Wczesnym wieczorem żaglowiec „Skrzydlak” wpłynął na przybrzeżne wody portu Mirtie i stanął na redzie w oczekiwaniu na odprawę celną. Cała załoga i pasażerowie wyszli na pokład — nie tylko dlatego, że wymagały tego przepisy obowiązujące w Mirtie, ale także po to, żeby popatrzeć na Latające Miasto.
„Skrzydlak” przechylił się i woda z pokładu strumyczkami pociekła do morza. Stłoczony przy lewej burcie tłum gotowy był podążyć za wodą — ludzie wykrzykiwali w zachwycie, napierał i na barierkę, co rusz jeden drugiemu wskazywał palcami osobliwości; dwie korpulentne damy, które przez całą podróż nie wychodziły z kajuty, chciwie wpatrywały się w rozpościerające się przed nimi cudo. Średnio zamożna rodzina złożona z matki, ojca i czterech synów, dalej kupiec z parą pomocników, rzemieślnicy sztuki, którzy postanowili spróbować szczęścia na służbie u Złotych oraz pozostali wędrowcy wszelkich stanów, podróżujący i w kajutach, i w ładowni, wiele nocy śpiący w hamakach lub dręczeni bezsennością na zleżałych pierzynach, patrzyli teraz na miasto swoich marzeń; cel podróży, i wielu z nich widok ten zapierał dech w piersiach.
Latające Miasto unosiło się, nie dotykając zupełnie ziemi. Delikatna mgiełka otaczała port i jego najbliższe rejony. Nad nimi rozpostarły się wdzięcznie wygięte turkusowe i różowe łuki mostów oraz cienkie ściany portowych budynków. Ażurowe budowle wieńczyły oślepiająco białe wieżyczki, a delikatne iglice, niczym palce, wodziły po cienkiej warstwie obłoków nad miastem. Tysiące ludzi stało na redzie, oczarowanych widowiskiem, jak gdyby w ostatniej chwili dopadło ich zwątpienie: czy aby na pewno są godni, niemal porośnięci muszelkami, wejść do złotego portu Mirtie?
Marynarze wspinali się wyżej, chcąc więcej zobaczyć. Prawie wszyscy oni bywali tu już wcześniej, ale tylko niektórym, najstarszym, udało się zachować ostentacyjnie obojętny wyraz twarzy: że niby to widywali rzeczy bardziej godne uwagi. Powietrze odrobinę drgało nad morzem i przez to wydawało się, że złote miasto już, już rozpłynie się we mgle — ale ono nie znikało, wprost przeciwnie, stawało się bardziej wyraziste w miarę, jak słońce zniżało się i wydłużały cienie.
Podpłynęła wielka łódź ze strażnikami i celnikami. Pierwszy na pokład wszedł człowiek w skórzanym hełmie, w lekkiej zbroi z herbem Mirtie, z ogromną papierową księgą pod pachą.
— Służba celna Mirtie wita was, morscy wędrowcy — przemówił wyniośle, przenosząc bystre spojrzenie z oblicza na oblicze. — Kapitanie!
Kapitan wystąpił naprzód krokiem pełnym godności i dostojeństwa. W związku z przybyciem zmienił zatłuszczoną, wytartą w wielu miejscach skórzaną koszulę na błękitny mundur z guzikami z polerowanej kości.
— Przygotujcie do kontroli pasażerów, załogę oraz ładunek. Czy wszyscy nowo przybyli zapoznali się z przepisami pobytu w Mirtie?
Rzemieślnicy przestępowali z nogi na nogę. Mieli zamiar naruszyć prawa Mirtie — niewiele, tylko tak troszeczkę. Kiedy już znajdą stabilną pracę, zapłacą cały podatek i staną się godnymi obywatelami złotego miasta, ale na początku…
— Macie dokumenty na dzieci? — Człowiek w hełmie zatrzymał się przed zbitą w ciasny krąg rodzinką. — Pokażcie, proszę. Tak… Dobrze. Co wieziecie?
Tymczasem strażnicy i celnicy, razem ośmiu mężczyzn, rozeszli się po całym okręcie: jeden zszedł do ładowni, inny zaglądał do beczek i przetrząsał tobołki na pokładzie, a jeszcze inny przepadł, nie wiadomo gdzie i nagle pojawił się nie wiadomo skąd. Pasażerowie spoglądali na nich z trwożnym zachwytem: celnicy byli obywatelami Mirtie, smagli, o wystających kościach policzkowych, z krótko ostrzyżonymi złocistymi włosami.
— Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem… — Celnik liczył pasażerów. — A to co?
Kapitanie!
Kapitan doskoczył i stanął obok. Celnik zwrócił się do niego, a na jego twarzy malowało się zdziwienie połączone z obrzydzeniem:
— Znacie prawa Mirtie? Co to jest, pytam was kapitanie?
Przed nim, na uboczu, z dala od innych pasażerów stał około piętnastoletni chłopak, drobny, czarnowłosy, o dużych uszach. Z zakłopotaniem zerkał to na celnika, to na cudowne miasto za jego plecami. Na wpół dziecinną i prostą twarz odróżniała ledwie dająca się wychwycić inność: zbyt ciemne oczy, wydatne łuki brwiowe, zanadto ostry podbródek, całkowicie biała skóra i wklęsłe policzki, chociaż chłopiec nie wydawał się ani głodny, ani zaniedbany.
—To… — wydusił kapitan. — To… gdzie twój pan?
Przybiegł dobrze ubrany, wysoki człowiek z białym piórem za uchem — znakiem profesji kopisty.
— Proszę o wybaczenie, pokazywałem… okazywałem w kajucie mienie, tam są księgi, papier, przybory do pisania…
Celnik gestem nakazał mu milczenie.
— Co to jest? — Jego długi palec niemal dotknął białej twarzy chłopczyka.
— To mój niewolnik. — Pisarz przełknął głośno ślinę. — A… co?
— Czy jest panu wiadome, że Heksom i ich odrodzeńcom nie wolno zstępować na ziemię Mirtie? A tobie — celnik ostro zwrócił się do kapitana — tobie to już powinno być wiadome na pewno!
Kapitan pobladł:
— Heks? Nie wiedziałem, że on jest Heksem. On…
— Nie, nie — zaprotestował piskliwie skryba. — Chłopak jest w niewoli u mojej rodziny prawie osiem lat… Od dzieciństwa… On nie może być Heksem, mam dokument zakupu, tam jest napisane: „pochodzi z Leśnych Dziedzin”!
Pasażerowie i załoga nadstawili uszu, zaczęli podchodzić bliżej. Zanosiło się na skandal; rzemieślnicy spoglądali po sobie, marynarze marszczyli brwi, pozostali jawnie okazywali ciekawość, stęsknieni rozrywki po długiej, monotonnej podróży.
Nie słuchając skryby, celnik obrócił się do kapitana ponownie:
— Statek nie zawinie do portu, dopóki na pokładzie znajduje się Heks.
Pasażerowie zaszemrali. Przekazywali słowa celnika dalej tym, którzy nie dosłyszeli. Błaha rozrywka mogła nagle przekształcić się w poważne kłopoty dotyczące wszystkich.
— Proszę o wybaczenie… — Kapitan poczerwieniał; wcale nie był tak doświadczonym wilkiem morskim, za jakiego chciał uchodzić. I jeśli potrafił stawić czoła burzy na otwartym morzu, to nieporozumienie z urzędem celnym Mirtie było dla niego stokroć niebezpieczniejsze.
— Albo zawracacie i odpływacie — celnik zawiesił głos. — Albo opłacacie postój na redzie — cztery tysiące monet za godzinę. Ej, wy, skończyliście?
Jego pomocnicy znowu pokazali się na pokładzie i po kolei zapisali coś w przyniesionej księdze. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, celnik spojrzał na słońce:
— Czas kontroli minął, od teraz zaczyna się czas postoju. Zapłaćcie, kapitanie, a potem możecie podać do sądu pasażera, który przytargał na pokład półkrwiaka… Jeśli wam się uda, oczywiście, wycisnąć z niego chociaż miedziaka. — Celnik skrzywił się w złośliwym uśmiechu.
— Tak więc zawracacie?
— Nie możemy! — krzyknął ktoś z tłumu pasażerów. — To… to niesłychane! Zapłaciłem za bilet!
— Wszyscy zapłaciliśmy! — płaczliwym głosem podchwyciła korpulentna dama. — Oczekują na nas z siostrą… dzisiaj w porcie… W imię Imperatora, nie możemy odpłynąć!
Celnik spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Kupiec, stojący obok, odezwał się do damy półgłosem:
— Na Imperatora tutaj lepiej się nie zaklinaj.
— My nie możemy odpłynąć! — mówił rwącym się, głuchym głosem kapitan, tak poraziło go nieoczekiwane nieszczęście, które wydarzyło się na samym końcu podróży. — Kończą nam się… zapasy słodkiej wody.
Nie chcę skazywać was na brak wody. — Celnik skierował się na schody, po których schodzili już jego podwładni. Mam dla was prostą radę: wyrzućcie Heksa za burtę i wpływacie do portu.
Chłopiec stał jak uprzednio na uboczu, z dala od wszystkich. Niejasne było, czy rozumie on, czy nie, co jest powodem całego zamieszania. Nie wyglądało na to, żeby peszyły go spojrzenia — złe, jawnie wrogie, niekiedy emanujące obrzydzeniem.
— Ile można czekać! — krzyknęła dama o pełnej sylwetce. — Wyrzućcie go za burtę, w rzeczy samej! Przecież widzicie, że innego wyjścia nie ma, inaczej nas nie wpuszczą!
Skryba wystąpił przed tłum. Wargi mu drżały.
— Ludzie, rozumiem wasze oburzenie… Ja sam nie wiedziałem… ale, szanowni państwo, to przecież moja własność… Chłopak jest narzędziem mojej pracy, bardzo cennym, ważnym… Jest źródłem moich dochodów! Bardzo dużo kosztuje, kto mi wynagrodzi taką stratę?!
— A kto mi wynagrodzi postój na redzie?! — ryknął kapitan.
— Postawiłeś nas wszystkich skrybo w okropnym położeniu — zauważył kupiec. — Kto jest winien, jeśli nie twoje niedbalstwo? Wszystkim jest wiadome, że Heksów i ich półkrwiaków nie wpuszczają do Mirtie!
— Zaczekajcie… — Kopista rzucił się za celnikiem, gotów był chwycić go za rękaw, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. — Zaczekajcie… Mogę zapłacić grzywnę. Przecież jesteśmy ludźmi, dogadajmy się… Odpłynę z nim jeszcze dzisiaj, tylko przesiądę się na inny statek!
— Ani stopą… — Celnik chwycił się za linę, do której przymocowane były schody. — Heks nie skala Mirtie ani oddechem, ani dotykiem, ani obrzydliwym wyodrębnieniem swoim.
Wyrzucajcie za burtę albo statek nie przepłynie.
Pasażerowie mówili jeden przez drugiego i, zdawało się, że już nikt nie słyszy nikogo.
— Ale co ja mam zrobić? — Skryba zagryzał wargi. — To… moje główne mienie… ten niewolnik! On… on ma niebywałą pamięć do liter i znaków, przepisuje księgi z niewiarygodną szybkością, bez niego popadnę w nędzę!
— Wasza sprawa. — Celnik postawił nogę na stopniu. — Ej, kapitanie, minuta do namysłu.
— Ale o czym tu myśleć! — krzyknął starszy z rzemieślników, brodaty jubiler. — Mam kontrakt w Mirtie, kto za mnie zapłaci karę umowną?!
— A może by tak łódka — mamrotał blady jak ściana kopista. — Może by tak spuścić łódkę… Chłopak przepisuje jedną książkę w trzy noce!
— Przyjdzie ci samemu się potrudzić — powiedział jubiler i splunął za burtę. — Ręce ci nie odpadną!
Kapitan zacisnąwszy zęby, szedł po pokładzie, przechodząc stanowczym krokiem przez liny i porozrzucane przez kogoś tobołki — kroczył ku chłopczykowi.
Ten się cofnął.
— Dobrze pływasz? — zapytał ponuro kapitan.
Chłopczyk milczał, cały czas się cofając. Kapitan schwycił go za kołnierz bluzy. Chłopczyk wywinął się z nieoczekiwaną zręcznością i rzucił się do ucieczki wzdłuż prawej burty.
Nadbiegli marynarze i pasażerowie. Dziesięć rąk jednocześnie wczepiło się w kurtkę i spodnie z wypranego płótna, ale chłopczyk, zwinny niczym węgorz, wyrwał się ponownie. Jednak ponownie go dopadli i zbili z nóg.
— Nie ogłuszajcie! — wykrzykiwał pisarczyk. — Wtedy może jeszcze wypłynie! Księgi moje jeszcze i do połowy… A i zadatek…
Usiadł na skręconej linie i kiwając się z rozpaczy złapał się za głowę. Pióro za uchem, oznaka jego profesji, oklapło.
Wijące się ciało chłopca wspólnymi siłami przerzucili przez burtę. Dzieciak poleciał w dół, młócąc w powietrzu rękami i nogami, i plusnął w wodę, aż bryzgi uderzyły w burtę żaglowca „Skrzydlaka”.
Celnik, obserwujący całe zajście z pokładu, kiwnął głową: Wpływajcie do portu. Możecie cumować.
Zanurzył się z głową. Woda uderzyła go po uszach, na jedną chwilę ból sparaliżował jego ruchy, ale jednak wypłynął, zaczerpnął powietrza w płuca i potrząsnął głową. Ból momentalnie przeszedł, tak jak się pojawił. Obok, bardzo blisko niego, widniała mokra burta „Skrzydlaka” — błyszcząca i czarna nad wodą, a pod wodą — bura, włochata, gdzieniegdzie porośnięta muszelkami. Woda okazała się prawie tak samo przezroczysta jak powietrze i Razwijar widział całe cielsko „Skrzydlaka” do samego kila.
Rozwinięto żagle. Załopotały na wietrze — zielono–czerwone płachty, niczym kwiaty Fier, portu z którego okręt pochodził. Zapieniła się woda przy burcie, a sama burta powoli ruszyła, przepływając obok chłopca. Za rufą „Skrzydlaka” burzył się wysoki biały bałwan — Razwijar rzucił się w bok — jeśli tam trafi w tę kipiel, natychmiast wciągnie go i zakręci, zostawi pod wodą na zawsze.
„Skrzydlak” oddalał się powoli. Przed momentem okręt zasłaniał cały świat, z każdą chwilą jednak jego sylwetka zmniejszała się i przed Razwijarem znowu odkryło się miasto; wysokie, szybujące w obłokach. Mirtie pozwalało patrzeć na siebie i kapitanowi na mostku i porzuconemu Heksowi, dryfującemu pośrodku morza. Chociaż wcześniej Razwijarowi nikt nie powiedział, że jest on Heksem.
Słońce zachodziło. Mówiono, że patrzeć na Mirtie można w południe, o świcie, o zmierzchu, nocą — za każdym razem będzie to nowe, inne miasto. Tak było i teraz; turkusowe łuki stały się błękitne, a różowe — opalowożółte. Białe baszty zabarwiły się złotem. Iglice trzymały na ostrzach obłoki, jakby przygważdżając je do nieba.
Morze było spokojne. Niewielka fala to podnosiła Razwijara, to opuszczała. Tam, gdzie przeszedł „Skrzydlak”, pozostawał jeszcze ślad na wodzie.
Razwijar starając się utrzymać na powierzchni, przebierał w wodzie nogami. Widział, jak daleko, daleko ślizga się łódka celników, i jeszcze jedna, i jeszcze. Jak w ślad za „Skrzydlakiem” kieruje się do portu inny statek — pod żółtymi i białymi żaglami.
Chłopak łyknął słonej wody i zakrztusił się. Za jego pamięci nikt nie uczył go pływać. Tym niemniej, utrzymać się na wodzie zawsze potrafił. Nie należy płynąć do brzegu, na brzeg go nie wpuszczą. W takim razie — dokąd?
Razwijar odpoczął, obejrzał się i popłynął, kierując się na niewielki okręt, stojący dalej niż inne od brzegu. Jakoś zdało mu się, że jeśli okręt jest niewielki i jeśli stoi tak daleko — nie będzie przeszkód, by przyjęli go na pokład. Czemu nie? Potrafi przecież dobrze pracować.
Zachodziło słońce, złote miasto znowu zmieniło swój wygląd. Razwijar płynął; woda okazała się tak złudna i twarda, i miękka równocześnie. Z pokładu „Skrzydlaka” powierzchnia morza zdawała się taka stabilna, ale chodzić po niej się nie da. Statki i łódki poruszały się po wodzie prędko, Razwijar sądził, że i on sam będzie potrafił tak płynąć — ale się pomylił. Starał się ze wszystkich sił zmagać z przeciwnym mu żywiołem, jednak miasto jak wcześniej szybowało nad taflą, odbijając się w niej razem z iglicami i obłokami, a statek na redzie cały czas pozostawał tak samo daleki.
Coś dziwnego działo się z jego rękami i nogami. Jakby zdrewniały. I oddychać było mu coraz trudniej. Razwijar odpoczął chwilę dryfując na plecach, ale plusnęła fala, zalewając go i znowu się zachłysnął. Odkaszlnął i ponownie podjął walkę z żywiołem; teraz zdawało mu się, że statek się zbliża. Wiosłował ciężko rękami i nogami, oblizując spierzchnięte wargi.
Nie żałował ani swojego pana, ani „Skrzydlaka”, ani węzełka z rzeczami, który został w ładowni pod jego hamakiem. Żałował „Podróży na Osi Nos”. Wczorajszej nocy przepisał połowę książki, skończyć jej do rana nie udało się. Kapitan zakazał bowiem palić świece w ładowni.
Razwijar przewracał stronicę, patrzył na nią, potem pochylał się nad czystą kartką i dokładnie przenosił na papier to, co zapamiętał, co wisiało, jakby w powietrzu, przed jego oczami. I dopóki pisał — trochę rozumiał słowa i widział to, co one oznaczały. Widział daleką cieśninę, zębaty grzebień między dwoma pasmami górskimi; z jednej strony półwysep Osi Nos, z drugiej — Krzemień. Dwa razy w roku przy grzebieniu kotłuje się woda, strasznie się burzy i zrywają się wtedy kamienie. Woda to opada, odkrywając nory głębinowych gadów, to znowu się podnosi, zębaty grzebień skrywa się pod wodą i wtedy przez Osi Nos może przejść statek, nawet największy, taki jak „Skrzydlak”. Podróżnik, który napisał kiedyś tę książkę pokonywał cieśninę w niebezpiecznym czasie — kiedy woda już, już gotowa była obniżyć swój poziom; dopłynął, czy też zginął w falach?
Razwijar pomyślał i doszedł do wniosku, że na pewno ocalał. Przecież ktoś napisał książkę o tej wyprawie. O tym, że książkę może napisać martwy duch, pan Agi nic nie mówił…
Teraz na pewno żałuje swojej straty. Tyle razy mówił do Razwijara „Jesteś moim bogactwem”, że i żmija by zapamiętała. Co prawda, wytargać za uszy, trzepnąć w głowę i rugać ostatnimi słowami pan Agi także potrafił… Zwłaszcza po pijanemu…
Nagle Razwijara złapał skurcz w nodze. Zapomniał się i złapał za kostkę, pogrążając się w wodzie… Skurcz ustąpił, ale strach pozostał. Chłopak rozejrzał się.
Niebo rozdzieliło się na dwie części. Ze wschodu nadchodziła ciemność i Latające Miasto kolejny raz zmieniło swoje barwy. Z kolorowego stało się przytłumione, szare. Wysokie łuki zalały się światłem, a mosty przystroiły się pasmem ogni. Na zachodzie jeszcze świeciła się woda i niebo, ale słońca nie było. Utonęło. Jak zawsze, jak każdego dnia.
Razwijar popatrzył na maleńki okręt, w kierunku którego tyle czasu płynął. Okręt powoli poruszał się, na jego masztach rozpościerały się żagle — błękitne. Zapalił się ognisty sygnał na wierzchołku masztu; statek popłynął na zachód, tam, gdzie gorzało niebo i błyszczała woda, ruszył w ślad za słońcem i dniem.
Nadchodziła noc, ale nie było ciemno. Z każdą chwilą zapalały się coraz to nowe ognie. Żółte, białe, pomarańczowe pasma świateł ciągnęły się od mostu do mostu, od baszty do baszty.
Wkrótce nad Mirtie zawisła łuna tylko odrobinkę ustępująca mocą zachodowi ognistego dysku.
Daleko na morzu tam, gdzie odpłynął statek — zapaliła się latarnia morska. Na masztach zabłysły światła sygnalizacyjne i kilka dużych ogni wybuchło jeden za drugim pośrodku morza.
Razwijar był otoczony ogniami, jakby brał udział w jakimś święcie.
Jeśli tędy przepłynie statek, przecież zobaczą mnie na wodzie, pomyślał Razwijar nie tyle z rozpaczą, co ze zdziwieniem. Kiedy celnik nazwał go „Heksem”, kiedy postanowili wyrzucić go za burtę, kiedy już leciał w wodę, wyrzucony przez dziesiątki rąk — nawet przez moment, nawet przez mgnienie oka nie wierzył w swoją śmierć i nie zamierzał umierać. Nie zamierzał i teraz.
Tym dziwniejsze było dla niego to, że ręce odmawiają mu posłuszeństwa, nogi stają się ciężkie i ciągną na dno, a zęby tak szczękają z zimna, że ich stuk na pewno można usłyszeć w mieście.
Na niebie pojawiły się przyćmione gwiazdy. Przyćmione, ponieważ przyćmiewało je rozświetlone Mirtie. Razwijar płynął, starając się rozgrzać i nie stawiając sobie innego celu.
Morze także świeciło; głęboko pod wodą — Razwijara przeraził ogrom głębiny — rozbłysły zielonkawe ogniki. W książce o podróży na Osi Nos były strony mówiące o morskich gadach — kłapaczu wszystkożercy, morskim haczykowcu, o bentalskim smoku, w prostej mowie nazywanym Czeluścią. Razwijar osłabł, wyobraził sobie, jak w głębi morza pod nim otwierają się gorejące oczy i falują haczykowato zakończone odnóża, wyciągają się ku powierzchni macki z wielką liczbą przyssawek.
Powierzchnia wody, na początku drżąca pod brodą, dosięgła warg. Potem nozdrzy. Razwijar zanurzył się i wynurzył, i znowu poszedł pod wodę z głową. Szarpnął się, nie chcąc się poddać, ale od razu opadł z sił.
Nadciągnął wiatr i poruszył morze. Na skraju widzenia coś zamajaczyło, na moment zakrywając przyćmione gwiazdy. Razwijar szarpnął się ponownie — zwidziała mu się łódka, całkiem blisko, tuż obok!
Ogromna i ciemna, pusta, kołysała się na falach. Nie łódka, raczej coś w rodzaju okrągłej tratwy z tyczką pośrodku. Razwijar rzucił się do niej, zatrzepał po wodzie rękami, rozbijając odbicie dalekich ogni i gwiazd. Chciał złapać za skraj, ale zgrabiałe palce ześliznęły się. W rozpaczy, że umiera tak blisko ocalenia, Razwijar krzyknął i dwoma rękami uchwycił się drewnianego kraju pływającego urządzenia.
Opadł na tratwę łokciem. Złapał oddech. Teraz przynajmniej nie wciągnie go tak prosto w głębinę, morze nie połknie go, nie strawi. Sapiąc i kaszląc Razwijar wypełzł na brzeg tratwy, jak zlodowaciały ślimak.
Tratwa zakołysała się. Przeciwległy koniec podniósł się nad wodę, a ten, na który wykaraskał się chłopiec, zanurzył się w wodzie. Razwijar powoli przesunął się bliżej środka. Tyczkę sterczącą pośrodku drewnianego kręgu, jak się okazało, wieńczył okrągły kaganek z knotem i ostatkami żaru.
Razwijar oparł się o palik plecami.
Nie utonie. Doczeka na tej rzeczy jutra, a wtedy zabierze go jakiś statek… Fale miękko kołysały drewniany krąg, i zdawało się, że dziwna tratwa dokądś płynie. A może mnie zniesie do brzegu, pomyślał Razwijar i polizał mokrą dłoń.
Słona woda nie gasiła pragnienia. Wręcz przeciwnie, jeszcze je wzmagała. Razwijar objął rękami ramiona, starając się rozgrzać. Teraz, w ciemności, Mirtie jaśniało w całej swojej okazałości — Razwijarowi zdawało się, że dolatuje do niego muzyka, taka subtelna i delikatna, jaka wydobywa się tylko ze strun pod smyczkiem.
W tę muzykę wplótł się drugi dźwięk — miarowe mokre klapanie. Po chwili nasłuchiwania Razwijar pojął, skąd dochodzi ten odgłos; czarna sylwetka łódki ślizgała się po zalanej światłem wodzie. Łódka nie była ani wiosłowa, ani żaglowa, ale kołowa. Najgłośniej słychać było uderzenia łopat w wodę, potem Razwijar usłyszał poskrzypywanie wału i niewybredną piosenkę.
Człowiek, siedzący na rufie, trzymał w poprzek kolan długą pałkę, a na jej końcu to zapalał się, to gasnął języczek ognia.
— Nie pochwycę tej pięknolicej — mruczał człowiek. — Nie pochwycę tej pięknolicej, gdzie tam, gdzie tutaj, oooo… chyba że pieszczoty gorące… nigdy, nigdy… chyba że pieszczoty, tam, nigdy nie tutaj… Stój! Prrry!
Cmoknął, klapanie ucichło, poskrzypywanie przeciwnie, stało się głośniejsze. Łódka podpłynęła do samej tratwy, na której siedział Razwijar; człowiek podniósł swój drąg, podniósł się i nagle zamarł. Za jego plecami mieniło się ogniami Mirtie, twarzy Razwijar nie mógł dojrzeć.
— Ej! A ty kto zacz? — zapytał człowiek ze strachem. — Żyw czy umarlak?
Razwijar chciał odpowiedzieć, ale zamiast tego głośno szczęknął zębami. Człowiek w łódce, zaniepokojony, wyjął skądś przyćmioną lampkę, podkręcił kółko od knota i zrobiło się jaśniej.
— A kogo my tu mamy? — Człowiek w łódce podniósł latarenkę. — Zdaje się, że człowiek…
Hmm. Zdaje się, że chłopiec… A ty, co, ze statku wypadłeś?
Razwijar przytaknął.
— Ożeż… — wymamrotał człowiek. — No cóż, chodź tutaj… tam nie wolno siedzieć, to boja, zrozumiałeś? Ognisty sygnał… la i tak się spóźniłem…
Razwijar chciał przejść na łódkę, ale zamiast tego zsunął siłę znowu do wody. Boja zakołysała się silnie. Człowiek pociągnął Razwijara za rękę i wytaszczył go na rufę.
— Aleś ty zimny… Idź na dziób, bo i ja sam przemoknę… Idź na dziób, mówię ci!
Prawie całą łódkę zajmował walec, z wnętrza którego patrzyły na Razwijara dwie pary żółtych oczu. Drżąc z zimna, przeszedł przez niego po wygiętym trapie, siadł na dziobie i znowu objął się za ramiona. Pławowy tymczasem znowu przykręcił lampkę, podniósł drąg z palącą się drzazgą i wyciągnąwszy w kierunku boi, dotknął płomieniem knot w kaganku.
Zapaliło się od razu i tak mocno, że Razwijar zmrużył oczy. Okrągła boja, dzięki której uniknął śmierci, była maleńka i patrząc na nią z boku, Razwijar zdziwił się; jak można było siedzieć na takim kruchym kawałku drewna.
— Mam jeszcze trzy ognie — wymamrotał pławowy. — Spóźniłem się dzisiaj, oj… Poszły!
No!
Zakręcił się bęben, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Wewnątrz biegły łapa w łapę ciemne zwierzaki, Razwijar nie mógł się im dokładnie przyjrzeć. Po bokach łódki zaplaskały łopaty.
— Ożeż… — mamrotał pławowy. — A ja prawie wszystko wypiłem… Ale coś tam na dnie zostało. Hej!
Rzucił butelkę, chłopak nie złapał jej i butelka upadła na dno łódki.
— Ręce masz dziurawe — powiedział pławowy. — Pij, dalej… A szybko.
Razwijar przy trzeciej próbie odkręcił zakrętkę. Cieczy w butli było po prawdzie na dnie, zapach miała jednak ostry i duszący. Łzy napłynęły mu do oczu.
— No pij! — ponaglał pławowy.
Razwijar wypił. Na początku niczego nie poczuł, ale już po chwili zrobiło mu się lepiej; zobaczył jak zwycięsko połyskują ognie Mirtie, jak odbijają się w każdej kropli, odrywającej się od łopat wioseł i jak oddala się, kołysząc na wodzie, zapalona boja.
— Kim jesteś, hę?
— Razwi… jar.
— Junga*? Marynarz?
— Nie. Nie.
— A kto?
Razwijar zakaszlał.
Ognie zapalały się jeden za drugim. Ogromne szczury zaprzęgowe, zamknięte w kole, znały i wypełniały polecenia „Stój! Prrry!” i „Poszły!”. Razwijar zasnął.
Spał, skuliwszy się na dziobowej ławce, nie zważając ani na zimno, ani światła. Morze usypiało go. Spał, jakby przeczuwając, że życie będzie długie i trzeba nabrać sił.
Rozbudził go nieznany głos. Z półmroku — w okolicach Mirtie noce nie bywają ciemne — wypłynęła druga łódka i młody, kłótliwy głos zawołał na pławowego:
— Ej! Szkoda, że nad ranem nie wypłynąłeś!
— Spóźniłem się, bywa…
— Bywa… osiądzie ktoś na mieliźnie, to cię jeszcze powieszą za to „bywa”… Kogo tam u siebie trzymasz?
Razwijar przesłonił twarz ramieniem — światło zapalonej latarenki okazało się strasznie jaskrawe.
— Na boi siedział. Już myślałem, że to utopiec.
— Na boi… po co żeś go zabrał, pytam się? Mało to biedy sobie już napytałeś? Mało ci drugiego upomnienia?
— No, umierał przecież, na tej boi. Smarkacz jeszcze.
Właściciel młodego, kłótliwego głosu podpłynął swoją łódką bliżej.
— Ej, ty, odpowiadaj, jak się nazywasz!
— Razwijar.
— Skąd się wziąłeś?
— Za burtę… wypadłem.
— Z jakiego statku, tylko nie kłam!
— Ze „Skrzydlaka”.
— „Skrzydlak” przepływał dzisiaj — kłótliwy człowiek chrząknął. — Majtek?
— Nie.
— Jakoś mnie nie cieszy ten mały — wyburczał kłótliwy człowiek. — Hej… popatrz na mnie, smarkaczu!
Razwijar podniósł głowę. Kłótliwy człowiek patrzył na niego z półmroku, wysoko podnosząc latarnię.
— Stary — powiedział zmienionym głosem. — A spójrz no na niego, tobie jest bliżej. Zdaje mi się, że on ma rysy Heksów.
Pławowy chwycił za ramię Razwijara i poświecił mu latarnią w twarz. Razwijar zmrużył oczy.
Cichutko pluskały fale, trącając łopaty kół napędowych.
— Co — powiedział pławowy zmienionym głosem. — Wypadłeś ze statku, tak?
Razwijar znowu zaczął drżeć. Kłótliwy zaklął długo i niezrozumiale.
— Nie lubią oni takich — mruknął pławowy. — Tak. U nich z takimi… bez ceregieli.
* Junga — chłopiec okrętowy, młody człowiek przysposabiający się do zawodu marynarza (wszystkie przypisy tłumacza)
Kłótliwy znowu zaczął przeklinać. Zwymyślał Razwijara, potem przerzucił się na Złotych i dalej przeklinał, bez chwili przerwy — monotonnie. Oczy jego, zwrócone ku jaśniejącemu miastu, błyszczały jak u szczura w bębnie.
— Co robić? — zapytał pławowy w przestrzeń. — Ja sam też… Ja sam mam tylko tymczasowe prawo do pobytu, dwa upomnienia, a za trzecim dadzą mi kopa w zadek… Co z tobą robić, chłopaku? Gdzie cię podziać? Do miasta nie można… A i tutaj także nieodpowiednie miejsce dla Heksa, och, Szuu ciebie rozedrze…
Pokręcił głową, jakby oczekując, że spod fal nagle wynurzy się właściwe miejsce dla Razwijara.
— Wyrzuć go — powiedział kłótliwy.
— Jak to tak…
— Albo odwieź do latarnika.
Pławowy zakrztusił się:
— A jak naprawdę jest półgłówkiem! Mało to takich… Gonić mnie zacznie albo ubije i nic mu się za to nie stanie… Jak wtedy, kiedy rybaka zarżnął…
— No to w takim razie go wyrzuć.
— Nie jestem Złoty, żeby człowieka do morza wyrzucać — cicho powiedział pławowy.
— No to wieź.
— Za daleko, żeby tak szczury gonić, a one i tak zamęczone po nocy.
— No to wyrzuć, czego mi głowę zawracasz? Wcześniej trzeba było myśleć, zanim Heksa zabrałeś na łódź, stary dureń, pusta makówka…
I znowu popłynął jednostajny potok przekleństw.
Łódka wybawcy Razwijara podpłynęła do samotnej skały przed świtem, kiedy niebo stawało się szare, tracąc gasnące gwiazdy. Z bliska słychać było jak trzeszczy i zmaga się z powiewem płomień w przezroczystej czaszy latarni.
— No cóż — powiedział pławowy. — Masz szczęście, chłopcze, niewątpliwie… ech. Znałem ja jednego Heksa… Zwierz zwierzem, oczywiście, ale mnie dopomógł w potrzebie… Idź. Ja muszę wracać.
Razwijar przelazł z rufy na kamień. Pławowy uderzył drągiem po pokładzie:
— No! Poszły, dobre, dawaj!
Zakręciło się koło. Zaplaskały o wodę łopaty. Razwijar stał, patrząc w ślad za łódką; wysepka była maleńka, płomień lalami zdawał się wisieć nad samą głową.
Wśród kamieni biegały chmary lubiących wilgoć stonogów, robaki były duże, możliwe, że jadalne. Razwijar usiadł na kamieniu, żeby odpocząć. Był bardzo zmęczony i osłabiony. Obok, całkiem blisko, przepłynął elegancki okręt pod jasnymi żaglami — niebawem będzie w Mirtie…
Jeśli go nie zatrzymają na odprawie celnej.
Razwijar poczuł, że ktoś na niego patrzy. Odwrócił głowę. Na skale za nim stał półnagi starzec w postrzępionej skórzanej spódnicy. Ciało jego, wysuszone i żylaste, w świetle latarni zdawało się czerwonym, broda i siwe włosy sterczały na wszystkie strony, jak wieniec, a nos, wystający daleko w przód był ciemnoliliowego koloru.
Obłąkany nagi starzec. Zabił jakiegoś rybaka, ale zabójstwo uszło mu płazem. A co dopiero mówić o Razwijarze, którego już jeden raz skazali na pewną śmierć?
Siedział na kamieniu i mierzył starca wzrokiem od stóp do głów. Nawet nie podniósł się na powitanie — nie miał sił.
Starzec machnął władczo ręką, nakazując wynosić się. Jego nos nabiegł krwią, stając się prawie czarny. Razwijar spełzł z występu skalnego, wycofał się do wody, wymacując stopami śliskie kamienie. Dalej nie miał gdzie uciec.
— Mądrzy — ze złością powiedział starzec. — Potwory! Odwrócił się i ruszył w górę po kamieniach. Tył głowy miał cały goły — wydawało się, jakby łysina niespodziewanie zsunęła się ze zwyczajowego miejsca, jak zsuwają się niewygodne kapelusze.
U samego podnóża latarni starzec odwrócił się. Ogarnął Razwijara wściekłym spojrzeniem, podparł się rękami pod boki, całym sobą wyrażając oburzenie:
— No co? Czego chcesz?
— Dajcie… pić — wyszeptał Razwijar. — Proszę.
Latarnia była zrobiona z kości. Ni to igła gigantycznego morskiego jeża, ni to prosty kieł, a może róg. Konstrukcja była wysoka, wewnątrz pusta. Drewniane schody, wybudowane w pustej przestrzeni, prowadziły na wierzchołek — do zbiornika napełnionego olejem, do knotów i śrub, do otworu zapalnego. Starzec zwał siebie Latarnikiem. Jakby zapomniał swojego prawdziwego imienia, albo wyrzekł się go jak czegoś zbytecznego. Żył tutaj wiele lat zupełnie sam, odżywiał się rybami i ptakami — na te drugie obmyślił sprytne pułapki. Wodorosty, którymi porosła podwodna część wysepki, starzec jadł ze szczególnym upodobaniem. Pił wodę deszczową. Tylko olej do latarni — tłusty, gęsty, nadzwyczaj dobrze się palący, przywożono z Mirtie.
Za mieszkanie służyła mu pusta muszla ogromnego małża, wyrzucona na wyspę przez dawno zapomniany sztorm. Muszla stała, jak otwarta księga, grzbietem do góry. Jej ciemne skrzydła skorup, porosłe mchem i zasypane popiołem służyły za pochyłości dachu. Wewnątrz było ciemnawo, ale starzec nie potrzebował światła. Nad jego głową przez całą noc paliła się latarnia.
Razwijar napił się wody, którą starzec nalał mu do żelaznego kubka, zjadł białą rybę o miękkich ościach, gotowaną, dawno ostygłą. Po tym wszystkim legł i zasnął, i przespał z pewnością prawie dobę. Kiedy otworzył powieki znowu był świt, starzec brodził w kamieniach na brzegu, wyciągając z wody girlandy wodorostów, wąchał je, z roztargnieniem nadgryzał i szedł wybierać dalej. Na jego pochylonych plecach można było rozróżnić każdy kręg.
Poszarpana skórzana spódnica łopotała na wietrze. Morska tafla połyskiwała różowo, a dalej nad horyzontem szybowało wielkie miasto, tracąc, jak gwiazdy, jedno światełko za drugim.
— Zdmuchnąć świeczkę — wymamrotał starzec pod nosem, ale Razwijar usłyszał. Starannie ułożywszy na mokrym kamieniu pozyskane wodorosty, starzec ruszył w kierunku latarni, siekając przeszedł przez niskie drzwi i zniknął. Minęła minuta, druga, potem wysoki płomień latarni zasyczał. Posypały się deszczem iskry, Razwijar przestraszył się — ale te prawie całkowicie gasły, nie dolatując do ziemi i na głowę nieproszonego gościa upadła tylko garść popiołu.
Zgaśnięcie latarnia było jak zachód, który nastąpił w jednej chwili. Świat wokół zmienił się tak niespodziewanie, że Razwijar musiał usiąść na kamieniu, żeby uchronić się przed zawrotem głowy.
Rozszerzył się horyzont. Ukazały się statki stojące na redzie i inne, podpływające z otwartego morza. Przepadły ostre cienie, świat stał się miękki jak woda, a Mirtie na horyzoncie jakby urosło, poszybowało wyżej i w porannym świetle wydawało się dobrym.
Z niskich drzwi u podstawy latarni wyszedł starzec.
— Na latarnię, do czorta, nie sikać — powiedział uroczyście, spoglądając mimo Razwijara. — Tam jest morze, tam się odlewaj!
Prawie nie rozmawiali. Latarnika raczej nie interesowało, skąd Razwijar wziął się na wyspie i co zamierza dalej robić. Każdego wieczoru starzec wchodził po schodach, żeby zapalić latarnię, a każdego ranka ją gasił, wciągając knot za pomocą specjalnego mechanizmu. Razwijar nie mógł zrozumieć, kiedy starzec śpi — zdawało się, że nie kładzie się nigdy, cały czas włóczył się po kamieniach, chwytał ryby, kiedyś złapał mięsistego, pięknego ośmionoga i przyszykował go w żarze; ani drew, ani chrustu na wyspie nie było, ale starzec niczego, oprócz wodorostów nie jadł na surowo. Do pichcenia wykorzystywał olej z latarni, a naczyń miał nad podziw dużo.
Każdego dnia obok latarni przepływały statki. Starzec patrzył na nie oceniającym wzrokiem, niekiedy spluwał w ślad za nimi, niekiedy machał ręką, ale niczego na głos nie mówił. Razwijar widział jak odpłynął „Skrzydlak”. Dziwnym było dla niego wspominać czas, gdy sam stał na pokładzie statku, i wręcz strasznym — kiedy obok przesuwała się porosła muszelkami burta.
Nie wiedział, kto podróżuje teraz na „Skrzydlaku”. Pasażerowie dawno rozproszyli się po uliczkach miasta, pozostali na kolorowych mostach, pod złotymi kopułami. Ale kapitan na okręcie na pewno ten sam i załoga także… Odpłyną i wrócą. I znowu odpłyną. Mogą pływać i włóczyć się po całym świecie, a on, Razwijar, nie potrafi chodzić po wodzie!
Odprowadzał każdy statek z żalem i nadzieją. Mógłby odpłynąć, mógłby wrócić na ląd, gdyby pan Agi wiedział, że Razwijar przeżył! Już on by się wykosztował na łódkę, żeby zabrać z latarni „swoje bogactwo”. Ale pan Agi, oczywiście, nie wiedział, możliwe, że sam już dawno odjechał z Mirtie, może odpływający „Skrzydlak” unosił także jego na swoim pokładzie…
Dalekie miasto codziennie o świcie wstawało na horyzoncie, szybowało nad wodą, mieniło się tęczowo, pobłyskiwało złotem, wieczorem zmieniało kolory, rozpalało się ogniami i tak świeciło do rana. Razwijar wiele razy starał się wyobrazić sobie, jacy ludzie tam żyją. Zapewne wysocy, o smagłej skórze i złotych włosach; miło by było popatrzeć na ich kobiety.
Dziwne, że siedząc na kamieniu pośrodku morza, wysmagany wiatrem, zmęczony, wygłodzony Razwijar, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, tak dużo myślał o kobietach.
Może tak wpływało na niego wspaniałe, tak bliskie, lecz niedostępne miasto. A może Razwijar nigdy wcześniej nie miał tak dużo wolnego czasu.
Zdobywać jedzenie i jeść. Nic więcej. Razwijar zatem włóczył się po wyspie, zbierając kawałki muszli, ale było ich mało, a do tego zmatowiałe, nieładne. Pomagał starcowi rozdzielić ryby i — niekiedy, jeśli się powiodło — oskubywać złapane ptaki. Starzec milczał. Razwijar patrzył na rybią łuskę ułożoną we wzory i przed jego oczami pojawiały się stronice przepisanych ksiąg. Pamiętał je prawie wszystkie.
Pewnego dnia Razwijar schował się w cieniu latarni i zaczął recytować na głos — nie ostatnią księgę o „Podróży na Osi Nos” — ale tę, którą przepisywał wcześniej, kiedy „Skrzydlak” dopiero co wypłynął z portu Fier. Była to historia o faworycie samego Imperatora, naprawdę wyjątkowa, rzadko spotykana w Fier i zakazana w Imperium. Pan Agi miał zamiar .sprzedać przepisany egzemplarz w Mirtie — za mnóstwo pieniędzy. Razwijara zupełnie nie interesowały przygody faworyty, ponieważ ona tak samo źle obchodziła się ze wszystkimi mężczyznami. Interesowały go obrazy cudzego życia, upiększone, ale jednak bliskie prawdy.
Razwijar recytował z półprzymkniętymi oczami, w myślach przewracał stronicę i czytał dalej; miasto u podnóża wulkanu… Ciemne labirynty pałacu z oślepionymi strażnikami… sypialnia Imperatora, białe i niebieskie ognie… Długa sala, baseny, podświetlone z góry i z dołu, tłumy dworzan, muzykanci z morskimi muszlami…
Cień latarni przesunął się. Razwijar przesiadł się na inny kamień, doganiając go. Cień rozdwoił się i znowu zlał w jeden; uniósłszy głowę chłopak zobaczył starca, który siedział na kamieniu, spoglądając na dalekie miasto Mirtie.
Razwijar zmieszał się. Długo milczał, zanim znowu zaczął recytować na głos. Czy to od gorąca, czy od monotonnego plusku fal pamięć go zawiodła — porzucił więc księgę o faworycie i w myślach otworzył kolejną. To były „Pouczające opowiadania o ludziach, zwierzętach i pozostałych stworzeniach” — różne historie, zapisane jedna po drugiej i niemożliwe było odróżnić wymysły od prawdy. Historie te traktowały o tym, jak wierne żony latają świętować do królowej kwiatów, ale pokład powietrznego statku załamuje się pod nogami niewiernych kobiet.
O tym, jak sytucha zapragnęła stać się skrzydlakiem. Jak córka drwala postanowiła wyjść za mąż.
O ognistych larwach żyjących w czarnym jaju: „Kiedy trzaśnie skorupa, wyjdzie ogniste stworzenie na wolność i będzie służyć ci trzy dni i trzy noce, podporządkowując się słowom i życzeniom. Nie straszne mu ni strzała, ni klinga…”.
Razwijar wodził palcem po dłoni, wypisując niewidoczne znaki; księgi opowiadały o wszystkim, ale w ani jednej z nich nie było słowa „Heks”.
Cień znowu przepełznął w inne miejsce. Razwijar siedział w nagrzanym przez słońce miejscu, a obok siedział starzec i patrzył na horyzont.
Starzec, jak zawsze, nic nie mówił. Każdego dnia, zgasiwszy latarnię i zakończywszy starania o pożywienie, siadał w cieniu, a trochę dalej siadał Razwijar, który uważnie wpatrywał się w swoją lewą dłoń — wcześniej czy później pojawiały się na niej wyobrażone znaki, wtedy chłopak wodził po nich palcem i recytował na głos.
Czasami starzec siedział długo. Kiedy indziej znów szybko wstawał i odchodził. Razwijar czytał sam sobie, a potem, kiedy upał stawał się nie do zniesienia, zanurzał się w morzu. Jego ubranie stwardniało od soli, chodził więc nago, jak starzec. Biała skóra złuszczyła się na plecach i rękach, obłaziła płatami, ale Razwijar nie czuł już bólu.
— A co to takiego „Heks”? — zapytał pewnego dnia starca.
Nadzieja na odpowiedź była słaba. A jednak Latarnik odezwał się niemal od razu:
— To plemię.
— Gdzie oni żyją? — zapytał Razwijar uradowany sukcesem.
Ale tym razem starzec nie odpowiedział.
Minęło wiele dni. Razwijara mdliło już od gotowanej ryby, a na wodorosty nie mógł patrzeć.
Kawałek chleba śnił mu się i za dnia, kiedy zasypiał pod skrzydłami ogromnej muszli, i nocą, kiedy płomień na latarni tłukł się i migotał na wietrze.
Wyrecytował wszystkie książki, które przepisał, niektóre po dwa, trzy razy. Z nudów przypomniał sobie książki w obcych językach; było ich niewiele, wszystkiego trzy albo i cztery, za to były grube. Znaki na żółtych stronicach nic nie oznaczały, ustawiały się bez jakiegokolwiek sensu i tylko niektóre były podobne do liter. Razwijar wymyślał brzmienie każdej litery i wypowiadał je na głos. Wychodziło to w mowie bardzo śmiesznie, jakieś rybie bulgotanie na spółkę z ptasim świstem. Niekiedy, wypowiadając frazy Razwijar pokładał się nu plecach i zaczynał chichotać, a starzec patrzył na niego jak na wariata.
Jednostajność życia na wyspie, ryczący płomień latarni, księgi recytowane na głos i przelewające się w sny; sny stające się majakami w upalne południe — wszystko to mogło doprowadzić do utraty zmysłów. Ale najstraszniejsze ze wszystkiego było dla Razwijara podejrzenie, stające się przypuszczeniem, które stało się z kolei koszmarem przechodzącym w pewność, Że całe jego życie minie tutaj, na wyspie u podnóża latarni. Z roku na rok, każdego dnia, tak samo jak starzec, będzie włóczył się nago, gotował ryby na olejowym piecyku, zapalał i gasił latarnię. Nawet imię mu nie zostanie, stanie się Latarnikiem, a potem umrze i jego ciało wrzucą do wody — i tak na koniec morze otrzyma to, co już raz prawie dostało, wedle swego życzenia. To wyrok, a wyspa jest odroczeniem; długim i nudnym. I, uwierzywszy w to, Razwijar postanowił wejść na szczyt latarni i rzucić się stamtąd głową w dół.
Nie wiadomo, czy spełniłby swoje postanowienie, czy nie, ponieważ dwa wydarzenia zdarzyły się jedno po drugim i wszystko w jego życiu się zmieniło.
— Stój! Prrr!
Szczury w kole zwolniły bieg. Znajoma łódka zawróciła rufą do brzegu, znajomy pławowy podniósł się, utrzymując równowagę i złożył dłonie w trąbkę.
— Ej! Latarniku! Zabieraj paliwo!
Razwijar leżał w ukryciu, w chałupie pod dachem z muszli. Starzec nakazał mu zniknąć z oczu, jak tylko stało się jasne, że jakaś łódka płynie prosto w kierunku wyspy.
Sam zaś, stękając, opuścił na wodę szeroką, ciemną deskę — jedyną deskę na wyspie, służącą i za stół i za łóżko. Po tej desce należało wtoczyć beczkę z olejem do latarni.
— A gdzie mały? — krzyknął pławowy. — Zawołaj, niech pomaga!
Ze swojego ukrycia Razwijar widział, jak stary odwrócił głowę, badawczo spoglądając na pławowego.
— A ty co? Utopiłeś malca, czy jak?
— Przyjdź tu! — krzyknął starzec.
Wtedy Razwijar wyszedł. We dwójkę z Latarnikiem wtoczyli beczkę po desce i postawili w zagłębieniu między kamieniami. Dostawca oleju z nieskrywaną ciekawością przyglądał się gołemu, opalonemu Razwijarowi; starzec tymczasem schodził za pustą beczką, zrzucił ją do wody, zakołysała się na falach, a pławowy sprawnie zaczepił ją bosakiem i przymocował do łodzi.
— Ej, Heksie! — krzyknął. — Ale się odpasłeś na swobodzie!
— Idź, idź — powiedział starzec. Pławowy wesoło krzyknął na swoje szczury:
— No! Poszły, miłe moje, poszły, na obiad zdążymy! Łopaty zaklapały, kierując łódź ku miastu.
Na słońcu żelazna beczka rozgrzała się tak, że parzyła dłonie.
Razwijar i starzec wtoczyli ją na górę. To nie była łatwa robota. Razwijar nie mógł pojąć, jak wcześniej starzec mógł sam jej podołać. Przetoczyć po desce, postawić w zagłębieniu, przenieść deskę wyżej, podsunąć pod beczkę. Znowu przetoczyć, postawić w dołku, przenieść deskę wyżej… Na koniec beczka stanęła na swoim miejscu u podstawy latarni, starzec wyciągnął zatyczkę i wsunął w otwór przetłuszczony koniec knota.
— Usmażymy dzisiaj rybę — powiedział, obracając się ku beczce. — Ty tę rureczkę weź i paliwo odcedź… Pokażę jak.
Po raz pierwszy starzec odezwał się nienagabywany. Po raz pierwszy polecił zająć się gospodarstwem, wcześniej wszystko robił sam, a Razwijar pomagał jak mógł najlepiej. Razwijar i zdziwił się, i zobaczył w tym dobry znak.
Starzec nauczył go odcedzać olej z beczki. Z nieobycia kilka kropel wpadło chłopcu do ust i z obrzydzeniem splunął. Polem Latarnik nakazał mu naskrobać soli z kamieni, a sam podsmażył rybę na żelaznym arkuszu, szczodrze doprawiając olejem i posypując solą. Kiedy słońce schyliło się ku zachodowi, znad morza powiał chłodny wiatr, Razwijar i starzec, usadowiwszy się na brzegu, jedli smaczną rybę, w delikatnej skórce, zapijali ją deszczową wodą i patrzyli na Latające Miasto.
— Może jesteś magiem? — zapytał starzec.
— Ja? — zdziwił się Razwijar. — Gdybym był magiem, chodziłbym po wodzie!
Dalekie liliowe mosty zmieniały kolor, stając się szmaragdowymi.
— I odszedłbyś stąd?
— Tak.
— Jeśli nie jesteś magiem, skąd to wszystko wiesz? Mówisz cudzymi słowami. Może jesteś zaczarowany?
— Nie. Jestem przepisywaczem ksiąg.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza — zauważył starzec.
— Pan Agi — powiedział Razwijar — mało co włosów sobie z głowy nie wyrwał, kiedy kazali mnie wyrzucić. Potrafię w ciągu trzech nocy przepisać księgę, która kosztuje sto imperatorskich realów! A przecież kupił mnie za kilka żałosnych monet, sam mi to opowiadał!
— Znaczy się jesteś niewolnikiem?
Razwijar zamyślił się.
— Nie wiem. Teraz pan Agi myśli, że umarłem, a to znaczy, że jestem wolny…
— Tylko martwi są wolni — starzec rozciągnął w uśmiechu spieczone, wręcz czarne wargi.
— Obaj jesteśmy martwi, synku. Radujmy się więc.
Razwijar odchylił się na płaski, ciepły kamień i zamknął oczy. Smaczny posiłek dobrze leżał na żołądku. Starzec nazwał go „synkiem”. Razwijar przypomniał sobie, że i wcześniej tak go nazywali… Bardzo dawno temu…
Możliwe, że spodoba mi się być martwym, pomyślał Razwijar i zdrzemnął się, nie na długo — tylko kilka minut.
Ale kiedy otworzył oczy, starzec stał już, opierając bosą nogę o kamień i patrzył na horyzont, osłaniając oczy dłonią. Wyczekiwanie widoczne było w całej jego postaci, w napiętych mięśniach, a nawet w rzadkich włosach i w sterczącej niczym drogowskaz brodzie. Nigdy wcześniej starzec tak nie patrzył.
— Co się dzieje? — zapytał Razwijar.
Niewielka, czarna łódź wiosłowa podpłynęła bardzo blisko. Nigdy duży statek nie pojawiał się tak blisko wyspy — zapewne galera była płaskodenna i nie straszne jej były podwodne kamienie.
Razwijar, wedle nakazu starca, schował się w chacie i leżał bez ruchu. Prawie niczego nie widział, za to słyszał każde słowo.
— Ej! —krzyknął zwody młody zachrypnięty głos. — Latarniku!
— Czego chcesz? — kłótliwie odezwał się starzec.
— Oddaj Heksa. Jest bardzo potrzebny.
Razwijar zamarł pod sklepieniem z muszli.
— Jakiego Heksa? — ryknął starzec z nienawiścią. — Wiosłujcie stąd Szuu w zad!
Człowiek na statku roześmiał się:
— Latarniku, jesteś durniem. Baki–Baki wygadał się w tawernie i jak nie dziś to jutro będzie tutaj patrol. A Złotym nie podoba się, kiedy ich posyłają do Szuu! Dawaj, potrzebuję wioślarza, bo mojemu Grubemu poderżnęli gardło w pływającej tawernie.
Zrobiło się cicho. Słońce osiadło w morzu, Razwijar nie mógł go widzieć, ale po błyskach na wodzie, po kolorze powietrza czuł, że słońce utonęło równo do połowy.
Starzec milczał. Pluskały fale o brzeg.
— Ej, Latarniku, zasnąłeś!
Plącząc się w przesolonych szmatach, Razwijar wyszedł spod muszli. Nie do końca pojmował, czy przydarza mu się szczęście, czy wielka bieda, ale nie mógł zostać w tym miejscu. Prawie przy samym brzegu kołysał się ciemny statek, stał z rozcapierzonymi wiosłami i rufą skierowaną na Latarnika, i zdawał się Razwijarowi podobnym do czarnego ptaka — płastucha.
Na rufie, opierając nogę na beczułce, stał młody, czarnobrody mężczyzna w białej koszuli poplamionej, zdaje się, krwią. Jego lewa ręka opierała się na temblaku. Pierwszy dostrzegł Razwijara.
— Chudy — wyraził swoje spostrzeżenie. — Ale wszyscy Heksi są wytrzymali, nawet półkrwi. Chłopcze, wskakuj na pokład!
W biegu, potykając się na kamieniach, Razwijar naciągnął koszulę i spodnie zaskorupiałe, kłujące, ale jeszcze nie tak bardzo porwane. Starzec się nie odwrócił. Razwijar stanął obok, prosząco spojrzał w twarz otoczoną jak wieńcem, białymi włosami.
Starzec popatrzył mu prosto w oczy — pierwszy raz, odkąd Razwijar zamieszkał na wyspie.
— Posłuchaj — powiedział starzec, ledwie dosłyszalnie.
— Kładziesz na kamień, rysujesz ręką, o tak — przesunął w powietrzu prawą ręką, ze złożonymi trzema palcami — i mówisz…
Jego głos z szeptu przerodził się w ledwie słyszalny szelest, ale Razwijar usłyszał.
— Mówisz: „Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję”. Zapamiętałeś?
— Miedziany Królu…
— Przy ludziach nie powtarzaj!
— A co kładę? — Razwijar nachmurzył się, chciał się pożegnać i oczekiwał od starca innych słów. Ale ten, zdaje się, nigdy nie robił tego, czego od niego oczekiwano.
— A co jest ci drogie, to i kładziesz — ostro powiedział starzec i odwrócił się.
— Ej, chłopcze! — ponaglał czarnobrody w białej koszuli — długo mamy na ciebie czekać?
— I co będzie? — Razwijar nachylił się do starca.
— Nic nie będzie! — wykrzyknął ten z niepojętą złością.
— Idź!
Więcej nie można było z niego wyciągnąć ani słowa. Zdecydowawszy się wreszcie, Razwijar wszedł do wody i wpław dostał się do galery, gdzie wciągnęli go na pokład.
Galera nazywała się „Łuska”.
Całą noc Razwijar wiosłował, siedząc na ławce między łysym, gołym do pasa człowiekiem, a drugim całkiem młodym, gadatliwym i bardzo towarzyskim. Razwijarowi trudno było równocześnie rozmawiać i wiosłować. Nie umiał i zresztą nie przywykł do tego. Szybko się zmęczył, a młody sąsiad o wszystko go wypytywał; kim jest i skąd, wciąż dopominał się o nowe szczegóły, póki nie przyszła jego kolej, i w końcu wyczerpany zamilkł.
Miarowa praca, kołysanie, poskrzypywanie, wpędziły Razwijara w trans. To mu się zdawało, że znowu jest na pokładzie „Skrzydłaka” i trzeba kończyć księgę, a palce nie są w stanie utrzymać pióra. To zwidywało mu się Mirtie, majaczące na horyzoncie tyle długich dni, a teraz ginące we mgle. To przypominał mu się starzec o imieniu Latarnik, a Razwijar na nowo dziwił się i gniewał za jego pożegnalne słowa. „Miedziany Król…”. Starca uważano za szaleńca, tak też zapewne było.
Rankiem podniósł się sprzyjający wiatr i wioślarze złożyli wiosła. Razwijar nie od razu mógł podnieść się z ławki; plecy rwały niemiłosiernie, nogi zdrętwiały, a dłonie okazały się starte do krwi. Na pokładzie rozlewali zupę i rozdawali chleb; widząc, jak długi nóż oddziela rumiane kromki z bochna Razwijar zapomniał o zmęczeniu i bólu.
Siadł przy burcie, kładąc miskę na kolana. Łyżki nie było — każdy z wioślarzy kiedyś dostał swoją; chłopak zmieszał się, ale tuż obok usiadł czarnobrody w białej koszuli. Milcząc podał Razwijarowi drewnianą łyżkę rzeźbioną we wzory.
— Dziękuję!
Zdawało się, że zupa rozlała się po żyłach w miejsce krwi. Zapach napełnił gardło i nos — polewka okazała się tak smaczna, że Razwijar nie próbował takiej nawet w domu pana Ania, nawet na pokładzie „Skrzydlaka”. Ale przede wszystkim — chleb! Razwijar odłożył go sobie na później.
— Zmęczyłeś się? — zapytał czarnobrody. — To dlatego, że nie jesteś przyzwyczajony. Nie bój się, Heksi są silni, można z nich skórę drzeć, potem nowa odrasta.
Razwijar przestał łykać. Spojrzał podejrzliwie.
— Nie za bardzo jesteś podobny do Heksa — czarnobrody ośmielająco mrugnął do niego. — Tylko Złoci widzą to od razu, mają wzrok na takie rzeczy wyostrzony… tak, tak, podzłoci, którzy są rezydentami także zauważają, przynajmniej powinni. Byłeś niewolnikiem, tak? Sługą?
— Przepisywaczem.
— Piśmienny? — Człowiek się nachmurzył. — Zapomnij o tym, nam to niepotrzebne.
Musimy iść pod wiatr dwadzieścia dni… jeśli się poszczęści. Tak więc staraj się, chłopcze, wiosłuj juk należy, a zostaniesz nagrodzony… Na dole wiszą hamaki, pojesz — i spać. A łyżkę sobie zostaw, potem oddasz… À propos, zwą mnie Arwi.
I poszedł, zostawiając nowicjusza z pustą miską na kolanach.
Polewka, rozgrzewając od środka, zaostrzyła tylko głód Razwijara. Ani dziwna przemowa czarnobrodego Arwiego, ani narastające kołysanie, ani zmęczenie, nie mogły przytępić tego głodu.
Druga miska nikomu nie przysługiwała, Razwijar usadowił się zatem na rufie pomiędzy skręconymi linami i wziął pajdę chleba w obie ręce.
Ten chleb wyszedł z piekarni całkiem niedawno. Nie był podobny do sucharów, jakimi zwykle zadowalają się marynarze na morzu. Był podarunkiem z Mirtie, szybującego miasta, które na zawsze zniknęło za rufą. Razwijar zamknął oczy i wciągnął głęboko chlebowy zapach.
Znowu przypomniał mu się starzec. Nikt nie przywiezie mu chleba. Stary Latarnik dawno zapomniał, co to takiego. „Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję”. Oczy starca płonęły dziko, kiedy wymawiał te słowa. Jego zazwyczaj zmatowiałe, obojętne oczy…
Co jest potrzebne Razwijarowi?
Niewiele. Niech przestaną piec dłonie, niech nie rwą plecy. Dobrze by było dostać jeszcze jedną kromeczkę chleba i miskę zupy też byłoby nieźle. Dobrze by było uciec z tej galery, Razwijarowi wcale się tutaj nie podoba, chociaż czarnobrody Arwi zdaje się być dobry. Dobrze by było znaleźć nowego pana, żeby nie ciągał za uszy, jak mistrz Agi…
Zaczął marzyć — i już nie mógł zatrzymać potoku pragnień. Nigdy w życiu tak nie marzył; zaczął od maleńkiego życzenia, a potem życzył sobie coraz więcej i więcej, i już widział siebie w Imperatorskiej bibliotece, gdzie są zebrane wszystkie księgi świata, a Razwijar jest ich strażnikiem i głównym skrybą…
Czyż starzec sam nie mógł okazać się magiem? Czyż nic mógł nauczyć Razwijara czarodziejskiego zaklęcia?
Pajda chleba była najdroższa ze wszystkiego na świecie. Tak zdawało się Razwijarowi, dlatego wybrał na pokładzie czyste miejsce i położył przed sobą chleb.
Rozejrzał się. Nikt nie patrzył. Ludzie odpoczywali po ciężkiej pracy, ktoś zszedł do ładowni, ktoś usadowił się na pokładzie. Arwi stał obok sternika. Nad ich głowami nadymał się ukośny żagiel, kiedyś czarny, a teraz wypłowiały i pokryty solnymi zaciekami. Nikt nie miał sprawy do nowicjusza. Z pewnością wioślarze na „Łusce” często się zmieniali…
Razwijar podniósł rękę — i dokładnie powtórzył ruch, którego nauczył go starzec.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu… Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję! Ja chcę…
Ale pozostałe słowa stanęły mu w gardle, ponieważ chleb nagle drgnął, jakby okutany mgiełką i przepadł. „Łuską” silnie zakołysało, potoczyła się nieumocowana beczułka, zaklął sternik, zawył wiatr w olinowaniach. Galera płynęła po niespokojnym morzu, za rufą wstawało słońce i wszystko było jak przedtem, ale chleb zniknął, nie został ani okruszek, a Razwijar na próżno wodził ręką po miejscu, gdzie leżała drogocenna pajda.
— Jak to się mogło stać?!
Nigdy w życiu nie widział działania magii w rzeczywistości. Ale to, co się stało, było ewidentnym czarodziejstwem, niepojętym i perfidnym. Jak starzec, któremu pomagał zbierać wodorosty, łowić ryby, wytaczać na brzeg beczki — jak starzec, do którego Razwijar prawie się przywiązał, mógł zrobić mu taki okrutny żart?!
Chłopak nie wytrzymał i zapłakał — pierwszy raz od tamtegoo dnia, kiedy pan Agi bez powodu wytargał go za uszy.
Hamaki wisiały w trzech poziomach wzdłuż burty. Razwijar znalazł sobie miejsce na samym dole. Światło przebijało się przez szczelinę w pokładzie. Razwijar położył się i zawisnąwszy w hamaku, plecami dotknął chłodnego drzewa.
Nad nim kołysało się w siatce ciężkie ciało wioślarza — sąsiad Razwijara spał w swoim hamaku niczym poczwarka ogromnego owada w kokonie.
Chrapanie, sapanie, senne mamrotanie pozostałych ludzi wplatało się w szum fal i skrzypienie masztu. Razwijar zamknął oczy, ale nie zasnął.
Pod powiekami zobaczył pole porosłe zielonymi kłosami, otoczone lasem. Ogromne drzewa, o wiele wyższe od latarni, stały razem, pień w pień, sczepiwszy się gałęziami. Świeciło słońce.
Kłosy szeleściły na wietrze, a wzdłuż miedzy — ścieżka wzdłuż pola nazywała się „miedza” — biegł człowiek na szczudłach.
To było bardzo dawno. A może jednak nie tak dawno.
Jego ojciec służył jako obchodzący na polu, biegał na szczudłach, odganiając w las pasożyty.
Jego szczudła były wyższe od wzrostu człowieka, na szczycie uchwyty dla rąk, na dole — wyciosane w drewnie dwa ogromne kopyta. Ziemia drżała, kiedy ojciec biegł na tych szczudłach, a każdy jego krok był jak dziesięć zwyczajnych kroków. Ojciec głośno mówił, głośno się śmiał, dużo jadł, a kiedy był w dobrym humorze, podrzucał Razwijara pod sam sufit ich drewnianego domu… Czyli mieli dom. Dokładnie — MIELI dom. Próg z dwoma kamiennymi stopniami, przedsionki bez sufitów i bardzo wysoko nad głową dwuspadowy, słomiany dach. Z prawej i lewej strony drzwi, na prawo do części wuja, na lewo do ojca, a tam już był sufit. Razwijar wzlatywał, chichotał, a kobieta z włosami do podłogi krzyczała, że go upuści…
Kobieta?
Wspomnienie to okazało się nie tyle przyjemnym, co wręcz urzekającym. Razwijar przeraził się, że teraz ono odejdzie. Może to sen? Ale dlaczego oczy ma otwarte?
W ładowni chrapali. Po pokładzie ktoś przeszedł, słoneczne błyski w szczelinach pogasły i znowu się zapaliły. Razwijar zmrużył oczy. Ponownie, jakby sobie nie wierząc, wywołał w pamięci oblicze ojca… I przypatrzył mu się dokładnie — pod zamkniętymi powiekami — jego szorstkiej, kłującej szczęce, żelaznemu kolczykowi w maleńkim ciemnym uchu, wesołym zielonym oczom…
Kobieta! Obok niego kobieta z włosami do podłogi. Matka; białe policzki, wysokie kości policzkowe i ciemne oczy, na szyi naszyjnik ze żmijowej skóry. Ojciec mówił, że ugryzła ją wiewiórka. I matka sama przemieniła się w wiewiórkę i uciekła do lasu. Od tamtej pory, kiedy ojciec obiegał pola na swoich szczudłach, niekiedy przybiegały do niego wiewiórki. Pędziły po ziemi, jedna za drugą i nie starczyłoby palców, żeby je policzyć. Tak mówił ojciec, sam Razwijar nigdy tego nie widział…
Obrazy pojawiały się przed oczami, jak wcześniej pojawiały się litery ksiąg. Wystarczyło tylko o czymś pomyśleć. O, tak jak teraz; uderzają w ziemię drewniane kopyta. Biegnie człowiek na szczudłach, a za nim, z napuszonymi ogonami, trenem ścielą się wiewiórki… Jaskraworude, ciemnorude i koloru piasku, i koloru ognia, stadko podobne do morskiej fali; biegnącej, rozświetlonej słońcem.
Razwijar oblizał wyschnięte wargi. Beczka z wodą, tam na pokładzie… Zszedł z hamaka, wstał, chwiejąc się, ruszył ku schodom, potykając się o czyjeś ręce i nogi, obok sapiących i bredzących we śnie, tam, gdzie była luka w szczeliniastym suficie.
Na czworakach wygramolił się na pokład. Tutaj było lepiej; świeży wiatr, słone bryzgi, słońce kładące cętki światła na wodzie. Czerpiąc wodę z beczki, zaszurgotał łańcuchem, krztusząc się wypił łapczywie — jeden kubek i zaraz potem drugi.
Nie chciało mu się wracać do ładowni. Umościł się przy burcie, zwinął się w kłębek, położył zwiniętą dłoń pod głowę, zamknął oczy — i znowu zobaczył, jak biegną po polu setki wiewiórek.
Jego dom spłonął. Cudze krzyki pękały w uszach jak bańki na kałużach. Prawie ludzkim głosem ryczał płomień. To było długo po tym, jak matka stała się wiewiórką. A co się stało z ojcem? Możliwe, że ocalał z płomieni? Może do tej pory żyje?
Razwijar z całej siły potarł twarz. Co się z nim dzieje? Dlaczego wcześniej niczego takiego nie pamiętał i nie starał się sobie przypomnieć?
Miał dom i rodzinę. Stara babka, matka ojca, opowiadała o tym, co działo się wcześniej. O kamiennym olbrzymie, zwanym „martwym posągiem”. Dawno temu, kiedy dziadek Razwijara jeszcze się nie urodził, ktoś zniewolił na rozdrożu kamiennego olbrzyma. Mówiono, że unieszkodliwił go wielki czarownik. Olbrzym upadł na kolana, zwalił się na bok, ale nie umarł tak zupełnie. Jeszcze matka Razwijara, kiedy była maleńka, na własne oczy widziała, jak posąg podnosi kamienne powieki i patrzy…
Razwijar próbował wyobrazić sobie opowieść babki jako wersy w książce — i nie potrafił.
Staruszka opowiadała także o tym, jak wykarczowywali lasy, jak je palili, odzyskując ziemię dla kłosów, a płonące pnie przychodziły nocami do wsi i wyciągały z pościeli śpiących ludzi.
Maleńki Razwijar bał się takich opowieści, ojciec klął i mówił, że teraz, kiedy ludzi zrobiło się dużo, ani jeden pień na coś takiego się nie odważy…
I jeszcze babka opowiadała, jak w lesie pojawiła się matka Razwijara. Nie umiała chodzić i jechała wierzchem na dwunogiej jaszczurce. Jaszczurka potem zdechła. Chcieli zrobić z niej kukłę, ale lalkarz wszystko spartaczył po pijanemu. Dziewczynka okazała się silna, nauczyła się chodzić i nawet biegać, wyrosła na piękność, tak więc ojciec Razwijara wziął ją sobie za żonę…
— Tylko nie w Mirtie, gdzie każdy niewolnik jest policzony — powiedział ktoś znajomym głosem. Razwijar otworzył oczy.
Obok przeciwległej burty stał Arwi i jego wspólnik; barczysty, płowowłosy człowiek o imieniu Lu. Rozmawiali albo nie zauważając Razwijara, albo nie zwracając na niego uwagi.
— Przecież wiesz, zbiegów u nich nie ma — kontynuował Arwi. — Sami niewolnikami nie handlują, a nasi, z Fier, są na licencji. Na rynku za jednego niewolnika zapłacisz jak za połowę galery, a najemnikowi także trzeba zapłacić… Ale co tam, dobrze się stało.
Razwijar znowu zamknął oczy. Zobaczył jaszczurkę wielkości człowieka, stojącą na dwóch nogach, a na jej grzbiecie, w maleńkim siodle — dziecko…
— Słuchaj — powiedział głuchy głos, to na pewno mówił Lu. — Dobrze się złożyło. Więcej takie szczęście może nam się nie przytrafić.
— Chcesz zwiać? — Głos Arwiego nieprzyjemnie zmienił się, zabrzmiały w nim ostre nuty.
— Jesteśmy bogaci. Wystarczy, wspólniku.
Długo ciągnęło się milczenie. Razwijar prawie zasnął.
— Ostatni raz — powiedział Arwi. W półśnie Razwijara jego słowa rozbrzmiały echem:
„Ostatni raz… raz…”.
— Wszyscy tak mówią. A potem zżera ich ten zwierz. Albo zgarnia patrol. Albo umierają w Mirtie z nieznanej przyczyny. Nie wiem, co gorsze.
— Jedna skóra to dom na wybrzeżu, Lu.
— Już sprzedaliśmy półtorej skóry. Wystarczy nam.
— Jeśli się boisz, odejdź — głos Arwiego niebezpiecznie się obniżył. — Tylko nie będziesz miał udziału w nowej wyprawie.
— Mój udział w galerze. Dwie dziesiąte oddaj.
— Ani dziesiątej części, Lu. Przecież to mnie zeżre zwierz albo rozstrzela patrol, albo zabiją w Mirtie. Wykupię od ciebie galerę i zjeżdżaj stąd.
I znowu zrobiło się cicho, słychać było tylko szum morza.
— Ostatni raz — ze złością powiedział Lu. — Szuu z tobą, kapitanie.
„Łuska” płynęła na zachód. Wiatr rzadko bywał sprzyjający, pracować trzeba było dzień i noc, wioślarze zmieniali się co kilka godzin. Razwijar nabrał sił; prawda, zamiast chleba rozdawano teraz suchary, ale za to krzepkie i smaczne, a i zupę polowano tłustą. Razwijar najadał się w końcu za wszystkie czasy — stał się żarłoczny od ciężkiej roboty, a może od tego, że zaczął rosnąć. A co do tego, że rośnie, nie było wątpliwości — wyciągał i rozszerzał się w ramionach, i jakby poszerzał się od wewnątrz. Pracował przy wiosłach, czy leżał w hamaku, czy też siedział na burcie, wystawiając twarz na wiatr — wciąż widział obrazy, wyraźne, wręcz jaskrawe.
Widział las, podobny do labiryntu z wieloma komnatami. Gałęzie stanowiły sklepienie, a pnie i liany oraz krzaki z mięsistymi liśćmi były nie do przejścia, gęsto splecione niczym ściany.
Człowiek, nieznający lasu, gubił się w nim w minutę, ale Razwijar w swoich wspomnieniach był mieszkańcem tego miejsca i znał go jak własną kieszeń.
Wieczorem pod pułapem zapalały się świetliki: bladobłękitne, zielonkawe, matowobiałe.
Każdy listek odbijał cienie kolejnych ogników. W swoich marzeniach Razwijar leżał na brzegu maleńkiego jeziora i patrzył na świetlika, który zawisł w pajęczynie. Świetlik był samiczką, która przygotowywała się właśnie do złożenia jaj i dlatego powoli zmieniała kolor — z zielonego na różowy, poprzez wiele opałowych odcieni.
Morze mówiło wodą i wiatrem, skrzypieniem olinowania, uderzeniami wioseł.
Bywało, że Razwijar tak pogrążał się w marzeniach, że tylko silny kuksaniec przywracał go do rzeczywistości. Wiosłował i jadł, leżał w cuchnącej ładowni, kołysząc się w hamaku i słuchając chrapania; w zamyśleniu wchodził po kamiennych stopniach, przechodził przez chłodne przedsionki, otwierał drzwi. Bywało, że dom był pusty, tylko zawinięty w ściereczkę saganek stał na stole, zapraszając do obiadu. A zdarzało się, że spotykał ojca albo matkę, albo babkę, albo wszystkich naraz. Czasami zaś bywało, że z części domu wuja przychodziła do nich ruda jak wiewiórka cioteczna siostra…
Niekiedy Razwijarowi robiło się niedobrze, miał dreszcze, a w brzuchu przewracała się kolacja. Wtedy zwidywały mu się języki ognia i czarny dym; palił się ich dom i cała wieś, ale kto był podpalaczem, Razwijar nie mógł sobie przypomnieć. Widział, jak cały w strachu rzucił się do lasu i tam włóczył się wiele dni, odżywiając się ślimakami, grzybami i jagodami, póki go nie zabrali przejeżdżający obcy ludzie i w ciągu kilku miesięcy nie sprzedali panu Aglowi…
Gdzie to było? Co to za las? Gdzie szukać ojca, jeśli ocalał? I wujka, jeśli go nie zabili?
Tymczasem „Łuska”, zwinna i lekka galera, mknęła coraz dalej i dalej na zachód. Coraz częściej zbierały się chmury, noce stawały się chłodniejsze. Razwijar powoli wychodził ze stanu melancholii. Obecnie częściej rozmyślał i zastanawiał się, niż snuł marzenia.
Jego dłonie pokryły się szorstkimi jak drewno odciskami. Stopniowo zaczął zapoznawać się z pozostałymi wioślarzami nie zaprzyjaźniał się, ale i nie stronił od nich jak na początku. Okazało się, że siedzieć w kręgu z innymi, słuchać rozmów, niekiedy wtrącać jakieś słowo i śmiać się razem ze wszystkimi — nie tylko jest wesoło, ale bardzo pożytecznie i zdrowo. Ci ludzie wiedzieli więcej niż zazwyczaj mówili, ale Razwijar nauczył się po drobnych przejęzyczeniach i przemilczeniach dobudowywać niewypowiedziane treści.
Połowa wioślarzy od dawna pływała z Arwim i Lu. Druga połowa zaokrętowała się tylko na ten rejs. Wszyscy byli wolni, na umowie. Wszyscy byli też zadowoleni z zarobków i tylko dwóch zbierało się do zejścia z „Łuski” w porcie Fier. Galera znajdowała się na „niebezpiecznej robocie” — o czym wspominali z dumą, ale głośno nie chcieli wyjaśnić w czym rzecz, a Razwijar nie chciał pytać wprost żadnego z nich. Z jakiegoś powodu uznali go za niewolnika.
Razwijar nie spieszył się nikogo przekonywać, że tak nie jest.
Patrzył na siebie z boku i widział podrostka z popękanymi wargami, wielkimi ustami i odstającymi uszami. Jasne już było dla niego, dlaczego zabrali go Arwi i Lu — nowicjusza do wioseł nie udało się kupić na rynku Mirtie, a jemu nie trzeba było płacić. Ale co z nim będzie dalej? Co zrobiłby Razwijar, gdyby był kapitanem „Łuski” i rozumował jak on?
Sprzedać darmowego niewolnika na rynku w wielkim mieście. Oto, co pierwsze powinno przyjść kapitanowi do głowy. Z podrostka był słaby wioślarz, pomimo że okrzepł po drodze.
Jednak jest młody, zdrowy, piśmienny — za otrzymane pieniądze można nająć na umowę trzech dorosłych mężczyzn… Tak na pewno rozumowali pozostali wioślarze. Zapewne dawno zdecydowali o losie Razwijara. Sprzedadzą go w Fier, a za uzyskane pieniądze najmą ludzi w miejsce tych, którzy zdecydowali się odejść z galery.
Całkiem niedawno Razwijar gotowy był poprosić zdradzieckiego „Miedzianego Króla” o nowego dobrego pana. Teraz, nieprzyjemna była dla niego nawet myśl o tym — po pierwsze dlatego, że nie zapomniał i nie wybaczył jeszcze starcowi okrutnej sztuczki z chlebem. Po drugie, Razwijar pomyślał, że on zawsze był w niewoli i to, co przedtem wydawało się jedynym wyjściem, obecnie przerażało i oburzało.
Dobrze by było uciec, jak tylko przybiją do Fier. Chociaż Razwijar, będąc na miejscu Arwiego, przewidziałby taki obrót sprawy i przypilnowałby chłopca. Kapitan nie był durniem, przecież na środku morza nie ma się gdzie podziać. Razwijar już raz tonął — wystarczy, napływał się, już lepsza niewola.
Na horyzoncie pokazała się ziemia. Razwijar ucieszył się, ale okazało się, że to tylko wyspa Tyr, bezludna i bez wody. Można było obejść ją z południa, tak Arwi i Lu zazwyczaj robili. Ale przy południowo–zachodnim wietrze — a ten utrzymywał się już kilka dni — dobrze było obejść Tyr od północy i dokładnie takiego kursu chciała załoga.
— Popłyniemy przez wody Imperium? — sceptycznie zapytał Lu.
— Nasze ładownie są puste, nic nie mamy — zaprotestował wspólnik. — Co nam mogą zrobić?
I galera zawróciła na północny wschód.
Zbliżał się koniec pierwszego etapu rejsu. Sprzyjający wiatr gnał „Łuskę” do portu. Wioślarze odpoczywali więcej niż zwykle, grali, odsypiali. Tak minęły dwa dni i Lu zauważalnie poweselał, a wyspa Tyr coraz dalej rozciągała się za rufą…
Trzeciego dnia wachtowy z przerażeniem krzyknął, wskazując na niebo.
Z góry zbliżały się trzy kropki. Najpierw wydawało się Razwijarowi, że to ptaki, potem zrozumiał swoją pomyłkę — ptaki nie mogą być takie ogromne i latać tak szybko. Po minucie, kiedy trzy skrzydlate cienie zatoczyły koła wprost nad statkiem, Razwijar przekonał się, że to jednak ptaki. To były skrzydlaki, których nie widział nigdy w życiu, ale wiele razy czytał ich nazwę na burcie okrętu.
Na grzbiecie każdego ptaka siedziało trzech ludzi. W burtę wbiła się krótka gruba strzała.
— Wioślarze — do ładowni! — ryknął Arwi. — Marynarze — opuszczać żagle! Układamy się do dryfu!
W mgnieniu oka Razwijar, ściśnięty w zapoconym tłumie, znalazł się na dole, pod pokładem.
Słyszał jak opuszczano żagiel, jak nerwowo wydawał polecenia kapitan; widział, jak przechadzają się po pokładzie ciężkie sapogi Lu.
W ładowni panowało milczenie. W ciszy dał się słyszeć zgrzyt — to wsparły się na pokładzie ogromne ptasie łapy. „Łuska” zakołysała się pod nowym, niemałym ciężarem.
— Kapitan? — zakrzyknął obcy głos, przywykły do wydawania komend.
— Tutaj — odezwał się Arwi spokojnym głosem, starając się podkreślić swoje opanowanie.
— Jesteście na wodach Imperium. Kto tu jest gospodarzem?
— Także ja. Ze wspólnikiem.
— Jestem wspólnikiem — głucho przyznał Lu.
— Co wieziecie?
— Bez frachtu. Wracamy z rejsu. Woziliśmy do Mirtie skóry, pióra…
— Nie kombinuj, krętaczu! Nie próbuj kluczyć! My wiemy, jakie to skóry wozicie! No już, pokazuj wszystko, ale nie próbujcie jakichś sztuczek! Wystrzelamy jak sytuchy!
Nawet w ładowni dał się słyszeć szum skrzydeł. Dwa inne skrzydlaki krążyły nad „Łuską”.
— Patrzcie — powiedział Arwi, a w jego głosie nie było już spokoju — tylko złość i strach.
— Wywracajcie do góry nogami. Niczego tu nie ma!
Zaskrzypiał pokład. Zagruchotały sapogi po schodach. Do cuchnącej ładowni zszedł imperatorski strażnik, oficer w srebrzystoczarnej zbroi. Na jego ogorzałej twarzy grubą warstwą rysowało się obrzydzenie.
— Szuu — ni to powiedział, ni to splunął.
Wioślarze stali pochyleni, ponieważ wysoki człowiek nie mógł wyprostować się w ładowni swobodnie, zwłaszcza przy burcie. Strażnik przeszedł, wpatrując się w twarze, a nie każdy mógł wytrzymać jego spojrzenie.
Zatrzymał się przed Razwijarem. Szorstkimi palcami chwycił go za ramię i odepchnął, poruszył nogą kupę szmat na podłodze. Arwi stał na schodach i skrycie, za plecami oficera, wzrokiem dodawał otuchy wioślarzom.
— Pokazuj kajutę — rozkazał strażnik.
Kajuta mieściła się na rufie i najbardziej była podobna do dwumiejscowej trumny. Tam mieszkali Arwi i Lu, tam też przechowywali swoje rzeczy. Strażnik wyszedł z ładowni w ślad za kapitanem. Razwijar poczuł, że umrze, jeśli nie zobaczy skrzydlaka z bliska.
Podkradł się na schody. Luk pozostał otwarty i chłopcu pozostało tylko wysunąć głowę i wspiąć się na palce…
Najpierw zobaczył nogi — ciemnożółte, błoniaste, z pazurami. Potem — całego ptaka, białego, prawie niebieskawego, niepojęcie wielkiego; stał bokiem, Razwijar zobaczył złożone skrzydło, siodło na grzbiecie i ostre zgięcie szyi. Ptak odwrócił głowę, popatrzył na Razwijara żółtymi, złymi oczami.
— Na dół! — ryknął nieznany głos i Razwijar dopiero teraz zobaczył, że przy obu burtach stoi dwóch ludzi w kolczugach ze wzniesionymi arbaletami* w rękach. Nadleciał wiatr, nad głową załopotały skrzydła. Chwycili Razwijara za nogi i ściągnęli do ładowni, boleśnie obijając mu przy tym podbródek o stopnie.
— Zdurniałeś?! — łysy wioślarz potrząsał nim jak szmatką. — Nie łaź tam! Zarzucą nam nieposłuszeństwo!
Ogłuszony Razwijar usiadł przy burcie. Po kilku minutach wspólnicy wraz z oficerem znowu wyszli na pokład, a głosy ich brzmiały rzeczowo i prawie spokojnie.
— Nie wchodźcie mi w oczy — powiedział oficer. — Zastanę z towarem, żywi nie ujdziecie.
Jest nakaz topić kłusowników z okrętem i załogą.
— Jesteśmy uczciwymi handlarzami — powiedział Lu. Arwi coś tam wymamrotał.
— Idziemy! — krzyknął oficer do swoich.
Głośno uderzyły skrzydła o pokład. „Łuska” zakołysała się, uwalniając się od zbędnego ciężaru. Minuta minęła w milczeniu, potem Lu głośno i siarczyście zaklął.
Po odlocie skrzydlaków na „Łusce” zapanowała spontaniczna fiesta. Wyglądało na to, że galerze razem z załogą udało się uniknąć wielkiego nieszczęścia. Kwaśne miny mieli już tylko wspólnicy dowodzący statkiem. Razwijar zrozumiał z urywków rozmów, że musieli zapłacić strażnikom dużą grzywnę, u może nawet i łapówkę.
Na pokład wytoczono beczkę siarczystego trunku. W czasie zabawy rozwiązały się języki.
Siedząc w kręgu razem ze wszystkimi, Razwijar dowiedział się tego, co wcześniej było trzymane w tajemnicy.
* Arbalet (arbaleta) — ręczna wyrzutnia kamieni, rodzaj kuszy przystosowanej do miotania kul kamiennych lub ołowianych. Stosowany przede wszystkim do polowań i zawodów strzeleckich, głównie w XVI–XVIII w.
Chodziło o polowanie na bentalskiego smoka, zakazane w całym Imperium. Skórami tych straszliwych stworzeń, bardzo drogocennymi, ozdobione były salony wyższych dostojników i samego Imperatora. Tym niemniej znajdowali się śmiałkowie, którzy tropili w podwodnych pieczarach młode, nie będące jeszcze w pełni sił, smoki i je zabijali. Zapewne wielu kłusowników ginęło; bentalski smok jest straszny, nawet młody, i nie było przypadku, żeby oddział ochotników wrócił ze zdobyczą w pełnym składzie.
„Łuska” była statkiem przemytniczym. Arwi i Lu przyprowadzali galerę w umówione miejsce, kupowali skóry u kłusowników i wieźli na sprzedaż do Mirtie; to była daleka i niebezpieczna droga. W Mirtie smocze skóry były niezwykle cenione, ale szpiedzy Imperium wyłapywali kłusowników w drodze powrotnej. Nieraz bywało, że szczęśliwy handlarz, który już dostał pieniądze za towar, dostawał także „dopłatę” w postaci ciosu sztyletem albo trującej strzałki wlatującej przez okno.
Dlatego nie wystarczy kupić skórę, dowieźć ją i sprzedać. Tylko ten, kto wrócił żywy z rejsu, ze spokojnym sumieniem mógł powiedzieć — powiodło się.
Załoga świętowała całą noc. Nazajutrz okazało się, że plany wielu wioślarzy nagle się zmieniły; zamiast płynąć z Arwim i Lu na następny rejs, już dziewięcioro, a nie dwoje, chciało zejść w porcie Fier i otrzymać rozliczenie.
Wspólnicy zaniknęli się w kajucie i długo naradzali się szeptem. Kiedy stamtąd wyszli, Arwi był całkiem zły, a Lu — ponury.
— Wyruszamy na następny rejs i każdy będzie miał udział w zyskach — powiedział kapitan, oparłszy, swoim zwyczajem, nogę na beczce. — Kto nie chce, droga wolna, namawiać nie będziemy!
Po dwóch dniach na horyzoncie pokazały się góry. W dolinie, między dwoma grzbietami leżał port Fier — węzeł transportowy, handlowy kocioł i gniazdo bandytów na peryferyjnych ziemiach Imperium.
Razwijarowi śniło się, że poluje na bentalskiego smoka.
Była noc. Galera stała w ponurej zatoce, podobnej zaiste do trumny. Szara skała wisiała wprost nad masztem. W tym miejscu było tak cicho, że powierzchnia morza zdawała się być jak zalana słojem oleju.
Razwij ar spał na pokładzie. Nigdy w życiu nie zdarzyło mu się widzieć głębinowego smoka.
Teraz, we śnie, zwierz przedstawiał mu się na tysiące sposobów.
Na „Łusce’’ było niezwykle pusto. Większość wioślarzy postanowiła spędzić noc na brzegu, tylko niektórzy, mający rodziny i stąd oszczędni, zostali na galerze. Razwijar starał się pójść z pozostałymi — rzekomo, żeby odpocząć prawdziwie po męsku, ale Arwi uniósł brwi w zdziwieniu:
— Przecież nie masz pieniędzy, głuptasie. I do tego jesteś jeszcze za mały. Zostań.
I Razwijar poszedł do ładowni, ale było tam tak duszno, że znowu wszedł na pokład i legł na gołych deskach.
Długo nie mógł zasnąć. Rozmyślał i nie mógł znaleźć przekonywających argumentów, aby kapitan zechciał wziąć go na wyprawę po skóry. A Razwijar chciał być przekonujący; zgoda — niech będzie, że jest młody, ale za to niczego się nic boi. Można mu płacić mniej niż innym. Za pierwszą wyprawę w ogóle może nie dostać zapłaty! Potem, kiedy Razwijar pokaże, na co go stać, wtedy wliczą go do podziału zysków, jak pozostałych. Jest słabym wioślarzem, ale w czasie drogi stanie się silniejszy…
Drzemał i we śnie Arwi zgadzał się z nim. Kiwał głową, klepał po ramieniu, mówił: zgoda.
Pojedziesz z nami.
Świsnęły w powietrzu skrzydła. Razwijar otworzył oczy i gwałtownie usiadł: we śnie przywidział mu się patrolowy ptak. Słabo świeciło morze, do zatoki zaglądała daleka, połowiczna łuna. Na rei, kołysząc się, wisiał skórzany mieszek z dwoma gorejącymi oczami.
Razwijar krzyknął. Zakotłowało się w ładowni, ktoś przeklął. Z kajuty na rufie wyszedł Lu — rześki, jakby wcale nie spał.
— Aha — powiedział sam do siebie, zobaczywszy mieszek na rei. — Wspaniale.
Po kilku chwilach Razwijar pojął, że ten potwór to pocztowy nietoperz, zwisający na rei głową w dół. Na „Skrzydlaku” było kilka takich, trzymano je w klatkach. Lu zapalił lampkę, zdjął kartkę z wiadomością z obroży posłańca, rozpieczętował i od razu, przyświecając sobie, przeczytał.
Wyszedł nachmurzony Arwi w wymiętym ubraniu, jego poprzednio biała koszula była teraz szara.
— Ot, gady — powiedział Lu, zwijając pismo.
— A nie mówiłem! — wspólnik gwałtownie ziewnął. — Wszystkich pieniędzy nie zagrabili.
Ale żeby dostać swoje, trzeba chcieć dostać wszystko. Odżałujesz troszkę, zostaniesz nagi jak oskubana sytucha… Tak jak my.
Lu ogarnął wzrokiem pokład. Zauważył w ciemności Razwijara.
— Nie śpisz? — zapytał z dziwnym wyrazem twarzy. Razwijarowi nagle zrobiło się straszno.
— Mamy kupca na ciebie — Arwi splunął za burtę. — Tylko mało daje, nędznik… No, ale w naszej sytuacji nie możemy kaprysić.
O świcie do „Łuski” podpłynęła łódka. Wioślarskie łopaty mieściły się w niej nie przy burtach, jak to było w porcie Mirtie, a za rufą.
W łódce związali Razwijarowi ręce. Tak się zdziwił, że nawet nie starał się wyrywać. Burta „Łuski” przepłynęła obok, jak kiedyś przepłynęła burta „Skrzydlaka”. Łódka była szeroka, prawie kwadratowa, bębnem nie kręciły szczury zaprzęgowe, a masywne, plamiste stwory z pofałdowaną skórą — człapacze.
— I, i, i! — krzyczał na nie wioślarz.
Miał cienki, zgrzytający głos i ogoloną, różową głowę z białą szramą. W chłopcu ten człowiek wywoływał niepojęte przerażenie. Już na galerze, ogolony zaczął szczypać muskuły nowego niewolnika, a kiedy wsunął mu w usta brudny palec, badając zęby, Razwijara skręciło z obrzydzenia i rozpaczliwego strachu. „Strach Szuu”. Oto jak to uczucie się nazywa. Teraz Razwijar siedział związany w łódce i ani razu nie odwrócił się w stronę „Łuski”.
Łódka wypłynęła na otwartą wodę.
— I, i, i! — zagwizdał ogolony, a gady w kole zaczęły szybciej przebierać łapami. Razwijar podniósł głowę.
Kiedyś był już w porcie Fier. Stąd wyprawiali się z panem Aglem do Mirtie. Pan Agi, przewidujący jak mysz za piecem, wziął pod uwagę i przewidział wszystko: ile pieniędzy wyda na podróż, jak szybko zwróci się poniesiony wydatek i jakie podarki przywieźć rodzinie z Latającego Miasta — żeby i dla wszystkich wystarczyło i samemu się nie zrujnować. Jednego nie przewidział chytry skryba… że Mirtie nie pozwoli wstąpić na swoją ziemię człowiekowi z krwią Heksa w żyłach…
Nie dopływając do portu, łódka, skierowała się na skały i znalazła się w środku fiordu z pionowymi ścianami. Razwijar spuścił oczy i wpatrywał się we własne kolana, ponieważ nie chciał patrzeć ani na wioślarza ze szramą, ani na ponure skały.
Wybrudzone, wyświechtane spodnie świeciły przetarciami. Poprzez wytartą tkaninę prześwitywała ogorzała, podrapana skóra. Dlaczego Razwijar jest „Heksem”? W jego wspomnieniach z dzieciństwa nie było tego słowa. Ludzie, których on pamiętał, nazywali siebie inaczej. „Pagóraki”. Tak nazywała się wieś i ludzie mówili o sobie — jesteśmy Pagórakami…
Przyłapał się na tym, że po raz pierwszy słyszy głosy w swoich wspomnieniach. Wcześniej przewijały się obrazy, ale głosów nie było. A teraz między odgłosami chlupotu wody i delikatnego szumu wiatru w uszach, wyraźnie dźwięczało uparcie: jesteśmy Pagórakami. „No, Pagóraki, kto kosi?”.
Jego matka była z obcych ziem. Zupełnie maleńką przywieźli ją do Pagóraków — wierzchem na dwunożnej jaszczurce. Nie umiała chodzić…
Razwijar przypomniał sobie twarz matki; tak, jakby ona, a nie człowiek ze szramą, siedziała naprzeciwko, na ławeczce łódki. Oczy o dziwnym kształcie kropli. Wydatne łuki brwiowe.
Zatem to jego matka musiała być Heksem… A potem stała się wiewiórką i do tej pory biega gdzieś po lasach.
— Coook!
Gady zatrzymały się w maleńkiej zatoce. Tam czekało dwóch ludzi z kapturami naciągniętymi na twarze. Ludzie ci wyciągnęli Razwijara z łódki i, trącając w plecy, powiedli po kamiennych schodach, wiodących w górę przez wyłom w skale.
Po godzinie był już na targu niewolników na przedmieściach Fier. Po kolejnej godzinie znowu zmienił właściciela, szedł w szeregu innych nieszczęśników, prowadzonych od wybrzeża coraz dalej w góry.
Arwi i Lu sprzedali go zbyt tanio. Trzeba było sprzedać mnie jako piśmiennego, myślał Razwijar w drodze, wpatrując się w plecy idącego przed nim chłopca. Za piśmiennego daliby więcej. Oczywiście, jeśli znaleźliby wybrednego i bogatego kupca.
Durnie, myślał Razwijar. Poprzedni pan — Agi, do tej pory zapewne gryzie palce i przeklina swoją niepowetowaną stratę. Przeklęci przemytnicy, mogliby dodatkowo zarobić na trudzie biegłego kopisty…
I w tym momencie z zaciętością pomyślał: figa z makiem dla was. Nie zacząłbym na nich pracować. Jestem wolnym człowiekiem, mam pamięć i jeszcze kiedyś zobaczę lasy w swoich rodzinnych stronach.
Sznur niewolników powoli ciągnął w górę drogi. Nadzorcy trzaskali biczami — bez zbędnego okrucieństwa — tak dla porządku.
Zamek w całości wykuty był w skale. Niepojęte było, kto i kiedy podjął ten tytaniczny trud; gdzieniegdzie na ścianach zachowały się ślady ogromnych zębów. Zarządca Rodżi mówił, że to robaki skalne. Tylko wielki mag może podporządkować sobie skalniaka i zmusić go, żeby gryzł kamień wedle jego rozkazu.
Wszystko tutaj było z kamienia; meble, naczynia. Wyglądało na to, że serca ludzi, służących tutejszemu władcy także były z kamienia. Za dnia słońce nagrzewało zamek tak, że na poręczach zewnętrznych galerii wolnonajemni smażyli sobie jajecznicę. W głębi zamku, w jego dalszych komnatach, oświetlonych pochodniami, było ponuro i chłodno, a z sufitu kapała woda.
Razwijarowi powiodło się. Zamykali go na noc we Wschodniej Ciemnicy. Było to duże pomieszczenie z jedynymi, wąskimi i niskimi drzwiami, z ogromnym wyłomem w ścianie naprzeciwko, swego rodzaju oknem wychodzącym na wschód. Pod wyłomem zaczynała się przepaść, daleko w dole szemrał strumyczek. Skała porosła mchem, ściany i podłoga Wschodniej Ciemnicy w dużej części były pokryte gęstym i miękkim, zielonym kobiercem. Potoczek, biorący swój początek gdzieś na szczycie, zaopatrywał niewolników w świeżą wodę i pozwalał się umyć.
Tutaj nocami nie doskwierała duchota. Razwijar leżał na posłaniu z mchu i mógł snuć swoje myśli, ile dusza zapragnie. Dzień przed jego pojawieniem się w zamku — wraz z pięcioma innymi niewolnikami — we Wschodniej Ciemnicy wydarzyła się bójka. Kogoś zrzucono w dół.
Pierwszej nocy w zamku Razwijar znalazł się zatem pośród milczących, przygnębionych, skrytych ludzi. Później dopiero dowiedział się, że gdy poprzedniego dnia stwierdzono brak jednego niewolnika, starszy nadzorca wściekł się, nakazał surowo ukarać winnych i niewinnych, a dwóch inicjatorów bójki zostało dla przykładu pobitych do nieprzytomności. Od tej pory mieszkańcom Ciemnicy zakazano rozmawiać między sobą od zachodu słońca do świtu.
Razwijarowi taki porządek odpowiadał.
Leżał w ciszy, słuchając szmeru wody. Jeśli się zmruży oczy, można wyobrazić sobie, że leży się na polanie w środku lasu. Ucieczka ze Wschodniej Ciemnicy była niemożliwa, ale Razwijar uciekał każdego wieczoru, po prostu zamykając oczy.
Rano, przed świtem i wieczorem, o zmierzchu, na ścianach gdzieniegdzie dawało się rozróżnić litery. Kiedyś siedział tutaj piśmienny człowiek. Zwali go Uki Przewodnik, wydrapał w kamieniu swoje imię i dziesiątki nieprzyzwoitych słów — zapewne wszystkie, jakie znał. To on także — a może jakiś inny niewolnik — narysował, jak potrafił najlepiej, nagą kobietę z maleńką głową i szerokimi, jak rufa galery, biodrami. Poza tymi napisami i rysunkiem, w Ciemnicy był jeszcze jeden, bardzo starannie wyryty, znak na ścianie. Razwijar długo mu się przypatrywał, zanim pojął, że to również jest słowo. Kiedyś, przepisując księgi w obcym języku, nauczył się rozumieć inną mowę.
Słowo, wydrapane na omszałej ścianie, oznaczało „pamięć”.
— Ej, bibliofilu!
Władczy głos zza uchylonych drzwi. Razwijar podniósł się, czując jak rwą go mięśnie. To jeszcze nic wielkiego; po pierwszym dniu pracy w ogóle nie mógł się ruszać…
Tuż za drzwiami zaczynał się korytarz — ciemny i jeszcze bardziej duszny niż sama Ciemnica, którą przynajmniej rozjaśniał blask świecy. Razwijar zmrużył oczy.
— Siadaj — powiedział nadzorca Rodżi.
— Chcę spać…
— No, no, nie marudź! Już, opowiadaj o statku kobiet.
— Trzeci raz?
— A choćby i szósty! — w głosie nadzorcy zabrzmiało rozdrażnienie i Razwijar nie ryzykował dalszego spierania się.
Usiadł na chłodnej podłodze — mech był w tym miejscu wydeptany przez wiele stóp — i w myślach otworzył księgę pouczających historii.
— Żyły dwie kobiety, pierwsza była żoną szewca, druga — żoną kupca handlującego puchem.
Żona szewca była wierna swojemu mężowi i nawet w myślach nie cudzołożyła z nikim. Żona handlarza puchem lubiła spać na miękkich pierzynach, słodko jeść i zaspokajać swoje żądze.
Pewnego razu…
Litery wypływały z jego pamięci bez przymusu. Razwijar czytał księgę, jego prawa ręka trzymała wyobrażone pióro, jakby przenosząc znaki na czystą kartkę. Nadzorca Rodżi słuchał, podpierając brodę pięścią. Za drzwiami także słuchali — niewolnicy, którzy jeszcze nie zasnęli.
Zdolności Razwijara ujawniły się przypadkowo. Podczas jednej z pierwszych nocy, przerażony i zagubiony, zaczął szeptać księgę na głos — tę niedoczytaną, tę nieprzepisaną do końca, o Osim Nosie. Rodżi, dyżurujący za drzwiami, najpierw doszedł do wniosku, że nowicjusz narusza zakaz głównego nadzorcy, rozmawiając z innymi niewolnikami. Jednakże Rodżi był bystry i już po chwili zrozumiał swoją pomyłkę — nie była to bowiem rozmowa.
Wiadomość, że nowy niewolnik jest piśmienny, żadnego z nadzorców jakoś szczególnie nie ucieszyła. Los Razwijara nijak się też nie zmienił; jeśli nie liczyć tego, że teraz Rodżi wciąż zmuszał go do opowiadania ksiąg — nocami albo za dnia, w czasie przerw.
Razwijar pozwalał sobie na gderanie, ale cieszyło go to, że ma słuchacza. Przypominały mu się długie godziny spędzone na wyspie u Latarnika, kiedy to, siedząc w cieniu, tak jak teraz czytał stojące przed oczami litery, a starzec, ni to szalony, ni to pełen mądrości, słuchał go. We Wschodniej Ciemnicy Razwijar wspominał starca częściej niż na pokładzie „Łuski”. Gorycz z powodu straconej kromki chleba minęła i prawie wybaczył staremu Latarnikowi podstęp z „Miedzianym Królem”.
— …I wtedy żona kupca obmyła rozleniwione ciało różaną wodą, namaściła swoje ukryte loki aromatycznym olejem i powlekła pościel jedwabiem i brokatem…
Rodżi gwałtownie przełknął ślinę. Razwijar uśmiechnął się, zamknął oczy, oparł się plecami o miękką omszałą ścianę; w takiej pozycji litery widział nawet czytelniej.
— …i spotkawszy go, zaciągnęła kotarę, ale zwierciadła i gobeliny słyszały westchnienia i widziały, jak kołysał się płomyczek nocnej lampki…
Razwijar wstrzymał oddech. Na tym opisie zdrady historia niewinności kończyła się, dalej zaś było o rozliczeniu za popełnione czyny. Kiedy pojawił się statek królowej kwiatów, żeby zawieźć wszystkie uczciwe kobiety na święto, żona handlarza wybrała się tam także, ale pokład…
— Czekaj — zachrypniętym głosem powiedział nadzorca. Dalej wiem… Dawaj jeszcze raz, od tego miejsca, gdzie ona lubiła spać na pierzynach.
— Chcesz, to ci zapiszę? — nieoczekiwanie zaproponował Razwijar.
Rodżi zamrugał krótkimi rzęsami:
— Jak to?
— Przynieś mi czystą kartkę papieru. Zapiszę ci te słowa i będziesz mógł sobie czytać, kiedy tylko zechcesz. Dniem, nocą, wieczorem…
— Powiedz mi! — oczy Rodżiego zwęziły się. — Ja, żebym czytał… czy to żołnierska rzecz?
— Jesteś niepiśmienny? — po chwili zaskoczenia zapytał retorycznie Razwijar.
Rodżi chciał wymierzyć mu policzek, ale Razwijar uchylił się.
Rodzi Rano szli do pracy. Śniadanie jedli w marszu. Każdy otrzymywał po placku, słodkim korzeniu i gotowanym jajku czerkuna. Te czarne, nieduże ptaki koloniami gnieździły się w skałach i w zamku, nie robiąc sobie różnicy pomiędzy szczelinami, a stropami biesiadnych sal.
Woda spływała wzdłuż każdego wyżłobienia w skale, wstążkami wodospadów zrywała się z balkonów. Czego jak czego, ale pragnienia niewolnicy nie odczuwali.
Pracy w zamku było dosyć dla wszystkich. Dźwigali kamienie w kamieniołomie, kręcili kołowrotem, chodzili w kole jak szczury zaprzęgowe, wprawiając w ruch mechanizm dźwigu.
Rozbudowa zaniku trwała i z każdym dniem coraz dalej w skalę zaziębiały się korytarze, coraz wyżej wznosiły się nowe baszty. Część niewolników była uczona przez wolnonajemnych jak mieszać zaprawę i układać kamienie w mur. Razwijar także chciał się tego nauczyć, ale w tym czasie nadzorców poruszyła nowina, że „ogniewucha zaczęła się nieść” i chłopca przydzielono do tragarzy.
Składające jaja stworzenie, nazywane przez ludzi ogniewucha, zamieszkiwało skały nad zamkiem. Dróżka szła zygzakiem — dziesięć zakrętów w górę, dziesięć zakrętów w dół.
Sześcioro najmłodszych niewolników, w tym Razwijar, taszczyło do zamku jaja ogniewuchy.
Na szczyt należało biec co sił w nogach. Dziesięć zakrętów z pustym koromysłem, jedenaście tysięcy kroków. W końcu, na samym szczycie, odpoczynek obok gniazda; lęgowisko ogniewuchy otoczone było kamiennym wałem, nad którym zwisały żelazne przekładnie, podobne do rei. Zza wału unosił się czarny dym; raz gęstszy, raz rzadszy. Ładowacze — wolnonajemni w skórzanych hełmach — za pomocą bloków, dźwigni i uchwytów wyciągali z jamy lśniące od sadzy rozgrzane jaja. Obwiązywali je sznurkami, wymoczonymi w żółci dwugłowej żmii błotnej i wieszali na ramionach koromysła. Razwijar zarzuciwszy na plecy nosidło, szedł na dół — jedenaście tysięcy kroków. Dziesięć zakrętów. Wąska ścieżynka, lity kamień, słońce pali, a na każdym zakręcie nadzorca.
Iść w dół należało powoli i bardzo ostrożnie, żeby w żadnym wypadku nie potknąć się, nie upaść, nie uszkodzić nosidła. Za nadpękniętą skorupę tragarzom groziła okrutna kaźń. Było to dziwne samo w sobie, ponieważ niewolnicy stanowili przecież wymierną wartość, jako w pełni sprawni robotnicy. Ale z jajami była związana jakaś mroczna tajemnica. Razwijar męczył się strasznie schodząc, chociaż wchodzenie na szczyt zdawać by się mogło cięższym. Schodząc nie opuszczał go bowiem strach, że się potknie, uszkodzi nosidło, ale nie chodziło tylko o to… jaja kształtem i rysunkiem na skorupce przypominały pokraczne czarne głowy i trudno było patrzeć, jak kołyszą się z prawej i z lewej strony na końcach koromysła.
Uginając się pod ciężarem nosidła, człapiąc po kamieniu zgrubiałymi piętami, myślał o czymś innym, zapominał o pracy, „uwalniał się”. Wtedy oczy jego, zamiast kamiennej ścieżynki widziały sklepienia gigantycznego lasu, głuche zakątki, gdzie rozpościera się pajęczyna z uwięzionymi w niej ptasimi szkielecikami. Wielopiętrowe ostępy, gdzie pod korzeniami i nad korzeniami, w trawie i w krzewach, w splotach lian, w koronach i pod koronami, jak pod sklepieniami pałacu kipi dniem i nocą życie…
Na trzecim zakręcie ścieżynki — licząc od szczytu — ukazywał się widok na wąwóz.
Razwijar za każdym razem wstrzymywał oddech, zobaczywszy czarną otchłań z białą pianą potoku na dnie i przeciwległą skalną ścianę, na której wiatr rozpraszał wodne wstęgi wodospadów.
— Ej! Nie obijaj się!
Razwijar kroczył dalej, spuściwszy głowę.
Na piątym zakręcie ukazywał się zamek. Także kamienny, ale z wydrążonymi przejściami i galeriami, balkonami, basztami, stanowiskami strażników. W dolnych kondygnacjach położone było „miasto”, gdzie mieszkali wolnonajemni z rodzinami, z których większość stanowili rzemieślnicy różnych profesji. Na środkowym poziomie zamieszkiwała straż, a gdzieś na szczycie, pośród niezliczonych kamiennych wież, pod samym sklepieniem pałacu, gnieździł się władca, którego Razwijar nigdy nie widział. Nad zamkiem unosiły się dymy, szerokie i cienkie, czarne i białe.
Razwijar zapytał kiedyś Rodżiego, do czego potrzebne są jaja ogniewuchy. Ten nakazał mu zamknąć się, nigdy o tym nie mówić i nie pytać. Potem, rozejrzawszy się, powiedział przez zęby, że jeśli Razwijar przypadkowo zadrapie skorupę — on, Rodżi, będzie bardzo zmartwiony.
Oczywiście, pluje na to, czy Razwijara zrzucą w jamę z gnijącym mięsem, czy po prostu powieszą na haku, ale historie o kobietach podobają się Rodżiemu, dlatego też Razwijar powinien być ostrożny i niemy jak morska żmija.
Był zatem wielce ostrożny i niemy, ale jego myśli pozostawały wolne od nadzoru. W czasie pracy, na postoju, w ciemnicy wyobrażał sobie ogniewuchy. W myślach przygotowywał jajecznicę i inne potrawy z dziwacznych jaj. Ogrzewał nimi dom zimą. Rzucał jajami we wroga i wymyślał tysiące sposobów, jak je wykorzystać.
Nie wiedział, gdzie i w jakich okolicznościach może poznać odpowiedzi na swoje pytania. I nie miał pojęcia, jak szybko to się stanie.
Umęczony za dnia, nie od razu zasypiał nocą. Niewolnicy, przyczajając się w ciemności, ukradkiem naruszali zakaz rozmowy. Niekiedy przyłapywali ich na tym nadzorcy, chłostali batami, ale rozmowy powracały. Razwijar dowiedział się wiele o towarzyszach niedoli. Kogoś sprzedali w niewolę za długi. Jednego marynarza pochwycili nocą pijanego na ulicach portu Fier, a rankiem, kiedy wytrzeźwiał, maszerował już w karawanie niewolników. Połowa z nich nie pamiętała w ogóle, kim jest i skąd pochodzi, ponieważ napojono ich „słodkim mleczkiem”. Kto zaproponował im napitek, gdzie i kiedy to było — nie mieli pojęcia, tak jak i nie znali swoich własnych imion i historii. Słuchanie ich krótkich opowieści było szczególnie nieprzyjemne.
Słowo „pamięć” było wydrapane na ścianie, pośród przekleństw i rysunków.
Bliżej północy rozmowy przycichały. Razwijar, śmiertelnie zmęczony, zasypiał później niż wszyscy. Żeby się odciąć od ponurej rzeczywistości, zabierał się do czytania w myślach wyobrażonych ksiąg, co pomagało mu zasnąć.
Wszystkie historie o kobietach pomijał — sprzykrzyło mu się opowiadać je wciąż Rodżiemu.
Za to znakomicie działały na jego wyobraźnię szczegółowe opisy obcych ziem, obrzędów, zwierząt i roślin, opowieści o nieznanych istotach. Razwijar czytał o skrzydlatych powozach, z których każdy ciągną cztery skrzydlaki, o zwyczajach bentalskich smoków, o poczwarkach ognistych stworzeń, które żyją wewnątrz czarnego jaja: „Jeśli wyjmiesz je z ognia, nie trzymaj długo na powietrzu, ponieważ ostygnie i nie będzie zeń pożytku. A jeśli obstąpią cię wrogowie — wyciągnij jajo z ognia i rozbij skorupę. Rozłupać jej zwyczajnie nie można — jest mocna, trzeba silnie tego zapragnąć. Kiedy trzaśnie skorupa, wyjdzie ogniste stworzenie na wolność i będzie służyć ci trzy dni i trzy noce, podporządkowując się słowom i życzeniom. Nie straszna mu ni strzała, ni klinga, wedle twojej woli zabije i jednego wroga i setkę. A tuż przed tym, jak miną trzy dni i trzy noce nakaż mu rzucić się do wody, wtedy zdechnie. Spóźnisz się — twoje nieszczęście. Strzeż się i pamiętaj: tylko trzy dni i trzy noce…”.
Razwijar usiadł na podściółce z mchu. Jego towarzysze spali, świeciły gwiazdy przez wyłom w ścianie. Szemrała woda. Chłopak z całej siły plasnął dłonią w czoło. W drzwiach, w okienku dla straży pokazała się blada, zaspana twarz.
— Bata ci się zachciało? Spać!
Razwijar legł na posłaniu. Wstrząsały nim dreszcze. Jak to się stało, że wcześniej się nie domyślił, jak?!
Ogniewucha żyje w gorejącym gnieździe. To przecież jej jaja noszą do zamku, chowają w ognistym piecu… O piecu mówił, zdaje się, Rodżi… Wszyscy wiedzą, że jaja są bardzo cenne, ale czy ktokolwiek podejrzewa — dlaczego? „Wyjdzie ogniste stworzenie na wolność i będzie służyć ci trzy dni i trzy noce, podporządkowując się słowom i życzeniom”.
Nie zdarzyło się jeszcze, żeby któryś z tragarzy przypadkiem rozbił jajo. „Rozłupać jej zwyczajnie nie można — jest mocna, trzeba silnie tego zapragnąć”. A nikt nie chce, ponieważ wszyscy boją się kary. I nikt nie wie, jaką władzę noszą niewolnicy każdego dnia na ramionach.
„Nie straszna jej ni strzała, ni klinga, wedle twojej woli zabije i jednego wroga i setkę”.
Tymczasem ogniewucha z każdym dniem składa coraz mniej jaj. A kiedy znowu przyjdzie jej do głowy nieść się, tego Razwijar żadnym sposobem wiedzieć nie mógł.
Cena wolności. Władza. Niechby i na trzy dni i trzy noce, żeby tylko móc się stąd wyrwać.
Ucieknie w góry i tam się ukryje, a polem wyśledzi karawanę idącą do Fier i przyłączy się po cielni, a później ucieknie na morze, choćby jako jungu, choćby jako marynarz. Trzeba tylko wybrać odpowiedni czas…
Leżał na plecach, uśmiechał się w ciemnościach i widział, jak biegną po polu rude i lekkie jak iskry wiewiórki.
O świcie, kiedy niewolnicy po kolei myli się w potoku, Razwijar, który całą noc nie zmrużył oczu, wiedział z całą pewnością — ten dzień odmieni jego los. Szeregiem wyszli ze Wschodniej Ciemnicy. Otrzymali śniadanie do ręki i wtedy Rodżi powiedział, że dzisiaj potrzebują tylko trzech tragarzy.
— Ty — guzkowatym palcem tykał w pierś kolejnego niewolnika — ty…
Razwijarowi zrobiło się słabo.
— I ty — na ostatniego Rodżi wybrał wysokiego młodzieńca o przezwisku Nos. — Wy troje, bierzcie koromysła. A ty, bibliofilu, pójdziesz rozładowywać wozy z kaszą, wczoraj przybyła karawana.
Razwijar stał wstrząśnięty. Wolność była na wyciągnięcie ręki — i wyśliznęła się. Ku swojemu wstydowi, odczuł tchórzliwą ulgę, nie będzie trzeba męczyć się i zabijać. Wszystko zostanie po dawnemu.
— Rodżi — powiedział Nos bardzo cicho — wieczorem zwichnąłem nogę…
I podciągnął nogawkę spodni, pokazując opuchniętą kostkę.
— Szuu — splunął nadzorca. — Więcej niczego nie skręciłeś? Idź na zmianę kręcić kołowrotem, bo jak ja cię skręcę, to nie wstaniesz! Ty, Gruby, z kołowrotu przechodzisz na rozładunek…
Wzrok nadzorcy, jak zwykle ponury, przeniósł się na Razwijara.
— Bierz koromysło, skrybo, zadrapiesz skorupę — ze skóry obedrę.
Tragarze pozabierali nosidła. Razwijarowi dostała się bardzo wygodna pałka, dobrze wyprofilowana, wyszlifowana setkami rąk. Ruszyli dróżką w górę, jak zawsze dziesięć zakrętów, jedenaście tysięcy kroków.
Wyprzedził dwóch innych tragarzy. Potem odczekał i zaplątał się przy ogonie. Nie trzeba przyspieszać, niech inni wezmą ładunek i pójdą przodem.
Wyrównał oddech, siłą woli przestał liczyć kroki. Trzeba się skupić. Trzeba zdecydować, jak i kiedy rozbić jajo. Czy nadzorcy znają tajemnicę poczwarek? Co, jeśli zbuntowanego niewolnika od razu zastrzelą, dosięgając go strzałą z daleka? Czy będzie potrafiła ochronić go poczwarka ogniewuchy?
Ładowacze ostrożnie wytaczali jaja z gniazda, wiązali sznurkami, zawieszali na ramionach koromysła. W dymie, w trzasku iskier sami zdawali się potworami, ponieważ od sadzy ich skóra stała się czarnoszara. „Przestała, staruszka, to ostatnie jaja, jutro już nie będzie”. — Razwijar sam słyszał, jak jeden ładowacz powiedział tak do drugiego. Księgowy z tabliczką robił uwagi, burcząc pod nosem i sprawdzając cyfry. Na dole, gdzie odbierano ładunek, stał drugi księgowy i każdego dnia po skończeniu pracy porównywali swoje wyliczenia, żeby się upewnić, że nie przepadło ani jedno jajo.
Skrzypiały bloki, dzwoniły łańcuchy, syczeli tragarze, kiedy iskra padała w otwór na rękawicy. Razwijar czekał, spoglądając na dalekie szczyty gór. W porannym słońcu zdawały się one strojne, a nawet przyjazne i gościnne. Na mgnienie oka przypomniało mu się — i zgasło w pamięci — szybujące miasto Mirtie.
Jak na jawie Razwijar zobaczył celnika, gdy ten wymawia, jakby wypluwając, słowo „Heks” i nakazuje wyrzucić Razwijara za burtę, jak jakąś sparszywiałą szmatę. A Razwijar w odpowiedzi rozbija czarną skorupę i ogniewucha rozprawia się z celnikiem.
Przywidział mu się czarny dym nad mostami Mirtie. Krzyki, strach, ogień i popiół. Trzy dni i trzy noce potwór będzie uległy każdemu jego słowu, a co będzie potem, nie ma większego znaczenia…
— Ej! Zasnąłeś?
Razwijar wzdrygnął się, zawiesił na ramionach koromysło z ładunkiem i ostrożnie stawiając stopy, pokonał najbardziej stromy kawałek zejścia. Znowu wyrównał oddech, dostroił się do zwykłego rytmu marszu, aby pokonać codzienne jedenaście tysięcy kroków.
Teraz?
Nigdzie się nie spieszy. Z przodu, na zakręcie stoi Rodżi. Jeśli Razwijar rozbije jajo — poczwarka będzie musiała go zabić…
A czemu nie? Czyż Rodżi nie jest taki sam jak wszyscy nadzorcy?!
Razwijar potknął się. W jednej chwili spotniały mu dłonie. Rodżi krzyknął i kiedy Razwijar doszedł do zakrętu zaczął go strofować:
— A ty co się potykasz? Życie ci się sprzykrzyło? Patrz pod nogi!
Razwijar wymamrotał coś w odpowiedzi.
Dróżka sucha, nie śliska. Idziemy ostrożnie, patrzymy pod nogi. Nie trzeba się spieszyć, jest przecież jeszcze czas, a tam, na szczycie, czekają na wezwanie potwory, do czasu zamknięte w swojej skorupie.
A jeśli księga kłamie i one nie będą słuchać poleceń Razwijara?!
Przyjmujący ułożył jaja razem ze sznurkami w żelaznym wagoniku na kołach i zawiózł do specjalnego pieca, który nie gaśnie dniem i nocą. „Jeśli wyjmiesz je z ognia, nie trzymaj długo na powietrzu, ponieważ ostygnie i nie będzie zeń pożytku…”.
Na górę. Biegiem. Jedenaście tysięcy kroków.
Ładowacze nie ukrywali swojej radości ze zbliżającego się końca pracy. Chociaż byli wolnonajemnymi, chociaż dostawali niemałe pieniądze za swój trud, po prostu bali się ogniewuchy i jej rozpalonych jaj. Byli szczęśliwi, że zmiana zakończyła się bez niespodzianek.
— Dzisiaj wcześniej pójdziemy odpocząć, chłopcze!
Zazwyczaj ładowacze nie rozmawiają z tragarzami. Ale dzisiaj złagodnieli. Zbliżał się koniec pracy. Razwijar ułożył na i .imionach koromysło z nowym ładunkiem i ruszył na dół.
Teraz?
Zamachnąć się, uderzyć koromysłem o kamień… o ten? A1 bo o tamten? Dróżka — całkiem odkryte miejsce, wszyscy wszystko widzą i łatwo zostać trafionym strzałą…
Na wysokim kamieniu majaczyła postać nadzorcy Rodżiego. Obserwował Razwijara, jakby coś przeczuwał. Trzeba się w końcu zdecydować i Razwijar zacisnął zęby, walcząc z narastającym strachem.
Zakończył drugi marsz, oddał ładunek przyjmującemu, a księgowy zapisał. Podszedł Rodżi.
— Chłopcze… Jesteś dzisiaj jakiś dziwny. Jeszcze raz połkniesz się po drodze… Zatrzymasz się… To wiedz, że wieczorem czeka cię chłosta. Tylko potknij się jeszcze jeden raz!
Razwijar z ciężkim sercem ruszył w górę. Pod palącym słońcem i wzrokiem nadzorcy, nie mógł uwierzyć, że tak śmiały był jeszcze rano. Co z nim zrobią, jeśli poczwarka z jakiegoś powodu umrze? Albo nie będzie posłuszna? Albo… jeśli go pojmą po upływie trzech dni i nocy.
Mijał czas. Razwijarowi coraz trudniej było stawiać nogi. Si nich i rozpacz, z którymi borykał się — i zwyciężał — w pierwszych dniach swojego nowego niewolnictwa, teraz zawładnęły nim w pełni. Mógł się uwolnić, mógł otrzymać władzę nad życiem innych, ale nie śmiał. To w kilka chwil przemieniło Razwijara w większego niewolnika, niż ten, jakim był, gdy związany i obdarty na rynku w Fier czekał na swojego nabywcę.
Szedł w dół z ładunkiem, a dwa jaja ogniewuchy kołysały się na koromyśle w rytm kroków.
Zbliżał się trzeci zakręt…
Coś się zmieniło. Jakiś cień padł na ścieżkę. Razwijar podniósł głowę.
Za kamiennym załomem dał się słyszeć dziwny dźwięk ni to syk, ni to zgrzyt. I głucho krzyknął człowiek.
Nogi same zaniosły Razwijara do zakrętu i zobaczył, jak nadzorca Rodżi, który przed chwilą jeszcze siedział na wysokim kamieniu, teraz leci w dół, przyciskając ręce do gardła. Ciało jego stoczyło się, zadrgało i zamarło pośrodku dróżki poniżej, a kamienie jeszcze się toczyły, duże i maleńkie, jeden uderzył Razwijara w nogę…
Na ścieżce, dwadzieścia kroków przed nim, stała istota, jakiej nigdy wcześniej nie widział.
Zwierzę miało cztery szerokie łapy z pazurami i długi sprężysty ogon. Tułów zaś pokryty był pasiastą sierścią. Szeroką, ludzką — męską — pierś, porastały rude włosy. Umięśnione ręce trzymały po kindżale. Głowę skrywał żelazny hełm, całkowicie zakrywający twarz. Na grzbiecie — w siodle ze strzemionami — znajdował się jeszcze jeździec, ponieważ ogoniasta istota była wierzchowcem.
Razwijar zobaczył wszystko ze szczegółami, dokładnie tak jak wtedy, gdy ledwie zdążał przeczytać otwartą stronicę księgi. Zobaczył twarz jeźdźca, wyniosłą, smagłą, w jakiś sposób podobną do zarozumiałych twarzy Złotych. Zobaczył w rękach intruza jasne, wygięte kindżały.
Zobaczył nogi, obute w czarne sapogi z cienkiej skóry, oparte na strzemionach — czubkami do góry i na boki. Zobaczył ledwie zauważalny ruch tych strzemion — czworonożne zwierzę z ludzkim torsem przysiadło na tylnych łapach, szykując się do skoku na Razwijara, by zabić i wdeptać go w ścieżkę. Przerobić na padlinę.
Żyć!
Razwijar nie zaczął biec, nie próbował się uchylić, przecież ani jedno, ani drugie nie mogło uratować go na wąskiej dróżce ponad przepaścią. Zamiast tego obrócił się w miejscu i uderzył swoim ładunkiem o skałę. Ze wszystkich sił zapragnął swobody nieznanego potwora. Jedno jajo rozbiło się z mokrym, płaszczącym dźwiękiem.
Zapaliły się sznurki. Skorupa pękła na drobne kawałki, wysnuł się gęsty, czarny dym.
Czworonożna istota na ścieżce zastygła tuż przed skokiem, a Razwijar rzucił koromysło i odskoczył na sam skraj ścieżki nieomal ześliznąwszy się ze skalnej półki.
Spomiędzy kawałków skorupy, z sadzy i popalonych włókien sznurka wygramoliła się larwa ogniewuchy. Gdyby Razwijar wcześniej wiedział, co nosi na ramionach, nie spałby tak spokojnie na omszałej podłodze we Wschodniej Ciemnicy, Dręczyłyby go koszmary. I tym bardziej dziwnym, wręcz niemożliwym zdawało się, że to — właśnie to — może komukolwiek podlegać.
Czworonożna istota cofnęła się. Dziko i strasznie krzyknął jeździec, błysnęło słońce na jego klingach…
— Zabij! — Razwijar na nic nie liczył. Po prostu chciał żyć i walczył o życie jak mógł.
Poczwara ogniewuchy wzbiła się w powietrze, rozłożywszy ostre skrzydła, pokryte sadzą.
Zapachniało żarem, Razwijar padł na kolana, zakrywając twarz łokciami, czując, jak trzeszczą mu włosy na głowie.
Razwijar nie chciał patrzeć, a jednak widział. Czworonożna istota zamachnęła się kindżałami, a jeździec powtórzył jej ruch, ale ani jedno z czterech ostrzy nie sięgnęło celu. Larwa uniosła się nad nimi, dał się słyszeć trzask, jeździec wypadł z siodła i upadł na drogę. Czworonożna istota w ostatnim porywie ostrożnie starała się zdjąć z siebie hełm, lecz także runęła, przytłaczając ciało jeźdźca ciężką, nadmierną tuszą. Poczwara uniosła się wyżej, Razwijar z całej siły pragnął utrzymać w sobie nadzieję, że teraz odleci, ukryje się — ale potworne zwierzę osiadło na wielkim kamieniu. Złożyło na grzbiecie skrzydła jak dłonie i zdawało się wpatrywać w Razwijara, chociaż nie miało głowy ani oczu.
Zapragnął stać się częścią zbocza. Znieruchomieć. Stać się kamieniem.
— Ej!
Z góry nadbiegł jeszcze jeden nadzorca. Najwidoczniej usłyszał rumor i pośpieszył sprawdzić, co się dzieje. Omal nie strącił ze ścieżki Razwijara. Zatrzymał się, wybałuszył oczy, spoglądając to na larwę ogniewuchy, to na trupa Rodżiego pośrodku drogi, to na dwa straszne ciała — czworonoga i jego jeźdźca. Zawrócił i wrzeszcząc, rzucił się do ucieczki, a po chwili jego krzyk podchwyciły inne głosy…
Poczwara nie ruszyła się z miejsca. Siedziała dalej, modlitewnie złożywszy skrzydła na grzbiecie.
Kiedy zza czwartego zakrętu ścieżki bezszelestnie wynurzyły się jeszcze dwie czworonożne istoty z jeźdźcami na grzbietach, a Razwijar, zobaczywszy ich, w przerażeniu przypadł do drogi.
W tym momencie larwa rozpostarła się jak serpentyna i zaatakowała.
Wydawało się, że minęło kilka godzin, a tymczasem słońce tylko odrobinę opuściło się nad górami. Stał na ścieżce na trzecim zakręcie, skąd znakomicie był widoczny wąwóz. Widział jak po przeciwległym stoku ucieka, lekko pokonując nieprzystępne zbocza, oddział jeźdźców na czworonożnych istotach. Trzem z nich już nigdy nie będzie dane skakać po górach, napadać na niewolników i nadzorców. Ciała dwunożnych i czworonożnych trupów leżały nieopodal, Razwijar bał się na nie patrzeć.
Ocalałe jajo ogniewuchy ugrzęzło w szczelinie przy drodze. Larwa jak przedtem siedziała na kamieniu i nie można było mieć najmniejszej wątpliwości, że jest posłuszna Razwijarowi. A on stał przed nią, sparaliżowany świadomością swojej niezaprzeczalnej władzy.
Dostać się do Fier… W trzy dni — czy to możliwe? Znaleźć Arwiego i Lu, rozkazać ich… — przed oczami Razwijara przemytnicy krzyczeli w śmiertelnym przerażeniu i padali pokonani przez poczwarę, i znowu krzyczeli, i padali. Nawet nie podejrzewał, jak głęboko tkwiła w nim ich zdrada i jak bardzo chciał się zemścić.
Uciekać… dokąd? Ma wszystkiego zaledwie trzy dni. A do Mirtie w trzy dni można się dostać tylko siłą myśli…
Uciekać! Nie stać!
Zrobił kilka kroków. Obejrzał się. Wdrapywanie się po stoku bez larwy ogniewuchy oznaczało, wcześniej czy później, Kluczenie się w dół i śmierć na ostrych kamieniach… Droga, po której wędruje karawana z żywnością znajdowała się niżej… jak się tam dostać? Po trupach?!
Słońce jak przyklejone wisiało w tym samym miejscu nieboskłonu. Nad poczwarą drżało gorące powietrze. Potykając się, Razwijar pobiegł w dół, mając nadzieję dostać się do głównej drogi…
Zza czwartego zakrętu ścieżki, wybiegli mu na spotkanie strażnicy. Nie nadzorcy, a zamkowi żołnierze uzbrojeni w miecze i piki. Wytoczyli się falą. Ci z przodu ostro zwolnili bieg. Stanęli.
Szyk załamał się.
— Szuu — wysapał czerwonolicy człowiek w błyszczącym stalowym napierśniku, z piórami na hełmie. — Ach, Szuu… Staaać!
Razwijar cofnął się. Poczwara ani drgnęła.
Spojrzenie dowódcy błyskawicznie ogarnęło pobojowisku, zatrzymało się na ogniewusze, potem przerzuciło się na Razwijara. Stojący na czele oddziału był żołnierzem i potrafił nad sobą panować, tym niemniej Razwijar zdążył zauważyć w jego oczach przerażenie. Ten sam rozpaczliwy strach, który nazywają „strachem Szuu”.
Czerwonolicy wiedział co trzeba o larwach ogniewuchy i w mig wszystko pojął. Jego życie znalazło się w rękach Razwijara. Miedzy strażnikiem a okrutną śmiercią było tylko mgnienie oka — kapryśna wola podrostka niewolnika.
Ci, którzy zamarli za plecami człowieka w stalowym napierśniku, także to pojęli, po dłuższej chwili.
— Ochraniać! — krzyknął Razwijar.
Jednocześnie brzęknęły dwie albo trzy cięciwy. Poczwara znalazła się pomiędzy strażnikami a swoim nowym panem. Strzały przepadły w gorącej mgle nad rozpostartymi skrzydłami bez śladu, posypał się tylko popiół.
— Do tyłu! — krzyknął czerwonolicy. — Wycofujemy się!
To był czas dla nadrobienia zaległości. Razwijar domyślił się jego intencji, usłyszał ostrzegawcze uderzenie dzwonu. Napuścić ogniewuchę na tych ludzi i po dróżce z popiołu wyrwać się na swobodę…
Ścieżka opustoszała. Strażnicy odchodzili w dół, za zakręt, za kamienny załom. Szczęśliwy moment nadarzył się i minął. Razwijar zrozumiał, że się spóźnił i czerwonolicy znowu był panem sytuacji.
— Czyli to ty rozbiłeś skorupę, chłopcze?
Spokojny, nawet znudzony głos. Strażnik dawno zna odpowiedź na swoje pytanie. Chce zyskać na czasie — domyślił się Razwijar.
— Widziałeś ich? Chimajrydów? Półludzi?
Razwijar milczał.
— To chimajrydzi — powtórzył strażnik z uporem, jakby Razwijar miał jakieś wątpliwości.
— Rozkazałeś ich zabić? Zuch. Jesteś bystry, dobrze zrobiłeś. Także zestrzeliliśmy dwóch…
Było ich dużo, bardzo dużo. Dobrze, że kazałeś larwie ich zabić.
Mówił, nie spuszczając oczu z Razwijara i wyraźnie na coś czekał. Na co?
Świsnęła strzała. Razwijar upadł i strzała uderzyła w kamień, ledwie nie zadrapując mu ucha.
Zapewne strzelec się spieszył. Znowu świst, stuka w kamień stalowy grot…
Poczwara ogniewuchy wzbiła się osłaniając Razwijara. Poleciały jeszcze dwie albo trzy strzały, nie czyniąc mu krzywdy. Razwijar stoczył się ze ścieżki w szczelinę między kamieniami — tam, gdzie leżało drugie jajo. Zupełnie ostygłe. Chłopak wbił się w szczelinę, starając się pojąć, skąd strzelają. Wyglądało na to, że bili zewsząd, strzelcy okrążyli ścieżkę w czasie, kiedy strażnik w stalowym napierśniku chwalił Razwijara za bystrość.
Żyć!
Chwyciwszy kamienny odłamek, z całej siły uderzył w drugie jajo. Skorupa trzasnęła — głucho, bez życia i rozdzieliła się na dwoje. W szczelinie szerokiej na dwa palce pokazała się druga poczwarka — ostygła, martwa.
Jaja ogniewuchy trzeba przechowywać w ogniu… Na powietrzu stygną.
— Ochraaaniaaj! — pisnął Razwijar, kiedy następne strzały mierzyły w kamień obok jego głowy. Strażnicy walili na oślep, nie widząc celu.
Larwa zawisła nad nim rozpostarłszy skrzydła. Bezładny ostrzał ustał.
Razwijar usiadł, wbijając się w szczelinę jak robak.
Przed nim trzy dni i trzy noce.
Słońce zaszło za góry, kiedy pojawił się goniec z zamku.
— Rozkazano wziąć żywego.
— Żywego sam sobie bierz — odpowiedział nieznajomy kłótliwy głos.
— Idź powtórz to władcy! Rozkazano żywego, do zamku, natychmiast!
Jeszcze mi życie miłe!
— Zaczekaj — wmieszał się naczelnik straży. — Ej, chłopcze, odezwij się. Słyszysz?
— Sly… szę — schrypniętym głosem wydukał Razwijar. Strasznie chciało mu się pić.
Nieopodal szemrał potoczek. Larwa siedziała na kamieniu nad jego głową — wstrętna, gorąca, pachnąca dymem. Na Razwijara leciały iskry, przepalały starą koszulę, kłuły skórę.
— Wyjdziesz — nie ruszymy.
Razwijar milczał.
— Ej, głupcze. Co będziesz robił? Trzy dni i trzy noce miną… Co się z tobą dalej stanie, pomyślałeś?
— Nic wygrażaj mi — powiedział Razwijar — bo poszczuję.
— Ach, ty tak…
Zrobiło się cicho.
— Rozkaz słyszeliście? — znudzonym głosem ponownie zapytał goniec.
Naczelnik straży zaklął.
— Słuchaj chłopcze. Nam życie miłe. I tobie także. Słyszysz? Władca chce z jakiegoś powodu widzieć cię… żywym. Łap swoje szczęście, mały. Ty nie będziesz napuszczać — my nie będziemy strzelać.
— Strzelicie.
— Głuchy jesteś, czy co? Rozkazano cię nie zabijać!
— Zaczekaj — powiedział Razwijar. Chwilę się zastanowił. Zakaszlał.
— Ty, zwierzaku, kto mnie zabije, tego zabij od razu. Jasne?
Nie można było oczekiwać odpowiedzi od poczwary. Tym niemniej Razwijar był przekonany, że rozkaz jest dla niej zrozumiały i w pełni wykonalny, zapewne też każdy, kto go usłyszał, podzielał tę pewność.
Odczekawszy jeszcze, Razwijar wyprostował się. W szczelinie zalegał już cień, ale szczyty gór jeszcze łowiły słoneczne promienie. Na ścieżce znajomej do ostatniego kamyka ciasno było od strażników, strzelców i mieczowych.
— Przy mnie — powiedział Razwijar larwie.
Poczwara przysunęła się bliżej. Po jej skrzydłach pełgały blaski i cienie jak po węglach w ognisku. Nienawidził jej i bał się wstrętnego, śmiertelnie niebezpiecznego potwora, a zarazem tylko dzięki niej był jeszcze żywy, chociaż sam nie wiedział jak długo jeszcze.
— Dobrze, prowadźcie.
Odchodząc, zdążył jeszcze raz popatrzeć na wąwóz z jego urwiskami, z rozwiewającymi się wstęgami wodospadów.
Pierwszy raz w życiu Razwijar znalazł się w górnych kondygnacjach pałacu. Tutaj paliły się pochodnie, szeleścił wiatr w ażurowych kratkach balkonów, sączyły się strumyczki, spływając w czyste kamienne czasze. Razwijar przechodził obok nich, słysząc plusk wody, umierając z pragnienia i nie ważył się stanąć, ponieważ obok, promieniując żarem, posuwała się poczwara.
Strażnicy z wzniesionymi arbałetami kroczyli z tyłu. Skóra w przetarciach koszuli Razwijara czuła wszystkie groty skierowane w jego plecy. Nie wiadomo, czyj rozkaz powstrzymywał strzelców skuteczniej; czy władcy, który rozkazał brać żywego zbuntowanego niewolnika, czy samego Razwijara: „Kto mnie zabije, tego zabij od razu”.
— Stój.
Razwijar zatrzymał się.
Niskie drzwi były oświetlone jedną pochodnią.
— Rozkazano wpuścić. Samego. Ze zwierzem.
— Jak to?! Takiego…
— Rozkaz! — ryknął człowiek, zagrodziwszy sobą drzwi. — Rozkaz władcy!
I odwrócił się do Razwijara. Zastanów się, szczeniaku… Jest różnica w tym jak się umiera.
Idź!
Razwijar wszedł, a za nim wślizgnęła się larwa ogniewuchy.
Wewnątrz było chłodno. Komnata wyciosana w skale, rozpościerała się wysoko nad wąwozem. Drugie drzwi, o wiele większe od tych, przez które wszedł Razwijar, wiodły na balkon spowity zielenią. Pośrodku komnaty znajdował się zbiornik wodny, na powierzchni nieruchomej tafli odbijały się świece.
Razwijar zobaczył wodę i niemal się rozpłakał. Chciał zanurzyć rękę, zaczerpnąć, ale uniósł oczy i zamarł. Naprzeciwko, w drewnianym fotelu z podłokietnikami siedział ten, któremu podlegał zamek, ludzie i sam Razwijar.
Władca nie był już młody, ale jeszcze nie stary. Czarne, przetykane siwizną włosy otaczały twarz, dotykając ramion. Cienki nos musiał być kiedyś złamany. Wargi przecinała stara szrama.
Oczy patrzyły bez żadnego wyrazu; Razwijar nigdy w życiu nie widział takiego nieokreślonego i zarazem tak zdrętwiałego spojrzenia.
Stał nieruchomo minutę, może dwie. Ogniewucha siedziała całkiem blisko, Razwijarowi zaczęła się tlić nogawka. Nie wytrzymał gorąca i cofnął się, przerywając tym samym nieruchomość i ciszę.
— Chcesz pić?
Razwijar nie oczekiwał takiego pytania. Kiwnął głową, a raczej gwałtownie nią potrząsnął, potakując.
— Pij — ręka z pierścieniem wskazała na wodę.
Razwijar podszedł. Upadł na kolana, czerpał wodę garściami. Długo pił, wzdrygając się od chłodu, jednym tchem, zlizując każdą kroplę.
— Po co rozbiłeś skorupę?
Razwijar podniósł głowę. Blada twarz władcy oświetlona była płomieniami świec i połyskującym, nierównym światłem idącym od tlącej się ogniewuchy.
— Oni by mnie zabili.
— A teraz… myślisz przeżyć?
Razwijar zerknął na ogniewuchę. Ta siedziała, złożywszy na plecach skrzydła posypane sadzą.
Może zabić władcę. Teraz. Władca o tym wie, pozwolił przecież Razwijarowi wejść samemu, z ogniewucha. Nie. On rozkazał mu wejść samemu. Do komnaty, gdzie oprócz władcy nikogo nie ma.
— Chcesz mnie zabić?
Razwijar podniósł się z kolan. Długo patrzył w oczy władcy. Ten człowiek przywykł komenderować śmiercią jak zaprzęgowym szczurem w kole. Ona wiele razy była tuż obok niego i zawsze podporządkowywała się jego woli.
— Ja chcę tylko żyć — powoli powiedział Razwijar.
— Ty, niewolniku, rozbiłeś skorupę jaja… Przyswoiłeś sobie kawałek mojej władzy. I myślisz, że ci wybaczę?
Wydawało się, że władcę bawiło igranie ze śmiercią. Wydawało się, że prowokując chłopaka, odczuwał rozkosz.
— Nie jest mi potrzebna władza… żadna. Ja tylko chcę żyć — powtórzył Razwijar, nie spuszczając oczu. — Ja… zamienię tę poczwarę na moje życie. Nawet, jeśli to nie będzie wolność.
— Targujesz się — wargi władcy po raz pierwszy drgnęły w grymasie uśmiechu. — Ze mną.
— Tak, władco. Dlatego, że… ja przecież mogę rozkazać jej.
— Rozkaż.
Razwijar przełknął ślinę. Oczy beż żadnego wyrazu patrzyły poprzez niego. Władca czekał, był chyba wariatem, szalonym samobójcą. Razwijar nagle, w olśnieniu, pojął, że i nie przeżyje i najlepsze, co można zrobić, to rozkazać ogniewusze zabić siebie od razu po śmierci władcy.
Pojął to i otworzył usta. Momentalnie w oczach władcy coś się zmieniło. Wyrzucił przed siebie rękę:
— Stój!
W nakazie była taka siła, że Razwijar przestał oddychać.
— Ty naprawdę jesteś niebezpieczny— powiedział władca, a jego oczy patrzyły teraz nie poprzez Razwijara, a prosto w jego twarz. — Dobrze… Będziemy się targować. Rozkaż zwierzęciu rzucić się do basenu. Ja zaś rozkażę zostawić cię przy życiu.
Kilka chwil Razwijar intensywnie myślał. Potem wstrzymał oddech.
— Do wody — powiedział larwie.
I ta, pozbawiona strachu przed śmiercią, podporządkowała się natychmiast. Zasyczała woda, uniosła się para, ciało ogniewuchy poczerniało i wypłynęło bez życia, oślizłe. Woda w basenie zmętniała.
— Straż — nie podnosząc głosu powiedział władca.
Razwijar, nie oglądając się, usłyszał tupot i oddechy za plecami.
— Do jamy — rozkazał pan zamku.
Myślał, że łaszczą go prosto do mogiły, żeby pogrzebać żywcem. Ale zrzucili go do przestronnego kamiennego lochu, nakryli z wierzchu kratką i nastała ciemność. Razwijar, zwinięty i zagubiony, zabrał się za badanie więzienia na oślep.
Nie to, żeby miał nadzieję uciec. Po prostu nie mógł bezczynnie siedzieć. Żadnego wyjścia, oczywiście, nie znalazł, za to natrafił na kamienną płytę — ni to łoże, ni to stół, ni to katafalk — z przylepioną do jego skraju maleńką świeczką.
Świeczka! Najprawdziwszy woskowy ogarek! Razwijar w pierwszej chwili zmartwił się, że nie ma ognia, ale potem podwoił wysiłki i zaczął szperać po celi — znalazł ścienną niszę, a w niej drewnianą miskę, łyżkę i stare krzesiwo.
Zmitrężył długi czas, krzesząc ogień. Był zrozpaczony, ale nie poddawał się i w końcu świeczka zapłonęła. W pierwszej chwili Razwijar zmrużył oczy, a potem, kiedy oczy przywykły, zobaczył podłogę, gdzieniegdzie przysypaną słomą, kamienną płytę, ścienną niszę i same ściany ze śladami ogromnych zębów, widocznie loch wygryzły w kamieniu skalne robaki.
Zrobiło mu się strasznie, ale nie z powodu tego, co zobaczył. Przestraszył się, że świeczka się wypali i znowu przyjdzie mu siedzieć w ciemnościach.
Przypomniał sobie Wschodnią Ciemnicę jak porzucony dom. Było tam przestronnie i było widać gwiazdy, była tam woda i miękki mech. I było tam „jutro” i „pojutrze”, i „za tydzień”; tutaj, w lochu, tylko wieczna noc.
Okazało się, że ogarek świeczki składa się z kilku części; ciemny w środku, jaskrawy na wierzchołku i po bokach. Był największym bogactwem, jakie pozostało Razwijarowi. Jego jedynym bogactwem i nadzieją. Dobry wosk spływał powoli. Razwijar przypomniał sobie latarnię, gdzie światło paliło się dniem i nocą. Przypomniał sobie ryczący płomień, ukazujący drogę morskim statkom. Przypomniał sobie pienisty ślad „Skrzydlaka”. Przypomniał sobie starca, który nie chciał puścić go na „Łuskę”, ale jednak to zrobił.
Twarz oprawiona siwymi włosami jak wieńcem. „Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję. Miedziany Królu, Miedziany Królu…”
Cień Razwijara drgał na ścianie — czarny, straszny. A jeśli tym razem się uda?! Przecież nie ma innej nadziei, pozostało tylko zwrócić się do Miedzianego Króla. Weź, co jest mi drogie. Daj, czego potrzebuję. Wolność! Życie i wolność!
Trzęsącą się ręką Razwijar powtórzył ruch, którego nauczył go kiedyś starzec.
— Miedziany Królu… Miedziany Królu!
Zaciął się, zapanował nad sobą i kontynuował:
— Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!
Świeczka przepadła bez żadnego dźwięku. Bez śladu.
Znowu zrobiło się ciemno.
Rankiem przyprowadzili go do władcy. Ten siedział w fotelu na szerokim, półokrągłym balkonie, a obok stała na trójkątnej podstawce wielka luneta. Razwijar kiedyś widział podobną w rękach kapitana „Skrzydlaka”. Co prawda, kapitańska była mniejsza.
Straż oddaliła się. Niebo, zasnute marmurową siateczką obłoków było podobne do morskiej wody — tak samo niebieskozielone, niespokojne. Z balkonu rozciągał się widok na okoliczne skały. W ostrych kontrastach światła i cienia ich poszarpane sylwetki przypominały zniekształcone wściekłością oblicza. Profil władcy z jego złamanym nosem zdawał się częścią tych gór.
Z dołu, z wąwozu, ledwie uchwytny uchem donosił się szum wody. Ten szum towarzyszył Razwijarowi całą noc. Słuchając przygłuszonego ścianami łoskotu, potrzaskiwania stygnących kamieni, szelestu wiatru w wietrznikach, to miotał się po kamiennym dole, to walił się bez sił na słomę.
Wydawało mu się, że ściany w ciemnościach zaciskają się i sufit znajduje się niżej. Siłą woli pokonywał panikę i wtedy ściany, niewidoczne, znikały zupełnie i Razwijar znajdował się sam pośród ogromnego ciemnego świata. Jeszcze wczoraj był zwierzęciem, oswojonym, jucznym, pociągowym jak szczur w barabanie. Był zwierzęciem, świat przed jego oczami płynął, niewyraźny i mętny, a dzisiaj, teraz, jakby zerwała się zasłona. Jakby ktoś oczyścił z bagna i błota żółtą, kościaną klingę.
Pomyśleć tylko — sam odprawił poczwarę do wody! A przecież mógł pochwycić władcę i zagrażając jego życiu, dyktować swoje warunki! Jak można było przegrać, mając w rękach tak potężną broń?!
W ciemnościach wpadł na kamienną płytę i stłukł duży palec u prawej nogi. Ból nieoczekiwanie pomógł mu się uspokoić. Razwijar doszedł do wniosku, że nic się jeszcze nie skończyło, jutro powiodą go na stracenie albo na tortury i wtedy zdąży zrobić cokolwiek; wyrwać się albo pojmać zakładnika, albo — w najgorszym razie — zeskoczyć ze skały, zabierając ze sobą oprawców. Przerażała go jedna myśl, że nigdzie go nie poprowadzą, zostawiając tu, bez jedzenia i wody, w ciszy i mroku — żeby umarł.
Miedziany Królu, Miedziany Królu… Znowu omamił Razwijara, nie dając tego, czego potrzebował — chociaż Razwijar oddał mu najdroższą rzecz. Zamiast wolności przyszło rozczarowanie i złość, i gwałtowne pragnienie działania — tylko w czym to pomoże jeńcowi w kamiennym dole?!
Nad ranem prawie się uspokoił. Leżał cicho, spoglądając w ciemność i myślał o chimajrydach — kim oni są, skąd się wzięli i po co? Myślał o władcy — ile woli i czasu, ile pieniędzy i władzy było potrzebne, żeby wydłubać — wygryźć — w skale jego zamek. O śladach zębów skalnych robaków. O magii; czy stary Latarnik był magiem? Pewnie nie. Czy sam władca może okazać się magiem? Całkiem możliwe, to wiele by wyjaśniało. Czym płaci swoim ludziom? Skąd przychodzą karawany z żywnością? Jak daleko jest stąd do granicy Imperium, i czy zamek wytrzyma ataki z powietrza? I czy władcę można pokonać, a jeśli można, to jak?
Razwijar w końcu nawet zasnął — na kilka minut przed tym, gdy po niego przyszli. I oto teraz stał na półokrągłym balkonie, bojąc się uwierzyć w swoje szczęście. Władca odesłał straż, zostali sami i Razwijar ma swobodne ręce, a władca nie patrzy na niego. Siedzi, spoglądając na góry, jakby zapomniał o jeńcu…
— Nawet nie myśl o tym, żeby mnie zaatakować. Umrzesz w cierpieniach.
Razwijar wzdrygnął się. Żeby prześcignąć tego człowieka, żeby zaskoczyć znienacka, potrzebna by była cała Razwijarowa wola i chytrość. Nakazał sobie rozluźnić drżące z napięcia mięśnie.
— Wczoraj nie byłeś taki drapieżny — powiedział władca. Urządzało cię tylko przeżycie, nawet nie wolność. Teraz to przemyślałeś?
— Nie.
— Bardzo dobrze. Powiedz: skąd wiesz o larwach ogniewuchy? Skąd wiesz, skoro nawet pośród moich ludzi wtajemniczeni są tylko najbardziej zaufani.
Razwijar westchnął urywanie.
— Nie waż się kłamać — przerywając mu rzucił władca. Niewolnicy szeptali w ciemnicy?
Albo nadzorcy?
„Kiedy trzaśnie skorupa, wyjdzie ogniste stworzenie im wolność i będzie służyć ci trzy dni i trzy noce, podporządkowując się słowom i życzeniom — wyrecytował Razwijar. Nic straszna mu ni strzała, ni klinga, wedle twojej woli zabije i jednego wroga i setkę. A tuż przed tym, jak minie trzy dni i trzy noce nakaż mu rzucić się do wody, wtedy zdechnie…”.
Roztargniony wzrok władcy skupił się na jednym punkcie jak światło w szklanej soczewce.
Razwijar patrzył mu w oczy starając się nie mrugać.
„Pouczające historie o ludziach, zwierzętach i pozostałych stworzeniach” — powiedział władca z dziwnym uczuciem. — Ty umiesz czytać?
— Jestem przepisywaczem ksiąg… byłem.
— Interesujące — władca bardziej się wyprostował, splótł na kolanach długie, żółtawe palce.
— Oto korzyści z wykształcenia… Jak to się stało, że przestałeś być kopistą?
— W dzieciństwie byłem niewolnikiem jednego piśmiennego człowieka o imieniu Agi, który postanowił zarabiać przepisywaniem w Mirtie…
Razwijar mówił, pokonując chrypkę. Odkaszlnął i kontynuował opowieść. Władca słuchał, jego oczy świeciły coraz jaskrawiej, szrama w poprzek warg robiła się ciemniejsza i bardziej zauważalna.
— Jesteś Heksem?
— W połowie… tak mówią.
— Twój poprzedni pan był durniem… Mów dalej.
Razwijar opowiedział wszystko, niczego nie ukrywając. Nie wspomniał tylko o zaklęciu, którego nauczył go starzec na wyspie pod latarnią.
Władca długo milczał. Cień, skrywający balkon, usunął się, na balustrady padło słońce i te zapłonęły — miedziane, wypolerowane do połysku, krągłe.
— Czy kiedykolwiek dawano ci „słodkie mleczko”?
Razwijar wzdrygnął się. Pytanie zostało zadane niedbale, jakby mimochodem, ale myśl o „słodkim mleczku” była w jakiś sposób bardziej wstrętna niż najsurowszy wyrok śmierci.
— To jest wyjście dla ciebie — powiedział władca z niespodziewaną miękkością w głosie. — Po tym, co zrobiłeś… Przecież w zamku nie są ślepi. Rozejdą się plotki. U wielu pojawi się straszna pokusa. Jak mam teraz przebywać z moimi ludźmi, którzy widzieli, jak komenderowałeś poczwarą?
— Nie. Ja nie chciałem. Ja…
— Przyjdzie potroić ochronę wielkiego pieca — jakby rozmyślając, kontynuował władca. — Mam ich wiele, tych larw w jajach. — Kiedy zanadto dokuczają chimajrydzi albo inni wrogowie, po prostu rozbijam skorupę. Ale jak teraz powierzyć te jaja niewolnikom? Albo strażnikom, którzy wstąpili na służbę za pieniądze?
— Nie miałem innego wyjścia!
— Miałeś. Milcząco umrzeć, jak postąpiłby na twoim miejscu każdy inny niewolnik, nie tak wykształcony… nie taki sprytny. Prawidłowo byłoby urządzić publiczną kaźń… jako pouczenie.
Ale obiecałem ci życie i dotrzymam słowa. Wypijesz „słodkie mleczko” i pojedziesz do Fier, gdzie znowu cię sprzedadzą.
Razwijar rzucił się w kierunku władcy, nie myśląc. Między nim a przeciwnikiem było pięć kroków. Razwijar skoczył i chybił, potknął się o wystawioną nogę, stracił równowagę, odrzuciło go w kierunku balustrady. Miedź wbiła się w żebra, straszna siła zwaliła się z góry, zimne palce zdławiły gardło. Drgając i chrypiąc, Razwijar zdążył zobaczyć, jak władca przytrzymuje swobodną ręką chwiejący się trójnóg z lunetą.
— Mówiłem ci, że umrzesz w cierpieniu?
Razwijar starał się przewalić przez balustradę. Wymyślił i o na samym początku i chciał pociągnąć za sobą władcę; nie wyszło. Uchwyt na gardle zacisnął się mocniej.
Tupot straży, niespokojny, pilny, wdarł się na balkon I umilkł. Zapewne władca gestem rozkazał wartownikom wyjść, ponieważ teraz kroki zadźwięczały znowu, oddalała się.
— Zgadzam się — przez zęby wydyszał Razwijar.
Władca odciągnął go od poręczy — w głąb balkonu, w cień.
Oddychając z trudem, Razwijar odpełzł w kierunku ściany owitej bluszczem.
— Droga jest ci twoja pamięć? Cenisz wspomnienia bardziej niż życie?
W glosie władcy było zainteresowanie.
— Chcesz wiecznie pamiętać, jak cię wyrzucili za burtę, niczym szmatkę? A może umrzesz w imię wspomnień o rynku niewolników?
— I to także — powiedział Razwijar.
I wspomniał — na mgnienie oka — dalekie, szybujące nad morzem miasto Mirtie.
Wspominał to miasto niejeden raz, kiedy trzeba było wziąć się w garść, zapomnieć o bólu i zmęczeniu, powtórzyć jeszcze raz, bez przerw, trudną serię uderzeń, bloków, przewrotów. Kiedy mięśnie drewniały, ścięgna gotowe były rozerwać się, a język z pragnienia przysychał do podniebienia, a przecież dziesiętnik Bran, czerwonolicy bydlak, nie pozwalał pić, „póki nie zrobisz jeszcze trzech okręgów”.
Razwijar dawno już nie był małym chłopcem kopistą. W jego dotychczasowym krótkim życiu zdarzyło mu się pracować przy wiosłach na „Łusce”, nosić worki i kamienie, biegać do góry i na dół po stromych zboczach, kręcić kołowrotem i chodzić w kole, ale dziesiętnik Bran uważał go za „smarkacza” i ganiał jak szczura pociągowego. Razwijar męczył się okrutnie. Padając na siennik, zasypiał już w powietrzu i prawie nie wspominał ani domu, ani lasu, ani biegnących po miedzy wiewiórek.
Nos złamali mu w czasie szkoleniowej walki, po miesiącu od zaliczenia go do młodszej dziesiątki. Długo chodził w siniakach, z podbitymi oczami, a potem — późną jesienią — w bójce bez oręża pokonał Krzywulca, najsilniejszego i najbardziej doświadczonego spośród nowicjuszy.
Wtedy dziesiętnik Bran, nie mówiąc ani słowa, przeniósł Razwijara z młodszej dziesiątki do prawdziwej straży.
Wszyscy wiedzieli, że Razwijar jest byłym niewolnikiem, .ile nie było przyjęte, by o tym wspominać. Uważano, że nowy strażnik jest pod opieką władcy; sam Razwijar nie mógł w to uwierzyć. Wprost niepojętym było, że władca rozkazał przydzielić go do młodszej dziesiątki, zamiast oddać katowi… Ale patronat?
Od tamtej pory Razwijar widział władcę tylko jeden raz. Prosto z wieczornego mianowania, już jako prawdziwego strażnika, wezwano go na górę. Władca siedział w gabinecie, w tej samej komnacie, gdzie kiedyś utonęła larwa ogniewuchy. Tak samo odbijały się świece na powierzchni zbiornika z wodą. Tak samo nieruchomo siedział w fotelu człowiek ze szramą w poprzek warg.
— Przepisz dla mnie książkę — powiedział władca.
Razwijarowi przyniesiono oprawę z czystymi stronicami, dwie wielkie świece, kałamarz i zestaw piór sytuchy. Młodzieniec niezgrabnie usadowił się za biurkiem, wziął pióro. Nagle przestraszył się, że oduczył się pisać i ręka, spracowana i twarda jak drewno, nie będzie w stanie wyrysować ani jednio znaku.
Władca obserwował go. Przełamując strach, Razwijar otworzył księgę, którą należało przepisać.
Już po kilku pierwszych stronach zaparło mu dech w piersiach. To był traktat uczonego mieszkającego w Imperium; o magach, ich potędze i skąd się oni biorą. Na pewno bardzo cenna, rzadka księga. Może nawet zakazana dla wszystkich poza Imperatorskimi mędrcami. Możliwe też, że wykradziona ze skarbca. Tak czy inaczej — taka księga jest warta więcej niż dziesięciu młodych niewolników…
Razwijar zmrużył oczy. Znaki składały się w słowa, stały przed wewnętrznym wzrokiem tak samo wyraźnie, jakby widział je oczami. Talent go nie opuścił. Razwijar niczego nie zapomniał i w tym momencie doświadczył takiej radości, jakby spotkał dawnego, długo niewidzianego przyjaciela.
Zaczął przenosić to, co zobaczył na papier. Najpierw ostrożnie, drżącą z nieprzyzwyczajenia ręką, a potem coraz śmielej. „W pałacu i w zagrodzie i w trójnogiej chacie majstra na Bezziemiu — wszędzie, gdzie jest kominek albo piec — może pojawić się na świecie mag. On może latać bez skrzydeł i rozkazywać kamieniom, może zabijać ogniem albo leczyć śmiertelnie chorych, ale głównym jego posłannictwem jest wnieść do tego świata to, czego przedtem na nim nie było…”.
— Interesujące — powiedział władca, który nie wiedzieć kiedy znalazł się za plecami Razwijara. — Gdyby nie inny papier, nie świeży atrament… Twoją kopię można wziąć za oryginał, mały Heksie.
Razwijar nie odpowiedział, zajęty pracą. Władca szybko odszedł. Razwijar siedział sam w ogromnym gabinecie i przy świetle dwóch świec przepisywał księgę o magach, ich przyzwyczajeniach i stopniach wtajemniczenia. O tym, jak stawiają tęczową pieczęć na imperatorskich pieniądzach, jak tropią buntowników po jednej tylko nieostrożnej myśli i o pierścieniach z kolorowymi kamieniami, które noszą na palcu, i o tym, jak poddają się im gromy, i o wielu innych rzeczach.
Nad ranem zakończył. Oddał księgę osobistemu słudze władcy. Wyszedł. Chwiejąc się, zszedł do koszar i trafił prosto na poranną musztrę, a dziesiętnik Bran miał za nic to, czy spał tej nocy, czy nie. Ćwicząc z mieczem, z tarczą, z pałką, z łańcuchem Razwijar myślał o magach, którym niepotrzebna wojskowa mądrość, którzy i bez oręża są niepokonani…
Bran go nie chwalił. Ale spoglądał poważnie, z aprobatą.
Minęła jesień, potem zima. Wierzchołki gór pobielały. Młodzi strażnicy ślizgali się po lodowych wyżłobieniach na samych szczytach, często ryzykując życiem. Dziesiętnik Bran popierał te zabawy, ponieważ „nie ma odwagi bez niebezpieczeństwa”.
Razwijar wchodził wyżej niż inni — tak, że ściskało w piersiach — i leciał, nieomal przewracając się na zakrętach, przeskakując przez wyrwy, przez nagie kamienie. Wiatr chlastał po twarzy, jakby chciał ją zerwać i porwać jak czapkę. Oczy paliły, łzy odrywały się od policzków i ulatywały do tyłu, przemieniając się w sopelki, a na wieczornej musztrze dziesiętnik Bran z niezadowoleniem pytał:
— Znowu zapłakany? Jak baba!
Uczył Razwijara strzelać z łuku i arbaletu, chociaż jemu bardziej podobała się walka wręcz.
— Jesteś strzelcem, a nie mieczowym — pouczająco mówił Bran. — Twarde ręce, dobry wzrok. Ucz się, bydlaku, bo skórę zedrę i na bęben naciągnę!
Ale prawie nigdy nie bił.
Zimą zasypało przełęcze, patrol miał mniej pracy. Przejezdną została tylko jedna droga, ciągnąca się w dół wąwozu. Tędy na zamek dostarczano żywność i opał z sąsiednich wiosek. W całym zamku paliły się piece, gorące powietrze podnosiło się przez okrągłe otwory w podłodze i drżało, mieszało się z chłodnymi strumieniami. Największy piec palił się, nie gasnąc, w drugiej kondygnacji zamku, ogrzewając pokoje władcy, a palili w nim nie niewolnicy czy słudzy, a strażnicy wypróbowani podczas wieloletniej służby u władcy.
Razwijar wiedział o tym piecu zapewne więcej od innych w koszarach. Tam, w komórkach żelaznej sieci, grzały się jaja ogniewuchy. Było ich nie mniej niż tysiąc. O tym, jaka moc znajdzie się w rękach tego, kto je rozbije, Razwijar starał się nie myśleć.
Za to inne myśli wypełniały umysł młodzieńca całkowicie. Troska, początkowo dotykająca go tylko odrobinę, nagle spadła całą siłą i przesłoniła świat. Wspinając się wyżej niż inni i ześlizgując się ze szczytów po lodowych i śnieżnych językach, Razwijar lekceważył wszystko, rzucając wyzwanie losowi.
Los miał na imię Dżal.
Przywożono je z okolicznych wiosek, niekiedy z portu Fier. Niektóre były niewolnicami, inne nie. Usługiwały, sprzątały, wykonywały rękodzieła w zamku. Wszystkie były młode, silne, z białymi zębami i włosami splecionymi w warkocze. Nocami do ich obowiązków należało także sprawianie przyjemności strażnikom, ponieważ rodziny żonatych były daleko, a pozostali usychali z samotności.
Dżal znalazła się w zamku jesienią, kiedy Razwijar był jeszcze w młodszej dziesiątce i nie śmiał nawet myśleć, żeby po zmianie udać się „do ptaszyn”. Zresztą pod dowództwem dziesiętnika Brana, który zdecydowanie dążył do przerobienia „smarkacza” na człowieka, w głowie Razwijara nie rodziły się myśli o kobietach. Dżal tymczasem oswoiła się z zamkiem, zaczęła się uśmiechać i pewnego razu Razwijar zobaczył, jak zapala świeczniki, idąc wzdłuż galerii.
Stawała na palcach, dolewała olej do kaganka, po czym podnosiła świecę. Jej twarz rozświetlała się blaskiem ognika, szerokie rękawy zsuwały się, obnażając ręce aż do ramion.
Dżal kiwała głową, jakby zadowolona z wykonanej pracy i szła do następnego świecznika, a idąc — tak zdawało się Razwijarowi — tańczyła.
Od tamtej pory szukał jej wszędzie. Śledził ją w zamku, kiedy myła podłogi albo nosiła drwa, albo wygrzebywała popiół z pieców. Na początku obserwował ją z daleka, później przestał się ukrywać, w końcu podszedł. Chciał do niej zagadnąć; zapytać, kim jest i skąd, czy ma krewnych i czy widziała morze. Zamiast tego, wziął ją za ramiona, odwrócił do siebie i pocałował. Dżal nie śmiała się wyrwać, ale zastygła, jakby była z drewna, przyciskając do piersi miotełkę z szorstkich ptasich piór.
Od tamtego dnia Razwijar zachorował. Myśl o tym, że każdej nocy — albo prawie każdej — ktoś z jego towarzyszy strażników przywłaszcza sobie jej wargi, ręce, uległe ciało, biła go w twarz jak zimny wiatr, a łzy ciekły nie wiadomo od czego — od wiatru czy od bólu. Śmiali się z niego, wołali, żeby szedł z nimi „do ptasznika”. Tak bowiem nazywała się żeńska część zamku, gdzie w maleńkich klitkach bez okien zamieszkiwały służące i rękodzielniczki, przy czym drzwi wszystkich komnat wychodziły na jeden długi balkon, gdzie licznie gnieździły się czerkuny. On zaś wzbraniał się, wspominając wszystkie przekleństwa, jakie znał i jeszcze te, które przeczytał kiedyś na ścianach Wschodniej Ciemnicy. Oblewał się lodowatą wodą, chodząc pod strugi na wpół zamarzłego wodospadu. Szczególnie drażniło go strzelanie z łuku i arbaletu — chciało mu się ruszać, a nie celować, rąbać, a nie i czekać na swoją kolej.
Pewnego dnia, u schyłku zimy, kiedy nad górami nabrzmiewało niebo i z południa ciągnęło wilgotnym wiatrem, Razwijar zjawił się u dziesiętnika Brana i powiedział, że chce Dżal tylko dla siebie, na własność.
— Kupujesz ją? — zdziwił się Bran. — Od władcy? Ale czy on zechce ją sprzedać? A czym zapłacisz? I czy to nie dziwne, przecież ty sam, zdaje się, jesteś wciąż niewolnikiem?
Dworował sobie trochę z Razwijara, ale bez złośliwości, chłopak był jednym z jego ulubieńców.
— Słuchaj mądrego człowieka, pisarczyku. Baba nie diament, w oprawę nie wstawisz i na rękę nie wsuniesz. Ożeniłem się bardzo młodo. Byłem taki jak ty, miód z niej zlizywałem, mlekiem obmywałem. I co? Wystarczyło na wyprawę pójść, jak moja pięknolica przeszła od jednego do drugiego i ja się temu dziwić nic mogłem. U nich, widzisz, w osadzie tak jest przyjęte, tam w górach na pięciu mężczyzn jedna baba się rodzi…
Razwijar, zacisnąwszy zęby, poszedł na górne galerie, gdzie znajdowały się, opustoszałe po zimie, gniazda czerkunów. Zdjął pas, paradny skórzany pas ze stalowymi blachami, który wygrał „w szturchańce” od tyczkowatego Krzywułca. Rzucił na kamień.
— Miedziany Królu…
Jeszcze nie pojmował związku między zaklęciem a swoim życiem, ale nie miał już wątpliwości, że taki związek istnieje. Nie otrzymał chleba na galerze, za to dostał pamięć. W kamiennym lochu prosił o życie i wolność, i otrzymał przynajmniej pierwsze.
A teraz chciał dla siebie Dżal. Tak jej chciał, że miał ochotę wyć i tarzać się po podłodze.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu! Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!
Zrobił wszystko, jak kazał stary Latarnik, ale pas nie zniknął. Jak wcześniej, leżał na kamieniu, szeroki, ciężki. Dlaczego? Co Razwijar zrobił nie tak?!
— Miedziany Królu, Miedziany Królu…
Nic się nie zmieniło. Razwijar powoli podniósł pas, nałożył i zaciągnął sprzączkę. Wybredny Miedziany Król nie uznał ofiary za wystarczająco godną, ponieważ Razwijar w pełni mógł się obejść bez pasa, a to znaczy, że Król nie potrzebuje takiego podarunku.
A co jest Razwijarowi drogie?
Od chwili, kiedy zaczął jeść do syta, ani jeden kawałek chleba nie miał takiej wartości, jak ten na galerze. Miał niewiele świec, ale nie zdarzało mu się stąpać w ciemności. I nie znalazł nic godnego, żeby zaoferować Miedzianemu Królowi w zamian za złudną usługę.
Tej nocy nastała wiosna.
Potok, biegnący po dnie wąwozu, ryczał tak, że w dolnych kondygnacjach zamku trudno było rozmawiać. Wodospady na przeciwległej stronie wąwozu ze wstążeczek przeobraziły się w pełno wodne białe płachty. Dżal prała bieliznę w korycie z ciepłą wodą, miała na sobie żółtą płócienną sukienkę do kostek.
Razwijar podszedł i zatrzymał się za jej plecami. Poczuła jego wzrok, obejrzała się, wzdrygnęła i przymilnie, nieśmiało uśmiechnęła się.
Wiedział, że ona tak uśmiecha się do wszystkich strażników. Służący i nadzorcy nie mieli do niej prawa. Tylko strażnicy i tylko po wieczornym dzwonie — jedno uderzenie miedzi o miedź oznaczało zakończenie dziennych trosk i nastanie nocy.
Do wieczornego dzwonu zostało jeszcze sporo czasu. Góra wypranej i wykręconej bielizny leżała w pustym korycie, a kilka ubrudzonych koszul — na płaskim kamieniu u stóp Dżal.
— Chcesz? Uciekniemy? — zapytał Razwijar.
Cofnęła się, potknęła o balię i omal nie upadła.
— Jestem takim samym niewolnikiem jak ty. Nocą pójdziemy przez góry. Chcesz?
Dżal obejrzała się, czy nikt nie słyszy. Znowu popatrzyła tui Razwijara. Jej wargi zadrżały.
— Ty… nie mów tak. Nie kłam.
— Nie kłamię.
— Nie można uciec przez góry! Tylko jedną drogą, a tam są patrole…
— Ja biegam szybciej. Nawet z człowiekiem na plecach. Z tobą. Pójdziemy do Fier, mam co sprzedać. Wsiądziemy na statek, najmę się jako wioślarz albo marynarz. Uciekniemy na jakąkolwiek wyspę Imperium. Tam zostanę przepisywaczem ksiąg i zaczniemy żyć jak bogacze.
Dżal znowu się rozejrzała:
— Jeśli ktoś usłyszy, co mówisz…
— Nikt nie usłyszy. Szumi woda.
— A jeśli nas pojmą?!
— Nie pojmą. Powiedz: zgadzasz się?
Dziewczyna przycisnęła do piersi niewyżętą koszulę. Wielkie krople mydlin potoczyły się po sukience.
— Nie… ja się boję. Boję się, nie mogę.
Wieczorem Razwijara wezwał dziesiętnik Bran.
Biorę ludzi, idziemy na przełęcz. Patrol w parowie widział chimajrydów i ich baby z nimi.
Jeśli baby, to znaczy, że klan wyruszył z miejsca, żeby je pokryć, kiedy przejdą przez przełęcz.
Ustawię cię na nocnej zmianie, po północy wstąpisz na środdkową galerię, tam stary Tis przydziela zmiany. Popatrz mi w oczy, zrozumiałeś?
— Po północy — posłusznie powtórzył Razwijar.
Z uderzeniem wieczornego dzwonu, przestąpił próg „ptasznika”, gdzie tak długo nie śmiał pokazać nosa. Starsza służąca wsparła ręce pod boki:
— Ty do kogo?
— Do Dżal.
— Z wyglądu jesteś młodziak, czy aby nie z młodszej dziesiątki?
— Prawdziwy strażnik.
— A więc wczesny — powiedziała służąca w zamyśleniu. — Dobrze, wchodź, a ja zaznaczę na tabliczce, że jest dzisiejszej nocy zajęta… Liczyć umiesz? Na prawo trzecie drzwi po dziesiątych.
Razwijar wyszedł na balkon, biały i czysty, odgrodzony od przepaści niewysoką kamienną barierą. Zatrzymał się, rozejrzał, popatrzył w dół. Chrząknął, bez pośpiechu ruszył wzdłuż ściany. Do drzwi przyczepiony był pęczek uschniętej trawy. Ochrona? Znak?
Wszedł, nie pukając.
Okien nie było. Paliła się świeczka w kącie, odbijała się w maleńkim żelaznym zwierciadle.
Na niskim stołeczku, tyłem do drzwi siedziała Dżal, rozpuszczone włosy spływały po plecach.
Nie obejrzała się. Zapewne nie rozpoznała go od razu; wszedł strażnik, jak zwykle. Razwijar przymknął drzwi i w komnacie zrobiło się ciemno. Podszedł i zatrzymał się za plecami dziewczyny i zobaczył w zwierciadle dwa oblicza — swoje i Dżal.
Ona go poznała. On siebie — nie.
Już dawno nie patrzył w lustro, jak wielu strażników nie tracił czasu na golenie i nacierał brodę i policzki kapeluszem „bezbrodego grzyba”, bez wysiłku usuwając szczecinę. Teraz przed nim stał nieznajomy człowiek z wyciągniętym, bladym obliczem, ostrym podbródkiem, bardzo ciemnymi oczami o dziwnym kształcie. Na załamanym nosie wybijała się biała chrząstka. Twarz była poważna i drapieżna, wyprana z emocji. Obok odbijało się oblicze Dżal, od jej oddechu drżał płomień świeczki. Czego się przestraszyła?
— Czego się przestraszyłaś?
Pochyliła głowę, spuszczając rzęsy jak zasłony.
— Witaj… przyszedłeś na całą noc?
— Przyszedłem cię zabrać.
— Nie — dziewczyna pokręciła głową. — Nie można…
— Można. Nie ma straży w zamku, tylko nocna zmiana. Będę stał po północy na środkowej galerii, tam trzeba zejść z waszego balkonu, nawet mysz to potrafi. Pójdziesz ze mną?
Patrzyła błagalnie:
— Po co… Ja już przywykłam… Pojmą i zabiją… Boję się!
Chłopak usiadł na sienniku. Wzięła to za koniec rozmowy i wprawnie sięgnęła ku wiązaniom sukni pod szyją. Rozwiąała je, poruszyła ramionami, suknia ześliznęła się, obnażając ramiona i piersi.
Razwijar siedział nachmurzony, z taką siłą ściskając skraj siennika, jakby to była szczapka drewna na wzburzonym morzu. Ma prawo do Dżal tutaj, teraz, do samej północy. Na równi z Krzywulcem, ze starym Tisem, z każdym strażnikiem albo wartownikiem zamku. Czy wypada robić dziewczynie wymówki, jeśli ona nie zgadza się łamać ustalonego tradycją i porządku i zamieniać go na śmiertelne niebezpieczeństwo, na strach, na trudy ucieczki?
Dżal wstała upuszczając suknię na podłogę. Była szczupła, smagłoskóra, zupełnie jak kobiety Złotych, które wyobrażał sobie Razwijar, siedząc na wyspie z latarnikiem i patrząc na dalekie Mirlie. Ale tamte kobiety były nieprzystępne. Trzeba je było kupić za wielkie pieniądze, zapewne posiąść siłą. Brać za żony tylko będąc znacznym, czystej krwi Złotym. A Dżal, której Razwijar pragnął od dawna niepohamowanie, stała przed nim naga i całkowicie posłuszna.
Przewrócił ją na siennik — gwałtownie i szorstko. Była uległa, a nawet miła dla niego. Jej wargi rozchyliły się w zalotnym uśmiechu. I Razwijar całował te napięte wargi, a potem, złapawszy oddech, powtarzał to, patrząc jej w oczy:
— Uprowadzę cię, rozumiesz? Dzisiaj uprowadzę stąd… Słyszysz mnie?
Uśmiechnęła się smutno.
Razwijar wyszedł od Dżal godzinę przed północą zmieszany i zły. Na balkonie nikogo nie było, ponieważ służące dzisiaj odpoczywały, jutro będą miały dużo pracy, kiedy dziesiętnik przywiedzie dzieci z przełęczy…
Stał przy poręczy, ale nie zobaczył gwiazd nad zębatymi ścianami czarnych gór. Przywidział mu się las wokół rodzinnego domu, polana, odzyskana dla zbóż i stada wiewiórek, falą sunące po miedzy.
Kiedyś je zobaczy. I może nawet rozpozna pośród nich swoją matkę.
— Mam dla ciebie robotę, pisarczyku.
— Księga? — wyrwało się Razwijarowi. — Ale przecież teraz…
— Zamknij się!
Władca stał na półokrągłym balkonie, spoglądając na góry. W dole, w wąwozie ryczał potok, wezbrany tającymi śniegami. Razwijar dopiero co przybiegł z koszar. Chwilę wcześniej wrócił mały oddział, a raczej to, co z niego zostało, czyli Krzywulec zraniony w rękę i Tari–Koło.
Padając z nóg, ludzie z patrolu obwieścili, że na osadę Dolne jaskinie napadli chimajrydzi.
Częściowo powybijali, częściowo rozpędzili pastuchów i zabrali się za uprowadzanie stada. W tym czasie, kiedy dziesiętnik Bran był na górskiej przełęczy, gdzie czatował na zdradliwe stworzenia — te napadły z dołu i okazało się, że w zamku nie ma wystarczająco dużo ludzi.
— Mam dla ciebie robotę, skrybo. Pójdziemy tam razem… Wiesz, gdzie? Do pieca.
Weźmiesz jajo i rozbijesz skorupę. Potem wyruszysz do Dolnych jaskiń, zabierając ze sobą… kilku ludzi, sam zdecydujesz, kogo. Rozkazuję ci: zabić wszystko, co porusza się na czterech nogach i na dwóch. Odzyskać stado. Odszukać ocalałych górali i wytłumaczyć im, że nie są bezbronni, a danina, którą mi płacą, oznacza rychłą śmierć ich wrogom. Wszystko jasne?
— Tak, władco — powiedział Razwijar po chwili milczenia.
— Dobrze. Idziemy.
W ten sposób Razwijar w kilka minut do północy nie zajął swojego posterunku na środkowej galerii. I teraz, krocząc w ślad za władcą długim korytarzem, nie mógł opędzić się od myśli: co, jeśli Dżal na niego czeka?
Uwierzyła mu. Pokonała strach. Ostatecznie pokochała go i była gotowa zaryzykować. Stoi w drzwiach swojej komnaty i czeka na umówiony sygnał, a sygnału nie ma.
Drogę oświetlał jeden z osobistych ochroniarzy władcy. Ogień pochodni wydobył z mroku gładką ścianę z prawej strony i kamienną koronkę z lewej, dziwaczną, wyszlifowaną do połysku, z gwiazdami w prześwitach. Taką koronkę, pomyślał Razwijar, mogą wyciąć z kamienia tylko ludzkie ręce, bo czyż tak delikatna robota jest na siły bezrozumnych skalników?
Palacze pracowali dniem i nocą, kręcili bloki, podnoszące z dołu beczki z węglem.
Przestrzenna sala z niskim sklepieniem była zalana czerwonym światłem pieca.
— Palacze precz. Straż zostaje. — Władca podszedł do pieca, wyciągnął szyję, zaglądając do jego wnętrza, jakby nie zauważył strasznego żaru. — Bierz bosak, Heksie.
Razwijar wybrał bosak ze stojaka, gdzie, jak włócznie w zbrojowni, na swój czas czekały łopaty, ognioodporne tarcze i pancerze oraz narzędzia podobne do zwykłego pogrzebacza. Wylot pieca był bardzo mały w porównaniu z jego kolosalnym wnętrzem; Razwijar stanął obok władcy, spojrzał w ogień i zakręciło mu się w głowie. Zobaczył równinę zasadzoną czarnymi, gorejącymi głowami, zobaczył las z ognistych pni, zobaczył wzburzone morze falującego od żaru popiołu.
Władca wyciągnął klucz. Przekręcił nim w ściennej szczelinie; poszedł w ruch mechanizm, ociężale zazgrzytały łańcuchy, podciągając do wylotu pieca kratkę z ułożonymi na niej w przegródkach jajami ogniewuchy.
— Co jej rozkażesz?
Razwijar mrużył oczy od żaru. Zdawało się, że płoną mu brwi.
— Iść za mną. Zabijać chimajrydów.
— Błąd. Zabijać chimajrydów do i po twojej śmierci. Na wypadek, jeśli cię zestrzelą. Kogo weźmiesz ze sobą?
Razwijar wypowiedział imiona. Władca wykrzyczał je, powtórzyli strażnicy przy drzwiach, dał się słyszeć tupot wielu nóg, rozkaz spieszono oznajmić w koszarach.
— Rozkaż im osłaniać ciebie tarczami — powiedział władca. — Nie chcę, żeby cię zabili, Heksie, to byłaby niepowetowana strata dla nas wszystkich… Jesteś gotów przyjąć tę moc?
— Tak, władco.
— Rozbijaj!
Kratka, na której ułożone były jajka huśtała się niezbyt blisko, ale i nie za daleko. Razwijar na pół kroku zbliżył się do pieca, wyważył bosak w ręku, dokładnie jak na ćwiczeniach, uderzył nim w odkrytą paszczę pieca i rozbił skorupę jaja leżącego z brzegu.
I od razu odskoczył, tak wionęło żarem. Nawet władca się odsunął. Zrzuciwszy resztki skorupy, larwa ogniewuchy wyrwała się z ognistej paszczy ogniska i, rozsypując iskry, usiadła przed piecem na kamiennej podłodze. W gorącej komnacie znaleźli się twarzą w twarz władca, młody strażnik i potworna larwa ogniewuchy posłuszna „maleńkiemu Heksowi”.
Razwijar kilka chwil milczał nie mogąc zdecydować się przemówić.
— Co?
— Można zapytać… władco?
— Tylko szybko.
— Dlaczego…
Chciał zapytać, czym sobie zasłużył na takie zaufanie. Teraz może rozkazać larwie zabić władcę i straż, a potem rozbić wszystkie pozostałe jaja i sam zostać władcą — nie tylko zamku, ale i całego świata, do którego można dostać się w ciągu trzech dni. Pójdzie do Dżal z ogniewuchą u nogi i więcej nikt, ani jeden mężczyzna nie ośmieli się nie tylko jej dotknąć, ale nawet na nią spojrzeć! Posiadanie, wolność, władza. Perspektywa, która się przed nim roztoczyła była jak przepaść, jak ognista jama pieca, paląca i przyciągająca aż do zawrotu głowy.
Władca zrozumiał go bez słów. Nie przeraził się, nie stracił głowy ani na mgnienie.
Rozciągnął w uśmiechu wargi ze szramą:
— Wyjaśnię ci… kiedy wrócisz. A teraz idź, maleńki Heksie. I pokaż, na co cię stać.
Tysiąc i tysiąc kroków. Razwijar potrafił biegać; najbardziej chwiejny kamień nie drżał pod jego stopami, tak lekko i równo niosły go nogi po szerokiej drodze na skalnym występie. Przed nim ślizgała się ogniewucha — leciała nisko i oświetlała sobą drogę.
Z ciemności wypływały skały i przełęcze. Droga obejmowała górne pasmo, to przytulając się do jego boku, to niebezpiecznie odsuwając się, zawisając nad przepaścią. Za plecami grzechotały sapogi strażników, niedawnych opiekunów i nauczycieli, teraz podwładnych, ale tylko Razwijar miał zaufanie władcy i tylko na nim spoczywała odpowiedzialność za los wielu ludzi: żywych, martwych i skazanych.
Dolne Jaskinie — skalna osada. Razwijar był tam raz albo dwa. Nazwę osada wzięła od jaskiń; rozległych, długich, z wieloma wyjściami na powierzchnię, z podziemnymi ruczajami i jeziorami, ze ścianami porosłymi pożywnym mchem. Górale hodowali przyślepki, które żywiły się właśnie tym mchem.
Pod górami zimą i latem chodziły ogromne stada. Kiedy przyślepki objadły jedną grotę czy korytarz, przeganiano je na następne podziemne pastwiska. Ślepe, nieznające słońca stworzenia żyły i płodziły się w całkowitej ciemności, a i górale rzadko widzieli światło, przepadając w jaskiniach. Ich żony i dzieci żyły w kamiennych domkach przylepionych do skały. Z mleka przyślepek wyrabiały sery i robiły kwas, a skóry szły na odzież i obuwie. Atakujący jaskinie liczyli na poważne naruszenie zamkowego zaopatrzenia; zdobyć stada, resztę wybić, jeśli się powiedzie, zbuntować miejscowych mieszkańców.
Droga znowu zawróciła, okrążając góry. W ryk potoku na dnie wąwozu wplotły się dalekie krzyki, cienki wizg przylepek i hurgot kamieni. W ciemności paliły się pochodnie, miotały się czarne postacie jeźdźców, białawym kisielem płynęły stada — ślepe toczyły się w dół, do potoku, i Razwijar pojął nagle, że chimajrydzi wcale nie zamierzają uprowadzać zwierząt pod osłoną ciemności. Oni chcą po prostu przyślepki potopić.
Poczuł, jak zapiera mu dech w piersiach. Nie od biegu, ale od ogłuszającej bojowej furii.
Chimajrydzi dopuszczali się rozboju, utwierdzeni w swojej bezkarności, a Razwijar posiadł moc przywrócenia zachwianego porządku.
— Zabijaj wstrętne stworzenia!
Poczwara nie wiedziała co to takiego „wstrętne stworzenia”. Wiedział Razwijar, a dla tego rozkazu było to wystarczające. Nieuchwytne potwory, które kiedyś zabiły nadzorcę Rodżiego, czworonożni półludzie i ich jeźdźcy, rozbójnicy zamieszkujący góry, napadający na karawany, marzący o jednym: zburzyć zamek do ostatniego kamienia, zrównać go z ziemią.
— Zabijaj!
Larwa wzbiła się do góry i rzuciła naprzód. Dla niej nie istniała ciemność, strach przed śmiercią, skalne występy i jamy. Zwaliła się jak przekleństwo na głowy rozbójników, a przyślepki i bez tego przerażone, zaczęły w panice rozbiegać się po górach.
— Szukajcie pasterzy — rozkazał Razwijar swoim ludziom. — Niech zbierają bydło i kierują z powrotem do jaskiń. Powiedzcie im, że jeśli zbiorą — będzie nagroda, stracą — zetrę na proch!
Podporządkowali się mu bez słowa sprzeciwu, w milczeniu. Pięciu strażników, przyświecając sobie lampkami, rzuciło się w stronę osady szukać tych, którzy przeżyli, wyciągać ich ze szczelin, gdzie się pochowali, grozić i nakazywać. Ich lampki kołysały się już daleko, wysoko na stoku, kiedy Razwijar przypomniał sobie słowa władcy: rozkaż im ochraniać cię tarczami…
I od razu też przypomniał sobie, pokrywając się zimnym potem, że nieprawidłowo wydał rozkaz poczwarce. Teraz, jeśli go zabiją, ona odleci precz albo napadnie na swoich.
Tymczasem ogniewucha, migocząc jak wypalona głownia, dosięgła już wroga. Półludzie zaczęli krzyczeć schrypniętymi głosami. Poleciały na ziemię ciała jeźdźców. Dwóch albo trzech chimajrydów rzuciło się do potoku, wybierając śmierć we wzburzonej wodzie. Reszta ruszyła w górę, byle dalej od drogi i od osady.
Ognie rozsypały się po stoku. Czworonożni lekko pokonywali urwiska niedostępne dla człowieka, spod ich szerokich łap leciały kamienie. Razwijar widział jak podnosi się pył, oświetlony pochodniami, jak larwa ogniewuchy prześladuje zbiegów, którzy rozsypują się jak wachlarz, rozchodząc się na boki, a poczwara jest tylko jedna i rozerwać się nie może.
Spłoszone stado przyślepek rozbiegło się i dotarło na miejsce, gdzie stał Razwijar. Zwierzęta dotykały jego kolan być może przez ślepotę, a być może w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa. Ich biaława, pofałdowana skóra pokryta krótką sierścią, była chłodna i szorstka w dotyku.
Jeźdźcy porzucili pochodnie i stali się niewidoczni w ciemności. Razwijar wiedział, że widzą nocą tak samo dobrze jak w dzień, podczas gdy on był prawie ślepy. Ogniewucha miotała się, jej zarys się zamazywał, zostawiając świecąca dróżkę, a Razwijar, nawet mrużąc oczy, nadal widział i tylko zygzaki.
— Bierz! — szeptał, podchodząc coraz bliżej. — Bierz! Szybciej! Bierz ich!
Jeźdźcy walili się na ziemię jeden za drugim, ale ci, którzy ocaleli nie rzucali się już do ucieczki. W osadzie, gdzie połyskiwały lampki strażników, dał się słyszeć nowy dźwięk; zadzwoniło żelazo o żelazo. Świsnęła strzała; Razwijar zrozumiał, że go zaważyli, że jeźdźcy szukają człowieka, któremu podlega ogniewucha i uświadomił sobie, że zdążą go zabić zanim larwa skończy swoje dzieło.
Wyszarpnął obie klingi.
— Do mnie! Zabijaj wszystkich, póki jestem żywy i dwa razy tyle, kiedy umrę!
Nie zapomniał o tym, aby prawidłowo ułożyć frazę. Wszystko się powtarzało; w półmroku, z lekka rozproszonym bliskością świtu, wyrósł przed nim jeździec na czworonożnym stworzeniu, a twarze obu były zakryte hełmami. W życiu Razwijara to była druga prawdziwa walka.
Półczłowiek prześliznął się, obchodząc Razwijara z lewej strony, jakby z nim igrając. W czerwonym świetle odległego ognia błysnęło ostrze — błyskawiczny, natychmiastowy cios z góry i na ukos. Uderzenie było ciężkie jak sto worków z kamieniami, Razwijar zatrzymał je swoją klingą na moment, ale ten wystarczył, żeby pozostał wśród żywych jeszcze kilka chwil.
Półczłowiek przesunął się obok i ustawił za jego plecami, a na spotkanie wyskoczyło jeszcze dwóch i władczy głos krzyknął z ciemności:
— Strzelaj!
Razwijar rzucił się na ziemię, przepuszczając nad głową lecące strzały. Dziesiętnik Bran uczył go uników w wirze walki, żeby każdy kolejny ruch był nieprzewidywalny dla przeciwnika.
„Wydałem prawidłowy rozkaz i cokolwiek by się stało — zwyciężyłem”.
Zrywając się na nogi, wyłowił ruch za plecami i zdążył podstawić miecz. Uderzył drugim.
Trafił. Usłyszał zdławiony krzyk. Troje jeźdźców krążyło jak kołowrót, a Razwijar kołysał się w przód i w tył, przeczuwając wylatujące z ciemności strzały, wymigując się jak nitka z osnowy tkaniny przeznaczenia, a strzały przelatywały tam, gdzie on był przed sekundą. Ciągnęło się to bardzo długo — kilka chwil, kilka szybkich taktów.
Potem pojawiła się ogniewucha oblewając wszystko wokół żarem, oślepiając. Jeźdźcy rozbiegli się, a Razwijar zauważył, że został ranny — lekko, nieznacznie, w prawe ramię.
Skórzany rękaw był ciepły i lepki. Niebo jaśniało. Łamaną linią odznaczały się góry na horyzoncie. Wydałem prawidłowy rozkaz, pomyślał Razwijar z zadowoleniem. Gdyby ona nie przyszła — już byłbym trupem.
Obrócił się w kierunku osady, która powoli wyłaniała się z ciemności. Dziesiątki domków, szałasy nad wejściami do jaskiń, źródło w kręgu kamieni, a nad źródłem — świętym miejscem dla wszystkich tutaj żyjących — dostojna kamienna statua. Trzeba było szukać strażników, trzeba było uspokoić pasłuchów i zagonić stada, ponieważ wkrótce wzejdzie słońce i wiele przyślepek zginie…
Na ramiona zwalił mu się straszny ciężar. Pazury wbiły się w prawe ramię i w lewy bok.
Razwijar upadł twarzą do ziemi, przytłoczony ciałem wroga, bezwolny jak wór kartofli.
Ogłuszony pozwolił ciężkim łapom trząść sobą, tak, że głowa latała mu jak guzik na nitce.
I dopiero po kilku strasznych chwilach, kiedy przeciwnik już był pewny zwycięstwa, Razwijar z całej siły szarpnął się, w obrocie strącił z siebie pazurzastą łapę — razem ze strzępem mocnej kurtki — i ciął mieczem, trafiając dokładnie w nagą szyję chimajryda poniżej zapięcia hełmu.
Pociekła krew, Razwijara chwyciły za gardło dwie ludzkie ręce — i omdlały; drugie ostrze przycisnął do nieosłoniętego gardła stworzenia, trochę powyżej płytkiego krwawego nacięcia.
Dwoje oczu patrzyło na Razwijara poprzez wycięcie hełmu. Dwoje ludzkich oczu.
Wstawało słońce. Pasterze, bladzi i przerażeni, podobni do swoich wystraszonych zwierzaków, zaganiali stada popiskując glinianymi piszczałkami, pokrzykując drżącymi głosami:
— Za mną! Idziemy! Za mną!
Stada rozbiegły się po całym zboczu, kilkadziesiąt zwierząt utonęło we wzburzonej rzece.
Wszyscy ludzie, którzy przyszli z Razwijarem przeżyli, dwoje było rannych, jeden ciężko.
Dwóch miejscowych podrostków zaniosło go do zamku na noszach. Sam Razwijar z podrapaną twarzą, w porwanej kurtce, ze zranioną ręką stał pośrodku osiedla. U jego nóg siedziała ogniewucha, a trochę dalej leżał, zwinąwszy się w kłębek, jedyny pozostały wśród żywych chimajrydów.
Półczłowiek. Czworonożny. Ten sam, który napadł na Razwijara i omal go nie zabił. Ten sam, którego Razwijar, nie wiedzieć czemu, oszczędził. Możliwe, że kierowała nim ciekawość.
To był pierwszy jeniec, którego sam pojmał, nawet bez pomocy ogniewuchy. Poczwara pojawiła się później, ale Razwijar rozkazał, by chimajryda na razie nie ruszać. Kiedy zdjął z głowy jeńca hełm, okazało się, że jest on bardzo młody, chyba nawet młodszy od Razwijara.
Miał jasne, falujące włosy i cienkie wąsy nad górną wargą. Smagła skóra zdawała się żółta, na czoło i skronie wystąpił pot. Co i rusz oblizywał wargi, w zupełnie ludzkim odruchu; Razwijar milczał zdumiony, jak istota na czterech łapach, pokryta sierścią, może być tak podobna do człowieka.
Na grzbiecie jeńca przymocowane było wysokie siodło ze strzemionami. Na bokach o wystających żebrach widać było dawne i świeże ślady ostróg. Półczłowiek leżał podwinąwszy łapy, starając się sprawiać wrażenie obojętnego i tylko koniuszek ogona go zdradzał; to podrygiwał leciutko, to znów miotał się i bił o ziemię.
Ciała zabitych chimajrydów, wedle rozkazu Razwijara zaciągnięto do rzeki i wrzucono do wody. Kiedy ostatnie przyślepki skryły się w podziemnych korytarzach, Razwijar zebrał wokół siebie wszystkich mieszkańców osady, którzy mogli chodzić i nie byli zajęci pracą na pastwisku.
— Nie jesteście bezbronni — słowo w słowo powtarzał to, co zalecił mu władca. — Danina, jaką płacicie, oznacza śmierć wszystkich waszych wrogów. Te stworzenia nieprędko wrócą — dodał od siebie i popatrzył na leżącego chimajryda. — Wstawaj.
Jeniec poruszył nerwowo nozdrzami, ale się podniósł. Ogniewucha siedziała jak przedtem na kamieniu, a jej widok przerażał górali bardziej, niż całe zastępy czworonożnych rozbójników.
Razwijar podszedł do półczłowieka. Na oczach całej osady i czterech strażników wszedł na kamień, po czym zarzucił nogę na grzbiet. Zadrgała pasiasta skóra na bokach ludzko-zwierzęcego stwora. Razwijar usadowił się w siodle, czując jak grają napięte mięśnie chimajryda.
Namacał strzemiona. Ułożył w nich stopy tak, jak to robili jeźdźcy — piętami do wewnątrz, noskami na ukos i do góry. Przed nim pojawił się tył głowy chimajryda — ludzki pochylony kark, półczłowiek bowiem nisko opuścił głowę.
— Idź za mną — powiedział Razwijar do ogniewuchy — i nie zabijaj go, dopóki nie powiem.
Górale, wybałuszając oczy patrzyli w ślad za nim. Ale nie mniej wstrząśnięci patrzyli jego towarzysze, strażnicy.
Razwijar jechał wierzchem pierwszy raz w życiu. Zaciekłość bitewna wyschła na nim jak woda; bolał poraniony pazurami bok, Coraz silniejszy stawał się ból w prawej ręce, w opuchniętej dłoni palce były jak obce. Lewą ręką trzymał sznur, narzucony na szyję chimajryda zamiast uzdy. Obok przemieszczała się ogniewucha.
Wzeszło słońce. Potok na dnie wąwozu huczał i pluł pianą. Jeniec, wolno przekładając łapy, od czasu do czasu odwracał głowę, jakby mimochodem, w kierunku biegnącej nad przepaścią ścieżki.
— A jednak się nie rzucisz — zagadnął Razwijar niemal wesoło.
Goły, opalony grzbiet z białą szramą na lewej łopatce naprężył się.
— Kochasz życie, prawda? — Razwijar ścisnął boki chimajryda sapogami. Coraz silniej męczył go ból, ale chciał mówić, nie mógł się powstrzymać. — No skocz, spróbuj.
Szarpnął do siebie sznur. Jeniec zacharczał i zakaszlał.
— Poszedł szybciej! — krzyknął Razwijar — Poszedł!
Czworonożny przyspieszył kroku. Potem puścił się galopem, umyślnie ostrym i narowistym, Razwijara zaczęło podrzucać w siodle i z bólu pociemniało mu w oczach.
— Stój!
Jeniec zatrzymał się i jednocześnie zatrzymała się ogniewucha. Razwijar stracił oddech.
Najprościej było zejść z siodła i pójść pieszo, ale on chciał pojawić się na zamku dokładnie tak — wierzchem i z ogniewuchą u nogi.
— Poszedł — zakomenderował Razwijar głucho. — Pomału.
Jego towarzysze zostali w tyle. Po zamku rozeszła się już wieść o tym, jak zakończyło się starcie zaraz po tym, jak młodzi tragarze z osady przynieśli ciężko rannego. Strażnik na baszcie zobaczył Razwijara pierwszy. Na spotkanie wyszedł mu dziesiętnik Bran, który dopiero co wrócił z przełęczy, a z nim strażnicy i młodsza dziesiątka. Niewolnicy zostawili robotę, nadzorcy także pojawili się na wewnętrznym dziedzińcu, aby popatrzeć na niezwykłe zjawisko. Z okien, z galerii, z balustrad patrzyli słudzy i kobiety.
Razwijar wyprostował się w siodle, starając się zapomnieć o bólu. Jego jeniec niżej opuścił głowę. Ogniewucha spokojnie złożyła na grzbiecie szare skrzydła, posypane popiołem jak pyłem.
Przejechał wzdłuż szeregu ciekawskich. Słyszał wstrząśnięte szepty za plecami, ludzie wytrzeszczali oczy na czworonożnego stwora i cofali się przed ogniewuchą ze wstrętem przemieszanym z przerażeniem.
Władca wyszedł na balkon. Razwijar naciągnął sznur, nakazując chimajrydowi zatrzymać się.
Przed zamkiem nie było miejsca, gdzie mógłby zmieścić się lud, który wysypał się z kamiennych nor, dlatego tłum kotłował się, tłoczył, wypływając na galerie, na ściany, wdrapywał się na poprzeczki wciągarek i kołowrotów. Wokół Razwijara–jeźdźca pozostawała wolna przestrzeń, a poranne powietrze drżało, nagrzewając się, nad skrzydłami czarnej larwy.
Nastąpiła cisza; wszyscy patrzyli na Razwijara, a ten po raz pierwszy się zmieszał.
— Po co przyprowadziłeś to coś? — zapytał władca, a w jego głosie wyczuwalne było obrzydzenie.
— To jeniec…
Władca mimochodem spojrzał na tłum.
— Do pracy — powiedział krótko, rzucając spojrzenie ponad głowami. Strażnicy opamiętali się, nadzorcy wydali polecenia i w ciągu kilku chwil galerie i okna opustoszały.
Władca wolno zszedł na spotkanie Razwijarowi. Ten, zaciskając zęby z bólu, zsunął się z siodła. Władca długo przypatrywał się chimajrydowi, a czworonożny milczał i patrzył w ziemię.
— Niepotrzebnie — powiedział władca. — Odprowadź do potoku, rozkaż larwie zabić, a ciało zrzuć.
Razwijar szybciej poczuł, niż zobaczył, jak zamarły pokryte sierścią boki. Półczłowiek wstrzymał oddech.
— Rozkaż larwie skoczyć do potoku. Potem przyjdź do mnie.
Nie doczekawszy się odpowiedzi władca odwrócił się i ruszył z powrotem do zamkowych komnat.
Razwijar szarpnął za sznur; czworonożny poszedł za nim nieoczekiwanie pokornie. Jego łapy zostawiały w pyle okrągłe, niezwykłe ślady.
Mijali składy, kamienne budynki, gdzie zazwyczaj rozładowywano karawany. Nikt nie śmiał iść za nimi. Zeszli po wąskiej ścieżce, a raczej Razwijar zszedł, ogniewucha po prostu zleciała, a chimajryd szedł obok ścieżki i wstrząsające było patrzeć na to, jak lekko stąpa po stromym, osypującym się zboczu.
Zatrzymali się nad potokiem. Z kipieli sterczały czarne skały jak nierówne zęby, a woda kotłowała się między nimi i wpadała dalej w głęboki kocioł, którego powierzchnia była pokryta strzępami piany. Czworonóg patrzył na tę pianę, jakby miał nadzieję, że w jej misternym rysunku odczyta coś bardzo ważnego. Larwa, obojętna, usiadła na kamieniu kilka kroków dalej.
Razwijar obejrzał się na zamek. Stąd, z dołu, widoczne były tylko wierzchołki baszt.
Huczała woda. Czy ogniewucha usłyszy rozkaz? Jej wszystko jedno, przecież nie ma uszu, wypełnia wolę, a nie słowa…
Czworonóg odwrócił z lekka głowę. Razwijar zobaczył jego ucho przykryte zlepionymi strąkami włosów, wklęsłą szczękę i koniuszek zadartego nosa. Milczał i nie wydawał rozkazu.
Mijał czas, władca czekał. Białe strzępki piany krążyły nad kamieniami w potoku.
Razwijar milczał. Ogniewucha siedziała złożywszy skrzydła.
Czworonóg odwrócił się gwałtownie, jakby podjął decyzję. Popatrzył Razwijarowi w oczy i od razu spuścił wzrok, jakby się sparzył.
Popatrzył jeszcze raz — ze strachem, nie wierząc. Zerknął na ogniewuchę i ponownie na Razwijara. Pod stopami ryczała woda.
Chimajryd otworzył usta, nabrał powietrza, drgnęły nagie ramiona. Zerwawszy się z miejsca, półczłowiek jednym skokiem przeskoczył na najbliższy czarny kamień. Razwijar widział, jak jego łapy rozjeżdżają się na mokrej powierzchni. Chimajryd skoczył jeszcze i jeszcze, poślizgnął się, i Razwijar pomyślał, że to już koniec, ale czworonożny wdrapał się na skałę, balansując mokrym ogonem i łapiąc równowagę, jeszcze jeden skok. Chimajryd przeprawił się przez potok po wierzchołkach mokrych kamieni. Dokonał tego, czego nie byłby w stanie zrobić żaden człowiek, a zapewne i nie każdy czworonożny.
Wyskoczył na przeciwległy brzeg potoku — tam, gdzie stromo załamywała się ściana wąwozu. I wyrwał do góry po zarośniętych ścieżkach. Odwrócił się tylko jeden raz, rzucając szybkie spojrzenie przez ramię.
Ogniewucha siedziała obojętna. Razwijar przełknął ślinę; władza jego miała trwać przez trzy dni i dwie noce, ale rana nagle otworzyła się i po rękawie na ziemię znowu spłynęła krew.
— Idź do wody — rozkazał Razwijar ogniewusze.
W czasie drogi powrotnej na górę stracił przytomność.
— Dobrze się spisałeś, mały Heksie — powiedział władca.
Razwijar stał przed nim, chwiejąc się. Przeleżał tydzień, kilka razy odwiedził go dziesiętnik Bran, wypytując o szczegóły nocnej walki, poza tym zachowywał dystans. Potem w bezsenną noc, Razwijar zrozumiał; dziesiętnik Bran służył w zamku wiele lat, wychowywał i szkolił strażników i żolnierzy, a jemu nigdy nie zawierzono, nigdy nie pozwolono na rozbicie skorupy ogniewuszego jaja. Poza tym, unicestwienie wroga pomocą posłusznego potwora zdawało mu się szyderstwem ze sztuki wojennej.
— Dobrze się spisałeś, chociaż nie bez zarzutu — powiedział Władca. — Możesz usiąść.
Razwijar usiadł na drewnianym taborecie. Nogi nie chciały go utrzymać. Przecenił swoje siły.
— Masz prawo oczekiwać nagrody — obwieścił władca. Mów, czego chcesz.
— Niczego nie potrzebuję — powiedział Razwijar. — Wszystko mam.
Władca sceptycznie zacisnął naznaczone szramą wargi. Razwljar nie odwracał wzroku — patrzył prosto.
— Cóż — cicho zaczął władca — nie chciała z tobą uciec?
Razwijar wzdrygnął się. Władca uśmiechnął się:
— Uznałeś, że jest taka jak wszystkie, dlaczego by więc nie wykorzystywać jej, jak wszyscy strażnicy wykorzystują pozostałe kobiety od wieczornego do porannego dzwonu. To zrozumiałe, przecież nie spędziła samotnie ani jednej nocy, kiedy ty leżałeś ranny.
Razwijar nerwowo przełknął ślinę.
— Pytałeś, dlaczego ci ufam… Dlatego, że widzę ciebie na wskroś, maleńki Heksie.
— Jesteś magiem? — wyrwało się Razwijarowi.
— Nie. Niestety. Ale ten zamek jest zbudowany przez maga i mag go chroni.
— Kto to? — Razwijar nie mógł wytrzymać. — Gdzie on jest?
— Chodźmy — władca podniósł się. — Jeśli jesteś w stanie przebierać nogami. Pokażę ci, to niedaleko.
Drewniana platforma, podwieszona na czterech linach, opuszczała się coraz głębiej w studnię.
Władca trzymał latarenkę, w górę pełzły kamienne ściany ze śladami zębów skalnych robaków.
— Skalniaków było dużo… Na początku siedem, potem przywołał jeszcze jednego i było ich osiem. Skalne robaki zawsze są głodne i trzeba wysokich umiejętności maga, by zmusić je do wygryzania ścian, okien, otworów drzwiowych, ponieważ w nienasyceniu swym połykają od razu cały kamień, do którego mają dostęp. Ale oprócz robaków pracowali tutaj także ludzie: kamieniarze, snycerze, rzeźbiarze, jeszcze nie widziałeś nawet jednej trzeciej pomieszczeń zamku… A teraz schodzimy do korzenia, tak on nazywał ten szyb. Jeśli zaczniesz się dusić, to powiedz.
Platforma zakołysała się. Razwijar ledwie utrzymał się na nogach; władca podtrzymał go za łokieć.
Powiało zatęchłym wiatrem. Platforma zwolniła swój bieg. Prosto przed Razwijarem pojawił się, jakby wypełzł skądś z dołu i zatrzymał się, czarny otwór w ścianie.
— Wejdziemy tam? — Razwijar z trudem przełknął ślinę.
Władca odwrócił pokrytą bliznami twarz.
— Boisz się?
— Tak — powiedział Razwijar.
Władca milczał.
— W takim razie wrócimy. Chciałem, żebyś go zobaczył… Ale jeśli jest to dla ciebie za trudne, to wrócimy.
Razwijar ciężko oddychał. Potężna bryła zamku i masyw skały przygniatały go. Czuł ucisk w uszach. Studnia wisiała nad głową, podziemne wiatry huczały w niej potężnym, nieludzkim basem.
— Pójdę.
— Dobrze. Trzymaj się za mną, jeśli trudno ci iść… maleńki Heksie.
W prostym i wąskim korytarzu dźwięk zachowywał się dziwnie, słychać go bowiem było zewsząd, co tym bardziej potęgowało uczucie zaszczucia. Kamienie nad głową Razwijara dyszały echem jego oddechu; chrapliwie, niczym dziki zwierz, który dopadł ofiarę. Ogień lampki oświetlał podłogę i ściany, po których spływały krople wody — skalnego potu. Płomień niekiedy odbijał się w kałużach, ale przed nimi, jak przedtem, była nieprzenikniona czerń, jakby światło latarenki bało się wyprzedzić idących choćby o kilka kroków. Obezwładniający strach przed zamkniętą przestrzenią, wcześniej niepojęty dla Razwijara, teraz doprowadzał go do szaleństwa.
Tylko ambicja powstrzymywała go, by nie zacząć krzyczeć i nie rzucić się wstecz do wyjścia, rozbijając się o ściany w ślad za własnym krzykiem.
Zaczął myśleć o morzu, jakie jest bezkresne. O górach, jak niedosiężne są ich szczyty. O lesie, w którym można chodzić, gdzie tylko się zechce. Wyobraził sobie, jak wchodzi gdzieś stopień po stopniu po wysokich, szerokich schodach i zrobiło mu się trochę lepiej.
Nie wiadomo, ile minęło czasu, kiedy ręka władcy mocniej ścisnęła jego łokieć:
— Patrz.
Dźwięki rozsypały się, utonęły w pustce. Ostro rozstąpiły się ściany. Razwijar i jego potężny przewodnik znaleźli się w podziemnej sali, pustej i okrągłej. Pośrodku, na kwadratowym kamiennym katafalku, leżały zwłoki człowieka… Nie. Zwłoki chimajryda.
Władca postawił lampkę u jego wezgłowia. Nieboszczyk leżał tu od dawna. Odzież — szyty złotymi nićmi mundur — na ludzkich ramionach była już na wpół zetlała. Ale sam trup zachował się niemal niepodległy rozkładowi; obciągnięte cienką skórą smagłe oblicze, głęboko zapadnięte, szczelnie zamknięte oczy. Martwy spoczywał na boku w pozycji śpiącego, z podciągniętymi pod siebie szerokimi, pazurzastymi łapami i rękami złożonymi na piersi. Na prawej dłoni, na wskazującym palcu jaśniał w świetle latarenki pierścień z wielkim turkusowym kamieniem.
Stali w milczeniu. Płomień lampki także znieruchomiał. Nie było tutaj przewiewu i Razwijar nagle pojął, że zaczyna się dusić.
— Wychodzimy — powiedział władca. I prawie na rękach wyciągnął Razwijara z sali z powrotem do ciasnego korytarza, gdzie, co dziwne, powietrze było bardziej świeże i można było swobodnie oddychać.
— Kto to jest? — Razwijar oparł się o ścianę.
— To ten, który zbudował zamek.
— Jest magiem?
— Tak. Magowie rodzą się wszędzie tam, gdzie w domu jest palenisko, piec…
— Tak, ale on…
— Tak. Gdybyś ty wiedział, jak on nienawidził swoich współplemieńców. To oni go zabili…
Nie chcę teraz o tym mówić. Był moim przyjacielem. Dopóki jego ciało spoczywa tutaj, u podnóża zamku, zamek jest niepokonany.
— Zabili maga?! Jak można zabić maga, przecież… „może latać bez skrzydeł i rozkazywać kamieniom, może zabijać ogniem albo leczyć śmiertelnie chorych, ale głównym jego posłannictwem…”.
Razwijar ugryzł się w język.
— Idziemy — władca pomógł Razwijarowi oderwać się od zimnej ściany. — Idziemy… Czy ty pamiętasz każdy wers ze wszystkiego, co kiedykolwiek przepisywałeś?
— Tak.
— Interesujące… Podejrzewałem coś w tym rodzaju… Maga można zabić, oczywiście, jeśli strzelisz z dalekosiężnego łuku, a mag w tym czasie będzie zajęty czymś innym i strzała wbije mu się w plecy, przeszyje serce… Wtedy mag umrze najszybciej. W imperatorskim pałacu, w grobowcu dziesiątkami, setkami wręcz, leżą martwi magowie i tylko niewielu z nich umarło naturalną śmiercią. Ale powiadają, że dopóki oni tam spoczywają, Imperium jest niepokonane.
Wyszli z korytarza na platformę. Władca z wysiłkiem pociągnął za sznur. Czekali kilka strasznych chwil, a potem rampa drgnęła i ruszyła w górę.
Razwijar upadł na kolana. Władca pomógł mu wstać.
— Co przepisywałeś dla poprzedniego pana? Zapewne wszelakie bzdury?
— „Przygody faworyty”, „Pouczające opowiadania o ludziach, zwierzętach i pozostałych stworzeniach”, „Wyprawę na Osi Nos”, ale nie do końca i jeszcze wiele ksiąg…
— Przypomnij sobie wszystkie i zapisz tytuły— powiedział władca. — Zrób to dzisiaj, a jutro wracasz do służby. Sądzę, że dziesiętnik Bran każe ci słono zapłacić za twoje pierwsze zwycięstwo.
Okazało się, że władca miał rację. Dziesiętnik Bran miał gdzieś, że Razwijar jest chory i słaby. Dziesiętnik Bran nie miał poważania dla dzielności młodego strażnika. Status Razwijara w zespole znacznie się pogorszył. Bran zlecał mu najbardziej nudne, ciężkie i poślednie prace, równocześnie zdegradował go z ulubionego ucznia do nieledwie sługi.
Razwijar nie narzekał. Wieczorem padał na siennik i zasypiał. W tym czasie pozostali, przekomarzając się, szli „do ptasznika”, gdzie czekała na gości Dżal ze swoim niezmiennym, pełnym nieśmiałości uśmiechem. Starsza służąca stawiała nacięcie obok jej imienia na drewnianej tabliczce. Wypadało nie więcej niż jedno nacięcie za noc i nie mniej niż jedno za trzy noce — tak objaśniał to Razwijarowi Tari–Koło, gaduła, który stał się jeszcze bardziej rozmowny po wydarzeniu podczas ostatniego patrolu; trzech zabito, ocalał tylko Tari–Koło i Krzywulec.
Strażnicy, w przeciwieństwie do dziesiętnika, nabrali do Razwijara szacunku.
Krzywulec, który wcześniej nie przepuścił okazji, żeby zrobić mu coś na przekór, teraz przynosił mleko z kuchni, nalewał Razwijarowi do kubka i prosił, żeby opowiedział „jak to wszystko było”. Razwijar opowiadał, nie upiększając ani o pół słowa.
— Z której strony najpierw uderzył?
— Z prawej. Obszedł mnie z lewej strony.
— Wstrzymałeś go?
— Tylko tyle go utrzymałem, żeby uniknąć ostrza. Zresztą, kto go utrzyma, łatwiej zamek na rękach podnieść…
— Tak — oczy Krzywulca zasnuwały się mgłą. — Oni… Tak sobie myślę, gdybyśmy z Tarim nie rzucili się do ucieczki co sił w nogach, może oni by naszych chłopców nie porąbali?
Może my ich… niepotrzebnie tak, jak myślisz, mały?
— Porąbaliby wszystkich — szczerze odpowiedział Razwijar. — I mnie by też porąbali, gdyby nie ogniewucha. To niehonorowo. Te stwory napadają w dwóch na jednego, w czterech, w sześciu na jednego.
— Niehonorowo — mówił Krzywulec, a twarz jego rozjaśniała się za każdym razem.
Krzywulca, w przeciwieństwie do gaduły Tariego, gryzło sumienie. Razwijar pomniejszał ciężar jego decyzji i mówił z czystego serca. Krzywulec czuł to i nawet zaczął stawać w obronie „małego” przed Branem.
Tydzień za tygodniem Razwijar dyżurował podczas nocnej straży, czyścił wychodki, biegał z nieistotnymi poleceniami — wszystko w milczeniu, nie wykazując niezadowolenia. Kiedy zdarzała się wolna chwila, brał arbalet i szedł na strzelnicę trenować. Codzienne „mechaniczne” życie straciło znaczenie; Razwijar jakby wrócił do tych czasów, kiedy od rana do nocy dźwigał kamienie, woził taczki albo kręcił swój kołowrót. Wtedy jego świadomość odlatywała, nie dbając o zamknięte w niewoli ciało i chodziła po lesie z dziecięcych wspomnień.
Teraz w umyśle Razwijara pojawiło się wiele nowych tematów do rozmyślań. Pod zamkiem, w głębokim szybie leżało ciało chimajryda — będącego za życia magiem — i obecnie jego truchło chroniło zamek.
Razwijar widział oczami wyobraźni skalniaki, zaprzęgnięte magiczną wolą czworonożnej istoty w złotym mundurze. Widział, jak gryzą kamień budując w głębi skał sale i korytarze, komnaty, schody i szyby dla dźwigów. Widział, jak mag chimajryd podnosi ręce i na wskazującym palcu lśni turkusowy kamień, jak wylatuje strzała z dalekosiężnego łuku i przebija czarownikowi serce.
Gdzie był władca, kiedy zabili maga? Czy pomścił przyjaciela? A jeśli pomścił, to w jaki sposób? I najważniejsze — po co pokazał Razwijarowi nieboszczyka spoczywającego pod górą?
On, który widzi na wskroś nie tylko „maleńkiego Heksa”, ale i dziesiętnika Brana i, prawdopodobnie, każdego człowieka w zamku?
Zmęczone ręce drżały, trzymając wzniesiony arbalet. Razwijar celował i strzelał, i znowu strzelał, i znowu. Potem brał łuk — najcięższy, jaki tylko znajdował się w zbrojowni i, odchodząc w daleki koniec korytarza, strzelał w półmroku do ledwie widocznej tarczy.
Pewnego razu strzała zachrobotała po suficie i Razwijar poczuł się nagle całkowicie bezradny; zamknięty w korytarzu z dalekosiężnym łukiem jak poczwarka ogniewuchy w jaju. W kamiennej szczelinie „poprawka na wiatr”, jakież bezsensowne słowa. Tutaj nie ma miejsca, żeby naciągnąć piękny, płynnie wygięty łuk, którego przedłużeniem powinna się stać lecąca strzała.
Przeszkadzały ściany, dławił sufit, męczyła ciemność. Razwijar zapragnął wolności — ale nie takiej, kiedy można iść na wszystkie cztery strony świata.
Wolności myślenia. Splatania całości z części. Widzenia ludzi na wskroś, umiejętności przewidywania cudzych działań, rozumienia magów w całej ich niepojętości. Chciał tego o wiele silniej, niż — całkiem jeszcze niedawno — pragnął dziewczyny o imieniu Dżal.
I, uginając się pod ciężarem własnej niedoskonałości, Razwijar rzucił łuk i zapłakał. Na szczęście nikt go nie widział.
A potem — po kilku minutach — dławiące uczucie minęło. Razwijar zdziwił się: co mu się stało, skąd przyszła ta dziwna tęsknota? Może to wspomnienie o przytłaczających ścianach, tam, w dole, gdzie leży martwy chimajryd, wielki mag?
Podniósł łuk i kontynuował ćwiczenia. Po godzinie zastał go przy tym zajęciu dziesiętnik Bran. Postał za plecami, posapał, potem zdecydowanie podszedł i klnąc, zaczął poprawiać uchwyt na cięciwie, ustawienie nóg, zwrócenie głowy i Razwijar zrozumiał, że mu wybaczył.
Dżal odstąpiła od ściany i stanęła przed nim, kiedy on ledwie żywy powłóczył nogami po wieczornym obchodzie.
Miała na sobie tę samą żółtą sukienkę z wiązaniami na szyi.
Nic nie mówiła. Po prostu stała, zagradzając przejście i wcale się nie uśmiechała.
— Dlaczego tu stoisz? — zapytał Razwijar. — Przecież był już dzwon?
Przycisnęła do zapadniętych policzków zaciśnięte pięści.
Patrzyła na niego i milczała.
— Co tobie? — cicho zapytała Razwijar.
— Czekałam na ciebie — powiedziała Dżal. — Myślałam, że przyjdziesz. Pytałam…
Myślałam, że cię zabili…
— Jeszcze — czuł narastające coraz bardziej w sobie skrępowanie — nie zabili. Poturbowali.
— Jak cię zwą? — zapytała Dżal.
— Co?!
— Jak cię zwą? Każdy woła cię inaczej, to „mały”, to „Heks”, to „pupilek”… Nawet nie powiedziałeś mi… swojego imienia.
— Po co ci ono? — zapytał Razwijar po bardzo długiej pauzie.
Dziewczyna opuściła ręce.
— Po prostu, żeby wiedzieć.
— Razwijar. Tak mnie zwą — powiedział wolno.
Uśmiechnęła się, ale nie tak jak zazwyczaj nieśmiało, tylko szczerze, niemal radośnie:
— Piękne imię. Teraz będę cię tak nazywać. Kiedy będę o tobie myśleć.
— A po co o mnie myśleć?
Rozumiał, że gada głupoty, ale nic nie mógł na to poradzić.
— Więcej nie przyjdziesz? — cicho zapytała Dżal.
— Nie wiem.
— Razwijar… Ucieknijmy?
— Wybacz. Teraz nie czas.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale milczała i wciąż patrzyła na niego. Pod tym spojrzeniem przypomniał sobie skazanego chimajryda. Tamten także chciał coś powiedzieć i rozumiał, że to nie ma sensu i czuł, jak uciekają ostatnie chwile.
— Tak, Dżal?
Wciąż się uśmiechała.
Nie mógł zasnąć pomimo zmęczenia. Wiercił się, chodził pić wodę, długo stał na korytarzu, potem siedział, opierając się plecami o ścianę. Zrywał się, żeby iść „do ptasznika”. Zawracał.
Słyszał chrapanie śpiących strażników. Drzemał i budził się. Majaczyła mu subtelna postać w żółtej sukni.
Na drugi dzień zobaczył ją. Dżal zamiatała korytarze szorstką miotełką z piór i nie zauważyła Razwijara.
— Mam dla ciebie pracę, maleńki Heksie.
Władca przyjmował Razwijara w pomieszczeniu, w którym ten nigdy wcześniej nie był. W baszcie, bardzo wysoko nad wąwozem rósł obfity sad, a wijące się rośliny oplatały swoimi pędami ściany, kraty w oknach i ażurowy dach w kształcie kopuły. Wdychając zapach liści i kwiatów, wilgotnej ziemi, zieleni, Razwijar przypomniał sobie las swojego dzieciństwa.
— Znowu mam kogoś zabić?
Władca roześmiał się. Nawet jego oczy, wcześniej patrzące na wskroś Razwijara, zmieniły wyraz i, zdaje się, poweselały.
— Tym razem — nie. Wiesz, że w Fier jest tajemna biblioteka?
— Tajemna?
— Tak, Paznokieć, zarządca miejskiego rynku niewolników, ubóstwia unikatowe przedmioty i księgi. Dla niego przywożą je z całego Imperium, ryzykując życiem, a on kupuje je za duże pieniądze. Nie tylko „Faworyty” i „Wyprawy”, chociaż takie także. Kilka dni temu przywieziono mu „Kroniki chimajrydów”, napisane przez pewnego mierniczego dwadzieścia lat temu.
Oddałem Paznokciowi statek za prawo do jej przepisania.
— Statek?!
— Jeden z moich żaglowców w porcie Fier.
— A co w niej jest takiego, w tej książce? — z zakłopotaniem zapytał Razwijar. Wyobraził sobie „Skrzydlaka” z jego trzema masztami, kajutami i ładownią, z rzeźbionymi drewnianymi słupkami, podtrzymującymi wiatę. Okręt z całą załogą i kapitanem. Posiadać takie cudo i oddać je za księgę?!
— Wiele — władca zatrzymał się przy oknie oplecionym jaskrawozieloną lianą z białymi kwiatami. — Potrzebna mi ta księga jak najszybciej. Kroniki, komentarze, słowniki, genealogie, imiona bogów, tradycje klanów, życiorysy wodzów i bohaterów. Wszystko przepiszesz dokładnie, każda kreseczka może mieć znaczenie.
— Przywiozą ją tutaj?
— Nie. Paznokieć nie wypuszcza z rąk niczego, co już raz udało mu się zagrabić. Pojedziesz do Fier. Dzisiaj, od razu. Pojedzie z tobą chroniący cię towarzysz. Wpuszczą cię do skarbca, przepiszesz księgę i wrócisz z kopią. Dwa dni na drogę w jedną stronę… Trzy dni na pracę. Za siedem dni położysz kopię przede mną na stole, maleńki Heksie, a wtedy nagrodzę cię jak należy.
— Władco — powiedział Razwijar, przypominając sobie, jak długo ciągnęła się po górach karawana niewolników. — Dwa dni na drogę w jedną stronę… nieprawdopodobnie mało.
— Nie pójdziesz piechotą przez przełęcze. Wyruszysz z Kipieli przez tunel, ponieważ zależy mi na czasie, a nie na oszczędnym bilansie wyprawy. Czystą oprawę kupisz w Fier, tam jest doskonały sklepik na bazarze. Jedź, kup wcześniej wodę i weź ją ze sobą do skarbca, ponieważ przez trzy dni cię stamtąd nie wypuszczą. Trzymaj.
Na rzeźbiony stolik upadł mieszek ze skóry przyślepki, pokaźnych rozmiarów, ciężki.
Razwijar zerknął na niego ze strachem.
— O co chodzi? — władca skrzywił przecięte szramą wargi.
— Władco… nie potrzebuję ochrony, sam sobie poradzę. Potrzebny mi człowiek, który… wie, gdzie należy wsiąść na podziemną furmankę i gdzie kupić papier w Fier, i jak znaleźć bibliotekę tego Paznokcia. Dlatego, że ja…
Razwijar zaciął się. Jestem bezradnym niewolnikiem, chciał powiedzieć. Nigdy w życiu nie miał okazji podróżować samodzielnie i to jeszcze z pieniędzmi. Mógłby napaść na Kipiel, osadę przy ciepłym jeziorze, w pełnym rynsztunku, z orężem, ale pojawić się jak wędrowiec i zapytać oberżysty o drogę do tunelu…
— Nie marudź — sucho powiedział władca. — Zaopatrzę cię w list polecający, z nim będą cię przyjmować jak członka rodziny. Pójdzie z tobą… ten, którego sam wybierzesz ze strażników albo spośród sług. Ale w bibliotece pojawisz się już bez broni, co to za kopista z mieczami.
Razwijar wziął do rąk mieszek z pieniędzmi. Ciężko przetoczyły się monety pod miękka, doskonale wyprawioną skórą.
— Władco… wysyłasz mnie do Fier z pieniędzmi? Mnie?
Władca zerwał z liany biały kwiat. Przyłożył do nosa, uśmiechnął się:
— Szuu, nie czuję zapachów, od dawna… Tak, maleńki Heksie, wiem, co robię. Zbieraj się, szybciej. Chcę, żebyś za pół godziny był w drodze.
Razwijar bywał na przełęczy z patrolem. Idąc po znajomej drodze, nie wierzył, że odchodzi z zamku. Wkroczyli na przełęcz. Minęli basztę z posterunkiem. Na wysokim drągu wisiał ogon chimajryda; wyschnięty, wyliniały, wywieszony dla zabawy i dla postrachu. Wokoło, gdzie tylko wzrok sięgał, ciągnęły się grzbiety górskie; zielone, błękitne, żółte, porosłe trawą i spowite mgłą, z białymi kamienistymi stokami oplecionymi nitkami wodospadów.
— Schodźcie — powiedział Tari–Koło, stojący na czele patrolu. — Droga stąd czysta aż do Kipieli, będziemy osłaniać.
Razwijar uścisnął mu dłoń i, nie oglądając się, ruszył drogą w dół. Horyzont drgnął i zaczął się zwężać; obok, ledwie nadążając, prawie biegł stary Szlop, zamkowy intendent, którego Razwijar siłą wyrwał z codziennej, wygodnej rutyny.
Intendent wiele razy bywał i w Fier, i w okolicznych osadach. Umiał targować się na bazarze i znał wszystkie zajazdy. Dzień wcześniej wrócił z handlowego rejsu, przyprowadził do zamku karawanę z dobrym drzewem i stalowymi posążkami bóstw, i na tym zamierzał poprzestać. Zająć miejsce intendenta, spędzać dni w spokoju pod dachem, a noce pod pierzyną ze słodką służącą, ale jego pragnieniom nie było sądzone się spełnić. Razwijar powiedział, że nie chce za towarzysza nikogo poza Szlopem i ten zmuszony był podporządkować się rozkazowi władcy.
— No, czekaj — burczał pod nosem bez ustanku, od samych bram zamku. — W wygrzebanej jamie będziesz mieszkał i tam też się żywił. Pająki krwiopijcy będą się tobą karmić, drapać się będziesz, cały pokryjesz się wrzodami. Patrzcie go, jaki szybki, zaczekaj. Niańka ci była potrzebna w drodze? No to będzie.
Razwijar nie słuchał. W wewnętrznej kieszeni kurtki miał list polecający, pas obciążał mieszek z pieniędzmi. Kroczył, sam sobie panem, po tej samej drodze, którą całkiem niedawno przyszedł w szeregu niewolników, zakupionych przez tego samego Szlopa, młodszego intendenta, dla pańskiej potrzeby.
Dziewięciu pozostałych do tej pory kręci swój kołowrót. Ktoś został we Wschodniej Ciemnicy, a komuś się nie powiodło i nocuje w Zachodniej. Tam duszno latem i chłodno zimą.
Tak mówią.
Z prawej strony drogi zaszeleściły krzaki. Razwijar chwycił za rękojeść miecza. Zatrzęsły się gałązki, z kolczastych zarośli wyleciał czerkun i, poświstując skrzydłami, wzbił się w niebo.
Razwijar dopiero teraz zauważył, że Szlop już nie mamrocze, grożąc i wyrzekając, a idzie w milczeniu, czujnie rozglądając się na boki.
— Tari powiedział, że droga jest czysta — przypomniał Razwijar.
— Wiele on tam pojmuje, Koło rozpaplane — Szlop czujnie popatrzył w tył. — Rok temu w tym samym miejscu ostrzelali karawanę. Parszywe miejsce. Panoszą się tutaj jak u siebie w domu.
Razwijar uśmiechnął się. Wolność wstępowała w niego jak armia do zdobytego miasta, jak ciepłe powietrze obłoczkiem we wznoszący się balon. Zdawało się, że jeszcze trochę, a wzniesie się przepełniony tą wolnością i wzięci nad zębatymi wierzchołkami skał.
O zmierzchu byli w Kipieli — maleńkiej osadzie nad brzegiem ciepłego jeziora. Nad wodą unosiła się para. Pensjonaty rozlokowane były wzdłuż brzegu, na pomostach wypoczywali goście, głównie starcy, owinięci białymi płaszczami kąpielowymi. Pili z wysokich szklanek i moczyli nogi w gorącej wodzie jeziora.
— Zanocujemy — powiedział Szlop. — Kości pogrzeję, dla mnie to pożyteczne, a tobie niepotrzebne, więc ty ulokujesz się w „Kłębku” — to gospoda w centrum osady, a ja…
— Szlop — powiedział Razwijar, z zadowoleniem czując, że wolność napełniająca jego ciało dotarła już do języka. — Nie będziemy tutaj nocować. Idziemy prosto do tunelu.
— Ty mi będziesz rozkazywać? — młodszy intendent aż się zakrztusił.
— Będę — Razwijar uśmiechał się, ale ton jego głosu nie był żartobliwy, lecz poważny. — A ty będziesz mnie słuchał, stary pniaku.
Szlop milczał, jakby skleiły się jego cienki wargi. Milczał, kiedy Razwijar pytał przechodniów, jak dojść do tunelu, a ludzie rozbiegali się, bojąc się surowej twarzy ze złamanym nosem i miecza za pasem. Szlop milczał, kiedy Razwijar sam, bez pośredników, odszukał właściciela podziemnego zaprzęgu i zażądał ruszyć do Rer bez zbędnej zwłoki. Dopiero kiedy doszło do ustalania ceny, intendent nie wytrzymał, poczerwieniał i krzyknął:
— Trzydzieści monet?! A żebyś utknął Szuu w zadzie! język swój bezwstydny powstrzymaj i nikomu nie pokazuj! Trzydzieści monet, kiedy wszędzie przewózka warta jest dwadzieścia!
Furman nadął się:
— A wieczorna pora?! A noc pod nosem?
Razwijar uśmiechnął się samymi kącikami ust:
— Gospodarzu, my przecież bez pieniędzy pojechać możemy. Zaraz miecz wyciągnę i powieziesz za darmo.
Po tym incydencie mówili niewiele. Adhezyle z początku szły powoli i powóz na trzech żelaznych kołach toczył się ciężko po gładkiej, wyszlifowanej przyssawkami podłodze. Na wzniesionym przedzie trzykółki paliła się lampka, oświetlająca okrągły tunel z szarego, błyszczącego kamienia. Razwijar znowu poczuł się źle: ściany napierały na niego, dławiły.
Ogrom niewidocznej budowli, wiszącej nad głową, przytłaczał.
Furman krzyknął, poganiając adhezyle. Płaskie, z trójgraniastymi głowami, z okrągłymi przyssawkami na palcach zwierzaki przyśpieszyły biegu. Te, które były zaprzęgnięte po bokach, wskoczyły na ściany i pobiegły po nich, z cmokaniem przestawiając łapy. Przód trzykółki podniósł się, lampka uchwyciła tunel z przodu; czarną, błyszczącą kiszkę, to opadającą w dół, to wznoszącą się dość stromo w górę.
— Poszły! Poszły!
Głos furmana skakał, odbijając się od ścian. Tunel wił się, obchodząc spoistą górską skałę, na ścianie z prawej strony pojawiły się czerwone żyłki, podobne w rysunku do zmasakrowanych ciał zamurowanych ludzi. Trzykółkę rzuciło na lewą ścianę, pasażerów wbiło w ławkę, a adhezyla idąca z lewej wyrwała na sufit i biegła tak dalej do góry nogami, dopóki zakręt nie został daleko w tyle.
Razwijar zacisnął zęby, żeby nie szczękały. Szlop, zakutany w pled, siedział obok milczący i zły. Intendent byłby szczęśliwy widząc Razwijara przerażonym jak małe dziecko. Nie można było dać mu tej satysfakcji.
— A jeśli z naprzeciwka już ktoś jedzie? — zapytał Razwijar, kiedy milczenie stało się nie do zniesienia.
— Zderzymy się — ponuro obwieścił furman. Potem z ukosa popatrzył na Razwijara. — Ale nie bójcie się. W Fier jest teraz mój brat, poza nim nikt nie może jechać z naprzeciwka, a wieczorem on siedzi w oberży… Kto by zapłacił trzy razy więcej niż zwykle. Więc, oczywiście… Któż by mu zapłacił? Jooo! Gnajcie, rzepy zaspane!
Przenocowali w przydrożnej oberży, oczekującej na podróżników po tej stronie tunelu. Tam też furman znalazł swojego brata pijanego w sztok i śpiącego w objęciach adhezyly. W porcie Fier do rana nie należało pokazywać nosa, tak zgodnym głosem twierdzili i Szlop, i oberżysta, ale Razwijar sam też rozumiał, że jego wolność i dwa miecze mało są warte w obliczu ustanowionych przez wieki tradycji zbójnickiego portu. Fier miało dwa oblicza; nocne i dzienne, i każdy z jego mieszkańców miał dwa oblicza. Wieczorem strażnicy, służący naczelnikowi miasta, odchodzili z miasta, a rano wracali, żeby obchodzić ulice i zabrać trzy, cztery trupy — niekiedy ze śladami tortur na ciele.
Zapach w mieście Fier przypomniał Razwijarowi jeden z najsmutniejszych dni jego życia — dzień, kiedy sprzedali go na tutejszym bazarze. Jego wewnętrzna wolność ukryła się, jakby zamrożona, za to intendent ożywił się jak ryba w świeżej wodzie. Skrępowanie Razwijara dostarczało mu niemałej satysfakcji; nie dochodząc do portu, Szłop skręcił w wąską, ale czystą uliczkę i w ciągu kilku minut doprowadził towarzysza do „lepszej jadłodajni miasta” — miejsca naprawdę godnego uwagi.
— A niechbym zostawił cię, głuptaka, na środku ulicy i dnia nawet nie przeżyjesz. — Szlop obgryzał ptasią kostkę, siedząc na tarasie z widokiem na dalekie żaglowce.
— Pewnie tak — zgodził się Razwijar. Morze przyciągało go; gdzieś tam, w porcie, mógł stać „Skrzydlak”. A może i „Łuska”.
— No i po co się ze mną kłóciłeś? — Szlop uniósł brwi. — Pomyśl, po co?
— Nie kłóciłem się — Razwijar grzebał łyżką w talerzu z polewką. — A że bez twojego doświadczenia będzie mi ciężko… to i dlatego cię ze sobą zabrałem.
— Szczeniak — powiedział Szlop z nieodgadniona intencją. — Zupełnie nie wiem, za co władca cię tak hołubi, mięso ty bazarowe.
— Za „mięso” gardło poderżnę — beznamiętnie, powoli rzekł Razwijar. Szlop napotkał jego spojrzenie i nerwowo się uśmiechnął.
— Dobrze… Do biblioteki cię zaprowadzę, a z powrotem sam drogę zapamiętaj. Tutaj, rano trzeciego dnia, będę na ciebie czekał. Poczekam do wieczora, a potem…
— Wrócisz do zamku beze mnie? — zapytał Razwijar.
Szlop z rozdrażnieniem odepchnął pusty talerz.
Biblioteka znajdowała się w porcie, w kwartale ze składem drewna, alkoholu, skór, żywności i tkanin. Szlop kroczył po nabrzeżu dumnie i niespiesznie jak stary mieszczanin. Razwijar szedł w ślad za nim, trzymając jedną rękę na rękojeści, a drugą na mieszku.
— Daj kalece! Daj!
Głos nie był ludzki. Razwijar wzdrygnął się, odwrócił głowę i zobaczył żebraka z gadającym ptakiem na ramieniu. Ptak, obojętny na wszystko, powtarzał wyuczone słowa; skrzydła miał podcięte, na nodze łańcuszek. Żebrak siedział, patrząc w dół, prawie tak samo obojętny jak ptak, ale Razwijar go poznał: to był wioślarz z „Łuski”, jeszcze niedawno młody i gadatliwy, a teraz pomarszczony, o poszarzałej twarzy, z gnijącą raną na głowie.
— Ej… Haczyk?
Szlop, odwrócił się i zaklął. Nie zwracając na niego uwagi Razwijar, pochylił się ku siedzącemu; ten podniósł oczy, ale nie poznał dawnego podrostka, wioślarza, z którym kiedyś siedział razem na ławce.
— Haczyk! — Razwijar był coraz bardziej przerażony, zaglądając w jego mętne oczy. To ja, Razwijar… Heks, pamiętasz?
Żebrak milczał.
— Gdzie Arwi i Lu? Gdzie „Łuska”?
— Patrol zabrał — powiedział żebrak z widocznym wysiłkiem. — Jako dowód rzeczowy.
Wszystkich potopili. Moje szczęście, że mnie wcześniej bentalski smok poturbował — i zgarbiwszy się, znowu zaczął wpatrywać się w kikuty swoich nóg wystające spod lnianych nogawek.
Wejście do biblioteki przypominało wrota do ładowni, ileż tu rygli, zamków, żelaznych łańcuchów i zatrzasków. Razwijar z żalem oddał oba miecze Szlopowi, załadował na ramię teczkę z piśmiennymi przyborami i zapasem jedzenia na trzy dni.
Wpuścili go. Dwóch ochroniarzy przejrzało teczkę, obwąchało kiełbasę i ser, rozłamali piętkę chleba, spróbowali wody z menażki. Potem poprowadzili go nowym, wąskim i ciemnym korytarzem; Razwijar poczuł chłód w żołądku. Czy naprawdę całe życie będzie się męczył, wchodząc do ciasnych pomieszczeń?
W kwadratowej salce, suchej i wymiecionej do czysta, spotkał się z nim człowiek w czarnym odzieniu do kostek; wysoki, smagły, o wystających kościach policzkowych. Jego podłużna czaszka była wygolona, a nad ciemną skórą krótką szczeciną podnosił się złoty zarost.
Razwijarowi zamarło serce. Bibliotekarz był urodzony w Mirlic, był Złotym i przed jego obliczem Razwijar poczuł się jak miernota, jak wtedy na statku, chwilę przed tym, jak wrzucili go do wody.
Ze sceptycznie zaciśniętymi wargami Złoty badał jego list uwierzytelniający; Razwijar przypomniał sobie władcę. Transakcja została zawarta, prawo Razwijara do przebywania w tym miejscu zostało potwierdzone i Złociszek, nadęty niczym balon poczuciem własnej ważności, nie może przegnać go tylko dlatego, że Razwijar jest Heksem.
Bibliotekarz odłożył papier. Jego jasnobrązowe, bardzo badawcze oczy wbiły się w gościa drapieżnie i wesoło.
— A więc, niejaki Razwijar — śpiewnie przeciągnął Złoty, nie kryjąc drwiny — Zakazanych przedmiotów nie masz?
— Jedzenie nie jest zakazane? — Razwijar rzucił swoją teczkę na stół przed bibliotekarzem.
— Atrament? Pióra?
— Odpowiadamy pytaniem na pytanie — Złoty zmarszczył brwi, jego brązowe oczy przybrały barwę miodu. — Atrament i pióra dam ci swoje, te zostaw. A jedzenie pokazuj.
Zawartość teczki znowu została wyciągnięta i przejrzana. Bibliotekarz nucił pod nosem, dokładnie oglądając gomółkę sera, którą młodszy intendent Szlop kupił na bazarze po bardzo korzystnej cenie.
— Ser zjesz najpierw, ponieważ zatęchnie w ciągu paru godzin. W komnacie dla przepisywaczy jest wychodek, dokładniej mówiąc wiadro, tak że…
Szydził. Razwijar ostrożnie przesunął dłonią po tym miejscu na pasie, gdzie wcześniej była pochwa.
— Z komnaty nie wychodź, cokolwiek by się działo — kontynuował bibliotekarz, jakby nie zauważył tego gestu.
— Zabiję. Jasne?
— A jeśli będzie pożar?
— Wtedy się spalisz — bibliotekarz beztrosko się uśmiechnął. — Tutaj, mój miły, panują surowe prawa. „One stoją w milczeniu i nie zmuszaj ich do mowy, ponieważ pośród próżnego gadania i słodkich słówek, wypowiedzą słowo, przez które stracisz spokój…”.
— „I umrzesz, kiedy zobaczysz siebie, zamkniętego w skorupie swoich ograniczeń, bezwolnego, tracącego życie” podjął Razwijar, jeszcze nie przypominając sobie, z jakiej to księgi, ale już widząc ciąg dalszy na karcie. — „Dlatego niech stoją na półkach, zaciskając stronice jak szczęki”.
Bibliotekarz zmarszczył czoło. Obrzucił Razwijara badawczym spojrzeniem od stóp do głów.
— A wiesz — powiedział po chwili namysłu — twoje imię powinno brzmieć jak „Rjezwi-arr”. Biorąc pod uwagę osobliwości wymowy Heksów.
Razwijar oczekiwał, że zobaczy półki, regały, zamknięte drzwi szaf albo coś w tym stylu — jednak to, co ukazało się przed nim, kiedy bibliotekarz wpuścił go do skarbca, zaskoczyło go zupełnie. Płachty, napięte, mocne i gęste, przypominały żagle, w rzeczywistości zaś były to pajęczyny. Ciągnęły się jak zasłony od podłogi do sufitu i niczym pokrowce, otaczały każdą szafę. Patrzeć na to było wręcz strasznie, bowiem księgi jak martwi w szarych całunach stały rzędami, a lekki przeciąg szarpał ich pajęcze łachmany.
— Wilgoć — powiedział bibliotekarz z troską. — Niedaleko jest morze, port, podchodzą wody gruntowe… Wilgoć, pleśń i oto to, co jest nam drogie, obraca się w proch… To stepowe pająki Cza, przywiozłem je z Kamiennej Strzałki, tamtejsi mieszkańcy noszą odzież z tych nici.
Pajęczyna Cza dobrze wciąga wilgoć, Rjezwi. Kiedy będziesz miał swoją bibliotekę, wspomnij moje słowa.
— Kiedy ja będę miał?! — Razwijar potknął się.
— Ostrożnie! Pająki nie lubią, kiedy targa się pajęczynę. Przynoszę im żywe ryby, potem długo wymiatam łuskę. Ryba w bibliotece, co za niedorzeczność. Pająki chcą czegoś żywego, ale ja mam uprzedzenia, Rjezwi. Nie mogę karmić ich psami albo mięsem włóczęgów, to źle wpływałoby na książki… I na mnie, mówiąc szczerze. Wyrosłem w Mirtie, tam u nas nie zabija się nawet szczurów.
Razwijar zatrzymał się. Podniósł oczy. Z wysokich, zasłoniętych kratami okien wdzierało się przytłumione światło dzienne.
— Nawet szczurów?
— Tak. Co z tobą?
— A Heksa?
Bibliotekarz podciął kraj pajęczyny nożycami podobnymi do narzędzia tortur. Podszedł bliżej.
Złoty był o pół głowy wyższy od swojego gościa, chociaż pośród zamkowej straży Razwijar był uważany za „tyczkowatego”.
— A co ty wiesz o Heksach, Rjezwi–arr?
— Nazywaj mnie moim imieniem — odpowiedział rozzłoszczony Razwijar. — A nie przezwiskiem, które sam wymyśliłeś.
— Zrozumiałem — Złoty kiwnął głową. — Nic nie wiesz o Heksach. Ty w ogóle niczego nie wiesz o świecie, tylko znasz na pamięć zapisane przez kogoś wersy.
I, odwróciwszy się, poszedł przodem, dając nurka pod szare płachty, niekiedy podcinając napięte nici, lawirując wśród obciągniętych siecią regałów. Razwijar zacisnął zęby i ruszył za nim. Nie pozostał w nim nawet ślad wolności czy spokoju. Powinien wcześniej wywiedzieć się, że bibliotekarz w Fier to Złoty, wtedy nie byłby zaskoczony i nie straciłby panowania nad sobą.
Żeby odzyskać duchową równowagę Razwijar przypomniał sobie swój las. W miejsce siwych płacht pajęczyny przywołał zielone liany i brązowe pnie, mech, jeziora i świetliki…
— Podejdź tutaj — wezwał go bibliotekarz. Razwijar głęboko odetchnął; ten Złoty nie ma nad nim władzy, Razwijar nie jest jego niewolnikiem, ani podwładnym, niech sobie mówi, co chce.
— Popatrz — bibliotekarz przesunął nożycami po grubej warstwie pajęczyny. Rozpełzły się przerwane brzegi, pokazała się porowata półka, w każdej komórce leżał zwój, podobny do grubej skórzanej rurki. — To zwoje z ludzkiej skóry. Najcenniejsze, każdy w pojedynczym egzemplarzu…
— Ze skóry ludzi?!
— Tak — oczy Złotego znowu zmieniły barwę, z miodowych stając się ciemnobrązowe. — Heksi piszą swoje księgi na skórze wrogów. To osobliwa, wysoce rozwinięta literatura. Oni nic tylko uwieczniają zwycięstwa, ale, powiedzmy, układają wiersze. Są bardzo uczuciowi, niekiedy wręcz sentymentalni. Nie wstydzą się wylewać łez nad zwiędniętym kwiatem.
Razwijar podszedł bliżej. Zwoje były duże i małe, jasne i ciemne, każdy przewiązany wstążką z wyblakłego jedwabiu.
— Pozwól mi…
Słowa wyrwały się same. Razwijar wyobraził sobie, jak będzie rozwijał zwój „ze skóry wroga” i zaciął się.
— Mam robotę — powiedział głucho. — Przyszedłem z zadaniem.
— Tak — bibliotekarz przytaknął. — Do rzeczy… Następnym razem, kiedy nie będziesz zajęty, kiedy będą potrzebne ci pieniądze — przyjdź znowu. Pan tego bogactwa, sławny człowiek o imieniu Paznokieć, nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli ktokolwiek przepisze księgę Heksów na papier, do którego jesteśmy bardziej przyzwyczajeni. Będzie je można sprzedać znawcom, te księgi oprócz wierszy zawierają przepisy na dania z ludzkiego mięsa.
— Zrozumiałem — powiedział Razwijar. — Ale więcej nie będę przepisywał. Jestem strażnikiem w zamku mojego władcy, więc przyjdzie ci szukać kogoś innego… żeby zasłużyć na pochwałę handlarza niewolników Paznokcia, któremu ty służysz, Złoty!
Wykrzyknąwszy ostatnie słowa, odwrócił się od półki ze zwojami. Nad głową coś zaszurało; ogromny cień na moment zasłonił światło, zakołysały się płachty pajęczyny.
Komnata kopistów okazała się, tak jak obawiał się Razwijar, maleńka i z niskim sufitem.
Zamiast okien miała wietrzniki zaciągnięte pajęczyną. Gruba świeca na wysokim świeczniku.
Pełny wybór przyborów piśmiennych, czysta oprawa, słoik atramentu.
— Zmarnujesz papier, nowego nie dam.
— Nie zmarnuję.
— Jeśli choć kropla spadnie na stronice księgi; czy kichniesz, czy spluniesz, to odpowiesz głową. Oczywiście nie przede mną, a przed Paznokciem. On jest człowiekiem prostym, ale pomysłowym, jeśli chodzi o zabijanie.
Razwijar wygodniej usiadł na skrzypiącym krześle. Podniósł oczy na Złotego:
— Pozwolisz mi wreszcie pracować?
— Pracuj — bibliotekarz życzliwie kiwnął głową. — Jedna świeca pali się cztery godziny.
Sześć świec — dobę. Kontroluj czas, przepisywaczu.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Razwijar został sam. Kilka minut potrzebował, żeby pokonać ten wewnętrzny, irracjonalny strach przed ciasnym pomieszczeniem.
Skąd ten strach? Przecież tygodniami mieszkał w ładowni, zdarzało się, że siedział w ciemnicy i bał się wielu rzeczy, tylko nie zamkniętej przestrzeni!
Księga „Kroniki chimajrydów” leżała przed nim, „zaciskając stronice jak szczęki”. Razwijar głęboko odetchnął, po czym ją otworzył.
Mapa! Szczegółowa mapa z wielością linii, znaczków, napisów. Rysowano ją najmniej dziesiątką piór o różnej grubości, poprawiano, zmieniano szablony, kreskowano, dorysowywano.
W przyćmionym świetle jednej świeczki Razwijar przyglądał się mapie, zajmującej całą wewnętrzną stronę okładki i stawały mu włosy dęba na głowie.
W zamku, kiedy władca odprawiał go do przepisywania księgi, zadanie wydawało się proste i zwyczajne: „Potrzebna mi ta księga jak najszybciej… Wszystko przepiszesz dokładnie, każda kreseczka może mieć znaczenie…”.
Każda kreseczka ma znaczenie. Razwijar przypomniał sobie młodego chimajryda, którego wypuścił, chociaż powinien był zabić.
Za prawo skopiowania tej księgi, władca oddał żaglowiec. Manuskrypt ten został skradziony z imperatorskiego skarbca i należy do handlarza niewolników, Paznokcia, ale przecież to po prostu książka, jedna z wielu i jeśli jest w niej mapa, Razwijar po prostu ją przerysuje!
Zaczął przeglądać przyrządy. Długo kręcił w palcach najcieńsze pióro, dopóki się nie złamało i Razwijar drgnął na odgłos tego suchego trzasku. Zbyt długo ćwiczył z mieczami i łukiem, palce nabrały siły, tracąc część zwykłej zręczności, ale biegłość powróci. Trzeba tylko zacząć.
Przygotował narzędzia, usiadł wygodniej, otworzył czystą oprawę — i pogrążył się w pracy, zapominając o dławiącym go strachu przed zamkniętą przestrzenią.
Nazywali siebie Nagórenami. „Chimajrydzi” było określeniem nadanym przez wrogów, nazwa księgi na okładce została zmieniona, wpisana na wierzchu innej, prawie całkowicie wytartej. Nagóreni całe tysiąclecia zamieszkiwali wśród górskich grzbietów pokrytych zielenią i na bezwodnych równinach, wysoko nad poziomem morza na płaskowyżach i na brzegach górskich jezior.
„Matka rodzi zawsze czworo dzieci: dwie przyszłe matki, jednego jeźdźca i jednego podległego. Każdy jeździec ma dwie żony, które przynależą także niewolnemu, jego bratu. Jeśli jeździec ginie w walce albo na polowaniu, w ślad za nim powinien umrzeć jego brat. Jeśli umiera żona, to jeździec może poślubić inną. Jeśli kobieta nie może urodzić czwórki dzieci, ofiarowują ją Jezioru Urodzaju”.
Człowiek piszący księgę miał mocny, zamaszysty, ale bardzo osobliwy charakter pisma.
Razwijar szybko do niego przywykł i przestał zauważać dziwności kaligrafii. Przelewały się klany, ciągnęły i krzyżowały się genealogiczne gałęzie. Razwijar miejscami nie rozumiał tego, co było napisane. Po prostu obejmował wersy oczami i omdlałą ręką przenosił tekst na czystą kartkę. Śpieszył się. W miejscu mapy, otwierającej księgę, cały czas było jeszcze pusto.
Niepokojąc się, czy starczy czasu, Razwijar opuścił ją, decydując się zostawić to zadanie na koniec.
Zapisał podanie o bogini Wof, matce pierwszego Nagórena, która stała się brzemienna od wielkiego wodospadu w górach. Bogini była czworonożna, z gibkim ogonem i wielkimi piersiami i Razwijar doszedł do wniosku, że oto ona stanowi wyjaśnienie, dlaczego z jednych i tych samych matek rodzą się i dwunożni młodzieńcy, i półludzie na czterech łapach. Ale na następnej stronie napotkał podanie o innej bogini, której ciało podobne było do ciała ludzkiej kobiety, ale z głową żmii i ona także urodziła pierwszego Nagórena, stając się brzemienną od kroczącej skały. Tych bogów i bogiń było kilkaset, od nich wzięły swój rodowód różne klany.
Razwijar pracował, nie podnosząc głowy, dopóki świeczka nie zasyczała, dogorywając. Wtedy pośpiesznie zapalił od ogarka nową świecę i, nie zwracając uwagi na ból w plecach, kontynuował obejmowanie wersów wzrokiem i przelewanie ich z końcówki pióra na papier.
Przepisywał długie spisy imion i myślał o autorze tej księgi. Ten nie był chimajrydem, wspominał Imperatora i Szuu, a to znaczy, że pochodził z Imperium. Władca powiedział przecież „imperatorski mierniczy”. Mapa, umieszczona na początku dzieła, była dumą autora, zresztą, co i rusz odwoływał się do niej, nazywając „nowszą i dokładniejszą mapą”. Dopaliła się trzecia świeca, a Razwijar nie przepisał jeszcze nawet jednej czwartej manuskryptu.
Nie chciało mu się jeść. Pił z menażki małymi łyczkami, starając się przeciągnąć przyjemność.
W czasach, kiedy był niewolnikiem u Agla, zdarzało mu się przepisywać po dwie doby na okrągło, a przecież wtedy był małym chłopcem. Teraz więc także sobie poradzi. I mapę przepisze kropka w kropkę.
Nagóreni odmierzali czas okresami panowania swoich klanowych przywódców. Każdy klan miał zatem swój kalendarz. Dwa razy w historii — zgodnie z zapisem w „Kronikach” — podjęli próby zjednoczenia klanów pod władzą jednego przywódcy. Pierwszy raz spróbował to zrobić jeździec o imieniu Biały Ruczaj — na krótki czas zjednoczono trzy najpotężniejsze klany, ale potem nowy przywódca został zarżnięty, sojusz rozpadł się, a sprawa zakończyła bratobójczą wojną. Drugi raz na czele klanów zapragnął stanąć niewolny, pół–człowiek, który był magiem.
Razwijar potarł zaspane oczy. „Kilka lat przed jego narodzinami osadę klanu Rosy odwiedził człowiek, zwany Wędrowną Iskrą… Klan Rosy, w odróżnieniu od wielu sąsiadów, nie zabijał obcych i czasami dawał schronienie błądzącym w górach podróżnikom. W podziękowaniu wędrowiec zbudował kamienny piec w domu wodza. Wkrótce starsza żona wodza urodziła chłopca, niewolnego, który posiadał magiczny dar. Wszystkim wiadome jest, że magowie rodzą się w domach, gdzie Wędrowna Iskra zbuduje palenisko”.
Razwijar w przybliżeniu przeliczył lata i uświadomił sobie — co do tego nie było wątpliwości — ten, o kim teraz czyta, spoczywa w szybie pod kamiennym zamkiem władcy. To on oswoił skalne robaki, on znalazł gniazdo ogniewuchy i on wybudował zamek. To on zapragnął zostać jedynym wodzem wszystkich nagóreńskich klanów.
„Wojna ciągnęła się dwadzieścia lat. Miał na imię Poranek Bez Skazy i dlatego w wielu niepokornych klanach ludzie przestali nazywać poranek porankiem, żeby nie wspominać imienia strasznego czarodzieja–niewolnego”.
Razwijar poczuł, że jego głowa opada na stół. Na chwilę zapadł w ciemność. Ocknął się, leżąc policzkiem na kartce papieru. Świeczka dopalała się, ledwie zdążył zapalić od niej następną.
Która to świeca? Zaczął liczyć i pomylił się w rachunku. Pragnął zgasić przeklęty ogień, lec na kamiennej podłodze, wyciągnąć się i niech się dzieje co chce.
„Przerwał wojnę, ale przeklął każdego, kto nie chciał się przed nim ukorzyć. Od tego czasu Nagórenki nie rodziły, jak wcześniej, dwóch przyszłych matek, jeźdźca i niewolnego, rodziły cztery matki albo trzech niewolnych i jeźdźca, albą jedną matkę i trzech jeźdźców. Mówiono, że w swoim zapiekłym gniewie gotów był wytrzebić wszystkie plemiona Nagórenów. Mówiono także, że stworzył i przeklął jakąś rzecz i jeśli uwolnić przekleństwo — wszyscy Nagóreni umrą.
Ale czy to prawda i czy starczy siły jednego maga, żeby unicestwić ogromne plemię, i czy starczy nienawiści — tego nie wiem i nie mogę wiedzieć do końca. Imieniem Poranka Bez Skazy straszą w klanach dzieci — nawet teraz, po jego śmierci”.
Ogienek świecy zakołysał się. Do tej pory stał prawie nieruchomo jak słupek i cienie nie ruszały się. A teraz drgnęły i Razwijar podniósł głowę.
W drzwiach stał bibliotekarz.
— Już? — Razwijar aż zakrztusił się. — Tylko dziesięć świec Jeszcze nie minął czas!
— Po prostu zaszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku — powiedział Złoty przepraszająco. — Wyglądasz… nie najlepiej.
Razwijar westchnął. Zapewne miał zaczerwienione oczy. Powieki mu napuchły i paliły ogniem, ale praca szła dobrze i zbliżała się już do końca. Gdyby nie mapa…
— Nie mam zamiaru upiększać twojego życia — powiedział kłótliwie. — Dlatego nieważne, jak wyglądam.
— Dlaczego nie miałbyś się przespać paru godzin? Obudzę cię, kiedy powiesz.
— Nie. — Razwijar pokręcił głową. — Skończę i dopiero wtedy.
— Chcesz wody?
— Nie. Dziękuję. Jeszcze mam.
— Masz rację. Ja służę Paznokciowi, brudnemu handlarzowi niewolników — nie zmieniając intonacji, powiedział Złoty. — Ale mnie to nie martwi… przecież nigdy nie będę mógł wrócić do Mirtie, szybującego miasta.
— Widziałem je — powiedział Razwijar. — Z daleka. Zrzucili mnie do morza ze statku, dlatego, że ani jeden Heks nie może zstąpić na ziemię Mirtie.
— Słuchaj… — po chwili milczenia powiedział Złoty. — Posłuchaj Rjezwi… To jest Razwijar. Wcześniej czy później zechcesz odnaleźć swoją rodzinę. Nie rób tego.
— Dlatego, że piszą wiersze na ludzkiej skórze?
— Także dlatego. Dużo ci zostało?
— Nie. To znaczy… Mapa, na to potrzeba czasu.
— Weź wodę — Złoty postawił na podłodze przy drzwiach dzban z długą szyjką. — Nie bój się, nie jest zatruta.
Obudził się z powodu głuchego okrzyku. Czy był to dźwięk we śnie czy na jawie, początkowo nie mógł skojarzyć.
W komnacie dla kopistów było ciemno. Razwijar sam zgasił ostatnią świecę, żeby pospać, chociaż trochę. Kopia księgi, dokładna i pełna, z mapą, leżała na wierzchu oryginału, skradzionego z Imperatorskiej biblioteki, a Razwijar spał, siedząc, złożywszy głowę na miękkiej skórzanej oprawie.
Po komnacie ciągnął przeciąg, którego nie było wcześniej. Uchylone drzwi kołysały się, jak dłoń w geście pożegnania. W głębi skarbca ktoś chodził, starając się stąpać po cichu i nie były to kroki Złotego.
Razwijar przycisnął księgę do piersi i po ciemku wyszedł z komnaty. Na zewnątrz była głęboka noc, wysokie okna ledwie co przepuszczały światło może księżyca, a może dalekich latarni. Płachty pajęczyny, chroniącej księgi przed wilgocią, zdawały się czarne i tylko przy suficie, w samym kącie, połyskiwały zielenią fosforyzujące punkty — oczy pająków Cza.
W tym momencie gdzieś z przodu za regałami, przy samym wejściu do skarbca mignął płomyk. Razwijar cofnął się. Wstrzymał oddech. Nie mógłby wyjaśnić, dlaczego się ukrywa, dlaczego raptem włosy stoją mu dęba. Może śni koszmar, w którym kogoś zabito. Może koszmar jeszcze trwa. A może zabójstwo zdarzyło się na jawie.
Znowu dały się słyszeć ciężkie kroki. Zaszurała przesuwana pajęczyna. Ktoś cicho zaklął — ostrym, wysokim głosem. Nie był to jednak głos bibliotekarza.
— Tutaj powinny być jeszcze pokoje — powiedział drugi głos, urywany.
— Szuu! Pajęczyna…
— Wczoraj rano tutaj wszedł człowiek, kopista i nie wyszedł. Szukaj go, Kru.
Zapłonęło jasne światło, były to dwie albo trzy świece związane razem. Poprzez półprzezroczyste sieci Razwijar zobaczył dwa cienie — postacie z mieczami w dłoniach.
Naostrzona stal rozcięła pajęczynę, Razwijar ledwie zdążył odskoczyć za regał.
Był bez broni. Oba miecze zostały u Szlopa.
— Szukaj go Kru. Szybciej.
Klnąc i obrywając szare płachty, cienkogłosy Kru przeszedł o kilka kroków od Razwijara.
Odkrył drzwi do komnaty przepisywaczy.
— Spójrz, no! Tutaj jest teczka, rzeczy… on nie odszedł!
— Nie odszedł — z głębokim zadowoleniem powiedział urywany głos. — Jest tutaj, tak.
Nigdzie zatem nie ucieknie.
W tym momencie Razwijar się uspokoił. Tych dwóch szukało go, żeby zabić, tak jak bibliotekarza, którego — teraz nie miał już wątpliwości — zabili przed chwilą. Życie Razwijara wisiało na włosku, ale ten włosek trzymał on sam. Wiedział, że to w jego mocy jest przeżyć albo zginąć.
Zważył księgę w rękach, przymierzając, jak będzie uderzał i nagle pojął, że to nie kopia, nad którą trudził się przez dwie doby. W ciemnościach, wyrwany ze snu, chwycił oryginał „Kronik chimajrydów” i bardzo dobrze. Ten wolumin był cięższy.
Świat stał się bardzo wyrazisty, Razwijar widział każdą pajęczynkę, każde wypaczenie na drewnianej podłodze, wiedział gdzie stoi lampka i gdzie przyczaił się zabójca. Nie miał zamiaru czekać, aż go znajdą. Skoczył do przodu i włożył w ten skok całą swoją wolę życia.
Ochrypły człowiek wystawił miecz, gwałtownie jak żmija, mierząc Razwijarowi w brzuch.
Razwijar odbił klingę ciężką księgą, obrócił się wokół własnej osi i pięścią prawie sięgnął szczęki ochrypłego, ale ten uchylił się. Razwijar zobaczył kindżał. Zbyt późno zobaczył.
Wiedział, że nie zdąży odbić uderzenia. Patrzył, jak podnosi się ręka z zaciśniętą w niej rękojeścią, jak ostrze wznosi się do jego gardła. Nie zdążył się uchylić, ponieważ ruch ma swoje prawa. Razwijar dawno nauczył się z lekcji dziesiętnika Brana: możesz patrzeć, jak cię zabijają i nie zapobiec uderzeniu, dlatego, że nie zamachnąłeś się w porę.
Ostrze przesunęło się obok, prawie dotknąwszy gardła. Posiadacz zachrypniętego głosu sapnął, wytrzeszczył oczy i upuścił kindżał, po czym upadł na kolana. Za jego plecami w kałuży krwi klęczał bibliotekarz. Chrypłogłosy szarpnął się raz jeszcze i upadł na twarz. Między jego łopatkami sterczała strzała, niczym pisarskie pióro, zaplamione czerwonym atramentem. Zaraz potem upadł Złoty, wypuszczając z rąk maleńki jak zabawka arbalet.
Cienkogłosy Kru wypadł z korytarza między regałami, z rozpędu zaplątał się w szarą płachtę, zaryczał, rozpruwając pajęczynę klingą. Z góry runął pająk i od razu wzleciał z powrotem do sufitu, ponieważ zdobycz okazała się zbyt ciężka do zaatakowania i zjedzenia. Kru wyrywał się rozrzucając strzępki sieci. Razwijar chwycił klingę, która wypadła z ręki nieboszczyka i po raz pierwszy zabił — nie przy pomocy ogniewuchy a własną ręką.
Złoty leżał na boku, a jego oczy z miodowych stawały się bladożółte, prawie przezroczyste.
— Co tam się stało? Dlaczego milczysz?
Szlop był wzburzony. Razwijar przyszedł do zajazdu o świcie, wcześniej niż się umówili.
Najpierw nie chcieli go wpuścić, ponieważ noc w Fier to czas bezprawia. Razwijar przybył z dwoma nie swoimi mieczami, z widocznymi śladami krwi i księgą, zawiniętą w cudzy płaszcz.
Wyciągnął Szlopa z ciepłej pościeli i rozkazał natychmiast wyruszać, od razu jak tylko otworzą bramę.
Napotkawszy jego stalowe spojrzenie intendent zaprzestał zadawania pytań. Wyszli z miasta jako pierwsi jeszcze przed tym, jak wrócili strażnicy naczelnika miasta. Razwijar tak często oglądał się za siebie, że Szlop wpadł w panikę i puścił się do przodu niemal biegiem. Dotarli do wejścia tunelu w momencie, kiedy woźnica, nachmurzony i siny z przepicia, szarpał z miejsca senne adhezyle, a w trzykółce siedzieli, zawinięci w koce, tłusty kupiec z Kipieli i jego pulchna żona.
Widząc, jak trzykółka odjeżdża, przez twarz Razwijara przeleciał błysk przerażenia. Rzucił się, żeby przechwycić powóz. Wyskoczył na drogę wiodąca do tunelu, prosto przed nosy zaprzęgniętych adhezyl, te zatrzymały się, przylepiwszy się łapami do kamienia, trzykółka naskoczyła na nie od tyłu i prawie by wywróciła się. Razwijar blady, z czerwonymi oczami i plamami krwi na kurtce, wyciągnął mieszek ze wszystkimi pieniędzmi, które dał mu władca, wszystkimi, których nie zdążył roztrwonić w knajpie młodszy intendent Szlop i rzucił woźnicy.
Awantury nie było. Kupiec i jego żona posłusznie wyleźli z trzykółki. Przedsiębiorczy człowiek często bywał w Fier i uznawał prawo silniejszego, a woźnica także był zadowolony — z opłaty. Razwijar, przyciskając do piersi zawiniątko z księgą, usiadł w trzykółce, woźnica krzyknął, a o intendencie prawie zapomnieli.
Wóz ruszył. Adhezyle nabrały szybkości, wskoczyły na ściany, a te zaprzęgnięte z prawej strony — na sufit.
— Co tam się stało? Dlaczego milczysz, Szuu cię tak potargał?!
— Nie wiem — Razwijar ledwie rozlepił usta. — Nie zrozumiałem.
— Polecenie wypełniłeś? Księgę przepisałeś?
Razwijar przytaknął. Im dalej z tyłu zostawała biblioteka ze zwisającymi płachtami pajęczyny, z trupami w kałużach krwi, tym straszniej mu się robiło na duszy.
Jego kopia mistrzowska, dokładna, kosztująca tak wiele wysiłku, została tam. I Złoty, nie wiedzieć czemu, wygnany z Mirtie, został tam też, na zawsze. Uciekając z biblioteki, Razwijar widział na progu trupy wartowników, nieprzestępne drzwi były wyłamane. Razwijar wciąż nie mógł uwierzyć, że uszedł z życiem.
— Możesz powiedzieć, co tam się stało?
— Zamknij się! — krzyknął Razwijar, aż woźnica drgnął. — Nie mogę! Tobie nic nie powiem i ciesz się z tego!
Trzykółka niosła równo, gruchot kół miotał się w zamkniętej przestrzeni jak spienione piwo w ciasnej butelce. Razwijar, skuliwszy się, podciągnął kolana pod brodę i opuścił głowę na pakunek z księgą.
Wziął płaszcz Złotego. Ani kropla krwi nie padła na gęstą, ciepłą tkaninę płaszcz wisiał na ścianie przy wejściu. Razwijar wierzył, że Złoty by się nie obraził, przecież Razwijar wziął płaszcz nie dla siebie, a dla „Kronik chimajrydów”.
Rytmiczny stukot trzykółki sprawił, że Razwijar przysnął. Śniła mu się bogini Wof z gładką sierścią na bokach, z potężnymi pazurzastymi łapami i ogromną, nagą piersią. Bogini miała twarz Dżal, uśmiechała się i mówiła w obcym języku. Razwijar nie mógł jej zrozumieć, ale dobrze wiedział, że można zapisać te słowa na czystej kartce, przeczytać sto razy i zrozumieć ich sens. A bogini Wof tymczasem odwracała się i odchodziła, dumnie unosząc zwinny ogon. Odeszła, a w następnej chwili Razwijar zobaczył ogon chimajryda, wiszący na drągu, oblazły i zesztywniały i krzyknął.
— Zdurniałeś?! Czego wyjesz?
Jak wcześniej trzykółka niosła się równo. Jak przedtem gruchotały koła. Razwijar siedział, wczepiając się w księgę.
— Razwijar — Szlop po raz pierwszy zwrócił się do młodego strażnika po imieniu. — Chłopcze… co się z tobą dzieje?
W Kipieli zatrzymali się na pół godziny, tylko by zjeść. Razwijar, jak przedtem, nie czuł głodu, ale z osłabienia uginały się pod nim nogi. Pieniędzy już nie mieli, ale w jednym z zajazdów nakarmili ich na kredyt, były to bowiem ziemie władcy.
Szlop nie miał zbytniej ochoty ruszać w dalszą drogę. Intendent chciał posiedzieć na brzegu i pomoczyć nogi w ciepłej wodzie, podrzemać w hamaku, zapomnieć o niepokojach dzisiejszego ranka, ale Razwijar nie dał mu ani minuty odpoczynku.
Wyszli. Księga znajdowała się na plecach Razwijara, w sporządzonym z płaszcza worku na plecy. Szedł, dzierżąc w ręce obnażony miecz, wprawiając w zdumienie i przerażenie obywateli oraz wywołując entuzjazm miejscowych dzieciaków. Na stromych odcinkach drogi Razwijar opierał się na mieczu jak na lasce.
Osada została z tyłu i szybko znikła z pola widzenia, otulona parą z ciepłego jeziora. Droga wznosiła się coraz wyżej. Razwijar szedł szybko. Szlop ledwie za nim nadążał. Wbijając się w drogę, miecz zgrzytał o piasek i kamienie, Razwijar wyciągał go i szedł dalej, nie otrząsając ostrza z przylepionych do niego kawałków gliny.
Szum wody stał się głośniejszy. Zbliżał się most nad potokiem, połowa drogi do przełęczy.
Słońce stało wysoko, cienie skurczyły się, wcisnęły pod kamienie. Razwijar wbił miecz w ziemię i otarł pot z czoła.
— Szuu… — mamrotał Szlop. — Po co ja z tobą… a, niech to wszystko… Daj odpocząć, przecież jestem stary! Zdechnę tu, na drodze! Wyzionę ducha!
Razwijar rozejrzał się. Wysoko na niebie krążyły czerkuny. Na tle zielonkawego nieba już widniała przełęcz.
— Szlop — powiedział Razwijar. — Idź z powrotem.
— Słucham? — Młodszy intendent zakrztusił się.
— Tak— Razwijar kiwnął głową. — Przenocuj. Wyparz nogi. Powiem na przełęczy, żeby kogoś po ciebie przysłali.
Szlop, mrużąc oczy popatrzył w górę, na przełęcz, dokąd wiodła kamienista, zalana słońcem, wijąca się droga. I za siebie, gdzie prowadziła droga, względnie równa, wiodąca w dół.
— Powiem władcy, że opadłeś z sił — powiedział Razwijar. — On zrozumie. Zadanie wykonane.
— Zadanie wykonane — powtórzył Szlop, a spomiędzy żałosnych nutek w jego głosie przebiła się charakterystyczna dla niego kłótliwość. — Zadanie wykonane… Cóż, ty sam?
Razwijar uśmiechnął się spierzchniętymi wargami:
— Sam. Jak zwykle.
— No idź — powiedział Szlop, całkiem już kłótliwie.
— Patrzcie go… Najważniejsze, że zadanie wykonane, a jak ty byś dał sobie radę beze mnie!
I poszedł w dół, coraz szybciej, a jego przygarbione plecy wyprostowały się, a odszedłszy paręset kroków nawet zaczął mruczeć pod nosem piosenkę — zapewne czując już przedsmak cieplej kąpieli i chmielnego piwa w dużym kuflu na tarasie…
Razwijar westchnął, wydarł miecz z ziemi i ruszył w górę. Im wyżej wznosiła się droga, tym lżej mu się robiło; wokół była odkryta przestrzeń, rozległe niebo, żadnych sufitów, żadnych ścian. Kamienne bryły wznoszące się to z prawej, to z lewej strony drogi, przypominały głowy o zamyślonych, surowych obliczach, w ich oczach rósł kolczasty krzew. Za zakrętem ukazał się most. Razwijar rozejrzał się — nikogo. Wstąpił na most, a jego cień wstąpił na cień mostu i nadleciał cień strzały, który wbił się cieniowi człowieka w plecy.
Siła uderzenia rzuciła go na poręcze z powrozów. Utrzymał się na nich i pojął, że księga jest przebita, że ostrze drapie skórę, a krew leje się po plecach. Upadł na trzęsący się most, a obok jego głowy wbiła się nowa strzała. Wtedy przetoczył się pod poręczami i poleciał w dół.
Uderzył w wodę jak wtedy, kiedy wypadł ze „Skrzydlaka”. Zobaczył dno i cienie srebrzystych rybek i własny cień, rozkładający się na kolorowych kamieniach. Po jego policzkach toczyły się bąbelki powietrza, łaskotały skórę. Razwijar chwycił się kamienia na dnie i zamarł, a z góry leciały strzały, opadały na dno, zostawiając biały, pienisty ślad. I przemknął cień dwunożnego jeźdźca, jadącego wierzchem na czworonożnym chimajrydzie. Potoczyły się grudki gliny, zakołysał się most…
Płynąc pod prąd, Razwijar znalazł schronienie pod wielkim kamieniem i kilka godzin przesiedział w śliskiej szczelinie, ściskając miecz, oczekując nowego ataku. Tak zastał go patrol pod dowództwem Krzywulca, który zszedł z przełęczy.
— To oryginał — powiedział władca. Razwijar po raz pierwszy zobaczył, jak ten traci panowanie nad sobą: oblizuje wargi przecięte szramą, przesuwa dłońmi po długich, przerzedzonych, czarnych włosach, stara się wyrównać nierówny oddech.
— To oryginał… Co ty narobiłeś?!
Księga leżała przed władcą na rzeźbionym stole. Przebita strzałą, przemoczona tak, że rozmazał się atrament. Tylko w samym środku, gdzie stronice były mocno ściśnięte, zostało kilka nietkniętych fragmentów.
— Szuu — władca usiadł, jakby nogi nie chciały go utrzymać. — Szuu…
— Jest kopia — powiedział Razwijar.
— W bibliotece Paznokcia?!
— Tutaj — Razwijar dotknął skroni. — Niech mi dadzą czystą oprawę, to ją odtworzę.
Kilka chwil władca patrzył na niego z przerażeniem. Potem wziął szklanicę z wodą, stojącą na maleńkim stoliku pod oknem. Wypił, zakaszlał.
— Szuu — wydyszał znowu. — Nigdy w życiu… — przerwał sam sobie, zaciskając oszpecone szramą wargi. — Mapa przepadła, jego mapa…
— Odtworzę ją — powtórzył Razwijar.
— Gdzie twój list uwierzytelniający? — ostro zapytał władca.
— On — Razwijar westchnął, wspomniawszy Złotego. — Bibliotekarz… wziął go, kiedy mnie wpuszczał i położył wśród papierów…
— I tam został?
— Nie. Wziąłem go, zanim uciekłem. Natknąłem się na ulicy na… martwe ciało, u nich tam nocą… rzeźnia. Wsunąłem list za pazuchę temu… człowiekowi. Był dobrze ubrany i nawet, zdaje się nikt go jeszcze nie okradł…
— Szuu — czwarty raz powtórzył władca. — Ty… jesteś zdolny, maleńki Heksie. Strach mnie ogarnia na myśl, do czego jesteś zdolny… Dzisiaj bardzo chciałem cię zabić.
— Zauważyłem — powiedział Razwijar.
Władca roześmiał się:
— Też jestem zdolny… Możliwe, że nie tak jak ty, ale jestem bardziej doświadczony. Kim byli zabójcy w bibliotece?
— Nie wiem.
— Ale się domyślasz?
— Nie. Nie domyślam się.
Władca roześmiał się tak, że w oczach stanęły mu łzy:
— Jesteś zdolny na tyle, że udajesz durnia… Czego chcesz, mów? Kobiety? Pieniędzy?
— Spać — powiedział Razwijar. — Jestem straszliwie zmęczony.
„Mówiono, że w swoim zapiekłym gniewie gotów był wytrzebić wszystkie plemiona Nagórenów. Mówiono także, że stworzył i przeklął jakąś rzecz i jeśli uwolnić przekleństwo — wszyscy Nagóreni umrą. Ale czy to prawda i czy starczy siły jednego maga, żeby unicestwić ogromne plemię, i czy starczy nienawiści — tego nie wiem i nie mogę wiedzieć do końca.
Imieniem Poranka Bez Skazy straszą w klanach dzieci — nawet teraz, po jego śmierci”.
Razwijar siedział na półokrągłym balkonie, słuchał huku wody w wąwozie i niespiesznie przelewał litery z pamięci — na papier.
Pamiętał wszystko. Pogniecione stronice. Zapach palącej się świeczki. Szmer pajęczyny w kącie. Zatrzymywał się, żeby odpocząć, patrzył na góry, na spływające nitki wodospadów i znowu zabierał się za robotę.
Władca przychodził i odchodził. Niekiedy siedział obok, czytając nową kopię przez ramię Razwijara. Czasami spacerował po balkonie, o czymś dumając, pocierając nasadę nosa.
Razwijar pracował cztery dni, od świtu do zmroku, a nocami spał. Intendent Szlop osobiście przynosił mu ragout z czerkunów z grzybami, zsiadłe mleko przyślepek jaskiniowych, najprawdziwsze kołacze z ziarnistej mąki i otrębów.
Pod wieczór czwartego dnia Razwijar ukończył mapę. Władca długo się jej przyglądał, potem kartkował stronice, jego wargi poruszały się przy tym.
— Co jest w tej księdze? — zapytał Razwijar.
— Śmierć — władca popatrzył na góry. — Śmierć tym, którzy się nie ukorzą. Jak zawsze.
— Poranek Bez Skazy — wypowiedział Razwijar — także niósł śmierć tym, którzy się nie ukorzyli. Ale sam umarł.
— Nieśmiertelnych nie ma — krótko stwierdził władca. — Te stworzenia nie potrafiły uznać władzy czworonożnego. Nawet maga. Mają to we krwi; półczłowiek — oznacza niewolny.
— Był twoim przyjacielem panie?
— Poranek? Był — władca uśmiechnął się, rozmawiając już nie z Razwijarem, a z wyobrażonym, przywołanym z rezerwuaru wspomnień rozmówcą. — On był… wybacz.
Razwijar zadał pytanie, które od dawna go nurtowało:
— Kto napisał „Kroniki”? Znałeś autora panie?
— Nie — w zamyśleniu powiedział władca. — Widzieliśmy się jeden raz, przelotnie. Zwali go Waran.
Od tego dnia w zamku rozpoczęły się przygotowania do wojny. Dniami i nocami pracowała kuźnia w dolnej kondygnacji, dziesiętnik Bran zmuszał wolnych od wachty strażników do ćwiczeń z mieczami. Mówiono o karnej wyprawie przeciwko chimajrydom. Razwijar stanął w szeregu razem ze wszystkimi. Powitali go jak bohatera — zapewne dzięki Szlopowi, który, nie wdając się w szczegóły potrafił rzucać znaczące spojrzenia pytającym o ostatnią misję Razwijara.
Przybierał taki wyraz twarzy za każdym razem, kiedy temat schodził na małego Heksa, że bardzo szybko cały zamek utwierdził się w słusznym przekonaniu, że młody strażnik zaskarbił sobie jeszcze większą życzliwość władcy podczas ostatniej misji.
Razwijar źle spał w tych dniach. Śniło mu się, że przepisuje niekończąca się księgę o magach, potworach i kobietach zdolnych stać się brzemiennymi za sprawą górskiego wodospadu.
Kilka razy spotkał Dżal. Ona, jakby specjalnie czekała na te przelotne widzenia — to zamiatała podłogę w koszarach, to niosła bieliznę w koszu akurat tą galerią, gdzie dyżurował Razwijar. Za każdym razem skinął jej głową. A ona uśmiechała się nieśmiało.
W dniu wyprawy, o świcie, władca sam zszedł do pomieszczenia z wielkim piecem i wyszedł na drogę przed zamkiem w towarzystwie dziesiątki ogniewuch. Strażnicy, oczekujący go, cofnęli się; ogniewuchy usiadły jedna obok drugiej, równo jak pod sznurek i złożyły na plecach czarne skrzydła.
— Idziemy przywołać do porządku i przypomnieć o posłuszeństwie — krótko powiedział władca. — Nie przelewajcie niepotrzebnie krwi. Larwy wszystko zrobią same.
Wydał rozkaz ogniewuchom, te ustawiły się w rządek i ruszyły po drodze w górę, ku przełęczy. W porannym słońcu były podobne do kroczących żagwi, do tlącego się naszyjnika z czerwono–czarnych, chropowatych grudek.
— Naprzód — powiedział władca. — Zwykłym szykiem.
Dziesiętnik Bran poprowadził strażników po drodze, po której dopiero co przeszły ogniewuchy, czarnej od popiołu i sadzy. Razwijar kroczył w szeregu z innymi. Władca wyciągnął rękę, zagradzając mu drogę.
Razwijar zatrzymał się zdziwiony.
— Ty zostajesz — powiedział władca.
— Ja?!
Władca popatrzył mu w oczy długim, nieruchomym, ciężkim spojrzeniem. Po czym powiedział rozdzielając każde słowo:
— Jesteś. Nazbyt. Cenny. Dla mnie. Nie mam zamiaru wystawiać cię na przypadkowe strzały.
I odszedł razem z wojskiem, doskonale wiedząc, że Razwijar nie ośmieli się złamać rozkazu.
A ten stał na drodze wstrząśnięty, upokorzony i patrzył w ślad za nimi, dopóki ostatni strażnik nie zniknął za przełęczą.
Trzy dni i trzy noce ogniewuchy były posłuszne władcy. O świcie czwartego dnia, rozkazał im rzucić się do górskiej rzeki, a one ostatni raz spełniły jego rozkaz.
Do tego czasu ziemie dwóch wielkich klanów, przylegające do zamku, opustoszały. Jednym z nich był klan Rosy, drugim — Zielonego Rogu. Wchodząc do skazanych osad, władca wymawiał na głos:
— Witam, pozdrowienia od Poranka. Poranka Bez Skazy. I słyszeli to chimajrydzi i napawało ich to łękiem. Strażnicy wrócili na zamek wieczorem czwartego dnia wyprawy. Wielu było przygnębionych. Inni upojeni zwycięstwem chełpliwie krzyczeli, że przeklęte stworzenia, z tych, które ocalały, nigdy nie ośmielą się popatrzeć na zamek nawet z daleka. Dziesiętnik Bran opowiadał Razwijarowi, jak ustanowili nową granicę, wetknąwszy w ziemię piki, na każdą nasadzając głowę chimajryda. Napiwszy się piwa i ostatecznie popadając w przygnębienie, Bran przyznał:
— To nie była bitwa, mały. To była masakra! Przebiliśmy się do ich świętego miejsca, Jeziora Urodzaju i tam władca zrobił coś takiego… rzucił do wody… z tego powodu te stworzenia strasznie się załamały, zupełnie straciły ducha walki. Do tego jeszcze ogniewuchy… Rad jestem, że ciebie tam nie było, mały.
Nasłała jesień. Drapieżne ptaki rozdziobały głowy na pikach, zostawiając czaszki podobne do ludzkich.
Zima przeszła w wiosnę. Odsłoniły się przełęcze, ale żaden patrol nie widział ani jednego chimajryda w pobliżu nowej granicy. Razwijar nie lubił chodzić na patrole i za każdym razem starał się wykręcić, a nie było to szczególnie trudne, bowiem roboty było wystarczająco i wewnątrz zamku.
Z Fier przychodziły coraz to nowe karawany, a w nich opał, stalowe półprodukty, drewno.
Przybywali niewolnicy i wolnonajemni, ci ostatni osiedlali się nie w zamku, a w nowej osadzie pod jego murami. Zamek rozrastał się, setki łomów wgryzało się w skałę, setki rąk wyciągało na powierzchnię kosze ze skalnym urobkiem. Ogniewucha znowu się niosła, a niewolnicy snuli się w górę i w dół po ścieżce. Między gniazdem a zamkiem wybudowano wieżę strażniczą, na której siedziało dwóch łuczników, gotowych zastrzelić każdego, kto wpadnie na pomysł, by rozbić jajo.
Razwijar siedział nad rysunkami. Były to stare szkice, na podstawie których wybudowano zamek oraz nowe, uzupełnione i poprawione ręką władcy. Budowa musiała toczyć się ściśle według tych rysunków. Razwijar kopiował plany i nadzorował prace, sam chodził po tunelach, zginając się w pałąk i przed nikim — nawet przed samym sobą — nie przyznawał się, że odczuwa paniczny strach przed zamkniętą przestrzenią.
Przyznał się pewnego dnia władcy, gdy ten poprowadził go długim, niedokończonym korytarzem. Ten nie zaczął się śmiać i od razu wyprowadził Razwijara na zewnątrz pod otwarte niebo, a potem, po chwili milczenia, powiedział:
— To Poranek. Powinieneś jeszcze raz go odwiedzić, wtedy to ustąpi.
— Wolałbym nie — powiedział Razwijar.
— On zabrał część twojej odwagi. Jakby w zastaw. Zejdę do niego razem z tobą, kiedy będziesz gotowy. Sam powiesz.
Każdego dnia Razwijar trenował strzelanie i fechtunek. Nigdy nie chodził do „ptasznika”, władca bowiem pozwolił mu wybrać sobie kobietę spośród nowych młodych niewolnic i Razwijar wybrał młodziutką, jasnowłosą, niczego nie pamiętającą z dotychczasowego życia dziewczynę — na rynku napoili ją „słodkim mleczkiem”. Nazywał ją Skrzydlaczkiem, a ona przychodziła do niego do komnaty na każde zawołanie, w nocy i za dnia.
Dżal przepadła z „ptasznika”. Razwijar nigdy nie pytał, gdzie się podziała, ale dowiedział się przypadkowo, że nie wypiła na czas wywaru z wstrzymującej trawy, zaszła w ciążę i odprawiono ją do osady górali donosić dziecko.
— Paznokieć został zabity — powiedział władca.
Był późny wieczór. Władca obserwował przez lunetę dalekie gwiazdy. Razwijar siedział w fotelu, czując jak rwą go plecy i ręce. Dwie godziny bez odpoczynku bił się to z jednym strażnikiem, to z drugim. Dziesiętnik Bran wystawiał przeciwko niemu świeżych wojaków, ale ani jedna tępa klinga nie musnęła żelaznej koszuli, którą Razwijar nakładał dla obciążenia do walki szkoleniowej.
— Ludzie Imperatora? — zapytał Razwijar, otrząsnąwszy się z szoku, który wywołała u niego ta wiadomość.
— Tak. Imperium coraz silniej naciska na Fier, pozbycie się Paznokcia to poważne zwycięstwo. To tylko kwestia czasu, Razwijar, kwestia czasu, kiedy Fier stanie się imperatorskim miastem, kiedy woda wokół portu poczerwienieje od krwi tych wszystkich nocnych baronów…
Naczelnik miasta gotów jest złożyć przysięgę Imperatorowi choćby jutro. Ale rozumiesz, że działania naczelnika miasta tak naprawdę o niczym nie rozstrzygają.
— Rozumiem — powiedział Razwijar — że to chimajrydzi byli żywą ścianą między…
Władca przytaknął:
— Tak. Między mną a Imperium. Między nami a Imperatorem. Ale Imperator nie zgłosi swoich praw do zamku, dopóki nic podporządkuje sobie portu Fier.
To kwestia czasu — przypomniał Razwijar.
— Czas pracuje dla nas. W tych klanach, które ocalały, nie rodzi się więcej dzieci, Razwijar.
Te stworzenia przyjdą, chcąc zrzucić przekleństwo. Zobaczysz, przypełzną na kolanach.
— Ale przecież nie jesteś magiem, panie — powiedział Razwijar nieufnie.
— Niestety nie. Albo na szczęście. Pytałeś, co jest w tej księdze?
— Władza nad łonami chimajrydzkich kobiet?
Władca roześmiał się:
— Lubię z tobą rozmawiać… Zaklęcie stworzone przez Poranek. Nie mogłem go dokończyć, nie znając niektórych szczegółów. A teraz przekleństwo jest dokończone.
— A jesteś w stanie je zdjąć, panie?
Władca milczał.
— Nie wiem. Przecież nie jestem magiem, jak słusznie zauważyłeś. Wszystko zrobił Poranek, jeszcze wtedy. On wypuścił strzałę i ona leci do dziś, a my tylko podstawiamy pod nią potrzebne nam tarcze…
— Mogę o coś zapytać?
— Tak.
— Czy to ty go zabiłeś?
Władca odkaszlnął. Zerknął na Razwijara i pokręcił głową:
— Poranka zastrzelił jego własny ojciec. To szczera prawda. Nie mógłbym go zabić, tak i…
Zamilkł, zmarszczył czoło, jakby przysłuchując się czemuś wewnątrz siebie. Razwijar siedział, spoglądając na rozgwieżdżone niebo. W dali słychać było przytłumiony szum potoku.
— Chimajrydzi jak przedtem będą murem między nami a Imperatorem. O, tak, oni staną murem, Imperator nie może ani ich kupić, ani przestraszyć, ponieważ to ja mam władzę nad łonami chimajrydzkich kobiet. Oto jakie dziedzictwo zostawił mi Poranek Bez Skazy.
Ogniki gwiazd podrygiwały, niebo zdawało się przewróconą taflą wody.
— Władco, czy nigdy nie słyszałeś o plemieniu, które zwie siebie „Pagóraki”?
— Nie. — ciemna postać wyodrębniła się od konturów balustrady balkonu, władca opadł na fotel naprzeciwko rozmówcy, wziął puchar z pienistym, ciemnym napojem. — Podobne to do samozwańczej nazwy pewnego nielicznego ludu, żyjącego w głuszy, z daleka od Imperium…
— W lasach.
— Skąd wiesz?
— Pamiętam — Razwijar uśmiechnął się. — To moja rodzina. Ojciec był z Pagóraków, a matka…
— Heksem.
— Tak. Przywieziono ją do osady, kiedy była małą dziewczynką. Wierzchem na dwunogiej jaszczurce.
— Dziecko Heksów? Wierzchem? Samo? Niczego nie przekręcasz, nie mylisz faktów?
— Nie.
— Dziwne — władca zamilkł na chwilę. — A kto sprzedał cię w niewolę?
— Nie pamiętam. Pamiętam ogień, gdy osada spłonęła.
— Chcesz odszukać zgliszcza? — Władca obnażył zęby w uśmiechu.
— Nie wiem, czego szukać. On mi powiedział, żebym nie starał się odnaleźć Heksów.
— On?
— Bibliotekarz. Ten, którego zabili.
— Złoci potrafią nienawidzić, jak ani ty, ani ja nie umiem — władca zakołysał w połowie pustym pucharem — Heksi to dla nich nie ludzie i nawet nie zwierzęta.
— On mnie uratował. Przed pewną śmiercią.
— Mroczna historia… Wiesz, że bibliotekę spalono?
— Co?!
Kilka minut Razwijar siedział nieruchomo. Łzy spływały po jego policzkach, po wargach, kapały z podbródka.
— Dzieło rąk Nowa, rywala Paznokcia. Władzę nad Fier przejmie ten, kto wyrżnie w pień nocnych baronów… To doskonale rozumie Imperator.
Razwijar ukrył twarz w dłoniach.
— Rynek niewolników przeszedł teraz w ręce Nowa — spokojnym głosem kontynuował władca. — Zobaczymy, jak długo przetrwa… Nie chciałem ci mówić. Ale i tak byś się dowiedział.
Martwy chimajryd spoczywał na kwadratowym kamieniu. Tak jak ostatnim razem, władca postawił lampkę u jego wezgłowia. Poranek Bez Skazy, mag, który przeklął współplemieńców, jak poprzednio leżał na boku, podciągnąwszy pazurzaste łapy i składając ręce na piersi. Razwijar przypomniał sobie: „W wielu niepokornych klanach ludzie przestali nazywać poranek porankiem, żeby nie wspominać imienia strasznego czarodzieja–niewolnego”. Drgnął płomień lampy.
— Coś się zmieniło — głośno powiedział Razwijar.
Jego strach przed zamkniętą przestrzenią, nie to, żeby przepadł, ale wyblakł jak tkanina na słońcu. Martwy chimajryd w na wpół zetlałym mundurze, jego zamknięte oczy, podania o bogach, którzy zrodzili klany, bogini Wof, która wstąpiła w związek z górskim wodospadem, głowy na pikach, Jezioro Urodzaju; wszystko to było o wiele większe od Razwijara i jego strachu. Razem z krwawą historią, którą uosabiał leżący na kamieniu, wstyd było wspominać o własnej maleńkiej bojaźni.
W podziemiu naprawdę coś się zmieniło. Nieboszczyk zmizerniał, a jego skóra zmarszczyła się, pociemniała. W nieruchomym wcześniej powietrzu, teraz dawały się odczuć podmuchy — przygodne, niestałe. Na kamieniu pojawiła się wilgoć.
Władca obejrzał się, podnosząc lampkę. Na gładkiej posadzce leżały oderwane z sufitu kamienne odłamki, których wcześniej nie było.
— Co to? — zapytał Razwijar.
— Nie wiem — władca wciągnął nosem powietrze.
— Może to nowe zabudowania… a może góra osiada?!
— Nie — powiedział władca, a od dźwięku jego głosu Razwijarowi mrówki przebiegły po plecach.
Postawił lampkę u wezgłowia nieboszczyka i wyjął coś z kieszeni. Razwijar zobaczył pierścień z wielkim turkusowym kamieniem — pierścień, który wcześniej był na palcu chimajryda.
— Nie potrzebuję tego, co twoje, Poranku Bez Skazy — z tymi słowami władca zwrócił pierścień na martwy palec. — Zrobiłem to, co ty miałeś zamiar zrobić. Możesz być zadowolony.
Płomień w lampce ożywił się i zamarł nieruchomy.
— Już poranek — powiedziała.
Razwijar podskoczył na łóżku.
— Co?!
Skrzydlaczek, dziewczyna bez pamięci stała przy oknie.
— Poranek, świt. Czego się przestraszyłeś?
— Niczego — przetarł oczy. — Odejdź.
Odeszła, jak zawsze, bez jednego słowa. Razwijar wyszedł na długi balkon, porośnięty zielenią i umył się wodą lecącą prosto z wodospadu.
„I umrzesz, kiedy zobaczysz siebie, zamkniętego w skorupie swoich ograniczeń, bezwolnego, tracącego życie”. Czuł się zamknięty, nawet stojąc na szczycie góry, pod otwartym niebem.
Skurczoną poczwarką w jaju ogniewuchy.
— Miedziany Królu — odezwał się Razwijar. — Miedziany Królu… co by takiego ci zaproponować w zamian za to, czego pragnę?
W zamyśleniu przebierał swoje rzeczy, najdroższe, i nie znajdował niczego, co byłoby choć trochę godne ofiary. Nawet księga „Kroniki chimajrydów” przebita strzałą i podtopiona w strumieniu, była już przeczytana. Gdyby Razwijar domyślił się, żeby oddać ją do biblioteki Miedzianego Króla, ledwie otworzył pierwszą stronicę. O tak, wtedy byłaby to godna ofiara.
Razwijar podstawił głowę pod lodowate strugi, spływające z wysokich lodowców. Jednak przeżyje całe życie i nigdy więcej nie otrzyma tego, „co jest mu potrzebne”; a przecież jemu najbardziej potrzebne jest to nieznane, co może dać tylko Miedziany Król…
Słońce świeciło poprzez padającą wodę. Razwijar popatrzył na góry. Nagle zobaczył poruszenie na odległych drogach.
— Zaczęło się — powiedział władca. — Idą. Chcesz popatrzeć?
I ustąpił miejsca przy lunecie. Razwijar przycisnął twarz do jeszcze ciepłego okularu i zobaczył znak na nowej granicy — pikę z białą czaszką na ostrzu. Już dawno żaden chimajryd nie zdecydował się zbliżyć do tej tyczki.
Odrobinę odwrócił tubus. Mignęła droga i znikła, Razwijar zobaczył rozmyte niebo i cień skały i tak samo rozmyte, miarowo poruszające się postacie. Zagryzł wargi. Wolno i starannie przekręcił okular.
Ścisłym szeregiem szli półludzie czarnej maści i inni, w szare i żółte pasy. Twarze czworonogów były zakryte hełmami. Na ich grzbietach siedzieli jeźdźcy, także w hełmach, w napierśnikach, z łukami na ramionach. Toczyli się jak potok i na oczach Razwijara mijali przygraniczną wiechę, nawet na nią nie patrząc.
— Nie wyglądają na takich, co przychodzą po łaskę na kolanach — powiedział Razwijar.
— Tym gorzej — władca był ponury. — Są głupsi niż myślałem. Wiesz przecież, że nie chciałem ich zabijać, a teraz będę musiał.
Razwijar jeszcze podkręcił okular. Jeźdźcy zeszli z kamiennej drogi na gruntową i ich strumień otoczył żółty pył.
— Unicestwię kwiat ich wojska — powiedział władca gorzko. — I kto wtedy będzie służył jako mur między moimi włościami a Imperatorem?
— Jest ich bardzo dużo władco — powiedział Razwijar.
— Tym gorzej. Nie chciałem takich ofiar.
— Będą dzisiaj pod zamkiem. Za kilka godzin.
Władca wyszczerzył pożółkłe zęby:
— Chciałbym, żebyś podzielił się ze mną tym ciężarem. Półsetkę larw ja wezmę na siebie, a ty… ile możesz.
Wojsko chimajrydów rozsypało się po stoku wąwozu. Półludzie zasłaniali tarczami siebie i jeźdźców. Mieniły się heraldyczne czerwienie, czernie, biele na tarczach z symbolami klanów.
Długie piki sterczały nieruchomo, tylko wstęgi na ich szczytach falowały na wietrze. Razwijar mimowolnie zachwycił się tym monumentalnym widowiskiem.
Strzelcy czekali przy otworach strzelniczych dolnej i środkowej galerii. Chimajrydzi, balansując na stromej skale, czasami pojawiali się na odległość strzały, ale rozkaz trzymał w ryzach zamkowe wojsko. Nakazane było nie strzelać, więc strażnicy czekali, klnąc i spluwając na kamienną podłogę.
— Patrzcie ich, jak się postarali.
— Do czego to doszło! Zamku im się zachciało!
— Sami sobie winni. Nikt ich tutaj nie zapraszał.
Wielu milczało, większość z nich stanowili ci, którzy byli na wyprawie za przełęczą i pamiętali rzeź nad Jeziorem Urodzaju.
Pogoda gwałtownie się zmieniała. Nadciągnął porywisty wiatr, zbierały się chmury.
— Na co czekamy? — zapytał Razwijar.
— Niech powiedzą pierwsze słowo — odparł władca, pocierając nasadę nosa. — Chcę zrozumieć, na co oni liczą.
Razwijar dotknął opalonej szczęki i zmarszczył czoło. Rozbijali skorupy, larwy wyrywały się na wolność razem ze strumieniami żaru. Nie chroniły ani napierśniki, ani hełmy. Teraz, w podziemnej galerii, gdzie nie było otworów strzelniczych, czekało na swój czas równo sto ogniewuch. Połowa z nich była posłuszna władcy, połowa — Razwijarowi.
— Co im rozkazać… na wypadek, gdyby mnie zastrzelili?
— Zabijać — głucho odezwał się władca. — Zabić wszystkich chimajrydów i skoczyć do wody.
— Może wyprowadzić je na powierzchnię, niech chimajrydzi popatrzą?
— Oni wiedzą o nich, Razwijar. Nie odejdą. To coś innego — władca nie odrywał się od lunety. — To coś innego, Razwijar… Patrz!
Spomiędzy szeregów jeźdźców wyszedł człowiek. Widać było, jak ostrożnie wybiera miejsce na stopy, bojąc się potknąć na stromym zboczu. Wspiął się na kamień, zwisający nad przepaścią jak wielki stopień. Zatrzymał się, podniósł głowę i zdawało się, że popatrzył w oczy każdemu z obrońców zamku.
— Zabij go Razwijar — ostro powiedział władca.
Razwijar poderwał łuk, znając jego siłę i czując kierunek wiatru, widząc lot strzały jako długą linię i ostatni punkt na piersi człowieka na kamieniu. Ale moment przed wystrzałem człowiek poderwał ręce i zachmurzone niebo nad zamkiem zrobiło się prawie czarne.
Razwijar wystrzelił. Wiatr, który nadleciał, przechwycił strzałę i linia jej lotu urwała się.
Razwijar wystrzelił jeszcze raz — obok.
— Zabijać! — krzyknął władca i w pierwszym momencie nie było wiadome, do kogo zwrócony był rozkaz — ale już po chwili potok żarzących się, gorących istot rozepchnął drewniane wrota dolnej galerii i wylał się na drogę przed zamkiem. Było to pięćdziesiąt ogniewuch posłusznych władcy. Razwijar, pochłonięty strzelaniem, spóźnił się z komendą. W gwałtownie zgęstniałej ciemności skrzydła poczwar paliły się płomieniem. Purpurowe odblaski padały na kolorowe tarcze zbliżające się z naprzeciwka i nie potrzeba było lunety, żeby dostrzec przerażenie, jakie ogarnęło wrogą armię.
W tym momencie człowiek na kamieniu coś krzyknął i z czarnego nieba lunął deszcz, ale nie po prostu deszcz — ulewa, wręcz ściana wody.
Ogniewuchy zdążyły dotrzeć do pierwszych szeregów Nagórenów.
Dał się słyszeć krzyk, jednoczesne wycie dobywające się z wielu gardeł. Armia chimajrydów drgnęła, ale nie wycofała się, a larwy syczały pod potokami wody, traciły ogień i gasły. W ciągu kilku minut ich ostygłe ciała, przebite włóczniami i strzałami, stoczyły się po zboczu do rzeki.
— Szuu — wydyszał władca.
Deszcz smagał kamienie i metal. Zbocze, na którym stała armia chimajrydów, zrobiło się śliskie, nieprzerwanym potokiem spływała po nim woda. Lała się po tarczach, wstęgi na pikach obwisły martwymi ogonami. Pięćdziesiąt larw posłusznych Razwijarowi, czekało na swój czas w podziemnej galerii.
— Jesteś panem zamku — rwącym głosem powiedział władca.
— Słucham?
— Jesteś zdolny, maleńki Heksie. Do czego jesteś zdolny… Wiedziałeś? Jesteś z nimi w zmowie?
Razwijar odwrócił głowę. Władca wydał mu się oszalałym w tej chwili, gdy wymawiał słowa.
Jego zdrętwiałe oczy patrzyły na Razwijara i jednocześnie poprzez niego, i jednocześnie w środek jego umysłu.
Razwijarowi ścisnęło gardło:
— Jak mogłeś tak pomyśleć, panie?!
Władca roześmiał się. Powiódł dłońmi po mokrych włosach; woda ściekała pod dach balkonu, spływając z góry. Stan rzeki w wąwozie podnosił się z każdą chwilą. Wzburzona woda ryczała, obracając kamienie i zalewając drogę. Wodospady, jeszcze do niedawna cieknące subtelnymi wstęgami, teraz parły gryząc skałę i wyły przy tym jak bentalskie smoki.
— Zmyje ich — szeptem powiedział władca. — Ich też zmyje.
Jakby słysząc jego słowa, człowiek na kamieniu — przemoczony do suchej nitki, z cienką koszulą oblepiającą ciało — wykonał ruch ręką i ściana deszczu przesunęła się bliżej zamku.
Rzeka była teraz granicą, po jednej stronie nieprzerwanym potokiem lała się woda, po drugiej — świeciło słońce, a mokre tarcze chimajrydów płonęły jak drogocenne kamienie.
— Szuu — wyjęczał władca. — Dogadali się z Imperatorem. Oddali swoją wolność, życie swoich dzieci… za zemstę!
— To mag? — powoli zapytał Razwijar.
— Tak. To imperatorski mag.
— Mamy jeszcze ogniewuchy w piecu. Nie wezmą zamku.
— Zamek — władca pokręcił głową — Słyszysz? Już drży. Już rozkruszają się kamienie. Nie muszą brać zamku, po prostu nas zmyje jak kupę gówna w portowym rynsztoku.
Na galeriach niósł się krzyk ludzi. Zamek chwiał się. Woda starła się z kamieniem i ogarnęła kamień. Razwijar zobaczył, niczym na jawie, jak napełniają się wzburzonymi wodami dolne kondygnacje budowli, jak woda zalewa piec pełen ogniewuszych jaj, zabijając nieobudzone poczwary. Jak podnosi się błotnista ciecz pod samym gniazdem ogniewuchy, jak zalewa gniazdo, a składające jaja stworzenie, którego Razwijar nigdy nie widział, zdycha, swoim ciałem doprowadzając do wrzenia wodę w jamie.
Zobaczył, jak potok zalewający szyb błotnistą pianą podchodzi do ciała leżącego na kamieniu chimajryda. Jak go otacza, podnosi i, przełamawszy ścianę, wynosi daleko, do rzeki. Razwijar nie mógł widzieć, ale dokładnie sobie wyobrażał, jak nieboszczyk pływa, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, a na wskazującym palcu połyskuje wielki turkusowy kamień.
— Co robić? Rozkazuj?
Władca uśmiechnął się.
— Rozkazuj! — ryknął Razwijar. — Co robić! Atakujemy? Zdawało mu się, że krzyczy — tak naprawdę jego głos był ledwie słyszalny poprzez grzmot ulewy.
Po twarzy władcy ciekły strugi deszczu. Nagle wyciągnął rękę i pogłaskał Razwijara po głowie.
— Ludzie nie przejdą tej rzeki, chłopcze. Trzeba zabić maga. Nie wiem jak. Wymyśl coś.
Potok już zalewał drogę, wyrywając i ciągnąc po dnie duże i małe kamienie. Razwijar rzucił się po schodach w dół; po stopniach spływał strumyczek, woda przenikła do wewnętrznych korytarzy, a na dolnej galerii stała po pas. Tutaj pływały, kołysząc się, ciała zdechłych ogniewuch.
— Szuu — powiedział Razwijar, nieświadomie naśladując władcę.
Na środkowej galerii kłębili się zagubieni strażnicy. Razwijar usłyszał głos dziesiętnika Brana:
— Do okien strzelniczych! Wszyscy! Celować w maga, w człowieka na kamieniu! Strzelać!
Chmarą wyleciały strzały, uderzyły o tarcze, zatłukły o kamienie. Wiele, nie dolatując do celu, powpadało do rzeki. Z góry chlastał tak potężny strumień wody, że strzała tonęła w nim, nie przelatując nawet połowy drogi.
Razwijar oparł się ramieniem o okno strzelnicze. Powoli, bardzo powoli naciągnął cięciwę.
Oddaliły się krzyki i przekleństwa, tylko deszcz chlastał po kamieniu i potok ryczał, rozlewając się coraz szerzej.
Po chwili uniósł strzałę wyżej. Jeszcze wyżej; ostrze teraz patrzyło w niebo, w wąski błękitny pas nad wierzchołkiem góry.
Puścił cięciwę.
Strzała wzbiła się, przeszywając wodną zasłonę, ale nie zdołała wznieść się wysoko. Lot jej załamał się, gnana deszczem, strzała poleciała w dół, jakby stając się jedną z kropel i uderzyła człowieka na kamieniu nie w czoło i nie w pierś.
Grot strzały utknął w ciemieniu.
Do wieczora wszystko było oczywiste.
Potok rozdzielał wrogów. Nikt nie mógł go przejść, ale deszcz ustał i chmury się rozeszły.
Strażnicy, ukrywając się za ocalałymi ścianami, rozstrzeliwali chimajrydów, utrzymujących się na śliskim stoku wąwozu. Toczyły się do rzeki kamienie i grudki gliny, toczyli się martwi i zranieni, a woda niosła ich, uderzając w rozryte brzegi. Pierwszy został uniesiony trup maga.
Część wrogiego wojska uciekła na sam szczyt góry i stamtąd posyłała strzały, ale strażników chroniły fortyfikacje. Wszystko, co strzelało lub miotało kamieniami, wszystko, co atakowało na odległość, zostało wciągnięte na środkową i górną galerię, a katapulty miotały wciąż odłamkami murów wież, częściowo niszcząc stok.
Potem przeciwległy stok osunął się. Ocalali chimajrydzi wyrwali się i uciekli za grzbiet góry, pozostali stoczyli się w wodę razem z głazami narzutowymi, warstwami gliny, razem z lawiną tłucznia. Bieg rzeki został zatamowany. Ciecz koloru gliny zaczęła się miotać, szukając sobie nowego koryta, ale woda w potoku już wysychała, a wkrótce wyczerpała się zupełnie.
Zamilkły wodospady.
Wąwóz trwał, zniekształcony żywiołem, a stojące jeziora otaczały na wpół zrujnowany zamek.
Władca obwieścił zwycięstwo. Potem sam przeszedł się po zamku, sprawdzając szkody, uspokajając przerażonych rzemieślników, wydając surowe rozkazy nadzorcom. Prawie wszyscy ludzie ocaleli: dwóch strażników zostało zranionych i dwóch niewolników utonęło. Zaczęły pracować pompy, wypompowując wodę z dolnych kondygnacji; piec wygasł, a jaja ogniewuch były martwe.
— To znaczy, tak — powiedział władca, a jego oczy zwęziły się prawie do poziomych kreseczek — To znaczy, tak.
Nastała noc, ale w zamku nikt nie spał. Niewolnicy, nadzorcy, strażnicy, kobiety — każdy był zajęty pracą, w zamieszaniu rekonstrukcyjnych prac niezauważalne było złowieszcze milczenie wodospadów. Władca wezwał do siebie Razwijara i dokładnie zamknął drzwi.
— Stawałem wobec wielu różnych wyzwań — powiedział ponuro. — Przyjmę i to. Najgorsze jednak, że nie będzie wody…
— Wody?! — Razwijar chrząknął nerwowo.
— Mag wylał całą wodę, zabrał ją stąd. Będziemy mieli śmierdzące stojące kałuże — i ani kropli deszczu, ani łyczka z czystego wodospadu. A potem i kałuże wyschną i zostaniemy bez wody na wiele dni. Dopóki nie uspokoją się góry, dopóki nie ożyją rzeki… Szuu. Niewolnicy w Fier podrożeją. To ja zbiję ich ceny, sprzedam prawie za darmo półsetkę ludzi.
Milczał. Od momentu, kiedy strzała wbiła się w ciemię czarownika i ten upadł, a ostatnie krople deszczu upadły wraz z nim, Razwijar żył jak poczwara ogniewuchy, podporządkowując się rozkazom. Sam sobie był panem i niewolnikiem, kazał sobie strzelać i biegać, ale teraz chciał tylko położyć się i zamknąć oczy. Przestać myśleć. Przestać być.
— Nie wiem — władca przechadzał się po komnacie, pocierając nasadę nosa, kołysząc czarną, siwiejącą głową. — Może… Tak. Ludzi zrobi się mniej. Będziemy wozić wodę z Kipieli.
A przecież nawet nie wiemy, czy i tam jezioro nie zrobiło się płytkie. Nie wiemy, czy przeżyli górale i czy ich stada są całe. Mamy zapas żywności na kilka dni. Ogniewucha martwa, piec zgasł… Szuu. Zapłacą mi za to.
— Przecież oni zjednoczyli się z Imperium — przypomniał Razwijar.
— Zjednoczyli się? Są niewolnikami Imperium. Ich oczekiwana zemsta nie zrealizowała się… albo owszem, dokonała się, ale nie w pełni. Mag nie żyje. Imperator nie pochwali za to ich przywódców. Zresztą… teraz Imperator przejdzie przez ich ziemie jak skalny robak przez góry i weźmie zamek gołymi rękami… To znaczy to, co zostało z zamku.
— Siadaj.
Razwijar usiadł naprzeciw. Władca wpatrywał się w jego twarz tak badawczo, że ten poczuł się nieswojo, siedząc na drewnianym taborecie. Pochwa stuknęła o nóżki krzesła.
— Dziękuję ci — wolno powiedział władca. — To ty go zabiłeś. Inni nie byli w stanie.
— To przypadek — wymamrotał Razwijar, czując jak w poprzek gardła staje mu twardy kamyk.
— Nie, to nie przypadek — ręce z cienkimi palcami zacisnęły się na podłokietnikach. — Wybacz… tak się wszytko potoczyło.
— Służyłem ci, władco — powiedział Razwijar. — I będę służył.
— Dziękuję. Przywiozłeś mi księgę.
— Tak, księgę, która wpadła do potoku.
— Ale ty ją odtworzyłeś. I dzięki tobie sprawiedliwość się dokonała.
Razwijar pomyślał sobie, że ta sprawiedliwość do niczego dobrego nie doprowadziła, ale postanowił to przemilczeć.
— Żałuję, że nie jesteś moim synem, Razwijar — cicho powiedział władca. — Jesteś podobny do mnie, kiedy byłem młody. Chciałbym, bardzo chciałbym mieć takiego syna.
Razwijarowi zaparło dech. Wiele pragnął powiedzieć, ale słowa utknęły mu w gardle.
Władca uśmiechnął się — smutno i bardzo łagodnie rzekł:
— Ale nawet to nie ma znaczenia. Nie byłbyś mi droższy, gdyby w twoich żyłach płynęła moja krew. Wierzysz mi?
— Ja…
Chciał powiedzieć, że w życiu zdążył już być niepotrzebną rzeczą, nikczemnym niewolnikiem, że stał się człowiekiem i żołnierzem tylko dzięki łasce władcy. Język odmówił mu posłuszeństwa. Milczał, z oddaniem patrząc w oczy rozmówcy.
— Tak — władca dziwnie się uśmiechnął. — To… wszystko co mogę. Chyba…
Władca wstał, wciąż się uśmiechał.
— Nie ruszaj się, siedź…
Jego lewa ręka legła na głowie Razwijara.
— Siedź — w głosie tego człowieka pojawiły się nutki, od których Razwijar poczuł mróz na skórze. — Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie…
Klinga Razwijara rąbnęła po ręce w tym momencie, kiedy ta zaczęła unosić się w znajomym geście. Władca uchylił się. Jego prawa dłoń wzleciała i, rozbryzgując krew, plusnęła w basen pośrodku komnaty.
Razwijar odskoczył. Stał, ściskając zakrwawiony miecz i patrzył na władcę z takim przerażeniem, że ten znalazł w sobie siłę, żeby się uśmiechnąć:
— A… No tak. Powinienem był… domyślić się.
Krew lała się z jego przeciętych tętnic.
— Nie chciałem… — bezdźwięcznie powiedział Razwijar.
— Nikt nie chciał — władca uśmiechał się, blednąc w oczach.
— Trzeba ścisnąć… — Razwijar zmieszany opuścił klingę i wtedy władca wyciągnął miecz lewą ręką. Heks zdążył podstawić swoje ostrze, ale zatrzymać uderzenia nie zdołał. Pchnięty, poleciał w tył, uderzył plecami o ścianę i upadł, a krew władcy padła mu na twarz.
— Miedziany Królu — dał się słyszeć przerwany szept. — Weź, co jest mi drogie…
Wtedy Razwijar pchnął ostrzem ostatkiem sił, na oślep.
I przebił pierś władcy.
Drogi, po której chodziły karawany z żywnością, już nie było. Razwijar przedzierał się w ciemnościach, co chwila ryzykując wpadnięcie na osuwisko albo stoczenie się w przepaść.
Niekiedy pełzł na czworakach, wymacując rękami przed sobą chwiejące się, śliskie kamienie.
Należałoby zatrzymać się i doczekać świtu, ale Razwijara gnał paniczny strach.
Nie bał się, że go złapią i oskarżą o zabójstwo. W ogóle o tym nie myślał. Strach, który go opanował, miał zupełnie inny charakter. Najbardziej ze wszystkiego na świecie Razwijar chciał zapomnieć o tym, co zdarzyło się w zamku. Słowa: „Żałuję, że nie jesteś moim synem”. Widok odrąbanej dłoni, która wpada do basenu. Przymilny szept: „Miedziany Królu, Miedziany Królu”.
Razwijar parł przed siebie, brodząc po kolana w wodzie, potykając się i upadając, grzęznąc w rozmytej glinie. Czyż nie wiedział, że ofiarą dla Miedzianego Króla jest tylko to, co najdroższe dla człowieka?!
Przypominał sobie szczegóły, na które wcześniej nie zwracał uwagi. W zamku szeptano, że Razwijar zaczarował władcę; że „maleńki Heks” jest zapewne jego rodzonym synem. Chodziły i inne słuchy, ale on okazał się naiwny i zbyt niedoświadczony, żeby zrozumieć wieloznaczne spojrzenia, przypadkowe słowa niektórych zawistnych strażników. Był za bardzo zajęty sobą i swoimi wspomnieniami o lesie, a także księgami, mieczami, strzałami, zwycięstwami, zabijaniem, pierwszym doświadczaniem potęgi z racji posiadanej władzy. Schlebiało mu to, że władca „widzi go na wskroś”, przecież nie miał niczego do ukrycia przed nim…
Razwijar wyobraził sobie, jak wedle woli Miedzianego Króla taje w powietrzu jego ciało. Tak znikła ze świata kromka chleba na galerze i ogarek świecy w lochu. Gdzie one teraz są? Na jakim spoczęły ołtarzu?!
Razwijar, wciąż potykając się, biegł. Przepływał stojące ni to jeziora, ni to gigantyczne kałuże.
Kilka razy natknął się na trupy, leżące na kamieniach niczym kupy szmat moknące na płyciźnie.
W uszach wciąż słyszał gderliwy głos starego Latarnika: co jest dla ciebie drogie, to kładziesz.
Co jest dla ciebie drogie. Rzecz. Człowiek. Razwijar potrząsał głową. Chciał zapomnieć, nie chciał wierzyć, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Gdyby teraz zaproponowano mu „słodkie mleczko” wypiłby do ostatniej kropli.
Warstwa gliny i drobnych kamieni spełzła na dno wąwozu, wlokąc za sobą biegnącego.
Wydostał się spod zwału, pomagali sobie krótkim mieczem i popełzł w górę jak ślepy ślimak.
Niebo poszarzało, pogasły gwiazdy, już można było rozróżnił zarysy gór. Razwijar ruszył szybciej. W końcu natrafił na coś w rodzaju ścieżki. Na stoku zupełnie pojaśniało i zobaczył zryty wodą wąwóz, nieruchome, głębokie kałuże w miejscach, gdzie przeszła rwąca woda oraz trupy dwunogich i czworonogich chimajrydów, wielu oszpeconych, roztrzaskanych o ostre wyłomy skalne.
Razwijar odwrócił się. Gdyby go wczoraj zabili, umarłby jak żołnierz i nie wiedziałby tego, co wie teraz. I nie pamiętałby rwącego się szeptu — „Miedziany Królu…”
Osunął się na kolana i usiadł na kamieniu. Przeczekał zawrót głowy i podniósł się. Poszedł dalej, z trudem przestawiali nogi, niekiedy opierając się na długiej klindze i tak szedł nie będąc w stanie myśleć, nie rejestrując upływającego czasu. Kiedy słońce podniosło się już całkiem ponad szczyty i zaczęło przypiekać, Razwijar znalazł ciemne miejsce pod żółtoszarą poszarpaną wiatrem skałą, upadł i zasnął.
Po południu obudził się i długo nie mógł pojąć, gdzie się znajduje. Wokół wznosiły się skały, ich cienie powoli wydłużały się, zakrywając rzadkie kępki wypalonej trawy, krzaki z drżącymi białymi kwiatami, kamienne tarcze pokryte zielonymi wzorami mchu. Było bardzo cicho.
Razwijar znalazł bezgłośny strumyczek, sączący się tylko i kilka minut zlizywał wilgoć z mokrego kamienia.
Potem rozejrzał się.
Niedaleko sterczała przekrzywiona pika.
Nowa granica ustanowiona przez władcę. Pomyłka, kosztująca go władzę i życie; na ostrzu piki nie było czaszki. Nieopodal Razwijar zobaczył stos kamieni ułożonych w stożek.
Wkroczył na ziemie chimajrydów.
Wśród kamieni żyły człapacze — tłuste, ale zwinne zwierzęta o basowych głosach. Nocami ni to śpiewały, ni to melodyjnie wzdychały, wyłażąc z nor. Razwijar nie zdołał ani razu złapać człapacza, ale za to drugiego dnia wędrówki znalazł w szczelinie gniazdo z wielkimi, kulistymi, złotobrązowymi jajami.
W południe słońce rozgrzało kamienie. Razwijar znalazł czarny płaski kamień i podsmażył sobie na nim jajecznicę. W zamku gardzono jajami człapaczy, ale pasterze i ludzie z karawan, ci mniej wybredni, jedli je nie chorując i nie narzekając. Razwijar był strasznie głodny, dlatego przełknął wszystko bez soli i przypraw, prawie nie zauważając lekkiego posmaku pleśni. Właśnie z powodu tego smaku jaja człapaczy uważano za pośledniejsze jadło.
Syty odpełzł w cień i zamknął oczy. Od razu zobaczył mapę; grube paski oznaczające grzbiety górskie i podwójne kreseczki przełęczy. Kreskowania, oznaczające typy terenu, różne linie wyznaczające potoki i jeziora, granice klanowych terytoriów. Dwugłową skałę, pod którą spędził dzisiejszą noc.
I potok pełen wody na mapie, a teraz w połowie wyschnięty. Idąc wzdłuż koryta, Razwijar miał nadzieję w ciągu kilku dni przekroczyć granice Imperium.
Co zamierza robić w Imperium? Nie wiedział. Początkowo po prostu szedł gnany strachem, nie myśląc, w jakim kierunku podąża. Pozbawione wody góry wysychały, dotychczas zielony mech stawał się bury, więdły kwiaty. Po raz pierwszy Razwijar przypomniał sobie mapę, żeby nie umrzeć z pragnienia. Mag, bez względu na to, jak silny by był, nie mógł wyssać z tej ziemi całej wody, a to oznaczało, że wielkie strumienie i jeziora powinny były się zachować. I mapa pomogła Razwijarowi, dzięki niej doszedł do płytkiego, ale jeszcze żywego strumienia, napił się i w myślach pobłogosławił człowieka, który tak dokładnie zmierzył i tak szczegółowo opisał tę ziemię.
A potem w myślach prześledził bieg tego strumienia na mapie i zobaczył, że wpada on do dużej rzeki przy samej granicy Imperium. I zdecydował się iść wzdłuż koryta. A potem, co ma być, to będzie.
Kilka razy spotykał przy drodze świeże mogiły chimajrydów, ale żywych nie widział ani razu.
O tym, co się stanie, jeśli na swoich ziemiach złapią go czworonożni ze swoimi jeźdźcami, nie chciał nawet myśleć. Stronił od odkrytych miejsc, ukrywał się w załomach skał, szedł o zmroku i nocami, jeśli były gwiazdy. Za dnia szukał dla siebie pożywienia i odpoczywał. W długich kałużach, resztkach wody w wyschłym korycie, zdarzały się ryby i można je było łowić rękoma.
Cisza, pustka, słońce za dnia i gwiazdy nocą, zupełnie odkryta przestrzeń nad głową, powoli przywróciły równowagę w duszy Razwijara. Dręczący, duszący strach odszedł, przedzierając się teraz tylko poprzez tkaninę snu.
We śnie starał się wyrwać z pajęczyny Cza, a władca szedł ku niemu, uśmiechając się i wypowiadając słowa zaklęcia, Razwijar wyrywał się, przeklinał, błagał, często budził się we łzach i z ogromną ulgą stwierdzał, że koszmar się skończył. Zachodziło słońce, nad rozgrzanymi kamieniami drżało powietrze, prawie niesłyszalnie szemrał potok; Razwijar mył się, dojadał resztki dziennego posiłku i szedł wzdłuż koryta, nie obawiając się zboczyć z trasy.
Do granicy Imperium zostało, według jego obliczeń, dzień lub dwa dni wędrówki. Strumień zrobił się głębszy, ożyły góry, wokół znowu kwitły kwiaty, latały motyle, zdarzały się nawet ptaki — czerkuny i inne, szare, których nazwy Razwijar nie znał. Zmęczony wędrówką położył się spać na zielonej podściółce z mchu, długo męczył się w koszmarze z pająkiem i Miedzianym Królem. Śniło mu się, że ma związane ręce i nogi. Obudziwszy się, zrozumiał, że rzeczywiście jest związany już nie we śnie, a na jawie.
Leżał na plecach. Jego własny miecz wisiał nad nim, ostrzem prawie dotykając gardła. Była godzina zachodu, cienie się wydłużyły. Ten, kto wziął go w niewolę, stał twarzą na wschód, za jego plecami wisiało pomarańczowe słońce i Razwijar widział tylko sylwetkę wroga — sylwetkę czworonożną. Chimajryd nerwowo przestępował przednimi łapami, słońce to wystrzeliwało zza jego ramienia, to chowało się za plecami i wtedy wydawało się, że postać oprawcy roztacza blask.
Nie zabił śpiącego — to dawało jakąś nadzieję. Po prawdzie jednak, Razwijar nieszczególnie się łudził, bowiem w niektórych przypadkach Nagóreni uśmiercali wrogów uroczyście, publicznie i bardzo długo.
— Czego… — zaczął Razwijar i pojął, że w ustach mu zaschło, a jego głos brzmi żałośnie.
Ostrze dotknęło zagłębienia pod lewym obojczykiem. Prawdopodobnie chimajryd rozbudził go po to, żeby nacieszyć się strachem i rozpaczą wroga.
— Lubisz życie, prawda? — dał się słyszeć schrypnięty młody głos. — Tylko spróbuj się ruszyć!
— Idź do Szuu — wydusił Razwijar.
Czworonożny znowu przestąpił z łapy na łapę. Razwijarowi zdało się, że w jego ruchach dostrzegł zakłopotanie.
— Poznałem cię — powiedział chimajryd. — A ty mnie znasz?
— Nie — przyznał Razwijar i zmrużył oczy. — Nie widzę cię.
Czworonożny odczekał chwilę, potem przesunął się na bok, wypuszczając słońce zza pleców, ale nie odrywając ostrza od szyi jeńca. Razwijar zamrugał. Chimajryd był smagły, jego rudawe, wijące się włosy zlepiły się w sople, nad górną wargą ciemniał wąski pasek. To była zmęczona ludzka twarz. Razwijar był pewien, że widział ją wcześniej, ale dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, gdzie się spotkali. Do gardła tego młodego chimajryda sam przyciskał klingę, sam go złapał — a potem wypuścił.
— Przeżyłeś — powiedział Razwijar. — Szkoda — dodał po drwili.
Chimajryd zacisnął i bez tego cienkie wargi:
— Oczywiście, dla ciebie bardzo szkoda. Trzeba było mnie dobić, nieudaczniku.
„Oni nie mszczą się śmiercią za śmierć i nie nagradzają za ocalenia życia — powiedział Razwijar, z trudem poruszając wyschniętymi wargami. — Uważa się, że życie zupełnie nie może przynależeć do stworzenia. Bierze się je w zastaw u bogów, u potem zwraca…”
Przewróciła się stronica wyobrażonej księgi i przepadła. Piekły nadgarstki ściśnięte sznurem.
Czworonożny milczał zakłopotany.
— Czemu się wahasz? — ostro zapytał Razwijar. — Może nie masz ochoty zabijać tego, kto cię oszczędził? Albo… nie jesteś tutaj sam?
— Tego bał się najbardziej — chimajryd z jeźdźcem albo oddział chimajrydów. Wtedy zupełnie nie ma nadziei.
— Nic rób sobie nadziei — odezwał się półczłowiek. — Zostawię cię tutaj związanego i sam zdechniesz.
Jest sam, pomyślał Razwijar. Język zrobił się lekki, zbytecznie zwinny i Razwijar wypalił bez zastanowienia:
— A może tego nie rób. Inaczej bogini Wof, albo komu tam jesteś poświęcony, powiesi cię w pośmiertnym królestwie za twój cienki ogon.
Chimajryd uderzył go ciężką łapą po twarzy. W ostatniej chwili wciągając pazury — głowa Razwijara odleciała do tyłu, ale skóra została cała.
— Uch, ty — Razwijar oblizał suche wargi. — Obraziłeś się. Dobrze. Może się dogadamy. Ja wypuściłem ciebie, ty wypuść mnie. Niedaleko jest granica Imperium. Odejdę i nigdy nie wrócę.
Półczłowiek milczał. Jego pazury nerwowo skrobały po kamieniu.
— Posłuchaj, nie okłamuj się. Już mnie oszczędziłeś. Mogłeś przecież zarżnąć, kiedy spałem.
Chimajryd dyszał — dziwnie, jakby na dwa głosy. Wzdymały się jego pokryte sierścią boki, a żebra obciągnięte wypłowiałą, płócienna koszulą także podnosiły się i opadały w rytm oddechu.
— Zabierz sobie moje miecze. Obejdę się bez nich. Jestem bezbronny. Po prostu przetnij sznury i idź sobie. — Razwijar czuł, że coraz bardziej się denerwuje i nic nie mógł na to poradzić.
— Kim jesteś? — zapytał chimajryd.
— Heksem. Półkrwi. Byłym niewolnikiem. Byłym strażnikiem.
— Niewolnik?!
— Tak. Wcześniej przepisywałem księgi dla pana, potem zacząłem tłuc kamienie, nosić worki, kręcić kołowrotem dla władcy… Później wzięli mnie do straży.
— Niewolnika?! Nie kłam!
— Nie kłamię! — Razwijar mówił coraz głośniej, w miarę, jak ostrze silniej naciskało na skórę. Po szyi cienką strugą pociekła krew, zaraz chluśnie fontanną.
— Pan zamku powierzył tobie swoje ogniste zwierzęta. Niewolnikowi?
— Znudziłeś mnie — Razwijar zmusił się do rozluźnienia napiętych mięśni szyi. — Nie wierzysz, to po co się wypytujesz? Dobij mnie i uznaj, że mi się odwdzięczyłeś.
Wargi chimajryda drgnęły w grymasie wściekłości. Z zawziętością w oczach uniósł miecz nad leżącym Razwijarem, opuścił, przejechał po sznurach na nadgarstkach — i zniknął, tylko kamienie zadrżały pod szerokimi łapami. Po chwili Razwijar zobaczył jego sylwetkę na tle zachodu słońca. Chimajryd, zupełnie sam, odchodził na zachód, w głąb górzystej krainy.
Razwijar popatrzył na swoje ręce. Nadgarstki nie zdążyły napuchnąć, został tylko ślad po sznurach i zadrapanie od ostrza. Niezbyt głębokie zadrapanie, Razwijar w zamyśleniu zlizał kroplę krwi. Upajający smak życia. Jesteś niewolnikiem czy panem — żyć jest pięknie.
Wszystko będzie dobrze, do Imperium zostało kilka kroków, Razwijar jest młody i silny, przeżyje…
W tym momencie chimajryd znowu wyskoczył na grzbiet wzgórza, jego postać wyraźnie zarysowywała się na tle zachodzącego słońca. Półczłowiek biegł tak szybko, jak tylko mógł.
Było to zdumiewające w swej urodzie widowisko — zwinne, gibkie czworonożne ciało, pędzące w długich skokach, wręcz unoszące się nad ziemią. Ludzki tors odrobinę odchylony do tyłu, podobny do galionu. W ręce połyskiwało ostrze — długi miecz Razwijara…
Po chwili na tym samym wzgórzu pojawił się oddział Chimarydów — czterech jeźdźców na półludziach. Oni także mknęli, jakby nie istniał opór powietrza; płynnie, z gracją i mocą.
Jeździec, pędzący na przedzie, podniósł łuk. Chimajryd z mieczem zniknął z pola widzenia, skrył się za grzbietem skały. Jeźdźcy wystrzelili — trzech równocześnie, czwarty z lekkim opóźnieniem. I, nie zwalniając biegu, rzucili się w pogoni za grzbiet…
Razwijar schował się wśród kamieni. Jego nogi cały czas były jeszcze związane, w ukryciu przecierał sznur ostrymi brzegami rozłupanych kamieni i wreszcie się oswobodził. Siedział w norze jak człapacz, tak samo bezbronny. Czekał, przysłuchując się szemraniu strumienia.
Doczekał się. Oddział przecwałował z powrotem po grzbiecie skały — o zmierzchu niełatwo było rozróżnić dalekie sylwetki. Jednak Razwijar był pewien, że jest ich, jak poprzednio, ośmiu; na każdym półczłowieku–niewolnym siedział jego brat, jeździec.
Dopóki jeszcze jaśniała zachodnia strona nieba, Razwijar szedł szybko. Potem musiał zwolnić, ponieważ stok, po którym się wdrapywał, groził obsunięciem, a on nie miał czterech szerokich łap, żeby swobodnie przeskakiwać z kamienia na kamień. Kiedy dotarł na grzbiet wzgórza była już noc, gwieździsta i chłodna.
Chimajrydzi nie zostawili śladu na kamienistej ścieżce. Oblizując wargi, Razwijar ruszył na zachód po grzbiecie góry, powtarzając trasę swojego znajomego. Szedł i wymyślał sam sobie: kontynuując drogę wzdłuż koryta, osiągnąłbyś granicę Imperium już jutro rano. Co zmusza cię do ryzykownego wałęsania się po ziemiach, po których truchtają chimajrydzi? Co masz nadzieję znaleźć?
Był niemal pewien, że jego czworonogi znajomy jest martwy. Dlaczego zabili go współplemieńcy i za co, tego zapewne trup mu nie powie. Tym niemniej Razwijar szedł, schodząc teraz z grzbietu i w świetle gwiazd zobaczył krwawy ślad, wyznaczający dróżkę na kamieniach.
W tym miejscu półczłowiek został ranny. Niezbyt ciężko, sądząc po tym, jak daleko zdążył jeszcze odbiec; a tutaj, zdaje się, dopadli go.
Razwijar zatrzymał się.
Nad górami królowała bezwietrzna noc. Niżej, nad wodą, basowo zawodziły człapacze.
Szeleściły kolczaste gałązki krzaków. Otwierały się nocne kwiaty, czerwone, jakby palące się od środka i do nich przylatywały krwawniki — masywne, czarne motyle z fioletowym wzorem na skrzydłach.
Na drodze, która kręto schodziła w dół, walały się skrawki zakrwawionej, płóciennej koszuli. I niczego więcej nie było.
— Ej — zawołał Razwijar i przeraził się dźwięku własnego głosu.
Cisza. Basowe buczenie. Krwawników było bardzo dużo. Zdawało się, że zlatują się z całych gór do gęstych zarośli krzaków poniżej stoku, przy drodze.
— Zjedli go, czy co? — szeptem zapytał sam siebie. — Może uciekł?
Zaszeleściły krzewy. Do Razwijara dotarł ledwie uchwytny dźwięk — ni to zdławiony oddech, ni to wstrzymywany jęk.
Zszedł niżej. Niebo jasne od gwiazd świeciło przyćmionym blaskiem.
— Ej? — zawołał znowu Razwijar.
Ciężki oddech.
Ostrożnie stąpając, Razwijar zszedł w dół jeszcze kilka kroków. Suchy i kolczasty krzak był obsypany kwiatami, a w głębi pomiędzy drapiącymi gałęziami przywiązany za ręce wisiał rozciągnięty chimajryd. Ludzka skóra błyszczała od krwi, stroszyła się zaskorupiała sierść, a na piersi i twarzy — Razwijara aż odrzuciło z przerażenia i obrzydzenia — roiło się od pełzających, miarowo poruszających skrzydłami spragnionych krwawników.
— Ej! — krzyknął Razwijar na cały głos.
Chmura motyli wzleciała, ale niezbyt wysoko. Na Razwijara spojrzały okrągłe, mętne, oszalałe oczy — chimajryd żył.
„…Jeśli jeździec umiera w walce albo na polowaniu, w ślad za nim powinien umrzeć jego brat… Za zdradę i straszliwe odstępstwo ze strony czworonogiego niewolnego uważają Nagóreni odmowę dobrowolnej śmierci. Duch jego brata nie będzie miał spokoju w pośmiertnej krainie traw, zostanie pieszym i upokorzonym, a żeby pomóc mu znowu zostać jeźdźcem, niepokornemu niewolnemu szykują specjalną kaźń — w ten czy inny sposób upuszczając z niego krew, powoli, kropla po kropli…”
Razwijar przesunął rękami po pasie, gdzie powinny wisieć miecze. Niczego nie znalazł.
Zakręcił się, wypatrując kamieni na ziemi. W przyćmionym świetle gwiazd z trudem znalazł odłamek z ostrym, wyszczerbionym brzegiem. Wsunął się w krzaki. Krwawniki przeglądały czerwone kwiaty w poszukiwaniu choć kropli świeżej krwi.
Wszystkie dotychczasowe zadrapania Razwijara, stare nowe, przecięcie na szyi oraz ranki od wbijających się kolców wszystko razem zaczęło krwawić i motyle, otworzywszy trąbki, zaczęły go obsiadać. Gryzły i poszczypywały skórę, niekiedy kąsały dosyć boleśnie. Razwijar nie zwracał uwagi na krwawniki, przecinał — a raczej przecierał — sznury, rozciągające na boki ręce i Chimajryda, utrzymujące go na kolczastych gałęziach jak ptaka na patelni. Potem przeciął pęta na związanych parami łapach; prawu przednia z lewą tylną i na odwrót. Motyle chmarą uniosły się nad krzakiem, kiedy ciało chimajryda ciężko osiadło na ziemi. Jeszcze szedł, kiedy Razwijar ściągnął go z krzewu, ale po dziesięciu krokach upadł i już nie był w stanie się podnieść.
W świetle gwiazd smagła twarz półczłowieka zdawała się szara, a wargi prawie czarne. Był niemal pozbawiony krwi, a krew z rany na ramieniu cały czas spływała cienką strużką.
Razwijar odszukał i podniósł resztki płóciennej koszuli. Porwał na bandaże, owinął ranę.
— Wstawaj. Łatwa droga. W dół. Idziemy.
— Pić — prawie niedosłyszalnie poprosił chimajryd.
— Na dole jest woda. Nie mam jej ze sobą.
Chimajryd pokręcił głową. Motyle cały czas jeszcze nad nim krążyły, Razwijar co rusz je odganiał.
— Nie dojdę.
— No to zdychaj — powiedział Razwijar, zezłościwszy się. — Wybacz, ja idę.
Porzucił chimajryda i przeszedł kilka kroków po stoku w dół, Kiedy wrócił, ten starał się podnieść, opierając się łapami o kamień, wysunął pazury. Łapy zauważalnie drżały z wysiłku, Razwijar podstawił ramię. Chimajryd był ciężki jak dwóch ludzi naraz. Pół drogi trzymał się, przebierał łapami, co i rusz potykał się. Potem stracił przytomność i Razwijar na próżno krzyczał i klął — półczłowiek nie słyszał. Błyszczały zęby w na wpół odsłoniętych wargach, oczy były zamknięte, po ciele pokrytym sierścią przebiegały dreszcze.
Razwijar wsunął się pod jego przednie łapy, stanął na czworakach i zwalił sobie ciężkie ciało na ramiona. Był dzień, kiedy jechał wierzchem na chimajrydzie — teraz taszczył go na sobie.
Głowa półczłowieka bezwładnie opadła, tylne łapy ciągnęły się po ziemi, po stoku grożącym obsunięciem. Staczały się drobne kamyczki i większe kamienie, ale już dawał się słyszeć głośniej szum wody. Chimajryd pachniał krwią. Czarne motyle krążyły nad nimi, potem zostały w tyle.
Razwijar wyszedł na równe miejsce i zrozumiał, że jego siły wyczerpały się. Zostawił chimajryda, zszedł do potoku i nabrał wody w połówkę skorupy jaja. Z dnia, kiedy smażył jaja człapacza zachowały się te dwie „filiżanki” delikatne i trwałe zarazem. Wrócił z wodą, podniósł półczłowieka za ramiona, uniósł skorupkę do jego ust. Najpierw woda się rozlała, ale potem chimajryd zaczął pić. Przełykał powoli, ale w końcu doszedł do siebie.
— Dwa kroki stąd — powiedział mu Razwijar. — Jest woda.
Ten podczołgał się na brzuchu, zgrzytając pazurami po kamieniach. Pełzł wolno, grzebiąc łapami, pomagając sobie rękami. To był straszny widok.
Chimajryd dotarł do wody i upadł w nią twarzą. Długo pił, woda ściekała po jego żółtoszarej twarzy, rudawe włosy pociemniały i przylepiły się do policzków. Opatrunek na ramieniu nasiąkł krwią.
Nad wschodnimi górami podnosiło się słońce.
„Lekarstwem zatrzymującym krwawienie jest żółty trójlistnik — roślina nieszczególnie rzadka, ale i nie tak już często spotykana w górach na nasłonecznionych stokach, gdzie prawie nie ma cieni. Liście trójlistników podobne są do ptasich łap z pazurami na zwiniętych palcach.
Kwiaty, jak wynika z nazwy, są żółte, drobne, rosną w koszyczkach na czubku łodyżki. Nagóreni leczą rany wywarem z tych kwiatów i osiągają sukcesy w lecznictwie. Mało który z dwunogich i czworonogich umiera od ran, częściej giną w boju…”
Wieczorem ugasił ognisko. Suche gałązki prawie nie dymiły, za dnia można było ryzykować, ale światło nocą w górach będzie widoczne z daleka. A Razwijar nie chciał, żeby ten ogienek przyciągnął jeźdźców.
Chimajryd leżał na omszałej podłodze maleńkiej jaskini z szerokim wejściem. Przesiąknięty wywarem ściągającym ranę opatrunek opasywał jego ramię. Przespał cały dzień i dopiero o zachodzie otworzył oczy.
— Będziesz jadł rybę? — zapytał Razwijar. — Pieczoną?
Półczłowiek opuścił powieki, jakby przytaknął. Podniósł się na łokciu, oparł ramieniem o ścianę, zaczął jeść, najpierw z wysiłkiem, potem coraz bardziej łapczywie. Razwijar wyszedł z jaskini i usiadł na kamieniu na szczycie góry.
Minęło trochę więcej niż doba od momentu, kiedy Chimajryd go wypuścił. Trochę mniej niż dobę temu znalazł swojego wroga w krzakach, oblepionego krwawnikami. Granica Imperium nie zbliżyła się ani o krok, a Razwijar z jakiegoś powodu był pewien, że chimajrydzi wrócą zabrać martwe ciało. A co zrobią, kiedy znajdą przecięte sznury? Pójdą po śladach; ślad jest wyraźny, wiedzie do strumienia, a odnaleźć zbiega na progu jaskini to kwestia kilku minut…
Zszedł nad wodę i napełnił skorupę jaja. Przyniósł do jaskini. Półczłowiek wypił wszystko do ostatniej kropli i podziękował skinieniem głowy.
— No i co — powiedział Razwijar. — Trzeba uciekać.
Chimajryd siedział, złożywszy łapy, oparty ramieniem o skalę. Cała jego twarz pokryta była zaschniętymi zadrapaniami, a całe ramiona w rankach i zadrapaniach od kolczastych krzaków.
Zmierzwiona sierść stała dęba.
— Możesz iść? To idziemy. Jeśli nie, zostawię ci wody. Może cię nie znajdą.
Ten milczał.
— Będą cię szukać — powiedział Razwijar. — Zapewne zabilii twojego brata, a ty nie chciałeś podzielić z nim mogiły. Na pewno są na ciebie bardzo źli…
Chimajryd podniósł głowę. Strąki włosów spadały na czoło, prawie zakrywając oczy.
— To ty… zabiłeś mojego brata — powiedział bardzo cicho. — Twoje ogniste zwierzę.
Wtedy. A mnie wypuściłeś.
— Ale przecież… to było dawno — bezradnie powiedział Razwijar i osunął się na kamień.
— Tak. Ponad rok temu. Uciekłem… przyłączyłem się do klanu Zimy. U nich… oni mnie przyjęli. Kobiety nie rodziły dzieci… I w klanie było mało młodych… Ale w czasie szturmu zobaczyli mnie… zrozumieli, że brat mój chodzi piechotą po pośmiertnej równinie… a oni przecież myśleli, że dawno umarłem razem z nim. Zostałem przeklęty… Klan Zimy wyrzekł się mnie. W końcu trafili na mój trop…
Zupełnie się ściemniło. Światło gwiazd ledwie przesączało się do jaskini.
— Trzeba iść — powiedział Razwijar.
Chimajryd ciężko sapnął. Podniósł się jednym zrywem. Stanął na łapach. Zachwiał się.
— Idziemy — wyszeptał, prawie nie poruszając wargami.
Droga teraz wyraźnie prowadziła w dół, ale wędrowcy szli bardzo wolno. Niewybaczalnie wolno, Razwijar, mrużąc oczy, widział mapę, a na niej siebie jako drobny punkcik i jako kreseczkę — chimajryda. Prawie się nie poruszali. Jakby przykleili się do pergaminu.
— Słuchaj. Odeszliśmy dość daleko od tego miejsca. Schowajmy cię gdzieś i odpoczniesz jeszcze dzień. Nie znajdą cię. Zostawię wodę.
Chimajryd tak bardzo opadł z sił, że nie oponował. Jego rana wciąż krwawiła. Kiedy Razwijar znalazł polankę, osłoniętą z trzech stron dwoma kamieniami i krzakami, legł na trawę i od razu zasnął.
Przyniósł wodę i postawił obok. Półczłowiek spał, leżąc i tu boku. Jego skóra podeschła i pośród świeżych zadrapań bielała stara blizna. Razwijar już wcześniej ją zauważył, na drugim boku była taka sama. Jeźdźcy nosili ostrogi.
Wyszedł na brzeg i szybkim krokiem ruszył wzdłuż strumienia. Zbliżał się świt i zbliżała się granica. Wzdłuż brzegu ni to śpiewały, ni to zawodziły człapacze.
Już ponad rok u chimajrydów nie rodziły się dzieci. Na co liczyli Nagóreni, kiedy poprosili maga, żeby zburzył zamek? Czy ze śmiercią władcy działanie przekleństwa zostało przerwane?
Ale przecież przekleństwo nałożył Poranek Bez Skazy, a jego truchło zostało uniesione przez wodę razem z turkusowym pierścieniem na palcu…
Jaką nienawiść trzeba było żywić do współplemieńców, żeby mścić się na nich tak potwornie?
Plemię pozbawione dzieci, umierałoby długo, zestarzałoby się, a ostatni z członków plemienia oszaleliby w końcu… Tak też się stanie, jeśli przekleństwo nie straciło swej mocy.
Razwijar przypomniał sobie ulewę, która oberwała się z czarnego nieba i maga, wznoszącego w górę dłonie. „Zobaczysz, przypełzną na kolanach” — mówił władca. Pomylił się. Gdzie jest teraz dziewczyna, którą Razwijar nazwał Skrzydlaczkiem? Co stało się z dziesiętnikiem Branem, z intendentem Szlopem? Z Krzywulcem i innymi strażnikami, ze wszystkimi mieszkańcami zamku? I co mówią o Razwijarze?
Szedł, potykając się i wszędzie majaczyły mu fruwające krwawniki. Chimajryd, któremu zabił brata i tak był skazany już wtedy. Przeżył znacznie ponad to, co dopuszczała odwieczna tradycja.
Co z tego, że jest młodszy od Razwijara, na tej ziemi takie rządzą prawa. Na tej przeklętej ziemi.
Pogasły gwiazdy i niebo na wschodzie zrobiło się szare. Razwijar szedł coraz wolniej.
Poranek Bez Skazy był okrutnym człowiekiem, a raczej okrutnym półczłowiekiem. Ale czy był chociaż o włos bardziej zły niż członkowie plemion chimajrydów ze swoimi obyczajami?
Gdyby wtedy, dawno temu, Razwijar spełnił rozkaz władcy i nakazał ogniewusze zabić jeńca, a ciało jego zrzucił do wzburzonej wody… co by było? Zapewne wspominałby nocami, jak leci do potoku okaleczone ciało… A teraz będzie wspominać te przeklęte krwawniki, pijące czerwoną wilgoć z odkrytych ran.
Albo nie będzie? Czy mało to już widział jak na swój wiek, żeby budzić się nocami z powodu jednego, samotnego chimajryda?
Nad horyzont wzbiły się trzy kropki — za duże jak na ptaki, za szybkie jak na gwiazdy.
Razwijar upadł na ziemię i wbił się w szczelinę między kamieniami, trzy osiodłane skrzydlaki przeleciały na dużej wysokości. Na szczęście nie wypatrywały i nie szukały niczego. Leciały w głąb krainy chimajrydów, prawdopodobnie po to, żeby dowiedzieć się o losie imperatorskiego maga.
Półczłowiek leżał, opierając się na lewej ręce, w prawej trzymał uniesiony kamień gotowy do obronnego uderzenia. Razwijar ześliznął się na bok, ukrywając się za krzakiem.
— Ach, to ty — powiedział chimajryd.
Upuścił kamień. Dysząc, oparł się na dłoni. Trawa na polance przywiędła, zmięta ciężkim ciałem. Skorupa po wodzie była pusta.
Razwijar z ociąganiem wyszedł na odkryte miejsce.
— Myślałem, że to oni — powiedział półczłowiek szeptem. — Myślałem, że nie wrócisz.
Wyglądał trochę lepiej niż wczoraj, a przynajmniej nacięcia i zadrapania ściągnęły się, opatrunek przykleił się do rany i nie było widać na nim świeżej krwi.
— Widziałeś? — Razwijar pokazał palcem niebo.
— Widziałem — chimajryd oblizał wyschnięte wargi.
— Mogę iść. Chodźmy.
— W środku dnia?
Półczłowiek energicznie pokiwał głową, zacisnął pięści i i zaczął przebierać w miejscu łapami:
— Trzeba iść. Czuję, że są całkiem blisko. Nie będą czekać do wieczora… Dlaczego wróciłeś?
Razwijar usiadł na kamieniu, w pewnej odległości od chimajryda. Teraz, kiedy ten trochę poleżał, odczuwalna stała się w nim ożywiająca moc. Taki wyciągnie łapę dla zabawy, a ty zbieraj potem kości.
Dlaczego wrócił… Szczerze mówiąc, z głupoty. Przerażony jeźdźcami na skrzydlakach długo ukrywał się w szczelinie pomiędzy skałami, z niepokojem spoglądał na wschód i na zachód, rozmyślał. Dalej, w dolnym biegu rzeki, brzegi są gładkie jak skorupka jajka i tylko gdzieniegdzie z kamienistej ziemi przebijają rzadkie krzewy. Człowiek, który narysował mapę, znakomicie potrafił oddać charakter terenu; Razwijar nauczył się odróżniać na mapie góry, wzgórza, zarośla, kamienisty płaskowyż i wszystko to znajdowało się na swoich dawnych miejscach, nie zmieniając się nadto w ciągu minionych lat.
Możliwe, że zaczął odczuwać lęk przed kontynuowaniem wędrówki w biały dzień, po odkrytym terenie. A możliwe, ze przyprowadziło go tutaj wyobrażenie; naprzykrzający się widok zakrwawionego żółtego ciała za każdym kamieniem, suchych oczu, wczepionych w ziemię rąk…
Raz oszczędził go i raz ocalił. Wystarczająco, żeby uważać biedaka niemal za swoją własność.
— Ja też muszę odpocząć — powiedział powoli. — Tam dalej nie ma gdzie się ukryć.
Pójdziemy po równinie.
— Pójdziemy — czworonóg kiwnął głową. — Po równinie lżej się idzie. A ci na ptakach nie wrócą. Teraz nie my im w głowie.
Jego dwunogiego brata nazywali Szybki Tancerz, ponieważ ścierał się w walce, jakby tańczył, a taniec ten zawsze szybko się kończył. A czworonogiego niewolnego zwali Łuną Księżyca i żadnego szczególnego znaczenia to imię nie miało — po prostu senior, nadający młodzieńcom imiona w dzień wtajemniczenia, nie lubił Łuksa za roztargnienie, lenistwo i przekorę. A możliwe, że nawet podejrzewał w młodzieńcu skłonność do zdrady. Jakkolwiek by to wyjaśniać, okazało się, że senior miał całkowitą rację: Łuna Księżyca haniebnie splamił swoje dziwne imię tchórzostwem i zdradą.
— Jakim tchórzostwem? — zapytał Razwijar. — Chciałbym popatrzeć na waszego seniora, gdyby napuścić na niego ogniewuchę!
— Moi przodkowie szli w ogień z wesołą pieśnią na ustach. A ja nie byłem zdolny nawet dostojnie umrzeć.
— Mam zamiar przeżyć — sucho zauważył Razwijar. — Jeśli zamierzasz żałować, że nie umarłeś to lepiej idź swoją drogą. Na nic mi twoje pogrzebowe pieśni!
Szli ramię w ramię po ledwie widocznej dróżce, a czworonogi rozpoznawał właściwą drogę.
Jego szerokie łapy z wciągniętymi pazurami stąpały po kamieniach jak po równym terenie. Był bardzo blady i często pił, przypadając do wody, ale trzymał się dobrze. Razwijar będąc tylko lekko rannym, przeleżał w łóżku kilka dni… Z drugiej strony, w obliczu śmierci zapewne podniósłby się i poszedł. Nawet na wpół zdechły człapacz odpełza w szczelinę, mając nadzieję przeżyć.
— Przeżyć — powtórzył na głos czworonogi Łuks czy to powtarzając ostatnie słowa Razwijara, czy to czytając jego myśli. — A co ty będziesz robił? Tam, na granicy?
— Opowiedz, co jest przed nami?
— Szeroka rzeka… Nie można jej przepłynąć, ani przejść w bród. Most. Pośrodku rzeki jest wyspa, tam rozdziela się woda… I tam jest imperatorska strażnica.
— Przepuszczą nas?
— Nie wiem. Po tym, co się stało…
— A cóż takiego, niech cię Szuu rozedrze, się stało? Skąd wziął się ten przeklęty mag, kto przyprowadził go pod zamek?
— Widziałeś głowy na pikach? — cicho zapytał Łuks. — Sam je tam nadziewałeś?
— Nie — powiedział Razwijar bardzo szybko. I po chwili dodał: — Nie byłem na tej wyprawie. Na tej, właśnie tej nie…
— Zrozumiałem — powiedział czworonogi — …w zasadzie mnie też tam nie było. Chciałem, żeby jak najdłużej myśleli, że jestem martwy.
Razwijar pomyślał, że może Łuks nie tak znowu na próżno kaja się i przezywa tchórzem. Są bitwy, na które mężczyzna po prostu ma obowiązek pójść, niezależnie od tego, czy jest martwy, czy żywy.
Łuks tymczasem myślał już o czymś innym. Kamienie ciężko chwiały się pod jego łapami.
— Urodziłem się później — powiedział wreszcie. — Nie pamiętam, w jaki sposób Poranek Bez Skazy przeklął swój ród. Matki zaczęły rodzić dzieci, jak popadnie. Został naruszony odwieczny porządek…
— Porządek jest wtedy, kiedy każda matka rodzi po dwie dziewczynki, wojownika i… niewolnego?
Łuks usłyszał zmianę głosu Razwijara przy ostatnim słowie. Zerknął na niego przez nagie, opalone, pomazane wyschniętą krwią ramię:
— Tak. Ale to jeszcze nie wszystko…
— „Mówiono, że w swoim zapiekłym gniewie gotów był wytrzebić wszystkie plemiona Nagórenów. Mówiono także, że stworzył i przeklął jakąś rzecz i jeśli uwolnić przekleństwo — wszyscy Nagóreni umrą. Ale czy to prawda… tego nie wiem i nie mogę wiedzieć do końca.
Imieniem Poranka Bez Skazy straszą w klanach dzieci — nawet teraz, po jego śmierci”.
Łuks zatrzymał się. Popatrzył na Razwijara ze strachem:
— Skąd ty… Skąd ty to wszystko wiesz?!
Razwijar uśmiechnął się:
— Mówiłem ci… jestem skrybą. Ostatnia księga, którą przepisywałem nosiła tytuł „Kroniki chimajrydów”. Tam była też mapa, która doprowadziła mnie do rzeki…
— I która doprowadziła naszego wroga do Jeziora Urodzaju — ze smutkiem powiedział czworonogi. — Matko Wof, dlaczego cię nie zabiłem.
— „Zabiłem, zabiłem” — kłótliwie przedrzeźniał go Razwijar. — Teraz obaj walalibyśmy się martwi i cmentarne robale pełzałyby w naszych rozchylonych ustach. I co by z tego przyszło?
Łuks nic nie odpowiedział. Skracały się cienie, przypiekało słońce, Razwijarowi zaburczało w brzuchu, nadszedł najwyższy czas, aby pomyśleć o postoju.
— Jeść mi się chce — powiedział na głos. — Próbowałem schwytać człapacza, ale nie złapałem ani jednego… Tylko jaja znalazłem, które roztaczają woń pleśni…
Łuks, ciężko sapiąc, wszedł trochę wyżej po stoku. Kilka minut szperał, rozglądając się, odwalając kamienie. Razwijar obserwował go z niedowierzaniem i dlatego zdążył zauważyć, jak mignął, wyrwawszy się z jakiejś szczeliny, nieuchwytny cień. Dało się słyszeć miękkie uderzenie. Chimajryd poderwał się, aby uderzyć łapą i człapacz, zbity w skoku, przekoziołkował i gruchnął na drogę.
— Są smaczne — powiedział Łuks, wycierając dłonią pot z czoła. — Tylko trzeba podsmażyć na kamieniu.
Czarny, płaski kamień znalazł się w niższym rejonie zbocza. Łuks rozdzielał człapacza pazurem jak nożem. Razwijar z uniesionymi brwiami patrzył, jak zwinnie się z nim rozprawia.
I przyłapał się na tym, że powtarza przyzwyczajenia władcy. Te uniesione brwi, maniera patrzenia na rozmówcę, lekki uśmiech — gesty te stały się częścią Razwijara, skopiował je, sam o tym nie wiedząc i powtarza teraz, kiedy władca jest martwy. Kiedy przebrzmiał już ten szept:
„Miedziany Królu, Miedziany Królu…”.
Tusza człapacza rozpłaszczała się na kamieniu. Czarna powierzchnia nagrzewała się w słońcu jak piec. Razwijar i Łuks usadowili się w cieniu, a człapacz powoli smażył się, skwiercząc.
— Nasz wróg pierwszy zaczął wojnę.
— Kłamstwo. Wasze oddziały napadały na zamek cały czas. Ostrzeliwały karawany. Zabijały strażników i niewolników, rozganiały stada…
— To wszystko przez Poranek Bez Skazy — Łuks westchnął, znalazł patyczek, przewrócił mięso na kamiennej patelni. On wybudował zamek i obiecał, że dopóki zamek stoi — nie będzie pokoju w plemieniu chimajrydów. Tak też się stało.
— Widziałem go — powiedział Razwijar, spazmatycznie przełykając ślinę, która napłynęła potokiem od zapachu smażonego mięsa. — Leżał w szybie u podstawy zamku. Martwy, z pierścieniem na palcu.
— Był magiem — Łuks w zamyśleniu popatrzył na swoją dłoń, potem podobnym gestem przekręcił łapę poduszeczką do góry i przyjrzał się jej także. — Seniorzy powiedzieli, że na zaklęcie, rzucone przez maga, pomóc może tylko drugi mag. Powiedzieli, że nawet gdybyśmy podporządkowali się i stali się częścią Imperium, i tak nie oddamy wolności. Tak powiedzieli współplemieńcom. Klan Rosy zginął prawie cały… A przecież to był najsilniejszy klan… I głowy na pikach. I przekleństwo Poranka, żeby nie rodziły się dzieci. Gońcy szli do Imperium tą samą drogą, którą teraz idziemy. I przynieśli umowę: Naporeni powinni wybudować wieżę dla imperatorskiego maga i pałac dla namiestnika, karmić ich, utrzymywać i oddawać honory. A za to imperatorski mag zabije naszego wroga. Wszyscy zebrali się na ostatnią bitwę, nawet klan Zimy i już nie mogłem się wykręcić…
— Bojownik — wyrwało się Razwijarowi.
Łuks zamilkł — i milcząc w zamyśleniu smażył mięso, dopóki nie zaczęło się przypalać.
— No dobrze — wymamrotał w końcu Razwijar. — Sam przecież mówiłeś…
Łuks podniósł smażonego człapacza pazurem i przerzucił na biały kamień — żeby przestygł.
— Wszystko szło dobrze — spokojnym głosem powiedział. — Dopóki mag nie zginął. A kiedy już umarł, dla wszystkich stało się jasne, że nie będzie ani wieży, ani namiestnika, że wszyscy magowie na bezsilni, że Imperium nie jest w stanie ochronić nas przed przekleństwem… A dla mojego klanu, klanu Równonocy, stało się jasne także to, że mój brat, Szybki Tancerz, chodzi piechotą po pośmiertnej równinie, upokorzony jak ten oto człapacz.
Uciekłem z klanu Zimy i zacząłem wałęsać się po górach jak ten człapacz, kiedy jeszcze żył. Ale moi krewni znaleźli mnie i pojmali jak my tego człapacza… Jedz, bo ostygnie.
— Jeśli wasi seniorzy obiecali Imperatorowi wybudować wieżę, to znaczy, że on przyśle drugiego maga — przypuszczająco stwierdził Razwijar.
— Po twojemu, to u Imperatora na służbie jest tylu magów, co stonóg pod wilgotnym kamieniem. I zacznie przysyłać ich jednego po drugim, żeby tutaj przepadali?
Łuks wzruszył ramionami z lekkim uśmiechem i Razwijar nagle pojął, jakie spokojne życie prowadził do momentu, gdy obok pasterskich pieczar ogniewucha zabiła jego brata. Nieustannie roztargniony, nonszalancki, o ciętym języku, dokładnie takiemu zirytowany senior mógł w uniesieniu nadać imię: Łuna Księżyca…
— Kochałeś swojego brata? — wymamrotał Razwijar, odwracając wzrok.
— Nienawidziłem go — lekkim tonem odpowiedział Łuks. — A on nienawidził mnie. Nasza matka urodziła trzech niewolnych i jednego jeźdźca. Dwóch czworonogich trzeba było we wczesnym dzieciństwie zamienić na dwie dziewczynki, oczywiście, tych lepszych niewolnych, czyli moich starszych braci, ponieważ dziewczynek w tych latach rodziło się mało. A Tancerz uważał się za zbyt dobrego, żeby na mnie jeździć. Nigdy nie wygrywałem Długiej Wyprawy, nigdy nie przychodziłem pierwszy. Tylko jeden raz przyszedłem jako drugi… Nie rozstawaliśmy się z bratem, byliśmy jak jedno. Widziałem jak umarł… — Łuks dwoma przednimi łapami rozerwał smażonego człapacza na dwie części. — Wybieraj, która dla ciebie. Jak dla mnie są jednakowe.
Razwijar był zbyt głodny, żeby chociaż chwilą skupionej ciszy uczcić śmierć Szybkiego Tancerza. Burcząc i mlaskając, pożarli człapacza, ogryźli kości i przywalili resztki jedzenia kamieniami.
Razwijar poszedł do wody, żeby się napić i umyć. Skórzane sapogi wytrzymały drogę i nie wyglądało na to, żeby miały się zedrzeć. To było dobre obuwie, uszyte przez rzemieślników w zamku. Bez nich, na tych ostrych kamieniach Razwijar migiem straciłby nogi; kurtka ze skóry przyślepki nagrzewała się na słońcu jak czarny kamień, służący za patelnię.
Wszedł do wody, nie zdejmując odzieży. Zamarł, czując jak lodowate strugi przepływają między kurtką, koszulą i odrobinę się ociepliwszy, dotykają skóry. Zrobił już tak pewnego razu, co prawda potem trzeba było długo się suszyć, rozkładając manatki na kamieniach…
— Patrz! — krzyknął Łuks.
Nad horyzontem unosiły się trzy skrzydlaki. Tym razem leciały nisko, niespiesznie, zataczając kręgi i wypatrując kogoś na ziemi.
Razwijar wyskoczył z rzeki rozbryzgując i rozlewając po kamieniach potoki wody, ślizgając się i ledwie nie upadając. Było za późno, żeby biec — skrzydlaki, nawet szybując niespiesznie, zbliżały się błyskawicznie. Uciekać przed nimi po ziemi nie było sensu.
Łuna Księżyca zamarł, opuściwszy ręce, nisko przysiadł na rozcapierzonych łapach. Żółte pazury wczepiły się w ziemię. Miał taki wyraz oczu, jaki Razwijar już raz widział. Podobne spojrzenie miał Łuks, kiedy chmara motyli krwawników żywcem wysysała z niego krew w zaroślach kolczastych krzewów.
— Nie stój! — ryknął Razwijar. — Szukaj, gdzie się schować!
Od brzegu wznosiły się niewysokie, gładkie skały — człapacze mogły swobodnie ukrywać się w szczelinach, człowiek, a tym bardziej chimajryd ukryć się w nich nie mógł. Gdzieniegdzie rosły krzaki, ale rzadkie, niskie. Razwijar obejrzał się na rzekę. Przemknęła mu przez głowę szalona myśl: a gdyby tak zanurkować i przesiedzieć niebezpieczeństwo na dnie?!
— Czego oni chcą? — cicho zapytał Łuks. — Nie rozumiem.
— Leż!
Nagóren posłusznie legł pod rozłożystym, lecz prawie prześwitującym krzakiem. Obok upadł Razwijar. Mokra koszula przylgnęła niemiło do ciała.
— Nie powinno ich tutaj być — z tępą rozpaczą powtórzył Łuks. — Strażnicy Imperium? Za mną? Nie może być…
Razwijar patrzył, jak skrzydlaki zbliżają się. To zniżały lot, to znowu nabierały wysokości.
Niekiedy zbaczały z obranego kierunku i wtedy Razwijar błagał, żeby ich trasa przebiegła obok, ale niebieski patrol leciał dokładnie nad rzeką i Razwijarowi z Łuksem sądzone było wpaść im w oczy w ciągu kilku chwil.
Ale stało się inaczej. Ptak, lecący na przedzie, nagle zanurkował. Razwijar pomyślał już, że rozbije się o kamienie, ale ptak rozpostarł skrzydła w czasie spadania i poderwał się. Wyraźnie widać było trzy ludzkie postacie na jego grzbiecie, jeźdźcy równocześnie, jak na komendę, wykonali ruch — taki zwyczajny i znajomy, ale Razwijar nie od razu pojął, co się dzieje.
Manewr pierwszego ptaka powtórzyły dwa następne, tak samo rozkładając skrzydła i podrywając się, ale siedzących na nich ludzi Razwijar już nie mógł dostrzec. Ptaki prze padły z pola widzenia; zniżyły lot i niemal od razu wzleciały wysoko do nieba. Zawróciły i poleciały z powrotem w głąb ziem chimajrydów.
Po dawnemu szumiała, płynąca po kamieniach rzeka. Całkiem niedaleko pośród skał zajęczał człapacz. Ośmielony zajęczał ponownie basowo, dudniąco, przyzywając towarzyszkę.
Ani Razwijar, ani Łuks nie mogli wiedzieć, co wydarzyło sie w radzie seniorów. Co mówili imperatorscy posłańcy, kiedy zeszli ze swoich skrzydlaków? Co odpowiedzieli im chimajrydzi?
Targowali się, usprawiedliwiali, obwiniali wzajemnie? Wypierali się umowy, szukali, na kogo zwalić winę za śmierć maga?
Przedarłszy się przez niewysokie pasmo kamieni, Razwijar i Łuna Księżyca zobaczyli ich.
Chimajryd zatrzymał sic i przypadł brzuchem do ziemi, przycisnął ręce do piersi:
— To oni. To moi…
— Krewni? — z przerażeniem zapytał Razwijar.
— Z mojego klanu — ledwie słyszalnym szeptem powiedział Łuks. — Popatrz… Tam… Nie zabrali strzał.
Strzał było dziewięć — tyle ile jeźdźców na skrzydlakach, Lotki białe i jaskrawożółte.
Wszystkich ofiar było osiem i tylko jeden, stary półczłowiek z siwą głową i rzadką szczeciniastą brodą, został zabity dwoma strzałami.
— Popatrz, jak oni strzelają! — z podziwem przemieszanym z rozpaczą powiedział Łuks. — W locie… Do biegnących…
Razwijar sam wszystko doskonale widział. Każda strzała była wbita jak igiełka w poduszeczkę, tak, żeby zabić od razu. Umierali w biegu — łapy niewolnych niosły dalej już martwe ciała, a jeźdźcy spadali z siodeł i toczyli się, koziołkując po ziemi, rozbijając się o kamienie.
— Nie zabrali strzał. U nas robi się tak na znak, że nie jest to zabójstwo i nie walka, a kaźń.
To mój klan… klan Równonocy… Seniorzy, wodzowie… Co to oznacza?
Łuks odwrócił się do Razwijara, jakby ten mógł znać odpowiedź.
— Czymś rozgniewali Imperatora? — zapytał, nie namyślając się.
Chimajryd przełknął ślinę.
— Nie wiem. Słyszałem tylko fragmenty relacji, jakieś plotki… Klan Równonocy zawsze był przeciwny sojuszowi z Imperium. Od samego początku. Potem mówiono, że mag nie wypełnił obietnicy, nie zdjął przekleństwa… Nie potrafił zniszczyć zamku… A to znaczy, że Imperator nie ma nad nami władzy, a my nie mamy żadnego zobowiązania… Nie interesowało mnie to, szczerze mówiąc. Szukali mnie wtedy, żeby zwrócić mogile brata… Co to oznacza, jak myślisz?
Zemsta za tego przeklętego maga?
— To zapowiedź zmian — powiedział Razwijar i znowu, ze strachem i odrazą, usłyszał nutki władcy w swoim głosie. — Początek nowej wojny. To pewne.
Łuks odszedł na bok. Objął się za ramiona. Po skórze przedramion przeszły drgania.
— Mają broń — powiedział Razwijar. I od razu sam sobie odpowiedział — Ale z nas nie tacy durnie, żeby ich okraść. Znajdą ich. Niech lepiej wszystko będzie przy nich, do ostatniego nożyka.
Z trudem oderwał wzrok od ciała starca, zabitego dwoma strzałami. Seniorzy klanu Równonocy byli przeciwko sojuszowi z Imperium; ich krnąbrność objawiła się w bardzo odpowiednim momencie, kiedy trzeba było pilnie znaleźć odpowiedzialnego za śmierć maga i niepowodzenie wyprawy.
— Przeklęta ziemia — powiedział głośno. — I nie zdjęte przekleństwo.
Łuks odwrócił się i poszedł przed siebie, utykając na wszystkie cztery łapy.
Przenocowali na gołej ziemi. Nad ranem Razwijar nie wytrzymał zimna, przysunął się do ciepłego, miękkiego, pokrytego sierścią boku Łuksa. Ten nie oponował; Razwijar ogrzał się i przestał w końcu się trząść.
Rankiem znowu ruszyli w drogę i szli w milczeniu, dopóki nie zobaczyli ujścia. Potok, wiele dni wiodący Razwijara do celu, okazał się strumyczkiem w porównaniu z prącą masą wody, podobną do toczącego się morza w miejscu złączenia się dwóch nurtów. Łuks także wydawał się wstrząśnięty. Nigdy tutaj nie był i nie przypuszczał, że przygraniczna rzeka jest taka ogromna.
Razwijar, zamknąwszy oczy, przypomniał sobie mapę, tutaj przechodziła granica chimajrydzkich ziem. Tuż obok był górny kraj stronicy — tam, w bibliotece i później, w zamku, kiedy Razwijar odtwarzał mapę z pamięci.
— Doszliśmy — powiedział głośno.
Przeszli jeszcze trochę wzdłuż przygranicznej rzeki, przeciwległy brzeg gubił się we mgle. W końcu zobaczyli kamienny most, gdzieniegdzie zawalony, ale z pobieżnego oglądu wynikało, że da się po nim jeszcze przejść. Woda pod nim kręciła ciemnymi wirami. Przeogromna rzeka toczyła się bezdźwięcznie, ale w jej oleistym biegu czuło się drzemiącą, niebezpieczną potęgę żywiołu. W mglistości gorącego dnia wyspa zdawała się niskim obłokiem pośrodku wody.
Łuks usiadł. Siedząc był wzrostu stojącego człowieka. Jego smagły brzuch, pokryty podgojonymi rankami, bezwłosa pierś i ramiona, wyrastały z chimajrydzkiego ciała, tak samo naturalnie, jak omszały kamień wyrasta z wysokiej trawy. Siedział i patrzył na Razwijara, jakby czegoś od niego oczekiwał.
Razwijar usiadł obok. Siedzieli w skąpym cieniu, patrząc, jak drży powietrze nad brzegiem i jak bezdźwięcznie kotłuje się rzeka. Łuks w zamyśleniu doprowadzał się do porządku — pazurami przeczesywał sierść, palcami rozplątywał kołtuny, wyciągał rzepy. Razwijar powrócił do rozmyślań, którymi zajmował swój umysł podczas ostatniego odcinka drogi. Myśli te nie miały nic wspólnego ani z przeżyciem, ani z planami na najbliższą przyszłość.
Myślał o ludziach, którzy zamierzali żyć długo i obdarowanych władzą. O władcy. O chimajrydach. O magu. O tym, że potężni umarli, a skazany przeżył. Łuks wyginał z gracją tułów, wyczesując skórę na biodrach, jego sierść urosła i ślady po ostrogach stały się prawie niewidoczne. Jeździec noszący, te ostrogi także umarł.
Razwijar przeniósł wzrok na rzekę. Znany był mu głód i pragnienie. Uczucie, które teraz nim zawładnęło było podobne i do tego, i do tego. Wcześniej, w zamku uczucie to nawiedzało go także. Wtedy doprowadzała go do wściekłości własna głupota i słabość, chciał stać się mądrzejszy i silniejszy, uważnie słuchał dziesiętnika Brana, ćwiczył z mieczami, biegał po górach z workiem kamieni na plecach, ale to nie było to, na przekór wszystkim staraniom nadal był tak samo słaby i głupi…
— Czego potrzebuję? — zapytał sam siebie szeptem.
Łuks usłyszał. Zostawił w spokoju swój ogon, który jeszcze minutę temu troskliwie czyścił z zaplątanych w nim rzepów.
— Czego potrzebujesz? — zapytał ze zdziwieniem. — Myślę, że przeprawić się przez tę rzekę i pozostać wśród żywych.
Razwijar odwrócił głowę:
— A ty czego ty potrzebujesz?
— Myślę, że tego samego — Łuks uśmiechnął się. To był drugi albo trzeci uśmiech, który zobaczył Razwijar na jego twarzy. — Musimy przeżyć.
— A potem?
— Jaki ty jesteś nudny. Potem zobaczymy.
— Łuks — zapytał Razwijar powoli. — Masz coś, co jest ci drogie? Oprócz życia?
Łuna Księżyca wypuścił swój ogon. Ten powoli opadł na kamień, a jego biała końcówka drgnęła.
— Nic — powiedział po namyśle. — Wszystko co miałem, już straciłem — mój klan, mojego brata, moją rodzinę. W końcu honor. Nie mam nic oprócz życia, ale jak dla mnie — to bardzo dużo. Tylko martwi nie mają nic do stracenia.
— Szkoda — powiedział Razwijar, spoglądając na wyspę spowitą we mgle. — Ja także niczego takiego nie mam.
— Jesteś mistrzem w zadawaniu głupich pytań — z szacunkiem powiedział Łuks. — A co zamierzasz powiedzieć patrolowi na moście, kiedy zapytają, kim jesteś?
— Po prostu człowiekiem.
— Człowiekiem, który przyszedł z ziemi Nagórenów. W ubraniu żołnierza. — Łuks obrzucił Razwijar a oceniającym spojrzeniem. — Dobrze, w resztkach ubrania żołnierza.
— To co, mam się rozebrać i iść nago?!
Łuks pokręcił głową:
— Goły człowiek jest jeszcze bardziej podejrzany… A jeśli ja zapytam ciebie, kim jesteś?
Dopóki jeszcze nie przeszliśmy granicy?
— Ty już pytałeś. I ja odpowiedziałem.
Łuks westchnął:
— Nie wyjaśniłeś najważniejszego. Dlaczego uciekłeś? Dlaczego zachciało ci się biegać po stokach, jeśli władca zamku tak bardzo cię cenił, że powierzył ci ogniste stworzenia? Przecież zamek przetrwał, mag niczego nie mógł z nim zrobić. Nie mógł nawet zabić kamiennego władcy, ten przeżył, a teraz…
— On umarł… — wyrwało się Razwijarowi. Drgnął. Przypomniał sobie urywany, chciwy szept: „Miedziany Królu, Miedziany Królu…”
Łuks odsunął się. Jego smagłe policzki znowu pożółkły — krew odpłynęła z twarzy.
— Nie wierzę ci. — powiedział z nabożnym strachem. — Widziałeś go martwym?
— Tak — Razwijar odwrócił się. — Dlatego uciekłem.
— A…
Łuks zaciął się. Cień kamienia, pod którym siedzieli, powoli przesuwał się, coraz bardziej się skracając.
— To znaczy, że mag jednak go zabił — bardziej do siebie niż do Razwijara powiedział Łuks.
— Czyli jednak potrafił…
Razwijar pomyślał z ulgą, że nie musi niczego wyjaśniać. Obraz świata dobuduje się w umyśle chimajryda jak domek według znanego rysunku. Możliwe, że w zamku także uwierzą, że władca umarł z woli maga? I z woli maga w jego piersi tkwiło ostrze?
— Co teraz będzie? — znowu zapytał Łuks. Imperator zechce wziąć te ziemie dla siebie. Ale przekleństwo Poranka Bez Skazy nie straciło swojej mocy. Będzie bitwa i Nagóreni ją przegrają.
Chimajryd legł na brzuchu, wyciągnął łapy, dłońmi oparł się o ziemię. Bardzo nisko opuścił głowę. Razwijar zobaczył jego szyję pod splątanymi włosami.
— Wiesz — powiedział, nie podnosząc wzroku. — Idź sam…
— Słucham?
— Sam przejdź granicę… Ja zostanę. Jednak…
Zrobiło się cicho.
— Seniorów Równonocy zabito — znowu odezwał się Łuks, jakby starając się przekonać samego siebie. — Bez nich… może… swoi mnie nie tkną. Już taki los… Lepiej umrzeć w walce, wtedy na Zielonej Równinie, po śmierci można będzie wszystko wyjaśnić Tancerzowi.
Powiedzieć, że nie stchórzyłem, tylko spóźniłem się w imię wielkiej misji.
Z każdym słowem jego głos stawał się coraz bardziej pewny.
— Tak, Pójdę do klanu Zimy. Dowiem się, co zamierzają. Będą im potrzebni wojownicy.
Jestem dobrym wojownikiem, nie jest wcale tak, jak o mnie myślisz. Trzeba brać ze sobą tarcze, żeby zasłaniać się od strzał z powietrza. My z Tancerzem dobrze opracowaliśmy walkę z tarczami w parze… Szkoda, że go ma. Ale nic to; na pewno znajdą się piesi jeźdźcy… A może ty mną pójdziesz?
Podniósł głowę. W jego oczach była prawdziwa nadzieja — żarliwa, natarczywa.
— Nie — z wysiłkiem powiedział Razwijar. — Posłuchaj, przecież miałeś zamiar przeżyć.
— Czyż jestem nieśmiertelny? — Głos Łuksa znowu drgnął. — Wcześniej czy później… przyjdzie wyjaśnić Tancerzowi, jak to było. Ty… nie pójdziesz ze mną, prawda?
— Nie — powtórzył Razwijar i podniósł się. — Wiesz… dobrze, że się spotkaliśmy. Ale teraz…
Przerwał i rozłożył ręce. Potem odwrócił się i poszedł w kierunku mostu.
Początkowo po prostu szedł tak, jak się chodzi po mostach, prawie bez trudu. Potem było gorzej. Niestety, im dalej docierał, tym trudniejsza stawała się przeprawa. Możliwe, że kiedyś most rozmyła powódź albo ostrzelano go z katapulty, albo po prostu czas na środku rzeki biegł szybciej. Razwijar przedzierał się teraz, czepiając się resztek poręczy, skacząc z kamienia na kamień, obmacując kładkę przed sobą, strącając do wody cegły tkwiące w murze tylko na słowo honoru. Od wody ciągnęło chłodem, nieoczekiwanym w środku gorącego dnia.
Wyspa zbliżyła się, wyłoniwszy się zza chmury. I niemal od razu okazało się, że dalej przejścia nie ma. Przejście między dwoma przęsłami zawaliło się całkowicie, a od jednego filara do drugiego było pięć albo sześć dużych kroków. Gdyby Razwijar umiał chodzić w powietrzu.
Ale nie umiał.
Ciężko posapując usiadł na skraju konstrukcji, zwieszając nogi. Odpocząć, myślał. Jest czas, myślał. Zdobyć sznur? Zdobyć długi drąg? Nie, tutaj nie ma drzew… Iść wzdłuż brzegu? Szukać innego mostu albo może brodu?
Rzeka przetaczała się pod jego nogami, oleiście czarna. Nie chciało się dotykać tej wody.
Chyba nie byłby w stanie jej pić.
Wczepiwszy się w rozkruszone kamienie, pomyślał w jakimś odrętwieniu: a gdyby tutaj była jakaś długa żerdź, ucięte przy korzeniu młode drzewo. Cenna rzecz, niezbędna, bez której obejść się nie można. Wtedy można by było przesunąć nad nią ręką i powiedzieć: „Miedziany Królu…”.
Drgnął i ledwie nie spadł z konstrukcji w nurt rzeki. Obsesyjna potrzeba przeniknęła go tak jak łyk morskiej wody. Odkaszlnął, tak odczuwalna, narzucająca się i wyraźna była pokusa.
Potrząsnął głową i podniósł się na drżących nogach. Przeciwległy kraj rozłamu nie stał się bliższy, ale słońce przeszło najwyższy punkt i zaczynało zachodzić. Nigdy w życiu, powiedział sobie Razwijar, nigdy więcej w życiu tego nie zrobię. Nie wiem, skąd jest ta magia i kto nauczył tego obrzędu starego latarnika, i kto nauczył władcę, i ilu jest ludzi na świecie znających tę tajemnicę. Ale ja nigdy więcej, lepiej niech zdechnę, wpadając zaraz w tę czarną rzekę, zachłysnę się…
Spod podeszwy wyrwał się kamień, poleciał w dół i bezdźwięcznie dosięgnął wody.
— A teraz znajdę coś, żeby się przeprawić — powiedział Razwijar na glos, ni to do siebie, ni to do mostu. I potykając się, wisząc nad czarną wodą, ruszył z powrotem.
Łuks stał na brzegu, przy samym moście, przestępując z łapy na łapę. Jakby tańcząc. Gryzł pazury, spoglądając na wracającego Razwijara, i rzucił się ku niemu, ledwie ten zszedł z mostu:
— Przemyślałeś to?!
W miarę, jak Razwijar objaśniał mu sedno sprawy, nerwowa twarz chimajryda stawała się coraz bledsza i nieobecna.
— Znajdę drąg — zakończył Razwijar. — Albo sznur. A najlepiej i to i to.
— Jak, mówisz, duża jest ta dziura? — bezbarwnym głosem zapytał Łuks.
— Na pięć albo sześć kroków.
Łuks zacisnął wargi. Odwróciwszy się, popatrzył na niebo nad dalekimi górami. Razwijar poszedł za jego spojrzeniem, ale niczego szczególnego nie zobaczył, chimajryd objął ramiona i zakołysał się w przód i w tył.
— Idziemy — tak samo cicho i bezbarwnie powiedział Łuks. — Spróbuję ci pomóc.
We dwóch dotarli do wyrwy szybciej. Razwijar nabrał niejakiej wprawy, a chimajryd był od dziecka przyzwyczajony do chodzenia po górach i rozpadlinach. Kiedy dotarli na miejsce, kilka chwil stali w milczeniu. Razwijar bał się, że Łuks powie krótko: nie, to za daleko. A Łuks patrzył to na wodę, to na przeciwległy kraj rozłamu, poruszał ustami i myślał, nie wiadomo o czym.
— I co dalej? — nie wytrzymał Razwijar.
Łuks potarł twarz dłońmi:
— Siadaj na moim grzbiecie.
Razwijar znowu zmierzył wzrokiem odległość. Widział, jak skaczą chimajrydzi. Jak wbiegają na sam szczyt, po niemal pionowej skale. Jak przeskakują z kamienia na kamień. Ale też doskonale pamiętał, jak poraniony Łuks jeszcze dwa dni temu ledwie powłóczył nogami.
Chciał zapytać: „Jesteś pewien, że dasz radę?”. I jeszcze chciał zapytać: „Czy ja mogę usiąść na miejscu twojego brata, którego zabiłem?”. Już otworzył usta by to zrobić, ale przypomniał sobie, jak Łuks nazwał go mistrzem zadawania głupich pytań. I miałby rację.
Balansując na kamieniach, podszedł do samego chimajryda. Zarzucił nogę na jego ciepły, miękki grzbiet, podciągnął się. Ostatnim razem siedział wierzchem na Łunie Księżyca, kiedy ten jeszcze nosił siodło i strzemiona. Razwijar czuł wtedy, że dosiadając jeńca poniża go. Ale teraz nie odnalazł w sobie tego uczucia.
Łuks odwrócił głowę, Razwijar zobaczył jego profil.
— Złap mnie za ramiona i ściśnij kolana.
— A czy nie powinieneś się rozpędzić? — zapytał nieśmiało.
— Bądź cicho — powiedział chimajryd. — Patrz do przodu, a nie w dół.
Przysiadł, naprężył łapy. Razwijar czuł, jak napinają się mięśnie Łuksa, falując pod skórą niczym woda pod mostem — nieuchwytnie, sprężyście i niebezpiecznie. Razwijar nabrał powietrza pełną piersią. Chimajryd zgiął ręce w łokciach, głowę pochylił do przodu i skoczył.
Jednak był osłabiony. Skok był krótki i gwałtowny. Ale nawet taki skok był jak maleńki lot.
Wczepiwszy się w ramiona Łuksa, zaciskając kolana, Razwijar wzbił się razem z nim.
Zobaczył rzekę i czarne oczy wirów. Zobaczył niebo w smudze południowej mgiełki. Zobaczył lecący cień czworonogiego z jeźdźcem na grzbiecie. I w ostatnim momencie, z rozpędu dotknął twarzą mokrych pleców wierzchowca. Ten lądował na przednie łapy, zachwiał się, tylne łapy ześlizgnęły się i znowu znalazły oparcie. Łuks stał na czterech łapach, wyprostował zgięte łokcie, schylił głowę — a wyłom został za nimi.
Razwijar ześliznął się z jego grzbietu. Wytarł twarz rękawem, odkaszlnął.
— Dziękuję. Świetne to… u was.
Łuks nie patrzył na niego. Patrzył na rzekę, na rozłam, na pozostawiony brzeg.
— Według mnie — ostrożnie powiedział Razwijar — nie powinieneś wracać.
Chimajryd gwałtownie się odwrócił. Heks cofnął się gwałtownie, ledwie nie upadając, Łuks w porę chwycił go za rękę.
— Powtórz, to co powiedziałeś — wydyszał.
— Według mnie nie powinieneś wracać. To pewne, że cię zabiją.
— To nie jest usprawiedliwienie! — warknął Łuks. — Moi przodkowie szli w ogień, śmiejąc się…
— Oczywiście —Razwijar ostrożnie się wyswobodził. Ale… mnie się zdaje, że już jesteś trupem. Dla swoich. Martwi nie walczą.
Milcząc, ramię w ramię przeszli drogę przez most na wyspę. Razwijarowi drżały kolana, a Łuks co i rusz podkurczał stłuczoną przednią łapę. Tak kuśtykając i przeskakując z kamienia na kamień, wyszli na płaski kamienisty placyk. Wyspa była ogrodzona wysokim płotem. W jej centrum stał kamienny łuk do połowy przykryty kratą.
— Kto zacz? — z zainteresowaniem zapytał imperatorski strażnik o nalanej twarzy. Kiedyś zapewne dzielny i sprawny, a teraz roztyty. Za jego plecami stało dwóch młodych z wzniesionymi arbaletami.
— Nagóreni — odpowiedział za nich obu Razwijar. — Jestem jeźdźcem. A to mój brat.
Droga ukryta, zapuszczona, zakurzona. Szczególnie dużo kurzu zebrało się na wybojach i w jamach. W niebezpiecznych miejscach nad przepaścią, gdzieniegdzie w ziemię były wkopane kamienne słupki. Po zejściu z mostu Razwijar i Łuks szli w milczeniu. Razwijar widział jak towarzysz porusza wargami, wstrząsa głową, jakby czemuś zaprzeczał i co rusz łowi ręką końcówkę bijącego po bokach ogona. Razwijar wiedział, że chimajryd wkrótce się odezwie i nie pomylił się.
— Wiesz, co ja przed chwilą zrobiłem?
— Przeszedłeś granicę. Taki miałeś zamiar.
— Zdradziłem… porzuciłem ziemię przodków.
— Gdzie chcieli cię zabić. Bez powodu.
Łuks sapnął przez zaciśnięte zęby:
— Jest jeszcze jedna… rzecz. Jestem niewolnym.
— Do kogo przynależysz? — Razwijar uśmiechnął się.
— Do ciebie.
Heks zrobił jeszcze kilka kroków i się zatrzymał. Chimajryd patrzył spode łba, bez cienia uśmiechu.
— Wyjaśnij to — spokojnie poprosił Razwijar. — Albo przyznaj, że palnąłeś głupstwo.
Ten pokręcił głową:
— Każdemu, kto urodził się na czterech łapach, potrzebny jest jeździec.
— Wyszedłeś poza granicę swojej krainy i swoich praw. A to oznacza….
— Nagóren, urodzony po to, żeby chodzić z siodłem, nie może przestać być niewolnym. To prawo natury.
— Tak? — Razwijar zaczął się denerwować, nie wiadomo, dlaczego. — A Poranek Bez Skazy?
Łuks odcisnął pazurzastą łapę w brunatnym przydrożnym pyle. Podniósł. Popatrzył na łapę, potem na odcisk.
— Poranek Bez Skazy był magiem. On stanął przeciwko prawom i zabił jeźdźca, swojego brata. Ale to niczego nie zmieniło w jego losie. Znalazł sobie nowego pana. Innego jeźdźca.
Razwijar przypomniał sobie władcę. Czarne włosy z niteczkami siwizny. Roztargnione, nieobecne spojrzenie. „Miedziany Królu, Miedziany Królu…”.
Głęboko westchnął, powstrzymując nagły dreszcz.
— My szukamy sobie jeźdźców… nawet jeśli jesteśmy poza prawem — cicho powiedział Łuks. — Chcemy, żeby ktoś za nas decydował, dokonywał wyborów. Ty zdecydowałeś za mnie..: i jest mi lżej. Dzięki tobie jest mi lżej. Bardzo trudno żyć bez jeźdźca.
— Łuks — głos Razwijara aż ochrypł z emocji. — Sam zdecydowałeś. To był twój wybór!
Chimajryd popatrzył z wyrzutem:
— Nie.
I poszedł przodem, a Razwijar powlókł się za nim. Łuks spuścił ogon i jasny chwościk rysował zygzakowaty ślad w pyle drogi.
Droga płynnie wznosiła się ku szczytowi. Na stoku góry pokazały się ciemne otwory jaskiń, przed największym sterczała żerdź z powiewającym na niej strzępem tkaniny.
— Pastwiska — powiedział Razwijar, myśląc o czymś innym. — Tutaj także pasą przyślepki.
Zachodziło słońce. Obłoki na zachodzie układały się w bursztynowo–różowy falujący pałac.
— Jak Mirtie — powiedział Razwijar. — Bardzo podobne.
— Jak co?
— Mirtie, szybujące miasto. Tam żyją ludzie o złotych włosach. Są bardzo mądrzy i dobrzy, nie zabijają nawet szczurów.
— A może by się tam dostać — powiedział Łuks niepewnie.
Razwijar parsknął stłumionym śmiechem:
— Ta także niekiedy myślę: a może by się tam dostać.
— Chcę jeść — najeżył się czworonożny. — Jak sądzisz, zdarzają się tutaj człapacze?
Po zachodzie słońca czarne kamienie przestały się nagrzewać. Chimajryd rozpalił ognisko z chrustu i podsmażył zdobycz na rożnie. Wyszła bardzo smaczna. Razwijar obgryzał kosa, patrząc w dogasające ognisko i z ukosa popatrywał na Łuksa.
— Z głodu nie umrzemy — powiedział chimajryd, z jakiegoś powodu przepraszającym głosem.
— To już dobrze — Razwijar kiwnął głową. — Co jeszcze możemy robić?
— Co nam się podoba. Możemy nająć się do ochrony karawany lub czegoś innego. Jestem dobrym wojownikiem, a ty… Jesteś dobrym strzelcem?
— Przyzwoitym — powiedział ten. — Tylko strażnikiem już byłem. Znudziło mi się.
— No to czego ty chcesz?
Razwijar milczał. Gdyby tak mógł opowiedzieć słowami.
— Mieć ogromną bibliotekę — powiedział przeciągając słowa — Żeby jej ściany były obwieszone siatkami pająków Cza, zabezpieczając księgi od wilgoci. I żeby ta biblioteka znajdowała się w najwyższym domu miasta Mirtie, i żeby przygrywała muzyka strun, a na dachu dzień i noc siedział osiodłany skrzydlak tylko dla mnie… Albo nawet skrzydlaty powóz… Oto czego chcę.
Łuks przez jakiś czas milczał z zakłopotaniem.
— Tak, jesteś mistrzem wymyślania — powiedział wreszcie. — Ciebie to tylko posłuchać i nie wiesz potem, co z uszami zrobić.
W osadzie, do której przywiodła ich droga, żyli prymitywni pasterze, podobni do tych, którzy dostarczali mleko i mięso przyślepek do zamku władcy. Tutaj mieszkali obywatele Imperium, przesiedleni na kamienisty obszar przy samej granicy, częściowo z własnej woli, częściowo z rozkazu Imperatora. Żyli nie w jaskiniach i nie w nędznych chatach, a w solidnych domach zbudowanych z kamienia. W każdym takim domu stał wielki piec. Gości, pomimo obaw Razwijara, przywitano życzliwie. Gospodarz domu, do którego zastukali, ułożył przed paleniskiem stosik chrustu i z pokłonem poprosił gościa, aby rozpalił ogień w piecu.
— Ale… po cóż? — Razwijar zmieszał się. Zapowiadała się niezbyt zimna noc, w kamiennym domu i tak było całkiem ciepło, a opału w tutejszych stronach wiecznie brakowało.
— No jakże to — zdziwił się gospodarz. — Tak nakazuje tradycja!
I opowiedział, że tam, skąd on pochodzi, każdego wędrowca proszą o rozpalenie ognia w piecu. Mówią, że gdzieś po drogach chodzi człowiek o imieniu Wędrowna Iskra albo Zdun. W domu, w którym rozpali ogień, zawsze już będzie spokój i szczęście. A tam, gdzie zbuduje piec, rodzi się mag. Słuchając go, Razwijar przypomniał sobie wersy z „Kronik”, wyjaśniające pochodzenie Poranka Bez Skazy: „…osadę klanu Rosy odwiedził człowiek, zwany Wędrowną Iskrą… zbudował kamienny piec w domu wodza. Wkrótce starsza żona wodza urodziła chłopca, niewolnego…”.
Łuks zasnął na materacu nabitym suchymi liśćmi. A Razwijar do późna wypytywał dobrego gospodarza o ziemie, gdzie ten żył wcześniej, a przede wszystkim starał się dowiedzieć czegoś o lasach, gdzie na wyżynnych poletkach rolnicy uprawiają zboża, gdzie licznie występują wiewiórki z ognistorudymi ogonami, gdzie w gęstwinach poszycia lasu kołysze się pajęczyna z uwięzionymi w niej ptasimi szkielecikami.
Gospodarz słuchał z na wpół otwartymi ustami, wysoko unosząc krzaczaste brwi. Lasy, powiedział, w Imperium to zwykła rzecz; w Leśnych Dziedzinach i na żywych ziemiach, a nawet i na Bezziemiu gdzieniegdzie rosną, ale o takich, jak przybysz opowiada, wcześniej nigdy nie słyszał. Może to w ogóle nie w Imperium, a gdzieś poza granicami.
— Możliwe — zgodził się Razwijar.
Wtedy gospodarz w odpowiedzi opowiedział mu inną historię: wszystkie przedstawiające ziemię mapy, zebrane są w stolicy, w pałacu Imperatora. Gdy tylko Imperator zapragnie dowiedzieć się czegoś nieznanego, pstryka palcami o paznokciach z masy perłowej i oto od razu przynoszą mu mapę, gdzie kołyszą się na wietrze lasy, kurzą drogi, śpiewają wędrowni muzykanci, ponieważ ta mapa jest żywa i szczegółowo pokazuje, co i jak dzieje się na świecie.
Imperator może nawet wiedzieć, że my teraz sobie rozmawiamy. Wystarczy mu nachylić się i zbliżyć do mapy swoje wszechwidzące oko. A jeśli rozgniewa się na lud z jakiejś prowincji, to po prostu posypuje solą to miejsce na mapie. I tam zaczyna się nieurodzaj i nieszczęścia, i tak będzie, dopóki Imperator się nie zlituje.
Razwijar poszedł spać, porażony wielkością Imperium. Ale śnił mu się nie Imperator w wysokich pokojach i nie mapy posypane solą. Widział świetliki w wysokich koronach drzew i stada wiewiórek, płynące po ziemi rudą falą.
Szli z osady do osady, zajmując się polowaniem. Na drogach spotykali coraz więcej ludzi, coraz częściej zdarzały się słupki z rozwieszonymi na nich rozkazami i obwieszczeniami.
Razwijar za każdym razem zatrzymywał się, żeby dokładnie przypatrzeć się takiemu papierowi; dokumenty były tęczowe, ledwie zauważalnie mieniące się masą perłową. Prawdziwe imperatorskie pisma.
Miejscowi z reguły nie umieli czytać, ale papierom się kłaniali. Niekiedy sypali okruszki chleba na ziemię przed słupami — to przynosiło szczęście i chroniło od złego. Ukazy zapowiadały okrutną śmierć złodziejom, kłusownikom, zabójcom i fałszerzom monet, a ludzie uśmiechali się, spoglądając na tęczowe lśnienie i długo stali, zachwycając się kolorami. Razwijar dziwił się temu.
W okolicach miasteczka o nazwie Ulewa, chimajryda ujęto za kłusownictwo. Łuks buszował w krzakach, a Razwijar szedł drogą, myśląc o swoich sprawach, przypatrując się miastu, leżącemu przed nim na nizinie. Zamyślił się i przysiadł na kamieniu, żeby odpocząć, wtedy usłyszał tupot i szarpaninę, pośpieszył na pomoc. Okazało się, że cała miejska straż w pełnym składzie, czyli wszystkiego czterech strażników, narzuciła na Łuksa arkany i związała go, chociaż ten wcale nie myślał się sprzeciwiać. Na ziemi walała się, rozłożywszy krótkie skrzydła, ubita kormucha — tłusty, smaczny ptak.
— Daleko zawędrowałeś chimajrydzie — powiedział naczelnik straży. I nie czekając na odpowiedź, odwrócił się do swoich. — Wybierajcie wyższy konar, te zwierzęta są żywotne… O, tamta gałąź chyba się nada.
Jeden strażnik ostrożnie podniósł z ziemi kormuchę, drugi wyciągnął sznur, trzeci zaczął wspinać się na drzewo. Razwijar ze zdziwieniem pojął, że mają zamiar powiesić Łuksa tu i teraz — bez pytań i bez sądu.
— Ej — powiedział do naczelnika straży.
Broni nie miał. Włócząc się po drogach i bezdrożach, Razwijar zniszczył ubranie, całe zakurzył, zarósł rzadką, młodzieńczą brodą i wyglądał żałośnie. Ale kiedy powiedział: „ej”, naczelnik straży odwrócił głowę.
Ich spojrzenia spotkały się. O wiele później Razwijar zrozumiał, że kopiował zachowania władcy, jak przepisywacze kopiują litery i wersy. Napotkawszy jego spojrzenie, strażnik nie zaczął go wyzywać od przydrożnego żebraka. Wysłuchał Razwijara i te kilka słów uratowało życie Łuksa.
Chimajryda zabrano do miasteczka Ulewa i zamknięto w tamtejszym więzieniu, które stanowiła żelazna beczka bez okien, do połowy wkopana w ziemię. Razwijar znalazł największą tawernę, zamówił kubek bulionu i zaczął opowiadać „Pouczające opowiadania o ludziach, zwierzętach i pozostałych stworzeniach”. Wokół niego powoli zebrał się tłum. Opowiedział jak sytucha zapragnęła zostać skrzydlakiem i zażądał od słuchaczy zapłaty. Zebrali dla niego w czyjejś czapce garść monet. Opowiedział, jak córka drwala postanowiła wyjść za mąż. Tłum zgęstniał, a wtedy Razwijar obwieścił, że więcej nie powie ani słowa, dopóki nie dostanie pięciu imperatorskich realów.
Śmiano się i wymyślano mu. Zabrawszy zarobione pieniądze wyszedł z tawerny i ruszył do drugiej, naprzeciwko. Tam wziął sobie kubek wrzątku i zaczął opowiadać „Kroniki chimajrydów”.
Ulewa była maleńkim, zapadłym, sennym miasteczkiem. Zebrać w jedną noc pięć realów okazało się rzeczą niemożliwą. Zbliżał się świt i Razwijar już wymyślał, z góry skazane na niepowodzenie, plany oswobodzenia Łuksa siłą, kiedy jeden sklepikarz, młody, ale bardzo gruby, nieśmiało poprosił, aby ten opowiedział jeszcze raz o statku kobiet. Razwijar przypomniał sobie Wschodnią Ciemnicę, kamienne ściany i podłogę pokryte mchem, źródełko, bijące ze ściany i sapanie nadzorcy Rodżiego.
— „Żyły dwie kobiety, pierwsza była żoną szewca, druga — żoną kupca, handlującego puchem. Żona szewca była wierna swojemu mężowi i nawet w myślach nie cudzołożyła z nikim.
Żona handlarza puchem lubiła spać na miękkich pierzynach, słodko jeść i zaspokajać swoje żądze. Pewnego razu…”.
Sklepikarzowi żal było pieniędzy, ale Razwijar obiecał opowiedzieć coś szczególnego. Trzy pozostałe reale, trzy żółte krążki, upadły mu na dłoń jeden za drugim, w tym czasie, kiedy opowiadał jedną za drugą przygody faworyty.
Sklepikarz nie wiedział, że ta księga jest zakazana w Imperium. Pojęcia nie miał, z jakiego tekstu gawędziarz wyrywa, jak skrawki, opisy cielesnych uciech.
— „Po wyjściu z basenu, wtarła w biodra aromatyczny olejek, narzuciła na ramiona jedwabną sieć i tak, przy dźwiękach strun, powitała ukochanego…”.
Kiedy Razwijar był młodszy, zupełnie nie interesowały go rozwlekłe sceny uwodzenia. Teraz czytał je na nowo, z perspektywy czasu rozumiejąc, dlaczego Rodzi sapał i za co płaci sklepikarz, ale sam pozostawał obojętny. Nie poruszały go ani „jedwabna skóra po wewnętrznej stronie ud”, ani „ukryte loki”, z jakiegoś powodu „namaszczone olejkiem”. Kiedy myślał o kobietach, stawały przed nim nie nagie piersi, nie Dżal i nie Skrzydlaczek. On widział szybujące na horyzoncie miasto Mirtie ze złotymi iglicami i turkusowymi łukami, białymi mostami i daleką muzyką.
— „I wszedł w nią władczo, tak że jęknęła i odchyliła głowę, a jej włosy zanurzyły się w basenie…”.
Rankiem Razwijar pojawił się u naczelnika straży miejskiej i zapłacił pięć realów za oswobodzenie Łuksa. Strażnik długo liczył pieniądze, patrzył to na monety, to na przybysza, marszczył brwi, nie pojmując, jak można w ciągu jednej nocy zebrać taką sumę. Zakładał jakiś szwindel ze strony włóczęgi, już był gotów triumfalnie się uśmiechnąć, ale napotkawszy wzrok Razwijara, powstrzymał się i tym samym uratował swoje życie.
— Ale śmierdzi w tym ich więzieniu — powiedział Łuks zamiast przywitania. — Nawet apetyt straciłem.
W milczeniu wyszli za miasto, za mur, jeśli konstrukcję tak lichą, gdzieniegdzie zbudowaną z cegły a miejscami plecioną z wikliny można nazwać murem miejskim.
— Wsiadaj — powiedział Łuks.
Razwijar wdrapał się na jego grzbiet, chwycił za ramiona i chimajryd wyrwał po zakurzonej drodze, w dzikich podskokach zarzucając na boki tylne łapy, zostawiając zamazane, szeroko rozrzucone ślady. Gnał po równinie tak, że obu im świszczał w uszach wiatr i krzyczał w biegu, a Heks wtórował mu schrypniętym przez noc głosem:
— Aaaaa!
Pędzili, zlani w jedno czworonożne stworzenie, świętujące nowy dzień życia.
— Twój brat miał kobiety?
Zabili kormuchę i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma straży, rozpalili ognisko, upiekli zdobycz i zjedli razem z miękkimi kośćmi.
— Nie — Łuks nastroszył rozcapierzonymi palcami sierść na boku. — Miał jedną niewiastę, ale ona mi się zupełnie nie podobała. Myślałem, że może chociaż weźmie drugą, którą ja zechcę.
Razwijar potarł czubek nosa.
— Nie rozumiem, jak to jest. Dwie kobiety na dwóch.
— To się tylko tak mówi, że na dwóch — chimajryd westchnął. — Z tym moim bratem, z Tancerzem, nic by mi się nie dostało. Jeździec ma prawo pierwszej nocy.
Razwijar położył się na plecach. Ni z tego, ni z owego przypomniała mu się Dżal. Co by było, gdyby zgodziła się uciec z nim z zamku? Z pewnością nic dobrego. Pojmaliby oboje.
— A co się stało z jego niewiastą, kiedy go… kiedy on zginął?
— Wyszła za innego — obojętnie odpowiedział Łuks.
— Kochała go?
— Skąd mam wiedzieć? — Chimajryd, zdaje się, trochę się obraził.
Kończył się dzień. Wieczór był chłodniejszy od wczorajszego, a ten z kolei był chłodniejszy od przedwczorajszego — zbliżała się jesień, a za nią zima.
— Znałem jedną dziewczynę — zaczął po chwili Łuks. — Z naszego klanu. Myślę, że mnie kochała.
Razwijar podniósł się na łokciu.
— Słuchaj… A jak to u was jest? U ciebie? Z kobietami? Miałeś jakąś?
Łuks zabrał się za czyszczenie pazurów na przednich łapach. Zawsze tak robił, kiedy się peszył. Dziwnie było patrzeć na niego, jak dłubie ostrym patykiem, wydobywając ziarenka piasku spod zagiętych kościanych ostrzy.
— Mogłem kogoś mieć tylko wtedy, kiedy mój brat się ożeni. I odstąpi mi drugą noc.
— Dziwne. A ja z nikim się nie ożeniłem, a…
— Przecież jesteś dzikusem! — wyrwało się Łuksowi. — To jest, chciałem powiedzieć, że wasze obyczaje są dzikie. No… nie takie jak nasze.
Razwijar nie obraził się. Dzielił kobiety z tłumem strażników i wszystkim wydawało się to proste i naturalne. A komuś innemu mogło wydawać się dzikim. Świat jest szeroki.
— Jakże to teraz z tobą będzie? — zapytał chimajryd.
Ten poczerwieniał, smagła skóra stała się jeszcze ciemniejsza.
— Jeśli się ożenię — pomyślał na głos Razwijar — wychodzi na to, że muszę oddać swoją żonę tobie?
— Niczego nie musisz.
— Nie, no dlaczego — uśmiechnął się na myśl o własnej szczodrości. — Proszę… Jeśli zobaczysz dziewczynę, która ci się spodoba — powiedz mi.
Łuks roześmiał się. Razwijar nie wiedział, czego było więcej w jego śmiechu — zmieszania czy wdzięczności.
Wygłodzeni, za to napatrzeni do woli na powszednie życie dróg i osad Imperium, przybyli do pierwszego, po prawdzie, znaczącego miasta na ich drodze. Przy miejskiej bramie stała nie prosta strażnica, a kamienny budynek, ni to koszary, ni to więzienie, ni to biuro. Łuks z Razwijarem wystali się w długiej kolejce, po czym weszli do chłodnego, wilgotnego pomieszczenia i stanęli przed starym, pomarszczonym, jednorękim urzędnikiem.
— Kim jesteście?
— Nagórenami — jak zwykle oznajmił Razwijar. — Jestem jeźdźcem. A to mój brat. Idziemy z naszych ziem, patrzymy na Imperium, nabieramy rozumu…
Urzędnik spojrzał na niego przelotnie spod łysych łuków brwiowych:
— To i słusznie, że nabieracie rozumu, to dobrze, mały Heksie… Mówisz prawdę, że to zwierzątko to twój rodzony brat?
— Nie jestem zwie… — zaczął i zamilkł Łuks. W kamiennym pomieszczeniu zrobiło się cicho, tylko słychać było, jak buczy czekająca na wpuszczenie kolejka.
— Dokumentów, oczywiście, nie macie — powiedział urzędnik. Jego jedyna ręka szperała w papierach na stole.
— Idziemy z ziem Nagórenów — powiedział Razwijar, starając się, aby jego głos brzmiał spokojnie. — Tam nikt nie ma…
— Patrol — niezbyt głośno powiedział strażnik.
Pojawiła się trójka młodzieńców z bronią. Razwijar przypomniał sobie, jak przechodzili most na granicy. Odbyło się to tak bezproblemowo, że zupełnie stracili czujność…
— Odprowadźcie tych dwóch na rozprawę — rozkazał jednoręki strażnikom. — Tylko do różnych cel. Do różnych.
Nocą nie zamknięto bramy, jak można by się spodziewać. W prawdziwym mieście pod namiestnictwem Imperatora życie wrzało w świetle słońca i w świetle gwiazd. Siedząc w śmierdzącej klatce, w połowie pod ziemią, Razwijar słyszał, jak szemra kolejka, ostro trąbią trąby sygnalizacyjne, turkoczą koła i krzyczą poganiacze jucznych zwierząt.
Z nudów i żeby się uspokoić zaczął przypominać sobie wszystkie zwierzęta pociągowe, jakie zobaczył w ciągu ostatnich dni na drodze. Rogacze z garbami — to raz, zaprzęgano je do wozów.
Muszlaki — zwierzęta z rogowym pancerzem na grzbiecie, w rodzaju nierównej misy, na której tak wygodnie transportować pakunki — to dwa. Pociągowe samojadki… nimi jeżdżą, zdaje się, tylko starsi urzędnicy i tylko ci, którym gdzieś się śpieszy. Pod dnem takiego wozu chowają się czarne pancerne gąsienice, wciągające się same w siebie i same z siebie wychodzące, co za paskudztwo. Dlatego też nazywają się samojadki. Postronnym wydaje się, że powóz jedzie sam…
Leżał na kamiennej podłodze, założywszy ręce pod głowę. Strachu prawie nie czuł. Widział w życiu wiele; i skrzypiącą ładownię „Łuski”, i karawanę niewolników, i Wschodnią Ciemnicę w zamku. I jamę, do której wrzucili go po rozbiciu jaja ogniewuchy. Tam, w ciemności, oddał jedyną świeczkę w ofierze Miedzianemu Królowi i otrzymał w zamian… no właśnie, co otrzymał?
Razwijar usiadł. Potrząsnął głową, jakby wytrząsając zbędną myśl. Znowu to smutne uczucie, że jest mu coś bardzo potrzebne i tylko Miedziany Król może dać, to co jest mu niezbędne. Tylko że pod ręką nie ma niczego cennego, co można złożyć w ofierze. I najważniejsze, czy to nie on obiecał sobie, że nigdy więcej nie wypowie tych słów: „Miedziany Królu, Miedziany Królu…”?
Bezszelestnie otworzyły się drzwi. Wszedł jednoręki urzędnik, za nim dwóch strażników, którzy wnieśli stół i wysoką beczułkę. Jednoręki usiadł na beczce, oparł się łokciem o zalany atramentem, poniszczony stół. Prześlizgnąwszy się przez zamykające się drzwi, usadowił się na podłodze w kąciku kancelista — chorobliwie chudy, łysy jak kolano, co i rusz głośno wzdychający. Otworzył zwitek białej drzewnej kory i wziął pióro, potwierdzając swoją gotowość pisarską. Razwijar po chwili wstał.
— Heks? — niezbyt głośno zapytał urzędnik.
— W połowie. Po matce.
Kancelista westchnął. Przesłuchujący uśmiechnął się:
— Gdzież tacy żyją?
— Osada w lesie. Lud nazywa się „Pagóraki” — powiedział Razwijar i przed jego oczami pojawiła się ściana lasu z migotającymi w koronach ogonkami. — Wypalają w lesie polany… sieją, żną. Tam wyrosłem.
Kancelista znowu westchnął. Jego pióro było samopiszącym atramentowym żuczkiem, nasadzonym na żelazny trzon. Razwijar widział już takie pióra, ale nie trzymał ich w ręku; żuczek apatycznie poruszał łapami. Wkrótce zaschnie.
— A prawdziwych Heksów nigdy nie widziałem — Razwijar spojrzał na żuczka. — Nawet nie wiem, gdzie oni żyją.
— Ciekawe — powiedział przesłuchujący. — Twój ogoniasty kolega mówi coś zupełnie innego.
Razwijarowi zamarło serce. Co zdążył nagadać Łuks? Czy mógł zełgać „dla dobra sprawy”?
— On nie może mówić nic innego — oświadczył Razwijar wolno. — On nic nie wie.
Poznaliśmy się całkiem niedawno.
Przesłuchujący z satysfakcją pokiwał głową:
— A więc przyznajesz, że udzieliłeś fałszywych informacji w strażnicy przy wjeździe do miasta?
Razwijar milczał. Kancelista podniósł głowę i znowu westchnął; przeciągle, rozdzierająco, aż wiatr przeszedł po celi.
— Jeśli wtedy zełgałeś, skąd mogę wiedzieć, że teraz mówisz prawdę? — Przesłuchujący zmarszczył brwi. — Może jesteś szpiegiem Heksów w Imperium? Oni specjalnie wyszukali półkrwiaka? Specjalnie złamali ci nos, mordę na słoneczku opalili, żeby była czarniejsza? I podstawili chimajryda, żebyś ty sam uchodził za nagóreńskiego jeźdźca… Nieźle, co? Przecież tyle strażnic przeszedłeś i nikt ci się nie przyjrzał. Zaczęto zapominać Heksów w Imperium, a są i tacy, którzy nigdy o was nie słyszeli.
— A kto to taki, ci Heksi — zapytał Razwijar, który nagle się rozzłościł — że mogą do Imperium wysyłać szpiega? Czym oni mogą zagrozić Imperatorowi?
Kancelista kiwnął głową, potrząsnął żuczkiem, żeby atrament lepiej leciał i dalej pisał. Pióro cichutko drapało po drzewnej korze do pisania.
Przesłuchujący uśmiechnął się dziwnie:
— Patrzcie go, jak powiedział… Imperatorowi nikt z żywych zagrozić nie może. Ale Szuu, przeklęte stworzenie, nie przepuści okazji, żeby zadzierzgnąć bunt na granicy, wywołać wzburzenie w prowincji, knuć przeciwko dobrym obywatelom. I niepotrzebnie w naszym spokojnym mieście pojawia się z kłamstwem na ustach Heks półkrwi i chimajryd bez jeźdźca, a przecież wiadomo, że swoich czworonogich w mogile obok braci kładą. A może ty o tym nie wiesz?
Razwijar chciał odpowiedzieć fragmentem z „Kronik chimajrydów”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
— Wiem — powiedział z wysiłkiem. — Ale jesteśmy przecież na ziemiach Imperium, co nam do praw dzikich, żyjących na obrzeżach plemion?
Kancelista jeszcze raz potrząsnął żuczkiem. Przesłuchujący obrzucił go przelotnym spojrzeniem.
— A ja — Razwijarowi nagle załamał się głos — prawie nigdy nie kłamię. Naprawdę jestem jego bratem… Z nazwy. Ocaliłem go od śmierci. Ot i wszystkie nasze złe zamiary.
Następnego ranka miejski sąd ogłosił wyrok: pięć dni katorgi za kłamstwo w strażnicy, przy wjeździe do miasta. „Katorgą” nazywała się jakaś praca na pożytek miejskiej gospodarki.
Łuksowi kazali kręcić kołowrotem, Razwijara posadzili w dusznym pokoiku, żeby przepisywał protokoły przesłuchań.
Po kilku godzinach jednoręki, którego zwali naczelnik Szito, zajrzał przekonać się o jego gorliwości i zobaczył, że gryzmoły łysego kancelisty z dokładnością do najmniejszego kleksa i przekreślenia przeniesione zostały z białego zwitka kory na kartki papieru. Co więcej, przepisywacz skopiował nawet ciemne znaki na korze i ślady korników.
— A niech cię…
Jednoręki zachłysnął się z wściekłości. Zmiął zaczętą przez Razwijara kartkę i rzucił mu ją w twarz.
— Drwisz sobie?!
Razwijar osłupiał. Przywykł, że jego praca wywołuje u każdego nowicjusza zdumienie i zachwyt.
— Jesteś przepisywaczem? — przez zęby zapytał Szito odrobinę się uspokoiwszy. — Dlaczego nie zrobiłeś tego dobrze? Dlaczego nie napisałeś czytelnie, po co ja cię tu posadziłem?!
— Ja umiem tylko kopiować — ze zdziwieniem przyznał się Razwijar. — Ja… tak widzę. Co widzę, to przenoszę na papier.
Wieczorem tego samego dnia już kręcił kołowrotem do pary z Łuksem. Mechaniczny podnośnik dostarczał na wysoki miejski mur kamienie i zaprawę do nowej budowy, wodę dla patrolujących i stalowe części jakichś obronnych mechanizmów.
Minęły jeszcze cztery dni zanim wypuścili ich z więzienia i znaleźli się na ulicach miasta, hałaśliwych, błotnistych, pełnych zgiełku. Wyszli za więzienną bramę i zatrzymali się — bez jednej monety, bez kawałka chleba, za to z podróżnymi dokumentami „młodszych obywateli Imperium, pozbawionych środków do życia”, szarymi kwadratowymi papierkami, pośrodku których, ledwie widocznie, mieniła się tęczowa pieczęć.
— Pięknie — powiedział Łuks, z zachwytem przypatrując się swojemu papierkowi. — Za taką rzecz mógłbym im jeszcze coś pokręcić.
— Wychodzimy — Razwijar zawrócił ku miejskiej bramie.
— Gdzie? Przecież jeszcze nie widzieliśmy miasta, chciałeś do gildii kopistów…
— Wychodzimy — Razwijar złapał jego ogon i zakręcił na ręce. — Nie mamy tu nic do roboty. Idziemy, po drodze ci opowiem.
Minionej nocy odbył długą rozmowę z naczelnikiem Szito. Ten znowu wypytywał o szczegóły życia Razwijara, cały czas starał się złapać go na kłamstwie, ale Razwijarowi w miarę ujawniania faktów i tak udało się wiele zataić. Na zakończenie Szito uprzedził: zabierać się z miasta szybko, zaraz po odzyskaniu wolności i nie pokazywać tu nosa.
— Prościej by było dla mnie udusić was obu. Tylko gdyby dusić wszystkich podejrzanych, to żadna szubienica by tego nie wytrzymała… Słyszałem o takich lasach, o których opowiadałeś.
Mówią, że okolice tam zgubne, droga niedobra, kłusownicy chodzą i inni zbrodniarze poza prawem. Chodzą, karmią się swoim występnym mięsem tamtejszych łykaczy i chapunów… Moja rada dla ciebie; upatrz sobie dziewkę gdzieś w osadzie i ziemię uprawiaj. Twoim bratem orać, idealna rzecz. A w mieście się nie pokazuj. I jeszcze jedno; przyjdzie ci do głowy podrabiać podpisy to ręce odrąbię, a potem głowę. Uprzedzam.
I oto teraz Razwijar szedł daleko od miasta, a Łuks kroczył obok z opuszczoną głową, obejmując rękami ramiona przykryte starą, kupioną okazyjnie koszulą.
— Orać mną nie wolno — odezwał się ponuro, kiedy towarzysz zakończył swoją opowieść.
— Kręcenie kołowrotu jeszcze jakoś poszło. Ale orać! Nie jestem dla ciebie rogaczem, ani pociągową samojadką.
— A co będziemy jeść?
— Chciałeś się nająć jako przepisywacz. A ja mogę polować.
— Kłusować.
— Można licencję zdobyć.
— Za jakie pieniądze? Taniej kupić chleb na bazarze.
Łuks zaklął po chimajrydzku. Usiedli przy drodze, w cieniu, i patrzyli wygłodniałym wzrokiem na przechodzące obok karawany, na muszlaki, ledwie wysuwające nogi spod ciężko załadowanych pancerzy, na rogacze, zaprzężone w wozy, na poganiaczy, zasiadających na ich włochatych czarnych garbach.
Chciało im się jeść. Bolały naciągnięte na „katordze” mięśnie. Dziwne pragnienie, które opanowało Razwijara na granicy ziem Nagórenów i Imperium, skryło się gdzieś głęboko.
— Trzeba by zaopatrzyć się w broń — rzeczowo stwierdził Łuks. — Nauczę się walczyć z tobą w parze. Ty przecież nie umiesz. W walce odrąbiesz mi uszy i dobrze, jeśli tylko uszy, bo może i głowę strącisz.
— Jesteśmy „młodszymi obywatelami Imperium, pozbawionymi środków do życia” — uśmiechnął się Razwijar. — Na stemplu napisano: „Bez prawa noszenia broni”.
Łuks wyciągnął z kieszeni koszuli swój papierek. Rozłożył, długo wpatrywał się w tęczową pieczęć. Potem zwinął go w stożek i splunął do środka.
— Ostrożnie — powiedział Razwijar. — Siedzimy pod samym miastem.
— Widziałem ich „prawa” wiesz gdzie? — nastroszył się chimajryd. — U człapacza w tyłku!
I szurnął papierek w przydrożne krzaki.
Łuks nie lubił i nie umiał nosić ciężarów, układać kamieni, rąbać i piłować drzew, zwalać drewno, słowem, prawie nie nadawał się do żadnej pracy, która może wyżywić włóczęgę w czasie wędrówki. Duma nie pozwalała mu nosić dzieci na grzbiecie, ale i tak który z rodziców powierzyłby dziecko „jarmarcznemu cudakowi”.
Razwijar, przywykły do ciężkiej pracy, nie brzydził się żadnym zarobkiem.
W małych siedliskach, przez które przebiegała ich droga, nigdzie nie można było dostać czystej oprawy i nie było komu sprzedać gotowej książki, tutaj nawet historii w zajeździe słuchali niechętnie, bez zainteresowania, dlatego Razwijar ładował i rozładowywał wozy z kłodami, piłował, taszczył, tyrał za dwie miski kaszy. Łuksowi wydawało się to zbyt upokarzające, uciekał do lasu uprawiać zakazane rzemiosło polowania, a Razwijar za każdym razem oczekiwał go w napięciu, obawiając się najgorszego.
Z każdym dniem robiło się zimniej. Wędrowcy szli po równinie, gdzie było bardzo dużo rzek, rzeczułek, jezior szerokich, okrągłych, spokojnych. Z nastaniem zimy cicha woda od razu pokryła się lodem i okoliczni mieszkańcy, tylko na to czekając, utorowali nowe przeprawy — po lodzie, na drewnianych płozach, wozili towary na jarmark. Przeręble — ciemne otwory do łowienia ryb — ogradzali płotami z rozwieszonymi na nich czerwonymi i żółtymi wstęgami.
Razwijar i Łuks głodowali i marzli. Sprawy toczyły się już całkiem źle, kiedy nawinął się szczęśliwy przypadek, bowiem w przydrożnym zajeździe potrzebowali pracownika.
— Dlaczego ty znosisz wszystkie te upokorzenia?
Siedzieli w komórce pod samym dachem, gdzie ledwie docierało ciepło z niższych pięter. Na zewnątrz szalała zamieć.
— Dlaczego ty, jeździec, myjesz im kotły i rąbiesz drwa?
— Dlatego, że musimy coś jeść — spokojnie odezwał się Razwijar. — I gdzieś mieszkać. A swojego zamku, póki co, jeszcze nie zbudowaliśmy.
— Moglibyśmy znaleźć zarobek godny wojowników!
— Nikt cię nie trzyma. Idź, szukaj.
— Mówiłeś, że masz w głowie wiele ksiąg za setki realów!
— Ale niewiele z nich pożytku, dopóki są w głowie. A wydostać je stamtąd bez pieniędzy, bez gildii, w tej głuszy się nie da.
— Myślałem, że jesteś wojownikiem — powiedział Łuks i odwrócił się. — Pamiętam cię z bronią w ręce… Kiedy patrzyłeś śmierci w twarz…
— Ja też wiele pamiętam — powiedział Razwijar. — Jak wywracałem się niby samojadka, żeby wykupić cię od strażników. Jak taszczyłem worki za nas dwóch, a ty stałeś i patrzyłeś. Jak przynosiłem ci jedzenie, a ty mówiłeś; dziękuję, tylko czemu tak mało?
Łuks silnie zacisnął wargi. Jego ogon nerwowo uderzył po podłodze z desek.
— Nie ciągnąłem ciebie za sobą! — kontynuował Razwijar, prawie nie panując nad przelewającą się czarą goryczy. — Siodła na ciebie nie nałożyłem i nie podciągałem strzemion.
Sam nie zginę, nakarmię się i drogę znajdę, a ty możesz zabierać się stąd nawet zaraz. Zabieraj się!
Półczłowiek objął się za ramiona. Jego sierść stała dęba jak naelektryzowana szczotka.
— Po prostu myślałem, że ta praca jest godna niewolnika — powiedział głosem o ton niższym, jakby starając się wytłumaczyć.
— Znajdź inną.
— Nie jestem rolnikiem, żeby to wszystko robić.
— Przyjdzie wiosna to dowiesz się, co to jest prawdziwa chłopska praca na polu.
— Nie dowiem się. I wiedzieć nie chcę.
— A moi przodkowie — nieoczekiwanie dla samego siebie powiedział Razwijar — wypalali las wielkimi polanami. Rozdzierali palące się pnie. Siali. Żęli. Mój ojciec był obiegowym, strażnikiem pól. Biegał wzdłuż miedzy na szczudłach i odganiał w las szkodniki… Niekiedy ogryzały mu szczudła… Ale on nabijał je na oszczep.
— Czyli też był wojownikiem — Łuks podniósł głowę. — Ryzykował, posługiwał się bronią, przeganiał wroga. A nie, giął plecy, szorując cuchnące koryta.
Razwijar nie słuchał go. Odległe obrazy przeszłości nigdy nie nawiedzały go z taką wyrazistością i pełnią, jak to zdarzyło się po raz pierwszy na pokładzie „Łuski”. Ale teraz, kiedy zaczął mówić o ojcu, wszystko wróciło do niego w najdrobniejszych szczegółach. Dom. Próg, z dwoma kamiennymi stopniami. Sień bez sufitu, a z niej widoczny dwuspadowy słomiany dach, wysoko nad głową. Dwie pary niezamkniętych drzwi; jedne do części ojca, a drugie do części wuja. W domu, wszystko drewniane, jasne i żółtawe, beżowe, wygładzone tkaniną i dotykami jak ciepła rama kołyski: śpij…
— Poczekajmy — powiedział przezwyciężając widziadła. — Jeszcze trochę. Doczekamy wiosny w cieple.
Doczekać wiosny w cieple nie było im dane. Był jasny, zimny dzień, Łuks, w jednej lekkiej kurtce, biegł po polu, drobny śnieg tryskał spod szerokich łap i migotał w słońcu. Na grzbiecie chimajryda, uczepiwszy się jego szerokich ramion, siedziała jasnowłosa Jeli w zachwycie chichotała i piszczała tak, że usłyszał ją ojciec, oberżysta z zajazdu, w którym zimowali.
W ciągu pół godziny karczmarz, czerwony i zasapany, wpadł do kuchni, gdzie Razwijar skrobał skrobakiem żeliwne kotły.
— Zabierajcie się. Obaj! W ciągu minuty ma was nie być! Won!
Razwijar uspokajał go, jak mógł. Jel znowu piszczała. Tym razem dlatego, że ojciec targał ją za warkocze. Na nieszczęście w spór wmieszał się Łuks, jedno nieostrożne machnięcie łapą wystarczyło, żeby oberżysta poleciał na ścianę, uderzył głową i zachrypiał. Jel przypadła do ojca, na cały głos wyklinając chimajryda. Razwijar zrozumiał, że w środku zimy przyjdzie im iść, gdzie oczy poniosą.
I poszli. Kończył się krótki dzień, nadleciał wiatr, Łuks szedł z nisko opuszczoną głową.
Razwijar w milczeniu wdrapał się na jego grzbiet i ze wszystkich sił zacisnął nogi na bokach.
Chimajryd głośno westchnął, podskoczył tak, że Heks omal nie spadł i rzucił się do biegu po zamarzniętej drodze, a potem i po polu, nie przejmując się bruzdami i jamami. Poruszał się wielkimi skokami, wiatr smagał twarz i po dosłownie dwóch minutach Razwijar już niczego nie widział przez łzy. Łuks gnał, wyrażając tym pędem cały swój stosunek do niesprawiedliwego świata i Razwijar poważnie zaczął się obawiać, że ten złamie nogę, potykając się o przykrytą śniegiem gałąź albo, po prostu, wpadnie na drzewo, miażdżąc razem dwie głowy, swoją i jeźdźca.
Gwałtownie pociemniało — nadpłynęła czarna chmura. Boki Łuksa zapociły się, Razwijar zesztywniał niczym drewniany kołek. Zamarzniemy na śmierć w tej głuszy, pomyślał Razwijar ze zdziwieniem pełnym obrzydzenia na myśl o takim końcu, i w tym samym momencie zobaczył światło przed nimi, ogienek, przedzierający się przez śnieżną zadymkę i pnie drzew.
— Roz… bójnicy — z trudem wymówił Łuks i odrobinę zmniejszył prędkość. — No wreszcie.
Nocujący zimą w lesie okazali się nie rozbójnikami, a błąkającymi się w poszukiwaniu Śmierci myśliwymi. Razwijar zamarł usłyszawszy odpowiedź piegowatego, niskiego wzrostem mężczyzny, przywódcy drużyny. Okazało się, że Śmiercią w tych krainach nazywają rzecznego chapuna.
— Przecież on w jednym miejscu nie siedzi, kocia kiszka. Przeprawia się i z prądem i pod prąd, i przez tamy przeskakuje. A bywa, że w podziemne wody się przesącza i siedzi tam, obrastając sadłem. A Śmiercią nazywają go dlatego, że ludzkie mięso bardzo lubi. Czuje z daleka. Siedzisz, na przykład, w łódce z wędką albo przynętę swoją stopniowo wybierasz. A tutaj — trzask, prask! Łódeczka w drzazgi i tylko czapka na wodzie pływa. Niejednego w ten sposób zabrało.
W drużynie było dziesięciu ludzi. Wędrowali pieszo, nocowali w namiocie z ciepłej skóry, nieznanego Razwijarowi zwierzęcia. Gardzili noclegami w zajazdach, ponieważ, jak wyraził się przywódca, „szanują zapracowany grosz”. Mieli ze sobą imperatorskie licencje na wyrąb lasu, na polowanie i na zabijanie, szczególnie Śmierci. Jedno spojrzenie na twarz Łuksa wystarczyło, żeby Razwijar zrozumiał, że czworonóg nigdzie się od tych ludzi nie ruszy.
Pojawienie się chimajryda nie wszyscy przyjęli spokojnie. Jeden, najmłodszy, nawet się mocno przeraził, inni bardziej się zdziwili, niż bali; podchodzili popatrzeć, dotknąć. Półczłowiek, którego ludzka ciekawość zazwyczaj rozdrażniała, tym niżem nie wykazywał niezadowolenia — wręcz przeciwnie, podnosił łapy, pokazując wciągnięte pazury, opowiadał o Nagórenach-chimajrydach i w ogóle zachowywał się jak życzliwy cudzoziemiec, świadomy swojej odmienności od okolicznych mieszkańców. Razwijar nie był przekonany, że drużyna przyjęłaby do swojego ogniska zwyczajnego dwunogiego włóczęgę, który pojawił się z nocnego lasu bez wezwania i zaproszenia. Ale Łuks stanowił wielką osobliwość i ostatecznie dopuścili dziwaków do swojego kręgu.
Paliło się wielkie ognisko. Z ciemności wyłaniała się ściana czarnych, porosłych mchem pni.
— Jak pójdzie ławica żółtochwostów to wiadomo, że i Śmierć za nią.
Żółtochwosty skupują kupcy, dając imperatorski real za każde skrzek! To przedziwna ryba, nie psuje się i nie śmierdzi, i męskiej siły od niej przybywa, i wszystkie choroby leczy, tak mówią. Dlatego żółtochwosty są w cenie.
Zimą zgłodniała Śmierć zaczynała miotać się po rzekach i jeziorach, polując spod lodu.
Drużyna natychmiast szła na wezwanie. Niedaleko stąd — może pół dnia drogi zostało — jakąś babę wciągnęło pod lód i nocą widziano srebrzyste światło w rzeczce.
— Świeci, kiedy jest ciemno. To pozwala się przed nią chronić. Co mądrzejsi spuszczają pod wodę wiosło, a do wiosła przyczepiają lusterko i bacznie je obserwują. Jak spod wody idą błyski to koniec połowów, czas zwijać łódeczkę. Mówią, że ona w ciemności nie widzi, dlatego się świeci, ot wszystko, kocia kiszka.
— Płacą wam za nią? — zapytał Razwijar. — Za to, że ją zabijacie?
Mężczyzna spojrzał na niego, nie rozumiejąc pytania:
— Za co tu płacić? Przecież to nasze rzemiosło. Co zdobędziemy, to nasze.
— Przecież ludzi przed nieszczęściem ratujecie— powiedział Razwijar.
— No tak — odezwał się drugi, dawno niemyty, porosły skołtunioną brodą. — Tylko, co my mamy do ich nieszczęścia? My ze Śmierci świetlne kryształki wyciągamy.
— Co? — zdziwił się Łuks.
— Świeci się ona, ponieważ wewnątrz niej są świetlne kryształki — wyjaśnił przywódca. — A te kryształki to coś w rodzaju atramentu, tylko na odwrót. Za nie, bracie, taką cenę dają, że i zaryzykować można.
Na drugi dzień, jeszcze przed obiadem, drużyna dotarła na miejsce. Łuks, który nigdy nie pozwalał używać siebie jako zwierzęcia jucznego, tym razem wziął na grzbiet taką górę ekwipunku, że ciekawość myśliwych przerodziła się w trwałą sympatię. Razwijar zachowywał milczenie, na tych ziemiach za wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności przyjęte było dziękować Imperatorowi, a za nieszczęścia i dramaty — przeklinać Szuu. Gdyby od małego był mieszkańcem Imperium — dziękowałby teraz Imperatorowi bez ustanku.
Szeroka równinna rzeka, zakręcająca w pobliżu osady Zabawa, dawno wyprostowała swój bieg, przebijając sobie nowe koryto, a oddzielone w rezultacie tego jezioro miejscowi przezwali Starcem. Śniegu prawie nie było, ponieważ zwiał go wiatr i powierzchnia Starca bielała matowym, gdzieniegdzie pokrytym pęcherzykami, lodem. Przy drewnianych mostkach, pod prawym wysokim brzegiem, ciemniała zaniedbana przerębla. Obecnie także była pokryta lodem, ale był on o wiele cieńszy i zielonkawy. Brzegi wyrwy szczerzyły się wkutymi krami, a na boku leżało do połowy wmarznięte wiadro.
— Tutaj ją porwało — powiedział teść zaginionej kobiety i wskazał palcem, pokazując pod lód. — Mówiłem jej, żeby wody stąd nie brała. Tutaj woda mętna, a i piasek się trafia.
— Aha — przywódca drużyny ani myślał się przerażać, ani martwić. — Po załamaniu widać, że to rosła sztuka… ma dziesięć lat, a może i nawet piętnaście. One u siebie w podziemnych rzekach takiej tuszy nabierają…
— I świetlnych kryształków ma w sobie trzy miarki — marzycielsko założył włochaty. — Albo cztery.
— Odejdź od brzegu — ostro powiedział przywódca do Łuksa, pochylonego nad przeręblą. — Teraz zobaczymy, czy ona tutaj jest, czy uciekła. Może się nażarła i poszła do swojej nory grzać się…
Przywódca wyciągnął drewnianą rurkę, pustą w środku, nasypał do niej garść okrągłych ziaren, błyszczących i gładkich, nadął policzki, natężył się i dmuchnął je na lód, jakby wystrzelił.
Kuleczki rozsypały się i zamarły. Drużyna także zamarła, każdy zastygł tak jak stał, wpatrując się w lód; ten drgnął, kuleczki znowu się potoczyły i znowu zamarły.
— Tutaaaaj — przeciągnął przywódca z drapieżnym zadowoleniem. — Siedzi, kochanieńka, jak wsad w kociej kiszce.
Drużyna zakrzątnęła się. Jeden stawiał namiot w przyzwoitej odległości od brzegu, inny rozpakowywał bagaż. Razwijar zaczął pomagać, żeby nie zamarznąć. Łuks zastygł w podziwie nad myśliwskim arsenałem. Niepozorni z wyglądu mężczyźni, podchodzili do sprawy poważnie.
Były tutaj arbalety różnych typów i rozmiarów, wybór bełtów, okutych żelazem, harpuny i piki, sieć ze stalowych kółeczek, tak ciężka, że trzeba ją było nosić, rozbierając na dwie części.
Przywódca, wyszedłszy na sam szczyt jedynego w okolicy wzgórza, obserwował stamtąd rzekę i Starca. Wrócił zatroskany, z czapką zsuniętą na jedno ucho.
— Duże, widać, zwierzę. I rozpęd ma, jakby co dziura już przebita, lód cieniutki… Dawajcie no, chłopcy, dalej od brzegu popróbujemy, gdzie lód mocniejszy. Ciągnijcie drewno, przynętę…
A ty — odwrócił się do Razwijara — co umiesz? Twój kolega tobołki potrafi nosić, to jest nam potrzebny, a ty sam — popatrzeć przyszedłeś?
— On umie strzelać — pośpieszył się z odpowiedzią Łuks.
Przywódca zmarszczył brwi:
— Strzelać? A gdzieżeś się tego wyuczył?
Razwijar obrzucił Łuksa długim i znaczącym spojrzeniem. Wzruszył ramionami:
— Kiedyś… służyłem w straży.
— Pokaż — zażądał przywódca.
Razwijar wybrał najmniejszy arbalet, nałożył lekki bełt, zaskrzypiał kółkiem. Wycelował w pogięte wiadro, cały czas leżące na skraju zamarzłej przerębli. Spuścił cięciwę. Arbalet był źle zestawiony, strzała przeszła w odległości dłoni od wiadra i upadła na lód.
— Partacz — powiedział Łuks.
— To nic — przywódca pobłażliwie się uśmiechnął. — Nauczy się.
Tymczasem drużyna, w pewnej odległości od przerębli, wydłubała w ziemi jamę, wkopali w nią wielką procę i przywiązali do jej „rogów” wysuszoną kiszkę wszystkożercy. Nabili szmatami stare koszule i spodnie, przeciągnęli sznurami, przymocowali do procy. Przywódca chodził wokół, sprawdzał mocowania, z troską kiwał głową:
— Och, czy nie za blisko zbudowali, gołąbeczki… Ja teraz kącik zaznaczę, żeby nie bliżej…
Rozpędzi się, paskuda, a brzeg spadzisty…
Znowu załadował swoją rurkę okrągłymi nasionami i „wypluł” je na lód. Pomalowane na czerwono, kuleczki widniały na lodzie jak kropelki krwi.
— O, nawet bliżej… O tak. I zaczekajcie, niech tylko Uszan będzie przy procy, a pozostali niech zagrodzą przejście — on jest stary, ale pełen sił, może ją złamać. Łuks — niemal prosząco odwrócił się w stronę chimajryda. — A z włócznią to ty kiedykolwiek chodziłeś?
— Jeszcze jak — powiedział dumny Łuks. — Dawaj swój oszczep. Tylko wytłumacz, gdzie bić.
Razwijarowi tym razem nie przydzielono pracy. Odszedł na bok i zaczął patrzeć.
Zdumiewające, że tak rozstroił go nieudany strzał do wiadra. Łuks, bawiąc się oszczepem, wysłuchiwał wskazówek myśliwych, a Razwijar patrzył na niego i myślał: to ja zabiłem władcę w kamiennym zamku. To ja zastrzeliłem maga. Ani razu ci o tym nie mówiłem, bo… głupio się tym chwalić. Prawdziwymi czynami chwalić się nie godzi. A może to wcale nie był wyczyn.
Zrobiłem to, czego nikt nie zdołał, a ty zwiesz mnie partaczem za to, że chybiłem z cudzego, kiepskiego arbaletu, do starego wiadra!
I znowu popatrzył na wiadro i pomyślał o dziewczynie, która tutaj zginęła. Schyliła się, żeby nabrać wody. Śpieszyła się zapewne do domu, do rodziny…
Współmieszkańcy wsi, z której pochodziła zaginiona, tłoczyli się w sporej odległości. Byli ciekawi i bali się zarazem.
— Gotowi? Zarzucajcie! — cienkim z napięcia głosem krzyknął przywódca. Drużyna, wszystkiego ośmiu ludzi, stała w półokręgu, ze wzniesionymi arbaletami i pochylonymi pikami.
Kosmaty Uszan naciągał procę, odchodząc coraz dalej, ciągnął koniec sznurka. Przywódca, zmrużył oczy, sprawdzając celownik.
—Wszyscy! Stop! Tutaj… No, niech nam Imperator pomoże, bracia. Raz, dwa, trzy!
Uszan wystrzelił z procy. Machnąwszy rękawami bezgłowa kukła ze szmat wzleciała w powietrze, zatoczyła łuk i plasnęła na lód. Za nią ciągnął się, jak ogon, sznurek.
Wszyscy zamarli. Razwijar wstrzymał oddech.
— Ciągnij — szeptem zakomenderował przywódca i kosmaty powoli pociągnął linkę do siebie. Ciągnął przebierając rękami, z jego ust wydobywał się obłoczek pary, a opasana sznurem kukła pełzła po lodzie, z rozrzuconymi „rękami” i „nogami”. Strzelcy podnieśli arbalety, ci którzy trzymali oszczepy naprężyli się, jakby tuż przed rzutem, a kukła pełzła i pełzła, dotarła do brzegu i wyszła na ląd. Uszan cały czas przebierał rękami, kukła dopełzła najpierw do procy, a potem do samych jego nóg.
Nastąpiła długa pauza. Potem przywódca, stękając, podniósł się i przykucnął.
— Nie wzięła — powiedział przez zęby. — A przecież nie mogła uciec, zauważylibyśmy…
Co za draństwo.
— Może czuje? — Wysunął przypuszczenie najmłodszy członek drużyny, ten, który na początku przestraszył się Łuksa.
— Ona niczego nie czuje! — warknął przywódca. — Kompletna bzdura, kocia kiszka, że Śmierci bywają rozumne. Ona nie ma mózgu, ma tylko kości, skórę, tłuszcz i świetliste kryształki! Widocznie jest syta albo leniwa, albo przymarzła. Dawaj, podnosimy kukiełkę, popróbujemy jeszcze raz!
Wszystko się powtórzyło. Uszan wystrzelił, kukła, obciążona nabitymi w jej brzuch kamieniami, poleciała i upadła na lód. Arbaletczycy naprężyli się, zamarli ludzie z oszczepami, kukła pełzła po lodzie, to zbliżając się do brzegu, to zatrzymując, a przywódca szeptem komenderował:
— Przytrzymaj… Ciągnij. Przytrzymaj… Ciągnij. Przytrzymaj!
I znowu nic się nie wydarzyło. Kukła wydostała się na krawędź brzegu i zaczepiła o kamień.
Uszan cały czas szarpał i szarpał sznurek, ale kukła zastygła, a kamień nie chciał odpuścić.
Przywódca zaklął szpetnie.
— Wszedł ty w kiszkę wszystkożercy! Ach ty… co ty smarkaczem jesteś, że wyciągnąć nie możesz!
Kusznicy przyglądali się, któryś nerwowo się zaśmiał. Łuks, stojący bliżej brzegu niż wszyscy, niedbale podniósł swój oszczep i ruszył w kierunku kukły, wyraźnie mając zamiar ruszyć ją z martwego punktu.
— A może ona zde… — zaczął młody myśliwy.
W tym momencie lód pękł z trzaskiem, rozpryskując wokół białe odłamki. Kilka kroków od Łuksa, przy samym brzegu, wyskoczył z wody biały potwór z ogromną głową i rozwartą paszczą.
Razwijar jakby wmarzł w zimne powietrze. W myślach dziesięć razy zerwał się, pokonując rozdzielającą ich odległość, doskoczył do tego głupka z niedbale wzniesionym oszczepem…
Krzyknęli ludzie, daleko z tyłu, gapie. Cienkimi głosami wrzeszczały kobiety. Przywódca ni to zawył, ni to zaklął, młody myśliwy zapiszczał, a Łuks, nie biorąc rozmachu, wsadził swój oszczep w głąb rozwartej paszczy nad swoją głową i od razu prześlizgnął się na bok, a tam, gdzie przed chwilą stał, w lodową skorupę wbiły się zęby.
I dopiero wtedy poleciały strzały, oszczepy i jeden wielozębny harpun, którym rzucił przywódca.
Kiedy wyciągnęli Śmierć na brzeg, ciekawskich trzeba było odganiać niemalże pałkami.
Razwijar nie patrzył. Odszedł na bok, usiadł wprost na zamarzniętej ziemi i objął ramiona rękami, bezwiednie naśladując Łuksa.
Chimajryd nie od razu do niego podszedł. Przeżywał chwilę sławy, bowiem przywódca najpierw wymierzył mu policzek, a chwilę potem uroczyście oznajmił, że taki zdolny i fartowny myśliwy powinien, oczywiście, zostać w jego drużynie. Pozostali, przeżywszy chwilę grozy, szumnie się radowali, klepali Łuksa po szorstkich bokach i proponowali uczczenie dzisiejszego wydarzenia tęgim trunkiem.
Ale kiedy radość się zakończyła i myśliwi zajęli się rozdzielaniem tuszy, Łuks jednak podszedł do samotnie siedzącego Razwijara.
— No, a ty co?
— Nic — Razwijar zarzucił ręce za głowę.
— To przynajmniej jest podobne do męskiej pracy — Łuks przeciągnął się. — Juków więcej nie będę im taszczył.
— Nie taszcz.
— No co jesteś taki skwaszony? Zazdrościsz?
Uwolniona woda w Starcu ciemniała, kołysały się pływające białe wysepki.
— Widziałeś jakie zwierzę? — głosem o ton niższym zapytał Luks.
— Widziałem.
Śmierć jeszcze podrygiwała na zmarzniętej ziemi, nie—foremna tusza była opleciona niczym wieńcami pulsującymi rurkami. Myśliwi, uzbrojeni w noże, doili w przygotowane manierki gęstą, świetlistą ciecz. Ciężki, gryzący zapach unosił się nad brzegiem, a wiatr, jak na złość, ucichł. Razwijar często przełykał ślinę.
— Nasi odsprzedają kryształki pośrednikom, a ci wiozą je prosto do Stolicy — powiedział Luks, a Heks odnotował w myśli, jak ten nazwał drużynę myśliwych: „nasi”. — A gdyby tak samemu dostać się do Stolicy i sprzedać jakiemuś magowi…
— Byłoby nieźle— Razwijar wstał. — Znakomite uderzenie, naprawdę. Świetnie się spisałeś.
Odszedł o świcie, który zimą wstawał późno. Przenocował w zajeździe, wykładając na nocleg ostatnie pieniądze i odszedł. Mroźny wiatr zwiał śnieg z drogi, marsz po twardej glinie nie był trudny, a przydrożny znak wyraźnie wskazywał kierunek — Razwijar, jak i wcześniej, poruszał się na południowy zachód, w kierunku pogranicza.
Po co tam szedł?
Miał ochotę usiąść na poboczu, ale było zimno, więc szedł dalej. Nigdy w świadomym życiu nie dążył do czegokolwiek. Albo uciekał od czegoś, albo po prostu żył jak drzewo, ciesząc się deszczem, a w słoneczną pogodę rzucając cień. I oto teraz uświadomił sobie, wyraźnie jak nigdy wcześniej, bezużyteczność jakichkolwiek wysiłków; trzeba by zawrócić i pójść z powrotem.
Trzeba dostać się do centrum Imperium, a jeśli się powiedzie to i do samej Stolicy. Znaleźć wreszcie dla siebie posadę kopisty. Wstąpić do gildii, nosić pióro za uchem, jak kiedyś pan Agi.
A może uda się odnaleźć samego Agla — czemu nie? Skryba to profesja wyróżniająca się. Prawo majątkowe były właściciel stracił, wyrzucając niewolnika za burtę „Skrzydlaka”. Na pewno będzie szczęśliwy zyskując dobrego czeladnika. A Razwijarowi wszystko jedno z kim przyjdzie mu dzielić się dochodem z nowych kopii, dlaczego więc nie ze starym panem, który kiedyś był dla niego dobry?
Tonął w tych myślach jak w złym śnie.
Inaczej — co? Całe życie szorować kotły w oberżach? Zdarzało mu się dowodzić ludźmi i ogniewuchami, zabijać, oszczędzać, ratować. Może władca zrobiłby go swoim następcą i Razwijar zestarzałby się w kamiennym zamku z nieboszczykiem w podziemiu, niczego nie potrzebując, posyłając strażników na polowania i walki, wzywając na swoje pokoje kobiety za każdym razem nowe… A teraz jest włóczęgą, oberwańcem, „młodszym obywatelem” bez prawa noszenia przy pasie nawet scyzoryka. Łuks miał rację. Obecne życie Razwijara godne jest niewolnika, ponieważ znowu powrócił do niewolniczego stanu, z tym że niewolników przynajmniej karmią…
Razwijar pomyślał o towarzyszu i zrobiło mu się jeszcze gorzej. Co rozumie chimajryd — młokos, obcy — z praw nieznanego mu świata? To nie to, co oddawać cześć „mateczce Wof”, która zaszła w ciążę z wodospadem. On sądzi, że myśliwi będą mu wyczesywać sierść srebrnymi grzebykami. „Nie będę więcej juków taszczył…”. Gdzie będzie walczył, durnota, objuczą go, namówią do tego albo zmuszą. Będzie chodził z drużyną, a nocował w namiocie z jukami i taszczył je na grzbiecie, dopóki pewnego razu jakaś Śmierć nie odgryzie jego kudłatej głowy…
Razwijar zatrzymał się. Odchodząc z obozu, był przekonany, że Łuks po prostu znalazł sobie nowych, lepszych jeźdźców. Teraz pękało mu serce. Wyobraził sobie, jak bezgłowy Łuks leży na brzegu, a obok myśliwi obojętnie wytaczają świetliste kryształy z tuszy martwej Śmierci.
Nieszczęsny syn przeklętych Nagórenów. Może Poranek Bez Skazy znał także i jego los. Znał los wszystkich swoich współplemieńców, dokładniej, tworzył ten los, kiedy przygotowywał swoje przekleństwo. Może wiedział, że Razwijar zostawi Łuksa, kiedy ten stanie się ciężarem.
Obrócił się przez ramię. Wstawało słońce, na drogę padał zgięty cień śnieżnej zaspy, która stała na poboczu. Obozu już nie było widać, za to z przodu, w odległości stu kroków, ciemniał drogowskaz na rozstaju dróg. A co on może dać Łuksowi, dumnemu Nagórenowi Łunie Księżyca? Drugi koniec kłody, którą trzeba przeładować z wozu na stos? Czy pomazane atramentem pióro? Chimajryd przecież nawet czytać nie umie…
Powoli, krok za krokiem, Razwijar znowu ruszył przed siebie. Jarmarczny kram — oto gdzie chimajryd spotka swoją starość. Zobaczył tę scenę przed oczyma wyobraźni: tłusta kobieta z brodą balansuje na kuli, a zza porwanej zasłonki wychodzi siwy, przygarbiony, zmęczony Łuks ze śladami bata na włochatej skórze. A głupie dzieci biją brawo…
Długo stał na skrzyżowaniu dróg. Jedna droga wiodła prosto na południowy zachód, druga zakręcała na północ. Nie zastanawiając się, Razwijar skręcił i wkrótce dostał się do ludzkiej siedziby. Była to maleńka osada na brzegu jeziora, gdzie na przystani stała samotnie, wmarznięta w lód, rybacka łódeczka.
Pracowników w zajeździe nie potrzebowali. Opowieści słuchać także nikt nie chciał — ani o odległych krajach, ani o statku kobiet, ani nawet o sytusze, która zapragnęła stać się skrzydlakiem. Oberżystka, młoda i bardzo gruba kobieta, najpierw zwymyślała Razwijara, obrzucając go niewybrednymi epitetami, a potem powiedziała przez zęby:
— Zresztą, rozpal ogień. Mało tego… Rozpal ogień w palenisku, pogrzej się i wynoś na cztery wiatry.
Razwijar bez sprzeciwu wszedł do domu, przestronnego, z ledwie wyczuwalnym zapachem kwasu, którym przesiąkły drewniane ściany i stoły. Młody parobek na rozkaz przygasił już rozpalony ogień — całą swoją postacią wyrażając zdumienie, że nie rozumie, po co te głupoty.
Razwijarowi pozostało tylko wsunąć w dymiące kąty parę suchych szczapek i przydusić z wierzchu już opalonym polanem. Ogień znowu zapłonął, Razwijar klęcząc, wyciągnął w jego kierunku zamarznięte ręce. Wracać czy nie, rozmyślał. Szukać polujących na Śmierć. Prosić Łuksa o wybaczenie, że odszedł. Szczypawce głowa niepotrzebna, wystarczą jej nogi — tak mówili Pagóraki o głupim, ale chętnym do działania człowieku. Tak mówili, tłocząc się w domu, rozsiadając na ławkach, a ojciec śmiał się, siedząc za ciężkim drewnianym stołem; szczypawce głowa niepotrzebna…
Razwijar poruszał w piecu, wśród popiołu, kawałek papieru z wymyślnymi literami. Pomyślał, że mu się przywidziało — kto będzie palił papierem?!
Strzępek rozbłysnął i obrócił się w popiół. Razwijar przesunął wzrok: obok pieca, w rozeschniętej beczułce, znajdowały się szczapki, zapałki i drewniane odpadki do rozpałki. Do połowy zasypana skręconymi wiórkami leżała tam książka bez i »prawy — po prostu paczka podartych, wyrwanych stronic.
— Skąd?!
Wyszarpnął książkę z beczułki. Rozsypały się wiórki, posługacz podparł się rękami pod boki, bowiem ze wzburzenia na taki nieporządek słów mu zabrakło. Strzepał śmieci, przewrócił stronicę: „…ki, szybujące nad wodą bywały przechwycone przez niego i tonęły. Straszny wiatr duje w tym czasie na brzegu. W jeden dzień znikają przepaście, przepadają zębate skały — wszystko skrywa się pod wodą i cieśnina Osi Nos staje się żeglow…”.
Razwijar głęboko westchnął. Pamiętał, co było dalej: „staje się żeglowna. Zaczyna się sezon i statki z całego Imperium i spoza jego granic, kierują się na wewnętrzne morze. Zdarzyło się i mnie wędrować między Osim Nosem, a Krzemieniem, ale nie w sezonie, kiedy podróż w tamtych rejonach jest bezpieczna i przyjemna. Okręt zatrzymał się z powodu uszkodzenia i…”
Kapitan zakazał palić ogień w ładowni „Skrzydlaka”. Pan Agi powiedział: „Dobrze, przepiszesz jutro”. Nazajutrz był port Mirtie, szybujące miasto, odprawa celna, słona woda i Razwijar, idąc na dno, zdążył jeszcze pożałować niedoczytanej, niedopisanej, niedokończonej „Podróży”.
Gorączkowo kartkował stronice. Sto piętnaście, sto szesnaście. Oto i ona, druga część „Podróży na Osi Nos” księga przedarta dokładnie pośrodku, prawie w tym miejscu, gdzie skończył ją przepisywać.
— A to co znowu?!
Zjawiła się oberżystka. W piecu palił się ogień, Razwijar klęczał, w świetle płomieni kartkując fragment książki.
— Po coś to wziął? Odłóż!
— To droga rzecz — powiedział Razwijar z przykrością. — Była droga, dopóki jej nie porwali, ale i teraz jest coś warta.
— Tak? — uśmiechnęła się oberżystka. — A ty postanowiłeś nad tym deliberować?
Razwijar podniósł się. Na przeciwległej ścianie wisiało zaśniedziałe zwierciadło, które nie wiadomo skąd wzięło się w obiadowej sali wiejskiego zajazdu. Zobaczył siebie: chudego, bladego człowieka ze złamanym nosem, z bardzo ciemnymi oczami i dziwnie wygiętymi brwiami. Obok stała oberżystka. Na jej białej twarzy z zapadniętymi policzkami, jakby na wieczność zastygł podejrzliwy, swarliwy wyraz. Razwijar przypatrzył się jej dokładniej.
— Przecież ty także jesteś półkrwi Heksem — powiedział głośno, nieoczekiwanie dla samego siebie.
Widział w zwierciadle, jak zmieniła się na twarzy; biała skóra pokryła się czerwienią, nos spurpurowiał, dolna warga wydęła się w grymasie wściekłości. Oberżystka zamachnęła się, żeby wymierzyć przybłędzie policzek, ale ten przechwycił jej rękę. Pociągnął do siebie i nieoczekiwanie mocno objął.
Chłopiec krzyknął z oburzeniem.
— Puść — oberżystka oswobodziła się jednym szarpnięciem. Popatrzyła na Razwijara, jakby zamierzała pożreć go oczami. Odwróciła się do pracownika:
— Co tak stoisz! Marsz do kuchni, w podskokach, ale już! Jedzenie mu przynieść, niczego nie żałuj… Kaszy wczorajszej przynieś!
— Ty jesteś przecież jeszcze zupełnym szczeniakiem. Mógłbyś być moim synem.
Nie znosiła sprzeciwu. Silna, trzymała w ryzach cały dom, zdawało się, że i całą osadę. Miała trzech synów, każdego z innym mężczyzną. Wszyscy jej chłopcy pracowali w oberży. Starszy był rówieśnikiem Razwijara. Ta kobieta całe życie robiła, co chciała.
Spędzili noc na szerokim materacu, nabitym ptasimi piórami. Pióra przebijały na wylot grube płótno i kłuły jak igły, ale oberżystce było wszystko jedno — jej ciało nie czuło bólu.
— Tylko język, jeśli go przygryźć, boli. Żebyś wiedział, ileż to razy przypadkowo się sparzyłam, a palca ledwie nie odpiłowałam. Nie ma bólu… Tylko mężczyzn czuję. Nie każdego.
Ciebie… tak. Hej, nie śpij, chłopcze!
Nie była podobna do ani jednej kobiety z tych, które Razwijar znał wcześniej. Tamte były niewolnicami, ta zaś sama sobie panią. Ciężka, gorąca, początkowo peszyła Razwijara bezceremonialnością i uporem, ale bardzo szybko się opamiętał i zaczęły się miłosne zapasy.
Pióra z materaca wbijały się w kolana, w biodra, w plecy, niczym maleńkie włócznie.
Razwijar rozwiązał sznureczek, ściągający jej włosy i te kaskadą rozsypały się mu na twarz, odurzając zapachem traw i drzewnego dymu. Owinął nimi swoją pięść, żylastą, silną i bardzo młodą. Spędził we wstrzemięźliwości wiele dni i teraz, w tej grze wojennej, z szeregowca powoli przeistaczał się w przywódcę.
Zasypiali i znowu się budzili. Nad ranem, oberżystka, biała i zmizerniała, leżała z głową na jego ramieniu, a pióra z materaca krążyły po komnacie, niesione przeciągiem.
— Ty jesteś przecież jeszcze zupełnym szczeniakiem — powtórzyła drwiąco. — No, uszczypnij mnie. Oho… Czuję.
Budził się dom. Na dole palił się piec. Po dachu hulał wiatr, a w komnacie było tak zimno, że latające pióra zdawały się być śniegiem.
Cały czas w tym samym miejscu, w beczułce na szczapki leżała rozerwana, podarta w połowie książka. Brakowało jej kilku następnych stronic. Chłopiec — średni syn oberżystki — ponuro krzątał się przy kotłach i wiadrach. Grzał wodę.
— Odlać ci? Do balii?
Razwijar z chęcią przystał na propozycję kąpieli. Oberżystka długo myła go, polewając z czerpaka, i pokoik napełnił się parą. Potem przyniesiono mu nową, czystą odzież — rękawy okazały się przykrótkie, ale nie miało to większego znaczenia. Usiadł za stołem. Młodszy syn oberżystki, około dziesięcioletni, przyniósł z kuchni miskę dopiero co ugotowanej kaszy. Był smagły z błękitnymi oczami, z szorstką, jakby przesoloną, czupryną.
— Tego także kochałam — powiedziała oberżystka, zauważywszy wzrok Razwijara. — Wielu, tak. Nie od wszystkich dzieci dostałam. A od ciebie dostanę?
Razwijar się zmieszał.
— Jedz… Przecież nie z miłości dostałam. Wiesz, oni szli falą, rozbici, przed siłą Złotych uciekali. Powiedzmy szczerze; ledwie od śmierci uciekli, a śmierć wciąż na plecach im siedziała, poganiała, a wszyscy w to samo miejsce. Lubieżni Heksowie, bardziej chutliwi niż przyślepki.
Mateczkę moją gdzieś złapali. Nie ją jedną… U nas tutaj po izbach półkrwiaków napłodzili ze dwadzieścia sztuk. Potem któryś umarł, któryś odszedł, któregoś sprzedali… A ty skąd?
— Z Pagóraków.
— Pagóraki? — spochmurniała nagle. — Ci co na wybrzeżu? Co ich huragan zniósł w tym roku?
— Nie. Ja z innych Pagóraków pochodzę. Z leśnego plemienia.
— Tak, akurat — oberżystka uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Razwijar nie pamiętał, żeby wcześniej się uśmiechała. W tym momencie biała twarz z zapadniętymi policzkami zmieniła się nie do poznania. — Matka ci głowę zawracała, żeby prawdy nie powiedzieć.
— Moja mama była Heksem.
— Naprawdę? — Kobieta oparta się pięściami o stół, szeroko rozstawiając łokcie niby wrota.
— Nie kłamiesz?
— Nie.
— Czegóż to Imperator nie uczyni — pochyliła się nagle do przodu i z roztargnieniem przesunęła dłonią po jego policzku. — O Pagórakach słyszałam kiedyś od lokatora… Dokładnie.
Mieszkali w Czarnym Szumie. Daleko stąd, za Kamienną Strzałką, za Pękatym Borem… Koniec świata, dalej niczego nie ma. Dalej tylko bagna, a na bagnach — głodni Heksi…
— Za Kamienną Strzałką i Pękatym Borem — wymamrotał Razwijar.
Słowa nic nie znaczyły, do niczego się nie odwoływały. Za nimi nie stała mapa, nie majaczyły przydrożne drogowskazy, ale oberżystka okazała się pierwszym człowiekiem na drodze Riizwijara, który na pewno wiedział, że ziemie jego przodków to nie wymysł.
— Tak mi właśnie lokator opowiadał — oberżystka uśmiechała się z zadowoleniem. — Sporo wiedział, biedaczek. Tak czy owak, umarł i pozostawił po sobie jedynie tę książkę. To śmieć, nic nie warty, znawców pytałam… Ot, tylko pali się dobrze.
— Pali się?! — nie wytrzymał Razwijar. — Sam tylko papier wart jest reala za dziesięć arkuszy, a słowa…
— Powiedział kupiec! — oberżystka nagle się rozzłościła. — Tyle to za czysty papier płacą, a nie za zapisany, do tego porwany i zapleśniały! Myślisz, że jestem całkiem głupia? Coś warta jest ta książka, tylko że trzeba ją sprzedać znawcy w dużym mieście. A do miasta jak się dostać? A wrócić? A jeść i pić po drodze, do tego porzucić prace domowe? Drożej wychodzi, już lepiej na podpałkę!
Zamilkła. Wiedziała dobrze, że książka zrobiła duże wrażenie na Razwijarze, który siedział nad stygnącą kaszą, wpatrując się w stół.
— Bierz ją sobie, jeśli chcesz — powiedziała spokojniej. — Bierz, daję ci. A historie…
Posłuchamy twoich historii wieczorem, kiedy goście się rozejdą. W łóżku się usadowimy, to poopowiadasz.
— Ja…
— Tak ty, a któżby. Pomyślmy, co umiesz robić, oprócz fikania koziołków na materacu — tu uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Ale uważaj, jeśli jesteś leniwy, wygonię!
„Okręt zatrzymał się z powodu uszkodzenia i kapitan zdecydował, wbrew radom obytych ludzi, przepłynąć cieśninę Osi Nos przed samym zakończeniem sezonu. Opóźnienie przejawiłoby się zgubnie na jego portfelu — statek na cały międzysezon znalazłby się na obszarze wewnętrznego morza. Ale pośpiech i nieprzemyślana decyzja mogłyby kosztować życie kapitana, załogi, a także pasażerów…”.
Wersy występowały na pomięty i porwany papier, wydostawały się z plam, jakby wychodziły z kałuż, na zawsze zostawały w pamięci. Razwijara swędziały palce prawej ręki — zdawało się, że ma tam wetknięto pióro, zdawało się, że na stole leży otwarty czysty brulion, zostało tylko przenieść litery, stojące przed wewnętrznym wzrokiem, na białe karty.
„…sprzyjający wiatr, ale nie przyniósł korzyści. Kapitan rozkazał zwinąć wszystkie żagle, ale było za późno, ze straszną siłą statek ciągnęło w kierunku cieśniny, tam, gdzie…”.
Razwijar klęczał przy palenisku, trzymając książkę obiema rękami. Przeszył go dreszcz. Z kuchni, do której wyszła kobieta, dochodził jej niski, władczy głos.
„…jak w kipiącym kotle. Nagle marynarz, stojący na burcie, krzyknął — czarna wielopalczasta ręka, podobna do kłębowiska żmij, wystrzeliła z wody, chwyciła nieszczęśnika i marynarz na zawsze…”.
Co stało się dalej? Kto, oprócz autora, przeżył? I jak temu, który napisał tę książkę, udało się ocaleć? Zdawało się, że litery tańczą, chwyciwszy się za ręce.
„…co oczywiste i stracili nadzieję, gdy nagle…”.
Razwijar zmrużył oczy. Wers się urywał — widział wszystko, co zdążył przeczytać. Czego nie zdążył — nie widział. „Nagle…”.
To jak w życiu, przyszło mu na myśl. Widzę do tego momentu, do „nagle”, wiem, co się ze mną działo. A co będzie potem? Jutro? Za minutę? Osiądę w oberży, stanę się dla gospodyni i mężem, i synem, i sługą. Będzie na mnie pokrzykiwać, jak teraz krzyczy na pracowników i myć ciepłą wodą z czerpaka. Czy nie tego chciałem? Czego ja w ogóle chciałem od tego czasu, gdy przestałem być niewolnikiem?
A Łuks jednak się nie pojawił. Okazało się, że Razwijar w głębi duszy czekał, że chimajryd go dogoni. Dlaczego miałby tego oczekiwać? Z jakiej racji?
„…co oczywiste i stracili nadzieję, gdy nagle…”
Powiedział szybko, jak mógł najszybciej, żeby się nie zdążyć rozmyślić:
— Miedziany Królu, Miedziany Królu! Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję.
— Dureń! Ty ją całą spaliłeś, czy co?
Razwijar, jak wcześniej, klęczał przed paleniskiem. Płomień wznosił ku czarnej gardzieli pieca, miasta i zamki, sklepienia, mosty i wszystko to rozmywało się w mgnieniu oka, rozsypywało się i znikało.
Widział wszystko tak wyraźnie i jasno. Pojmował tak wiele. Niezrozumiałe, nieustanne pragnienie, które tak długi czas go męczyło, wreszcie się urzeczywistniło i nastał kruchy spokój.
Miedziany Król przyjął jego ofiarę, jednak nie była ona wystarczająca. Fragment książki, cenny dla Razwijara, stanowił niewielką wartość w porównaniu z kawałkiem chleba dla głodnego, czy z ogarkiem świeczki dla skazanego na mrok.
A mimo to Miedziany Król przyjął ofiarę.
— Co z tobą? — Oberżystka podeszła i pieszczotliwie położyła rękę na jego ramieniu. — Zmęczyłeś się? A nie ma czasu odpocząć — teraz po wodę pójdziesz z moim średnim…
— Dziękuję — podniósł się z podłogi. — Pójdę.
Cofnęła się, spojrzawszy w jego twarz. Pokręcił głową, zawczasu ucinając pytania i rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu swojej torby na ramię.
— Ty draniu — niebezpiecznie cicho powiedziała oberżystka.
— Nie — popatrzył jej prosto w oczy. — Jestem twoim dłużnikiem. Kiedyś się odwdzięczę.
Ciężko westchnęła, ale nie powiedziała więcej ani słowa. Znalazł podróżną torbę i w ciągu kilku minut, ubrany w swoją starą odzież, wyszedł na przedmuchaną wiatrem ulicę.
Wstawało słońce. Razwijarowi zdawało się, że i on wznosi się nad ziemią, że na tych bladych, zimnych promieniach można się oprzeć. Od łódeczki, zastygłej na przystani w lodzie, padał ostry cień. Razwijar szedł z osady z powrotem do rozgałęzienia dróg.
Na ścieżce przed nim, gdzieś w oddali, dał się słyszeć tupot, a raczej odgłos rytmicznych uderzeń biegnących po ziemi łap. Razwijar wytężył wzrok. Na spotkanie wyleciał Łuks, cały zgrzany, spocony. Para unosiła się nad jego grzbietem.
Ujrzawszy Razwijara półczłowiek przypadł do ziemi. Dyszał ciężko, rzęsy zbielały mu od szronu. Spotkawszy wzrok Razwijara, zmrużył oczy. Chciał coś powiedzieć, ale tylko zaklął po chimajrydzku.
— Skręciłem nie w tę drogę — powiedział ochrypłym głosem, po czym westchnął z rezygnacją. — Całą noc… Ech.
Razwijar podszedł. Położył mu rękę na ramieniu, szarpnięciem przyciągnął do siebie. Czołem oparł się o mokre, chłodne czoło towarzysza:
— Zgłupiałem. Wybacz.
I wskoczył na grzbiet Łuksa.
Czy to nie Razwijar obiecał sobie nigdy, przenigdy więcej nie składać ofiar Miedzianemu Królowi?
Po kilku dniach, kiedy osłabło w nim uczucie odnowy, wolności, nadzwyczajnej jasności umysłu, poczuł coś w rodzaju poczucia winy. Jakby naprawdę złamał przysięgę. I jeszcze nocami przypominał mu się przymilny głos władcy i była w tych wspomnieniach taka nieznośna zgroza, że Razwijar budził się i nie mógł zasnąć do rana.
Niekiedy śniła mu się oberżystka. Te sny były także męczące na swój sposób, ale tych się nie bał. Czasami wdzierały się w nie widzenia o dzieciństwie i domu. Razwijar zgrzytał zębami, kiedy we śnie udawało mu się wejść do rodzinnego domu, a zamiast matki za stołem siedziała, opierając się o blat szeroko rozstawionymi rękami, naga oberżystka. Starał się obudzić i nie mógł, kłuł oberżystkę piórem wyciągniętym zza ucha, a ona śmiała się, nie czując bólu.
W środku lata maleńka galera bez nazwy wysadziła go z Łuksem na Kamiennej Strzałce, będącej mierzeją odgradzającą morze od zatoki. Po Strzałce musieli dotrzeć do brzegu i już na lądzie, kierując się w górę z prądem dwóch maleńkich rzek, odnaleźć Czarny Szum.
Mówiono, że Kamienna Strzałka była zbudowana rękami milionów niewolników. W niepamiętnych czasach stało tu miasto i Strzałka stanowiła zaporę, nie wpuszczając do zatoki wrogiej floty. Od tamtych czasów minęły wieki, z miasta zostały porosłe lasem ruiny, a Strzałka, chociaż w wielu miejscach poprzerywana kanałami, do tej pory wznosiła się nad wodą, a wśród kamieni gnieździły się czerkuny.
Kolosalne bryły, wielkie i małe kamienie, szczeliny i uskoki skalne, na których nie było gdzie postawić nogi, przypominały Łuksowi rodzinne Nagórze. Poruszał się niedbale, przeskakując z jednej niepewnej podpory na drugą, a Razwijar siedział na jego grzbiecie, mocno trzymając się nagich, ogorzałych ramion chimajryda.
Mniej więcej pośrodku Strzałki sterczał wbity w stos kamieni słup z przybitym do niego tęczowym imperatorskim aktem urzędowym. Dokument obwieszczał, że te ziemie „od horyzontu do horyzontu” przyłączone są do Imperium i korzystają ze wszystkich imperatorskich łask, a w konsekwencji powyższego zobowiązane są do wszystkich naznaczonych powinności. Papier niechroniony przed słońcem i niepogodą niczym, prócz magii, wyglądał na nowy i bardzo wyraźny.
Łuks i Razwijar spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— Może i Szum korzysta z tych łask? — przypuszczająco powiedział chimajryd. — Dla nas lżej; dobre drogi, wygodne zajazdy…
— Patrole — powiedział Razwijar.
Łuks podniósł głowę: wysoko na niebie leciał samotny, biały skrzydlak. Rozmach jego skrzydeł zasłonił wędrowcom słońce. Półczłowiek przypadł do ziemi.
— Czego mamy się teraz bać? — Razwijar odprowadzał skrzydlaka wzrokiem — Przeciwnie… Te, które latają powinny dużo wiedzieć. Nie jesteś zainteresowany tym, co teraz się dzieje w Nagórzu? W czyich rękach jest zamek, kto rządzi w porcie Fier?
— Tak, oni by ci powiedzieli — Łuks splunął. Ze szczeliny podniosła się wężowa głowa, a zaraz za nią druga i okazało się, że obie należą do jednej grubej żmii z siateczkowatym wzorem na zielonkawej skórze. Chimajryd niemal nie patrząc, machnął ciężką łapą, żmija straciła jedną głowę i szybko skryła się między kamieniami.
— Jeść mi się chce — powiedział Łuks.
— Jedliśmy śniadanie.
— Chcę zjeść obiad. Dawaj, poszukamy gniazd, zbierzemy jaja…
— Idziemy — Razwijar trącił piętami jego boki. — Kto o tej porze roku zbiera jaja czerkunów? One wszystkie już dawno się wykluły i opierzyły, tylko strzałą można je zabić!
Fale nabiegały na Strzałkę od strony odkrytego morza. Galera już odpłynęła daleko i zdawała się robakiem, pełzającym po wodzie; niczym owadzie łapki wzlatywały i opadały cienkie wiosła.
Od strony zatoki woda była spokojna, poprzez nią widać było wodorosty na dnie, a gdzieniegdzie zardzewiałe żelastwo.
— Chodź, popatrzymy — powiedział Razwijar.
Łuks ostrożnie zszedł nad wodę. Na dnie, kilka kroków od brzegu, walał się zardzewiały hełm, z tych, co je na szybko kują ochotnicy. Nawet poprzez oplatające go wodorosty było widoczne głębokie wgniecenie.
— O, następny — powiedział chimajryd.
Wzdłuż Strzałki, od strony zatoki, walały się zardzewiałe końcówki włóczni, pogięte widły, fragmenty lichych, w pośpiechu przygotowywanych zbroi. Przedostając się z kamienia na kamień wzdłuż pasma, wędrowcy dostali się wreszcie do brzegu. Tam, pod starymi drzewami, leżały ułożone w piramidę kamienie. Ktoś znosił je ze Strzałki i układał jeden na drugim. Na wierzchołku piramidy postawiony był jak poprzednio słup wraz z przyczepionym do niego pismem.
Razwijar zszedł z grzbietu chimajryda i chociaż nie bardzo mu się chciało, podszedł przeczytać. Nie był to ani nagrobny napis, ani, jak się obawiał, wyrok śmierci. „Imperator boleje nad każdym swoim poddanym” — wszystkiego sześć słów i jaskrawa, mieniąca się w słońcu, pieczęć.
— Hipokryci — powiedział Łuks.
— Nie wiemy, co tutaj się stało.
— Oczywiście, skąd mamy wiedzieć? Przecież nigdy nie byliśmy w Nagórzu, nic nie dotarło do nas ustami aojdów, nikogo nie zabijali na naszych oczach, żaden przywódca nie legł przebity strzałą puszczoną z grzbietu skrzydłaka…
Łuks mówił, jakby przypadkiem, patrzył ponad głową Razwijara i uśmiechał się w roztargnieniu. Na jego bokach wisiały, przytroczone miękkim rzemieniem, podróżne torby z wodą i odzieżą. W jednej, starannie ukryte, leżały dwa niezłe kindżały, które udało się okazyjnie kupić. Czarny owad usiadł na grzbiecie chimajryda. Ten, nie odwracając głowy, uderzył ogonem i mały przybłęda bez życia spadł w trawę.
— Bez względu na wszystko, idziemy tam— Razwijar wskazał na dróżkę, odchodzącą od brzegu. Im dalej, tym gęściej rosły drzewa, niskie, z szerokimi koronami.
— To już twój las?
— Nie — półkrwi Heks wsłuchał się w swoje wspomnienia.
— Nie pamiętam tych okolic.
— Nikt go nie skrzywdzi, durna! Będzie mieszkał w pałacu, uczył się u prawdziwego mistrza i stanie się wielkim magiem! Puść rękę albo sprawię, że będzie bolało!
W miejscu ruin starego miasta wyrosła osada, gdzie każdy dom był zbudowany z drewnianych pozostałości.
W ścianę maleńkiego, niepozornego budynku była wmurowana kamienna twarz. Głowę statuy wstawiono w mur jak pospolitą cegłę, ale nawet obalony i upokorzony, nieznany bohater nadal patrzył na świat promiennie, ze spokojną godnością. A przed domem, w pobliżu czaszy suchej fontanny, szlochała kobieta, starając się wyrwać z rąk siwego mężczyzny na oko pięcioletniego chłopczyka. Dziecko ryczało tak, że łzy tryskały na boki i wyrywało się do matki…
— Uspokój się! — mężczyzna podniósł głos i na dźwięk jego władczego głosu, i kobieta, i dzieciak zamilkli. — Mówię ci przecież, że nie na śmierć go zabieram i nie w niewolę, a na służbę do Imperatora! Dla potęgi! Dzikusy… — odwrócił się do pary strażników w srebrzystych zbrojach. — Rozgonić ich, czego patrzycie! Urządzili sobie tutaj szopkę…
W tym momencie chłopczyk ugryzł go w palec ozdobiony złotym pierścieniem z jaskrawożółtym, błyszczącym kamieniem. Siwy mężczyzna zaklął, potrząsnął chłopcem i lekko zarzucił go sobie na ramię.
— To wszystko, przedstawienie zakończone. Rozejść się!
Strażnicy z ostentacyjnie obojętnymi twarzami ruszyli w kierunku wyschniętej fontanny, wokół której zebrał się niewielki tłum; przede wszystkim starcy i podrostki, a interesował ich nie tyle wrzeszczący dzieciak i jego matka ile ogromny skrzydlak, przestępujący z jednej błoniastej łapy na drugą. Na jego grzbiecie były trzy siodła; dwa proste i jedno miękkie, z podłokietnikami i wysokim oparciem.
Siwy mężczyzna niósł dziecko w kierunku skrzydłaka. Na popękany marmur padały krople krwi z pogryzionego palca, niby ciemne miedziaki. Matka chłopca rzuciła się w ślad za nimi, strażnik zagrodził jej drogę włócznią. Podbiegł młody mężczyzna, prawie podrostek, chwycił kobietę za ramiona. Byli do siebie podobni, zapewne brat i siostra.
— Spokojnie — szeptał brat. — Spokojnie… Już po wszystkim… Tak musi być… Oni mówią…
Łuks z Razwijarem na grzbiecie podeszli niezauważeni. Pojawienie się chimajryda samo w sobie było zaskakującym wydarzeniem, ale mieszkańcy osady byli całkowicie pochłonięci — i porażeni — sceną rozgrywającą się w pobliżu czaszy wiejskiej fontanny.
Razwijar od razu zrozumiał, co się dzieje i ścisnął ramiona towarzysza. Ten obejrzał się ze zdenerwowaniem:
— Posłuchaj… Może powinniśmy…
— To imperatorski mag — ledwie słyszalnym głosem powiedział Razwijar. — I chłopczyk, to też mag. Oni zabierają ich, gdy są mali… do stolicy… Na naukę… Odbierają rodzicom…
Łuks zagryzł wargi:
— A my…
— To imperatorski mag — powtórzył Razwijar, wpatrując się w siwego mężczyznę z pierścieniem na zakrwawionym palcu. — Jest magiem… Jak Poranek Bez Skazy.
Chimajryd cofnął się.
— Polatamy na skrzydlaku — siwy rozmawiał z chłopczykiem cierpliwie i chłodno. — Popatrz tutaj. Ładne siodło?
Chłopczyk krzyknął cienkim głosem. Nie wiadomo skąd pojawiła się chmara muszek i obsiadła siwowłosego. Ten szybko coś powiedział i muszki rozleciały się, niby zniesione porywem wiatru.
— No tak… Ruszajmy! — Stanowczym głosem rzucił mag. — Ej, pomóżcie mi wsadzić go na siodło!
Strażnicy, powstrzymujący dotąd tłum, wycofali się w kierunku skrzydlaka. W tym momencie dziewczynka, około piętnastoletnia, wynurzyła się zza czyichś pleców i przeczołgała się pod skrzyżowanymi włóczniami. Skrzydlak zasyczał, szeroko rozdziawiając dziób.
— Gamonie — ze zmęczeniem powiedział mag. — Prostej rzeczy nie potrafią zrobić…
Zabieraj się stąd — rzucił do dziewczynki.
— Zostaw go — ta mówiła cicho, ale Razwijar stojący nieopodal, słyszał każde słowo. — Albo umrzesz.
Siwy uniósł brwi.
— Głupia dzikuska. Wybaczam.
— Za to ja tobie nie wybaczam!
Siwy spojrzał jej w twarz i nagle spochmurniał:
— Tak, ty…
Dziewczynka zapiszczała i poderwała ręce. Maleńka biała błyskawica wyrwała się z koniuszków jej palców i uderzyła w czoło siwego.
Siwy uchylił się. Jego twarz skrzywiła się w grymasie wściekłości, zdawało się, że teraz odrzuci chłopczyka i siarczystym policzkiem pokaże podłej dzikusce, gdzie jej miejsce.
I rzeczywiście wypuścił chłopczyka, a dokładnie dziecko wysunęło mu się z rąk. Mag zamknął oczy, osunął się na kolana i upadł na bok.
Tłum krzyknął, ni to z przerażenia, ni to z radości. Matka chwyciła dziecko i rzuciła się do ucieczki, roztrącając ziomków. Strażnicy, wstrząśnięci, stanęli ramię w ramię i wymierzyli w dziewczynkę włócznie.
Ta, zaskoczona tym co się stało nie mniej niż wszyscy świadkowie, cofnęła się kilka kroków.
Popatrzyła na swoje ręce, potem na leżącego na marmurze maga. Podniosła oczy na strażników.
— Odejdźcie… albo…
Ramię w ramię ruszyli ku niej, a ona cofała się powoli. Zbliżywszy się do powalonego człowieka, jeden ze strażników obrócił go twarzą do góry. Oczy maga uciekły pod górne powieki, usta otworzyły się do połowy, z kącika ust spływała strużka śliny. U nasady nosa czerwieniało wgniecenie, jak od silnego uderzenia.
Tłum gwałtownie się rozpierzchł. Ktoś uciekał co sił w nogach. Ktoś inny, przeciwnie, podszedł bliżej. Razwijar ścisnął ramiona Łuksa:
— Ona…
Jeźdźcy cofnęli się — powoli, bardzo ostrożnie, w kierunku skrzydlaka. Do siodeł, jak zauważył Razwijar, były przytroczone arbalety…
— Uciekajcie wszyscy! — ryknął, przekrzykując okrzyki i mamrotanie. — Biegnijcie!
Ludzie zaczęli rozbiegać się na wszystkie strony, tylko dziewczynka stała, nie spuszczając wzroku ze strażników, gotowa walczyć z nimi i ze skrzydlakiem, i z całym światem.
— Łuks!
Chimajryd zrozumiał w okamgnieniu. Żaden człowiek nie zdążyłby i nie byłby w stanie pomóc, ale Łuks był półczłowiekiem na czterech łapach. Skoczył z miejsca. Przeleciał przez zawalony krawężnik fontanny. Uderzył o marmur przednimi łapami i od razu tylnymi, wykonał długi skok. Wyciągając się w powietrzu, przewrócił dziewczynkę w tym samym momencie, w którym strzały zostały puszczone z arbaletów.
I Heks i Nagóren, doskonale wiedzieli, jak celnie strzelają strażnicy na skrzydlakach. Strzały przebiły powietrze w dwóch miejscach na równej wysokości — kusznicy, nie umawiając się, strzelali w oczy. Ale dziewczynka sekundę wcześniej potoczyła się po marmurze, a Razwijar, ścisnąwszy kolanami grzbiet Łuksa, chwycił ją za ręce i za włosy, i zarzucił w poprzek chimajrydzkiego grzbietu.
W chaotycznym popłochu uciekali przed nimi mieszkańcy wsi. Razwijar czuł, jak ciało półczłowieka faluje pod nim wężowo, jak przetaczają się muskuły pod miękką skórą, słyszał wiatr ryczący w uszach. Nieosłonięty grzbiet okazał się szeroki niczym miejska brama.
Zgrzytając pazurami po kamieniu, Łuks skręcił za róg. Potem jeszcze raz skręcił. Osada była zbudowana bez żadnego planu, nie było tutaj ulic, tylko szlachetne ruiny i przylepione do nich niezgrabne lepianki, a całkiem blisko był las, szerokie korony, solidnie osłaniające przed strzałami z góry…
Dziewczynka zwiotczała na rękach Razwijara, zapewne straciła przytomność.
„W pałacu i w zagrodzie i w trójnogiej chacie majstra na Bezziemiu — wszędzie, gdzie jest kominek albo piec — może pojawić się na świecie mag. On może latać bez skrzydeł i rozkazywać kamieniom, może zabijać ogniem albo leczyć śmiertelnie chorych, ale głównym jego posłannictwem jest wnieść do tego świata to, czego przedtem na nim nie było…”.
— Niczego takiego nie umiem!
Dziewczynka siedziała, trzęsąc się cała, obejmując kolana rękami. Na jej czole krwawiło zadrapanie, w głosie dawało się słyszeć łzy.
— Ja niczego takiego… nigdy… Wypuśćcie mnie! Ja niczego nie umiem! Nie jestem magiem, to wyszło przez przypadek!
Łuks siedział w pewnej odległości, żuł leczniczy liść żółtego trójlistnika cudem odnalezionego na tej polanie. Nie było jak przygotować wywaru, dlatego przeżuwał kwiaty i przykładał do rozbitych poduszeczek łap. Całą swoją postawą ostentacyjnie dystansował się do ostatnich wydarzeń. To decyzja jeźdźca spełniona przez jego brata. Jeździec chciał, wierzchowiec tylko wykonał polecenie.
— Po co kłamiesz? — dopytywał się Razwijar powstrzymując rozdrażnienie. — Pokonałaś maga! Imperatorskiego maga! Możliwe, że jesteś wszechpotężna, więc dlaczego kłamiesz?!
Złościł się coraz bardziej i coraz bardziej denerwował. Ratując dziewczynkę, nie pomyślał o tym, co będzie, jeśli w stolicy Imperium i w jego granicach ogłoszą polowanie na zbiegów.
Wyśledzić chimajryda — nic prostszego!
Mag został ogłuszony. Strażnicy odlecieli, nikogo nie zabijając, okazując żelazne opanowanie.
Tym gorzej. Wrócą ze wsparciem, możliwe, że z nowym magiem, a któryś przyniesie rozkaz — za zgodą Imperatora. A wędrowcy, którym nie zależało na rozgłosie, niespodziewanie okazali się tymi, którzy ukrywali zbuntowaną czarownicę siedzącą teraz we łzach i rozmazującą po twarzy krew z zadrapania na czole.
— Ja… po prostu chciałam… ja…
Zbiegowie nie uciekli daleko. Szerokie korony osłoniły ich od poszukiwań z nieba, ale mieszkańcy osady bez trudu wyśledzili obcych, którzy zabrali dziewczynkę. Zjawiło się trzech młodzieńców, grozili pałkami, wypytywali, kim są przybysze i co myślą dalej robić. Starali się być groźni, ale sami się bali i w duchu nie mogli pojąć, co to za dzień jakiś trefny, same biedy jak z dziurawego worka?!
Ze słów młodzieńców wynikało, że strażnicy porzucili ziemię w kilka minut po tym, jak dziwni przybysze ze swoim ciężarem skryli się w lesie. Mag nie doszedł do siebie, ale był, w ogólnym mniemaniu, żywy.
— Kiedy on przyjdzie do siebie, jak myślisz? — zwrócił się Razwijar do zapłakanej dziewczynki. Ta pokręciła głową, kolejny raz wyrzekając się tego, co zrobiła. Jest już za późno, pomyślał. Za dużo świadków.
— Kim on dla ciebie jest? Ten chłopczyk?
— Siostrzeńcem. To syn siostry. — Dziewczynka wytarła łzy rękawem i od razu znowu zapłakała.
Łuks zmarszczył czoło, wypluł na dłoń uzdrawiającą papkę. Wykręciwszy się, sięgnął dłonią do tylnej łapy. Razwijar zauważył, że chimajryd delikatnie odwraca się do dziewczynki bokiem, jakby z jakiegoś powodu się krępował.
— Nigdy nie widziałem czarowników z tak bliska— przyznał się Heks, przyglądając się jej.
— Żywych. I zasmarkanych.
Dziewczynka zagryzła wargi, powstrzymując łzy. Jej zadarty nos stał się purpurowy od płaczu, zadrapanie na czole krwawiło. Ta dziewczynka była godna pożałowania i dlatego imperatorski mag dał się zaskoczyć, pomyślał Razwijar.
Mieszkańcy osady zebrali się nad wodą, a nie przy czaszy wyschniętej fontanny, gdzie zaschła na marmurze krew imperatorskiego maga. Miejscowi hodowali krzyczałki i sytuchy, dojne ptaki, których pióra i mięso ceniono nie mniej niż mleko. W zatoce, odgrodzonej Kamienną Strzałką, pływały ich całe stada. Na brzegu rzędami stały zagrody, a tuż przed nimi, na piaszczystej plaży, tutejsi mieszkańcy mieli coś w rodzaju agory.
Ramię przy ramieniu stali starcy, kobiety i podrostki. W środku kręgu słuchaczy stary i bardzo młody mężczyzna krzyczeli jeden na drugiego. Pierwszy był miejscowym seniorem, drugi — bratem kobiety, która nie chciała oddać dziecka z magicznymi zdolnościami. Ona sama, blada, ale dziwnie spokojna, stała obok. Malca nigdzie nie było widać.
— I co teraz?! Wszystkich nas poszatkują! Pozabijają, jak pozabijali naszych na Mierzei! — krzyczał starzec. — Co, drugiego nie urodzi? Powiedziano przecież, że w pałacu będzie żyć! A teraz, przez nią… co się stanie?!
— A co się ma stać! — wrzeszczał młody. — Ona tego maga nie tknęła nawet palcem! A że ryczała, to co, zabronisz babie ryczeć?! Przylecą jeszcze raz, to pewne, oddamy małego, co robić… A w czym ona zawiniła?!
— Zawiniła Jaska — powiedział ktoś. — Oto i ona!
Wszyscy równocześnie się odwrócili. Na brzeg wkroczył Łuks z Razwijarem na grzbiecie i nieszczęsną, cały czas dygocącą dziewczynką.
Dzieci i podrostki, a i kobiety, wpatrzyli się w półczłowieka, nagle zapominając, po co się zebrali i co im grozi. Razwijar siedział wyprostowany, ściskając piętami boki chimajryda.
Dziewczynka szła, patrząc w ziemię.
W tłumie coraz głośniej dawały się słyszeć głosy:
— Zjawiła się… czarodziejka… — A ci, co za jedni?
— Mamo, zwierzoczłek! Z ogonem!
— Cicho — powiedział Razwijar.
Wpatrując się w twarze nieznajomych, obcych ludzi, widział zarysy zmarszczek na czołach, czarne kropki porów na nosach z rozdymającymi się nozdrzami, krople potu nad górną wargą.
Słomiane kapelusze i białe kaptury, chustki i wstążki, błyszczące oczy z wąskimi od słońca źrenicami. Starsi byli wzburzeni. Młodsi cieszyli się z odmiany w monotonnym, nudnym życiu.
Ani jeden z nich nie wiedział i nie widział tego, co dla Razwijara było jasne jak słońce nad nimi.
— Cicho — powtórzył ostro. I pod jego spojrzeniem umilkły rozmowy i stał się rozróżnialny szmer milknącej fali. Ludzie wpatrzyli się w niego niemal z takim samym zdziwieniem, jak przed chwilą patrzyli na półczłowieka. Nie rozumieli, dlaczego ten młody, obdarty, nikomu nieznany obcy, przemawia do nich jakby posiadał władzę. Zamilkli zdziwieni i tym samym uznali jego prawo do wydawania dyspozycji.
— Chcecie żyć to słuchajcie mnie uważnie — powiedział ostro. — Tam, na mierzei, stoi słup… „Imperator boleje nad każdym swoim poddanym”. Kto z was umie czytać?
Podniosło się kilka niepewnych rąk.
— Weźcie tęczowy papier. Trzymajcie go w rękach, kiedy oni przylecą. To jedyna rzecz, która może was ocalić, oni nie strzelają, kiedy widzą tę tęczę. Zaczną was obwiniać, a wy przyzywajcie na świadka Imperatora. A dzieciak…
Chciał powiedzieć, że dziecko i tak przyjdzie oddać, ale się zaciął. Popatrzył w twarz nieszczęsnej kobiecie i zrozumiał, że ona już się poddała, że pogodziła się z koniecznością rozstania z malcem, który z daleka od domu stanie się wielkim magiem. Doznał chwilowego rozczarowania; czym jest życie całej osady przeciw życiu własnego, jedynego dziecka?!
— Dzieciaka oddamy — powiedział senior głośno, wypowiadając powziętą wspólnie decyzję.
— Coś ty za jeden, nie wiem i wiedzieć nie chcę, może też jesteś posłańcem od Imperatora, a może wędrownym smarkaczem! Nasze sprawy ciebie nie dotyczą. Po co dziewkę zabrałeś? Ją także będzie trzeba oddać, niech sami osądzą!
Tłum zahuczał. Teraz patrzyli na dziewczynkę, a ona ukryła twarz w dłoniach pod ciężarem tych spojrzeń.
Razwijar wyprostował się jeszcze bardziej, chociaż zdawało się to prawie niemożliwe.
Tubylcy krzyczeli, szeptali, zamartwiali się, złościli, ale najbardziej ze wszystkiego bali się.
Ludzie, oczywiście, lekką ręką gotowi byli oddać jednego człowieka w zamian za pomyślność albo chociażby życie wielu. Tylko młody mężczyzna, brat, znowu wyskoczył na środek, zaciskając pieści:
— Jaski nie oddam! Niech ucieka! Ona przecież nas wszystkich może… Jak tego maga!
Całkowicie osadę spalić! My jej nie powstrzymamy…
I błagalnie popatrzył na siostrę, jakby oczekując, że ta zacznie palić osadę właśnie teraz.
Ludzie przycichli i z przerażeniem się cofnęli.
— Wiedziałeś o mnie? — cicho zapytała dziewczynka.
Brat odwrócił się:
— A jakże…
— I milczałeś — ryknął starzec. — Napytaliście nam biedy!
— Bieda dawno przyszła — powiedział ktoś przez zęby.
— Co teraz…
— Jaska chociaż się z tym kryła — zauważył drugi głos. — A ta, z dzieciakiem swoim, rozgadała w całym okręgu, że jej malec jest czarownikiem… No i się stało!
— Zaczekajcie! — krzyknęli z tłumu. — Jeśli ona jest czarownicą, to niech ukryje osadę.
Narzuci na nią takie czary, żeby nas nie znaleźli!
Propozycja spotkała się z zachwytem. Ludzie patrzyli na dziewczynkę, nie zauważając opuchniętego nosa i łez na jej twarzy.
— No dalej!
— Jaska, no, postaraj się!
— Zrób wichry nad morzem. Zrób sztorm, niech oni nie dolecą!
— Zrobisz to? — cicho zapytała jej siostra.
Dziewczynka w milczeniu zacisnęła palce. Przełknęła ślinę, ogarnęła spojrzeniem twarze współplemieńców. Ledwie zauważalnie potrząsnęła głową:
— Ja… nie mogę. Nie potrafię. Nikt mnie nie uczył… Ja nie chciałam! Ja nie potrafię!
Zrobiło się cicho.
— Jak nie chciałaś, trzeba było cicho siedzieć — rozległo się w tłumie.
— Po co wylazłaś, jeśli nie potrafisz?
— Teraz wszystkich zabiją, przez ciebie!
— Czarownica z łaski Szuu!
— Jeszcze tego nam trzeba?!
Teraz się złościli. Nadzieja przepadła. Całej osadzie pozostało czekać na zemstę i patrzeć w niebo.
— Uciekaj i ukryj się — szybko rzucił brat. — Uciekaj.
— Dokąd ona ucieknie? Wydamy ją! Co od nas mogą jeszcze wziąć?
— Albo ona się nie da — gromami zarzuci?! — ktoś zaśmiał się histerycznie.
— I tak ją znajdą! A tak, choć jakaś nadzieja dla nas, a może i dla niej…
Pośród tego wzburzenia, krzyku, przekleństw, parsknięć śmiechu, Razwijar siedział nieruchomo, ściskając piętami boki Łuksa, zacisnął palce na jego ramionach. Chimajryd odrobinę odwrócił głowę, zerknął, jakby na coś czekając.
Kiedy jeździec jest w siodle, jego słowo ma pierwszeństwo. Obowiązuje taka etykieta, podniesiona do rangi prawa. Jeśli idziesz pieszo razem z bratem, rozmawiacie jak równy z równym. Ale wystarczy, by jeździec wskoczył na siodło, a role się zmieniają; on jest jeźdźcem i tylko on może zacząć rozmowę.
— Co? — szeptem zapytał Razwijar.
— Moglibyśmy zabrać ją z sobą. Do Czarnego Szumu.
— „Magowie mogą wyczuć ludzi po zapachu — powiedział Razwijar przez zęby — i znać ich myśli, i pragnienia, i lęki. Biegły mag potrafi iść po śladach człowieka, wyśledzić go na odległość, ujarzmić jego wolę”. Wyśledzić na odległość, zrozumiałeś?
— A czy nam nie wszystko jedno — powiedział prostodusznie Łuks. — Po tym, jak odebrałeś dziewczynkę strażnikom…
Razwijar zacisnął zęby. Wszystko to prawda. To on podjął decyzję, on stanął między Imperatorem a zbuntowaną czarownicą. „Ja”, a nie „my”.
— Powinniśmy uciekać i to jak najszybciej — wyszeptał chimajryd — a nie słuchać ich beczenia. I tak nas zapamiętali. Także jesteśmy buntownikami.
Razwijar przesunął wzrokiem po tłumie. W kręgu toczyły się rozmowy, decyzja była powzięta: i dzieciak, i dziewczynka, która odważyła się go ocalić, mieli być wystawieni jako zapłata za bezpieczeństwo osady. Ci ludzie wiele przeżyli w swoim życiu, stracili bliskich, stracili i znowu odzyskali nadzieję, oni nie byli buntownikami. Najprawdopodobniej oszczędzą ich. Należy tylko pokajać się i pokornie wydać Imperatorowi pięcioletniego chłopczyka i dziewczynkę w wieku około piętnastu lat…
— Ja powinienem zdecydować? — szeptem zapytał wierzchowca.
Łuks pokornie spuścił oczy.
— No to dawaj — powiedział Razwijar.
Drzewa rosły gęsto, chimajryd zataczał pętle, biegł slalomem i tracił przez to przewagę w szybkości. W ślad za zbiegami leciały kamienie, jeden trafił Razwijara w ramię, drugi ugodził Łuksa w tylną łapę. Chimajryd krzyknął z bólu, ale nie przestawał susami biec naprzód i pogoń coraz bardziej zostawała w tyle, trzask gałęzi za plecami i krzyki oddalały się, z przodu zamajaczył prześwit i uciekinierzy puścili się pędem w tamtym kierunku.
Razwijar siedział, jedną ręką przyciskając do siebie Jaskę, drugą wczepiwszy się w ramię chimajryda. Dziewczynka zamarła, jakby znowu straciła zdolność reagowania. Początkowo, kiedy nieoczekiwanie ją chwycił, sprzeciwiała się tak rozpaczliwie, że Razwijar przestraszył się, że zrobi z nim to, co z magiem. Nagle strach i złość podpowiedzą wiejskiej podlotce, jak ogłuszać i zabijać za pomocą swojej woli?
Potem się uspokoiła. Możliwe, że odczuła zaciętość pogoni za plecami i paskudny, lepki strach przed nią. A może opadła z sił.
— Zgubiliśmy ich — powiedział Łuks i zwolnił bieg.
— A w górach w jednej chwili bym… Ech.
— Zatrzymaj się — powiedział Razwijar.
Zszedł na ziemię. Jaska ześliznęła się zaraz za nim i padła na kolana. Wierzchowiec nerwowo podrapał bok prawą tylną łapą.
— Trzeba iść szybko — powiedział Razwijar do dziewczynki. — Jeśli chcesz żyć, oczywiście.
Otępiona popatrzyła z dołu na pochylonego nad nią jeźdźca, ale nic nie powiedziała.
— Jeśli wpadniesz w ręce strażników, szybko nie umrzesz — przekonywał Łuks. — Długo będą cię męczyć. Wiedz o tym.
Dziewczynka zadrżała. Razwijar siłą poderwał ją na nogi.
— Naprzód— powiedział despotycznie. — Przebieraj nogami, no już!
I ruszyła.
Stara, porzucona w lesie droga, prowadziła w pożądanym kierunku, z lekka tylko odchylając się na zachód. Kiedyś turkotały po niej koła, ryczały rogacze, pełzły przeogromne powozy na samojadkach. Jeździli ludzie do miasta nad morzem; handlować i pogapić się na osobliwości.
Jechali z powrotem, do domu, w różne strony świata i do Czarnego Szumu. Wieźli podarki, wieźli nowinki. Ale już w tych dniach, kiedy Razwijar brodził w rosie, pod sklepieniem rodzinnego lasu, już wtedy miasto było zburzone. Nieznany bohater, wyciosany z kamienia, już wtedy stracił swoją głowę i możliwe, że jego głowa już legła w podmurówce nowej ściany, ale Razwijar jeszcze niczego nie wiedział o swoim losie, swobodny pokładał się w trawie i liczył świetliki, a ojciec jego biegał na szczudłach, chroniąc pole pełne dojrzewających kłosów…
Wędrowcy szli do zapadnięcia zmroku, ale dopiero późnym wieczorem, kiedy zupełnie się ściemniło, śmiertelnie zmęczeni w końcu zrobili postój. Ognia nie rozpalali. Ze starych zapasów w bagażu został tylko kruszący się kołacz. Razwijar zaproponował go Jaśce, ale dziewczynka odmówiła.
— Będziemy spać — powiedział Razwijar. — Jutro znowu czeka nas droga.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — melancholijnie zapytał Łuks.
— Co niby?
— O pieczęciach. To co mówiłeś im o pieczęciach, że nie wolno w nie strzelać? W jakiej książce to jest napisane?
— W żadnej. Ja po prostu… tak czuję.
— Dziwne. Dlaczego ja nie czuję? I skąd to przeczucie, że nie można strzelać w pieczęcie?
Razwijar był tak zmęczony, że ledwie poruszał ustami.
— Nie wierzysz mi?
— Ależ nie, wierzę — towarzysz przeciągnął się, Razwijar usłyszał, jak zachrzęściły gałęzie posłania. — Wierzę, w tym rzecz… Posłuchaj. A może ty też jesteś magiem?
— Chodźmy spać. Padam z nóg.
— To jesteś magiem, czy nie?
— Nie!
— A skąd wiesz o pieczęciach?
Razwijar zasypiał. Przed oczami kołysały się fale, wzlatywały i opadały wiosła.
— Rzecz w tym — wymamrotał, zapadając w sen — że kiedy powoli poznajesz… tam słowo, tam dwa… Tam księga, cień lecącego skrzydlaka… Potem nagle to wszystko układa się… jak plama światła na wodzie. Chodźmy spać…
— Zabiją ich przeze mnie czy nie?
Westchnął głęboko, możliwość snu ulotniła się. Dziewczynka odezwała się pierwszy raz od początku wędrówki, miała zachrypnięty i łamiący się jak u chłopczyka głos.
— Zabiją ich? Wszystkich? Przeze mnie?!
— Nie sądzę — ostrożnie powiedział Razwijar. — Teraz mają usprawiedliwienie — dwóch obcych, którzy cię pochwycili. Tych samych, którzy nie pozwolili strażnikom cię zabić.
Najprawdopodobniej ułaskawią ich. Tym bardziej, że chłopczyka oddadzą bez sprzeciwu…
Nagle zamilkł. Potem powiedział zmienionym, bardziej szorstkim głosem:
— Odzieją go w lepsze ubranie. Może nawet przewiążą wstążeczką, dadzą w rękę chleb… albo czym tam wedle obyczaju witają drogich gości? Przygotują tego dzieciaka niczym najlepszą ofiarę i oddadzą. Z przyjemnością. Weź, co jest mi drogie…
Zaciął się.
— Co ty mówisz? — z niepokojem zapytał chimajryd. — Śpisz, czy bredzisz?
— Śpię… A co do pieczęci, Łuks. Sam rozumiesz, nie mogę dać sobie ręki uciąć, że ani jeden strażnik nie zacznie strzelać do imperatorskiej pieczęci. Ale jestem przekonany, że pieczęć może pomóc.
— To dlaczego nie mielibyśmy się obwiesić tymi pieczęciami od stóp do głów?
— Miałeś jedną, ale plunąłeś na nią i wyrzuciłeś.
— Młooodszy obywaaatel Imperium? — przedrzeźniająco przeciągnął Łuks.
— Tak. To po to, żeby do ciebie nie strzelali od razu, a chociaż najpierw porozmawiali.
— Nie mam o czym rozmawiać z imperatorskimi strażnikami.
— I ja także. Dlatego nie mamy dokumentów. I jesteśmy buntownikami. A za nami pogoń.
Łuks roześmiał się.
Razwijar spał.
Ludzie żyją, jak we śnie, powiedział stary Latarnik. Żyją, nie zastanawiając się ani nad minionym, ani nad przyszłym, ani nad samym sobą. Wierzą, że podejmują refleksję nad sobą, ale w rzeczywistości ich myśli to tylko niejasne odczucia, zamglone wrażenia. Ludzie przeczuwają przyszłość i siebie, ale nie widzą ani żyłek na liściach pod nogami, ani wzoru śnieżynki na rękawie płaszcza. A przecież po to, aby rzeczywiście myśleć i rozumieć, trzeba zauważać drobnostki.
I jeszcze trzeba w każdej chwili być czujnym, powiedział władca. Nawet kiedy śpisz, powinieneś wiedzieć, czego chcesz.
Razwijar otworzył oczy. Świtało, chimajryd spał, zwinąwszy się w kłębek, na jego sierści błyszczała rosa. Dziewczynka obudziła się i zamierzała uciec; powolutku, na palcach, odchodziła coraz dalej w las. Jej prawy pantofel rozerwał się i w przedarciu widoczny był podrapany palec.
— Dzień dobry — powiedział do niej.
Wzdrygnęła się i zatrzymała.
— Łuks — zawołał Razwijar. Chimajryd obudził się błyskawicznie. Po prostu otworzył oczy.
— Bądź tak dobry i poszukaj jedzenia— powiedział Razwijar. — Dzisiaj będziemy musieli iść cały dzień.
Ten podniósł się i z zadowoleniem otrząsnął się tak, aż krople rosy poleciały na wszystkie strony. Dziewczynka najeżyła się. Chimajryd popatrzył na nią, na Razwijara, kiwnął głową.
— Rozpal ognisko — powiedział schrypniętym od snu głosem. — Nie będziemy przecież jeść surowego.
I poszedł, strząsając po drodze rosę z nisko zwisających gałęzi.
— Nazbieraj chrustu — polecił Razwijar dziewczynce. — Nie ma czasu na leniuchowanie.
Ta patrzyła na niego, nie ruszając się z miejsca. Zadrapanie na czole przyschło, oczy zapadły się, na policzku odbiły się ostre trawy.
— A może potrafisz rozpalać ogień oczami? Tu wszystko jest zwilgotniałe…
— Ja niczego nie potrafię — powiedziała, tym samym zachrypniętym, łamiącym się głosem.
— Do czego ci jestem potrzebna? Ja nic nie mogę.
— Tylko ogłuszać imperatorskich magów?
— To był przypadek. Ja… zezłościłam się.
— Potrafisz czarować, tylko kiedy się złościsz?
— Nie potrafię czarować… Po co wyście… Po co to zrobiłeś?! Prosił cię ktoś? Życie… no i co z tego?!
— Nie żal ci życia?
Chlipnęła:
— Żal… Ale przecież… ja sama… oni wszyscy… Do czego ci jestem potrzebna? Wypuść mnie…
Razwijar podniósł się i podszedł do niej, bardzo blisko. Dziewczyna zmieszała się.
— Widzisz, mam do ciebie prawo — powiedział miękko. — Ponieważ zdecydowałem za ciebie.
— Nikt cię o to nie prosił!
— Nie prosił. Ale ja podjąłem decyzję i konsekwencją tej decyzji jest to, że teraz jesteśmy ze sobą związani jak łby dwugłowej żmii. Przez ciebie nas też zabiją, jeśli nas złapią.
— Ja nie chciałam…
— Ja chciałem. A teraz chcę, żebyś nam pomogła… Przecież jesteś magiem.
— Nie mogę — powtórzyła kolejny raz. — Nie jestem magiem. Nie potrafię.
— Nie potrafisz?
Razwijar uderzył ją w twarz, niezbyt silnie, ale głowę Jaski rzuciło w tył, a ona sama ledwie nie upadła.
— Nie umiesz? A tak?
Powtórzył uderzenie. Dziewczyna poderwała rękę, starając się odbić trzeci policzek. Z takim samym powodzeniem mogłoby bronić się pisklę sytuchy.
— Jutro, najpóźniej pojutrze, pojawią się tutaj prawdziwi magowie — powiedział Razwijar.
— Zaczną szukać po zapachu. Ciebie. I nas. Jeśli jeszcze raz usłyszę z twoich ust „nie potrafię, nie umiem”, to przywiązany cię do drzewa, tutaj w lesie. I oni znajdą cię po zapachu, a od nas się odczepią.
Patrzyła na niego z takim przerażeniem, jakby był larwą ogniewuchy.
— Boisz się? Oni poczują zapach twojego strachu. Czy możesz zmylić ich trop?
— Nie mo… — dziewczynka zakaszlała.
— Świetnie. Czegoś się nauczyłaś. Teraz posłuchaj: jesteś bezmyślnym stworzeniem, które ściągnęło gniew Imperatora na całą wieś. Nie ocaliłaś dzieciaka i nikogo nie ocaliłaś, dlatego, że ty, gamoniu, postanowiłaś zdecydować za innych i zgubiłaś wszystkich!
Dziewczynka zamarła na moment, po czym poderwała ręce. Razwijar rzucił się w bok.
Daremnie. Świat przed oczami zalał się białym światłem i przepadł. Kiedy znowu otworzył oczy — nad jego głową kołysały się gałęzie, a on sam leżał na plecach, prawie tonąc w porannej mgle i wydawało mu się, że jego ciało jest z bezkształtnej waty, a bezwładne ręce nie chciały poddać się jego woli. Bardzo, bardzo wolno podniósł dłoń do twarzy. Pośrodku czoła, trochę powyżej nasady nosa, wyczuwalne było gorące wgniecenie. Gdy tylko dotknął tego miejsca, tak go zabolało, że zasyczał przez zęby.
Ile minęło czasu. Szuu… Magowi gorzej się dostało. Na Razwijara nie starczyło jej sił… Albo może go oszczędziła, pożałowała?
Z lasu wynurzył się Łuks, wlekąc w opuszczonej ręce tłustą, dwugłową żmiję. Wpatrywał się w Razwijara nierozumiejącym wzrokiem:
— Co… tobie… Matko Wof, przecież ona cię…
— Łap ją — z wysiłkiem powiedział Razwijar. — Daleko nie mogła uciec.
Kiedy chimajryd przytaszczył wyrywającą się Jaskę ognisko już płonęło, syczały szare gałęzie, a mgła tymczasem podniosła się wyżej. Pnie otuliły się białością. Jaska piszczała i drapała, w poprzek policzka Łuksa ciągnęła się długa, krwawa smuga.
— Rozpraw się z nią sam — powiedział chimajryd, zrzucając dziewczynę na trawę. — Żałuję… że się wplątaliśmy w tę całą hecę z czarodziejką, że połączyliśmy z nią swoje losy.
Jaska ciężko dyszała. Miała rozerwaną sukienkę na ramieniu i ta ledwie trzymała się na niej.
Popatrzyła na Razwijara, zobaczyła wgniecenie na jego czole i zadrżała.
— Siadaj — powiedział Razwijar.
Posłuchała. Westchnął głęboko, dziewczynka uznała jego władzę nad sobą. I ona też.
— Czyli jesteś zupełnie bezradna? I nawet muchy nie skrzywdzisz?
Dziewczynka przełknęła ślinę.
— I nie jesteś magiem? Nie ma w tobie magicznej siły?
Chciała odwrócić wzrok, ale jej nie pozwolił. Dziewczynką wstrząsnął dreszcz.
— Powiedziałem nieprawdę — przemówił wolno. — Twoi sąsiedzi przeżyją. Możliwe, że w ogóle nic im się nie stanie. Możliwe, że nikogo nie zgubiłaś… oprócz mnie i chimajryda. Ale my się przecież nie liczymy.
Dziewczynka zamrugała, zupełnie zdezorientowana. Potem powiedziała szeptem:
— Proszę… wytłumacz mi, czego ty ode mnie chcesz?
— To inna sprawa — uśmiechnął się. — Chcę, żebyś ochroniła nas troje przed poszukującymi zbiegów strażnikami Imperatora. Przed prawdziwą pogonią, z magami, skrzydlakami i Szuu wie czym jeszcze. Kiedy będą nas szukać z nieba.
— Ja nie…
Zamilkła i zaszlochała bez łez.
Razwijar podszedł i usiadł obok. Objął ją szorstko:
— Wsłuchaj się w siebie, na pewno będziesz wiedziała, co robić. Rozumiem, że to pierwszy raz. Ale przecież wszystko ma w którymś miejscu swój początek, wszystko kiedyś wydarza się pierwszy raz. Nikt nie rodzi się dwa razy i nie umiera po wielekroć.
— Ja spró… buję — przez łzy wydusiła Jaska.
— Zrobisz to — poprawił ją łagodnie.
Mgła gęstniała, otaczając maleńkie, syczące w rosie ognisko.
— Posłuchaj, chce mi się jeść — melancholijnie zauważył Łuks. — Własny ogon jestem gotów połknąć, szczerze mówiąc.
W drodze dziewczynka zgodziła się trzymać ramienia chimajryda. Razwijar szedł z drugiej strony, w prawej ręce dzierżył kindżał.
— …żeby ptaki latały w kluczu, żeby krzyczałki nie rozbiegały się i słuchały, kiedy doisz. A!
Jeszcze, żeby lalki zamykały i otwierały oczy.
— Jak to? Co lalki?!
— Lalka jest z drewna. Ma drewnianą głowę. Oczy namalowane farbką. I te moje lalki otwierały i zamykały oczy.
— Fantastyczne! Wielce pożyteczna umiejętność— sarknął Łuks.
— Zamknij się — Razwijar rozejrzał się. Przed nimi, przy drodze, ciemniały ruiny. Kiedyś zapewne była tu gospoda. — Powiedz, uczył cię ktoś otwierać i zamykać oczy lalkom?
— Nie — dziewczynka szła ciągnąc nieznacznie za sobą prawą nogę. — Zawsze wydawało mi się, że to… wstyd.
— Słucham?! — chimajryd zwolnił kroku.
— Bo to nie tak, jak u wszystkich — powiedziała zamierającym głosem. — Coś jakby… ułomność. Taki szósty palec. Babcia mówiła…
Zamilkła.
— Babcia?
— Tak. Ona o tym wiedziała. I mnie straszyła, kiedy byłam jeszcze maleńka. Że to wstyd i jeśli się dowiedzą, będą prowadzić mnie nagą po ulicach, oblepioną piórami krzyczałki i posadzą na cep obok beczki…
— Obok beczki — w zamyśleniu powtórzył Łuks. — I ty uwierzyłaś?
— Miałam pięć lat! A potem… już sama przywykłam, że to nieprzyzwoicie i wstyd.
— Twoja babcia była mądrym człowiekiem — powiedział Razwijar. — Cóż, twojego siostrzeńca jednak nie nauczyła, żeby się z tym krył?
— Ona już dawno umarła — Jaska kulała coraz silniej.
— Rozumiem — powiedział. — Ale czasami, kiedy nikt nie widział, brałaś lalkę i otwierałaś jej oczy.
— Tak.
Zrównali się z ruinami. W studni była woda. Mętna, ale „jadalna”, jak określił ją Łuks.
Napełnili manierki. Jaska usiadła skulona na kamieniu.
Razwijar podszedł do Łuksa:
— Czy chimajryd może nieść kogoś, oprócz swojego jeźdźca?
— Rannego towarzysza, jeśli jeździec nakaże — odparł ten.
— Wziąć ją?
— Jaska — powiedział Razwijar. — Siadaj wierzchem na Łuksa.
Popatrzyła na nich z mieszaniną strachu i wstydu.
— A ty co? — zapytał chimajryd. — Siadaj, pomogę ci.
— Ja — dziewczynka przełknęła ślinę. — Ze mnie krew idzie.
Wędrowcy spojrzeli po sobie.
— A co, ja krwi nie widziałem? — niedbale zapytał Łuks.
— Siadaj. Bo inaczej nigdzie nie dojdziemy.
Wieczorem zatrzymali się na brzegu rzeki, przez którą był przerzucony na wpół rozwalony mostek. Jaska długo się myła, zszedłszy niżej w dół z prądem. Łuks przyniósł z lasu ubitego pająka i uroczyście się zaklinał, że jego mięso nie jest po prostu jadalne, ale wręcz uzdrawiające i smaczne. Razwijarowi zwierzak przypomniał pająki Cza, które widział kiedyś w bibliotece, zresztą jadł już w życiu przeróżne rzeczy. Za to dziewczyna nie tknęła jedzenia. Mdliło ją.
— Udało nam się — powiedział Razwijar. — Pogoń zostaje w tyle. Zapewne mag nie od razu doszedł do siebie. A może wezwali go na przesłuchanie do samego Imperatora.
— Do Imperatora — powtórzyła Jaska. — Widziałam go… I tego samego człowieka będzie widział Imperator?
— Imperator go nie pochwali — dodał Razwijar.
— A może pogoni nie będzie? — beztrosko zapytał Łuks, żując kęs pajęczych trzewi. — Pójdziemy coraz dalej, i nikt za nami…
— Rozmarzył się — powiedział Razwijar. — Jutro. Koniecznie.
— Nie — wyrwało się Jaśce.
Jeździec popatrzył na nią znacząco.
— Słucham?
— Nic — westchnęła głęboko.
— Jest jeszcze dużo czasu — powiedział. — Ty przecież cały czas myślisz, jak nas obronić?
Ty przecież czujesz się magiem? I czujesz jak rośnie w tobie twoja potęga?
— Proszę, nie śmiej się ze mnie — powiedziała cicho.
— Nie śmieję się z ciebie. Jutro rano umrzemy albo przeżyjemy i to zależy od ciebie.
„Zbiorę kwiateczki, ufarbuję koszulę… Ufarbuję koszulę — naplotę wianeczków…”.
Jego cioteczna siostra pomagała tacie farbować płótno. Granatowe, niemal czarne kwiaty obratki rosły zawsze w tym miejscu, gdzie urodziła się dziewczynka. Dlatego, mówiła babka, matki chodzą rodzić do lasu, gdzie jest miękka trawa, jeśli urodzi się dziewczynka, w trawie wiele lat będzie rosła obratka…
Siostra zbierała kwiaty na polanie, gdzie urodziła się siedem lat wcześniej. Wkładała w płócienny woreczek, przeciągała nitką, opuszczała do wrzącej wody. Potem w kotle trzymano tkaninę — jeśli trzymać ją dobę, będzie granatowa. Jeśli noc — błękitna. A jeśli wyjąć ją niemal od razu, będzie czerwona, jaskrawoczerwona, widoczna z daleka. Z takiego płótna szyto dziecięce koszulki…
— Zbiorę kwiateczki, ufarbuję koszulę… Dziewczynka szła boso po ścieżce, kroczyła przed Razwijarem tak, że widział jej rozsypane na plecach rude włosy. Weszła po dwóch stopniach na próg, pchnęła ciężkie drzwi, weszła do domu. Pośpieszył w ślad za nią, chciał ją zawołać i obudził się.
— Dzisiaj? — zapytała szeptem.
Razwijar przytaknął.
Ruszyli dalej — Jaska po lewej stronie Łuksa, Razwijar po prawej. Las okazał się dziwnie pusty. Było bardzo cicho, nad głowami szeleściły drzewa. Wędrowcy milczeli, a ten w napiętym milczeniu odbywany marsz przypominał ni to szpiegowski zwiad, ni to kondukt żałobny.
W południe natrafili na ruiny zajazdu. Razwijar zajrzał, zginając się, w otwór po drzwiach; wewnątrz niczego nie było, oprócz pleśni i potłuczonych kamieni. Meble, rzeczy, nawet wewnętrzne obicie ścian — wszystko albo zbutwiało, albo rozsypało się i przepadło.
— Moglibyśmy się tutaj ukryć — zaproponował Łuks.
— Zupełnie bez sensu— odpowiedział Razwijar. — Zrozum, możemy się ukrywać albo nie, to nic nie da. Mag będzie węszył i tak dowie się, gdzie jesteśmy.
— Jaki ty jesteś mądry — powiedział ten urażony.
Szli godzinami i z każdym krokiem napięcie związane z oczekiwaniem pogoni stawało się coraz bardziej męczące. Razwijar powstrzymywał się, żeby nie patrzeć co chwilę w niebo. Łuks klepał łapami po pniach, strącał ogonem owady i w końcu zaczął przetrącać biało–niebieskie grzyby, które porastały wzdłuż drogi.
— To złe życzenia — powiedziała Jaska, która prawie całkiem ochrypła.
— Co?
— Nie dotykaj grzybów. To złe życzenia. Jeśli człowiek komuś źle życzy, powinien pójść do lasu i wypowiedzieć życzenie na głos. Wtedy wyrasta taki grzyb, a zło się nie przydarzy i sumienie człowiek będzie miał spokojne, i na duszy lekko.
— To bajki — oświadczył Łuks.
— Interesujące bajki — wymruczał pod nosem Razwijar.
— Ale dlaczego wzdłuż starej drogi? Tutaj już tyle lat jest zupełnie pusto, nikt nie chodzi…
— Te grzyby rosną po sto lat. A wzdłuż drogi kiedyś wielu ludzi chodziło. Tłok, strzelcy w strażnicach… Złodzieje. Ludzie życzyli sobie nawzajem najgorszego. Ale żeby nie obciążać duszy, wypowiadali swoje zło w lesie i wyrastały grzyby.
— Rozumiem — powiedział Razwijar.
— A ty co, wierzysz w to wszystko? — zdziwił się Łuks.
— Nie wierzę — nie wytrzymał i jednak się rozejrzał. Niebo nad koronami pozostawało czyste.
Jaska lekko się zdziwiła:
— Dlaczego?
— Dlatego, że ludzie nie rozumieją, kiedy ich życzenia są złe. Życzenia zła, to dla niegodziwca, złego człowieka — dobro i sprawiedliwość. W taki sposób myślą.
Jaska uważnie na niego spojrzała. Wzruszyła ramionami:
— Mówisz jak moja babcia. Jak stara babka, która wychowuje wnuczęta.
Razwijar uśmiechnął się:
— Nie mam wnucząt. Póki co wychowuję ciebie.
— Coś cuchnie — dziewczyna wciągnęła powietrze. — Chodźmy szybciej, na pewno w pobliżu jest cmentarzysko.
— Niczego nie czuję — Łuks wciągnął powietrze nosem. — Żadnego zapachu… Może wiatr się zmienił?
— Cuchnie już od dawna i to coraz silniej — uparcie powtórzyła Jaska. — Może po prostu zatęchłe bagno…
Razwijar rozejrzał się czujnie. Las wokół się nie zmienił, wszędzie tak samo stały rosnące nisko drzewa z gęstymi koronami, szeleściły krzaki na poboczach porzuconej drogi, pachniało rozgrzaną ziemią i trawą…
— Jaska — powiedział. — Ty ich czujesz.
— Kogo?
Nagle pobladła tak, że Razwijar się przestraszył; teraz znowu straci przytomność i koniec.
Popatrzył na niebo pomiędzy gałęziami. Było czyste, ale tylko w zenicie. Nie mógł dojrzeć, co działo się na horyzoncie.
— Z drogi, szybko — wyszeptał, czując zimny dreszcz na plecach.
— Arbalet by się przydał — melancholijnie westchnął chimajryd.
Wdarli się głębiej w las, pod najgęstsze drzewo i usiedli przy pniu. Jaska upadła na kupę suchych liści, zatykając nos. Jej policzki i czoło przybrały zielonkawy odcień.
Razwijar usiadł obok, podniósł ją, wziął za ręce:
— Ukryj nas.
Patrzyła na niego, jak przyślepka prowadzona na rzeź.
— Ukryj nas — powtórzył. — Zrób coś.
— Oni… są… tuż za nami — grobowym głosem przemówiła dziewczynka. — Zwęszyli… ślad… gdzie nocowaliśmy…
— Skąd wiesz? — wtrącił się Łuks.
— Ona czuje — powiedział Razwijar. — Jest magiem. Wiesz przecież, że już jako mała dziewczynka potrafiła otwierać namalowane oczy lalki.
— Nie śmiej się — wargi Jaski drżały.
— Ukryj nas. Nie śmieję się. Ukryj nas, niech oni nie czują naszego zapachu.
Zmrużyła oczy. Na jej czole szybko, niemal w mgnieniu oka, pojawiły się duże krople potu i potoczyły się w dół, zalewając policzki i szyję.
Przez jakiś czas wszyscy troje siedzieli bardzo cicho. Razwijar oglądał swój kindżał, doskonale rozumiejąc, że jego broń nic tu nie pomoże. Pot lał się po zapadniętych policzkach Jaski, żyła wystąpiła na szyi i pulsowała konwulsyjnie, odczuwał każde uderzenie jej serca.
— Obejmijcie mnie — powiedziała Jaska, nie otwierając oczu.
Nie pytając, objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Bardzo maleńka, bardzo chuda, gorąca jak węgielek, mokra w na wskroś przemokniętej odzieży. Łuks wsparł się o Razwijara z drugiej strony; ścisnęli się w jeden kłębek, ich serca przyspieszyły, łowiąc rytm serca dziewczynki i zlewając się z tym rytmem.
— Ooo — niski, przeciągły dźwięk wydobył się z krtani Jaski, a na jej ustach pojawił się pęcherzyk — Ouu.
Dał się słyszeć narastający świst skrzydeł. Wiatr szarpnął korony nad głowami ukrywających się ludzi. Sądząc po dźwięku, ptaków było nie mniej niż pięć. Ich skrzydła zasłoniły niebo, zasłoniły słoneczny blask, pociemniało. Skrzydlaki krążyły i krążyły nad jednym miejscem, płynnie zniżając lot.
— U… uciekamy — wychrypiała. — Stracili ślad… Odlatują.
Łuks podskoczył. Razwijar podsadził Jaskę na jego grzbiet i rzucili się do ucieczki, daleko od drogi, klucząc między drzewami i przedzierając się przez krzaki. Przeskoczyli strumień, nawet tego nie zauważając. Uciekali i Razwijar nie zostawał w tyle za zwinnym chimajrydem. Jaska siedziała na grzbiecie Łuksa, z półotwartymi ustami, z szeroko otwartymi, nieobecnymi, szalonymi oczami. Nawet Razwijar wyczuwał fale emanującej z niej siły.
Biegli, dopóki nie padli ze zmęczenia na mech. Leżeli bez ruchu, dysząc ochryple w całkowitej ciszy. Nawet wiatr ucichł.
— Jaska — z krtani Razwijara z trudem wyrywały się słowa. — Czujesz coś? Zapach?
Pokręciła głową.
— Daj wody — powiedział Razwijar do chimajryda. Ten doczołgał się do torby, ręce mu się trzęsły.
— Już wszystko dobrze — zwrócił się ponownie do dziewczyny, obejmując ją. — Wszystko dobrze. Cicho, już.
— Przychodzą sytuszki — przemówiła dziewczynka, słabo się uśmiechając. — Mleka pełne garnuszki.
— Nie myślę, że już jest tak dobrze— powiedział Łuks podnosząc garnczek do warg dziewczynki. — Jak myślisz, zgubili nas?
— Na tę chwilę, tak. Ale zaraz będą szukać uważniej. I nie odpuszczą tak łatwo. Zbuntowany mag to nie żarty.
— Doigraliśmy się — powiedział chimajryd i sapnął.
— To był twój pomysł.
— Ale zdecydowałeś o tym ty!
Razwijar roześmiał się. Ostrożnie wytarł krople wody, ściekające po podbródku Jaski.
— Ona jest potężnym magiem. Czy kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, że będziemy mieli swojego potężnego maga?
— Nie jestem twoim magiem — dziewczynka otworzyła oczy. — Ty mnie sobie nie… przyswajaj.
I straciła przytomność.
Napotkali podniebny patrol jeszcze dwa razy. I za każdym razem Jaska czuła zapach niebezpieczeństwa jak ostrą woń i na czas ukrywała siebie i towarzyszy przed wrogim wzrokiem.
— To tak, jakbyś nakrył się pledem po sam czubek głowy — przyznała się Razwijarowi.
— Tak prosto?
— No… Spróbuj sam.
Roześmiał się.
— A jak myślisz; wszyscy śledzący nas są magami, na skrzydlakach, czy nie?
— Ja ich nie rozróżniam. Ja w ogóle nie czuję, że tam są ludzie. Po prostu cuchnie.
Po kilku ciężkich dniach wyszli na brzeg rzeczki, za którą leżał Pękaty Bór — leśny obszar, przylegający, według opowieści, do samego Czarnego Szumu. Zapach bliskiego siedliska i dymu, rozróżniała nie tylko Jaska, ale i Łuks, a czasami także Razwijar.
Zatrzymali się na brzegu. Dziewczyna wymyła się, ukrywając za krzakami, wyprała odzież i cały dzień przesiedziała sama w przybrzeżnych zaroślach. Pod wieczór wyszła w wilgotnej jeszcze sukience i usiadła przy ogniu.
— Jak się czuje wasza wysokość?
— Słucham?
— Tak w Imperium zwracają się do magów. Wasza wysokość.
— Nie jestem imperatorskim magiem! — odpowiedziała ostro. — Ja… sama dla siebie.
Razwijar uśmiechnął się.
Ostatniego dnia nie spotkali jeźdźców na skrzydlakach. Aż chciało się wierzyć, że prześladowcy zostali w tyle. Nie wiadomo, co strażnicy wymyślili w raportach i jak imperatorski mag wyjaśnił swoje niepowodzenie.
— Może doszli do wniosku, że umarłam?
— Dobrze by było, żeby tak pomyśleli — powiedział Razwijar. — Ale oni nie są głupi.
— Chciałabym wiedzieć — odezwała się z goryczą — co się dzieje w domu.
— Przecież jesteś magiem. Nie możesz się dowiedzieć?
Pokręciła głową:
— To daleko…
— Powiem ci, co się tam dzieje — Razwijar spojrzał jej prosto w oczy. — Przylecieli strażnicy. Twoi sąsiedzi i rodzina oddali im chłopczyka. Poskarżyli się na nas, że my wykradliśmy ciebie, więc to my jesteśmy przestępcami. Naczelnik patrolu zrugał ich i puścił do domów.
— Naprawdę?
— Oczywiście.
— A malec… Jest u nich?
— Tak.
Jaska długo milczała.
— I teraz — zaczęła znowu — wiozą go do pałacu… Albo ten mag kłamał na temat pałacu?
— Nie kłamał. Mały będzie mieszkał w pałacu i będzie się uczył.
— I stanie się potężnym magiem?
— Tak.
Dziewczynka zamilkła.
— A ja — powiedziała ostrożnie — też mogłabym…
— Oczywiście. Gdyby dowiedzieli się wcześniej, że jesteś magiem — przysłaliby skrzydlaki i po ciebie.
— Zawieźliby mnie do pałacu — ciągnęła Jaska. — Podarowaliby sukienkę… z aksamitu… z drogocennymi kamieniami, wyszytą złotem…
— Tak.
— I uczyliby, jak prawidłowo czarować…
— Tak. I kiedy byś umarła, to zostałabyś złożona w grobowcu magów, w katakumbach pod pałacem samego Imperatora. Oni tam leżą, każdy ze swoim pierścieniem na palcu i mało który z nich umarł śmiercią naturalną.
— Dlaczego? — po chwili zapytała Jaska.
— Dlaczego leżą w katakumbach?
— Dlaczego nie „śmiercią naturalną”?
— Nie wiem — przyznał się Razwijar. — Może służba u Imperatora jest taka niebezpieczna.
Widziałem trzech magów, nie licząc ciebie. Jeden zginął na moich oczach, a drugi był już martwy, kiedy go… spotkałem. A trzeci… trzeciego ogłuszyłaś.
— Nie wygląda na to, żeby byli aż tacy potężni — nieoczekiwanie szyderczo powiedziała Jaska. — Akurat wszyscy tak szybko umarli. A ten trzeci, przecież on mnie nie poczuł, nie zrozumiał. Może dlatego, że mały pogryzł mu palec…
— Zrozumiał w ostatniej chwili — wtrącił sie Łuks. — Miał taki wyraz twarzy!
— To druga strona potęgi — powiedziało ton ciszej Razwijar. — Magowie tak przyzwyczajają się do swojej mocy, że zaczynają nie doceniać… prostych ludzi. Nas. A przecież powinni być mądrzy.
— Ja będę mądra — po chwili milczenia powiedziała Jaska.
— Zobaczymy — Razwijar uśmiechnął się. — Obiecałaś.
Przeszli przez Pękaty Bór, kryjąc się przed ludzkim spojrzeniem, nikogo nie spotykając i nie wypytując. Okolice były dzikie i pustynne, każda osada była ogrodzona wysoką palisadą. Na wąskich i długich jak wstęgi polach wyrastały kłujące zboża, a w zagajnikach hodowano wielkie pająki, zapewne na mięso. Jedyne miasto, jakie wypadło na ich drodze, było po prostu większą osadą z przekrzywioną bramą, ze zwalonymi pod murem kupami śmieci.
— To cały czas jest jeszcze Imperium? — zdziwił się Łuks.
Razwijar pokazał mu drewnianą basztę, wznoszącą się ponad murem miejskim:
— Tutaj mieszka miejscowy mag, a w samym mieście namiestnik.
— W baszcie nikogo nie ma — powiedziała Jaska. — Czuję to, tam jest pusto.
— Czyli jeszcze nie zdążyli go przysłać.
Nie zbliżali się do miasta, obeszli je pod osłoną wzgórza i ruszyli dalej. Łuks był zamyślony.
— To znaczy tak — powiedział wreszcie. — W Nagórzu… myślisz, że tam też wybudowali basztę?
— Myślę, że tak.
Więcej nie zagajał na ten temat, ale Razwijar widział po jego spuszczonej głowie i zachmurzonym czole, że nadal myśli o rodzinie.
Za to odezwała się Jaska:
— A jeśli w naszej osadzie wybudują basztę, jeśli Kamyczek… Mój siostrzeniec… wyrośnie i przyślą go do nas? Jako maga? Tak przecież może się stać, prawda?
— Prawda — powiedział Razwijar.
Jaska uważnie popatrzyła mu w twarz:
— Powiedz jeszcze raz.
— Prawda — uśmiechnął się.
Dziewczynka potrząsnęła głową. Jej delikatne nozdrza rozszerzyły się gwałtownie:
— Nieprawda! Teraz łżesz. Łżesz!
Razwijar stanął. Zatrzymał się także Łuks. Jaska zmieszała się, jej twarz poczerwieniała na chwilę. Cofnęła się o krok:
— Wybacz. Ale kłamiesz, mówisz nieprawdę.
— Jak to wyczuwasz? — zapytał po chwili milczenia.
Dotknęła palcem nosa:
— Ja… z pewnością czuję. To zapach.
— Przepadliśmy z kretesem — wymamrotał Łuks.
Dziewczynka szybko przeniosła wzrok na chimajryda. Potem znowu na jeźdźca, nachmurzyła się:
— Dlaczego nie mogą go do nas przysłać?
— Chodźmy — powiedział Razwijar. — Czas iść.
Posłuchała, chociaż bardzo nie miała ochoty. Okrążyli pajęczą plantację. Na przedzie szedł zamyślony Łuks, za nim — pogrążona w swoich myślach, dziewczynka. Razwijar patrzył na jej drobne plecy, patrzył, jak ostrożnie przedziera się w ślad za chimajrydem, schylając się pod gałęziami, odsuwając od twarzy strzępki starej pajęczyny, lekko stąpa porwanymi trzewikami po szarej, jakby pokrytej popiołem, ziemi.
— Czyli Kamyczka nie mogą przysłać do nas, do osady? — uparcie zapytała znowu, kiedy zostawiwszy miasto daleko w tyle, usiedli odpocząć i coś przegryźć.
— Nie mogą — zgodził się Razwijar.
— I w tym twoje kłamstwo?
Spojrzał na nią z ukosa:
— Tak.
Gwałtownie wciągnęła powietrze:
— Nie. Ty znowu kłamiesz, czuję to!
Łuks zagwizdał.
— Bardzo dobrze, że jesteś naszym przyjacielem, Jaska — poufnie oznajmił Razwijar. — Ponieważ niebezpiecznie być twoim wrogiem.
Poczerwieniała, jakby ktoś ochlapał ją farbą:
— Dz…dziękuję. Zatem powiedz… W czym jeszcze łgałeś?
— Wątpliwe jest, czy w waszej osadzie wybudują basztę.
— To prawda — wciągnęła powietrze nosem. — To prawda… Nasza osada jest całkiem malutka, mało w niej ludzi, to nie miasto…
Razwijar milczał.
— Dobrze — uśmiechnęła się i uspokoiła. — To znaczy, szkoda. No nic… Posłuchaj, a wcześniej mnie okłamywałeś?
Podsunął się do niej bliżej i objął za ramiona:
— Jaska… Mężczyzna od czasu do czasu powinien okłamać kobietę. To prawo natury.
Udawaj, że wierzysz, dobrze?
Przycisnęła się do niego. Objęła za szyję. Przylgnęła.
— Co żeś nałgał Jasce? — szeptem zapytał Łuks.
Dziewczyna spała. Ognisko dogorywało. Razwijar leżał na plecach i patrzył w gwiazdy.
— O czym skłamałeś, przecież mnie możesz powiedzieć?
Razwijar nachylił się do samego ucha towarzysza:
— Najprawdopodobniej jej osada już nie istnieje, a wszyscy mieszkańcy są martwi.
Łuks wstrzymał oddech.
— Przez nas? — zapytał ledwie dosłyszalnie.
— Co za różnica?
— No… Gdybyśmy jej nie porwali…
— Ona godna jest tego, by żyć i być wolną.
— A ci ludzie… Ich jest więcej…
— Łuks — Razwijar uniósł się na łokciu. — Nie ma miarki, która by mierzyła życie. Nie może sto istnień być ważniejszych niż ona. To nie tak.
— Dlaczego? Przecież sto kling jest lepszych niż jedna.
— Nie są lepsze. A ty masz sto rąk?
Zamilkli.
— Razwijar — zapytał Łuks tak samo cicho. — Dokąd my idziemy? Po co?
— Do Czarnego Szumu.
— A co tam jest?
— Rodzina. Ojciec.
— Słyszałeś, co mówią. Przepadł Czarny Szum. Może i ludzie już tam nie mieszkają. Same tylko potwory. A twój ojciec… Gdyby żył, to czy sprzedaliby cię w niewolę?
— On jest martwy. Ale i tak tam jest.
— Ale przecież my żyjemy. Po co tam iść?
Razwijar zamknął oczy i… zobaczył szorstki policzek ojca i żelazny kolczyk w maleńkim, ciemnym uchu. Policzek zasłaniał sobą cały świat, potem odsunął się i przed chłopcem pojawił się długi stół na skraju pola z falującym zbożem. Za stołem siedzieli mieszkańcy wsi w kolorowych koszulach i sukienkach; starsi w ciemnoniebieskich, młodzież w jasnych, błękitnych, a dzieci w jaskrawoczerwonych jak kropelki krwi.
Narzeczony, ubrany na biało, siedział u szczytu stołu, a obok niego posadowiona była gliniana kukła przebrana w szaty narzeczonej; białą suknię, wyszytą złotymi nitkami, z naszyjnikiem z wężowych skórek. Wszyscy udawali, że kukła to naprawdę narzeczona. Ojciec szepcze Razwijarowi na ucho: to, żeby zwieść Bagienną Teściową…
Zdrzemnął się tylko na chwilę. Ognisko jeszcze nie zdążyło wygasnąć. Rozejrzał się, nie pojmując, gdzie się znajduje. Dawno już sny–wspomnienia o domu nie były tak wyraziste, tak fizycznie odczuwalne. Dotknął twarzy, skóra pamiętała jeszcze dotyk kłującego policzka…
Jego własny policzek porósł krótką, szorstką brodą i już prawie nie kłuł.
— Głupio — wyszeptał.
— Głupio? — żywo odezwał się nieśpiący Łuks. — Tak przecież mówię, że iść do tego Szumu…
— Głupio całą weselną ucztę spędzić obok glinianej lalki — uśmiechnął się do swoich myśli Razwijar — Łuks… jak to jest u was, w jaki sposób Nagóreni się żenią? Jaki macie obrządek?
— Idą do Jeziora Urodzaju — odpowiedział ten po chwili. — Wchodzą w wodę po szyję. I…
I to wszystko.
— Wszyscy czworo?
— Niekoniecznie. Najpierw jeździec, jego brat i pierwsza żona, potem jeździec, jego brat i druga… Albo od razu we czwórkę, jeśli narzeczone umówione są razem…
— „Mówiąc o urodzaju, Nagóreni mają na myśli rodzenie dzieci. Oni nie uprawiają pól i ogrodów, trudnią się bowiem polowaniem; urodzajność to dla nich zdolność samicy do przynoszenia młodych…”.
— Razwijar… — Łuks przełknął ślinę. — Czy ona ci się podoba?
—Tak.
— Oddasz mi ją… na drugą noc?
Zapadło milczenie.
— Razwijar?
— Potem porozmawiamy — odparł, odwrócił się na bok i udał, że śpi.
Na drugi dzień pod wieczór dotarli do granicy — nowej, ledwie co oznaczonej. Tu też sterczał słup z tęczowym dokumentem, obwieszczającym, że ziemie i ludzie na południu podlegają Imperatorowi, a na północy wkrótce będą podlegać i że w tym miejscu zostanie wybudowana tymczasowa imperatorska strażnica.
— Czy kiedyś Imperium zagarnie cały świat? — zapytała Jaska.
— „Świat jest tak wielki, że nie możesz sobie tego wyobrazić, drogi czytelniku. Najgroźniejsze imperium na jego mapie nie większe jest niż odcisk dziecięcej rączki na niebie” — powiedział Razwijar.
— „Drogi czytelniku?” — Jaska trwożnie na niego zerknęła.
— Z kim ty rozmawiasz?
— Czytam na głos książkę.
— Jaką?
— „Drogi i podróże”. — Razwijar westchnął. — Idziemy.
W milczeniu przeszli granicę i zatrzymali się przy ścianie lasu, który był wyższy i gęstszy niż wszystkie, które do tej pory przeszli a także wyraźnie ciemniejszy.
— Zatem to jest Pękaty Bór? — ponuro zapytał Łuks.
— Jeszcze nie — Razwijar rozejrzał się. — No już, szybko. Idziemy.
Odczekał, aż Jaska wcześnie rano wyruszy nad rzeczkę myć się. Poszedł za nią, rzeczka była spokojna i niezbyt głęboka, dziewczyna podeszła do wody, po kostki grzęznąc w mule. Weszła po kolana, przysiadła, zaczęła się myć, sycząc przez zęby, woda bowiem była zimna.
Umywszy się, drżąc z zimna, dziewczyna odwróciła się, żeby wrócić. Razwijar stał przed nią na brzegu. Po prostu stał i milczał.
Zmieszała się.
— Zzzimno —. powiedziała szczękając zębami.
Z wysiłkiem wyciągając nogi z mułu, poszedł do niej. Woda podniosła się do kolan.
Zatrzymał się; zdawało mu się, że jego rozogniona skóra zagotuje rzekę, ale ona cały czas tak samo płynęła, rozczesując długie wodorosty, unosząc w dół szczapki i rzadkie, suche liście.
— Posłuchaj, Razwija… ar — ze strachem wymamrotała Jaska. — Może…
Wziął ją na ręce. Krople odrywały się od jej bosych stóp, rozchodziły się po wodzie kręgi, przecinały się, zlewały.
Wyniósł dziewczynę na brzeg. Ułożył na trawie. Jaska dygotała. Położył się, zwaliwszy na nią, przycisnął między ziemią, a swoim ciałem, ogrzewając. Pętając.
— Nie milcz — wyszeptała. — Powiedz cokolwiek!
— Moja — powiedział Razwijar. I stało się wedle słów jeźdźca.
W jego życiu było wiele kobiet. Przelotem wspomniał, jak po raz pierwszy spotkał dziewczynę Dżal. Jak całował bezimienną, pokorną dziewczynę nazwaną przez niego Skrzydlaczkiem. Suche trawki wbijały się w kolana i łokcie, niby ostre pióra z materaca oberżystki; dla żadnej nie był pierwszym i dla żadnej nie był władcą, a dziewczyna mag nigdy wcześniej nie zaznała mężczyzny.
Pokonując jej słaby, wynikły ze strachu, sprzeciw uczynił z niej kobietę i uczynił ją swoją kobietą. Na jedną chwilę zobaczył szybujące miasto Mirtie na horyzoncie, złote iglice i turkusowe łuki, białe mosty i malinowe obłoki, podświetlone słońcem. Żałośnie krzyknęła — cicho, jakby bała się go rozgniewać.
— Moja — powtórzył Razwijar przyciskając ją do ziemi. I dodał: — Żona.
Las zmieniał się z każdą godziną wędrówki. Iść prosto już od dawna stało się niemożliwe — trzeba było lawirować między zaroślami, a niekiedy przecinać sobie drogę w splotach pędów.
Kindżały się stępiły, Razwijar i Łuks opadli z sił. Potem zrobiło się lżej. Zdawało się, że dotarli do porzuconej drogi. Co i rusz trafiały się maleńkie, czyste jeziora.
Korzenie i gałęzie zamieniały się tutaj miejscami, zapominając o własnym przeznaczaniu.
Gałęzie wrastały w ziemię, korzenie ciągnęły się ku niebu. Ukazywały się ich oczom podziemne nory — najpierw wąskie i maleńkie, a potem duże i coraz częściej napotykali tunele, do których człowiek mógłby wejść nie pochylając się. Łuks był bardzo wesoły od rana, paplał, a czasami nawet śpiewał i często spoglądał na Jaskę.
Dziewczyna szła, opierając się na ramieniu Razwijara, zamyślona i blada. Jej nozdrza drżały.
— Czujesz coś? Patrol?
— Nie. Co innego. Cuchnie.
— Pogoń?
— Nie.
— Daleko?
— My do tego idziemy… Zbliżamy się.
Chimajryd zatrzymał się:
— Dlaczego nie mielibyśmy najpierw ustalić, co to za zapach, w kierunku którego idziemy? I dopiero potem…
— Jak wyjaśnimy? Stojąc w miejscu?
— Jak myślisz, to niebezpieczne? — zapytał Łuks dziewczynę.
Ta przełknęła ślinę, podnosząc wzrok na Razwijara:
— Kochasz mnie?
— Tak.
— Powiedz jeszcze raz.
— Tak.
Przytuliła się do niego. Jej nozdrza się rozszerzyły.
— Czuję się magiem — powiedziała, silnie mrużąc oczy.
— Dopiero teraz.
— Czyli on mówił prawdę — Łuks nerwowo się uśmiechnął i znowu zerknął na towarzysza.
— Jaska — Razwijar pogłaskał dziewczynę po głowie.
— Prowadź nas po zapachu. Niczego się nie bój.
Znaleźli tunel pod korzeniami, głęboki i zbutwiały. Zapalili suchą gałązkę; pod sklepieniami z poplątanych korzeni i mchu wiele lat wcześniej znaleźli swoją zgubę ludzie. Wóz na dwóch kołach leżał na boku, wokół walały się ciała, co najmniej dziesięć, a bezbarwna trawa wyrastała przez obnażone żebra.
— Patrzcie — powiedział Łuks.
Wyciągnął z jednego trupa krótką, szeroką klingę. Żebra zatrzeszczały.
— Dobra rzecz — rozciął ostrzem powietrze. — Patrzcie, tam są jeszcze inne!
Jaska stała, wczepiona w ramię Razwijara, który trzymał przed sobą palącą się gałąź.
— Możesz się dowiedzieć, co tu się stało?
— I tak wszystko jasne — chrapliwym głosem wyjaśnił Łuks. — Jedni to kupcy. Drudzy rozbójnicy. Jedni drogo sprzedali swoje życie. Drudzy…
— Zbiegowie — cicho powiedziała dziewczyna. — To nie kupcy… Oni uciekali.
— Przed czym?
— Nie wiem. Oni uciekali… gnał ich strach. Uciekali jak zwierzęta przed pożarem.
— Przed pożarem? — powtórzył Razwijar.
Przypomniały mu się wijące płomienie nad dachem ojcowskiego domu. Palił się dom i paliła się cała wieś, ale kto ich podpalił?
— Razwijar — zmienionym głosem powiedział Łuks. Stał nad jednym z trupów. Ten leżał na boku, ściskając w kościanej ręce bardzo długi, prosty miecz. Czarne włosy przeplotły się z trawą.
Chimajryd patrzył mu w twarz.
Gałązka dopalała się. Razwijar ostrożnie wyswobodził rękę. Dziewczyna niechętnie rozwarła palce. Podpalił drugą gałąź. Zrobiło się jaśniej. Stały się widoczne oddzielne przedmioty w stosie rupieci z wozu; żeliwny garnek, tłumoczek z przegniłymi szmatami. Jaska miała rację. To nie byli kupcy. To byli uciekinierzy.
— Popatrz na niego — powiedział Łuks.
Razwijar podszedł i popatrzył w twarz nieboszczykowi. Twarz prawie się nie ostała, szczerzyła się czaszka, ale łuki brwiowe były tak szerokie, że nie miał cienia wątpliwości.
— Heks.
— Widziałeś ich kiedykolwiek?
— W zwierciadle.
— No, ty tak nie wyglądasz— wymamrotał chimajryd. — Nie każdy rozpozna, tylko ci co wiedzą…
— Kto to taki „Heks”? — zapytała dziewczyna.
— O, jeszcze jeden — Razwijar przewrócił na plecy nieboszczyka. — Łuks… Pozbieraj broń, jaką tylko znajdziesz. I idziemy stąd. Jaska, idziemy.
Szli do zmroku, chcąc odejść jak najdalej od tunelu z nieboszczykami. I dopiero, kiedy Jaska powiedziała, że już prawie nie czuje tego zapachu, zatrzymali się na nocleg.
— Świetliki — powiedział Razwijar.
Wysoko na sklepieniu lasu paliły się dwa jaskrawe punkciki, niebieski i opałowy.
— Dalej będzie ich więcej — mimowolnie się uśmiechnął. — Pamiętam.
Łuks bardzo się denerwował. Siedział, obejmując rękami ramiona. Patrzył na ogień. Jaska pociągnęła nosem:
— Co z tobą?
— Nic, nic — uśmiechnął się z wysiłkiem. — Razwijar…
— Słucham?
Przez jakiś czas patrzyli na siebie. Potem Łuks spuścił wzrok.
— No, właściwie to nic… Ty decydujesz. Ty jesteś jeźdźcem.
Długi, ciemny miecz, wyjęty z ręki martwego Heksa, okazał się bardzo wygodny, idealnie wyważony. Razwijar, jak potrafił, wyczyścił go z błota i rdzy, ale ostrze nie stało się jaśniejsze.
Szeroki miecz, wyciągnięty z piersi nieboszczyka, Łuks wziął dla siebie. Milcząc szedł przodem, kręcił młynki klingą, ścinał cienkie gałązki. Prześlizgiwał się przez wąskie przejścia pod korzeniami. Przedzierał się przez ogromne pnie drzew, zwalonych, lecz wciąż żywych, wypuszczających nowe pędy. Długi tunel, przez który przyszło im się przedzierać bliżej obiadu, okazał się dziuplą w ciele niewyobrażalnie starego drzewa. Razwijar chciał krzyknąć do Łuksa, żeby poczekał, ale ten, nie oglądając się za siebie, dał nura do dziupli. Posypało się próchno, zadrżała pajęczyna, rozciągnięta w gałęziach nad głowami. Zamarł. Wydawało mu się, że słyszy ciężkie dyszenie, odgłosy walki, padanie ciała…
Chimajryd wyszedł z drugiej strony. Razwijar zobaczył, jak wynurza się i jak wcześniej nie ogląda się za siebie, idzie po odkrytym prześwicie, a jego ogon strąca kawałki trawy.
— Co mu jest? — cicho zapytała Jaska.
— A dlaczego pytasz?
— On… Jakby go coś bolało.
— Czujesz to? Po zapachu?
— Nie — powiedziała dziewczyna, ściągając brwi. — Po prostu widzę.
— Ta droga nie jest łatwa. — Razwijar, zacisnąwszy zęby, ruszył w cuchnącą wilgocią dziuplę. — Ale jesteśmy już blisko.
Czekał na chwilę, kiedy otaczający ich las stanie się lasem ze snów i wspomnień.
Wspomnienia były pierwszą rzeczą, jaką dał mu Miedziany Król, a możliwe, że i najcenniejszą.
Ludzie, których pamięta, nie mogli zniknąć zupełnie. Drzewa i kamienie nie mogły przepaść.
Nawet księgi, które zapisywał w pamięci, stawały się realne; ze swoją oprawą, zakładkami, szorstkimi, szeleszczącymi stronicami. A przecież jego wspomnienia nie były księgą. To było życie; z jaskrawymi kwiatami, z trawą pod stopami, z chropowatą korą pod opuszkami palców.
Nie wierzył, że to życie mogło zniknąć bezpowrotnie. Coś zostało, mówił sobie. Jeszcze trochę i poznam te miejsca.
Jaska szła, rozdymając nozdrza.
— Co jest przed nami? Czujesz coś?
— Nnnie wiem — stawała się coraz bardziej niepewna. — Coś tam jest.
— Ludzie?
— Nie wiem. Nnnie sądzę. Rozumiesz, mnie przecież nikt nie uczył…
— A ty znowu swoje?
Wyszli na otwartą przestrzeń i Razwijar wypróbował swój nowy miecz. W biegu rozciął lianę, zwisającą z gałęzi, zwinnie ściął ze starego pnia korę i mech. Wyobraził sobie wrogów, otaczających rodzinny dom i zabił ich wiele razy pod rząd.
— Jesteś żołnierzem — powiedziała Jaska, obserwująca go z radosnym strachem.
Odchrząknął. Podobały mu się jej słowa, a szczególnie wyraz twarzy. Nigdy wcześniej nikt tak na niego nie patrzył.
Łuks, jak wcześniej szedł przodem, nie oglądając się. Przelotnie zerknąwszy na jego tył, Razwijar przyciągnął dziewczynę do siebie i pocałował. Ta zamarła. Odsunął się gwałtownie i lekko popchnął ją do przodu. Poszła, co i rusz oglądając się przez ramię.
— Razwijar…
— Tak?
— Kim ty jesteś? Opowiesz mi, kim jesteś?
— Opowiem.
— Posłuchaj, ja się ciebie bałam… niepotrzebnie.
— Cóż, nie wiem czy tak zupełnie niepotrzebnie — roześmiał się.
— Jeśli na nas napadną, zabijesz ich? Sam jeden, wszystkich?
— Kto na nas napadnie? — Razwijar zwiększył czujność.
— Czujesz coś w lesie?
Ostrożnie powąchała powietrze:
— Wydaje mi się, że w pobliżu nikogo nie ma. Tylko drobne zwierzęta, ptaki, żmije…
— A na górze?
— Pusto — jej głos stał się pewniejszy. — Zgubili nas. Nigdy nie znajdą.
— W takim razie zrobimy postój — chwycił ją za porwany kaptur i przyciągnął do siebie.
— Teraz?
— Tak — roześmiał się radośnie. — Łuks! Postój! Czas na polowanie!
Chimajryd zamarł. Potem, cały czas nie odwracając głowy, skoczył w bok i zniknął za ścianą splątanych lian.
— Razwijar?
Była noc. Leżeli w ciemnościach, a całkiem blisko, pod niskimi gałązkami krzaka palił się rój świetlików. Las był pełen zacisznych zakątków, alków, altanek, zaułków; las szanował cudze tajemnice. Cenił prawo do prywatności.
—Tak?
— Jak tam moja rodzina? Siostra? Brat? Co oni robią?
— Nie wiem — odpowiedział Razwijar i w jego słowach nie było kłamstwa.
Jaska westchnęła.
— Ci ludzie z wozu, którzy uciekali… Którzy umarli wiele lat temu. Oni uciekali z Czarnego Szumu.
— Domyśliłem się.
— Tam stało się coś złego.
— To oczywiste..
— Nie boisz się tam iść?
— Czego mam się bać?
— Majaków, widm. Płonących pni. Heksów.
— Sam jestem Heksem.
— Ty nie — w jej głosie dał się słyszeć strach.
— Nie boję się majaków i widm. Pluję na płonące pnie. Nie bój się.
— Razwijar…
— Tak?
— Łuks bardzo… nie rozumiem. Może on jest zazdrosny? Ci chimajrydzi, oni są… ludźmi?
Mają uczucia jak ludzie?
— Tak — wolno powiedział Razwijar. — I uczucia, i wszystko inne. Rodzą ich zwyczajne kobiety.
Jaska ze zdziwieniem zamilkła.
— On jest twoim… przyjacielem?
— Jest moim bratem. — Patrzył, jak świetlik nad jego głową zmienia kolor z turkusowego na szmaragdowy.
— Razwijar…
— Tak?
— Po prostu podoba mi się twoje imię. Mogę je powtarzać i powtarzać. Mogę je śpiewać.
Ja… gdyby wszystko powtórzyło się raz jeszcze, postąpiłabym tak samo. Pobiegłabym za tobą boso. Popłynęłabym… Kocham cię. Nawet kiedy… mnie boli.
Miała bardzo delikatną skórę. Każde mocniejsze dotknięcie zostawiało ślad. Razwijar przysunął usta do jej karku.
— Tak boli?
Naprężyła się pod nim i zadrżała.
— A tak?
Migotały świetliki, ich chłodne odcienie stawały się ciepłe i na odwrót. Jaska oddychała głęboko, uśmiechała się i rozmazywała łzy.
— Chodźmy spać… Śpij dobrze, wasza wysokość. Śpij, moja dziewczyno.
I zasnęli, spleceni w objęciach.
Na drugi dzień szli powoli, chociaż droga stała się o wiele łatwiejsza. Poszycie było coraz rzadsze, pojawiała się przestrzeń między pniami. Wędrowcy szli wzdłuż niekończącej się kolumnady, przez ogromną, mroczną salę z wysokimi sklepieniami.
Razwijar kroczył, nie patrząc pod nogi, czasami potykając się. Obrazy z jego przeszłości, jaskrawe i wyraźne, były teraz bardziej realne od lasu, przez który się przedzierali. Ten zdawał się przezroczysty, zwłaszcza rano, kiedy mgła unosiła się na wysokość człowieka, a Jaska tonęła w niej i szła uczepiona jego ręki.
Mgła przerzedziła się. Wzeszło słońce. Dziewczyna, jakby tego nie zauważyła, nie puszczała jego ramienia. Musiał wręcz ciągnąć ją do przodu, tak często zatrzymywała się, a nawet cofała.
— Przed nami coś jest… źle pachnie.
Znaleźli przewróconą furmankę. Kupę szmat. Kilka strzał z ciemnymi, wyszczerbionymi grotami.
— Heksi — powiedział Razwijar.
Chwilę później natknęli się na starą mogiłę. Wzgórek zapadł się, zarósł trawą, z ziemi sterczało zardzewiałe ostrze kosy.
— Tam, przed nami, jest ktoś żywy?
— Zależy kto — mgliście odpowiedziała Jaska. — Nie wiem.
Zaczęli napotykać obszary wypalonego lasu. Młoda zieleń pokryła pogorzeliska, ale nie do końca. Wędrowcy napotkali spalony pień, wyciągnięty z ziemi, opierający się na korzeniach jak na długich, guzełkowatych nogach. W pniu, z jakiegoś powodu, tkwiło wiele strzał.
— Omińmy go — szeptem poprosiła dziewczyna. Obeszli pień, nie zbliżając się do niego.
Nadchodził wieczór.
— Jakoś strasznie tu nocować — zaczęła Jaska słabym, ale demonstracyjnie dziarskim głosem. — Może… — przerwała i stanęła jak wryta.
Przed nimi widniały zielone zarośla, tworząc ścianę z posplatanych liści i pędów.
— Tam coś jest — głucho powiedziała dziewczyna i potarła nos. — Pachnie… Odejdźcie!
Nie podchodźcie tam!
Jeździec i chimajryd jednocześnie dobyli broni.
— Wróg? — zapytał Razwijar.
Jaska poruszała nozdrzami.
— Nie wiem. Nie rusza się.
— Trup? — zapytał ponownie i opuścił klingę.
— Bardzo duży. To nie człowiek.
Razwijar zacisnął zęby i ruszył ku ścianie z poprzeplatanych liści. Uderzył i odskoczył. Za zieloną, gęstą zasłoną nie było nic, oprócz kamienia. Ośmielony uderzył jeszcze raz i jeszcze, wykrzesał iskrę i nagle cofnął się. Z prześwitu wyłoniła się ciemna twarz.
Jaska za jego plecami krzyknęła. Ten zadrżał; ani mech, ani wilgoć nie tknęły Martwego Posągu. Ogromny człowiek leżał na boku z zamkniętymi oczami.
— Spokojnie, nie ma niebezpieczeństwa — powiedział Razwijar, starając się, aby jego głos brzmiał pewnie. — To „martwy posąg”. Pamiętam go.
— On jest żywy — dziewczyna przełknęła ślinę. — Nie rusza się… ale jest żywy. Kto to?
— Olbrzym — Razwijar rozrąbał mieczem gałęzie, liście padały na twarz posągu i zsuwały się po gładkim policzku. Pokazał się podbródek, na którym można było rozróżnić krótką ufryzowaną w loki brodę. — Stara historia. Zabił go mag… ogłuszył. Wielki Mag. Ponad sto lat temu. Moja mama w dzieciństwie widziała, jak olbrzym unosił powieki.
Jaska cofnęła się jeszcze kilka kroków.
— Magowie mogą… tak?
— I nie tylko… — Wpatrywał się w kamienną twarz, starając się odczytać wściekłość albo rozpacz, albo ból powalonego, ale olbrzym był obojętny. — Magowie mogą… Posłuchajcie, to rozdroże. Teraz powinienem już poznawać okolicę.
— Nazbieram kwiateczków, ufarbuję koszulę…
Dziewczynka szła boso po ścieżce, kroczyła przed Razwijarem tak, że widział jej rozsypane na plecach rude włosy. Chciał ją zawołać, ale nie śmiał. Między nim, a dziewczynką było prawie piętnaście lat różnicy.
— Pajęczynkę naprzędę, wydziergam chusteczkę…
Dziewczynka przeszła obok drewnianego wieszaka, na którym była naciągnięta pajęczyna, obmywano ją z lepkiej pajęczej śliny i wywieszano, żeby się suszyła. Z pajęczyn pleciono koronki, firanki na okna, dziergano sukienki…
Razwijar przeszedł obok spalonego, porosłego mchem drzewa. Stracił dziewczynkę z oczu, przyśpieszył, czując za plecami, jak sapią zdyszani Jaska i Łuks.
Dziewczynki nie było. Na pewno. Skąd się wzięła? Wspomnienia… Cienie.
Szedł szybko, teraz po kolana w lodowatej rosie, a z góry padały ciepłe krople. Plamy światła, odblaski, świetliki. Ścieżka znikłaby już z powierzchni ziemi, ale dawno temu ktoś wyłożył ją płaskimi kamyczkami…
Plaskały po kamyczkach bose pięty. Dziewczynka, jego cioteczna siostra, biegnąc zerwała garść trawy.
— Dudki, dudki, dudki–piszczałki…
Mrucząc piosenkę, odgryzła od pędu wierzchołek i korzeń. Pokręciła w palcach, podniosła do ust, dał się słyszeć cichy, krótki świst. W odpowiedzi zaklaskała nad głową wiewiórka.
Dziewczynka roześmiała się. Razwijar przypomniał sobie, że dudki z trawy mogą zwabiać leśne zwierzęta, które są dobre.
Znowu przyspieszył kroku, bojąc się stracić swoją przewodniczkę z oczu. Dziewczynka wyszła z lasu na pole. Pojawiło się prawdziwe niebo z obłokami, mieniły się w słońcu kłosy.
Szedł teraz przez młody las, w którym gdzieniegdzie jeszcze rosły kłoski, drobne i zdziczałe, ciasno przyciśnięte jeden do drugiego jak resztki rozbitej armii.
— Dokąd idziesz? — głośno zapytała Jaska za jego plecami. Nie obejrzał się.
Po odległym krańcu pola biegła postać na szczudłach. Wyobraził sobie, że za biegnącym człowiekiem ścieli się po ziemi ruda fala ognistych grzbietów, niosą się puszyste ogony…
Mgnienie. I biegnący człowiek przepadł, przepadły i wiewiórki, ale dziewczynka cały czas szła przed nim, a jej rude włosy podrygiwały w rytm kroków.
— Razwijar, posłuchaj…
— Poczekaj, nie przeszkadzaj!
Ścieżka ponownie pogrążyła się w leśnym gąszczu.
Na zewnątrz pozostał słoneczny dzień. Nad koronami, na niedosiężnej wysokości rozlewa się oślepiający blask. Tutaj, w dole, panuje zielonkawy półmrok i rzadkie promienie, niczym szprychy, snują się w tym półmroku, wodząc po listowiu punktami jaskrawszych błysków.
Ogniste punkty budzą we włosach idącej dziewczynki rude iskry.
— Razwijar, co z tobą?!
Jaska wyprzedziła go i zagrodziła mu drogę. Wpatrywał się w jej twarz, z trudem ją poznając.
— Tutaj… nie ma żadnej magii? — zapytał z wysiłkiem.
— Gdzie? To jest po prostu bardzo stary las, w którym kiedyś był pożar… Ludzie rozbiegli się przerażeni… Ich strach zaplątał się tutaj, w gałęziach… Czuję to, tak, ale to nie magia. To po prostu… Razwijar, co z tobą? Czyżbyś do tej pory wierzył, że twoja osada ocalała?!
A ty wierzysz, że twoja osada ocalała, chciał zapytać, ale powstrzymał się.
Łuks stał na uboczu z opuszczoną głową, a jego napięta skóra drgała. Razwijar pojął, że nie słyszał jego głosu już od kilku dni. Popatrzył przed siebie, ścieżka wiodła przez półmrok między drzewami, ale dalej widać było prześwit, niestety ruda dziewczynka zdążyła już odejść daleko…
Pobiegł jej śladem i prawie ją dogonił.
Dziewczynka odwróciła się. Pomachała ręką. Ruszyła w kierunku domu. Weszła po dwóch stopniach na próg, dotknęła ciężkich drzwi, uchyliła je…
— Zaczekaj!
Weszła do domu.
Próg z dwoma kamiennymi stopniami poczerniał od dawnego pożaru. Drzwi nie było, jak nie było ścian i dachu. Pośród trawy i krzaków ciemniał, niczym spopielony szkielet, kadłub pieca.
Przez pozostałości domowych sprzętów rósł las.
Wszystko, co sprawiało, że był wolny w niewoli, co mu się śniło, co go radowało — w jednej chwili przepadło na zawsze. Już nigdy w życiu nie zobaczy, jak ojciec biegnie na szczudłach wzdłuż miedzy i jak mienią się w słońcu kłosy. Nie przypomni sobie twarzy matki i rudych włosów siostry. Wszystko, co pięknym obrazem tkwiło w jego pamięci, przepadło w tym właśnie momencie. Od tej pory, wspominając las, zobaczy spalone ruiny. Rodzinny dom przyśni mu się tylko w koszmarach.
Wetknął miecz głęboko w ziemię.
— Razwijar!
Jaska położyła mu rękę na ramieniu. Błagalnie zaglądała w jego pochyloną twarz. Coś mówiła, widział jak poruszają się jej wargi. Podszedł Łuks i przytulił się ciepłym bokiem, kosmyki włosów przylgnęły do czoła chimajryda, oczy patrzyły błagalnie.
Wzdrygnął się, Jaska wołała go, żeby wszedł. Wejść do tego domu, zaraz po tym, jak weszła tam, otwierając nieistniejące drzwi, ruda dziewczynka… Wejść, żeby zobaczyć wszystko, co zostało po ludzkim życiu…
— Tam jest schowek — Jaska patrzyła mu w oczy. — Coś ukrytego. Skarb.
— Albo mogiła — powiedział Razwijar.
— Albo… — cofnęła się. — Powinniśmy…
Uśmiechnął się:
— Kto powinien?
Stalowe ostrze omal się nie złamało, wyciągając z fundamentów czarny, omszały kamień.
Pod kamieniem była pusta przestrzeń. Schowek, którego Razwijar nie pamiętał i o którym nie mógł wiedzieć, ponieważ maleńkim dzieciom takich rzeczy się nie pokazuje.
W jamie, owinięte zetlałą tkaniną, leżało kilka złotych monet i drewniana figurka. Razwijar wziął ją do rąk. Była to zabawka wyciosana z twardego drewna, wiewiórka z oczami z zielonych szkiełek. Drewno pociemniało i gdzieniegdzie zostało naruszone przez korniki, ale zielone oczy patrzyły jasno i nawet wesoło.
W brzuchu wiewiórki były maleńkie drzwiczki. Odsunął miniaturowy rygielek żelaznej zasuwki. Zabaweczka otworzyła się jak kufer. W środku leżały dwa kosmyki włosów. Jeden długi, szorstki i czarny. Drugi, dziecięcy, także czarny, ale miękki. Oba przewiązane sznurkiem.
Razwijar odwrócił się. Łuks i Jaska stali obok. Chimajryd patrzył, mocno zaciskając wargi.
Dziewczyna powstrzymywała się od płaczu.
— Odejdźcie — poprosił szeptem.
Odeszli. Zeszli z ganku z dwoma stopniami. Razwijar ostrożnie zamknął zabaweczkę-kuferek, znowu spojrzał w zielone oczy drewnianej wiewiórki. Wiele lat przeleżała pod kamieniem, ale jej mordka do tej pory zachowała wyraz wesołej beztroski.
Skulił się, przycisnął zabaweczkę do piersi i przesiedział tak prawie godzinę.
Potem wyprostował się. Postawił wiewiórkę przed sobą i popatrzył w jej zielone oczy.
— Miedziany Królu — głos nawet mu nie drgnął. — Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie. Daj, czego potrzebuję.
Zdawało mu się, że z góry bije słup światła. Każdy liść, każda trawka i każdy kamień rzuca oddzielny, wyraźny cień. A Razwijar stoi w oślepiającym snopie i patrzy przed siebie szeroko otwartymi oczami.
Potem światło powoli odeszło, ale ciepło pozostało. Ślepe owady z lasu przylatywały do tego ciepła, biły w gorące policzki i padały na ziemię.
A może to nie były owady, tylko czyjeś dusze. Albo po prostu nocne strachy. Albo przypadkowe myśli. Razwijar siedział nad otwartym schowkiem i myślał, dopóki w lesie się nie ściemniło.
Babka opowiadała, że w dawnych czasach las występował przeciwko najeźdźcom. Ludzie rąbali i wypalali drzewa, żeby siać swoje zboża, a nocą do osady przychodziły płonące pnie i wyciągały rolników z pościeli. A potem, kiedy ludzi przybyło, las stał się posłuszny i zamilkł.
Tylko czasami, kiedy robiło się całkiem nie do zniesienia, płonące pnie podchodziły blisko ku ogrodzeniom osad…
To bajka, pojął Razwijar. To taka sama bujda jak Bagienna Teściowa. Nie było żadnych płonących pni. Były wyszczerbione strzały i ciemne miecze… Heksi niczego nie sieją i nie hodują, nie strzygą i nie doją, oni trudnią się polowaniem jak Nagórni, i wojną… Ludzkie mięso jest tanie na wojnie… Byli tutaj, zostawili swoje strzały i swoje trupy. Pagóraki, plemię rolników, wojujące tylko z lasem, nie poddało się bez walki…
Mamę ukąsiła wiewiórka wiele lat wcześniej. Ona stała się wiewiórką. Gdzie jest teraz?
Podniósł głowę. W ciemnych koronach drzew stopniowo zapalały się światełka budzących się świetlików.
Łuks rozpalił większe ognisko z dala od poległej osady. Łuna światła przebijała pomiędzy pniami. Chce, żebym zobaczył ogień z daleka, pomyślał Razwijar i uśmiechnął się.
Kiedy wszedł w krąg światła, dziewczyna i chimajryd o czymś cicho rozmawiali. Jaska, chociaż siedziała tyłem, poczuła go pierwsza i odwróciła się strwożona.
Podszedł, uśmiechnął się, opadł na kolana. Pocałował ją w umorusaną popiołem rękę.
— Dziękuję. Znalazłaś dla mnie coś… bardzo cennego.
— Nie ma za co — zdziwiona, wpatrywała się w jego twarz. — A… a gdzie ona jest? Gdzie jest ta wiewiórka?
— Nie wiem — powiedział Heks. — Gdybym to wiedział.
— Razwijar?
— Nie myśl, że straciłem rozum ze smutku. — Usiadł obok. — Wszystko, co się tutaj wydarzyło, zakończyło się wiele lat temu.
Jaska i Łuks wymienili spojrzenia.
— Masz takie oczy — powiedziała cicho — jakbyś był ogromnie szczęśliwy.
— Jestem szczęśliwy — pogładził ją po głowie. — Doskonale wiem, czego chcę. Co mogę. I co należy teraz zrobić.
Dziewczyna i chimajryd patrzyli, nie ważąc się mu przerwać.
— Jaska — delikatnie ścisnął jej dłoń. — Chcę ci powiedzieć jedną rzecz. W plemieniu Nagórenów, którego obyczaje my z Łuksem szanujemy, żona jeźdźca staje się żoną jego brata.
Stałaś się moją żoną, co oznacza, że należysz teraz także do Łuksa.
Chimajryd wyprostował się. Jego smagłe policzki pobladły. Nerwowo oblizał wargi.
— Jak? — cicho zapytała Jaska.
— Według starego prawa — powiedział łagodnie. — Kocham cię i władam tobą. Dzisiaj będziesz należeć do Łuksa. To jego noc.
— Razwijar — powiedziała dziewczyna ledwie słyszalnym, drżącym głosem.
Kiwnął głową, uśmiechając się uspokajająco:
— Tak. Wszystko będzie dobrze. Słowo jeźdźca.
Łuks przesunął się do przodu. Przypadł do ziemi u nóg Jaski, objął jej kolana. Popatrzył na nią z dołu wilgotnymi, płonącymi oczami:
— Kocham cię. Nie bój się mnie. Ja… potrafię być tak delikatny, że nawet sobie tego nie wyobrażasz.
Razwijar wstał i odszedł. Dziewczyna spojrzała na niego nad kędzierzawą głową chimajryda, który śmiał się, całował jej dłonie i coś mówił, ale ona patrzyła tylko na Razwijara osłupiałym, gorączkowym wzrokiem.
Ten przełknął kamyk śliny tkwiący w gardle. Straszliwie chciał krzyknąć: nie! Rozmyśliłem się! Ona jest tylko moja!
— Wierz mi — powiedział szeptem, jakby pokonując nagły ból. — Tak trzeba.