Część trzecia

Rozdział pierwszy

Kobieta i chłopiec przybyli z dalekiej górskiej osady. Odziani prosto, ale schludnie, z torbami na ramię, wypełnionymi zapasami na drogę, zatrzymali się w zajeździe „Pod Zamkiem”. Nazwa prawie nie kłamała, ponieważ z okien górnego piętra zamek był widoczny jak na dłoni.

Chłopczyk patrzył na wszystko z ogromną ciekawością. Wyrósł w jaskini, gdzie od dziecka pasł przyślepki. Nigdy nie zaznał głodu, ale też nigdy nie widział takich tłumów i przepychu. Pod zamkiem mieścił się ogromny bazar. Prowadziła do niego szeroka droga, po której nieustannie szły karawany, i przelewało się tyle ludzi, że aż mogło zakręcić się w głowie. Chłopiec z otwartą buzią patrzył na garbate rogacze z jarzmem na czole, na obładowane muszlaki, na strażników stojących u wrót zamku — rosłych mężczyzn w czerni z ogromnymi mieczami, z arbaletami na plecach. Chłopiec ze strachem szukał ręki matki, której się kurczowo uczepił. Kobieta często oglądała się na zamek. Patrzyła z zakłopotaniem i ze zdziwieniem, jakby nie wierzyła własnym oczom.

Zamek przytłaczał. W całości wyciosany był w skale, a potem rozbudowany; cztery półokrągłe baszty wyrastały z kamienia niczym gigantyczne kolumny. Na dole, w kondygnacjach służby, mieściło się całe miasto, nad którym unosiły się dymy. Na środkowych kondygnacjach mieszkała straż, a górna część zamku, niedosiężnie wysoka, prawie szybująca w niebie, była siedzibą władcy.

— Czy my tam pójdziemy? — ze strachem i niedowierzaniem zapytał chłopczyk.

Kobieta, zakręciła się w miejscu, podeszła do drewnianej budki, ustawionej przy zewnętrznej bramie. Przez otwarte szerokie wrota co rusz wchodził muszlak. W jego pancerzu jak w misce piętrzyły się tobołki.

— Panie, ja… chciałabym zobaczyć władcę. Jak to zrobić?

Tłusty strażnik wykrzywił się w szczerbatym uśmiechu:

— „Zobaczyć”? No, no… Czekaj na bazarze, będzie wracał po południu. Tam się zawsze cały tłum takich zbiera, co to chcą zobaczyć. Przy bramie nie stój, bo przegonię!

— Chciałabym… z nim porozmawiać.

— Odejdź stąd, durna! „Porozmawiać”… Też coś. Z władcą? Ha!

Kobieta odeszła.

Kilka godzin spędziła z synem na bazarze. Chłopiec był śmiertelnie zmęczony i stracił zainteresowanie nawet błyszczącymi nożykami na straganach, nawet kolczugami strażników, nawet słodkimi kulkami na drewnianych kołach. Kobieta często pytała o cenę, ale niczego nie kupowała, bowiem w osadzie, skąd przyszła, pieniądze nie były w obiegu.

Raptem tłum zaszumiał. Rozległy się krzyki. Drogę wiodącą do zamku torowali strażnicy z biczami. Wlekąc dziecko za sobą, kobieta wmieszała się w tłum. Za cenę rozpaczliwych wysiłków udało się jej przecisnąć prawie do samego ogrodzenia. Od strażników pachniało żelazem, potem i dymem.

Wpierw zobaczyła półczłowieka, czworonogiego, powyżej pasa ubranego w czarną kurtkę ze złotym haftem. Wiedziała kim są chimajrydzi i serce jej stanęło w zachwycie; ten był bardzo ważną osobistością, z pięknie podstrzyżoną bródką i wąsami, z pięknymi, niedbale przygładzonymi, jasnymi włosami. Tak się zapatrzyła, że nie od razu podniosła wzrok — na grzbiecie półczłowieka, w siodle ze strzemionami, siedział władca.

Jego gładko ogolona twarz była bardzo blada. Jej jasny odcień potęgowały wydatne łuki brwiowe, wysokie kości policzkowe i ostry podbródek, czarne, proste włosy do ramion i głęboko osadzone, ciemne oczy. Przypomniała sobie zapomniane słowo: „Heks”.

Przejechał niemal obok niej. Chciała się wyrwać ku niemu i wyskoczyć na drogę, ale się nie odważyła; chłopiec krzyknął — ktoś na niego nadepnął w tłumie.

Władca przejechał i tłum się rozszedł za swoimi sprawami. Kobieta stała, patrząc na osiadający kurz, wzbity łapami chimajryda. Potem chwyciła na ręce stękającego dzieciaka i wróciła do zajazdu.


* * *

— Słyszeliście, że nasz znowu wybiera się na wojnę?

— No i cóż to za nowina… jak jest silny, to czemu nie powojować?

— Słyszeliście, w Fier nową flotę zbierają.

— Słyszałem. Sam dopiero stamtąd przyjechałem.

— I co tam?

— A co ma być?! Podatki pomału wracają. Wzięli się za nasze gardła.

— A wy już przywykliście, bez podatków… się sycić.

— Cokolwiek by mówić, to akurat to władca rozumnie zrobił. Jak się baronowie pogryźli, rozpierducha była, wszyscy my u Szuu w zadzie siedzieli. Kupcy się bali, wiele statków spłonęło, niewolnicy znowu się zbuntowali… Jaki to handel, kiedy po całym mieście dyndają wisielcy…

Chwat, pamiętam, na głównym pirsie{Pirs — portowa budowla w postaci sztucznego półwyspu wysuniętego w głąb wody, a w przypadku pirsów największych w postaci pomostu stojącego dalej od brzegu i połączonego z lądem estakadą.} z pół roku wisiał…

— Tak. Pamiętam, nie wierzyłem, że można tak zupełnie bez podatków. A jak uwierzyłem… no to się zaczęło! Jaki dureń nie zechce bez cła sprzedać, bez cła kupić?!

Kupcy jedli, pili, i wymieniali plotki po długim ciężkim dniu. W zajeździe „Pod Zamkiem” nie było wolnych miejsc. Matka i syn przycupnęli w komórce pod samym dachem. Z jedzenia poprosili tylko o wodę — mięso i placki mieli przyniesione z domu.

Chłopiec usnął za stołem. Kobieta w napięciu przysłuchiwała się obcym grubym głosom, pod oknami grali w butelki. Rudy, wyszczekany rzemieślnik, wygrywał częściej od innych — sala biesiadna co i rusz rozbrzmiewała jego donośnym śmiechem. Dowiedziała się, że pracuje on i mieszka w zamku, a do gospody przychodzi wypić i „postukać”.

— Odprowadziłabyś dzieciaka na górę — powiedziała służąca przechodząc obok. — Zjedz i uciekaj.

— Niech się przyzwyczaja — poganiacz bydła, sapiąc, postawił kufel na stole. — Do terminu chcesz go oddać, babo?

— Do terminu — odezwała się lękliwym szeptem. Gracze zaczęli się rozchodzić — w tym zajeździe nie było przyjęte siedzenie do późna. Podniósł się też rudy, roześmiany rzemieślnik, odrobinę pijany, zadowolony z wygranej. Kobieta dogoniła go już w drzwiach.

— A ty czego? — wymamrotał, wysłuchawszy jej wcześniej. — Z czyjego polecenia? Czy ty wiesz, kim ja jestem? Nie mogę ryzykować dla twoich fanaberii.

— Nic się nie stanie — błagalnie zacisnęła ręce. — Nikt się nie dowie… Żebym tylko do środka weszła, a tam ja sama…

— Przecież tam jest straż na każdym rogu.

— To nic… Najwyżej mnie wypędzą, a niech tam… Co mi mogą uczynić, ja baba, on malutki… Dam ci całą skórę. Można i kurtkę i spodnie z jednego kawałka uszyć. U nas są rasowe przyślepki, takie nie na mięso, tylko na skórę się hoduje.

— Pokaż — z niedowierzaniem powiedział wciąż rozweselony rzemieślnik.

Kobieta z wdzięcznością kiwnęła głową i rzuciła się na górę — do swoich tobołków.


* * *

Mężczyzna otrzymał drogi prezent prawie za nic; przechodząc rankiem obok strażnika przy wejściu do zamku, kiwnął głową w kierunku kobiety i chłopca:

— Oni są ze mną. Do pomocy.

I wyjaśnił wchodzącym:

— Oni bacznie patrzą, jeśli worek niesiesz albo jakąś skrzynię. A kiedy idziesz bez bagażu, mogą przepuścić.

Za murem było ludnie i gwarnie jak na bazarze. Kobieta straciła głowę, rzemieślnik milcząc wskazał jej maleńkie drzwi w ścianie. Ściskając rękę chłopca, kobieta weszła z jaskrawego słońca w cień.

Nikt na nich nie zwracał uwagi. W szerokich, półciemnych korytarzach wrzało zwyczajne miejskie życie — wisiała mokra bielizna, paliły się piece, suszyły się gliniane garnki na nóżkach przewróconych ławek. Skądś dochodził zapach świeżego pieczywa. Z głową wsuniętą w ramiona, obawiała się bowiem, że za chwilę ktoś za nią ostro krzyknie i zażąda wyjaśnień, kobieta uparcie przedzierała się coraz wyżej, coraz głębiej w zamek; korytarze stawały się jaśniejsze i węższe. W tłumie ktoś wydawał polecenia kłótliwym, skrzypiącym głosem, ktoś niezwłocznie potrzebował intendenta — do piekarni. Gdzieś dzwoniły młoty — trwała praca w ogromnej kuźni.

Zaczęli trafiać się strażnicy na półpiętrach, w niszach ścian. Kobieta szła teraz pewnie, jakby w pilnej sprawie i nikt za nią nie zawołał.

Niekiedy poznawała drogę. Niekiedy nie poznawała. Zamek był ten sam, ale jednocześnie inny, wcześniej nie było drewnianych przybudówek, belek, przegródek, zupełnie inaczej łączyły się ze sobą korytarze. Całkiem posmutniała i pogubiła się, ponieważ cały jej plan zbudowany był na założeniu, że dobrze zna zamek.

Na jej ogromne szczęście, pełna przebudowa objęła tylko dolne kondygnacje. Im wyżej wchodziła, tym łatwiej było jej orientować się w labiryntach przejść. Tutaj zmieniły się kratki w oknach, gdzieniegdzie były dobudowane balkony, ale plan korytarzy nie zmienił się i kobieta szła pewnie z wysoko podniesioną głową.

Szczęście ją opuściło, gdy w miejscu, gdzie uprzednio znajdowały się niezauważalne żelazne drzwiczki wyrosły przed nią wysokie drzwi o dwóch drewnianych skrzydłach. Po obu stronach stali strażnicy, nie roztargnieni i znudzeni jak ci na dole, ale czujni i źli.

— Dokąd?

Kobieta cofnęła się.

— Zmykaj stąd. Szybko.

Odpoczęli dwie kondygnacje niżej. Tutaj, na galerii, trzepotały kolorowe flagi, zwieszające się w dół ze ściany. Jeśli stanęło się na palcach można było zobaczyć dwór zamku za murem.

Chłopiec zapomniał o przeżytym strachu i z zainteresowaniem zajrzał w otwór strzelniczy.

— Oho… Muszlak… A na jego grzbiecie…

Kobieta przygryzała wargę. Jej wyobraźnia wyczerpała się; w myślach, w marzeniach, w widzeniach, które wiele razy przeżywała przed snem, zamek był taki jak przedtem, a władca pojawiał się sam — wychodził z sali. Schodził z góry po schodach. Na jawie wszystko wydarzyło się nie tak; wymyśliła jak wejść do zamku, ale pojęcia nie miała, co robić dalej.

Chłopiec patrzył, przyciskając policzek do otworu strzelniczego. Kobieta gorączkowo starała się sobie przypomnieć, czy jest jeszcze wejście na górę? Tam gdzie wcześniej były portiery…

Możliwe, że i to przebudowali, ale trzeba spróbować…

— Co ty tutaj robisz, babo?

Drgnęła. Para strażników patrzyła z góry. Sam widok uzbrojonego człowieka nie mógł jej przestraszyć. Wiedziała bowiem z własnego doświadczenia, że srogo spoglądający strażnicy z reguły są dobrodusznymi ludźmi.

— Dobrzy panowie, ja służę w zamku… służyłam…

— Co robisz na galerii? Czy chcesz wylądować w lochu?

Chłopiec przytulił się do niej. Był już za duży, żeby czepiać się spódnicy, ale za mały, żeby bez strachu patrzeć na ludzi z grubymi pasami i umocowanymi do nich mieczami, grożących jego matce.

— Dobrzy panowie — głos jej się urwał — muszę widzieć się z władcą.

— Oszalałaś, czy co?

— Posłuchajcie… Przyprowadziłam… Ten chłopiec jest jego synem!

Oczekiwała wielu rzeczy — bicia, drwin, wrzucenia do lochu. Ale strażnicy nagle popatrzyli po sobie i równocześnie spojrzeli na chłopca. Ten gotów był się rozpłakać, ale się powstrzymał.

— Pokazać Branowi? — półgłosem zapytał jeden strażnik drugiego. — Mało to…

— Nie kłamiesz? — zapytał pierwszy, pochylając się nad kobietą. Ta gorliwie pokręciła głową:

— Nie… Klnę się…

— Glan, on jest podobny— powiedział drugi, cały czas jeszcze przyglądając się malcowi. — Popatrz.

Chłopiec oddychał gwałtownie ze zdenerwowania pod ich bacznymi spojrzeniami. Był blady, wąskolicy i czarnowłosy.

— Idziemy — powiedział pierwszy.

Nie mogąc opanować drżenia, prawie nic nie widząc, zaczęła wchodzić w ślad za nimi po niekończących się kręconych schodach. Znaleźli się w okrągłej sali, pustej, z błyszczącą kamienną podłogą, z ciemną paszczą kominka naprzeciwko wysokiego okna.

— Poczekajcie tutaj.

Nie było na czym siedzieć. Matka z synem stali, obejmując się i wsłuchując w dalekie odgłosy zamku — uderzenia toporów w rękach ćwiczących, stuki, skrzypienie mechanizmów podnoszących, przytłumione głosy rozmów, komendy…

Potem otworzyły się drzwi. Kobieta wyrwała się na spotkanie, ale to nie władca wszedł do komnaty. Wszedł stary człowiek z surową, ciemnoczerwoną twarzą, z ręką na temblaku.

Przypomniała go sobie jak przez mgłę; dawno temu, w jej minionym życiu, nazywał się dziesiętnikiem Branem.

Starzec przeniósł wzrok z jej twarzy na twarz przestraszonego chłopca. Ten odwrócił się, wtulając się w matkę. Ta łagodnie, ale stanowczo oderwała go od siebie, zmuszając, by popatrzył na mężczyznę. Dziesiętnik spoglądał wnikliwie, a jego brwi zjechały się u nasady nosa.

Nie mówiąc ani słowa, przywołująco machnął ręką. Poszli za nim. Znowu ciągnęły się korytarze. Starzec wszedł na platformę, odczekał aż wejdzie na nią kobieta z synem i szarpnął sznurek. Uderzył dzwon. Platforma drgnęła i zaczęła się podnosić.

Obok przesuwały się okna, z których rozciągał się widok na plac, potem na osadę, wreszcie na wąwóz. Chłopiec niczego nie widział, wcisnąwszy twarz w suknię matki. Ta marszczyła brwi w zdziwieniu, przypominając sobie: windy i dźwigi były w zamku i wcześniej… ale takich ogromnych, szybkich — nigdy… Gdzieś robotnicy kręcą kołowrotem albo chodzą w kole. Musi ich być wielu, bo to ciężka i skomplikowana praca…

Platforma zatrzymała się. Kobieta, śmiertelnie zmęczona długim błądzeniem po zamku, osłabiona ze zdenerwowania i strachu, szła teraz jak we mgle. Chłopiec ciągnął się za nią, trzymając ją za rękę. Owionęło ich świeże powietrze, znowu szli w świetle dnia. Raptem poczuli się jak w ogrodzie. Drżały na wietrze zielone liście, oplatające kratkę balkonu, cierpko pachniały kwiaty i szemrała woda.

— Witaj, Dżal.

Odwróciła się.

Ten, z którym spotkania oczekiwała wiele lat, stał z otwartą książką w rękach. Jego czarne, głęboko osadzone oczy, patrzyły bez zdziwienia, bez gniewu, bez radości. Obok w fotelu siedziała kobieta, nie zwracając uwagi na wchodzących, przebierała ostre odłamki w głębokiej wazie. Na jej palcu płonął turkusowy kamień.

— Poznałeś mnie — wyszeptała, mając świadomość swojego niespodziewanego pojawienia się i nisko się pokłoniła.

— No pewnie — powiedział władca kamiennego zamku. — A kogo my tu mamy?

Położył książkę na brzegu stołu. Podszedł do chłopca, wziął go za podbródek i odwrócił twarzą do siebie. Dzieciak i bez tego blady, pobladł jeszcze bardziej.

— Duży już jest — w zamyśleniu powiedział władca. — Co umiesz robić?

— P–p–przyślepki… paść…

— Na naukę do kucharzy pójdziesz?

I nie czekając na odpowiedź, wypuścił chłopca, odwrócił się do Brana:

— Dziesiętniku, powiedz Szłopowi… Niech rozporządzi. W kuchni prosili o chłopaków do przyuczenia na kucharczyków. No to niech uczą.

Kobieta o imieniu Dżal stała ani żywa, ani martwa.

— Masz jeszcze dzieci? — zapytał władca.

— Tak. Córki. Dwie…

Patrzyła, podniósłszy twarz. Stojący przed nią człowiek, wydawał się jej niedosiężnie wysokim i tak strasznie dalekim, chociaż był tuż obok. Zdawało się, że kiedy wyciągnie rękę, żeby dotknąć kraju jego płaszcza — nie dosięgnie. Ręka przejdzie przez pustkę.

— Dżal?

Milczała, powstrzymując łzy.

— Mam wiele dzieci— powiedział łagodnie. — Sami chłopcy, i wszyscy oni są do mnie podobni. Wkrótce będzie można stworzyć oddział maleńkich, identycznych Heksów… Wiesz, cieszę się, że żyjesz i masz się dobrze. Wspominałem cię, naprawdę.

Kobieta, pochylająca się nad odłamkami w misie, rzuciła na przybyłą szybkie, zimne spojrzenie. Kamień na jej palcu łagodnie pobłyskiwał.

— Przy kuchni nie dadzą mu zginąć — władca uśmiechnął się. — Ale jeśli liczyłaś na coś więcej, niż miejsce kucharczyka, to lepiej go zabierz od razu. Decyzja należy do ciebie… Albo możesz zdecydować później, przyjechać i zabrać go do domu w każdej chwili. Zrozumiem.


* * *

Dżal wyszła, odprowadzona przez strażnika Brana. Chłopiec wlókł się z opuszczoną głową i dopiero w drzwiach obejrzał się na wysokiego, strasznego człowieka, który, wedle słów matki, był jego ojcem.

Zamknęły się skrzydła drzwi.

— On naprawdę jest do ciebie bardzo podobny — powiedziała Jaska. — A ona, co to za jedna?

— Pierwsza — powiedział Razwijar.

— Naprawdę?

Oparł się łokciem o kratkę balkonu i głęboko westchnął:

— Szpiedzy donoszą, że w Imperium znowu bunty na granicach — rzekł.

— Doskonale. Im więcej ziem zbiorą razem, tym trudniej będzie utrzymać je w szachu.

Mag złożyła razem dwa odłamki. Zębate krawędzie dopasowały się tak, że pęknięcie przestało być widoczne.

— Nawet nie zapytałeś, jak on ma na imię.

— Kto?

— Twój syn.

Patrzył na przeciwległą stronę wąwozu. Garbami wznosiły się mosty ponad potokami. Drogi zakosami ciągnęły się w górę. Jedną ze ścieżek, w tumanach kurzu, pędził jeździec z pocztową torbą.

— Duszno mi — Razwijar poluzował kołnierz.

— Duszno ci dlatego, że nie walczysz? — Jaska ostrożnie przekładała odłamki. — Dlatego, że twoje ziemie żyją w pokoju, władco?

Na jej twarzy nie było ani jednej zmarszczki, ale we włosach jaśniały siwe pasma, a nerwowo poruszające się palce zdawały się bardzo chude. Usłyszeć ironię w spokojnym głosie mogło tylko czułe, wyćwiczone ucho.

— Jestem dobry — przez zęby wycedził władca. — Bardzo chcę uszczęśliwić swoim panowaniem jeszcze setkę innych ziem. Wiem nawet, kto jest następny w kolejce po szczęście.

Kiedy skończysz?

— Nie ponaglaj.

Razwijar odprowadzał wzrokiem znikającego za górą pocztowca. Nagóreni, nienawidzący jakiejkolwiek zależności, coraz ściślej współpracowali z jego nowym państwem. Zbyt wiele pokus; bezpieczne drogi, ciepłe domy i bogate rynki, tanie produkty, szkoły, chwała w służbie władcy; dzieci wyrastające w nagóreńskich jaskiniach marzyły o tym, żeby kiedyś nałożyć czarno–srebrną kurtkę zamkowego strażnika. Drogi, wytyczone z Nagórza do zamku, nigdy nie były puste.

— Potrzebuję broni, Jaska. Jeśli okaże się, że cała ta szarpanina z ogniem jest bezużyteczna…

Ręce, przebierające odłamki, drgnęły. Ostry brzeg kamyka zadarł skórę. Z drobnego przecięcia wystąpiła krew. Kobieta zlizała ciemną kropelkę.

— Potrzebuję jeszcze palaczy. Ludzie szybko załamują się przy tej pracy.

— Ilu?

— Dziesięciu.

— Dobrze. Kiedy pokażesz mi jakikolwiek rezultat swoich działań?

Jaska zamyśliła się, patrząc na odłamki.

— Robię wszystko, co w ludzkiej mocy. Jeśli rozkażesz — zrobię wszystko, co w nieludzkiej.

Podniosła się, wyprostowana, wyniosła. Dół ciemnej sukni miękko musnął podłogę.

— Kochałeś ją? — zapytała niedbale. — Dżal?

— Tak — odpowiedział bez zastanowienia. — Bardzo.


* * *

Jasnowłosy chłopczyk siedział nad kartką papieru, wypisując litery zaciśniętym w dłoni piórem. Mocno zagryzał wargi. Łzy kapały na kartkę, rozmazując to, co napisał.

— Podarek, czas położyć się spać.

— Razwijar powiedział, że moje litery są podobne do robaków na mękach.

— Władca miał na myśli, że musisz się postarać. Ale nie siedzieć przy biurku całą noc!

— Razwijar powiedział… Nie ruszaj mnie! Robaki… na mękach… tak powiedział, żebym nie wstawał od stołu, dopóki nie napiszę ładnie!

— Władca miał na myśli…

— Wiem, co miał na myśli! Odczep się ode mnie, Nolla, wiem, co robię…

I wyciągnął ze stosu czystą kartkę, na nowo umoczył pióro i znowu zabrał się za pisanie szeregu wymyślnych liter; jego maleńki ogon chlastał nerwowo na boki, uderzając o nóżki krzesła.

— Nolla, co się stało? — cicho zapytał Razwijar. Niańka drgnęła i odwróciła się; nie słyszała jak wszedł.

— Nic, panie, tylko Podarek…

Chłopczyk nie odrywał się od pracy. Mężczyzna zajrzał mu przez ramię: litery wiły się, wypełzając za linijki i wyglądały o wiele gorzej niż te, które kaligrafował wcześniej.

— Kończ, Dar. Jesteś zmęczony.

— Nie jestem zmęczony. Napiszę.

— Napiszesz.

Razwijar wyciągnął pióro z jego palców. Nachylił się i chwycił pod przednie łapy. Chłopczyk, chimajryd, był szczupły, ale ważył tyle, co dwoje ludzkich dzieci.

— Nie krzycz na Nollę. Dobrze? Czy ja na nią krzyczę?

Malec patrzył na niego z góry. Jego usta cały czas były jeszcze mocno zaciśnięte:

— Do robaków na mękach…

— Nie chciałem cię urazić.

Chłopczyk głęboko westchnął. Razwijar poczuł, jak uniosły się i opuściły jego żebra.

— Przyjdziesz powiedzieć mi „Przekleństwo zostało zdjęte”?

— Tak.


* * *

Nazwali go Podarunek Po Klęsce. Na przekór tradycji, nadano mu imię od razu — nie chcąc kusić bogów oczekiwaniem na pełnoletność.

Właściwie imię było jedyną spuścizną chimajrydzkiego pochodzenia chłopca, dorastał on bowiem w zamku, a tradycje swojego ludu poznawał tylko z opowieści. Jednak o wiele bardziej niż kronik Nagórenów, lubił słuchać „Podróży na Osi Nos”.

— „…On wślizguje się pod powierzchnię wody, nie podnosząc fali i z łatwością pływa pod lodem — Razwijar wypowiadał słowa dźwięcznie, odrobinę przeciągając, jak wypada deklamującemu. — W paszczy wielkiego chapuna mieści się cały dorosły człowiek i nie na darmo chłopi, żyjący przy brzegach dużych zbiorników wodnych, nazywają go Śmiercią”.

— Ojciec chodził na Śmierć — zamarły w słodkim przerażeniu wyszeptał Podarek.

— Tak. Jeden na jednego.

— Z oszczepem.

— O tak… iii raz!

Podarek skoczył, zmiął kołdrę maleńkimi, uzbrojonymi w pazury łapami:

— I jeszcze o tak: bam!

— I tak: szwyr! — Razwijar zamachnął wyobrażonym oszczepem.

— A Śmierć — chrup! Pac! — Dar zwalił się na łóżko, rozkładając ręce i łapy.

— On jest bardzo dzielny — powiedział władca. — Najodważniejszy pośród Nagórenów.

— Aha. — Malec ułożył się na brzuchu w poprzek poduszki. — A ty jesteś najodważniejszy z ludzi. On się ciebie słucha?

— Tak — Razwijar uśmiechnął się. — Ponieważ jestem jego jeźdźcem.

— A ja nie będę miał jeźdźca — po chwili milczenia powiedział Podarek.

— Dlaczego?

— Dlatego, że nie będę nikogo słuchał, oprócz ciebie. A ty nie możesz na mnie wsiąść, bo mnie zgnieciesz!

Władca wziął go za uszy. Oparł swoje gorące czoło o chłodną skroń malca:

— Nikt cię za język nie ciągnął. Skoro się mnie słuchasz, to kładź się spać. Już czas.

Chimajryd zasępił się, chciał coś powiedzieć, ale nagle szeroko się uśmiechnął.

— Dobrze. Jeśli to jest decyzja jeźdźca.

— To jest decyzja jeźdźca. Przekleństwo zostało zdjęte, mały.

— Przekleństwo zostało zdjęte, Razwijar. — Podarek ścisnął dłońmi jego rękę. — Do jutra.

— Spokojnej nocy.

Wyszedł, kiwnąwszy na pożegnanie piastunce.


* * *

W jego bibliotece nie było pająków Cza. Powietrze i bez nich było wystarczająco suche i tym samym dobre dla ksiąg. Słudzy każdego dnia zmiatali kurz ze stelaży, z wielu tomów i zwojów.

Senny bibliotekarz zapalił świece, gdy tylko Rawijar przestąpił próg. Zapłonęło dziesięć ogromnych ogni na wysokich świecznikach.

Przywożono mu księgi zewsząd, a on szczodrze za nie płacił. Oddziały zwiadowców wybierały się na ziemie Imperium nie tyle po informacje, co po manuskrypty zalegające składy i skarbce dużych miast. W końcu woluminów zrobiło się więcej, niż władca mógł przeczytać.

Więcej niż mógł nawet przekartkować, pobieżnie przejrzeć. Początkowo wydawało mu się to dziwne, nawet zabawne. Ale czas mijał, zwiadowcy i kupcy robili swoje, dziesiątki i setki nieprzeczytanych tomów stało na półkach, czekając na swój czas.

— Jest coś nowego, panie — bibliotekarz nie mógł ukryć dumy. Jego okrągła twarz lśniła.

Cały dzień czekał na Razwijara, żeby obwieścić mu radosną wieść. — Powrócił człowiek, wręcz żywe srebro, którego wysłałem jeszcze zimą. Sprytny młodzieniec, kręta szczypawka, przetrząsnął imperatorską bibliotekę… Spójrz, władco!

Zdarł cienki materiał ze stosu manuskryptów, z wyglądu bardzo starych, w skórzanych i żelaznych oprawach. Jeszcze dziesięć lat temu za jedną taką księgę Razwijar oddałby… prawą rękę? Możliwe. Rzuciłby się do niej, otworzył, zaczął chciwie przeglądać, szybko siadłby do czytania, jeszcze osiem lat temu zaniósłby ją w ofierze Miedzianemu Królowi i Król przyjąłby podarunek.

— Tutaj jest kilka całkiem nowych, znakomitego wykonania. „Gospodarcza silva rerum”, „Fortyfikacja”, „Dydaktyczne opowieści”… A oto dwa tomy — stare, z kolekcji znamienitego imperatorskiego urzędnika, możliwe, że samego Słupa Imperium, jeśli coś rozumiem z pieczęci.

Mój wysłannik potrafił je podmienić i wykraść…

Razwijar milczał.

— Ale to jeszcze nie wszystko — bibliotekarz czujnie śledził wyraz jego twarzy. — Przejrzałem je, kiedy was nie było.

— I? — Władca wykazał w końcu zainteresowanie.

Bibliofil gwałtownie chwycił tom, leżący z brzegu. Ostrożnie otworzył w tym miejscu, gdzie spomiędzy stronic zwisała tasiemka zakładki. Razwijar śledził wzrokiem ruch jego długiego palca: księga była z tych nowych, przepisana z oryginału przez dobrego, starannego kopistę i umieszczona w starej oprawie.

— „Zagarnął wyrób włóczni, kuźnie i w końcu cały cech i był na tyle przedsiębiorczy, że nawet imię jego w miejscowym narzeczu zaczęło oznaczać „miedź”… Zwano go z powodu oczu Miedzianym Królem, a wrogowie z niechęcią mówili o miedzianym bożku…” — przeczytał bibliotekarz.

Razwijar spojrzał na tytuł księgi: „Stu najbardziej przedsiębiorczych kupców Imperium i spoza granic jego”. Uśmiechnął się słabo:

— Dziękuję. Wpisz wszystkie do katalogu i postaw na półkę, potem popatrzę.

— Tak, panie — bibliofil zdawał się być rozczarowany.

— Spokojnej nocy.

— Spokojnej nocy, władco.


* * *

Zamek przyczaił się, ale nie spał, prace trwały dniem i nocą. Był podobny do larwy, wyklutej z jaja, potrzebującej coraz więcej wody i pożywienia, ciepła, żywej krwi, ludzkiego wysiłku, światła. Broń i ozdoby, odzież i obuwie, koła i zbroję, i znowu broń; wojenne wyprawy odbywały się jedna za drugą, a każdą z nich Razwijar dowodził osobiście i w każdej wyprawie nadwerężał zdrowie i ryzykował życie. Tylko nowe zwycięstwo i nowa władza na krótki czas zalewały ogień, pożerający go od środka.

„Weź, co jest mi drogie. Daj, czego potrzebuję”. Cierpiał od tego niezadowolenia, jak cierpi się z głodu, pragnienia albo duszności. Z każdą nową ofiarą coś się w nim zmieniało, co było podobne do wybuchu pączka wypuszczającego listek. Z każdym nowym krokiem, olśnieniem, zdawało mu się, że teraz jest wypełniony po brzegi, niczym gliniana czasza i niczego więcej nie potrzebuje. Ale zaspokojona potrzeba odkrywała przed nim inne, o których wcześniej nie miał nawet pojęcia i których nie potrafiłby nawet opisać słowami. A Miedziany Król ze swoją kapryśną łaską stawał się coraz bardziej niezbędny.

Władca kamiennego zamku kładł na ołtarz drogie podarunki od chimajrydów, cuda od zamorskich kupców, złoto, oręż, obrazy, księgi. Głodował tygodniami, zmuszał się do przeżywania męczarni z pragnienia, ale Miedziany Król więcej nie przyjmował od niego ani chleba, ani wody. Tylko te rzadkie rzeczy, które naprawdę zdolne były ucieszyć Razwijara, przypominające o dawnych, lepszych dniach, związane z ukochanymi ludźmi — tylko takie rzeczy nadawały się na ofiarę.

Na czele swoich oddziałów władca dokonywał szybkich wypadów grabieżczych na miasta Imperium i zbierał bogate zdobycze. Pewnego razu pośród złotych i srebrnych naczyń, monet i gobelinów, trafiła się szkatułka z pozytywką, grająca jedną, cichą melodię. Na rewersie wieka skrzyneczki był ornament, skomponowany z wiewiórczych sylwet. Razwijar słuchał melodii płynącej z pudełka raz, i drugi, i trzeci, i przed jego oczami pojawiały się fragmenty dawno straconych wspomnień; las… pole… człowiek na szczudłach, biegnący po miedzy, i rudy potok, ciągnących za nim wiewiórek. Wygięte w łuk grzbiety, szybujące na wietrze ogony…

Męczył się wiele dni, potem nie wytrzymał i przyniósł szkatułkę w ofierze i Miedziany Król ja przyjął. Dręcząca niecierpliwość osłabła, ale nie na długo. Wkrótce powróciła i nie osłabła, aż do dnia, gdy kolejny raz uległ pragnieniu, które niczym pustynia zasypująca wszystko piaskiem zagarniało jego myśli.

Jaska podarowała Razwijarowi srebrny medalion na łańcuszku. To było istne cudo sztuki jubilerskiej, w swoim kunszcie niemożliwe do wykonania bez pomocy magii. Medalion był zawsze ciepły. W środku znajdowały się portrety: Łuksa, Jaski i Podarka, które umiały uśmiechać się w odpowiedzi na uśmiech Razwijara.

Nosił go, nie zdejmując prawie pół roku. Mijały dni i miesiące od czasu ostatniej ofiary.

Pragnął wewnętrznych przemian, tak jak pragnął oddychać, z każdym dniem coraz silniej.

Pewnego wieczoru, kiedy został sam, zdjął z szyi ciepły medalion i na zawsze oddał Miedzianemu Królowi. Wiedział, że nie da się tego uniknąć, wiedział także, że Król przyjmie ten dar jako drobny datek.

Wyznaczył nagrodę za historię, bajkę, opowiadanie albo nawet pogłoskę, w których wspomniano by o Miedzianym Królu, ale to, co przynosili mu plotkarze do tej pory, okazywało się albo bzdurą, albo zmyśleniem. Zwiadowcy, których wyprawił do portu Mirtie, udając handlarzy ryb, wstąpili na wysepkę z latarnią, ale starzec, który wiele lat gasił i zapalał płomień, był już od dawna martwy. Jego pracę wykonywał młody, upośledzony umysłowo mieszkaniec miasta, który oczywiście nigdy nie słyszał o takim królu.

Razwijar ćwiczył z bronią bez odpoczynku, czasami bez ustanku. Jego przeciwnicy zmieniali się, opadłszy z sił, a niekiedy i otrzymawszy lekką ranę, ale on nie męczył się — a raczej przelewał zmęczenie w broń przeciwko Miedzianemu Królowi. Katował się lodowatymi kąpielami i bieganiem boso po górach. Ulga trwała krótko, pragnienie złożenia ofiary znowu zawłaszczało nim, jakby sam Król przychodził do niego, żądając swego.

Władca kamiennego zamku znał jedyną na świecie rzecz, zdolną na długo, a możliwe, że i na zawsze, zaspokoić Króla. Postawił sobie cel, i szedł ku niemu możliwie najkrótszą drogą. Miał zamiar zdobyć tę rzecz, bez względu na jej wartość. Zdobyć za cenę wysiłków, ryzyka, cudzego życia. Zdobyć i złożyć w ofierze. I wtedy znowu świat stanie się jasny, ograniczony umysł rozszerzy się i Razwijar znowu zobaczy żyłki na liściach i błyski na wodzie, rozłupie skorupę ograniczeń, w której męczy się poznanie, niby dorosły ptak w jajku.

Stanie się potężniejszy… I będzie wreszcie spokojny.


* * *

W jego komnatach rozbrzmiewała muzyka. Starzec i podrostek, nauczyciel i uczeń, grali na dwóch instrumentach, wytoczonych z ogromnych morskich muszli. W masę perłową wbudowane były metalowe płytki i naciągnięte struny. Dźwięk każdego przypominał cienki, prawie dziecinny ludzki głos albo łagodny, przymilny, albo głęboki, uroczysty. Muzykanci pokonali długą drogę, zanim trafili do zamku, wywodzili się bowiem z Niemego Narodu. Razwijar nie rozumiał ich mowy i nawet nie zawsze mógł ją dosłyszeć. Za to potrafił pisać w języku Niemych — dawno temu, w młodości, zdarzyło mu się przepisywać ich księgi. Na ścianie Wschodniej Ciemnicy było kiedyś wydrapane słowo „pamięć” — ktoś z Niemych był niewolnikiem w zamku, a potem zaginął, nie wiadomo gdzie i jak. Najprawdopodobniej zginął w górach.

Władca kiwnął głową witając muzykantów. Za białym parawanem czekała na niego ciepła woda, czyste ręczniki, przyjemne wonie olejków, przezroczysty basen do kąpieli; służąca puściła na wodę pływające białe kwiaty.

Zwali ją Sonna. Była jedną z tych dziewcząt, które czasami wystawały na drodze w oczekiwaniu, żeby chociaż z daleka, chociaż przez chwilę, zobaczyć władcę. Gospodarny Szlop zauważył ja w tłumie, ładną i świeżą i wziął do pracy za jedną miskę kaszy, na próbę. I Sonna wytrzymała okres próbny. Razwijara poruszało jej całkowite, pełne samowyrzeczenia, oddanie.

— Dzisiaj białe? Dlaczego?

— Dzisiaj jest dzień Białego Słońca, władco — uśmiechała się, szczęśliwa, że wreszcie przyszedł. — U nas w osadzie.

— Czy u was każdego dnia słońce zmienia kolor?

— Nie każdego. Ale wielkolistniki kwitną każdego dnia na nowo. Farbujemy suknie ich pyłkiem.

Pochodziła z osobliwego, bardzo nielicznego ludu, żyjącego na wyspie, niedaleko portu Fier.

Na wyspie nie uprawiano ziemi i nie wypasano zwierząt, mieszkańcy handlowali wielkolistnikiem, dziwną rośliną, z której zdolny ogrodnik mógł wyhodować i drzewo, i krzew, i trawiasty dywan, u nawet cały dom.

Za parawanem prowadziły dialog dwa głosy — cienki, gwałtowny i głęboki, spokojny.

Muzykantów Niemego Nurniki było tak mało, że nie wszystkim udawało się usłyszeć ich grę chociaż raz w życiu. Władca zamknął oczy, Sonna ściągnęła mu sapogi i podniosła kielich z przezroczystym napojem o cierpkim zapachu. Znakomity „aramer”, który robił furorę w Mirtie i był na wagę płynnego złota. Razwijar niewybredny w jedzeniu i piciu, mimo to nabrał zamiłowania do napoju Złotych i nie wyobrażał sobie bez niego swoimi) wieczornego posiłku.

Służąca przejęła z jego rąk opróżniony kielich. W kącie komnaty stał nakryty stół. Języczki płomieni dotykały żelazznych podstawek. Pod pokrywami z cieniutkiego szkła dusiły się dania z mięsa, ryb, topionych serów i zamorskich warzyw.

— Podaj mi papier.

Napisał na kartce w języku Niemego Narodu: „Dzisiaj nie chcę myśleć. Zagrajcie mi blask słońca w listowiu”. Służąca naniosła notatkę, muzyka ucichła, nastąpiła przerwa, a potem i cienki głos zabrzmiał znowu. Razwijarowi przywidziały się skrzydła na tle połyskującego światła i zielonych cieni. Sonna zaczęła go ostrożnie rozbierać, potem przyniosła pełne pary ręczniki, wytarła mu twarz, pierś, brzuch; głęboko westchnął i wszedł w gorącą kadź, zanurzył się po głowę, czując jak rwą go rany na nadgarstkach, jak zawsze od tamtego dnia.

W muzykę wkradł się fałszywy ton — na mgnienie. Pomylił się młodszy muzykant, nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. Coś się stało.

Wynurzył się z wody. Muzyka ucichła.

— Władca odpoczywa — wyszeptała do kogoś Sonna, niepojętym sposobem starając się wyrazić w dwóch, prawie bezdźwięcznych słowach, wzburzenie, wstrząs i niechęć do uwierzenia własnym oczom.

— Przekleństwo zostało zdjęte, Łuks wejdź — głośno powiedział władca.

Odsunąwszy parawan ramieniem, wszedł chimajryd. Pachniało od niego dymem, jasna broda była potargana.

— Wybacz. Jest mało czasu.

Razwijar podciągnął się:

— Co się stało?

Łuks zerknął na Sonnę.

— Odejdź — łagodnie powiedział Razwijar do dziewczyny. — Daj znać muzykantom, że są wolni do jutra.

Chimajryd odczekał aż ucichną kroki i szczelnie zamkną się drzwi.

— W zamku złapano szpiega.

Władca milczał. W ciągu jednego tylko roku w zamku złapali pół dziesiątki szpiegów, a ilu przepuścili — trudno zliczyć. Ludzie przychodzili zewsząd, najmowali się do pracy, zaczynali wypytywać i podpatrywać. Dla mieszkańców wiosek i przybyszów z dalekich miejsc, wszystko było nowe, naturalnie, rozpierała ich ciekawość…

Łuks opuścił głowę:

— Miał podręczną żmijkę. Użył jej. Ukąsiła go i zdechła.

Razwijar spochmurniał. Wcześniejszym szpiegom nie spieszno było umierać, targowali się o swoje życie i nie wyróżniali się pomysłowością.

— Jaska mówi, że on nie poddaje się magii. Glenir potrafił zatrzymać działanie jadu. Tylko zatrzymać. On umrze w ciągu godziny, możliwe, że szybciej.

— Kimże on jest?!

— Złoty — wydusił chimajryd. — Prawdziwy Złoty z Mirtie.


* * *

Człowiek leżał na drewnianych noszach w komnacie strażników przed samym kominkiem.

Paliło się mnóstwo świec. Jaska siedziała za stołem, z przyzwyczajenia przebierając skorupki w okrągłej misie. Obok stał z opuszczoną głową Glenir, zamkowy lekarz. Kominek ział zimnem i pustką, Razwijar skulił się, opatuliwszy w płaszcz aż po czubek nosa. Po wyjściu z gorącej wody, powietrze w zamku zdawało się szczególnie chłodne i wilgotne.

Podszedł do leżącego i pochylił się nad nim. Wydłużona czaszka była całkowicie goła, zapewne człowiek ten nacierał ją kapeluszem „bezbrodego grzyba”. Twarz z głębokimi bruzdami, naznaczona była chorobą skórną. Kiedy dokładnie przyjrzał się umierającemu pojął, że to sprytny zbieg, trwała farba niczym maska umiejętnie skrywała oznaki rasy. Nic dziwnego, że ani rzemieślnicy dolnych kondygnacji, ani strażnicy środkowych pięter nie poznali Złotego. W tych regionach, ktoś i tulem z Mirtie, to rzadkość.

Twarz miał smagłą, prawie brązową, o wystających kościach policzkowych. Lekko podrygiwał, leżąc na swoich noszach. Wstrząsały nim dreszcze. Czoło i policzki pokryły się kropelkami zimnego potu. Wokół szyi pomarszczonym naszyjnikiem wisiała zdechła żmijka.

— Glen?

— Bardzo silny jad, władco. Nie zostało mu zbyt wiele czasu.

— Jaska?

Kobieta wzruszyła ramionami. Strażnicy, będący w komnacie, starali się trzymać z daleka od leżącego na noszach i od maga.

Razwijar skinął w kierunku lekarza:

— Dziękuję. Odejdź.

Glenir pokłonił się i wyszedł. Był naprawdę biegły w swojej profesji; były niewolnik i były szpieg, który w końcu wyuczył się ukochanego zawodu.

— Proszę, żebyś także wyszła — łagodnie powiedział Razwijar, zwracając się do Jaski. — Nie trzeba, żebyś to widziała.

Kobieta podniosła głowę.

— Kiedy tego potrzebowałeś nękałam ludzi. Teraz moje nerwy są za delikatne?

Razwijar przeniósł wzrok na Łuksa.

— Chodźmy — chimajryd położył rękę na ramieniu Jaski. Ta strząsnęła jego dłoń jednym niedbałym ruchem. Podniosła się i wyszła, nie oglądając. Władca nakazał wzrokiem chimajrydowi pójść za nią i zwrócił się do umierającego. Ten był w pełni przytomny, w jego dużych, złocistobrązowych oczach odbijały się ogniki świec.

— Przyjdzie ci umierać w towarzystwie Heksa — powiedział do Złotego.

Ten wzdrygnął się. Przełknął ślinę. Rozlepił wargi.

— Nie chciałbym.

— Odpowiesz na parę pytań i odejdę.

— Odpowiem — umierający postarał się uśmiechnąć. — Nie mam przed tobą nic do ukrycia.

Nie masz w swojej mocy pocztowego nietoperza, nie masz władzy nad statkami na morzu, nad prądami, nad wiatrami…

— Czy to ten nietoperz?

Podniósł do twarzy Złotego ciałko pocztowca z dziurą od strzały, z otwartym listem, przywiązanym do łapy. Źrenice umierającego rozszerzyły się — to był cios i to cios okrutny.

Razwijar pokiwał głową.

— Niepotrzebnie umierasz, szpiegu. W Mirtie nie dostaną twojego donosu.

Ten roześmiał się z wysiłkiem:

— Heksie–wyrodku, wcześniej czy później zamienią cię w krwawy placek, razem ze wszystkimi twoimi planami… razem z czarownicą… Złoci od urodzenia nie podlegają magii.

Dlatego twoja kobieta niczego nie mogła ze mną zrobić, chociaż się starała.

— Jednak do tej pory żyjesz.

— Żyję wedle swojej woli.

— Tak chciałeś mnie zobaczyć?

Usta umierającego skrzywiły się:

— Żebym cię nigdy nie zobaczył, odszczepieńcu.

— Po co w takim razie mnie wzywałeś?

— Żeby ci coś powiedzieć. Złoci to stara rasa… Przed śmiercią odkrywa się przed nami przyszłość. Widziałem…

Często się dusił, wyginając w łuk ciało, opierając o drewno głowę i pięty.

— Co widziałeś? — cicho zapytał Razwijar.

— …twoją śmierć. Oni… wszyscy zaczną umierać na twoich oczach, ślizgać się we krwi na pokładach twoich okrętów… A ty będziesz wyć i zgrzytać zębami, patrząc, jak twoja nadzieja idzie na dno… Ale ty nie umrzesz. Morze zmętnieje i oczyści się, a Mirtie będzie szybować nad nim. Wieczne. Słuchaj… W moim widzeniu siedziałeś na wysepce, pod latarnią, nagi, umierałeś lata, dziesiątki lat, pożerany… od środka przez robaka… przez szaleństwo. Kurczyłeś się i wiłeś, gryzłeś swoje palce… Bardzo długo. Dłużej, niż zazwyczaj żyją ludzie.

Razwijarowi mróz przeszedł po skórze. Zobaczył wyspę i latarnika i miasto na horyzoncie.

Usłyszał ryk płomieni nad głową.

— Wiem, że Złoci są bardzo dobrzy — powiedział po chwili milczenia. — W swoim mieście nie zabijają nawet szczurów.

Umierający uśmiechnął się:

— Heks jest gorszy od szczura.

— Tak, wiem.

Razwijar usiadł na podłodze obok noszy, jakby złamany nagłym ogromnym zmęczeniem.

Było zimno; daleko, w czystym basenie pływały białe kwiaty.

— Rozpalcie ogień — rozkazał, podnosząc głos.

Po chwili w kominku zamigotały pierwsze ogniki płomieni. Oświetliły czarne, pokryte sadzą cegły. Pociągnęło ciepłem, władca kamiennego zamku głęboko westchnął. Umierający spoglądał na niego, nie spuszczając oczu.

— Otrzymałeś odpowiedź na swoje pytanie, Heksie?

— Tak, ale tylko na jedno.

— Mało ci?

— Tak. Odpowiedz mi jeszcze na jedno i odejdę.

— Co… co chcesz wiedzieć, Heksie?

— Kim jest Miedziany Król?

Na ustach Złotego zastygł uśmiech.

— Aaa — wyszeptał. — Tak… oto, co się za tobą ciągnie… oto, co pożera cię od środka.

Pamiętam Gejla…

— Kogo?

— Nie wiesz… dzikusie. Gejl grał na nabrzeżach Mirtie. Grał jak morze, jak wiatr, jak obłoki… — oczy umierającego zasnuły się mgłą. — Grał muzykę, która zmuszała do płaczu i śmiechu wszystkich, którzy ją słyszeli. Słyszałem…

Zamilkł. Razwijar czekał.

— Składał ofiary Miedzianemu Królowi — innym, suchym i ciężkim głosem powiedział Złoty. — Wszyscy, którzy składają mu ofiary… zmieniają się wewnątrz, rosną, stają się wielcy.

— Wielu ich jest? Nas?

— Mało. Ja znałem tylko Gejla. Był wielkim muzykiem, był mistrzem. A ty dosięgłeś potęgi, Heksie.

— Co potem?

— Zaczyna brakować ofiar — wyszeptał Złoty. — Wtedy tracą zmysły i w szaleństwie jawi się przed nimi Miedziany Król. I umierając, pragną pożreć samych siebie. Gejl zjadł swoje ręce do łokci…

— To nieprawda — wyrwało się Razwijarowi.

— Prawda — oczy umierającego świeciły teraz tryumfalnie. — Cieszę się, Heksie, że przed śmiercią zobaczyłem twój strach. A teraz odejdź. Chcę umrzeć z godnością.


* * *

Wszedł na górę, do siebie, gdzie ostygła już woda w cebrze. Białe kwiaty cały czas pływały po powierzchni basenu, a służąca siedziała na brzegu, z dziecinnie podciągniętymi pod brodę kolanami. Na widok władcy poderwała się, rozkwitła, i od razu się skuliła, ponieważ Razwijar nie odpowiedział na jej uśmiech.

— Odejdź Sonna. I niech wyniosą stół.

Wyśliznęła się z komnaty, nie odrywając wzroku od mozaikowej podłogi. Dwóch bezgłośnych służących wyniosło stół razem z nietkniętymi potrawami. Zrzucił ręczniki z podłokietnika fotela i usiadł, zaplatając ręce na brzuchu.

Nie mógł dłużej powstrzymać wyobraźni. Widziały mu się fale napływające na przybrzeżne kamienie i sylwetka szybującego miasta na horyzoncie. Poczuł zapach palącego się oleju, widział iskry, krążące na rozświetlonym niebie jak ptaki. Miedziany Królu, Miedziany Królu…

Po co? Po co przeklęty starzec nauczył go tego ciemnego zaklęcia? Kim on był, ten dziwny Latarnik, zanim nie oszalał?

Po mniej niż godzinie, do drzwi cichutko ktoś zapukał, by oznajmić, że zdemaskowany szpieg, Złoty, który za pomocą oszustwa wdarł się do zamku, umarł.


* * *

Chłopiec płakał, ukryty za stosem zardzewiałych niepotrzebnych części. Obok pracowała kuźnia i w tym hałasie nikt nie słyszał jego pochlipywania. Był już duży — wyższy od wielu innych, służących jako kucharczykowie w kuchni — nie wypadało mu lać łez z tęsknoty za domem.

Po prostu nie mógł się powstrzymać.

Wśród tłumu ludzi, wśród krzątaniny, szumu, wielu nowych obowiązków, pogubił się. Nie rozumiał wskazówek, nerwowo obierał warzywa, zapominał o skorupach na orzechach i nie raz był bity, ale nie z tego powodu płakał.

W zaułku za kuźnią były zwalone w stosy połamane narzędzia, bloki, łaty, pokryte rdzą konstrukcje niewiadomego przeznaczenia. Nie wolno było tutaj chodzić, ale chłopak jednak się tu przekradał; w półmroku, w hałasie dochodzącym z kuźni, nikt by go nie znalazł. Gdyby tutaj umarł, zwinąwszy się w kłębek na gołej ziemi, na jego trupa natknięto by się przypadkowo, po wielu miesiącach. Od tej myśli łzy lały się jeszcze obficiej.

Huk pierwszego młota urwał się. Niemal od razu po nim zamilkł drugi. Kowale o czymś rozmawiali. Chłopiec nie rozróżniał słów. Siedział z kolanami podciągniętymi pod brodę, rozpływając się w swojej goryczy i osamotnieniu jak kryształek soli we wrzątku.

— Ej! Co ty?

Zerwał się z miejsca.

Najpierw zobaczył smagłą twarz pod czapką roztrzepanych, jasnych włosów. Nieznajomy wyglądał zza stosu żelaznych rupieci. Był zauważalnie młodszy od kucharczyka i o głowę niższy.

Potem wyłonił się cały; chłopak otworzył usta i cofnął się.

— A ty co, nigdy nie widziałeś Nagórena? — zapytał na powitanie nieznajomy.

W dalekiej górskiej osadzie, gdzie dorastał chłopiec, o Nagórenach, czyli chimajrydach, opowiadano bajki.

— Widziałem — powiedział, żeby już całkiem nie stracić godności.

— Co ci jest? — znowu zapytał czworonogi malec. — Ktoś cię skrzywdził?

— Nie — chłopiec wytarł do sucha łzy z twarzy. — Po prostu kurz. Tutaj jest pełno kurzu.

Oczy mi łzawią.

— Ty także lubisz tutaj przychodzić?

— Także? — Kucharczyk znowu się zmieszał.

— Ja lubię przebierać wśród żelaza i brązu — przyznał się czworonogi. — Tutaj można znaleźć prawdziwy miecz. Który był na wojnie, rozumiesz? Moje klingi są za bardzo… dobrze jest posługiwać się nimi podczas treningu, ale są proste.

— Twoje klingi?

— Tak… A tutaj można jeszcze znaleźć takie dziwne przedmioty, które w ogóle nie wiadomo do czego są. O, choćby te zębate koła, na przykład, jeśli je prawidłowo dobrać, to się kręcą.

Można poskładać z nich mechanicznego żołnierza, żeby jego ręce i nogi się podnosiły. Ty też?

— Nie, to znaczy tak. Ja…

W tym momencie znowu załomotały młoty i rozmowa stała się niemożliwa. Maleńki chimajryd chwycił nowego kolegę za biały rękaw kucharskiej kurtki i pociągnął za sobą.

Chłopiec bał się, że ich zauważą, ale czworonogi miał szczęście i doskonale znał zamek — po wąziutkich schodach, o których ten nie miał pojęcia, dostali się na kolejne piętro i wgramolili się do niszy, gdzie szemrało źródło.

Teraz mały Nagóren przyglądał się z wielką ciekawością nowemu znajomemu.

— Jak cię zwą?

— Imil.

— Mieszkasz w zamku?

— Pracuję w kuchni — przyznał się chłopiec. — A ty…

Nagle doznał olśnienia:

— Ty jesteś Podarek?

— Podarunek Po Klęsce — wyniośle poprawił go chimajryd.

Imil cofnął się.

— Twoja matka jest… czarownicą?!

Od razu przestraszył się swoich słów. Ale czworonogi nie rozzłościł się, tylko posmutniał.

— Moja matka jest magiem — powiedział po chwili milczenia. — A ojciec jest wielkim wojownikiem Nagórza. Zwie się Łuna Księżyca. A jego jeździec — głos chłopczyka zadrżał z dumy — to sam Razwijar.

— Władca?! — zapytał jeszcze raz kucharczyk.

Podarek wyniośle przytaknął skinieniem głowy.

— To mój ojciec — wyszeptał chłopiec.

Słowa wyrwały mu się z ust wcześniej, nim zdążył je powstrzymać. Zielone oczy chimajryda rozszerzyły się, cofnął się, gotowy wybuchnąć:

— Kłamiesz!

Imil milczał, pojmując, że niepotrzebnie ujawniał tę informację. Czworonogi zasapał, na nowo przyglądając się jego bladej, wyciągniętej twarzy, otoczonej czarnymi, prostymi włosami.

— Szczerze? — głos chimajryda złagodniał. — A… kim jest twoja matka?

— Zwą ja Dżal. Służyła w pałacu… dawno temu.

— Ile masz lat?

— Jedenaście.

— Ohoo — przeciągnął Podarunek z zazdrością. Patrzył tak otwarcie, z taką chciwą ciekawością, że Imil się odwrócił. Do oczu znowu nieomal napłynęły mu łzy.

— Pójdę już — powiedział, starając się przełknąć grudę, która utkwiła mu w gardle. — Mnie… mogą mnie złapać.


* * *

Zamęczał się czwartą godzinę bez przerwy. Dzwoniły napierśniki, uginając się pod uderzeniami, wyłaziły pakuły z rozprutych, ochronnych kostiumów. Młodzi strażnicy męczyli się szybciej, niż wczuł się w daną technikę walki.

— Do tyłu!

Jego przeciwnik siedział na ziemi. Dopiero co władca zbił go uderzeniem w kolano, a teraz w oczach młodzieńca pojawiło się prawdziwe przerażenie, jakby pomylił się w czasie prawdziwej walki. Jakby zaraz mieli go dobić.

— Wstawaj — Razwijar wyciągnął rękę.

Ten podniósł się, dukając słowa usprawiedliwienia. Władca oparł się na mieczu, świat wolno obracał się wokół własnej osi, dzwonił cicho, niczym muszla Niemego Narodu. Na skraju pola widzenia, wzrok zasnuwała mu czerwień.

— Razwijar!

Odwrócił się. Podarunek nerwowo przestępował z łapy na łapę na granicy kamiennego placyku, jego policzki były rozpalone, ogon nerwowo podrygiwał.

Uśmiechnął się. Młody chimajryd potrafił bez widocznego wysiłku być pełnym wręcz zwierzęcej gracji, subtelnie drapieżnym w najzwyklejszych ruchach — mógł pięknie płakać, rozmazując łzy albo drapieżnie jeść kaszę. Teraz, czymś zaniepokojony, malec był podobny do statuetki z płynnego brązu. Jego nozdrza drżały jak u Jaski, ale malec nie był magiem, po prostu wwąchiwał się w prawdziwe męskie zapachy żelaza i potu.

Władca skinął na sługę, ten nadszedł z dzbankiem do mycia. Podarunek zniecierpliwiony podszedł bliżej. Razwijar chlusnął na niego wodą. Chimajryd odskoczył i fuknął.

— Mama wróciła?

— Nie.

— Odejdźcie— odrzuciwszy ręczniki, władca ruszył na dół, do podnóża góry, w kierunku bocznej bramy.

Podarek stąpał po ostrych odłamkach skał, przeskakiwał z kamienia na kamień, jakby spacerował po parkiecie. Ani jeden ludzki chłopczyk nie mógłby poruszać się z taką gracją; odczekawszy aż słudzy zostaną w tyle, malutki chimajryd zarzucił swobodne krążenie i szedł obok. Jego głowa sięgała łokcia Razwijara.

— Spotkałem w zamku twojego syna.

— Kogo?

— Nazywają go Imil. Pracuje w kuchni.

— A — powiedział władca. — No i co?

Podarek zwolnił kroku:

— Kochasz mamę?

Razwijar spojrzał na niego zdziwiony:

— Oczywiście.

— I ojciec też ją kocha?

— Rozumie się.

— A…

Przez jakiś czas chimajryd szedł w milczeniu, patrząc pod nogi. Dobierał słowa.

— Wiesz, mamy wszyscy się boją.

— I kochają.

— To ciebie boją się i kochają. A jej się tylko boją.

— Nic podobnego. Ja się jej bardzo boję i bardzo ją kocham.

— Ty?

Podarek uśmiechnął się i od razu znowu spoważniał.

— Twój syn jest… do ciebie podobny.

— Wiem.

— A ja jestem podobny do ojca — wymamrotał maluch.

Władca zatrzymał się. Położył dłoń na główce chimajryda, zmuszając go, żeby spojrzał mu w oczy.

— Co się stało, Dar?

— Nic… Razwijar, nie jestem twoim synem, a ty mnie kochasz! A on, twój syn i ty go… jest ci wszystko jedno. Dlaczego?

Zapytany zamyślił się na moment.

— Po pierwsze, jesteś synem godniejszego, bardziej zasłużonego, okrytego sławą…

— Wiem! Oczywiście, że wiem… Za to on… Syn władcy! Syn władcy ryczy w kącie za składem rupieci…

— Płakał?

— A co ma robić, śmiać się?! — Podarek drżał od nosa do końca ogona.

— Ktoś go skrzywdził?

— Nie. Nie wiem. Ale on jest kucharczykiem, popychadłem w kuchni i…

— Kiedy miałem tyle lat, co on teraz, byłem niewolnikiem, mały. A mój ojciec już dawno nie żył. A ja nie płakałem.

Prawie już zeszli do zamku, kiedy na drodze wiodącej z odległego wykopu w pełnym biegu pojawił się chimajryd z jeźdźcem na grzbiecie. Amazonka, umościwszy się bokiem w siodle, trzymała się szerokich ramion Łuksa. Ciekawscy rozpierzchli się w różne strony. Jaska, mag z kamiennego zamku, korzystała ze złej sławy i sama ją podtrzymywała. Wierzchowiec z jeźdźcem długim skokiem dał nura w bramę i zniknął im z oczu. Władca przyśpieszył kroku.

— Kiedy masz zajęcia, Dar?

— Teraz — chłopczyk wyglądał na zamyślonego, a nawet na przybitego.

— Nie należy się spóźniać. Idź.

Po rozstaniu z maluchem, Razwijar poszedł przez jedną ze środkowych kondygnacji, zatrzymał się na chwilę, żeby napić się wody z fontanny skrytej w załomie. W czaszy fontanny pływał mały stateczek, zrobiony ze skorupki orzecha i płatka kwiatu. Władca dotknął tafli ręką i stateczek zakołysał się na płytkiej wodzie. „Nazywają go Imil”. Tym lepiej, teraz zna imię swojego starszego syna… Ehh… Jak on ubóstwiał Dżal, jak odchodził od zmysłów i gotów był ryzykować życiem albo i nawet — przywłaszczyć ją sobie i umrzeć.

Przypomniał sobie jej żółtą suknię i nieśmiały uśmiech. Szuu wie, ile lat minęło od tamtej pory… Nie tak znowu dużo, jeśli mierzyć ludzkimi żywotami… I oto ona jest tak daleko, taka odległa, że wspominanie jej nie jest już nawet interesujące. Obca, jakby była narysowana na suknie tanimi farbami. Jej po prostu nie ma.

Zostawił stateczek, żeby mókł w fontannie i zszedł na dół, na spotkanie Jaski i Łuksa.

Wchodzili po głównych schodach, przy czym kobieta opierała się na ramieniu chimajryda, jakby nie starczało jej sił, żeby iść. Albo nie starczało sił, żeby puścić jego łokieć.

Zobaczyli go jednocześnie.

— Skończyłam — powiedziała Jaska zamiast powitania, jej głos był jeszcze niższy niż zazwyczaj. — Coś jednak potrafię!

— Powinnaś odpocząć — wtrącił się Łuks. — Razwijar, ona powinna coś zjeść i odpocząć, sterczała tam całą dobę, w tym cuchnącym dymie…

— Chodźmy — powiedział władca. — Zjemy obiad i wszystko opowiesz.


* * *

Pieczara była przykryta z wierzchu żelazną kopułą. Z wielu rur walił dym. W środku, w czerwonym, zadymionym, drgającym powietrzu krzątali się ludzie w ciężkiej, wielowarstwowej odzieży — utrzymywali ogień, przekładali jaja, zmagali się ze skomplikowanymi mechanizmami.

Wykop był głęboki i zwężał się ku dołowi. Na jego ścianach, piętro nad piętrem, gnieździły się ogniewuchy — stare, młode, zdolne i niezdolne nieść się. Były tutaj poczwarki, bardzo niebezpieczne, zamknięte w klatkach z zahartowanej, wzmocnionej magią stali. Jaja stosami leżały w siatkowych rynienkach. Nad tym wszystkim wznosiła się żelazna strzała, podobna do studziennego żurawia ze stalową platformą na łańcuchu.

— Przygotować się! — wykrzyknęła Jaska, władczym, niemal męskim głosem. — Ruszajcie!

Strzała drgnęła. Zadźwięczał, naciągający się łańcuch. Razwijar odruchowo złapał za brzeg platformy. Robotnicy kierujący „żurawiem” stękali z wysiłku.

Winda ześliznęła się z pomostu i zakołysała. Zawiśli jakby nad ogromnym piecem; robotnicy powoli popuszczali łańcuch i platforma opuszczała się. Mag trzymała w rękach urządzenie, podobne do zwykłego uchwytu od drzwiczek pieca.

— Jesteś odważną kobietą — powiedział Razwijar.

Oczy Jaski błysnęły spod hełmu:

— Dopiero teraz to zauważyłeś?

Uśmiechnął się pod skórzaną zasłoną hełmu. Winda opuszczała się coraz niżej, coraz trudniej było też oddychać.

— Razwijar — jej ręka nagle ścisnęła go za łokieć. — Zrezygnuj z wyprawy na Mirtie.

— Nie słyszę.

— Czego ci brakuje? Wszystko masz! Jesteś wielkim władcą!

— Niczego nie słyszę w tym trzasku.

— Wokół jest pełno ziemi, którą możesz wziąć siłą oręża! Ziemi i ludzi! Idź choćby na Kamienną Strzałkę, choćby do Pękatego Boru… Odetnij kawałek Imperium! Jeśli zupełnie nie możesz bez tego… bez wojny!

— No i żarzy się tu… wargi pękają.

— Złoci nie podlegają magii — Jaska mówiła bardzo szybko, ich hełmy zetknęły się. — Nie przegrali na morzu ani jednego starcia. Mag może wywołać sztorm, wicher, ale morze to nie ląd, Razwijar, morze zbuntuje się całe, od dna do nieba, i mag utonie, a ich okręty utrzymają się na wodzie. Oni są wielkimi, mądrymi przywódcami… Wielkimi wojownikami. Ja nie wiem nawet, kiedy oni kłamią, a kiedy mówią prawdę. Nie można ich przestraszyć. To straszni ludzie…

— Bardzo dobrzy — wyrwało się władcy.

— Oni nie lubią Heksów, ale nikt nie lubi Heksów, Razwijar. Złoci przynajmniej nie są ludożercami.

Przypomniał sobie noc na tratwie i zwoje z ludzkiej skóry, które palił, rzucając w ogień piecyka.

Płatek na wodzie,

Siodło mojej pamięci.

W siodle zacznę nowy dzień,

I jutro wzejdzie słońce…

W jamie, gdzie trzeszczał ogień, trudno było usłyszeć ciche słowa, dochodzące spod zasłony w hełmie, ale Jaska usłyszała.

— Chcesz się zemścić za siebie? Czy za swoje plemię? Co i komu chcesz udowodnić?!

Winda zjechała prawie na samo dno i zatrzymała się, kołysząc.

— To tutaj — powiedziała kobieta zupełnie innym, rzeczowym głosem. — Patrz.


* * *

Wyszli na górę po godzinie. Razwijarowi pękała głowa od duchoty i żaru, z westchnieniem ulgi ściągnął z siebie skórzany hełm i z zachłannością dziecka zaczął polewać się wodą, jakby chciał zmyć z siebie kurz po długim marszu. Długie włosy Jaski były ściśle zaplecione z tyłu głowy, kobieta najpierw napiła się i dopiero później zmyła sadzę z białych wystających kości policzkowych. Gestem odesłała sługi i ci oddalili się z uniżonym szacunkiem na odległość wzroku.

— Jesteś zadowolony?

— Tak — wyprostował się, pozwalając kroplom swobodnie spływać po policzkach. — Z taką bronią jesteśmy niepokonani.

— Nie — kobieta wysunęła do przodu dolną szczękę. — Nikt nie bywa niepokonany.

Pamiętasz, co mówiłeś o magach: „To druga strona potęgi. Oni tak przywykli do swojej mocy, że przestają doceniać prostych ludzi”.

— Zapamiętałaś to? I pamiętasz do tej pory?

— Tak. I jeszcze obiecałam ci, że będę mądrą.

— Dotrzymałaś obietnicy — uśmiechnął się.

Jaska nie odpowiedziała na jego uśmiech:

— Mądry by cię powstrzymał, Razwijar.

Objął ją tak, jak obejmował w młodości. Przytulił do siebie i pogładził po głowie. Dotknął wargami czoła. Ostrożnie się wyswobodziła.

— Czy wiesz, że Łuks jest mi wierny? Że oprócz mnie nie ma kobiet ani w zamku, ani w Nagórzu?

— Wszyscy mężczyźni tak mówią — Razwijar zakrztusił się fałszywą frazą.

Pokręciła głową, gestem tym przypominając siebie — dziewczynkę:

— Jestem magiem, jeśli byłbyś łaskaw zauważyć. Przede mną to i owo jest odkryte… Łuks kocha mnie ponad życie. A ja kocham ciebie — Jaska podniosła głowę do nieba, poplamionego dymami z rur nad wykopem. — Który nie przepuszcza ani jednej ładniutkiej buzi. Który nigdy, ani razu w życiu nie zrobił tak, jak prosiłam. A zawsze postępował po swojemu… I kiedyż to ruszamy na wyprawę, Razwijar?


* * *

Posłowie od Imperatora przybyli na ogromnym, białym skrzydlaku. Przywitano ich z dystansem, ale uprzejmie.

Posłów było dwóch — wystrojony urzędnik, noszący się jak kryształowa waza, i mag — względnie młody, milczący mężczyzna. Urzędnik nie zniżył się do powitania. Mag obrzucił wzrokiem salę przyjęć i spojrzenie jego zatrzymało się na Jasce.

Kobieta uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie.

W obecności magów, obydwaj rozmówcy — urzędnik i władca — mówili tylko prawdę.

Urzędnik wyraził ubolewanie, Razwijar wyraził współczucie; urzędnik wyraził troskę, Razwijar wyraził pewność sukcesu. Magowie stali twarzą w twarz, sprawdzając jeden drugiego wzrokiem.

Oba pierścienie — turkusowy i jaskrawożółty — płonęły pełnym blaskiem mocy.

— Mirtie? — zapytał urzędnik. — Jednakże…

I pomyślał: przeklęty Heks rozbije się o potęgę Złotych jak gliniana miska o marmurową ścianę.

Spoglądając na niego, Razwijar pomyślał z kolei: przez jakiś czas możemy mieć spokój ze strony Imperium.

Magowie potwierdzili szczerość zamiarów obu stron, została podpisana umowa, rozwlekła, na atłasowym papierze. Po druzgoczącej klęsce na nagóreńskich równinach, po zgubie maga, rozbiciu armii i skrzydlaków, Imperator zmuszony był liczyć się z nowym sąsiadem. Sąsiadem niebezpiecznym i nieprzewidywalnym, któremu udało się zawrzeć sojusz z dumnymi, niepokornymi Nagórenami i przejąć władzę w Fier.

— Mirtie — powiedział urzędnik, zastanawiając się na głos. I pomyślał: po tym, jak cię rozbiją, Imperator odziedziczy wszystkie twoje posiadłości.

Spoglądając na niego władca pomyślał: czekaj całą wieczność, szczęśliwy głupcze.

Na drugi dzień skrzydlak odleciał, oprócz urzędnika i maga, odleciał na nim Bran, jako poseł do Imperium. Dziesiętnika powinni przyjąć z wielkimi honorami, niczym imperatorskiego krewnego. Prawda była jednak inna — został wezwany, aby służyć za zakładnika na wypadek, gdyby władca kamiennego zamku naruszył dane słowo i niepokoił granice Imperium.

Bran długo nie mógł zdecydować się, żeby objąć Razwijara i się z nim pożegnać. W końcu jednak to zrobił.

— Bądź ostrożny, władco.

— Do widzenia, Bran. Wybaczyłeś mi?

— Nie śmiem wybaczać ci albo nie wybaczać… Ale bądź ostrożny! Nie składaj MU więcej ofiar!

Razwijar uśmiechnął się:

— Obiecuję ci… że będę ostrożny.

Rozdział drugi

W dniu odjazdu władcy na wielką wyprawę, oszczędna Sonna dała wolną chwilę młodziutkiej pokojówce, by mogły popatrzeć na przemarsz wojsk.

Sonnę stawiano za wzór wiejskim dziewczętom, dopiero co wziętym do zamku — patrzcie jaka obyta, jeszcze wczoraj stała w tłumie u bram, a dzisiaj już zarządza służbą na najwyższych kondygnacjach. Dwukrotnie rodziła dla władcy, ale nie odesłano jej z dziećmi na wieś, jak pozostałe służące, okazała się bowiem kobietą pracowitą, gospodarną i pojętną, dlatego intendent Szlop zostawił ją przy sobie.

Sonna była dobra dla pokojówek, ale wymagająca. Trzeba było wszystko doprowadzać do połysku, i naczynia, i szkło, i podłogi. Leniuchów na służbie nie cierpiała; nawet dzieci Sonny, bliźniacy, mający zaledwie cztery lata, już mieli swoje obowiązki — zamiatali kurz, zmywali z okiennych kratek pomiot czerkunów, biegali z drobnymi poleceniami. Teraz obaj, stojąc na palcach, patrzyli w dół z balkonu na uroczysty wyjazd władcy z zamku.

Malcom zdawało się, że zamek został zatopiony. Ludzkie morze przystąpiło do samych murów, różnokolorowe, szumne, przypominające świąteczną zupę. Wstęgami rozwiewały się flagi. Płonęły w słońcu żelazne hełmy wypolerowane do połysku, a na hełmach tańczyły pióra.

Ktoś w tylnych rzędach zaczął podrzucać czapki, tłum gwizdał i krzyczał, ale wojska stały nieruchomo, a między stalowymi szeregami ciągnęła się dróżka wolnej przestrzeni, bruk był czysty i błyszczał jak tysiące łysin.

Heroldzi wciąż coś wykrzykiwali. Zdawało się, że powtarzają cały czas to samo, bliźniacy, białoskórzy i czarnowłosi patrzyli, wstrzymując oddech. Lada moment władca wyjdzie z bramy i stanie przed tłumem. Zaraz.


* * *

Podarunek Po Klęsce, blady po nieprzespanej nocy, starał się trzymać prosto. Był w pełni uzbrojony, opasany swoimi młodzieńczymi mieczami, do siodła przytroczone były torby, kołczan i arbalet. Wręcz niemożliwe było dla niego pozostać spokojnym, ponieważ dwa kroki przed nim stali, milcząco spoglądając jedno na drugie, jego matka i Razwijar.

— Chcę z tobą porozmawiać — wysyczała kobieta, a dźwięk jej głosu przestraszył Podarka tak, że poczuł, jak wstępuje na niego zimny pot. — Chłopcze wyjdź. Łuks! Tutaj!

Podarek nie ruszył się z miejsca. Pytająco i błagalnie spojrzał na Razwijara.

— Wyjdź i bądź gotowy — cicho powiedział władca.

Wycofał się zatem do wyjścia z komnaty, pchnięte gwałtownie drzwi rozwarły się. Wszedł jego ojciec. Obrzucił Podarka zdziwionym spojrzeniem:

— A ty dokąd się wybierasz?

— Wyjdź! — warknęła matka.

Ani się obejrzał, jak znalazł się na zewnątrz, a drzwi zamknęły się znowu. Uginały się pod nim łapy. Nigdy wcześniej nie słyszał i nie widział, żeby matka kłóciła się z Razwijarem. Jeszcze wczoraj nie uwierzyłby, że coś takiego jest możliwe.

Z zewnątrz ryczał tłum i krzyczeli heroldowie. Wyjazd władcy opóźniał się, wojska maszerowały w miejscu, żeby rozprostować nogi i skała pod zamkiem drżała od ich miarowego tupotu.

Popatrzył na zamknięte drzwi. Odwrócił się i poszedł, gdzie oczy poniosą, pragnąc oddalić się jak najdalej od komnaty, gdzie oni kłócą się, zresztą, z Razwijarem nie należy się kłócić. On jest jeźdźcem.

Słudzy i robotnicy albo wybrali się na zewnątrz, popatrzeć na pochód, albo wysypali się na balkony i przylgnęli do okien. Opustoszały zamek, który chłopiec porzucał, być może na zawsze, zdawał się całkowicie obcy i dziwny. Podarka przerażała niszcząca pospolitość. Idą przecież na wielką wojnę, na wielką wyprawę, nie czas myśleć o drobnostkach w rodzaju rozsypanych po korytarzu orzechów albo rzuconego w widocznym miejscu pogrzebacza. Zatrzymał się przy źródełku w niszy muru. Tam jednak już ktoś był. Pochylając się nad wodą, w milczeniu stał Imil.

W ciągu ostatnich kilku lat bardzo wyrósł. Stał się prawie dorosłym mężczyzną, może tylko zbyt chudym i o zbyt wąskich ramionach. Biała kurtka kucharza wisiała na nim niczym worek.

— Idę na wyprawę — powiedział Podarek na powitanie.

Imil spojrzał spode łba:

— Biorą cię?

Chimajryd wystraszył się nagle, że mama zwycięży w słownej batalii z władcą. Jest przecież magiem, może zaczaruje Razwijara, a ten zaraz wyjdzie z zamkniętej komnaty i każe Podarkowi zostać?!

— Żegnaj — powiedział, wyniośle unosząc podbródek. — Możliwe, że zobaczymy się po wyprawie.


* * *

— Pókim żywa, on nie pojedzie — ryczała Jaska. — Łuks! Dlaczego milczysz?!

Ten patrzył ponad jej ramieniem, tam, gdzie w ostrołukowym oknie zieleniały i bielały góry.

— Ach, on jest twoim jeźdźcem — Jaska gwałtownie odrzuciła włosy z twarzy. — Dlatego milcząco patrzysz, jak twojego syna, dziecko jeszcze, taszczy na wyprawę, która wiadomo czym się zakończy?!

— Dlaczego to rozstrzygnęło się dopiero dzisiaj? — cicho zapytał Łuks.

Jaska odwróciła się od niego, zagryzając wargi. Stanęła na palcach i zbliżyła swoje oczy do głęboko osadzonych oczu Razwijara:

— Nie dopuszczę do tego! On jest moim dzieckiem. Nie dopuszczę!

Władca milczał. Jaska wpatrywała się w jego twarz, beznamiętną, bladą i coraz bardziej sama bladła. Razwijar milczał; kobieta mogłaby skierować swój ból i wściekłość do kamiennej ściany — ściana wykazałaby więcej współczucia.

Kiedy w jej twarzy nie pozostało już ani kropli krwi, Razwijar odezwał się spokojnie i cicho:

— Chcę, żeby wszystko, co jest mi drogie i każdy, kto jest mi drogi, był obok. Ten, w czyich rękach jest Dar, ma nade mną władzę. Chcę, żeby on był obok mnie.

Jaska milczała. Czarna suknia drgała na jej piersiach, jakby w miejscu serca znajdował się maleńki kowalski młot.

— Ani jeden włos nie spadnie z głowy twojego syna — tak samo cicho dodał Razwijar.

Odwrócił się i wyszedł. Chwilę później zadudniły barabany, zawył, ochrypły do tego czasu tłum i pochód — uroczysty wyjazd z zamku rozpoczął się.

Morze w porcie Fier groziło wystąpieniem na brzeg, bowiem nigdy jeszcze nie pojawiło się tutaj równocześnie tyle statków. Kolorowe i białe żagle, bandery, dymy, dudnienie barabanów i gwizd morskich muszli, których Niemy Naród używa zamiast trąb. Mieszkańcy Fier częściowo rozbiegli sic po przedmieściach, częściowo ciągnęli do portu, tłocząc się na wąskich uliczkach i molo. Tłum był tak gęsty, że barierki, odgradzające od wody, groziły zawaleniem. Trudno się dziwić takiemu zbiegowisku; podobne wydarzenie zdarza się raz w życiu, a i to nie w każdym pokoleniu.

Do przybycia władcy centralna ulica opustoszała. Przeleciał po niej, rozpędzając gapiów, oddział strażników złożony z samych chimajrydów. Władca dojechał do portu nie, jak zwykle, wierzchem, ale w powozie, zaprzężonym w młodego rogacza. Obok niego stała kobieta mag, na jej palcu błyszczał turkusowy pierścień i ten i ów w tłumie, na dachach, zdrowo się przestraszył, napotkawszy jej spojrzenie.

W południe władca wstąpił na pokład okrętu, noszącego dumne miano: „Skrzydlak”. Statek nie był nowy, ale gruntownie przebudowany w stoczniach władcy. Korpus głęboko zanurzał się w wodzie. Obok masztu sterczała gruba rura, z której nieustannie walił dym. Żagle „Skrzydlaka” były teraz czarne, żeby nie zostawały na nich plamy sadzy — domyślano się w tłumie.

Do następnego ranka Fier opustoszało. Na wyludnionych ulicach walały się śmieci, bujały się na falach drobne rybackie łodzie; tylko naczelnik miasta, który w skrytce chował silną lunetę, potwierdził, że widać żagle na horyzoncie.


* * *

Imil kręcił korbką maszynki do mielenia mięsa, dodawał do farszu rozmoczony chleb, jaja człapaczy i pieprz, zdolny wydobyć ich specyficzny smak. Z trzech młodszych kucharzy, wziętych na pokład „Puzana”, morska choroba oszczędziła jego jednego — dwóch towarzyszy spędzało czas przy burcie, z zielonymi twarzami. Byli bez sił, niezdolni do pracy, dlatego Imil musiał pracować za trzech, a „Puzan” był ogromnym żaglowym statkiem, na którym znajdowały się trzy setki głodnych gęb. Nawet większa huśtawka nie pozbawiała żołnierzy apetytu, widzieli już wiele i byli gotowi na wszystko, jeśli tylko dobrze karmiono.

Dwa razy dziennie rozlewał do misek zupę, w której pływały kulki mielonego mięsa, podobne do gotowanych oczu. Kroił chleb do krwawych odcisków między dużym i wskazującym palcem.

Wieczorami nalewali mu domowego piwa i pił razem ze wszystkimi. Upijał się z nieprzyzwyczajenia i, chciwie nadstawiając uszu, słuchał rozmów.

Eskadra szła na Mirtie. Po raz pierwszy od pamiętnego ataku Heksów, ktoś zdecydował się rzucić wyzwanie Złotemu Miastu. Tam dzień i noc grają struny, w cichej wodzie odbijają się turkusowe, srebrzyste, brzoskwiniowe łuki i śnieżnobiałe mosty, i rzeźbione mury, i ażurowe baszty. Tam żyją Złoci, którzy słyną swoim mistrzostwem we władaniu dalekosiężnymi lukami i tym, że są nieustraszeni w walce. Ale nas prowadzi władca świata, a w ładowniach naszych okrętów jest sekretna broń; Złoci poddadzą się albo umrą.

Tak rozmawiali ci ludzie i marzyli o drogocennych ozdobach, którymi obwieszone są kobiety w Mirtie, i o samych kobietach, dumnych pięknościach, które będzie można zdobyć już na placu, znamienitym placu Mirtie przed Pałacem Dostojnych. Imil, młodszy kucharz, wyprowadzony do roli młodszego kuka, zasypiał pośród tych rozmów, płytkim, niespokojnym snem. Śniły mu się kolorowe mosty, których nigdy nie widział i kobiety o złotej skórze i złotych włosach do kolan.

Dziesiątego dnia zdarzyła się rzecz niespodziewana, wzbudzając popłoch — podpłynęła szalupka z flagowego „Skrzydlaka”. Imil gotował kaszę w ogromnym kotle, dwóch jego towarzyszy pełzało po kambuzie jak dwie zdychające przyślepki, a kuk okrętowy, Nogaj, w trybie pilnym przygotowywał „przekąskę dla władcy”.

— Przynoście! — krzyknięto z góry. Kuk zakrzątnął się, starając się chwycić jednocześnie półmisek, zbiorniczek, dwie butelki i sosjerkę, omal nie rozlał sosu, rozejrzał się:

— Weź tacę, bydlaku leniwy!

W ogólności Nogaj starał się nie rugać młodszego kuka bez przyczyny, ale w chwili duszącego napięcia wyładowywał się i zapominał, że chłopak jest dziwnie podobny do władcy.

Imil postawił na tacy wszystko, czego nie mógł unieść Nogaj i pośpieszył za nim na górę po trapie. Pokład kołysał się, „Puzan” ciężko przewalał się z boku na bok, ogromny niczym całe miasto. Starając się utrzymać tacę w równowadze, chłopak, w ślad za kukiem wszedł do kapitańskiej kajuty.

Za stołem, nakrytym białym obrusem, siedział władca razem z kapitanem „Puzana”, imienia którego Imil do tej pory nie poznał. Na obrusie leżały papierowe zwoje, jakieś rysunki i plany, a władca mówił, wiodąc wzdłuż linii końcówką ołówka.

Nogaj bezgłośnie wystawił ze ściennej szafki delikatną, drogą zastawę i gestem nakazał Imilowi nakryć stół. Ten zawahał się, nie wiedząc, czy postawić sosjerkę z prawej, czy z lewej strony butelek, w tym momencie statkiem silnie zakołysało i chłopak przewrócił się na bok, w przerażeniu czując, jak traci grunt pod nogami i runął, zabryzgując czerwonym sosem kurtkę, ścianę i twarz.

Nogaj zasyczał przez zaciśnięte zęby. Jego wzrok obiecywał sto batów; Imil podniósł się i omal znowu nie upadł. Krople sosu ściekały po jego policzkach, po włosach, po podbródku.

Kapitan nabzdyczył się. Władca po raz pierwszy oderwał się od papierów. Jego wzrok, obojętny i pusty, napotkał Imila i nastąpiła w nim gwałtowna zmiana.

— Co ty tutaj robisz?

Chłopak cofnął się. Trzeba było odpowiedzieć jak należy, że służy na „Puzanie” jako młodszy kuk, ale chłopiec, jak w koszmarnym śnie, nie mógł wydusić z siebie ani słowa.

Władca wstał. Przeciął kajutę, jakby nie czuł kołysania, podszedł blisko do Imila i wziął go za upaćkany sosem podbródek:

— Dlaczego nie jesteś w zamku? Dlaczego jesteś tutaj?

— Jestem młodszym kukiem…

Władca odwrócił się do Nogaja:

— Kto pozwolił mu jechać na wyprawę?

Kuk zmieszał się:

— Ja nie… sam się napraszał, panie, my po prostu rozpuściliśmy wieść po kuchni… Kto chce… Ludzi sporo potrzeba, a on jest rozgarnięty… Nawet jeśli czasem ręce ma dziurawe…

— Sam się prosiłeś? Zachciało ci się jechać na wyprawę!?

Imil nie wytrzymał jego wzroku i zmrużył oczy.

— Daj mu ręczniki — rozkazał władca. — I zabierz… potem porozmawiamy.


* * *

Dwie ponure godziny młodszy kuk czekał na to „potem”. Nogaj, póki co go nie ruszał, możliwe, że było mu żal chłopaka.

Pracy w kambuzie było, jak zwykle, pełno; jeszcze nie rozegrała się nawet pierwsza walka, jeszcze przeciwnik nie pokazał się w dali, a żreć wszystkim się chciało: palaczom, przesiąkniętym cuchnącym dymem, marynarzom, którzy jak pająki snuli się na strasznej wysokości w splątanych olinowaniach. A strzelcy i abordażnicy, próżniacy i ci, którzy klęli pod nosem, wszyscy oni całymi dniami drzemali na pokładzie, żeby obudzić się około obiadu i besztać Imila za ślamazarność.

Starał się odwrócić swoją uwagę od sypiących się zewsząd złośliwości postronnymi myślami, ale nie wychodziło mu to najlepiej. Odstawił zatłuszczony kocioł, przecież i tak ponownie się zabrudzi i cichaczem wyszedł na pokład, gdzie świeciło słońce, wiał świeży wiatr, a w poprzek błękitnego nieba — niby czarny, puszysty ogon — ciągnął się dym z grubej rury.

Wzdłuż burty, czepiając się za naciągnięte liny, przedostał się na część dziobową. Tutaj wznosiła się druga rura, bez dymu. Jej szeroki kielich był obrócony do przodu i przypominał otwarte usta. Z jakiegoś powodu kielich ten wzbudzał w chłopcu niepokój, nawet lęk; huczał w nim wiatr i dawało się słyszeć głuche zawodzenie. Imil starał się podchodzić do tej rury w ostateczności.

Na deskach pokładu siedzieli żołnierze, grali w „kamyki” i nie zwracali na młodszego kuka żadnej uwagi. Stanął przy burcie, wystawił twarz na morską bryzę. Wiatr trzepotał w j ego kurtce, przesyconej zapachem topionego tłuszczu i dymu. Z przodu, i z prawej strony, i z lewej, rozpościerało się morze. Obok, prawie dziób w dziób, płynął flagowy „Skrzydlak”, najpiękniejszy statek całej eskadry. Zbite ciasno jak przyślepki w stadzie, podążały za nim inne statki, zdawało się, że morze pod nimi kipi. Sprzyjający, stały, mocny wiatr napełniał kolorowe żagle — zielono–czerwone z portu Fier, żółto–białe, błękitne, malinowe — z innych, nie wiadomo jakich, portów i dalej, i dalej, wszystkie kolory i odcienie. Zdawało się, że płyną nie na wojnę, a na święto. Imil głęboko westchnął. Dla prawdziwego mężczyzny jedynym świętem jest wojna, tak powiedział pewien strażnik, jeszcze w zamku, a on zapamiętał jego słowa.

Miał piętnaście lat. Niechby nawet był za wąski w ramionach i za chudy, jak na swoje lata, ale jest mężczyzną; gdyby tylko udało się namówić władcę, żeby dał mu miecz i pozwolił walczyć!

Chłopak uśmiechnął się gorzko do własnych myśli. Kto mu da miecz; statek nabity jest najznamienitszymi rycerzami i kusznikami, doświadczonymi wojownikami, którzy bywali na wielu wyprawach wojennych. Kim jest wobec nich Imil, który całe dzieciństwo pasł przyślepki, a wszystkie chłopięce lata przesiedział w zamkowej kuchni?

Popatrzył na „Skrzydlaka”, rozcinającego wodę ostrym dziobem. Za nim ciągnął się ogon dymu, a na dziobie także wznosiła się rura z czarnym kielichem, przypominającym otwarte usta.

Jakby statek wciąż potrzebował żeru. Imil wzdrygnął się i roześmiał — nie jemu karmić flagowy żaglowiec. Jemu rozlewać zupę i roznosić kaszę, kroić chleb i tłuc ziarno dla nienasyconych marynarzy, a „Skrzydlak” weźmie swoje w boju…

Nagle poczuł się zmęczony. Usiadł na skraju zwiniętej liny, szorstkiej, z grudkami soli między włóknami. Zamknął oczy; ukazały mu się pieczary rodzinnej osady. Nie wspominał ich już kilka lat.

W jaskiniach odbijało się echo. Płochliwe przyślepki uciekały od gromkich dźwięków i dlatego Imil, razem z innymi pastuszkami, wybierał się głęboko pod górę, daleko od żującego, ślepego stada. I tam, w plątaninie podziemnych tuneli grali w echo. Najpierw po prostu krzyczeli, na różne głosy, wyli i kląskali, potem śpiewali piosenki. Sprytnie kombinując, można było spowodować, by własny głos wtórował wypowiadanym słowom. Należało znaleźć tylko właściwe „ucho” w tunelu; starsi młodzieńcy zmuszali echo do nieprzyzwoitych przekleństw, dziewczynki — tych było mało pośród pastuszków — śmiały się… Nikt nie bał się ani ciemności, ani plątaniny podziemnych przejść, tak samo swobodnie czuli się głęboko pod skałą, jak Nogaj we własnym kambuzie…

Nogaj?!

Imil otworzył oczy. Starszy kuk górował nad nim, opierając ręce na biodrach.

— Idź!

— Słucham?

— Idź szczeniaku… Jednak chronią cię twoi dobrzy bogowie.


* * *

„Puzan” zwolnił, połowę żagli opuszczono też na „Skrzydlaku”. Szalupa wisiała nad samą wodą. Marynarze czekali przy kołowrocie wciągarki. Władca stał przy burcie, spoglądając na płynący paralelnym kursem statek pod czarnymi żaglami.

— Imil, dlaczego nie zostałeś w zamku?

— „Dla prawdziwego mężczyzny jedynym świętem jest wojna” — wymamrotał chłopiec, nie zdążywszy nawet pomyśleć.

— Co, proszę? — Władca zbliżył swoją straszną, bladą twarz z bardzo czarnymi oczami do tak samo bladej twarzy podrostka. — Co ty wiesz o wojnie?

Chłopak przełknął ślinę:

— Czy naruszyłem rozkaz? Czy władca rozkazał mi zostać w zamku?

Zmusił się, żeby nie odwrócić oczu, wytrzymać baczne spojrzenie władcy. Zdawało się, że minęły długie minuty, a nawet godziny.

— Dobrze — przemówił władca, przyglądając się synowi, jakby go widział pierwszy raz. — W takim razie słuchaj mojego rozkazu. Kiedy się zacznie… twoje miejsce jest w kambuzie. W kambuzie, Imilu. Jeśli zauważę cię w czasie walki na pokładzie… Nigdy więcej nie zobaczysz morza i nigdy nawet nie dotkniesz broni. Obiecaj.

I, nie oglądając się, ześliznął się po linowym trapie; szalupa osiadła na wodzie, prawie od razu wzbiły się wiosła iw ciągu kilku minut maleńka łódeczka poleciała po falach, pośpiesznie niczym ptak krzyczałka, a mimo to powolna w porównaniu do majestatycznej szybkości wielkich okrętów. Szalupka zrównała się z rufą „Skrzydlaka”, z pokładu zrzucono koniec sznurowej drabinki. Próżnujący żołnierze gapili się, stłoczeni na burcie. Starszy kuk Nogaj wziął Imila za kołnierz, mocno, ale bez złości i zaczął prowadzić do kambuza, kiedy z masztu doszedł nagle histeryczny krzyk wypatrującego:

— Żagle! Żagle na horyzoncie!


* * *

Flota Mirtie płynęła pod złotymi żaglami. Wznosiły się one na horyzoncie jak słoneczny miraż. Razwijar zmrużył oczy; setka okrętów płynęła jednym szeregiem, przy czym po stronie Złotych nie było maga, kierującego wiatrem. Dwa prądy powietrzne — ten, który niósł flotę Mirtie i ten, który, zgodnie z wolą Jaski, napełniał czarne żagle „Skrzydlaka” — spotykały się nad morzem między dwoma flotami i splatały się w powolnym wirze.

— Pięknie — powiedział Łuks.

Jaska podeszła do przodu. Jej nozdrza rozdymały się w ślad za żaglami.

— Dalekonośny. Przy takim wietrze szybko wejdziemy w strefę obstrzału.

— Zatrzymaj wiatr — powiedział spokojnie Razwijar.

Źle zaczął tę wyprawę. Męczyły go koszmary, w których trzeszczała mu nad głową latarnia morska przed portem Mirtie. W pierwotnych planach odnajdywały się coraz to nowe luki, które znajdowała przede wszystkim Jaska. Niczego mu nie wybaczyła i niczego nie zapomniała. Los syna wzburzył ją, ale o wiele bardziej — lekceważenie jej woli, woli potężnego maga. Przepaść pomiędzy jej wewnętrzną siłą, a niezłomną wolą Razwijara stawała się głębsza z każdym dniem, grożąc przekształceniem się w bezdenną przepaść. Spodziewał się po niej wybuchu, możliwe, że nawet zdrady. Może nawet niespodziewanego ciosu w plecy. I kto wie, może by się doczekał, gdyby na horyzoncie nie pojawiły się, płonąc w słońcu, złote żagle.

Jaska rozłożyła ręce, dłońmi do góry. Wiatr ucichł. Na „Skrzydlaku” wywieszono sygnał: zwijać żagle, czekać na komendę: atak. Patrząc przez lunetę, władca kamiennego zamku rozróżniał teraz oddzielne łodzie i ludzi na ich pokładach. Okręty były za daleko, żeby rozpoznać twarze, ale Razwijar wiedział, że wrogowie są smagli, a ich ciała sprężyste, że ich słoneczne włosy są krótko ostrzyżone, a w oczach nie ma strachu. Przez stulecia mieszkańcy Mirtie usiewali morskie dno trupami wrogów i szczątkami ich statków. Złotych atakowały ogromne armie. Najeżdżały; zwalały się z morza i powietrza, żeby zachłysnąć się krwią, pójść na dno albo usłać swoimi kośćmi nieprzyjazne brzegi, w tym czasie, gdy szybujące miasto Mirtie po dawnemu patrzyło w wody cichego portu.

— Palacze — do pełna!

— Palacze — do pełna! Sygnał na „Puzana” i na „Szczypawkę”!

— Jest sygnał!

Wzmocniony korpus statku drgnął. Dym z rury buchnął silniej, rozpływając się chmurą, plącząc się w rejach ze zwiniętymi czarnymi żaglami. Z lewej strony zadymił „Puzan”, z prawej „Szczypawka”.

— Jest za daleko, władco — samymi wargami powiedziała Jaska. — Żeby ich dostać, trzeba wejść w strefę obstrzału.

— Tarcze!

— Są tarcze!

Razwijar podniósł przed sobą ciężką tarczę wielkości człowieka, ciężką, okutą stalą, wygiętą tak, żeby przykrywała żołnierza z przodu i z góry. Słoneczny świat zawęził się do samotnej, wąskiej szczeliny na wysokości oczu. Łuks wystawił tarczę, zakrywając siebie i Jaskę.

— Podarek jest w kajucie? — od rzeczy zapytał chimajryd.

Władca nie patrzył na niego. Wąziutka szczelina do patrzenia przed jego oczami, coraz jaskrawiej zalewała się złotem — zbliżała się wroga flota. Słoneczne iskry skakały w olinowaniu, chociaż żagle były teraz ciasno zwinięte. Płonęła błyskami woda pod miarowo wzlatującymi wiosłami.

— Płyną na wiosłach.

— Przygotowują salwę — obojętnie powiedziała mag.— Trzy główne cele: „Skrzydlak”, „Puzan” i „Szczypawka”.

— Już czas?

— Nie.

— Ale i tak jest pięknie — wymamrotał Łuks. — Jak żyję… nie widziałem takich cudów.

— Wszystko, co robią Złoci, jest piękne i długowieczne — Razwijar uśmiechnął się. — Oni nawet szczurów…

— Zamilcz, przeklęty — cienkim głosem nagle krzyknęła kobieta. — Dlaczego wtedy nie utonąłeś? Dlaczego nie utonąłeś?!

Zrobiło się cicho. Wiatr narastał, napełniając czarne żagle „Skrzydlaka” i unosił do tyłu duszący dym. Wąska rura, pochylona nad bukszprytem, zaczęła się wolno trząść.

— Strzały — beznamiętnym głosem powiedziała Jaska.

— Zabezpieczone — warknął władca.

W porażającej ciszy minęła chwila, potem druga. Wtem z nieba dał się słyszeć narastający świst, nawet Razwijarowi od tego dźwięku włosy stanęły dęba. Zobaczył strzałę w locie — punkcik, ostrze lecące mu prosto w oczy, zobaczył błysk grotu i trzepotanie złotych piór; w ostatnim momencie strzała uderzyła w tarczę i ledwie utrzymał się na nogach.

Chmura ciężkich strzał upadła na „Skrzydlaka”, wbijając się w tarcze, w deski, przebijając żagle, zwisające niemal wertykalnie jak strugi deszczu. Gruchnęło o pokład ciało marynarza strąconego z masztu. Razwijar spojrzał w bok; obok płynął „Puzan” otulony lecącymi strzałami jak złotą siecią.

— Wiatr — powiedział przez zęby.

— Jest wiatr — spokojnie odezwała się Jaska. — Rozkaż rozwinąć wszystkie żagle.

— Rozwinąć żagleee!

Rozpostarły się czarne płótna. Marynarze na masztach dusili się i pokasływali z powodu dymu. „Puzan” i „Szczypawka” zostały wcześniej z tyłu i teraz znowu dogoniły „Skrzydlaka”.

Jaska zamarła, unosząc dłonie ku niebu, a wiatr stał się jej posłuszny; złota flota ustawiła się przed nimi w podkowę, jakby wabiąc w pułapkę, a trzy statki pełną parą płynęły w tę zasadzkę, jakby chciały być okrążone. Teraz bez żadnej lunety widoczne były czyste, jasne pokłady, rzędy strzeleckich gniazd, wiosła, spieniające złotą wodę pod złotymi statkami…

— Strzały!

— Zabezpieczone!

Znowu dał się słyszeć narastający świst. Uderzył grad strzał. Kapitan zaklął, rozlatywały się w drzazgi drewniane ściany kajut. Pokład kwitł jak pole, złotymi kwiatami: igrało słońce na opierzeniu strzał, które głęboko wbiły się w deski.

— Kiedy? — zapytał władca.

— Wkrótce — mag spoglądała w dal, zmrużywszy oczy.

— Nie możesz osłonić nas od strzał, chociaż na jakiś czas?

— Nie mogę… Palacze — gotowość bojowa.

— Palacze — gotowość bojowa! — krzyknął kapitan. — Podnieście sygnał, lenie! Żywo!

Denerwował się, stając się gadatliwy. Uniosły się sygnałowe chorągiewki; na podflagowych okrętach powtórzono komendy. Razwijar jeszcze raz zerknął na „Puzana”, niemożliwością było rozpoznać, czy na jego pokładzie przelana została krew. Z każdą chwilą wrogie strzały były bliżej, salwy stawały się coraz bardziej śmiercionośne…

— Pięć — powiedziała Jaska. — Cztery. Trzy…

Razwijar zmrużył oczy. Wiele razy wyobrażał sobie tę chwilę. Trzy statki, oderwawszy się od reszty eskadry, wcięły się głęboko w szyk wroga, złote żagle znalazły się już nie tylko na wprost kursu, ale i z prawej i z lewej strony…

— Dwa — miarowym, bezbarwnym głosem liczyła Jaska. — Jeden… OGNIA!

— Ognia! — krzyknął władca.

Jego krzyk podchwycili rykiem marynarze. Z lewej zaryczeli na „Puzanie”, z prawej na „Szczypawce”. Gruba rura z bukszprytu „Skrzydlaka” lekko zadrżała, z jej kielicha przypominającego otwarte usta, wyleciała chmura płomieni. W tej samej chwili plunęły ogniem oba podflagowe okręty.

Ogniste kule zawisły nad samą wodą, odbijając się w falach, przyciągając wzrok, urzekając.

Szalał w nich płomień pożaru i płonęły języczki świec, trzeszczał swojski ogienek przenośnego piecyka, zajął się rożek papierowego listu, kurczyły się spalając w nim rękopisy Heksów, dogorywało samotne ognisko, miotały się ognie pochodni w przeciągu. Razwijar siłą woli wyrwał się z transu. Jaska patrzyła przed siebie, jej usta poruszały się, a pierścień na palcu rozpalił się silniejszym blaskiem. Pół–Heks spojrzał przed siebie, tam, pod złotymi żaglami zamarli zaskoczeni widowiskiem ludzie, ale w ich oczach, jak wcześniej, nie było strachu.

Kule wybuchały, zmieniały się w ogniste strugi, splotami układały się na podobieństwo ogromnych skrzydlatych stworzeń. Zarysami podobne były do ogniewuch, ale podobieństwo było tylko zewnętrzne. Te ogniste stworzenia urodzone w ładowni „Skrzydlaka”, kierowane niezłomną wolą maga prześliznęły się nad wodą w kierunku flagowego okrętu Złotych. Ledwie musnąwszy bukszpryt, zmieniły formę, przeobrażając się w ośmiornicę, która owinęła maszty zręcznymi mackami i złote żagle straciły blask, na oczach wszystkich przekształcając się w czarne.

Zapłonęły mokre wiosła, jak płoną polana w palenisku. Ognisty potwór, oblepiwszy swoim ciałem okręt, umierał razem z nim. Dwa inne, z „Puzana” i „Szczypawki”, wybrały sobie ofiarę i rozeszły się w różne strony i zaraz wybuchły jeszcze dwa statki.

— Ognia!

Trzy stalowe rury znowu wyrzuciły z siebie ogień. Pierścień Jaski płonął, pod jej prawym płatkiem nozdrza wzbierała kropelka krwi. Lecące grudki pożaru znowu przyjęły formę skrzydlatych zwierząt i dopiero wtedy do uszu Razwijara doszedł krzyk strachu z dalekich statków.


* * *

Złoci nie znają strachu.

Tak mówiła legenda, podadmirał Galagar wiele oddałby tego dnia, żeby okazała się w niej chociaż kropla prawdy. Widząc, jak płomień otula flagowy okręt, stary marynarz wszystkie swoje siły wykorzystał na to, żeby nie krzyknąć ze strachu.

Jeśli zginie admirał, dowodzenie statkiem przechodzi na pierwszego podadmirała. Na ramiona Galagara został złożony los tej bitwy, z tym potwornym wrogiem, który przybył pod czarnymi żaglami, uzbrojony w niesłychany magiczny oręż. Ludzie z płonących statków skakali za burtę.

Podadmirał zdławionym głosem rozkazał opuszczać szalupy. Możliwe, że kogoś uda się ocalić.

Trzy czarne statki wciąż na nowo wyrzucały z siebie ogień. Nieludzka wojna — zabijać ogniem na odległość; w czyjej mrocznej duszy mogła zrodzić się podobna myśl i jaka musiała być to dusza?! Pokonując skowyczący w głowie strach, Galagar gorączkowo się zastanawiał.

Jeśli trzy czarne okręty nie zamilkną teraz, starcie będzie przegrane. Trzeba zmusić je do przerwania tej jatki. Trzeba zamknąć im ogniste paszcze.

Nad podflagowym okrętem wzniosły się flagi — Galagar wydał jedyny możliwy rozkaz i teraz mógł tylko mieć nadzieję, że wypełnienie go jest w ludzkiej mocy.

W ładowni „Skrzydlaka” ryczał w piecach ogień. Ludzie, nie wytrzymując strasznego żaru, zmieniali się co chwila przy palenisku, przy miechach, przy czarnym stalowym mechanizmie, ze zgrzytem i chrzęstem rozłupującym dymiące jaja ogniewuchy. Każde jajo oznaczone było czerwonym zawijasem — czarna mag oznaczyła je własnoręcznie.

Korpus statku był przesycony żółcią dwugłowej błotnej żmii, która chroniła od pożaru.

Palacze garbili się pod ciężkimi zbrojami do czerni wylizanymi płomieniem. Rozkazy grzmiały w blaszanej rurze, przebijając się przez ryk pieca, echem odbijały się od ściany: „Ognia!

Oooognia!”; wtedy sześciu palaczy razem napierało na dźwignię, a piec wypluwał płomień w szeroką, rozpaloną do białości rurę.

Zgasł płomień i w ładowni na chwilę zrobiło się ciemno i porażająco cicho. Potem znowu zazgrzytały mechanizmy, rozłupując jaja ogniewuchy, piec jakby oprzytomniał i zaryczał z nową siłą, a ludzie, zmieniający się co chwilę, nie wiedzieli i nie chcieli wiedzieć, co dzieje się na górze.


* * *

Błękitne niebo zasnuło się dymem. Razwijar stał, rozdymając nozdrza, prawie jak Jaska.

Kobieta niedbałym ruchem starła krew znad warg. Natura ogniewuchy była prosta i niewyszukana jak ryczący ocean albo śnieżna lawina. Tylko wielki mag mógł ją okiełznać, rozczłonkować i poskładać na nowo, przekształcić w niezawodną broń; każde ogniste zwierzę miało w sobie półtora dziesiątka ogniewuch. Nie bała się wody, była niepokonana i była martwa — nie miała własnej woli, oprócz woli maga, która nimi kierowała. Kobieta stała na dziobie „Skrzydlaka” i zgodnie z jej wolą kłęby ognia przyjmowały formę i paliły flotę Złotych okręt za okrętem.

— Podniósł się wiatr, ale nie sprzyjający, a boczny.

— Po co?

— To nie mój wiatr — przemówiła Jaska przez zęby. — Nie mogę kontrolować wszystkiego naraz.

— Zwinąć żagle! — ryknął Razwijar.

— Z boku — burknął Łuks.

Żaglowce Złotych trójkątnymi, niedużymi żaglami łowiły wiatr, nacierając na nieprzyjaciela z boku, zbliżały się z niezwykłą prędkością. Władca kamiennego zamku znał dobrze ten typ statków — pływali na nich zazwyczaj piraci.

— Stój — Razwijar chwycił Jaśkę za zimny nadgarstek. — Nie pal ich. Wiatr. Nakryje nas.

— Szuu — zaklął chimajryd.

— Kusznicy — na burtę! Gotować się do walki!

Oczy kobiety zwęziły się. Boczny wiatr zaczął cichnąć, ale „trójkąty” gorączkowo uderzyły wiosłami i, rozrywając fale, dosięgły „Skrzydlaka”. W poprzetykaną strzałami burtę wbiły się haki abordażowe. Pół–Heks wskoczył na grzbiet Łuksa, czując rozpierającą go radość: wreszcie prawdziwa walka.

— Pal tamtych — rozkazał Jaśce. — Tych zatrzymamy.

Złoci posypali się na pokład z wysokiej burty „trójkąta”. Jakby drwiąc z wroga, byli obnażeni do pasa — demonstracyjnie nieustraszeni, nieczuli na rany i ból. Ich krótkie złote włosy były podobne do opierzenia strzał.

Razwijarowi cienko, żałośnie dzwoniło w uszach. Sądził, że smagła skóra Złotych okaże się tak samo mocna jak stalowe napierśniki. Ale to było ludzkie ciało. Tylko ludzkie ciało.

Tymczasem podpłynęły dalsze okręty eskadry pod niebieskimi, czerwono–zielonymi, żółto-błękitnymi żaglami. Ich załogi w przerażeniu patrzyły na ogniste zwierzęta i na dogorywające wrogie statki, ale nie było czasu na strach, ponieważ znowu zaczęła się strzelanina. Zaświszczały katapulty, przerzucając z pokładu na pokład syczące jądra. Trzeszcząc, waliły się maszty razem z przymocowanym do nich takielunkiem.


* * *

Chapun spoglądał w górę z głębin wody. Zwyczajny statek był zbyt wielką zdobyczą — morski potwór nie umiał rozewrzeć paszczy tak szeroko. Dzisiaj statków było dużo, niewyobrażalnie dużo, a przy ich burtach szamotali się ludzie.

Lubił ludzkie mięso, szczególnie gustował w ludziach, którzy przypadkowo albo z braku ostrożności wypadali za burtę. Takie szczęście zdarzało się nieczęsto i nasyciwszy się, za każdym razem zapadał na dnie w sen na miesiąc lub dwa. Dzisiaj morze podarowało chapunowi tyle jedzenia, że starczyłoby na zapas — na całe życie, ale morski potwór nie śpieszył się z zaczynaniem posiłku.

Ogień skakał po falach. Morze płonęło. Chapun instynktownie bał się ognia, trzy czarne statki, nisko zanurzone w wodzie, wzbudzały w nim przerażenie. Tam, za stalą i deskami, wił się i rósł potwór o niewyobrażalnej sile, stwór, w porównaniu z którym chapun był śliskim ślimakiem bez muszli. Czy to ludzie stworzyli to płonące zwierzę? Albo może ludzie mu służyli — w tym wypadku jako pożywienie?

Topielcy tak kusząco szamotali się w ciemnych falach, ale chapun już odpływał, sunąc zwinnie swoim długim, pokrytym rzadką szczeciną ciałem, w głębinę, jak najdalej od strasznego miejsca. Możliwe, że wróci — potem. Kiedy trzy czarne statki odpłyną, zgaśnie ogień i wreszcie zapanuje spokój.


* * *

Przed oczyma latały mu czerwone płaty. Krążył z Łuksem, osłaniając swoich, zabijając wrogów, ale Złotych nie robiło się mniej, przeciwnie — wciąż ich przybywało. Coraz to nowe haki abordażowe wbijały się w burtę „Skrzydlaka”. Razwijar widział smagłe twarze, zniekształcone wściekłością i napięciem, a ostrza, spragnione krwi, miotały się wokół, niekiedy o włos mijając twarz. Krzyki, smród, zgrzyt stali i trzask kości; żył do tej pory tylko dlatego, że umiał zabijać i ranić i dlatego, że miał cztery ręce.

Pokład trzeszczał — przetoczyła się po nim, rozpraszając ludzi, sycząca kula. Włosy chimajryda stały na sztorc. Razwijar czuł jego ciało jak swoje własne. W walce wręcz jeden z napastników zwiódł Łuksa, co spowodowało, że ten się pomylił, klinga Złotego opisała pętlę… pół-Heks uderzył z góry i świat pociemniał przed oczami wrogiego wojownika.

Nastąpiła krótka przerwa. Razwijar zerknął na „Puzana”. Okręt kipiał jak kocioł, pokład zalewały coraz to nowe fale atakujących i nawet na rejach toczył się bój.

— Szalupę!

Niebo zasnuło się czarnym dymem. Kolory przygasły. Krew na pokładzie zdawała się szara.

— Ależ, władco, oni mogą w każdej chwili…

— Szalupę! Łuks, osłaniaj!

Rzucił się do łodzi, zabierając ze sobą pół dziesiątki żołnierzy. Kołowrót drgnął w czyichś rękach, szalupa upadła na wodę, omal się nie przewracając. Razwijar rzucił się do wioseł i zobaczył, jak w dzieciństwie, wolno przepływającą obok burtę „Skrzydlaka”.

Płynęli w kierunku „Puzana”, z prawej i lewej strony wpadały do wody strzały. Oba czarne statki zwalniały, bardzo wolno zbliżała się rufa docelowego okrętu. Na pokładzie toczyła się walka. Sznurowy trap zwisał z burty i dotykał wody. Razwijar zabił Złotego zanim ten zdążył przeciąć liny.

— Do mnie! — miecze w jego rękach już dawno nie błyszczały, pokryte krwią i spalenizną.

— Do mnie!

Załoga „Puzana”, widząc wsparcie, nabrała nowych sił. Władca z dwoma klingami przeszedł od rufy do dzioba, zostawiając za sobą nieruchome złote ciała. Niewidoczne za dymem słońce zachodziło, a może stało w zenicie następnego dnia; Razwijar rozejrzał się i zobaczył, że żywych wrogów w pobliżu nie ma.

Flota Złotych spłonęła w połowie. Kołysały się na falach spalone wraki statków, które z jakiegoś powodu jeszcze nie poszły na dno.

Morze poczerniało od sadzy. Gdzieniegdzie na oleistej warstewce pokrywającej wodę kołysały się fragmenty takielunku, szalupy z żywymi i martwymi ludźmi, a dalej płonęły pochodniami nowe statki. Tam w oddali toczyła się walka. A z góry, nad tym wszystkim, w chmurach dymu, krążyły trzy białe ptaki — trzy skrzydlaki; Imperator otrzyma dzisiaj szczegółowe sprawozdanie…

— Imil — schrypniętym głosem zawołał Razwijar.

Nikt mu nie odpowiedział. Palacze „Puzana” zamknięci w ładowni, wykonywali swoją pracę sumiennie. Zobaczył, jak nowa kula ognia wyrwała się z rozpalonej do czerwoności rury. Na statek powoli wracał porządek. Po pokładzie snuli się ocaleni i ranni, ktoś śmiał się dziko:

— Władco! Czy już zwyciężyliśmy?!

Nie odpowiedział. Zszedł do kambuza, tutaj było pusto i czysto.

— Imil!

Znowu wbiegł na górę. Podszedł kapitan „Puzana”. Milcząco zasalutował. Władca ścisnął jego ramię:

— Gdzie chłopak?

Kapitan zamrugał oczami:

— Gorąca była robota…

Razwijar poszedł wzdłuż burty, zaglądając w twarze ocalonych i nagle zobaczył na pokładzie, pośród leżących, znajomą, chudą postać.

— Imil!

Blade lico chłopaka było pomazane czerwienią. Jak niedawno, kiedy wylał sos. W ręce ściskał kuchenny nóż. Razwijar wziął go za ramiona. Jego syn otworzył oczy.

— Powiedz coś do mnie! — krzyknął nie pomny na innych. — Mów!

Ten urwanie westchnął. Przez jego ciało przeszedł dreszcz.

Razwijar chwycił go na ręce. Nie wiedząc, co robi i po co, ślepo miotał się po pokładzie; wpadł do kajuty kapitana, położył chłopca na czystym białym stole i dopiero wtedy Imil wypuścił swój nóż, a ten wbił się ostrzem w podłogę.

Opatrzył rany chłopaka. Było za późno. Zatoczył się i wsparł o ścianę, żeby nie upaść.

Nieśmiało uśmiechnęła się Dżal w żółtej sukience, stary człowiek uniósł nad głową tęczowy akt, mając nadzieję ocalić swoją osadę na Kamiennej Strzałce przed okrutną karą…

Imil lekko zadrżał. Zaczęła się agonia. Nie zdając sobie sprawy, a po prostu chcąc przerwać jego cierpienie, Razwijar wyciągnął nad nim rękę i powiedział na głos:

— Miedziany Królu…

Kiedy zaczął zaklęcie, nie mógł się już zatrzymać.

— Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!

I tak się stało.


* * *

Koło południa następnego dnia podadmirał Galagar stracił całą swoją flotę, poza jednym jedynym okrętem.

Potwór, kierujący wrogą eskadrą, wykazał się w tej bitwie arcymistrzostwem perfidii i przenikliwości. Kiedy wyczerpał się wreszcie ogień w trzech czarnych statkach, zaczęły się manewry tak bardzo skomplikowane i dokładnie przemyślane, że Galagar rwał sobie złociste włosy z głowy. Przeciwnik miał w zapasie okręty–tarany i okręty–przynęty, flota Złotych była ostrzeliwana i zasypywana kamieniami z katapult. Po dobie walk burta w burtę, które ciągnęły się z krótkimi przerwami, czarne statki znowu ożyły i znowu wyrzuciły z siebie ogień, ale tym razem potwory z płomieni nie rzuciły się na zdobycz od razu, tylko zastygły przed twarzami ocalałych, omamiały grą ognia, pozbawiając woli nawet Złotych, niepodwładnych strachowi.

Podadmirał Galagar rozejrzał się i zobaczył, że jego okręt, z połamanymi masztami i oberwanymi żaglami, jest jeszcze cały.

Skrzyżował ręce na piersiach.

Wszystko, co mógł zrobić dla Mirtie, zostało zrobione. Myśl o mieście, pozostawionym bez ochrony, zmusiłaby każdego człowieka do tego, żeby rzucić się w fale głową w dół z kapitańskiego mostka. Ale Galagar był Złotym i był podadmirałem. Stał, podtrzymując wątły spokój w swoich ocalałych żołnierzach. Na pokładzie swojego statku był gotów umrzeć nawet zaraz, teraz.

— Szalupa — powiedział ktoś schrypniętym głosem za jego plecami.

Z burty czarnego flagowego okrętu opuszczono szalupę. Nie wierząc własnym oczom Galagar patrzył, jak łódka zbliża się i, jak słońce, które wreszcie wyjrzało zza dymu, łowi krople na jej wiosłach, a te rozbłyskują białymi iskrami…

Myśl o Mirtie, szybującym pod słońcem mieście, zdławiła podadmirałowi gardło.

— Przyjmijcie ją — powiedział ledwie słyszalnie i powtórzył, panując już nad głosem. — Przyjąć ją!


* * *

TEN wszedł na pokład jako pierwszy. Podadmirał, człowiek o żelaznej wytrzymałości, spojrzał na wchodzącego i zadrżał — pojawił się potwór. Spoglądając w czarne, głęboko zapadnięte oczy, Galagar pojął, kto był twórcą pomysłu z ognistymi stworzeniami i kto kierował zaskakującymi manewrami floty na otwartym morzu i kto wymyślał zasadzki, których rozszyfrować nie było w ludzkiej mocy. I już nie wydawało się dziwne, że ten Heks pojawił się na pokładzie u podadmirała osobiście, prawie bez ochrony. Biła od niego władza, jak światło bije od lampy, a chłód od lodu.

Galagar oczekiwał go, stojąc na kapitańskim mostku, ze skrzyżowanymi rękoma. Cieszył się, że dumna postawa pozwala ukryć mu drżenie całego ciała.

— Poniosłem straty w tej walce — spokojnym głosem powiedział zdobywca. — Jestem zmartwiony.

Podadmirał milczał. Wiedział, że nie zasłużył na szyderstwa przed śmiercią, ale Heksi mają inne prawa.

— Teraz chcę odwiedzić Mirtie — półkrwiak odwrócił głowę i popatrzył na ogniste kule, cały czas wiszące nad wodą.

Galagar przywołał wszystkie swoje siły, całe swoje męstwo, żeby zmilczeć i tym razem.

Zdawało się, że Heks widzi go na wskroś. Podadmirał stał przed nim nagi, z obnażoną nienawiścią do najeźdźcy, z całym swoim bólem.

— Nie chcę krzywdy Mirtie — miękko powiedział Razwijar. — Kocham to miasto. Chcę, żeby grała muzyka, kiedy wstąpię na wybrzeże.

— Nie — wyrwało się Galagarowi.

— Niech grają skrzypkowie. Całe życie marzyłem, żeby ich usłyszeć. Chcę przejść po mostach, po turkusowych, po różowych. Chcę wejść na białą iglicę. I wreszcie zobaczyć plac przed Pałacem Dostojnych — nagle uśmiechnął się, a jego uśmiech był straszniejszy od płonącej floty. — Chcę, żeby mieszczanie mnie powitali. Nie będzie im lekko. Wiem. Ale przecież wszyscy mają dzieci.

Podadmirał syknął. Jego doskonałe opanowanie, znane całemu Mirtie, zawiodło go, wyciągnął ceremonialny kindżał, wiszący u pasa i rzucił się na Heksa. Ten odbił jego klingę swoim mieczem, który nie wiadomo kiedy znalazł się jego ręce. Jeden obrót ostrza i Galagar wypuścił broń, ledwie powstrzymując okrzyk bólu.

Marynarze, strażnicy półkrwiaka, podeszli bliżej, uśmiechając się, nie okazując niepokoju.

Kula ognia trzeszczała prawie przed samym bukszprytem.

Podadmirał milczał, kuląc się, ścisnął lewą ręką prawą pięść. Zdawało się, że ma zwichnięty nadgarstek.

— Boli? — zapytał Heks.

Podadmirał milczał.

— Mówię: niech grają skrzypkowie. Niech mnie witają ludzie na ulicach… mogą bez uśmiechów. Wpuścicie mnie do portu, po dobroci, jak dobrego przyjaciela. Klnę się, że nie tknę ani jednego żołnierza, ani jednego mieszkańca, póki na mnie nikt nie napadnie. Klnę się, że nie targnę się ani na wolność, ani na tradycje Mirtie. Miasto będzie stało długo, szczęśliwie i będzie się odbijało w wodach zatoki — najeźdźca uśmiechnął się. — Ale jeśli nie… W wodach zatoki odbije się wielki pożar, admirale. Tak, dokładnie tak przekażcie moje słowa Radzie Dostojnych.

Odwrócił się i poszedł w kierunku trapu.


* * *

Kopista drugiej kategorii, Agi, zdecydował się uciekać z Mirtie jako jeden z ostatnich.

Piętnaście lat ciężkiej pracy pozwoliło mu wywalczyć sobie miejsce w szybującym mieście.

Jemu, szanowanemu członkowi gildii, przychodziło przepisywać rachunki i weksle, poniżać się, oczekując w poczekalniach i jeszcze zdawać egzaminy, potwierdzające mistrzostwo, razem ze smarkatymi młodzieńcami. Wiele lat żył na skraju nędzy, wszystkie zapracowane pieniądze tracił na to, żeby wyglądać przyzwoicie i tym samym zyskiwać zaufanie zleceniodawców. Teraz, mając widoki na uzyskanie dwóch pieczęci, własny domek i maleńką księgarenkę, Agi musiał uciekać z Mirtie razem z setkami mistrzów rękodzieła, artystów, biedaków i kupców, zarządców, kobiet, podrostków i dzieci — z całym tym przestraszonym tłumem, porzucającym w Mirtie pracę i mieszkania. Kiedy stało się wiadome, że flota Złotych poniosła druzgoczącą klęskę, przerażenie skuło miasto i ulice opustoszały. Handlowe i pasażerskie łodzie spiesznie podnosiły kotwice, chcąc znaleźć się jak najdalej od skazanego miasta. Już w ciągu godziny pierwsza partia uchodźców z tobołkami i niemowlętami wysypała się na miejskie cumowisko, a kapitanowie uciekających łodzi zobaczyli szansę dobrego zarobku.

Skryba zapłacił za bilet połowę wszystkich pieniędzy, które uzbierał przez piętnaście lat pracy. Na statek „Syta Przyślepka”, dostarczający do Mirtie olej i mięso, wbiło się tyle ludzi, że burty znalazły się prawie na równi z wodą. Najmniejszy sztorm mógł zgubić łódeczkę; cuchnęło topionym tłuszczem. Skryba siedział na pokładzie, na beczce po oleju i pełnym rozpaczy wzrokiem spoglądał na Mirtie.

Szybujące miasto majestatycznie milczało.

Wśród uchodźców nie było ani jednego Złotego. Sami obcy, którzy kiedyś przybyli do tego brzegu w poszukiwaniu szczęścia. Obcy, którzy pół życia stracili na to, żeby stać się pełnoprawnym obywatelem w tym mieście, a teraz, w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa, porzucali je jak stary płaszcz.

Marynarz w końcu odwiązał stateczek od cumowiska. Wskoczył na pokład, nastąpił komuś na stopę i zaklął. Opuścili wiosła na wodę, przeciążona łódź ledwie pełzła, przecinając port pełen ludzi i rzeczy, w którym panował nieopisany rozgardiasz. Odpływały żaglowce, podnosząc białe i kolorowe żagle. Odpływały galery, odpływały kołowe czółenka, nabite ludźmi. Lepiej zaryzykować — a co tam, lepiej zginąć w morzu, niż pozostać teraz w Mirtie.

Z lewej strony Agla, jakiś majster dzielił się z towarzyszem strasznymi wieściami — ON nie zna litości, pożera wrogów i pisze na ich skórze historię swoich czynów. Jest Heksem, nie człowiekiem i nie zwierzęciem. Spopiela wzrokiem. Bliski jest koniec świata, nikt przed NIM nie ustoi, nawet Imperium. Trzeba uciekać, szukać cichego kącika, gdzie ON jeszcze nieprędko dotrze…

Skryba westchnął. Jego książki, jego sklepik! Jego widoki na życie z dwoma pieczęciami! A przecież los go uprzedzał — kiedy pierwszy raz zjawił się w Mirtie, z powodu głupiego przypadku stracił chłopaka, kopistę, który sam jeden wart był tyle, co dziesięciu piśmiennych niewolników. Chłopczyk okazał się Heksem… ON też jest Heksem. Znamienna zbieżność: los dał Aglowi czas, żeby oprzytomniał, a potem przycisnął na dobre.

Na otwartym morzu kapitan zdecydował się postawić żagiel. Stateczek ciągnął się, pozostając w tyle za pozostałymi łodziami, ale jednak płynął, a morze, na szczęście, było spokojne.

Pasażerowie zaczęli głośno rozmawiać, zaczęli nawet śmiać się, niepohamowanie, nerwowo; stracili przecież wszystko, ale żyją, wyrwali się z Mirtie, być może w ostatniej chwili. Los im sprzyja i pomoże szczęśliwie dotrzeć do brzegu…

I nagle, jak na komendę, wszystkie głosy zamilkły. Skryba rozejrzał się. Z porannej mgły wolno wyłaniały się zarysy czarnego okrętu. Na jego dziobie zionął nieprzeniknioną ciemnością jak rozdziawiona paszcza, otwór szerokiej, wygiętej rury. Czarny obłok plątał się w czarnych olinowaniach.

— Cała naprzód! — w rozpaczy zawył kapitan. — Wiosła na wodę! Wiosłujcie wszyscy, jeśli chcecie żyć!

Spieniając morską wodę wiosłami, „Syta Przyślepka” rwała w ślad za pozostałymi zbiegami.

Pstry potok uciekających z Mirtie łodzi płynął przed nosem czarnego okrętu, a ten stał nieruchomo, plamiąc dymem poranne niebo.

— Wszechmogący Imperatorze — powiedział Agi na głos, zapominając o przyzwoitości. — Przełaskawi bogowie, ilu was jest! W czym zawiniłem, za co spotkał mnie taki los?! Niech on nas nie zabija, nie jesteśmy przecież niczemu winni! Niech on nas nie zabija!


* * *

Razwijar opuścił lunetę. Statki, unoszące na swych pokładach uciekinierów, przepływały obok. Wszyscy, którzy latami dopraszali się prawa do życia w błogosławionym Mirtie, teraz wyrzekli się tego prawa jednocześnie.

— Podarek pyta, czy może już wyjść — zapytał Łuks.

Razwijar milcząco pokiwał głową.

Od walki minęły trzy doby. Martwych oddano morzu. Spalone statki pozostawiono dryfowi wedle woli wiatru i pływów. Długo jeszcze straszyły podróżników i rybaków, dopóki wraki nie poszły na dno albo nie zostały wyrzucone na brzeg. Rannych odprawiono z powrotem do Fier na łodziach, które były zdatne do pływania, ale nie nadawały się do nowej bitwy. Glen, były niewolnik i były szpieg, obecnie przez wszystkich szanowany lekarz, ratował teraz wyrywając nierzadko śmierci ugodzonych mieczami, pokłutych strzałami, w pół uduszonych w dymie ludzi.

Cały ten czas Podarek siedział w kajucie pod surowym nadzorem. Najpierw się złościł, krzyczał i żądał, żeby go wypuszczono, w gniewie ciął swoimi mieczami poduszki i obicia ścian.

Później, kiedy zaczął się bój, kiedy zawibrował korpus „Skrzydlaka” od ognistej pracy w ładowni i doniosły się z zewnątrz pierwsze krzyki zagrzewające do walki i pierwsze jęki rannych — Dar ucichł.

Siedział bardzo spokojnie, kiedy walka się skończyła. Nie widział ani płonących statków, ani lecących za burtę ciał. Powróciwszy ze spotkania z podadmirałem, Razwijar zszedł do kajuty, do chłopca, który, napotkawszy jego wzrok, cofnął się.

Na ubraniu władcy nie było ani jednej kropli krwi. Umył się i przebrał przed spotkaniem z Galagarem. Jego włosy, przygładzone grzebieniem, równo okalały twarz. Ale Podarek patrzył z przerażeniem i Razwijarowi przypomniał się zatrwożony wzrok podadmirała.

Objął malca niemal siłą. Przyciągnął do siebie. Potrzebował czuć coś ciepłego i żywego, zdolnego bać się i cieszyć. Prawie godzinę nie wypuszczał chimajryda z rąk, trzymał go, gładząc po kosmatym grzbiecie, po jasnych, falujących włosach, słuchając przestraszonego bicia jego serca. Ten chłopiec jest żywy i cały. Żywy, cały i ukochany; obejmując Podarka, Razwijar powoli wracał do siebie, stając się prawie takim, jakim był wcześniej.

Jaki był do dnia pierwszej ofiary? Kim on był?

Pamiętał każdą minutę swojego życia i mógł ją przeżyć na nowo. Odtwarzał myśli i uczucia wszystkich ludzi, z którymi stykał go los. Rozumiał prawdziwy sens ich słów i decyzji. „Chcesz?

Uciekniemy? Jestem takim samym niewolnikiem jak ty. Nocą pójdziemy przez góry. Chcesz?”.

„Ty… nie mów tak. Nie kłam. Nie można uciec przez góry! Tylko jedną drogą, a tam są patrole…”. „Ja biegam szybciej…”

Widział biały obrus, cały w czerwonych plamach. Pusty stół ze szlachetnego drewna, na którym chwilę wcześniej leżał jego umierający syn. Ostatnia ofiara dla Miedzianego Króla. I spadające nieszczęście, i świadomość, nowa świadomość siebie i życia wokół. I morze z okrętami, niby czasza fontanny z pływającymi skorupkami orzecha. I zrozumienie, jasne jak czyste ostrze klingi, wypełnia go całkowicie.

Jasno rozumiał, co sobą przedstawia, co zrobił i co zrobi jeszcze. Widział świat przepełniony kolorami, dźwiękami, znał cudze zamiary, jak ślepiec czuje nierówność podłogi podeszwami bosych stóp. Jeszcze jeden krok i zrozumie, dowie się w końcu, kim jest Miedziany Król i w czym tkwi sens narodzin każdego stworzenia, i do jakich bogów należy się modlić. Co znajduje się tam, za horyzontem ludzkiego poznania i dalej — za kręgiem skąpego wyobrażenia, i jeszcze dalej, gdzie skrywa się, spoczywając na miedzianym tronie istota rzeczy.

Istota rzeczy.

Zrozumienie paliło i czyniło szczęśliwym zarazem. Razwijar obejmował Podarka; zdawało mu się, że obejmuje Imila, ciepłego i żywego. „Dla prawdziwego mężczyzny jedynym świętem jest wojna…”.

Jego syn stał się pierwszym człowiekiem, którego oddał Miedzianemu Królowi. Wiedział, że coś takiego jest możliwe, od dawna to wiedział, już od tej nocy, kiedy zawisła nad nim ręka władcy i drżący szept — ile w głosie tym było chciwości, nieutulonej namiętności i zniecierpliwienia! — wyszeptał w ciemności: „Miedziany Królu, Miedziany Królu…”.

„Dla prawdziwego mężczyzny jedynym świętem jest wojna”. Co on tam wiedział, nieszczęsny pastuszek, co on wiedział, zanim na przekór zakazowi chwycił nóż i ruszył do walki?

Nikt z tych, którzy składali ofiary, nie przeszedł tej drogi do końca. Razwijar uświadomił to sobie tak samo wyraźnie, jak widział kiedyś żyłki liści. Na końcu drogi odnajdzie pełną wolność i pełne zrozumienie. Nikomu nie udało się dostać do miedzianego tronu, ponieważ nie było już czego składać w ofierze. Tracili zmysły, dlatego że tron był obok, tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Umierali dlatego, że nie mieli czego oddać. A Gejl, wielki muzyk umarł i nie stał się doskonały.

Inna sprawa Razwijar.

Wzdrygnął się od tej myśli. Uczucie wolności i potęgi, które zostało mu dane dzięki ofierze, powoli blakło. Jego duszę poruszył pierwszy niejasny niepokój.

— Nie, nie, nie — wymamrotał na głos. Podarek dawno już spał na jego rękach — spał, wzdragając się i mamrocząc we śnie.

Ile ofiar zostało do Miedzianego Tronu? Jedna? Dwie? Ale jeśli dosięgnę takiego zrozumienia… I takiej władzy — nie nad ludźmi, ale nad samą istotą rzeczy…

Oszukiwanie samego siebie. Potworne omamianie.

Siedział, obejmując śpiącego chłopca, jakby chcąc znaleźć w nim ocalenie, kiedy przyszła Jaska. Usiadła naprzeciwko, hipnotyzując nieruchomymi, suchymi oczami:

— Jesteś zadowolony?

— Zwyciężyliśmy. Idziemy na Mirtie.

— Jesteś zadowolony?

— Tak. Dziękuję Wasza wysokość. Umiesz tańczyć? Urządzimy bal w Pałacu Dostojnych.

Nozdrza Jaski silnie się rozdęły.

— Zatańczymy razem, mój panie. Tylko, żebyśmy się nie poślizgnęli.


* * *

„Syta Przyślepka” odpływała coraz dalej. Kopista drugiej kategorii, Agi, siedział na beczce po oleju, patrząc, jak wolno skrywa się we mgle widmowy kontur czarnego okrętu. Jego wargi drżały, a do oczu napłynęły łzy wdzięczności, za jeszcze jedną łaskę losu.

Maleńka łódź, z wyglądu bardzo przeładowana, płynęła na wiosłach, w każdej chwili grożąc nabraniem wody i katastrofą. Razwijar znowu podniósł lunetę do oczu — tak, dokładnie, to „Syta Przyślepka”. Nabita jak beczka ze śledziami…

— Szczury — powiedziała Jaska z obrzydzeniem. — Chcesz ich utopić?

Władca patrzył, jak bezładnie, niespokojnie spieniają wodę krótkie, grube wiosła.

— Tylko rozkaż — kobieta uśmiechnęła się dziwnie. — Wystarczy lekko trącić…

Za jej plecami pojawił się Podarek, szedł niepewnie po pokładzie, na uginających się łapach.

Spojrzał na Razwijara — pytająco i ze strachem. Odwrócił oczy.

— Dzisiaj pod wieczór będziemy wMirtie, Dar. To najpiękniejsze miasto na świecie.

— Aha — wybąkał Podarunek Po Klęsce, patrząc w dół. Władca ucieszył się, że pokład został dobrze wyczyszczony po tych trzech dniach.

— Zostaw ich — Razwijar odprowadzał wzrokiem „Sytą Przyślepkę”. — Niech płyną.

Wyspa sterczała spod wody niczym grzbiet zdechłego potwora przebitego kościanym harpunem — latarnią morską. Brudnobiałą wstęgą uderzał przybój. Jak dawniej, w tym samym miejscu stała „chata” z wielkiej dwuskrzydłowej muszli. Warstwa sadzy i popiołu na jej „dachu” uczyniła ją prawie nie do odróżnienia od czarnych kamieni leżących wokół. Obecny gospodarz wyspy, który zastąpił szalonego Latarnika, albo wcisnął się w jedyną na wyspie kryjówkę, albo przepadł, uciekł, utonął. Wyspa okazała się pusta. Razwijar długo obserwował ją przez lunetę.

Jego przeszłość biegła przed nim jak cień wędrowca, idącego z rana na zachód. Zdawało się — jeszcze jeden wysiłek i wymykającą się prawdę będzie można dogonić. Przed oczami przetaczały się niczym na garncarskim kole: kawałek chleba z brązową błyszczącą skórką — pamiętał jej zapach. Ogarek świecy — pamiętał swój strach przed ciemnością. Niedoczytana księga — „Podróż na Osi Nos”. Drewniana skrzyneczka w kształcie wiewiórki, skrywająca dwa pasma włosów, matki i niemowlęcia. Klingi do walki w parze — prezent od Łuksa… Srebrzysty medalion… Umierający chłopiec…

Mirtie wznosiło się na horyzoncie. Najpiękniejsze na świecie, szybujące nad morzem miasto.

Rozdział trzeci

Wczesnym wieczorem żaglowiec „Skrzydlak” wpłynął na przybrzeżne wody portu Mirtie. Za okrętem flagowym, odrobinę zostając w tyle, podążał „Puzan”; „Szczypawka” prawie całkowicie spłonęła. Żółć dwugłowej żmii zawiodła, w wirze walki na statku wybuchł pożar. Piękny żaglowiec trzeba było porzucić, a ocalałych ludzi przyjąć na ocalały jedyny podflagowy okręt.

Teraz wszyscy zdrowi i ranni, wysypali się na pokład; port był czysty a na redzie nie było widać ani jednego statku.

Latające Miasto unosiło się, nie dotykając zupełnie ziemi. Delikatna mgiełka otulała port i jego najbliższe rejony. Nad nimi rozpostarły się wdzięcznie wygięte turkusowe i różowe łuki mostów oraz cienkie ściany portowych budynków. Ażurowe budowle wieńczyły oślepiająco białe wieżyczki, a delikatne iglice, niczym palce, wodziły po cienkiej warstwie obłoków nad miastem. Przy centralnym cumowisku stał podadmiralski okręt z opuszczoną złotą chorągwią.

Pachniało spalenizną. Każdy kawałek poszycia, każda deseczka na „Skrzydlaku” przesiąkła zapachem gryzącego dymu i spalonych statków.

— Czy mamy przygotowywać się do walki? — cicho zapytał Łuks.

— Nie trzeba.

Bez patrzenia Razwijar poczuł, jak zadrżała skóra na grzbiecie Nagórena. Jeździec powiedział swoje słowo i chimajryd nie śmiał niepokoić go swoimi wątpliwościami; ludzie podobni do Łuksa zawsze sądzą po sobie. Powiedz mi, czego spodziewasz się po pokonanym wrogu, a ja powiem ci, kim jesteś…

— Na ich miejscu stawiałbyś opór? — zapytał towarzysza.

— Oczywiście.

— A kobiety? Dzieci? — Razwijar niby przypadkiem spojrzał na Podarka. Chłopak odszedł na bok, oparł się łokciami o burtę i patrzył na szybujące miasto, jakby chciał przyciągnąć je wzrokiem.

— Tak — chimajryd ściszył głos. — Ja… wolałbym, żeby mój syn umarł, niż dostał się żywy w ręce wroga.

— Tak walczą Nagóreni.

— Przecież nie wyrzekłem się swojego plemienia. Bywało, że walczące klany wymierały do ostatniego człowieka. To honor — zginąć w walce i przenieść się na Zieloną Równinę, gdzie wiecznie świeci słońce. Gdzie chodzi piechotą mój brat, Szybki Tancerz — chimajryd ni to uśmiechnął się, ni to kaszlnął.

— A gdyby wróg obiecał twojemu synowi wolne życie?

— A kto wierzy wrogowi?

Zamilkli. Nad Mirtie wisiała cisza, oprócz plusku wioseł i szumu wiatru, nie było słychać ani jednego dźwięku. Wolno, majestatycznie „Skrzydlak” zbliżał się do miasta, a ono wyrastało w górę i w dół; odbicie bukszprytu zlało się na wodzie z odbiciem najwyższych iglic.

— Tak blisko nigdy do niego nie podchodziłem — przyznał się Razwijar. — To cudo, prawda?

Łuks nie odrywał lunety od oczu. Wypatrywał wsparcia w porcie. Szukał przyczajonych łuczników, metalowych maszyn, zapory u wejścia do portu.

— Zawołajcie Podarka — powiedział władca. — Niech popatrzy na to piękno.

Jaska milczała, odchyliwszy w tył głowę, patrzyła na rozpływające się czerwieniami niebo zachodzącego słońca.

— Jesteś pewien, że to bezpieczne? — cicho zapytał Łuks.

— To całkowicie bezpieczne — głębokim głosem odezwała się kobieta, cały czas patrząc w niebo. — Słuchajcie.

Do „Skrzydlaka”, zbliżającego się do portu, dochodziły delikatne dźwięki strun.


* * *

Rozstąpiła się mgła, ukazując linię brzegową i okazało się, że szybujące miasto jednak stoi na ziemi. W miejscu, gdzie na przybrzeżnym pasie Fier plątały się wąskie, przyportowe uliczki, a na brudnych składowiskach zalegały góry beczek, skrzyń i śmierdziały stosy odpadków, mieszkańcy Mirtie urządzili nadbrzeżne biało–różowe marmurowe bulwary i zielone parki, zbiegające prosto do wody.

Szalupa, ominąwszy podadmiralski okręt, zbliżała się do Cumowniczych Schodów — paradnej bramy miasta. „Skrzydlak” i „Puzan” zostały w porcie, nad ich rurami powoli unosił się dym. Pas wody między schodami a szalupą, stawał się coraz węższy, coraz cieńszy. Morze dyszało unosząc i opuszczając łódkę, podnosząc się w górę na dwa schodki i staczając się strumieniami ze stopni. Na wodzie i marmurze błyszczało zachodzące słońce.

Głos morza, cichnące ducie wiatru i dźwięk strun. Razwijar patrzył, jak schody zbliżają się i bezgłośnie poruszał wargami.

— Co ty mówisz? — ostrym tonem zapytała Jaska.

— „Ani stopą… Heks nie skala Mirtie ani oddechem, ani dotykiem…” — dziwnie się uśmiechnął.

Na stopniach schodów stali ludzie, odziani w czerń. Wszystkich było dziesięciu, może dwunastu. Marynarze opuścili wiosła, spowalniając ruch. Łódka zatrzymała się przy kole cumowniczym i na jej burcie legł trap z jasnego drzewa. Oczekujący stali ze spuszczonymi oczyma.

— Pójdziesz? — z niedowierzaniem zapytał Łuks.

Razwijar wszedł na trap. Pięć kroków, szósty — wstąpił na Cumownicze Schody.

Stał na brzegu Mirtie. Ot i wszystko.

Muzyka stała się głośniejsza. Ciemni ludzie stali stłoczeni w ciasną gromadkę — przybici zgryzotą starcy, ostatnimi siłami starający się zachować godność. Władca kamiennego zamku nie od razu poznał wśród nich podadmirała — jego złote włosy były teraz całkowicie białe.

— Jesteśmy członkami Rady Dostojnych — bezbarwnym głosem powiedział wysoki, wzrostu Razwijara, Złoty. — Twoje żądania zostały spełnione. Czego chcesz jeszcze?

— Wiele lat temu odmówiono mi prawa odwiedzenia Mirtie — ruszył do przodu, z rozkoszą czując, jak pewna jest ziemia pod nogami. — Teraz mam prawo liczyć na gościnność: stół, krew, radość, muzykę. Chcę, żeby szybujące miasto stało się małą ojczyzną dla biednego, wcześnie osieroconego Heksa.

Ani jeden z Dostojnych nie mógł wytrzymać jego wzroku. Razwijar wiedział i widział, co działo się w ich duszach, nawet kiedy starali się ukryć przed nim twarze.

Możliwe, że zapragnę pogawędzić z każdym z was po przyjacielsku, poufnie, ale to potem, kiedy odpocznę i rozerwę się. Moje statki zostaną w porcie, postarajcie się, żeby głupi krok jakiegoś zdrajcy nie zmarnował wam życia, Dostojni. Strzelić do mnie, znaczy zabić Mirtie.

Otruć mnie, znaczy zgubić szybujące miasto… Teraz chodźmy. Chcę popatrzeć, jak żyją w Mirtie honorowi goście.


* * *

Białe uliczki portu były ozdobione posągami, wyobrażającymi marynarzy, rybaków i wojowników; barczystych, obnażonych do pasa. Razwijar kroczył, oddychając pełną piersią i rozglądając się na boki. Wzdłuż ulic stali, otuleni w czerń, milczący ludzie — głównie kobiety i młodzież. To przybliżając się, to oddalając, dźwięczały struny skrzypiec.

— Opowiedz mi o porcie, Galagar. Każdy patriota zna tyle historii o rodzinnym mieście, że obcemu nawet się nie śni… Przykro iść po tych ulicach i nie wysłuchać o nich objaśniającej opowieści.

— Nie jestem gawędziarzem — rwącym się głosem powiedział podadmirał. — Jestem żołnierzem.

— Szkoda — władca uśmiechnął się krótko. — Panowie, kto opowie ciekawskiemu Heksowi o budowie portu Mirtie?

Dostojni milczeli.

Razwijar zatrzymał się. Obok niego zatrzymali się Jaska, Łuks, Tari–Koło i półdziesiątka zaufanych żołnierzy ze „Skrzydlaka”.

— Nikt nie opowie? A może nie za bardzo znacie historię rodzinnego miasta?

Człowiek, trzymający się z boku głównej grupy Dostojnych, był strasznie spięty. W jego rękawie krył się zapewne sztylet — Razwijar ustalił to po jego trochę skrępowanej pozie.

Nozdrza Jaski drgnęły. Uprzedzając jej słowa, Razwijar położył rękę na jej ramieniu:

— „Port był wybudowany z marmuru wydobytego na Złotej Górze, jedynego na świecie kamieniołomu, dającego tak trwały i piękny kamień. Słoneczne ulice przeplatają się z zacienionymi: od Cumowniczych Schodów do placu przed Pałacem Dostojnych można przespacerować się wzdłuż zalanych światłem balustrad, a można, chowając się przed skwarem, przejść pod łukami z poprzeplatanych kwiatów i lian. Każdy z pięciu tysięcy posągów, ustawionych w porcie ma swoją legendę i przeznaczenie…”

Obejrzał się, napawając widokiem ich zaskoczonych twarzy.

— Kocham to miasto, panowie Dostojni i przeczytałem wszystkie księgi o nim, jakie tylko mogłem dostać… Dlaczegóż milczycie, panowie? Chodźmy dalej, jestem rozczarowany waszą gościnnością. Á propos — jak dawno od ostatniego razu na przepięknych placach Mirtie zdarzyły się publiczne kaźnie?


* * *

Mężczyźni i kobiety w czerni patrzyli na niego z okien, z mostów, stojąc na trotuarach. Szedł niespiesznie, często się zatrzymywał i Dostojni zmuszeni byli zatrzymywać się także.

Rozkoszował się grą światła na turkusowych i srebrzystych mostach, zadzierał głowę, żeby pooglądać także wysokie złote iglice. Mirtie kwitło, zachodziło słońce i zapalały się pierwsze latarnie — wzdłuż mostów ciągnęły się ich perłowobiałe, zielonkawoniebieskie, ciepłopomarańczowe łańcuchy.

Razwijar wyszedł na płac przed Pałacem Dostojnych w tym czasie, kiedy podświetliła się fontanna stojąca w samym jego centrum. Wodotrysk wyobrażał Mirtie ze wszystkimi basztami i światłami. Woda migotała, podświetlona od wewnątrz dużymi świetlikami. Strugi mieniły się tęczowo.

— Piękne — powiedział Łuks, który od momentu wyjścia na brzeg nie wyrzekł ani słowa.

— Zmęczyłem się — oznajmił władca. — Gdzie moje apartamenty?


* * *

Żegnając się z Dostojnymi, nieoczekiwanie wziął za łokieć człowieka ze sztyletem. Poczuł kamienne, spięte skurczem mięśnie pod rękawem aksamitnej kurtki.

— Drogi przyjacielu, osierocony w dzieciństwie Heks chce z tobą pogawędzić właśnie teraz.

Panowie, członkowie Rady, nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli na chwilę zatrzymam pana… nie mieliśmy przyjemności być sobie przedstawieni.

— Dostojny Ilimar — członek rady — szybko oznajmił wysoki Złoty, który jako pierwszy odezwał się na portowych schodach. Człowiek ze sztyletem nie ruszał się, jakby cały skamieniał.

— Wspaniale — Razwijar kiwnął na Jaskę. — Chodź ze mną.

We trójkę weszli do komnaty pałacu, umeblowanej bez nadmiernego przepychu, ale ze zdumiewającym smakiem. Mag przymknęła wysokie rzeźbione drzwi. W komnacie stał nakryty odświętnie stół. Mirtie tradycyjnie sławiło się rybnymi potrawami. Na środku wznosił się maleńki zamek, w całości wyrżnięty w lodzie, podświetlony od wewnątrz płomykami świec; jego ściany, spadziste dachy i baszty zwieńczone były mięczakami, wielkimi i małymi, różowymi i białymi. Na lodową iglicę nad głównym budynkiem nadziany był ośmionóg z idealnie złożonymi szczypcami. Wokół zamku ciągnęło się siedem fos, gdzie bulgotały rozmaite sosy.

Razwijar przesunął po stole obojętnym spojrzeniem, przeszedł się po komnacie, studiując kominek, krzesła, podłogę z wielu gatunków drewna, wiązkę wzorów na suficie. Jaska stanęła przed stołem, rozdymając nozdrza. Dostojny Ilimar stał, bez ruchu przy drzwiach, a broń paliła mu rękę.

— Bardzo cię szanuję — Razwijar pociągnął za jedwabny sznur i aksamitne zasłony rozsunęły się, odsłaniając witrażowe okno. — Dlatego, że gdybyś poddał się impulsowi i rzuciłbyś się na mnie na ulicy… Przecież nie bez powodu pytałem o publiczne kaźnie. Wiesz, co Heksi robią z wrogami?

Ilimar rozciągnął wargi:

— Jestem gotów umrzeć tak, jak podpowie ci twoja fantazja, ludożerco. Tylko czy ta śmierć przyniesie ci zadowolenie?

— Rzuć to na podłogę — nagle rozkazała Jaska. — Ja wszystko widzę!

Ilimar zawahał się. Podciągnął rękaw. Upuścił na podłogę nie sztylet, jak sądził Razwijar, a nóż, piękny, wyważony nóż do miotania. Ostrze wbiło się w drewnianą posadzkę. Wystarczyłby jeden celny rzut, mimochodem pomyślał Razwijar. Tam, w porcie, albo potem na ulicach, albo na placu.

— Słynna zabawka — zatrzymał się przed lodowym stołem. — No, cóż… Wolałbym coś bardziej sycącego, ale na razie niczego więcej nie ma… Przynajmniej mogę się napić.

Nalał sobie i Jaśce pieniącego się „aramera”; brak służby nie dziwił go i nie oburzał. Złotym niełatwo jest usługiwać przy stole nawet półkrwiakowi, a Razwijar nie miał zamiaru nadwerężać ich cierpliwości na darmo.

Po namyśle nalał cudownego napoju do trzeciego kielicha — dla Ilimara. Ten nie ruszył się z miejsca. Stał, opuściwszy ręce, spoglądając na Heksa spod jasnych niczym łan zboża, brwi.

Razwijar wolno przełknął. Cierpki zapach rozgrzał podniebienie. Zdawało się, że spływająca ciecz wlewała się od razu do żył.

— W Radzie głosowałeś za oporem, Ilimar — smakował napój łyk za łykiem.

— Tak — Złoty wyprostował się.

— Ale okazało się, że byłeś w mniejszości.

— Tak.

— I podporządkowałeś się decyzji Rady, ale jej nie przyjąłeś.

— Tak…

— I stchórzyłeś w ostatniej chwili.

Ilimar cofnął się.

— Tak.

Razwijar pochylił się nad stołem, przyglądając się morskim stworzeniom, uśmierconym i jeszcze żywym, ozdabiającym sobą lodową rzeźbę.

— A to co? Czcigodny Ilimarze, czy to ostrygi?

Złoty zaciął się. Bardzo chciał dumnie milczeć.

— To „łzy smoka”. Występują głęboko na dnie, w ładowniach osiadłych wraków. Ostry smak, niezwykle odżywcze…

— Bardzo niebezpieczne do zdobycia — cicho dodała Jaska. — Z dziesięciu poławiaczy do starości dożywa dwóch. Każda „łza” jest warta tyle, co mały statek…

Razwijar nakłuł bezwolne ciało mięczaka na dwuzębny widelec. Zanurzył w sosie. Zobaczył, jak przez twarz Ilimara przebiega skurcz, zapewne „łzy smoka” należało jeść inaczej.

— Dziwny smak — przeżuwając, władca dolał sobie jeszcze „aramera”. — Nie podoba mi się, panie, wolałbym pieczonego człapacza… Dostojny Ilimarze, wiedziałeś od Galagara, że opór jest bezsensowny. I że już pierwsza salwa zakończy się dla was całkowitym pogromem, śmiercią waszych dzieci. I mimo to głosowałeś za oporem?

Ośmionóg, leżący na szczycie lodowego zamku, patrzył mętnymi, zdrętwiałymi oczami.

— Jeśli nie ma możliwości żyć, trzeba godnie umrzeć — wyszeptał Złoty. — Choćby w walce, choćby na szafocie.

— Jak te morskie zwierzątka?

Złoty zakasłał, starając się ukryć grymas nienawiści.

— Obiecałem być wielkoduszny — powiedział Razwijar innym tonem, poważnie. — Nie wierzysz mi?

— Wierzyć Heksowi? Uśmiać się można. Jeślibym nie stracił głosu, dowodząc tymi tchórzami… — Ilimar zaciął się.

Władca kiwnął głową:

— Zbyt długo żyliście w złotym spokoju. Byliście dobrzy i cierpliwi dla siebie nawzajem.

Dobrzy ludzie z całego zamieszkanego świata zbiegali się do was, gotowi nająć się do każdej pracy, żeby tylko pozwolono im tutaj żyć. Mam rację?

Złoty podniósł na niego nabiegłe krwią oczy:

— Tak.

— Jedliście apetyczne mięso, które ubijał za was ktoś inny… À propos, podadzą mi dzisiaj mięso? Nie te martwe morskie mięczaki, a prawdziwe, krwiste mięso?

— Czyje? — cicho zapytał Ilimar.

Długą chwile patrzyli sobie w oczy. Jaska małymi łykami piła „aramer”. W końcu Razwijar się uśmiechnął:

— Zdajesz mi się odważnym człowiekiem, Ilimarze. Dlaczego mnie nie zabiłeś, chociaż miałeś taką możliwość?

Dostojny milczał.

— Odpowiedz na pytanie. Chcę to wiedzieć.

— Nie odważyłem się.

— Przestraszyłeś się zemsty? Co jeszcze?

— Nie odważyłem się.

— Rozumiem.

Razwijar znowu podszedł do okna. W witraże były wbudowane lusterka i soczewki. Nawet teraz, nocą, gra światła i cieni cieszyła oczy. Władca kamiennego zamku gwałtownie rozepchnął okiennice i znowu zobaczył Mirtie w dole — łańcuchy ogni, biegnące po mostach, wysokie gwiazdy na iglicach, ledwie, ledwie pobłyskujące morze w oddali. Widział jednocześnie i miasto, i komnatę za plecami i widział siebie oczami Złotego i oczami Jaski. Wyraźna świadomość tego, co się dzieje i tego, co nieodzownie wydarzy się bardzo szybko, była podobna do bijącego w twarz ostrego światła. Zasłoniłby oczy ręką, gdyby tylko mógł odgrodzić się od tego oślepiającego blasku.

— Odejdź, Dostojny Ilimarze. Termin i rodzaj waszej kaźni omówimy później.


* * *

Jego pościel była zarazem idealnie miękka i odpowiednio szorstka. Z otwartego okna wiało morskim powietrzem, czystym, bez zapachu spalenizny. Cykały nocne owady, szeleściły liście, a nad ogrodami unosił się aromat kwiatów. Zdawało się, że skazane Mirtie chce zapaść w pamięć obcemu w swoim najjaskrawszym, świątecznym wyglądzie.

To nie głód i nie pragnienie. To nie ból i nie duszność. To wszystko naraz i o wiele gorzej, ponieważ istnieje jeszcze świadomość, jasne pojmowanie tego, co się z tobą dzieje. Zaczyna się powoli i ani trochę nie przeraża. Krok po kroku, od ofiary do ofiary, od ołtarza do ołtarza, głupi chłopiec, niewolnik, nie zdawał sobie sprawy, jak wiele daje mu Miedziany Król. Mógłby zapomnieć o słowach starca, ale nie zapomniał. Przypadek? Ciemny instynkt?

Jaska także nie spała. Chodziła po komnacie, ciągnąc za sobą po dywanie długi, kwiecisty pled. Na widok nocnego gościa uniosła głowę wysuwając podbródek:

— Po co przyszedłeś?

Podszedł do niej bardzo blisko. Pachniało od niej spalenizną; wyraźny zapach, chociaż wymyła się do czysta i całkowicie zmieniła ubranie.

— Czego potrzebujesz, Razwijar?

— Nadal myślisz, że lepiej by było, gdybym utonął? — zapytał nieoczekiwanie dla samego siebie. — Naprawdę tak myślisz?

Położył dłonie na jej ramiona. Na jej ostre, ciepłe, lekko drżące…

Strąciła jego ręce. Odeszła w odległy kąt.

— Nie mogę teraz z tobą rozmawiać.

— Co się zmieni później?

— Zostaw mnie w spokoju. Chcę być sama.

— Chciałem… Posłuchaj, muszę komuś powiedzieć.

— Odejdź. Nie mogę cię teraz widzieć.

— Rozumiem.

Wyszedł, minął straż przy drzwiach i zatrzymał się pośrodku wewnętrznego dziedzińca, ozdobionego, jak to przyjęte było u Złotych, fontanną. Lekkie, nocne powietrze stanęło mu gulą w gardle. Jeszcze jeden wysiłek… Dojść, wznieść się, złapać wreszcie to, co wiecznie się wyślizguje. Pajda chleba z brązową, błyszczącą skórką… Ogarek świecy… Książka…

Wiewiórka… Klingi… I dalej, i dalej — umierający Imil, i dalej — Łuks, i jeszcze dalej — Jaska, jeszcze dalej — szybujące miasto, i dalej, i dalej…

Mrok.


* * *

Na drugi dzień ze „Skrzydlaka” przypłynął do miasta Podarunek Po Klęsce. Chłopiec odczuwał napięcie wiszące w powietrzu, ale cuda, jakie objawiły się przed jego oczami, pozwoliły mu zapomnieć o skrępowaniu i strachu. Zgodnie z rozkazem Razwijara, chimajryda umieszczono w apartamentach w sąsiedztwie jego własnych i Podarek, szeroko otworzywszy okno, rozkoszował się widokami placu, portu, iglic z dzwonami i wiecznie kwitnących sadów.

Łuks nie odstępował syna na krok, chodził za nim po pałacu, nie zdejmując dłoni z rękojeści mieczów i zmusił go, żeby od rana do wieczora nosił kolczugę.

Tymczasem miasto, które przeżyło już traumę klęski i wkroczenia agresora Heksa, powoli przychodziło do siebie. Wolno otwierały się sklepiki. Pojawiali się na ulicach ludzie, jak przedtem odziani w czerń, ale zajęci spokojnymi, powszednimi pracami. Razwijar wyczekiwał.

Każdego dnia wzywał na rozmowę któregoś z Dostojnych, każdego dnia dokonywał niewielkich wypadów; a to spacerował po starych ulicach, a to zwiedzał rynek albo warsztaty. Mirtie nie miało wystarczająco rąk do pracy. Ci, którzy zazwyczaj wozili węgiel i wydobywali kamienie, myli naczynia w zajazdach i zamiatali ulice, uciekli z miasta. Złote kobiety, zakrywając chustkami siwiejące włosy, z godnością brały się za najcięższą pracę. Razwijar przyglądał się im, wcale się z tym nie kryjąc.

Żołnierze i marynarze z jego statków pragnęli odwiedzić szybujące miasto. Posyłał im tymczasem wielkie ilości wytrawnych potraw i drogich win, ale na brzeg nie wpuszczał. Mirtie potrzebne mu było nietknięte, dziewicze.


* * *

— Jutro mam zamiar wybrać się z pielgrzymką na Złotą Górę. Nie potrzebuję przewodników tylko niezawodnej mapy. Dzisiaj pragnę się zabawić, rozerwać, chcę urządzić niewielki bal dla swoich… Przyślijcie muzykantów.

Siedział w Sali Rady na miejscu przewodniczącego. Dostojni usadowili się przed nim w wysokich rzeźbionych fotelach. Widział zwrócone ku niemu twarze, kiedyś smagłe, a teraz zastygłe, woskowe.

— Potrzebne mi są także kobiety. Mnie i moim ludziom. Nie nalegam, żeby to były wasze siostry i córki, panowie Dostojni. Chociaż, jeśli nie będzie innego wyjścia, przyjmiemy i tę ofiarę.

Ściany sali szły strzeliście ku górze. Wysoko, aż do zawrotów głowy, pod sklepieniem grały, przeplatając się, cienkie słoneczne promienie. Sala mogła pomieścić tysiąc ludzi. Ściany ozdobione były mozaikami, a w oknach pyszniły się witraże. W kamiennych donicach rosły drzewa, przekształcając daleki koniec sali w las, a na ich gałązkach siedziały ptaki, podobne do miniaturowych skrzydlaków i czyściły pióra.

Sala była pusta, jeśli nie liczyć dwunastu skamieniałych z rozpaczy i poniżenia Dostojnych. I Razwijara w wysokim fotelu przed nimi.


* * *

Zastał Podarka w jego komnacie, mały chimajryd leżał na podłodze, a przed nim wznosiła się wieża z klocków i stały w szeregach setki figurek z szarego metalu. Figurki wyobrażały żołnierzy: władających mieczem, pieszych z włóczniami, kuszników.

— Witaj, Dar.

Chłopczyk skoczył na cztery łapy:

— Dzień dobry… Przekleństwo zostało zdjęte, Razwijar.

— Przekleństwo zostało zdjęte — położył dłoń na głowie Podarka i poczuł, jak ten spina się w odpowiedzi na jego dotyk.

— Boisz się mnie?

— Nie… co ty, Razwijar?

— Przyjacielu, nie będę cię za nic rugać… Dlaczego się mnie boisz?

Podarek nie odpowiedział na jego uśmiech. Patrzył w dół na ołowiane figurki.

— Gdzie dzisiaj byłeś? — zapytał władca, zmieniając temat.

— Tutaj, w pałacu, w lewym skrzydle, jest szkoła dla chłopców… Dla Złotych.

— Naprawdę?

— Teraz nie mają zajęć. Tylko kilku nauczycieli i jeden uczeń, który nie ma gdzie odjechać…

Jest sierotą.

— Tak bywa.

— Dał mi pobawić się żołnierzykami… Wiesz, on nigdy nie widział chimajrydów, tylko o nich czytał.

— À propos, jest tam biblioteka?

— Ogromna. Razwijar… bardzo mi się podoba to miasto.

— Mnie także. Mówiłem ci, to najpiękniejsze…

— Nic nie będziesz z nim robił? Z nimi?


* * *

— Biblioteka składa się z dwóch działów. Pierwszy, to księgi napisane przez Złotych dla Złotych… i dla reszty świata. Drugi, to barbarzyńskie księgi, które, zdarza się, zawierają w sobie ciekawe informacje, niezwykłe obrazy…

— Dajecie uczniom do czytania barbarzyńskie księgi?

Złoty stał przed Razwijarem wyprostowany i wyniosły, a biały okrągły kołnierzyk podpierał jego podbródek.

— Dajemy uczniom czytać te księgi, które zaliczamy do potrzebnych… które są dla nich pożyteczne i przyjemne.

— Czytacie w języku Niemego Narodu? Złoty zająknął się ledwie zauważalnie.

— Nie. Do tej pory nie było takiej potrzeby.

— A w języku Heksów?

— Heksi piszą w powszechnym języku, fatalnie zniekształconym.

— Zgadzam się — Razwijar się uśmiechnął. — I do tego piszą swoje hymny na skórze wrogów.

Złoty gwałtownie wciągnął powietrze. Był blady, dziwnie blady jak na swoją rasę. Może dlatego, że większą część życia spędził pod dachem za biurkiem?

— Pokażcie mi barbarzyńskie księgi.

— Wszystkie?

— Wszystkie.

Biblioteka była, jak i całe Mirtie, przestronna, wygodna, bez zwyczajowej pajęczyny pająków Cza. Razwijar szedł korytarzem w ślad za wyniosłym Złotym. Kiedyś, strasznie dawno temu, szedł tak samo, pośród ksiąg w ślad za przewodnikiem, któremu pozostało mniej niż trzy doby życia. Był wtedy młody i pomiędzy jedną a drugą ofiarą składaną Miedzianemu Królowi mijały wieki, tysiąclecia i nie było ani narastającego niepokoju, ani doprowadzającej do szaleństwa pewności — wszystkie tajemnice świata odkryją się teraz, trzeba tylko przekroczyć siebie, dokonać ostatniego wysiłku…

— To tutaj — powiedział bibliotekarz.


* * *

Muzykanci byli bardzo młodzi. Dziewczyna około osiemnastu lat i chłopiec, zapewne jej młodszy brat. Grali zgodnie, zapewne całe dzieciństwo spędzili na ćwiczeniach; grali poprawnie, doskonale technicznie, ale bez zapału. Przepełniała ich bowiem nienawiść. Instrument dziewczynki miał osiem strun, cztery wysokie i cztery basowe. Chłopiec grał na dwunastu strunach. Jego palce bezbłędnie poruszały się po włosiu naciągniętym nad gryfem, wyszkolone latami ćwiczeń, ale w myślach, w każdej sekundzie zabijał on Heksa. Wyobraźnia podsuwała mu najbardziej wyrafinowane sposoby.

Dziewczyna denerwowała się — bała się, że brat zdradzi się jakimś nieopatrznym gestem.

Mimo to jej ręce nie drżały, a twarz — tak zapewne sądziła — pozostawała spokojna.

Tańczyli.

W pustej sali z błyszczącą, czarną posadzką, przy akompaniamencie ośmiu i dwunastu strun, krążyli wolno, obejmując się, Razwijar z Jaską. Łuks siedział przy nakrytym stole; tym razem, dogadzając upodobaniom smakowym barbarzyńcy, kucharze nie zaserwowali mięczaków. Na ogromnym kawałku tłustego, soczystego mięsa lśniła podpieczona skórka, nad pętami kiełbas unosiła się para, ale chimajryd nie tknął jedzenia. Obserwował tańczących, nie wypuszczając z rąk złotego pucharu.

— Wino nie jest zatrute?

— Nie. Za to chłopiec ma ukrytą broń w instrumencie.

— A niechby nawet.

— Dlaczego oni nie mogą się zdecydować, żeby cię zabić? — zapytała nagle tańcząca.

— Boją się.

— Nie… pośród nich są odważni… są ludzie podobni w swojej dzikości do Łuksa… Choćby ten Ilimar. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.

Razwijar umilkł. Po złożeniu ostatniej ofiary wiedział i rozumiał więcej niż Jaska, wielki mag.

— Stałeś się zupełnie przerażający — przemówiła, jakby sama do siebie. — Nawet ja nie mogę wytrzymać twojego spojrzenia. Tak wyglądałaby śmierć, gdyby przywdziała ludzką twarz.

— Chłopi nazywają Śmiercią pospolitego rzecznego chapuna.

— Pamiętam. Opowiadałeś.

Wolno zatoczyli jeszcze jeden krąg po sali. Władca wypuścił rękę tancerki i nisko się jej pokłonił. Muzykanci kontynuowali grę, nie odrywając oczu od nut na wysokich pulpitach; Razwijar doskonale wiedział, że nuty nie są im potrzebne. Znali melodię na pamięć.

— Dziękuję. Wystarczy.

Chłopiec urwał grę w półnucie. Dziewczyna starannie zakończyła muzyczną frazę i dopiero wtedy opuściła smyczek.

— Świetny warsztat. Słyszałem granie Niemego Narodu, a to znaczy, że nie jestem zupełnym ignorantem. A teraz powiedzcie mi: co wiecie o Gejlu, znakomitym muzyku?

Brat i siostra drgnęli.

— Nic — powiedział chłopiec.

— A gdybyście pomyśleli chwilę, zastanowili się?

— Nic — szybko powiedziała dziewczynka. — Oprócz tego, że on oszalał i umarł.

— I to wszystko?

— Wszystko.

Władca podszedł do nich bliżej. Stanął przed chłopcem.

— Chcesz mnie zabić?

Ten cofnął się.

— Daję ci szansę. Spróbuj.

— Razwijar — cicho odezwała się Jaska za jego plecami. — Po co to robisz?

— Spróbuj — władca kiwnął zachęcająco głową. — Przecież uczyli cię obchodzić się nie tylko ze smyczkiem? Czyżbyś ty, czystej krwi Złoty, nie umiał trzymać broni?

Gwałtownym ruchem chłopiec odrzucił do tyłu długie, falujące złote włosy. Ze smyczka w jego ręce wyskoczyło wąskie ostrze. Po wyrazie zaskoczenia, malującym się na twarzy jego siostry, Razwijar zrozumiał, że dziewczyna nic nie wiedziała o przygotowaniach brata.

— Umrzyj, przeklęty Heksie! — wykrzyknął muzykant. Władca nie poruszył się. Stał dwa kroki przed chłopcem i patrzył, jak trzęsie się w jego ręce stalowe żądło.

— Powinienem umrzeć od spojrzenia twoich strasznych oczu? Czy zdechnąć ze śmiechu?

— Razwijar — głośniej powtórzyła Jaska. — Wystarczy!

Chłopak z przerażeniem patrzył mu w oczy.

— Bardzo dawno temu, pewien człowiek dał mi do rąk straszną broń — powiedział pół–Heks.

— Zdziwiłem się wtedy, że się nie boi. Mogłem zabić go o wiele szybciej i o wiele pewniej niż ty swoją igiełką. Powiedział: „Widzę cię na wskroś”. Teraz rozumiem, co to znaczy. Nie zabijesz mnie, odważny chłopcze, to ponad twoje siły…

Zatrzymał się pośrodku sali, założył ręce za plecy, spoglądając w ciemne, wysokie sklepienia.

— A na czyje siły, kto jest w stanie? — zapytał na głos.


* * *

„Miedziany Król — jeden z mrocznych, bezimiennych bogów. Przyjmuje ofiary nie od wszystkich i nie wszystkie…”.

Przeglądając tomy, Razwijar natknął się na znajomy styl i ledwie nie krzyknął z radości, jakby spotkał dawnego przyjaciela. „Kraje, w których byłem, ich bogowie i przesądy” — taki tytuł nosiła księga, napisana przez autora „Kronik chimajrydów”.

Dzieło znajdowało się w „barbarzyńskim” dziale. Obchodzono się z nim źle albo zostało ocalone z jakiegoś kataklizmu, a najprawdopodobniej i jedno i drugie. Karty były pofałdowane od wilgoci, która kiedyś w przeszłości musiała je dopaść, miejscami dotknięte przez ogień, na stronicach rozpanoszyła się pleśń, widoczne też były ślady po roztoczach. Razwijar zapragnął przepisać tę księgę — na czysto, skrupulatnie zachowując styl autora i jego przypisy, szkice kartograficznych map, które twórca robił na marginesach. Wiedział jednak, że to nigdy nie nastąpi i wszystko, co mógł zrobić dla autora nadzwyczajnej księgi, to odnowić na pierwszej stronie jego, prawie już starte, imię: „Waran”.

„…przypadkowe, niewiarygodne informacje. Ten, kto naprawdę składał ofiary Miedzianemu Królowi, milczy o tym i nigdy nie opowie… wewnętrzna potrzeba… — wers zniknął pod szarą plamą — można jedynie… zatrzymać razem z życiem. Ludzie wiele lat służący Miedzianemu Królowi, stają się niezwyciężeni i nie mogą nawet skończyć ze sobą. Jedyne naruszenie tej prawidłowości jest możliwe, jeśli w czasie ofia…”

Razwijar przewrócił stronicę. Cała następna strona była bezpowrotnie zniszczona; przeżarta starą pleśnią.


* * *

Kobieta stała przed nim w odświętnej, zapewne w swojej najlepszej sukni. Złote włosy, proste i delikatne, spływały na jej ramiona, okrywały plecy i opadały prawie do kolan.

— Jak cię zwą?

— Po co ci moje imię? — Uśmiechnęła się dumnie.

— Jesteś zuchwała — powiedział odczuwając dziwne zadowolenie. — To dobrze.

— Dla mnie dobrze? Czy dla ciebie?

— Dla mnie. Jesteś taka, jak chciałem. W młodości marzyłem… o Złotych kobietach.

— Miałeś żałosną młodość, żałosny Heksie? Marzenia były twoją rozrywką?

— Nie śmiałem nawet marzyć, że pewnego dnia wszystkie kobiety w Mirtie będą należeć do mnie.

— Wszystkie? Nie rozśmieszaj mnie. Ani jedna nie jest twoja.

— A ty?

— Ja? Ja to tylko kawałek mięsa, żałosny Heksie. Możesz zrobić z moim ciałem, co ci się podoba, ale ja nie jestem swoim ciałem. Możesz mnie wypatroszyć, ale ja zostanę wolna. Dalej, zaczynaj! Pokaż na co cię stać. Pozwól się śmiać, kiedy zrobi mi się wesoło!

Milczał i patrzył na nią.

Miała około dwudziestu lat. W niczym nie była podobna do Jaski w młodości, po chłopięcemu porywczej. Nie była podobna do pokornej, nieśmiałej Dżal. Była — teraz to wiedział — podobna do Mirtie, które wiecznie drażni, majaczy na horyzoncie. Złote miasto, śmiejące się w twarz… przepiękne jak wszystko, czego dotkną się Złoci.

Pod jego spojrzeniem uśmiech kobiety zaczął niknąć. Wciąż jeszcze zmuszała się do śmiechu, ale jej twarz, zarumieniona straceńczą odwagą, bladła, płowiała jak stara mapa na słońcu.

— Co się tak patrzysz? — jej głos już drżał. — Co tak wytrzeszczyłeś oczy?

Starała się odwrócić wzrok i nie mogła. Razwijar podszedł do niej blisko:

— A jeśli dzisiejszej nocy nie będzie ci do śmiechu? Czy mnie wynagrodzisz?

— Puść mnie — wyszeptała.

Ale nie potrafiła się wyswobodzić z pęt jego wzroku.


* * *

Mirtie kwitło okrągły rok — po przekwitnięciu jednych kwiatów zaczynały kwitnąć inne.

Po uliczkach miasta, szerokich i wąskich, krętych i łagodnych, biegały dzieci wszystkich stanów. Złote dzieci, beztroskie i miłe. Niekiedy z rejonów portu przychodził mały obcy, prosił, żeby wziąć go do zabawy. Zdarzało się, że przyjmowały takich do wspólnych gier, ale potem opowiadały, że obce dzieci umiały kraść i często wdawały się w bójkę. Za to, jeśli prowadzisz się z takim, jak ty, Złotym, zabawa nie będzie niczym zakłócona, chyba że deszcz nagle lunie z pociemniałego nieba.

Rankami, w zdobionych rzeźbami drewnianych i ceglanych budynkach, otwierały się sklepy.

Sklepikarki, surowe jak królowe, dawały na kredyt łakocie i owoce. Nad ulicą, na wyższych kondygnacjach, suszyła się bielizna i śpiewały ptaki, grała muzyka i całowali się zakochani.

Pnącza oplatały ściany i pnie. Ona wyrosła w złotym, błogosławionym Mirtie i nigdy nie chciała go opuścić.

— A podróżować? Zobaczyć dalekie kraje?

Tak, zdarzało się, do portu przypływały piękne statki z dalekich krajów. Ale wszyscy obcy z takim zachwytem rozglądali się wokół, że było dla niej jasne: w całym zamieszkałym świecie nie ma niczego lepszego od jej miasta.

— A lasy? Przecież wiesz, że na kontynencie rosną gęste łasy, płyną szerokie rzeki…

Razem z innymi dziećmi bawiła się w zagajniku, wyobrażając sobie, że to lasy. Puszczali stateczki po wodach strumyków. Dziewczynki wróżyły sobie narzeczonego, przywiązując do masztów stateczków kolorowe jedwabne wstążeczki…

— Co ty ze mną robisz? — pytała, spoglądając na niego z ciemności błyszczącymi oczami koloru miedzi. — Dlaczego opowiadam? Po co ci to wszystko?!

— Chcę wiedzieć. Opowiedz jeszcze.

Dziewczyna to płakała, to cichła, to znowu zaczynała się wyrywać, ale jego wola była niewspółmiernie silniejsza. Był ostrożny, nie chciał zadać jej bólu.

…W porcie wiły się marmurowe uliczki i dla dobrego zamążpójścia trzeba było każdej wiosny przynieść monetę posągowi Morskiej Dziewicy; pięknej i nagiej, z naszyjnikiem z muszelek — prawdziwych! — na cienkiej marmurowej szyi. Dziewica miała uchylone usta, dziewczynki, w tajemnicy przed sobą, wsuwały tam najdrobniejsze monety… Mówią, że obcy, robotnicy pracujący w porcie, wyciągali potem monety specjalną pętlą, ale one wierzyły, że Dziewica przyjmuje ich podarunek i narzeczony będzie jak trzeba…

— Jesteś zamężna?

— Nie! Morska Dziewico, po co ja ci to wszystko opowiadam… Nienawidzę cię, chcę, żebyś zdechł, przeklęty Heksie…

— Twój narzeczony…

— Był drugim pomocnikiem na okręcie flagowym… Zabiłeś go, jesteś mordercą! Po co ja ci to opowiadam, po co… Zaczarowałeś mnie? Jesteś magiem?

— Nie. Ja po prostu cię kocham.

— Kłamiesz!

— Kocham Mirtie i ciebie.

Nie kłamał. Tej nocy ona była jego ucieczką i przystanią, jedynym stworzeniem, zdolnym ochronić go przed zbliżającym się koszmarem. Więcej z nią rozmawiał niż pieścił, a złoty odblask jej włosów kładł się na jego bladej, białej twarzy.

— Morska Dziewico… zaczynam widzieć w tobie człowieka — wyszeptała nad ranem.

— Co w tym strasznego?

— To… niemożliwe. Niemożliwe jest wierzyć w to, że jesteś człowiekiem. To poruszy… świat. Wszystko.

— Świat jest kruchy. Życie jest kruche. Po prostu uwierz, że cię kocham.

Gorzko się zaśmiała — i nagle po raz pierwszy odpowiedziała na jego pieszczoty.

Ciężar na jego duszy osłabł.

Jej włosy ciemnym złotem rozsypały się po poduszce. Jej skóra była brązowa, matowa, wilgotna od gorączkowego potu. Z pierwszymi promieniami słońca zasnęła — rozdarta, ale w końcu ukojona, spokojna, niemal szczęśliwa. W jej snach Mirtie kwitło i zapalały się ognie nad różowymi i białymi mostami.

— Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!

Ostatecznie nie dowiedział się, jak ma na imię.


* * *

Po złożeniu tej nowej ofiary doświadczył chwilowej rozkoszy zrozumienia. Był silny i wielki jak nigdy, był mądry, ale do Ostatecznego Poznania zostało wciąż pół kroku. Tutaj, obok, na wyciągnięcie ręki. Cień wędrowca, idącego na zachód.

Leżał sam w rozrzuconej pościeli. Widział długie kosmyki, złotym haftem pobłyskujące na poduszce. Znowu złożył w ofierze człowieka, dopadło go przerażenie,” którego doświadczył zapewne muzykant Gejl, kiedy gryzł swoje ręce.

— Imperatorze — wyszeptał Razwijar. — Bogini Wof… Ktokolwiek. Pomóżcie mi!

Odpowiedzi nie było.

Wstawał świt. Wstał, ubrał się, nie wiedząc jeszcze, dokąd się wybiera i bez określonego celu po kilku minutach zaszedł do komnaty Podarka. Chimajryd spał, rozłożywszy się na pierzynie, a przy jego łóżku siedziała, jakby oczekując na coś, jego matka.

— Stój tam, Razwijar — jej głos był niski jak warkot rozjątrzonego smoka. — Stój tam i nie podchodź.

— Jaska?

— Zabiję cię, jeśli zrobisz choć krok.

Chłopiec poruszył się budząc powoli, ale Jaska nawet nie spojrzała na niego.

— Wiem, po co przyszedłeś. Wszystko wiem, Razwijar, już od dawna. Mój syn nie dostanie się Miedzianemu Królowi. I tak zwlekałam zbyt długo… Wyjedziemy dzisiaj. Nie możesz nas zatrzymać.

— Za bardzo przywykłaś do swojej potęgi — wolno powiedział Razwijar. — I wierzysz we własną nieomylność.

Tak naprawdę przyszedł po to, żeby, jak wtedy na statku, objąć dziecko i choć na chwilę przywrócić sobie duchowy spokój. Był pewien, że po to przyszedł, ale matka, wielki mag wiedziała lepiej i władca kamiennego zamku uświadomił sobie nagle, że ona ma rację.

Turkusowy pierścień na palcu Jaski rozbłysnął i zalał komnatę drżącym, nerwowym światłem.

— Odejdź. Albo umrzesz w tej chwili.

Podarek wybudził się zupełnie. Podskoczył na łóżku.

— Mamo! Co ty robisz?!

Jaska ledwie zdążyła chwycić go za kołnierz nocnej koszuli.

— Łuks! Do mnie!

Otworzyły się drzwi w głębi komnaty. Wszedł Łuna Księżyca, Razwijar był wstrząśnięty, jak dawno go nie widział. Nagóren postarzał się, jego krótka broda gdzieniegdzie posiwiała, szerokie ramiona zgarbiły się. Sierść była nastroszona i straciła blask. Na grzbiecie, wytartym przez siodło, bezradnie różowiała skóra.

Zamarł pomiędzy Jaską a Razwijarem. Popatrzył na żonę i na syna. Przeniósł wzrok na jeźdźca i władcę.

— Łuks, chodź z nami — wywarczała Jaska. — On sprzedał siebie i swoje życie Miedzianemu Królowi. On sam jest Miedzianym Królem. On nie składa ofiar — zabiera, zatraca siebie! Nie zatrzyma się.

— Mamo! Przecież to…

— Przyszedł, żeby cię złożyć w ofierze, Dar.

— Nie! — Podarek szarpnął się tak, że zatrzeszczało płótno.

— Razwijar…

— Łuks! — zawyła Jaska, odciągając do tyłu, niczym piórko, zapierającego się, maleńkiego chimajryda. — Jesteś z nami?!

— Jaska — przemówił ten, niemal bezgłośnie. — On jest moim jeźdźcem.

— Zaniesie cię na ołtarz!

— Jest moim jeźdźcem.

— Idiota!

— Jestem Nagórenem. A on jest moim jeźdźcem. Zabierz dziecko… Ja zostanę.

Jaska odwróciła się do niego z wykrzywioną gniewem, straszną twarzą. Napotkała ponure, ale bardzo stanowcze spojrzenie chimajryda.

— Co mi mówiłeś?! — krzyknęła kobieta. — Co mi obiecałeś?

— On jest moim jeźdźcem.

— A ja jestem twoją żoną!

— Wedle jego woli. On jest moim jeźdźcem.

— Poczekajcie — powiedział Razwijar i wrócił do drzwi. — Nie potrzebujemy takich rozpaczliwych scen… Odchodzę.

— Czy aby daleko? — Kobieta uniosła podbródek.

— Na Złotą Górę — głos władcy był lodowato spokojny, jego przyszłość leżała przed nim niczym zalana księżycowym blaskiem równina. — Odbyć pielgrzymkę. Łuks, chodź ze mną.

Jaska, możesz zabrać małego na „Skrzydlaka” choćby teraz. Tylko zostaw mi „Puzana”.

Nozdrza maga rozdęły się z przyzwyczajenia, jakby chciały wciągnąć w siebie całe powietrze w komnacie.

— Ty po TO tutaj przyszedłeś — powiedziała nieoczekiwanie spokojnie. — TO właśnie miałeś zamiar zrobić, tak?

— Tak — powiedział Razwijar.

— Paliłeś ich statki? Ja paliłam… dla ciebie?

— Tak.

— Zmieszałeś ich wszystkich z błotem, zgwałciłeś, poniżyłeś?

— Tak.

— Przeklęty Heksie!

— Tak. Łuks, idziemy.

— Nie! — Jaska teraz prawie piszczała. — On jest moim mężem… Ojcem mojego syna…

Pójdzie z nami! Proszę, chodź!

Nagóren długo patrzył na nią i Podarka. Razwijar czekał.

— On jest moim jeźdźcem.

W oczach Jaski mignął cień — jakby upadł topór.


* * *

Złota Góra wznosiła się daleko od morza, na tyłach Mirtie. Wielki występ wisiał nad przepaścią, niskie krzaki były obwieszone drobniutkimi dzwoneczkami. Według tradycji Mirtie, na Złotą Górę przychodzili nowożeńcy i zostawiali tutaj dzwoneczek, uważano, że przyniesie to szczęście młodym małżonkom.

Dzwoneczki grały cichuteńko, prawie na granicy słyszalności.

Razwijar patrzył na miasto. Nagóren stał obok, osiodłany, jego boki drżały — droga nie była łatwa. Wschodziło słońce. Poranne Mirtie było bardziej świeże i lekkie aniżeli Mirtie o zachodzie. Teraz, z góry, nie wydawało się szybujące — rozpostarte na nizinie pod górą, łowiło słońce czerwonymi i złotymi dachami, dotykało nieba złotymi szpilami iglic.

— Jak to się stało? — szeptem zapytał Łuks.

— Sam nie wiem.

— Jak to się stało? Zawsze byłem obok… Mój brat. Mój jeździec.

— Kiedy się spotkaliśmy, byłem już… już złożyłem pierwszą ofiarę. Nic nie mogłeś zrobić.

Nikt nie mógł nic zrobić. To jak śmiertelna choroba. Jak życie, które i tak zakończy się śmiercią.

Łuks patrzył spokojnie i surowo, tak jak patrzył zawsze. Razwijarowi nagle zrobiło się lżej.

Teraz mógł mówić.

— Wszystko rozumiem. Widzę każde ziarenko piasku, wiem, gdzie ono było i czym się stanie… Jaska torturowała dla mnie i zabijała wedle mojego rozkazu. Ona nie kocha syna, ponieważ ten stanął między nami. Ona nie kocha ciebie, ponieważ byłeś wobec niej zbyt uległy i zawsze mogła na ciebie liczyć. A mnie? Mnie nienawidzi. Łuks, jej dusza jest spalona jak te statki i to ja sprawiłem. Wiem, że nie mogę prosić o wybaczenie. Nie należy prosić o wybaczenie za to, co masz zamiar zrobić znowu.

Chimajryd podszedł bliżej. Położył rękę na ramieniu Razwijara. Ten patrzył na miasto.

— Ona ma rację. Nie zatrzymam się.

— Dlaczego? Co cię zmusza? To jest jak głód albo jak pragnienie…

— To jest jak lawina. Jak pożar. Czego chciałbyś najbardziej Łuks?

— No…

— Nie chciałbyś, żeby twój umysł rozświetlił się od wewnątrz? Kiedy możesz wszystko i wszystko rozumiesz? To jest jak miłość, tylko silniejsze. To jak świadomość… jak pobłyskujące wyjście z ciemnego, ślepego zaułka… Jak doskonałość, Łuks. I to jest obok, o dwa kroki.

Miedziany Tron… Nic nie mogę zrobić. Chociaż… Chyba że…

Razwijar nagle zamarł z szeroko otwartymi oczami. Prosta myśl, która nie pojawiła się wcześniej. Przez te wszystkie dni nie miał na to czasu, był zajęty czymś innym. Odwróciwszy się plecami do Mirtie, uśmiechnął się szeroko i uniósł rękę nad sobą — nad ostatnią ofiarą.

— Miedziany Królu, Miedziany Królu! Weź, co jest mi drogie! Zabierz! Udław się! Daj, czego potrzebuję!

Nic się nie wydarzyło.

— Miedziany Królu, Miedziany Królu! Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję!

Długa, pełna napięcia chwila — i znowu nic. Razwijar odwrócił się, słońce wzniosło się wyżej, jaskrawiej błyszczały dachy, zieleńsze wydawały się sady.

— Miedziany Królu — zaczął trzeci raz, już bez nadziei. — Miedziany Królu… Daj, co jest mi drogie…

— Nie jesteś dla siebie drogi — szeptem powiedział Łuks. — Albo… on po prostu nie chce brać.

Pół–Heks, nie patrząc na niego, wyciągnął miecz z pochwy. Przeciągnął ostrzem po ręce.

Krew bryznęła na kamienie.

— Miedziany Królu, Miedziany Królu, weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję!

Szkarłatne krople zasyczały, ulatniając się. Miedziany Król wziął tych kilka kropli.

Razwijarowi zrobiło się lżej, zaśmiał się głośno, krew z otwartej rany cały czas płynęła, a on powtarzał i powtarzał zaklęcie, jednakże następna ofiara nie została przyjęta.

— Dosyć — chimajryd przewiązał mu ranę opatrunkiem z torby przy siodle. — Dosyć napatrzyłem się w życiu na twoją krew. Wystarczy.

— Łuks, ja przecież nie przestanę — Razwijar nieobecnym wzrokiem patrzył, jak ten owija mu rękę. — Złożę w ofierze i ciebie, i Jaśkę, i Mirtie… I… spróbuj mnie zatrzymać, proszę.

— Jak?

— Zabij.

Nagóren cofnął się.

— Nie mogę zabić jeźdźca. Łatwiej wyrwać sobie oczy.

— A Poranek Bez Skazy zabił swojego jeźdźca.

— On był magiem… I jest przeklęty na wieki. Wiesz… niepotrzebnie pozwoliliśmy Jasce zabrać jego pierścień.

— Ona sama tak zdecydowała.

Teraz razem patrzyli na miasto. Stada drobnych ptaków niosły się nad nim jak czarno–biała siatka. Łopotały flagi na wysokich, ażurowych wieżyczkach. Girlandami ciągnęły się wzdłuż ogrodzeń żółte i czerwone kwiaty. W porcie ciemniały statki, Razwijar pomyślał, że Jaska jest teraz na „Skrzydlaku”, a Podarek z nią. Tari–Koła i jego ludzi odprawił na pokład już wczoraj…

To miasto, jak niewiasta na ołtarzu. Piękna ofiara. Możliwe, że ostatnia?

— Stój!

Chimajryd rzucił się na skraj urwiska, stanął między Razwijarem a rozpościerającym się w dole Mirtie.

— Zaczekaj. Jeśli wybierać między mną a miastem… Niech to będę ja, jeźdźcze. Jestem ci przecież drogi?

— Łuks!

— Nie chcę widzieć, jak oddajesz jemu to miasto. Ty… ty uratowałeś mnie tyle razy, że moje życie już dawno należy do ciebie, dawno i bez reszty. A tam… Szybki Tancerz od dawna już na mnie czeka. Wyczekuje na Zielonej Równinie, zapomniany przez wszystkich. Pieszo przemierza zielone łąki… Chociaż, kto wie czy trafię na Zieloną Równinę? Gdzie trafiają jego ofiary, nie wiesz?

Ulga, jaka spłynęła na Razwijara w tym momencie, kiedy Miedziany Król przyjął jego krew, znikła. Napływała siła, przewyższająca wszystkie siły tego świata i zakręciło się niewidoczne koło garncarskie — pajda chleba z brązową błyszcząca skórką… Ogarek świecy… Książka… Wiewiórka… Klingi… I dalej, i dalej — umierający Imil, i dalej — dziewczyna o złotych włosach, i jeszcze dalej, i dalej…

— Nie wiem — powiedział głucho. — Nie wiem, gdzie oni są, żywi czy… czy to możliwe, żeby zostali wśród żywych… i czy nie lepiej im umrzeć… Dowiem się, kiedy dotrę do Miedzianego Tronu.

— Dowiesz się — spokojnie powiedział Łuks. — Jesteś mądry, bardzo mądry. Możliwe, że zostało niewiele. Możliwe, że to ostatnia ofiara.

I uśmiechnął się.

Stał na występie skalnym nad miastem, opuściwszy ręce, nie dotykając pasów z mieczami, jak zwykle opasujących jego tors. Kędzierzawy, postarzały chimajryd pod siodłem, z szerokimi łapami, z gęstą sierścią na bokach. Razwijar nigdy w życiu nie nałożył ostróg, siadając na grzbiet swego przybranego brata.

— Kto jest ci droższy; ja czy Mirtie?

— Ty.

Nagóren uśmiechnął się.

— Zawsze marzyłem, żeby umrzeć za ciebie, przyjacielu. Tylko krepowałem się powiedzieć ci o tym.

— Łuks…

— Rób swoje. Jeśli chcesz, to się odwrócę.

— Łuks!

— To… wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. — Razwijar wpatrzył się w jego twarz, — „…przypadkowe, niewiarygodne informacje. Ten, kto naprawdę składał ofiary Miedzianemu Królowi, milczy o tym i nigdy nie opowie… wewnętrzna potrzeba… — wers zniknął pod szarą plamą — można jedynie… zatrzymać razem z życiem. Ludzie wiele lat służący Miedzianemu Królowi, stają się niezwyciężeni i nie są w stanie nawet skończyć ze sobą. Jedyne naruszenie tej prawidłowości jest możliwe, jeśli w czasie ofia…”.

Heks usłyszał jego głos i przed oczami pojawił się obraz jasny i wyraźny; władca podnosi się z fotela, idzie ku niemu… „Nie ruszaj się, siedź…”. Lewą rękę kładzie na jego głowie, a prawą unosi w znajomym geście… I wtedy Razwijar tnie mieczem po dłoni, ta odlatuje i wpada do basenu… A po chwili ostrze klingi przebija pierś władcy…

„Jedyne naruszenie tej prawidłowości jest możliwe, jeśli w czasie składania ofiary, ta sprzeciwi się i zabije ofiarodawcę”. Te słowa albo podobne, przepadły w księdze Warana, zżarte przez pleśń. Wielki człowiek… wielki. Złoci powinni lepiej obchodzić się z bezcennymi księgami…

— Łuks… Ja wiem, kto mnie powstrzyma.


* * *

— Razwijar?! Co z tobą, gdzie byłeś?!

— Dar — zatrzymał się, nie rozumiejąc zupełnie, co się dzieje, wpatrując się w twarz maleńkiego chimajryda. — Podarek… Dlaczego nie wyjechaliście?!

— Nie… Mama… ona powiedziała, że zostaje w Mirtie.

— Jak to?!

— Ona powiedziała, że zostaje… A gdzie tata?

— Czekaj — powiedział Razwijar. — Czekaj. Muszę natychmiast zobaczyć mamę.

Wpadł do pałacu. Złoci z przerażeniem ustępowali mu z drogi. Wbiegł po schodach pokrytych czarno–srebrnym dywanem i uderzył ramieniem w rzeźbione drzwi jej pokoi:

— Jaska!

Brak odpowiedzi. Przyskoczył jeden ze Złotych, kamerdyner i trzęsącą się ręką podał mu klucze.

— Otwieraj! — zaryczał Razwijar.

Rozwarły się drzwi. Zobaczył, że Jaska, żywa, siedzi plecami do wejścia, przy oknie i patrzy na morze. Wstrzymał oddech.

— Chwała Imperatorowi — wymamrotał z nerwowym uśmieszkiem. — Chwała bogini Wof… Jaska!

Kobieta nie poruszyła się.

Razwijar rzucił się ku niej, potykając się o rozrzucone po komnacie książki, rzeczy, zabawki.

— Jaska! Znalazłem wyjście! Proszę cię, zrób to dla mnie… Jaska!

Kobieta odwróciła głowę, spojrzała na niego nieprzytomnym, odrobinę zdziwionym wzrokiem. Łokciem opierała się o stolik z pisarskimi przyborami, prawie dotykając pokreślonej kartki papieru, pierścienia z turkusowym kamieniem i przewróconego flakonika, wyrżniętego z drogocennego kamienia.

„Zostaję w Mirtie — było napisane na kartce pośród wielu przekreślonych wierszy. — Niechby nawet nikt nie przeczytał… Chcę powiedzieć komuś, choćby papierowi: kiedy złożysz w ofierze mojego męża i to miasto, na ołtarzu będę ja z Darem. Nie chcę niczego pamiętać. Nie pragnę tego przeżyć”.

Razwijar chwycił flakonik. Na papier upadła jedyna kropla — mdło pachnąca kropla „słodkiego mleczka”, zioła, odbierającego pamięć.

— Jaska!

Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Razwijar cofnął się, stolik się zachwiał, pierścień Poranka Bez Skazy stoczył się na podłogę.

— Nic nie pamiętam — powiedziała kobieta ze zdziwieniem. Jej głos był niski i zachrypnięty, ale intonacja była znajoma. — Co się stało? Nie pamiętam… Kim jesteś? — Przeniosła wzrok ponad ramię Razwijara. — Kto to? Półczłowiek!

Patrzyła na Łuksa, nie poznając go. Ten rzucił się przez komnatę, zostawiając ślady pazurów w głębokim dywanie. Zobaczył flakonik. Zobaczył list. Mimochodem zerknął na turkusowy pierścień, który potoczył się pod stół. Z przerażeniem zwrócił się w kierunku Jaski.

— Co z tobą? — nachmurzyła się. — Ty… Boli cię coś?

Łuks upadł przed nią i zakrył twarz dłońmi, a Razwijarowi wydawało się, że ten krzyczy, chociaż nie było słychać ani jednego dźwięku.

Komnata płynęła przed oczami. Papier, pierścień na podłodze… Kamienny flakonik… Chimajryd u nóg zdziwionej kobiety… Razwijar widział w swoim życiu tysiące śmierci. Strata, jaka dopadła go teraz, sprawiła, że na chwilę ogłuchł, oślepł, stracił dar mowy.

Nagóren odjął dłonie od twarzy. Popatrzył na Razwijara, podniósł się. Pół–Heks był w szoku, widząc, jak spokojny i majestatyczny potrafi być jego przybrany brat. Jak władczy.

— Zwą cię Jaska — przemówił Łuks. — Jesteś moją żoną. I nie odejdziesz ode mnie. Od nowa opowiem ci każdy twój dzień, każdą chwilę. Opowiem ci twoje życie i wszystko sobie przypomnisz. Wszystko będzie od nowa. Wierzysz mi?

Mówił wyraźnie, pewnie, w jego głosie zadźwięczała stal, Razwijar zobaczył, jak przygasłe oczy kobiety ożywają, pojawia się w nich ogienek, jak na bladych wargach pojawia się niezdecydowany uśmiech:

— Wierzę… A jak ciebie zwą?

Wtedy Razwijar wyszedł, zostawiając ich samych. Zataczał się. W korytarzu, milczącym tłumem, stali Dostojni i ponury Ilimar. Podłoga pod ich sapogami błyszczała, różne gatunki drewna układały się w mozaikę i w zależności od tego, jak zmieniało się oświetlenie, na drewnianym parkiecie rozkwitały i więdły kwiaty.

Miedziany Król odliczał ostatnie sekundy. Pragnienie odnowy stawało się nie do zniesienia, droga do Miedzianego Tronu zdawała się krótka i prosta — kilka lekkich kroków. „Możliwe, że to ostatnia ofiara” — powiedział wtedy Łuks.

Rozejrzał się wokół. Dostojni stali ramię w ramię, wielu trzymało broń, ale nie zamierzali jej użyć, na ich twarzach malował się strach i zmieszanie. Niektórzy szeptali między sobą. Łuks zdążył im coś opowiedzieć? Czy zrobiła to Jaska? Chłopca nigdzie nie było widać…

— Podarek! — władczo zawołał Razwijar.

Spomiędzy ścisłego szeregu Złotych wyszedł chłopiec. Był blady jak ściana, jego jasne włosy sterczały w nieładzie. Aksamitna kurtka rozpięła się, stojący kołnierzyk koszuli opierał się o delikatny, dziecięcy podbródek.

— Razwijar — wyszeptał chimajryd, nie decydując się podejść bliżej. — Co z mamą? A ojciec?

— Wszystko dobrze — kucnął przed nim. — Podarek, mały… Jesteś wojownikiem? Jesteś mężczyzną?

— Tak — chłopiec drgnął i przełknął ślinę.

— Pomóż mi.

— Jak?

— Wyjaśnię ci… — zatoczył nieprzytomnym spojrzeniem wokół. — Dajcie mi arbalet!

Naładowany! Naciągnięty! Żywo!

W tłumie zapanowało poruszenie. Ponury Ilimar wziął od kogoś broń i podał Razwijarowi.

Ten włożył arbalet w ręce Podarka:

— Uczono cię strzelać?

— Tak…

— Palec na spust. A lepiej dwa palce, tutaj jest taki łukowaty pałąk. Teraz patrz…

— Chcesz, żebym do ciebie strzelał?!

Czas uciekał. Moc Miedzianego Króla odbierała Razwijarowi resztki woli. Król żądał ofiary.

— Chłopcze… Podarunek, posłuchaj…

Mógłby się przyznać, że chce zgubić, złożyć w ofierze rodziców Dara i jego samego. Nie mógł się przyznać. I nie nadążał.

— Baba! Tchórz! To próba, jasne? Jeśli chcesz kiedykolwiek być żołnierzem, zrób tak, jak powiedziałem! Rozkazuję ci! Jesteś gotów?!

Nigdy w życiu nie krzyczał na chłopca. Nawet Złoci się cofnęli, chociaż jego wzrok nie był skierowany na nich. Podarek skulił się.

— Tak.

— Zrobisz to?!

Dzieciak chlipnął.

— Ilimar, licz do trzech. Na „trzy” — puszczaj. Niech nikt nie śmie mu pomagać, inaczej się nie uda! Tylko chłopiec… Ilimar, odliczaj!

— Raz — schrypniętym głosem przemówił Dostojny.

— Miedziany Królu — wypowiedział Razwijar i uniósł rękę.

W jego wnętrzu zerwała się sprężyna. Podarek stał przed nim, niczym na ołtarzu, trzęsący się, zalany łzami, z uniesionym arbaletem w rękach.

— Dwa!

— Miedziany Królu… Weź…

Życzyłby sobie poskromić, utrzymać na wodzy swój język, ale słowa nie należały do niego.

Płynęły mimo jego woli.

— Trzy!

Podarek mrugnął. Arbalet w jego rękach drgnął. Nic się nie stało.

— …co jest mi drogie!

— Strzelaj — krzyknął Ilimar. — W imię Mirtie, strzelaj! Uratuj nas! Uratuj nas wszystkich!

Dzieciak siedział, skamieniały, patrząc na Razwijara, jedyny ze wszystkich, który wytrzymywał jego wzrok. Maleńki palec zamarł na spustowym pałąku.

— Daj… — ogarnęło go przerażenie, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu.

— Strzelaj! Strzelaj! — jakby poprzez watę w uszach, docierały do niego krzyki Złotych.

Podarek ledwie, ledwie pokręcił głową. Patrzył na Razwijara, w oczach miał ból i uwielbienie, łzy i zdecydowanie — strzału nie będzie.

— Co… jest… mi… po… trzeb…

Zobaczył — albo zdawało mu się, że widzi — jak ogromna ciemna dłoń zawisa nad Podarkiem, chcąc nakryć go na wieki. Powietrze drżało, do nieodwracalnego pozostał jeden dźwięk.

Arbalet upadnie na podłogę. Dziecko zniknie. Odkryje się przed nim nowa wiedza. Uniesie się mglista zasłona, zaleje światłem najdalszy zakątek świadomości. Pobiegną wiewiórki po polu zbóż, rudy potok, ogony i wygięte w łuk grzbiety…

— Nie!

Skoczył w kierunku chłopca, chcąc przykryć go sobą. Arbalet upadł na podłogę.

— NIE RUSZAJ, CO JEST MI DROGIE!

Zdawało mu się, że z góry upadła oliwna prasa. Wywrócił się świat i wszystko się zmieniło.

Goły i głodny, ostatni z niewolników, wrósł w ziemię cuchnącej piwnicy, gdzie dzień i noc skrzypi kołowrót, a bicz hula po chudych plecach. Miernota, zwierzę, które utraciło nawyk składnej mowy, które zapomniało swoje imię — Razwijar… „Co jest ci potrzebne?”.

— Nie ruszaj, co jest mi drogie!

Jedyne słowo: „pamięć” wyryte na brudnej, szarej ścianie. I znowu bicz, i dzwoni łańcuch, i gęstnieje mgła. „Co jest ci potrzebne?”.

— Nic! Wszystko mam! „Wolność? Słońce?”

— Nie ruszaj, co jest mi drogie! Nie oddam!

Oliwna prasa upadła i zatrzeszczały kości. Rozwijar ostatnimi siłami wczepił się w chłopca, czując, jak ten wyślizguje się z jego rąk.

Wyślizguje się.


* * *

Członek Rady Dostojnych, Ilimar, pisał w swoich wspomnieniach: „Nikt z nas nie uświadamiał sobie wtedy tego, co się dzieje. Nikt nie pojmował do końca, jak straszny los był dla nas wszystkich przygotowany. O wiele później dowiedzieliśmy się z opowieści i ksiąg, czego udało nam się uniknąć tego dnia, i komu zawdzięczamy swoje wybawienie… A wtedy widzieliśmy tylko, jak Heks ściska w objęciach chłopca chimajryda, jakby miał zamiar połamać mu kości i kazał mu strzelać, ale chłopiec nie podporządkował się rozkazowi… Nawiasem mówiąc, nie podporządkować się temu Heksowi nikt z nas nie miał możliwości…

Dzieciak opowiadał później, że zanim stało się cokolwiek, jakoby pojawił się potwór, ale Heks go przegnał… Sam barbarzyńca trwał w jakimś szaleństwie przez kilka godzin i miotał się okropnie. Baliśmy się do niego zbliżyć… Wszystko to było związane z niepojętymi, strasznymi czarami, ale kobieta mag nie wyszła ze swojej komnaty, a starszy chimajryd sam był wstrząśnięty tym, co się wydarzyło. Uwzględniając przerażający stan upadku ducha, w którym wszyscy się znajdowaliśmy, wydarzenie to zdawało się nam zwiastunem nowego zła. Jednak nie minęły dwie doby, kiedy najeźdźcy odpłynęli z naszego portu, a dym ich czarnych okrętów zniknął na horyzoncie…”.


* * *

Łódka uderzyła dnem o wystający kamień. Razwijar przeszedł przez burtę, po pas zanurzając się w chłodnej wodzie, namacał nogami dno i wyszedł na brzeg.

— Wracajcie. Muszę pobyć sam.

Nie oglądając się ruszył po zboczu w górę; latarnia była zrobiona z kości, ni to igła gigantycznego morskiego jeża, ni to prosty kieł, a może róg. Zgniłe drewniane schody prowadziły na górę, przy wejściu, pod daszkiem stała czarna beczka. Pachniało olejem i wodorostami.

Zgięty wpół, Razwijar zajrzał pod skrzydła skorupy ogromnego małża, ale nikogo tam nie było, leżała tylko kupa szmat. Wyprostował się i rozejrzał. Mirtie jaśniało na horyzoncie, dalekie, nieosiągalne.

Usiadł na chłodnym kamieniu, oparł się o skałę plecami i zamknął oczy. Na wysepce z latarnią nie można było zginąć z głodu — ryby, wodorosty… Nigdy nie jest ciemno. Nie wysechłby olej w beczce, nie zapominałby poprawiać knota. Zapewne coś podobnego odczuwał stary Latarnik, kiedy po raz pierwszy stanął na tej wyspie. Trzeba pobyć samemu… Długo.

Bardzo długo.

Łódź odpłynęła za skałę, ale Razwijar czuł, że są obok. Nie wracają na statek. Czekają, kiedy ich wezwie, nie śmią go nie posłuchać, ale nie mogą też wypełnić rozkazu.

„Zwą cię Jaska — powiedział wtedy Łuks. — Jesteś moja żoną. I nie odejdziesz ode mnie. Od nowa opowiem ci każdy twój dzień… Od tego ranka, kiedy się urodziłaś w osadzie Kamienna Strzałka. Jak rosłaś, jak stałaś się magiem, jak otwierałaś i zamykałaś lalkom oczy… Jak walczyłaś i jak zdjęłaś przekleństwo z całego ludu Nagórenów, i jak urodziłaś syna. Opowiem ci twoje życie i wszystko sobie przypomnisz. Wszystko będzie od nowa, Jaska. Wierzysz mi?”.

Razwijar przypomniał sobie, jak ona uśmiechnęła się w odpowiedzi na te słowa. Otwarcie, ze zdziwieniem, szczęśliwie — jak w młodości.

Oni są żywi i cali. Oni są jego życiem. Jego życie niech odpływa, wolne, a on zostanie tutaj — odkupić winę, której odkupienie jest ponad ludzkie siły.

I Mirtie na horyzoncie. I ryczący płomień nad głową. Ale oni — oni są żywi i cali. I miasto stoi, jak przedtem, przeglądając się w wodach zatoki…

— Razwijar?

Otworzył oczy.

Nie posłuchali, łódka kołysała się na wodzie niedaleko od brzegu. Nad samą wodą, na wilgotnych kamieniach stał Podarek, rozczochrany, dziwnie dorosły, podobny do młodego Łuksa.

— Przecież prosiłem, żeby mnie zostawić w spokoju.

— Wybacz — chimajryd ruszył ku niemu, lekko stąpając szerokimi łapami po ostrych kamieniach. — Tylko… Popatrz, co dla ciebie znalazłem.

Na jego wyciągniętej dłoni leżała pajda chleba, jasnoszara, z brązowawą, błyszczącą skórką.

Загрузка...