczął M’tani. — To zależy od Mistrza Weyrzątek. — stwierdził K’dren.

— Królowe mają zamiar — wtrącił S’ligar, zanim M’tani zdążył się obrazić na uwagę K’drena — trzymać weyrzątka pod kontrolą. Co innego możemy zrobić pod nieobecność naziemnych drużyn?

— No cóż, nie słyszałem jeszcze o weyrzątku, które nie posłuchałoby królowej — przyznał F’gal.

— S’perenie, czy teraz, kiedy Moreta jest chora, Weyrem kieruje Kamiana?

— Nie, Leri — odparł S’peren z niepewną miną. — Przecież robiła to już przedtem.

Zaskoczeni Przywódcy Weyrów zaczęli półgłosem wyrażać swoją dezaprobatę.

— Jeżeli którejś z waszych Władczyń uda się jej to wyperswadować, wszyscy odczujemy dużą ulgę. — S’peren nie ukrywał swojego strapienia. — Zrobiła już dla Weyrów i dla Pernu więcej, niż było jej obowiązkiem. Z drugiej strony, umie kierować ludźmi. Weyr ufa jej, kiedy Moreta i Sh’gall są chorzy.

— Jak się czuje Moreta? — zapytał S’ligar.

— Leri mówi, że Orlith nie wydaje się zmartwiona. Wkrótce będzie składać jaja. Może to i dobrze, że Moreta jest chora, bo inaczej latałyby po całym Pernie. Sami wiecie, jak Morecie zależy na biegusach.

M’tani parsknął z odrazą.

— To nie jest odpowiednia pora, żeby narażać ciężarną królową — powiedział. — Ta choroba atakuje znienacka i zabija tak prędko, że smoki nie zdają sobie sprawy, co się dzieje. A potem znikają z naszego świata. — Zabrakło mu tchu, zacisnął zęby i zaczął przełykać ślinę, żeby powstrzymać łzy. Inni jeźdźcy udawali, że nie widzą jego rozpaczy.

— Kiedy Orlith już złoży jaja, nie będzie nigdzie latała, zanim się wyklują — powiedział S’ligar łagodnie. — S’perenie, czy macie już kandydatów w Weyr Forcie? S’peren pokręcił głową.

— Mieliśmy to dopiero zrobić i wydawało nam się, że mamy masę czasu.

— Uważajcie zanim kogoś przywieziecie do swojego Weyru — doradził z goryczą L’bol.

— Jeżeli zajdzie taka potrzeba, to w Dalekich Rubieżach mamy kilku zdrowych młodzików. Jestem pewien, że i z innych Weyrów da się ich zebrać tylu, ilu będzie trzeba. Powiadomisz Leri?

— Weyr Fort wyraża wdzięczność.

— Czy to wszystko? — zapytał L’bol, odwracając się do swojego smoka.

— Nie całkiem. Jest jeszcze jedna sprawa, skoro już zebraliśmy się tutaj. — S’ligar podciągnął pas. — Wiem, że niektórzy z nas myśleli o tym, żeby udać się na Południowy Kontynent, kiedy skończy się to Przejście…

— Po tym wszystkim? — L’bol wytrzeszczył na S’ligara oczy z niedowierzaniem.

— O to mi właśnie chodzi. Pomimo instrukcji, które nam pozostawiono, nie możemy narażać się na inne jeszcze choroby zakaźne. Południowy Kontynent trzeba pozostawić w spokoju! S’ligar machnął olbrzymią dłonią, jakby ucinał rozmowę. Popatrzył na Przywódcę Weyru Benden, czekając na jego komentarz.

— Rozsądny zakaz — powiedział K’dren. M’tani odwrócił się do S’perena.

— Oczywiście nie mogę mówić za Sh’galla, ale nie potrafię sobie wyobrazić, czemu Weyr Fort miałby się nie zgodzić.

Ten kontynent będzie obłożony interdyktem przez mój Weyr, zapewniam was — powiedział F’gal głośno, z naciskiem.

— A więc królowe będą nas zawiadamiały, ile skrzydeł każdy z Weyrów ma dostarczyć na Opad, aż minie ta krytyczna sytuacja. Znamy już wszystkie szczegóły, potrzebne nam do dalszej pracy. S’ligar potrząsnął swoim zwitkiem, a potem wepchnął go sobie pod tunikę. — Bardzo dobrze, przyjaciele. Pomyślnych lotów! Niech wasze Weyry… — Zawahał się, gdyż słowa, których chciał użyć, były niezbyt stosowne na tę chwilę.

— Weyry będą kwitły, S’ligarze — powiedział K’dren, uśmiechając się. — Zawsze kwitły!

Spiżowi jeźdźcy odwrócili się do swoich smoków i wsiedli na nie z łatwością i gracją świadczącą o długiej wprawie. Niemal jednocześnie smoki skręciły na lewo i na prawo od czerwonego, samotnego wzgórza i wzbiły się zwinnie w powietrze. I znowu, jak gdyby już wielokrotnie ćwiczono ten jedyny w swoim rodzaju manewr, po trzecim zamachu sześciu par wielkich skrzydeł smoki zniknęły w przestworzach.


Weyr Fort, 3. 14. 43

Mniej więcej w tym czasie, kiedy spiżowi jeźdźcy spotkali się przy Granitowym Wzgórzu, Capiam nauczył się kaszleć właśnie wówczas, kiedy wieża bębnów przekazywała wiadomości. Udawało mu się wtedy zagłuszyć bardziej przykre szczegóły. Kiedy jednak huk bębnów na wieży ustawał, nadal dudniło mu w głowie i nie mógł zasnąć, choć tak bardzo tego pragnął. Co prawda sen nie przynosił mu ani odrobiny wytchnienia. Czuł się jeszcze bardziej zmęczony, kiedy budził się z krótkiej drzemki, na jaką pozwalały mu bębny. A te koszmarne sny! Bezustannie nękała go płowa bestia o cętkowanym futrze, z pędzelkami na uszach, która przyniosła te osobliwe zarazki na bezbronny kontynent. To była czysta ironia losu, że prawdopodobnie Starożytni sami stworzyli coś, co groziło eksterminacją ich potomkom.

Gdyby ci marynarze zostawili to zwierzę, żeby zdechło na pniu unoszącym się we Wschodnim Prądzie. Gdyby było zdechło na statku, gdyby padło z pragnienia i z wyczerpania — Capiam miał wrażenie, że jemu samemu grozi to w każdej chwili — zanim zaraziło kogoś oprócz marynarzy. Gdyby tylko ci okoliczni gospodarze nie byli tacy ciekawi, tacy spragnieni rozrywek podczas zimowej nudy. Gdyby! Gdyby! Gdyby pragnienia były smokami, to cały Pern by latał!

A gdyby Capiam miał choć trochę energii, to wynalazłby jakąś miksturę, która przyniosłaby chorym ulgę, a może nawet powstrzymywałaby chorobę. Przecież Starożytni stykali się chyba z problemem epidemii. W najstarszych kronikach długo rozwodzono się nad tym, że na Pernie zlikwidowano całkowicie dolegliwości, które prześladowały ludzkość przed Przeprawą.

Z tego, co jak utrzymywał Capiam, wynikało, że były dwie Przeprawy, a nie jedna, jak wielu ludzi — łącznie z Tironem sądziło. W czasie tej pierwszej Przeprawy Starożytni przywieźli ze sobą wiele zwierząt, jednokopytne, od których pochodzą biegusy i przeżuwacze, które stały się przodkami bydła; pustorożce, z których wyhodowano owce; psy; i różne mniejsze odmiany tego przeklętego, do kota podobnego nosiciela zarazy. Te stworzenia zostały przewiezione w postaci jaj (przynajmniej tak ujmowały to kroniki) z planety, z której pochodzili Starożytni, która nie była planetą Pern. Na Pern, a nie na Południowy Kontynent. A ta druga Przeprawa to były przenosiny z południa na północ. Prawdopodobnie, jak stwierdzał z goryczą Capiam, chcieli uciec przed tymi kotami, tymi nosicielami zarazy, które poukrywały się w mrocznych jaskiniach i pielęgnowały tę okrutną chorobę, dopóki nierozważni ludzie nie zdejmą któregoś z nich z pnia drzewa, w pobliżu morza. Czy ci Starożytni nie mogliby na chwilę przestać przechwalać się swoimi osiągnięciami i poinformować, jak wyplenili zarazę i pandemię? Bez tego ich sukces tracił na znaczeniu.

Capiam słabą dłonią dotknął pościeli. Śmierdziała. Trzeba by ją wywietrzyć. On sam również śmierdział, ale nie śmiał wyjść z tego pokoju. Jak nie można czemuś zaradzić, trzeba nauczyć się to znosić — przypomniał sobie ironiczne słowa Desdry.

Był uzdrowicielem: najpierw uzdrowi siebie i w ten sposób dowiedzie innym, że można wyzdrowieć po tej nieszczęsnej chorobie. Musi tylko wytężyć swój wyszkolony umysł i niemałą siłę woli. Jak na zawołanie szarpnął nim atak kaszlu. Kiedy już doszedł do siebie, sięgnął po syrop, który Desdra zostawiła na stoliku nocnym. Bardzo chciał, żeby do niego zajrzała.

Fortine odwiedzał Capiama, trzy razy i rozmawiał z nim stojąc przy drzwiach. Pojawiał się też Tirone, na bardzo krótko, chyba po to, żeby upewnić się i donieść wszystkim, że Capiam jeszcze nie odszedł z tego świata.

Zaraza nie dotknęła samej Warowni Fort, chociaż uzdrowiciele — mistrzowie, czeladnicy, uczniowie — jeździli tam, gdzie grasowała. Chorowali na nią ludzie w czterech nadmorskich warowniach Fortu i w dwóch przybrzeżnych gospodarstwach.

Syrop uśmierzył ostry ból gardła, Capiam czuł już nawet jego smak. Głównym składnikiem był tymianek. Pochwalał ten wybór. Jeżeli jego choroba będzie miała podobny przebieg jak u innych kaszel wkrótce powinien się skończyć. Ponieważ leżąc w łóżku skrupulatnie przestrzegał kwarantanny, nie zapadnie przypuszczalnie na żadną wtórną infekcję — wydawało się, że najbardziej ochoczo osłabionego pacjenta atakują choroby płuc i oskrzeli — i powinien zacząć powracać do zdrowia.

K’lon, błękitny jeździec z Weyr Fortu, wyzdrowiał całkowicie. Capiam miał nadzieję, że rzeczywiście była to ta choroba, a nie jakieś ciężkie przeziębienie. Fakt, że K’lon miał bliskiego przyjaciela w opanowanym przez zarazę Igenie i że uzdrowiciel Weyr Fortu, Berchar, i jego zielony partner byli poważnie chorzy, wydawał się świadczyć o słuszności jego rozumowania. Capiam usiłował nie dopuszczać do siebie bolesnej myśli, że smoczy jeźdźcy umierali równie łatwo jak gospodarze. Jeźdźcy smoków nie mogli umierać. Przejście miało jeszcze trwać przez osiem Obrotów. Na Pernie choroby można było zwalczać setkami proszków, korzonków, rodzajów kory i ziół, ale liczba smoków i ich jeźdźców była ograniczona.

Naprawdę Desdra powinna wreszcie pojawić się i przynieść trochę tej swojej pokrzepiającej zupy. Tak lubiła zmuszać go do jedzenia! A on pragnął jej obecności, a nie zupy. Zaczynał się już nudzić podczas długich godzin samotności, kiedy nie miał nic do roboty, a za to nachodziły go niemiłe myśli. Wiedział, że powinien być wdzięczny, iż ma cały pokój dla siebie, jako że w ten sposób prawdopodobieństwo wtórnej infekcji zostało zredukowane do minimum, ale ucieszyłoby go każde towarzystwo. A potem pomyślał o zatłoczonych salach i nie miał już żadnych wątpliwości, że jakieś biedaczysko stamtąd z ogromną radością zamieniłoby się z nim. Capiamowi nie sprawiała przyjemności świadomość, że jego często wygłaszane do Lordów Warowni tyrady na temat bezmyślnego płodzenia potomstwa okazały się tak przerażająco trafne. Jednakże smoczy jeźdźcy nie powinni umierać na tę zarazę. Każdy z nich miał swoją kwaterę, byli mocni, odporni na wiele dolegliwości, które dotykały ludzi żyjących w gorszych warunkach, dostarczano im w daninach wszystkiego co najlepsze. Igen, Keroon, Ista, miały bezpośredni kontakt z tamtym kotem. A jeźdźcy z Fortu Dalekich Rubieży i Bendenu uczestniczyli w Zgromadzeniach. Niemal każdy jeździec miał okazję zarazić się.

Capiama dręczyły wyrzuty sumienia, iż zażądał, żeby Sh’gall przewiózł go z Południowego Bollu do Warowni Fortu. Z drugiej jednak strony Sh’gall zawiózł Lorda Ratoshigana na Istańskie Zgromadzenie, żeby mógł on zobaczyć to wystawione na pokaz unikalne stworzenie, na dobrych kilka godzin przedtem, zanim Capiam i ten młody uzdrowiciel zwierząt, Talpan, odbyli naradę. Dopiero kiedy Capiam znalazł się w południowym Bollu i zobaczył chorych trenerów Ratoshigana, zdał sobie sprawę, jak szybko rozwija się ta choroba i jak zdradziecko się rozprzestrzenia. Z konieczności wykorzystał najszybszy sposób powrotu do swojej Siedziby, to znaczy lot na grzbiecie smoka z Przywódcą Weyr Fortu. Sh’gall zachorował, ale nic mu się nie stanie, gdyż jest młody i zdrowy. Podobnie rzecz się miała z Ratoshiganem, ale Capiamowi w jakiś osobliwy sposób wydawało się to sprawiedliwe. Istniała taka nieskończona różnorodność osobowości ludzkich, że nie można było lubić wszystkich. Capiam nie lubił Ratoshigana, ale nie powinien się cieszyć, ze człowiek ten cierpi razem z najnędzniejszymi ze swoich trenerów.

Capiam poprzysiągł ponownie, że kiedy wyzdrowieje, będzie okazywał chorym dużo więcej tolerancji. „Kiedy”, nie „jeżeli” „Jeżeli” oznaczało poddanie się. Jak te tysiące pacjentów, których pielęgnował przez całe Obroty jako uzdrowiciel, było w stanie znieść długie godziny bezlitosnych przemyśleń i introspekcji? Capiam westchnął, w kącikach jego oczy pokazały się łzy: następna oznaka potwornego osłabienia. Kiedy — tak, „kiedy” — będzie miał dość sił, żeby podjąć konstruktywne badania?

Musi istnieć jakaś odpowiedź, jakieś rozwiązanie, lekarstwo, terapia, remedium! Gdzieś coś takiego istnieje. Jeżeli ci Starożytni byli w stanie przemierzać niewyobrażalne odległości, rozmnażać zwierzęta, tworzyć smoki z szablonów wzorowanych na legendarnych jaszczurach ognistych, to przecież chyba potrafili pokonać bakterię czy wirusa, które groziły im i ich zwierzętom. To tylko kwestia czasu, kiedy odkryją tę tajemnicę. Fortine przeszukiwał stosy kronik, złożone w Jaskiniach Bibliotecznych. Kiedy musiał rozesłać czeladników i uczniów uzdrowicieli, żeby wspomogli przepracowanych rzemieślników na obszarach najbardziej dotkniętych zarazą, Tirone wspaniałomyślnie oddał do dyspozycji Fortine’a ludzi swego cechu. Jeżeli jednak któryś z tych niewyszkolonych czytelników pominie istotną wzmiankę, nie pojmując jej znaczenia… Chyba coś tak groźnego, jak epidemia, zasługiwało jednak na dłuższy opis.

Kiedy ta Desdra przyjdzie wreszcie ze swoją zupą i przerwie monotonię tej jego niemiłosiernej samokrytyki?

— Przestań się zamartwiać — powiedział sam sobie, a głos mu tak ochryple zaskrzeczał, że aż się przestraszył. — Jesteś rozdrażniony. Jednak żyjesz. Jak się nie da czegoś usunąć, trzeba się z tym pogodzić… Nie, trzeba to zgnieść, zniszczyć.

Po policzkach zaczęły mu spływać łzy niemocy, kapiąc do taktu bicia w bęben. Capiam chciał sobie zatkać uszy, żeby nie słyszeć tych wieści. Bez wątpienia będą złe. Czyż mogą być inne, dokąd nie odkryją specyfiki leczenia i środków na powstrzymanie zarazy?

Wiadomość wysłały Stajnie Keroonu. Potrzebowali lekarstw. Uzdrowiciel Gorby donosił o zmniejszających się zapasach ogórecznika i tojadu, potrzebował dużych ilości tymianku i macierzanki do leczenia infekcji płucnych i oskrzelowych, oraz wiecznie zielonego dębu na zapalenie płuc.

Capiama ogarnęła trwoga. Czy przy tak bezprecedensowym popycie na zapasy destylarni i magazynów wystarczy nawet tych prostych leków? Stajnie Keroonu, przystosowane do leczenia zwierząt, powinny być w stanie zaspokoić własne potrzeby. Capiam popadł w rozpacz, kiedy pomyślał o mniejszych warowniach. Tam ludzie będą mieli pod ręką tylko niewielkie zapasy podstawowych środków leczniczych. Większość warowni wymieniała miejscowe zioła ze swojego terenu na te, których im brakowało. Jaka gospodyni, nawet najbardziej zapobiegliwa i zaradna, mogła zgromadzić dość leków, żeby poradzić sobie z epidemią?

Do tego choroba ta zaatakowała w porze zimowej. Większość roślin leczniczych zbierano w czasie kwitnienia, kiedy ich uzdrawiające własności były najsilniejsze; a korzenie i cebulki zbierano jesienią. Wiosna i kwitnienie, jesień i wczesne zbiory… Niestety trudności mieli teraz!

Capiam wił się w swoich futrach. Gdzie podziewała się Desdra? Jak długo będzie to jeszcze trwało, zanim pozbędzie się przeklętego osłabienia?

— Capiamie? — spokojny głos Desdry przerwał mu te żałosne rozmyślania. — Chcesz jeszcze zupy?

— Desdro, ta wiadomość ze Stajni Keroonu…

— Jakbyśmy mieli tylko jedno lekarstwo na gorączkę! Fortine ułożył już listę środków zastępczych. — Desdra nie miała cierpliwości do Gorby’ego. — Kora jesiona, bukszpan, tymianek, są równie dobre jak ogórecznik i pierzasta paproć. A kto to wie, może się okazać, że jedno z nich jest właśnie tym szczególnym lekiem na tą chorobę. Semment z Warowni Wielkie Rubieże uważa, że tymianek dużo lepiej działa na te płucne infekcje, które leczył. Mistrz Fortine trzyma się pierzastej paproci, jako jednej z niewielu miejscowych roślin. Jak się czujesz?

— Fatalnie! Nie mogę nawet ręki podnieść.

— Takie zmęczenie jest charakterystyczne dla tej choroby. Zapisywałeś często ten objaw. Jeżeli czemuś nie można zaradzić… Zebrawszy wszystkie siły w nagłym wybuchu irracjonalnego gniewu, Capiam cisnął w nią poduszką. Nie była ani wystarczająco ciężka, ani nie została rzucona wystarczająco mocno, żeby dolecieć do celu. Desdra roześmiała się, podniosła ją i odłożyła na łóżko.

— Widzę, że jesteś już w lepszym nastroju. A teraz wypij zupę. — Postawiła ją na stole.

— Czy tu wszyscy są zdrowi?

— Wszyscy. Nawet ten natrętny Tolocamp, który zamknął się w czterech ścianach swoich apartamentów. Prędzej już złapie zapalenie płuc, jak tak będzie stał w odsłoniętym oknie, pilnując wartowników. — Desdra złośliwie zachichotała. — Poustawiał posłańców na dziedzińcu. Rzuca im zapiski, które mają zanosić winowajcom. Ani wąż tunelowy nie prześliźnie się niezauważony. Mistrz Tirone musiał długo i stanowczo przekonywać, żeby założył w rozpadlinie obóz dla internowanych. Tolocamp był uważał, że jak komuś zaoferuje schronienie, to tak, jakby zaprosił niepożądanych ludzi, żeby mieszkali i żywili się na jego koszt. Tirone jest wściekły na Tolocampa, ponieważ chce rozsyłać swoich harfiarzy, mając pewność, że będą mogli wrócić, ale Tolocamp nie chce uwierzyć, że harfiarze potrafią uniknąć zarażenia. Tolocamp wyobraża sobie chorobę jako mgiełkę czy opar, który sączy się z łąk, strumieni i szczelin górskich.

„Desdra próbuje mnie zabawić — pomyślał Capiam — nigdy nie była taka gadatliwa.”

— Przecież zarządziłem kwarantannę. Desdra prychnęła.

— Otóż to! Tolocamp nie powinien był opuszczać Ruathy. Wymógł to na bracie, kiedy Alessan zachorował. Powiadają, że Tolocamp zalewa się łzami, iż musiał pozostawić swoją drogą żonę, panią Pendrę i te swoje cenne córki, na łaskę szalejącej w Ruacie zarazy. — Desdra zachichotała ironicznie. — Zostawił je rozmyślnie. A może to pani Pendra uparła się, że zostaną. Na pewno chciały pielęgnować Alessana.

— Jak stoją sprawy w Weyr Forcie i Ruacie?

— K’lon mówi, że Moreta ma się nie najgorzej. Berchar ma prawdopodobnie zapalenie płuc, a dziewiętnastu jeźdźców — łącznie ze Sh’gallem — jest przykutych do weyrów. Ruatha ciężko to przechodzi. Fortine rozesłał ochotników. A teraz wypij tę zupę, zanim ostygnie. Mam dużo pracy na dole. Nie mogę tu stać i plotkować z tobą.

Kiedy Capiam podnosił kubek przekonał się, jak ręka mu dygocze.

— Nie powinieneś był marnować tyle energii na rzucanie poduszką — powiedziała Desdra.

Żeby nie rozlać zupy, Capiam musiał ująć w obie ręce kubek. — Co dodałaś? — zapytał, przełykając ostrożnie.

— Trochę tego, trochę tamtego. Wypróbowuję na tobie różne leki wzmacniające. Jak podziałają, ugotuję pełny kociołek.

— To jest obrzydliwe!

— Ale również pożywne. Wypij!

— Udławię się.

— Wypij, albo pozwolę Nerilce, tej córce Tolocampa, która przypomina wieszak na ubrania, przyjść i pielęgnować cię. Ciągle się naprasza. Capiam zaklął pod nosem, ale wypił zupę do dna.

— No, widzę, że wracasz do zdrowia! — zachichotała, zamykając za sobą drzwi.


— Wcale nie mówiłam, że mi się to podoba — powiedziała S’perenowi Leri. — Jednak stare smoki potrafią szybować. Dlatego właśnie Holth i ja możemy jeszcze wyprawiać się na Nici razem ze skrzydłem królowych. — Leri czule poklepała Holth i popatrzyła rozpromieniona na przyjaciółkę swego życia. — To stawy na czubku skrzydeł, w palcu i w łokciu sztywnieją tak, że traci się zdolność do bardziej precyzyjnych manewrów. Szybowanie nie wymaga wielkiego wysiłku przy tym wietrze, jaki nas czeka teraz. Czemu musiało się zrobić tak cholernie zimno? Łatwiej byłoby znieść deszcz, który bardziej pasowałby do tej pory roku. — Leri poprawiła sobie futra na ramionach. — Nie chciałabym powierzać weyrzątkom takiej żmudnej roboty. Na pewno miałyby jakieś niesłychane pomysły, jak ta sztuczka, której przy obecności Morety próbował T’ragel na grzbiecie górskim. Mówiłeś, że L’bol pogrążył się w żałobie?

Tak. Stracił obydwu synów. — S’peren ze smutkiem potrząsnął głową i pociągnął następny łyk wina, które podała mu Leri, „żeby sobie przepłukał gardło po tej naradzie przy Granitowym Wzgórzu”. S’perena czuł się podniesiony na duchu mogąc jak dawniej składać raport Leri. Przypomniało mu to dawne czasy sprzed kilku Obrotów, kiedy to L’mal był Przywódcą Weyru, a on sam bardzo często przebywał w jego weyrze. Miał wrażenie, że lada chwila przysadzista postać L’mala pojawi się we drzwiach i usłyszy jowialny, pozdrawiający go głos. To dopiero był Przywódca! On potrafiłby opanować sytuację. „A przecież — pomyślał S’peren, rzucając na Leri przelotne spojrzenie — ona jest ciągle taka jak dawniej.” — Czy Igen mógłby wystawić osiem pełnych skrzydeł na Opad?

— Co? — Leri aż podskoczyła. — Mało prawdopodobne, Torenth powiedziała Holth, że połowa Weyru jest chora, a druga połowa chyba wkrótce zachoruje. Ta ich przeklęta ciekawość i to słońce, które im bez przerwy świeci na głowy. Robią się przez to ślamazarni. Nie mają nic do roboty, a w wolnych chwilach tylko przypiekają sobie rozum. Oczywiście, że wszyscy poszli się pogapić na to dziwo! I nigdy nie darują sobie, że musieli zapłacić taką cenę! — Zajęła się przeglądaniem list, które wręczył jej S’peren. Nie mogę powiedzieć, żebym potrafiła wszędzie dopasować twarze do imion, czy określić, który smok jest od której pary. Dużo tu nowych. Kiedy L’mal był Przywódcą Weyru, znałam wszystkich nowych jeźdźców we wszystkich Weyrach.

— S’ligar pytał o Moretę.

— Martwi się o Orlith i jej jaja? — Leri sponad list rzuciła przenikliwe spojrzenie na spiżowego jeźdźca.

S’peren skinął głową.

— S’ligar zaproponował, że da kandydatów, gdyby…

— Nie spodziewałam się niczego innego. — Leri odezwała się cierpko, ale widząc jaką minę ma S’peren, złagodniała. — To miło z jego strony, że z tym wystąpił. Zwłaszcza że Orlith jest w tej chwili jedyną niosącą się królową. — Na twarzy Leri pojawił się złośliwy uśmieszek.

S’peren pokiwał głową. To rzucało inne światło na troskę S’ligara o Moretę i Orlith.

— Nie martw się, S’perenie. Moreta czuje się dobrze. Orlith jest z nią nieustannie, a potrafi bardzo podtrzymywać na duchu.

— Myślałem, że zachowuje się tak tylko w stosunku do rannych smoków.

— I że nie pocieszyłaby swojej własnej partnerki? Oczywiście, że Orlith pomaga Morecie. Inne Weyry mogłyby się wiele nauczyć od naszej smoczej królowej — seniorki. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby miały nastąpić jakieś przełomowe zmiany, kiedy Moreta wyzdrowieje. I kiedy Orlith znowu wzniesie się do lotu! Leri puściła oko do S’perena. — Ta dziewczyna musi pokazać swojej królowej, kogo naprawdę woli.

S’peren zaskoczony był taką otwartością Leri. Oczywiście, byli starymi przyjaciółmi i to w jego towarzystwie Leri najprędzej mogła sobie pozwolić na szczerość. Łyknął wina. Co właściwie Leri miała na myśli? Moreta bardzo mu się podobała. Obydwie z Orlith zrobiły kawał dobrej roboty, lecząc zeszłego Obrotu długą bruzdę po Niciach na boku jego Cliotha. A Clioth wzniósł się ostatnim razem do lotu godowego z Orlith. W perwersyjny sposób S’peren odczuł ulgę, kiedy Cliothowi się nie udało, pomimo całego swojego podziwu dla Morety i naturalnego pragnienia, żeby wykazać, że jego spiżowy smok był lepszy od innych spiżowych smoków Fortu. Z drugiej strony, nigdy nie podawał w wątpliwość kwalifikacji Sh’galla jako przywódcy lotów. Miał on niesamowite wyczucie, który smok zaczynać tracić siły, któremu wyczerpuje się płomień, który jeździec poczyna sobie mniej odważnie, niż należałoby. Jednakże S’peren nie zazdrościł mu tego Przywództwa ani w połowie tak bardzo, jak Clioth pragnął się parzyć z Orlith. — Czy to K’lon? — powiedziała Leri, przerywając tok jego myśli. Obydwie ze smoczycą patrzyły w stronę wejścia do weyru. Clioth potwierdził S’perenowi, że przybył Rogeth, i powiedział swojemu jeźdźcowi, że przesunie się dalej, żeby błękitny smok mógł wylądować na półce Holth.

— Już najwyższy czas, żeby ten młody człowiek wrócił do swojego weyru — powiedziała, marszcząc brwi Leri. — Jakiś smoczy jeździec musi wreszcie zastąpić K’lona przy pracy, bo padnie ze zmęczenia. A może chciał wpaść do Igenu, żeby zobaczyć się z tym swoim kochankiem? Kiedy błękitny jeździec wszedł do weyru, zobaczyli, jak jest wyczerpany. Ramiona mu obwisły, a krok utracił sprężystość. Twarz miał poznaczoną śladami podróży, za wyjątkiem jaśniejszej skóry naokoło oczu, gdzie przed kurzem w czasie lotu chroniły ją gogle. Jego ubranie było sztywne od wilgoci, która wsiąkła w skóry podczas nieustannych podróży w „pomiędzy”. — Pięć kropli z tej niebieskiej fiolki — powiedziała półgłosem Leri, pospiesznie pochylając się w stronę S’perena. Potem, prostując się, dodała normalnym tonem: — S’perenie, przygotuj dla K’lona kubek klahu zaprawionego tym moim mocnym winem. A ty usiądź tutaj, młody człowieku, zanim się przewrócisz. — Leri władczo wskazała mu krzesło. Zastąpiła swój stołeczek kilkoma wygodnymi siedziskami, ustawionymi — jak to mówiła — w „nie-zaraźliwych” odległościach przed legowiskiem Holth.

K’lon ciężko osunął się na krzesło. Z jednej osłabłej ręki zwisał mu hełm i gogle, drugą przyjął od S’perena kubek.

— Łyknij sobie dobrze, K’lonie — powiedziała życzliwie Leri. — Przywróci to twojej krwi normalną temperaturę po ”pomiędzy”. Jesteś niemalże tak niebieski jak Rogeth. No i co? Smaczne, nieprawdaż? — Chociaż głos jej brzmiał życzliwie, przyglądała się bacznie K’lonowi. — A teraz powiedz nam, jakie masz wiadomości z warowni?

Znużona twarz K’lona rozjaśniła się.

— Dobre wiadomości. Mistrz Capiam naprawdę wraca do zdrowia. Rozmawiałem z Desdrą. Jest słaby, ale już głośno przeklina. Desdrą powiedziała, że pewnie będą go musieli przywiązać do łóżka, żeby go w nim zatrzymać aż odzyska siły. Domaga się głośno kronik. A co najważniejsze — z K’lona zdawało się opadać zmęczenie, kiedy to mówił — upiera się, że to nie sama ta choroba powoduje śmierć. Ludzie umierają na zapalenie płuc, oskrzeli, na inne choroby układu oddechowego. Trzeba tylko unikać powikłań — K’lon poruszył się gwałtownie, aż jego hełm i gogle zagrzechotały o siebie a wszystko będzie dobrze. — Nagle posmutniał. — Niestety nie da się tego zrobić w Warowniach. Tylu tu ludzi stłoczonych na małej powierzchni… takie ciężkie warunki życia… zwłaszcza teraz, kiedy zrobiło się tak zimno. Lordowie Warowni umieszczają ludzi w skórzanych namiotach, co było dobre na Zgromadzenie, ale nie wystarcza dla chorych. Byłem wszędzie. Nawet w takich warowniach, które nie wiedzą, co się dzieje gdzie indziej, i myślą, że to tylko u nich taka bieda. Byłem w tylu miejscach…

— A’murry? — Leri delikatnie wspomniała o zielonym jeźdźcu.

K’lon wreszcie mógł się wyżalić.

— Ma infekcję płuc; jeden z mieszkańców Weyru, który go pielęgnował, był bardzo zaziębiony. Fortine dał mi specjalną miksturę i maść żywokostową. Zmusiłem A’murry’ego, żeby zażył lekarstwo, i naprawdę natychmiast przestał kaszleć. Natarłem mu maścią pierś i plecy. — K’lon popatrzył na nich i zobaczył w ich oczach niemy lęk. — Muszę odwiedzać Amurry’ego. Nie zarażę go, bo już jestem zdrów. I nie mówcie mi, że wystarczy, jeśli jak Rogeth i Granth porozumiewają się ze sobą. Wiem, że to robią, ale ja też muszę być z A’murrym. — Przez twarz K’lona przeszedł skurcz. Wyglądało na to, że zaraz wybuchnie płaczem, ale powstrzymał się od zrobienia z siebie widowiska i łyknął zaprawionego winem klahu. — To jest naprawdę bardzo smaczne — stwierdził uprzejmie. — Co jeszcze mógłbym wam powiedzieć o moim… Przerwał, zamrugał oczyma i głowa zaczęła mu opadać na bok. Leri, która tylko na to czekała, dała naglący znak S’perenowi. — Idealnie to wyliczyłam, jak mi się zdaje — powiedziała, kiedy S’peren złapał K’lona, zanim osunął się on na podłogę. — Masz! — Rzuciła mu poduszkę i ściągnęła z ramion futro. — Owiń go w to, podłóż mu poduszkę pod głowę, a pośpi dobre dwanaście godzin. Holth, bądź taka kochana i powiedz Rogethowi, żeby się zwinął w kłębek w swoim weyrze i trochę odpoczął. A ty będziesz nasłuchiwać, czy nie ma jakichś wiadomości od Granth.

— A jeżeli K’lon będzie potrzebny? — zapytał S’peren, układając go wygodnie. — Cechom, Warowniom lub A’murry’emu? — A’murry jest oczywiście na pierwszym miejscu — powiedziała Leri z namysłem. — Naprawdę nie mogę darować K’lonowi tego, że wyłamał się z kwarantanny. Pomyślę później o jakiejś karze, ponieważ okazał nieposłuszeństwo wobec bezpośredniego rozkazu. Zdecydowałam właśnie, że w miejsce K’lona możemy wykorzystać innych posłańców. Zwłaszcza że jego robota polega przede wszystkim na przewożeniu dostaw i uzdrowicieli. To mogą robić weyrzątka! Będą się czuły docenione, ale z pewnością, że zachowają ostrożność. Paczki na pewno można przekazywać nie kontaktując się z nikim, a wiadomości zbierać w rozsądnej odległości od chat. Niech ćwiczą siadanie przy chorągiewce, zamiast przy grani. — Leri krytycznie przyjrzała się śpiącemu K’lonowi. — Lepiej jednak, żebyś puścił w obieg tę wiadomość, którą nam przyniósł z Siedziby — że ta zaraza nie zabija. Musimy jeszcze ostrożniej niż dotąd obchodzić się z naszymi rekonwalescentami. Jeżeli ktoś chociaż raz kichnie albo mu pryszcz wyskoczy, nie ma prawa opiekować się jeźdźcami. — I tak trudno jest namówić mieszkańców weyru, żeby się nimi opiekowali — zauważył S’peren.

— Hm! Zapytaj tych leni, kto będzie się opiekował nimi, kiedy znajdą się w potrzebie? — Leri zwinęła listy jeźdźców i odłożyła je na półkę obok siebie. — No, stary przyjacielu, zaniesiesz do Niższych Jaskiń dobre wiadomości z Siedziby Uzdrowicieli, a potem wyznaczysz skrzydła, które jutro wyruszą przeciw Niciom!


Siedziba Uzdrowicieli, 3. 15. 43

Ostry blask licznych żarów, które Capiam kazał sobie przynieść, żeby oświetlić drobne, wyblakłe pismo starych rejestrów, padał na przystojne oblicze Tirone’a, Mistrza Harfiarza Pernu, siedzącego obok wielkiego biurka Capiama. Tirone spoglądał spode łba na uzdrowiciela, a był to całkowicie nietypowy wyraz twarzy u tego człowieka, znanego ze swojej jowialności i dobrego humoru. Ta epidemia — nie, trzeba było podać jej prawdziwe rozmiary, ta pandemia — wywarła swe piętno na wszystkich, nawet na tych, którym udało się nie zachorować.

Wielu ludzi wierzyło, że Tirone’a musiały chronić jakieś dobre czary, kiedy na obszarze całego kontynentu usiłował wypełniać swoje obowiązki. Na granicy pomiędzy Tillekiem a Dalekimi Rubieżami zatrzymała Harfiarza dysputa na temat kopalni, co nie pozwoliło mu wziąć udziału w Ruathańskim Zgromadzeniu. Kiedy bębny już ogłosiły kwarantannę, Tirone udał się z powrotem do Siedziby sztafetą biegusów, mijając gospodarstwa, gdzie ta zaraza jeszcze nie dotarła, i takie, do których nie doszły nawet wieści o niej. Urządził awanturę Tolocampowi, który nie chciał go wpuścić do Warowni. Przeważyła argumentacja Tirone’a, że noga jego nie postała na żadnym z zarażonych obszarów. A może to jeden z wartowników powiedział Mistrzowi Harfiarzowi, jak to Lord Tolocamp powrócił z Ruathy?

Tirone przezwyciężył również obiekcje Desdry, prosząc, żeby pozwoliła mu odwiedzić Mistrza Uzdrowiciela.

— Jeżeli nie dowiem się tego od ciebie, Capiamie, będę zmuszony polegać na pogłoskach, a to nie jest właściwe źródło dla Mistrza Harfiarza.

— Tirone, ja wcale nie wybieram się na tamten świat. I chociaż pochwalam twoją gorliwość, żeby poznać prawdę, mam bardziej naglące obowiązki! — Capiam wziął do ręki rejestr. — Ja wróciłem do zdrowia, ale muszę dowiedzieć się, jak leczyć lub zatrzymać rozprzestrzenianie się tej nieszczęsnej choroby, zanim zabije ona następne tysiące ludzi.

— Mam surowo przykazane, żeby cię nie zmęczyć, bo Desdra wydrapie mi oczy — odpowiedział Tirone z figlarnym uśmiechem. Faktem jest jednak, że miałem stanowczo za mało kontaktów z Siedzibą w tym najbardziej krytycznym okresie. Nie mogę nawet otrzymać przyzwoitej relacji od mistrza Bębnistów, chociaż potrafię zrozumieć, że ani on, ani jego czeladnicy nie mieli czasu rejestrować tych licznych wiadomości, które przyjmowali na wieży i nadawali. Tolocamp nie chce ze mną rozmawiać, chociaż minęło już pięć dni od Zgromadzenia w Ruacie… a po nim nie widać żadnych oznak choroby. Muszę więc mieć coś, na czym będę mógł się oprzeć, oprócz nieskładnych i pogmatwanych wersji. Obserwacje kogoś wyszkolonego, takiego jak ty sam, są bezcenne dla kronikarza. Dano mi do zrozumienia, że rozmawiałeś z Talpanem w Iście. — Pióro Tirona zawisło nad czystym, wygładzonym pergaminem.

— Talpan… to z tym człowiekiem powinieneś porozmawiać, kiedy się już wszystko skończy.

— Tego się nie da zrobić. Na Skorupy! Czy nic ci nie mówiono?

— Nie, nic nie wiedziałem. — Capiam przymknął na moment oczy, żeby dojść do siebie. — Pewnie sądzili, że będzie to dla mnie wielki cios. I mieli rację. To był wspaniały człowiek, bystry, rozgarnięty. Prawdziwy Mistrz Hodowca. — Capiam usłyszał, że Tirone westchnął ciężko. Otworzył oczy. — Mistrz Pasterzy Trume także? — Tirone potwierdzająco skinął głową. A więc to dlatego pozwolono Tirone’owi zobaczyć się z nim. — Myślę, że lepiej będzie, jeśli przekażesz mi te wszystkie złe wiadomości, które ani Desdrze, ani Fortine’owi nie przeszły przez gardło. Jakoś to zniosę.

— Ponieśliśmy straszliwe straty…

— Czy są jakieś dane liczbowe?

— W Keroonie z każdych dziesięciu, którzy zachorowali, umarło dziewięciu! W Morskiej Warowni w Igenie piętnastu ludzi ledwie już żyło, kiedy dotarł do nich statek z pomocą z Neratu. Nie mamy danych zbiorczych z warowni otaczających Igen, nie wiemy też, jaki zasięg ma epidemia w Igenie, Keroonie i Ruacie. Możesz być bardzo dumny ze swoich rzemieślników, mężczyzn i kobiet, Capiamie. Robili wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby przyjść chorym z pomocą…

— Czy oni też nie żyją? — zapytał Capiam, kiedy głos Tirone’a zamarł.

— Przynieśli zaszczyt twojej Siedzibie.

Serce Capiama łomotało w udręce. Wszyscy zmarli? Mibbut, zgodny Kylos, tak bardzo rzeczowa Loreana, poważny Rapal, nastawiacz kości Sneel, Galnish. Nikt z nich nie żyje? Czy naprawdę upłynęło dopiero siedem dni, od czasu, gdy po raz pierwszy usłyszał o tej straszliwej chorobie? A ci, których pielęgnował w Keroonie i Igenie, którzy już wtedy byli śmiertelnie chorzy? Chociaż był teraz przekonany, że sama zaraza nie zabija, musieli oni stanąć w obliczu innego rodzaju śmierci — śmierci nadziei, przyjaźni, tego wszystkiego, co jeszcze mogło się wydarzyć w przyszłości ludziom, których życie zostało tak nagle przerwane. A działo się to tak blisko Przerwy, obiecującej odmianę ich losów. Capiam poczuł, jak po policzkach spływają mu łzy, ale pozwolił im płynąć, bo łagodziły bolesny skurcz w piersi. Oddychał powoli, aż znowu opanował swoje uczucia. Nie wolno mu kierować się emocjami, musi myśleć jak uzdrowiciel. — Morska Warownia w Igenie mieściła niemal tysiąc ludzi; było tylko pięćdziesięciu chorych, kiedy zająłem się nimi na wezwanie Burdiona.

— Burdion jest jednym z tych, którzy przeżyli.

— Mam nadzieję, że notował wszystko.

— Chyba tak. Istnieje również dziennik pokładowy „Szkwał”. — Kapitan nie żył już, kiedy dojechałem do Warowni Morskiej.

— Czy widziałeś to zwierzę? — Tirone pochylił się lekko do przodu, w oczach błysnęła mu ciekawość, której nie wyraził słowami.

— Tak, widziałem je! — Ten obraz wżarł się na zawsze w pamięć Capiama. Zwierzę to stale wracało do niego w gorączkowych snach i niespokojnych koszmarach. Nie mógł zapomnieć jego wyszczerzonych zębów, biało-czarnych wąsów, sterczących z potężnej mordy, brązowych plam na kłach, karbów na zakończonych pędzelkami, położonych płasko uszach, ciemnobrązowych cętek na płowym, lśniącym futrze. Przypominał sobie jego dziki ryk. Już wtedy przyszło mu na myśl, że to stworzenie doskonale wie, że weźmie pomstę na istotach, które wepchnęły je do tej klatki i gapiły się na nie w każdej warowni czy cechu. Tak, Tirone, widziałem je na własne oczy. Jak i setki innych ludzi, którzy brali udział w Zgromadzeniu Istańskim. Tylko że ja przeżyłem i mogę o tym opowiedzieć. Talpan i ja spędziliśmy dwadzieścia minut na obserwacji tego zwierzęcia. Wyjaśniał mi, dlaczego jego zdaniem musi ono umrzeć. Przez te dwadzieścia minut zaraziło ono prawdopodobnie wielu ludzi, chociaż Talpan kazał gapiom trzymać się z daleka od klatki. Prawdopodobnie zaraziłem się właśnie tam. Z samego źródła choroby. — Ten wniosek pocieszył trochę Capiama. Osłabiony zmęczeniem zachorował już dwadzieścia cztery godziny później. Lepiej tak, niż gdyby miał sądzić, że zaniedbał obowiązki higieny w Igenie i Keroonie. — Talpan doszedł do wniosku, że przyczyną choroby, która już powalała biegusy od Igenu do Keroonu, musiało być właśnie to zwierzę. Widzisz, wezwano mnie i do Keroonu, ponieważ tylu tamtejszych mieszkańców zaczynało chorować. Ja śledziłem, jak zarażają się ludzie, a Talpan, jak zarażają się biegusy. Doszliśmy obydwaj do tego samego wniosku na Zgromadzeniu w Iście. Wiesz, to stworzenie straszliwie bało się smoków.

— Naprawdę?

— Tak mi mówiono. Jednak K’dall jest wśród zmarłych z Weyr Telgar, jak również jego błękitny smok.

Tirone zamruczał coś, cały czas pisząc zawzięcie.

— Jak więc dostała się ta choroba do Południowego Bollu, jeżeli to zwierzę zostało uśmiercone na Istańskim Zgromadzeniu?

— Zapominasz o pogodzie.

— O pogodzie?

— Było tak ciepło, że Stajnie Keroonu zaczęły rozsyłać biegusy statkami na samym początku tego Obrotu, korzystając ze sprzyjających wiatrów. Tak więc Lord Ratoshigan wcześnie otrzymał swój rozpłodowy inwentarz, a nadto niespodziewaną premię. Podobnie jak kilku innych znakomitych hodowców, którzy brali udział w Zgromadzeniu w Ruacie.

— To ciekawe. Fatalny zbieg tylu drobnych wydarzeń.

— Powinniśmy się cieszyć, że Tillek hoduje własne zwierzęta i zaopatruje Dalekie Rubieże, Crom i Nabol. Że wyhodowane w Keroonie biegusy, przeznaczone dla Bendenu, Lemosu, Bitry i Neratu, albo wymarły na zarazę, albo nie zostały popędzone w głąb lądu.

— Przywódcy Weyrów wydali zakaz wszelkich podróży na Południowy Kontynent! — powiedział Tirone. — Starożytni mieli powody, żeby opuścić to miejsce. Zbyt wiele czekało na nich zagrożeń dla życia.

— Nie myl faktów, Tirone — powiedział Capiam poirytowany. — Większość istot żyjących tutaj została stworzona i ukształtowana tam!

— Jeszcze nie widziałem, żeby to udowodniono…

— Życie i zachowanie życia to moja domena, Mistrzu Harfiarzu. — Capiam ujął starożytny rejestr i potrząsnął nim przed Tirone’em. — Tak jak tworzenie i rozwój życia były niegdyś domeną naszych przodków. Starożytni przywieźli ze sobą z Południowego Kontynentu wszystkie zwierzęta, które towarzyszą nam dzisiaj, łącznie ze smokami, które zaprojektowali genetycznie, by mogły spełnić swoją niezwykłą rolę.

Tirone zacisnął zęby, gotów bronić swego zdania.

— Straciliśmy te umiejętności, które posiadali Starożytni, nawet jeżeli potrafimy poprawiać rasę biegusów i bydła tak, by osiągać pożądane cechy. — Tu Capiam urwał, przerażony tym co przyszło mu do głowy. — Nagle zdałem sobie sprawę, że w dwójnasób grozi nam teraz zguba. — Pomyślał o stracie bystrego Talpana, który tak dobrze się zapowiadał, o Mistrzu Hodowcy Trumem, o kapitanie „Szkwała”, o swoich własnych zmarłych rzemieślnikach, z których każdy posiadał pewne niepowtarzalne zalety, zaprzepaszczone teraz przez tę szybką, śmiertelną chorobę. — Straciliśmy dużo więcej, niż tylko spójny obraz przebiegu zarazy, Tirone. I to tym powinieneś się martwić. Na całym obszarze Pernu giną nie tylko ludzie, następuje również upadek wiedzy. Tak szybko, jak tylko zdołasz poruszać ręką, notuj to, co wiedzą ludzie, to, co zginie wraz z nimi i czego nie da się już odtworzyć. — Capiam wymachiwał kroniką, a Tirone spoglądał na niego ze zgrozą. — Podobnie jak nie potrafimy w szczegółach odtworzyć tych wszystkich rejestrów i kronik i nie możemy dociec, w jaki sposób Starożytni dokonywali swoich cudów. Nie chodzi nawet o cuda, lecz o zwyczajne, codzienne sprawy. Starożytni nie zawracali sobie głowy, żeby je notować, ponieważ było to coś, o czym wszyscy wiedzieli. A tego nam właśnie teraz brakuje. To, co utraciliśmy przez ostatnie siedem dni, może się okazać nie do odtworzenia!

Capiam opadł na oparcie, wyczerpany swoim wybuchem. Kronika jak ciężki kamień spoczywała na jego brzuchu. Poczucie straty i niepokój przygniatały go coraz bardziej. Tego ranka, kiedy wróciły mu siły, zdał sobie sprawę z tego, jak wiele faktów nigdy nie zapisywał, nigdy nie pomyślał, żeby szerzej się nad nimi zastanowić w swoich osobistych notatkach. Normalnym biegiem rzeczy byłby je przekazał swoim czeladnikom, gdy zgłębialiby arkana tego rzemiosła. O niektórych sprawach powiedzieli mu jego mistrzowie, którzy z kolei dowiedzieli się o nich od swoich nauczycieli albo nabyli te doświadczenia w trakcie pracy. Jednakże aż nazbyt często wszelkie informacje i interpretacje przekazywane były ustnie ludziom, którym ta wiedza miała być potrzebna.

Capiam zdał sobie sprawę, że Tirone wpatruje się w niego szeroko otwartymi oczami. Nie zamierzał wygłaszać tyrady; to zwyczajowo należało do Tirone’a.

— Całkowicie się z tobą zgadzam, Capiamie — zaczął niepewnie Tirone przerywając, żeby odchrząknąć. — Jednak ludzie każdej rangi w każdym Cechu mają skłonność, żeby zachowywać jakieś sekrety, które…

— Na Skorupy! Znowu ten bęben! — Capiam wciągnął głowę w ramiona i zatkał palcami uszy, usiłując nie dopuścić do siebie żadnego dźwięku.

Twarz Tirone’a rozjaśniła się i uniósł się z krzesła, gestem pokazując Capiamowi, żeby sobie odetkał uszy.

— To dobre wieści. Z Igenu. Wyprawili się na Nici i wszystkie zniszczyli. Poleciało dwanaście skrzydeł!

— Dwanaście? — Capiam wyprostował się, myśląc o wielkich stratach poniesionych przez Igen i przeliczając jego chorych jeźdźców. — Igen nie mógł dziś wystawić dwunastu skrzydeł.

— Smoczy jeźdźcy muszą lecieć, kiedy Nici są na niebie! W dźwięcznym głosie Tirone’a zabrzmiała duma i radosne uniesienie.

Capiam wpatrywał się w niego głęboko skonsternowany. Jak to się mogło stać, że nie pojął znaczenia wzmianki Tirone’a o wspólnym zakazie Przywódców Weyrów, zabraniającym lotów na Południowy Kontynent? Musieli połączyć Weyry, żeby stawić czoło Niciom.

— Oni walkę z Nićmi mają we krwi! Chociaż ponieśli tak okrutne straty, wznieśli się jak zawsze w niebo, żeby chronić kontynent.

Tirone popadł w swój liryczny trans, jak to ironicznie nazywał Capiam. To nie był czas na układanie sag i ballad! Jednak te dźwięczne frazy poruszyły jakąś dawno zapomnianą strunę w jego pamięci.

— Bądźże cicho, Tirone. Muszę pomyśleć! Bo w innym wypadku do walki z Nićmi nie zostanie nam żaden smoczy jeździec. Wynoś się!

Krew! To właśnie powiedział Tirone. Mają to we krwi! Krew! Capiam niemalże słyszał skrzypiący, starczy głos leciwego Mistrza Gallardy’ego. Tak, przygotowywał się wtedy do swoich egzaminów czeladniczych, a stary Gallardy monotonnie mówił coś na temat nietypowych i wychodzących z użycia metod postępowania.

Wspomniał o leczniczych właściwościach czegoś sporządzonego z krwi. Co to było? Surowica! Tak, to było to. Surowica jako ostateczne remedium na zakaźne choroby.

— Capiamie? — To było Desdra, w jej głosie brzmiało wahanie. — Czy dobrze się czujesz? Tirone powiedział…

— Czuję się świetnie! Świetnie! Co to ty mi ciągłe powtarzałaś? Jak czemuś nie da się zaradzić, trzeba się z tym pogodzić. Można jednak się zahartować. Uodpornić. A to jest we krwi! Nie kora, proszek ani liście, tylko krew. A ja mam teraz ten środek zapobiegawczy w mojej krwi, ponieważ przeżyłem zarazę.

— Mistrzu Capiamie! — Desdra zrobiła krok do przodu i zawahała się, przypomniawszy o środkach ostrożności, obowiązujących podczas ostatnich pięciu dni.

— Nie wydaje mi się, żebym mógł cię jeszcze zarazić, moja Desdro. Teraz sam jestem lekarstwem. A przynajmniej tak mi się wydaje. — Capiam w podnieceniu wyskoczył z łóżka i rozrzucił dookoła pościel, usiłując dostać się do skrzynki, która zawierała jego notatki z czasów uczniowskich i czeladniczych.

— Capiamie! Przewrócisz się!

Capiam zachwiał się i chwycił za krzesło, na którym poprzednio siedział Tirone. Nie potrafił zebrać dość sił, żeby sięgnąć do półek.

— Podaj mi moje notatki. Te najstarsze, tam po lewej stronie, na najwyższej półce. — Usiadł nagle na krześle, trzęsąc się z osłabienia. — Muszę mieć rację. Nie mogę się mylić. „Krew ozdrowieńca nie pozwala innym zarazić się chorobą.”

— Twoja krew, mój wspaniały, słabiutki przyjacielu — powiedziała cierpko Desdra, odkurzając zapiski zanim mu je podała jest bardzo kiepściutka i masz natychmiast wracać do łóżka.

— Tak, tak, za minutkę. — Capiam przewracał stronice, starając się przypomnieć sobie, kiedy dokładnie Mistrz Gallardy wygłaszał te wykłady o „nietypowych metodach postępowania”. Wiosną. To było na wiosnę. Przeszedł do trzeciej części swoich notatek. To musiała być wiosna, ponieważ pozwolił swoim myślom bujać w obłokach i nie słuchać ględzenia o starożytnych procedurach. Poczuł, jak Desdra szarpie go za ramię.

— Najpierw zmusiłeś mnie, żebym spędziła dwie godziny na rozmieszczaniu żarów tak, żeby cię dobrze oświetlały w łóżku, a teraz czytasz w najciemniejszym kącie pokoju. Wracaj do łóżka! Nie po to pielęgnowałam cię tak długo, żebyś miał mi teraz umrzeć z przeziębienia. Hasasz w tych ciemnościach niby znarowiony smok.

— Podaj mi jeszcze moją torbę… — Pozwolił się odprowadzić z powrotem do łóżka, ale nie przerywał czytania. Desdra tak ciasno opatuliła mu futrami stopy, że nie mógł ugiąć nóg w kolanach, żeby podeprzeć notatki. Szarpnął się, wierzgnął i popsuł to, co przed chwilą zrobiła.

— Capiam! — Desdra złapała go za ramię i położyła mu rękę do czoła. Capiam odepchnął jej dłoń, usiłując nie okazywać, jak denerwuje go tym, że mu przerywa.

— Nic mi nie jest.

— Tirone pomyślał, że masz nawrót choroby. Tak się zachowywałeś. To niepodobne do ciebie, żeby krzyczeć: „krew, krew, oni to mają we krwi”. Albo że to ty sam coś masz we krwi.

Capiam słuchał jej tylko jednym uchem, ponieważ trafił właśnie na ciąg wykładów, które przepisywał tamtej wiosny, trzydzieści Obrotów temu, kiedy dużo bardziej interesowały go bruzdy po Niciach, infekcje, dawki zapobiegawcze i odżywianie.

— Ja to mam we krwi. Tak właśnie jest tu napisane — zawołał triumfalnie. — Ta przeźroczysta surowica, która zbiera się u góry w naczyniu, kiedy krew krzepnie, zawiera globuliny powstrzymujące chorobę. Jeżeli surowicę wstrzyknie się dożylnie, chroni ona organizm przez co najmniej czternaście dni, co zwykle jest wystarczającym okresem czasu, żeby epidemia dobiegła kresu. Capiam chciwie czytał. Mógł rozdzielić składniki krwi za pomocą siły odśrodkowej. Mistrz Gallardy powiedział, że Starożytni mieli specjalną wirówkę do rozdzielania krwi, ale można przecież skonstruować jakieś prostsze urządzenie. — Surowica wprowadza do organizmu chorobę w tak osłabionej postaci, że pobudza jego własne czynniki obronne.

Capiam opadł na poduszki i zamknął oczy, ogarnięty nagłą słabością. Czuł ulgę, triumfował. Przypominał sobie, jak buntował się wtedy przeciwko żmudnemu notowaniu procedury, która teraz może uratować tysiące ludzi. I smoczych jeźdźców!

Desdra przyglądała mu się z osobliwym wyrazem twarzy.

— Ależ to jest homeopatia! Poza bezpośrednim wstrzykiwaniem do żyły.

— W ten sposób organizm szybciej wchłonie surowicę, a więc będzie skuteczna. A nam trzeba skutecznego leczenia, Desdro, ilu smoczych jeźdźców zachorowało?

— Nie wiemy, Capiamie. Przestano podawać liczby. Bębny podały wiadomość, że w Igenie do lotu przeciw Niciom wzniosło się dwanaście skrzydeł, ale w ostatnim raporcie, który przywiózł K’lon, była mowa, że zachorowało stu siedemdziesięciu pięciu jeźdźców, łącznie z jedną jeźdźczynią królowej. Dwóch synów L’bola znalazło się wśród pierwszych śmiertelnych ofiar.

— Stu siedemdziesięciu pięciu chorych? A jak chodzi o wtórne infekcje?

— Nic nie mówiono. Co prawda nie pytaliśmy…

— A w Telgarze? W Weyr Forcie?

— Więcej myśleliśmy o tych tysiącach ludzi, którzy umierali, niż o smoczych jeźdźcach — przyznała Desdra posępnym głosem i ręce zaciskała tak silnie, że zbielały jej kostki.

— A przecież jesteśmy zależni od tych dwóch tysięcy smoczych jeźdźców. Więc przestań już gderać i przynieś mi to, czego będę potrzebował do sporządzenia surowicy. Kiedy pokaże się K’lon, chcę się z nim natychmiast widzieć. Czy jest jeszcze ktoś w Cechach albo Warowniach, kto wyzdrowiał po tej chorobie?

— Nikt nie wyzdrowiał.

— Nic nie szkodzi. Czy K’lon będzie tu niedługo?

— Spodziewamy się go. Przewoził lekarstwa i uzdrowicieli.

— W porządku. Będę potrzebował dużo sterylnych, dwulitrowych pojemników z zakrętkami, mocnego sznurka, świeżych trzcinek, długich na piędź, czerwonego ziela. Igły cierniowe mam… I jeszcze wygotuj mi tę strzykawkę, której kucharz używa do polewania mięsa. Mam kilka strzykawek, które wydmuchał mi Mistrz Clargesh, ale są gdzieś głęboko schowane. I, Desdro, będę potrzebował nieco podwójnie destylowanego alkoholu i jeszcze więcej tej twojej odżywczej zupy.

— Potrafię zrozumieć, że potrzebny ci jest alkohol — powiedziała Desdra od drzwi — ale żebyś chciał więcej zupy, która ci tak nie smakuje?

Capiam zaczął wywijać poduszką i Desdra, śmiejąc się, zamknęła za sobą drzwi.

Capiam przewracał kartki wstecz do początków wykładu Mistrza Gallardy’ego. „W przypadku wybuchu choroby, która może się przenosić z chorego na zdrowego, skuteczne okazało się stosowanie surowicy, przygotowanej z krwi rekonwalescenta po tej samej chorobie. Tam, gdzie ludność jest zdrowa, zastrzyk z surowicy zapobiega chorobie. Podany cierpiącemu, łagodzi jej zjadliwość. Na długo przed Przeprawą dzięki szczepieniom wyeliminowano takie plagi, jak wietrzna ospa, dyfteryt, grypa, odra, krosty, różyczka, szkarlatyna, ospa właściwa, tyfus, dur plamisty, paraliż dziecięcy, gruźlica, zapalenie wątroby, opryszczka wirusowa i rzeżączka…”

Capiam znał tyfus i dur, które pojawiały się od czasu do czasu w wyniku niedostatecznej higieny. Tak jak i uzdrowiciele uważał, że przyczyną mogło być przeludnienie. W ciągu ostatnich kilkuset Obrotów wybuchy dyfterytu i szkarlatyny zdarzały się na tyle często, że szkolono, jak je leczyć. Innych chorób nie znał, poza samymi nazwami. Będzie musiał zajrzeć do etymologicznego słownika w Siedzibie Harfiarzy.

Wczytywał się dalej w rady Mistrza Gallardy’ego. Od każdego ozdrowieńca można było pobrać po półtora litra krwi, z czego po rozdzieleniu otrzyma się około pięćdziesięciu mililitrów surowicy do szczepień. Dawka, jaką należało wstrzykiwać, wahała się według Gallardy’ego od jednego mililitra do dziesięciu. Nie została dokładnie określona. Capiam czynił sobie wyrzuty, że nie słuchał uważniej tego wykładu.

Nie trzeba było żadnych skomplikowanych obliczeń, żeby uzmysłowić sobie, jak ogromnym zadaniem będzie osiągniecie pożądanej odporności choćby tylko u tych kilku tysięcy smoczych jeźdźców, u Lordów Warowni i u Mistrzów Rzemiosł, żeby już nie wspomnieć o uzdrowicielach, którzy będą musieli opiekować się chorymi, przygotowywać szczepionkę i szczepić.

We drzwiach ukazała się Desdra. Po raz pierwszy, jak Capiam sięgał pamięcią, wyglądała na wzburzoną. W ręku trzymała koszyk z sitowia.

— Mam to, czego chciałeś i znalazłam te szklane strzykawki, które dla ciebie wydmuchał Mistrz Clargesh. Trzy z nich były rozbite, ale wygotowałam resztę.

Desdra ostrożnie postawiła wiklinowy koszyk przy jego łóżku. Przesunęła stolik nocny na jego zwykłe miejsce i ustawiła na nim słoik z silnym roztworem czerwonego ziela, paczkę trzcinek, zawiązane w liść igły cierniowe, parującą stalową tackę, którą przedtem wcześniej przykryty był kociołek z małym, szklanym słoikiem, i strzykawkami Clargesha. Z kieszeni wyjęła kawał mocnego, dobrze skręconego sznurka.

— To nie jest dwulitrowy słoik.

— Nie, ale jesteś jeszcze za słaby, żeby pobierać od ciebie dwa litry krwi. Pół litra to i tak za dużo. Wkrótce będzie tu K’lon.

Desdra przetarła jego rękę czerwonym zielem, potem obwiązała mu sznurkiem górną jej część, podczas gdy on ściskał palce, aż ukazała się gruba, sinawa żyła. Za pomocą szczypiec Desdra wyjęła szklany pojemnik z parującej wody. Otworzyła paczkę trzcinek i igieł cierniowych. Wcisnęła cierń w koniec trzcinki.

— Znam tę technikę, ale dawno jej nie stosowałem. — Będziesz musiała to zrobić! Mnie się trzęsą ręce!

Desdra zacisnęła usta, zanurzyła palce w czerwonym zielu, postawiła szklany pojemnik na podłodze przy łóżku, ustawiła w nim ukośnie trzcinkę i podniosła cierń. Cienka igła przebiła skórę Capiama, do czego trzeba było niewiele siły, i jednym ruchem poluzowała opaskę uciskową na nabrzmiałej żyle. Capiam zamknął oczy, czując lekki zawrót głowy, kiedy jego krew zaczęła spływać przez trzcinkę do pojemnika. Po chwili otworzył oczy i patrzył, zafascynowany widokiem własnej krwi, kapiącej do słoika. Poruszył dłonią i z żyły trysnął cieniutki strumyczek. Z dziwną obojętnością wyczuwał, jak krew opuszcza jego ciało. Serce biło mu coraz mocniej. Zaczynało mu się robić odrobinę niedobrze, kiedy Desdra przycisnęła palcami nasączony czerwonym zielem wacik do ciernia, a potem jednym zręcznym ruchem usunęła cierń.

— To w zupełności wystarczy, Mistrzu Capiamie. Niemal trzy czwarte litra. Strasznie pobladłeś. Przyciśnij to mocno i trzymaj. Wypij też ten alkohol.

Mocny alkohol jak gdyby wypełniał wolne miejsce po upuszczonej krwi.

— A co teraz zrobimy? — zapytała, podnosząc zamknięty szklany słoik z jego krwią.

— Zakręciłaś dobrze wieczko? No to owiń sznurek ściśle dookoła szyjki i zrób mocny węzeł. Dobrze. A teraz podaj mi to.

— Co chcesz zrobić? — zapytała surowo.

— Gallardy mówił, że jeśli będzie się tym kręcić, siła odśrodkowa rozdzieli składniki krwi i uzyskamy surowicę.

— Ja to zrobię. — Desdra cofnęła się od łóżka, upewniła się, czy ma dość miejsca, i zaczęła kręcić słoikiem nad głową.

Capiam był zadowolony, że zgłosiła się na ochotnika. Chyba jemu samemu nie udałoby się tego dokonać.

— Moglibyśmy skonstruować coś w rodzaju rożna, prawda? Potrzebna jest stała szybkość.

— Czy… trzeba będzie to robić… często?

— Jeżeli moja teoria jest słuszna, będziemy potrzebować dosyć dużo surowicy. Czy zostawiłaś wiadomość, że Klon ma się tu stawić, jak tylko przybędzie?

— Tak. Jak długo jeszcze mam kręcić?

Capiam sam nie był tego pewien. Przeklinał siebie w duchu, że tamtej wiosny tak mało przywiązywał uwagi do wykładów Mistrza Gallardy’ego.

— To powinno wystarczyć, Desdro. Dziękuję ci!

Desdra złapała słoik i postawiła go na stole, ze zdumieniem przyglądając się rozwarstwionej krwi.

— I to — z powątpiewaniem wskazała na słomkowej barwy ciecz w górnej warstwie — jest twoje lekarstwo?

— Mówiąc dokładniej nie lekarstwo, lecz środek immunologiczny — Capiam starannie wymówił to słowo.

— Trzeba będzie to pić? — zapytała z niesmakiem.

— Nie, chociaż pewnie smakowałoby nie gorzej niż niektóre mikstury, do picia których mnie zmuszałaś. Nie, to trzeba wstrzyknąć do żył.

— A więc do tego potrzebne ci są te strzykawki. — Potrząsnęła lekko głową. — Nie wystarczy nam ich. I myślę, że powinieneś pójść do Mistrza Fortine’a.

— Czy mi nie ufasz?

— Ufam. Dlatego proponuję, żebyś udał się do Mistrza Fortine’a. Razem ze swoją surowicą. Był zbyt częstym gościem w obozie internowanych naszego ostrożnego Lorda Warowni. Ma już pierwsze symptomy.

Загрузка...