Wewnętrzne drogi Hali Łącznikowej widziane z policyjnego samochodu. Nie jechaliśmy zbyt szybko i nie włączyliśmy sygnału, ale światło na dachu migało w pokazie niezdecydowanej pompatyczności. Jego przerywany blask rozjaśniał betonową nawierzchnię. Kierowca — posterunkowy Dyegesztan — spoglądał na mnie co chwila. Nie chcieli mi dać Corwi nawet jako eskorty.
Przejechaliśmy po niskich wiaduktach nad besźańską starówką i zanurzyliśmy się w krętych uliczkach otaczających Halę Łącznikową, docierając do jej kwadrantu przejazdowego. Wjechaliśmy do tunelu pod kariatydami przypominającymi nieco postacie z besźańskiej historii, zmierzając ku miejscu, gdzie figury te były ulqomańskie. Wewnątrz samej hali na szerokiej drodze oświetlonej szarym blaskiem padającym z okien po besźańskiej stronie stała długa kolejka pieszych czekających na przepuszczenie przez granicę. Daleko z tyłu, za czerwonymi światłami postojowymi naszego radiowozu, widzieliśmy kolorowe reflektory ulqomańskich samochodów, bardziej złociste od naszych.
— Był pan już kiedyś w Ul Qomie, inspektorze?
— Bardzo dawno temu.
Gdy zobaczyliśmy przed sobą graniczny szlaban, Dyegesztan odezwał się do mnie znowu.
— Czy wtedy też to tak wyglądało? — zapytał. Był młody.
— Mniej więcej.
Jako samochód policzai czekaliśmy na paśmie rządowym, za ciemnymi mercedesami zapewne przewożącymi polityków albo biznesmenów pragnących poznać sytuację po drugiej stronie. Z sąsiedniego pasma dobiegał warkot silników tańszych pojazdów, wiozących zwykłych podróżnych, kombinatorów oraz turystów.
— Inspektor Tyador Borlú? — zapytał strażnik, spoglądając na moje papiery.
— Zgadza się.
Przeczytał wszystko uważnie. Gdybym był turystą albo biznesmenem pragnącym otrzymać jednodniową przepustkę, wszystko odbyłoby się szybciej i zadawałby mniej pytań. Jako oficjalny gość nie mogłem liczyć na podobną pobłażliwość. Codzienne kontakty z biurokracją są pełne ironii.
— Obaj przekraczacie granicę?
— Wszystko jest w dokumentach, sierżancie. Tylko ja. To mój kierowca. Przyjadą po mnie, a posterunkowy zaraz wróci. W gruncie rzeczy, chyba już widzę ulqomańską eskortę.
Tylko w tym miejscu wolno nam było patrzeć na leżące za zwykłą, fizyczną granicą terytorium naszego sąsiada. Daleko za bezpaństwową przestrzenią i zwróconym w drugą stronę ulqomańskim posterunkiem granicznym stała grupka funkcjonariuszy militsyi otaczających radiowóz o światłach migających równie pompatycznie jak nasze, ale w innych kolorach. Jego mechanizm był też bardziej nowoczesny — prawdziwy migacz, nie ruchoma zasłona, jak w naszych kogutach. Ulqomańskie mają kolor czerwony i ciemnoniebieski, ciemniejszy od naszego kobaltowego, a samochody to ciemnoszare, opływowe renówki. Pamiętam czasy, gdy militsya jeździła małymi, brzydkimi yadaji miejscowej produkcji, bardziej pudełkowatymi od naszych radiowozów.
Strażnik odwrócił się i zerknął na nich.
— Spodziewają się nas — wyjaśniłem.
Stali zbyt daleko, bym mógł zobaczyć szczegóły, ale nie ulegało wątpliwości, że na kogoś czekają. Strażnik rzecz jasna się nie śpieszył — może i jesteś z policzai, ale nie licz na specjalne traktowanie, strzeżemy naszych granic — lecz w końcu zabrakło mu pretekstów do dalszego zwlekania. Zasalutował z lekką ironią i przepuścił nas skinieniem dłoni. Szlaban uniósł się przed nami. Opony naszego samochodu wydawały na około stu metrach drogi przez ziemię niczyją dźwięk nieco inny niż na besźańskiej nawierzchni. Potem minęliśmy drugi szlaban i znaleźliśmy się za granicą. Umundurowani milicjanci podeszli do nas.
Zgrzytnęły przekładnie. Czekający na nas samochód ruszył nagle, objechał ciasnym kręgiem funkcjonariuszy i włączył na moment syrenę. Jakiś mężczyzna wysiadł z niego i włożył służbową czapkę. Był nieco młodszy ode mnie, krępy i muskularny. Poruszał się ze znaczną pewnością siebie. Miał na sobie szary mundur militsyi z epoletami. Próbowałem sobie przypomnieć, co to za stopień. Pogranicznicy zatrzymali się z wyraźnym zaskoczeniem, gdy wyciągnął rękę.
— Nie potrzeba — zawołał i odesłał ich skinieniem dłoni. — Wszystko załatwione. Inspektor Borlú? — zapytał po illitańsku. Dyegesztan i ja wygramoliliśmy się z samochodu. — Inspektor Tyador Borlú z besźańskiej Brygady Najpoważniejszych Zbrodni, zgadza się? — zapytał, ignorując posterunkowego. Uścisnął mocno moją dłoń i wskazał na samochód, w którym czekał ich kierowca. — Proszę. Jestem starszy detektyw Qussim Dhatt. Odebrał pan moją wiadomość, inspektorze? Witam w Ul Qomie.
W ciągu stuleci Hala Łącznikowa rozrosła się znacznie. Jej mieszaną architekturę określała Komisja Nadzoru w swych rozmaitych historycznych wcieleniach. Gmach w obu miastach zajmował znaczną przestrzeń. Jego wnętrze było skomplikowane. Korytarze nieraz zaczynały się jako niemal jednolicie besźańskie lub ulqomańskie, a potem stopniowo przechodziły w przeplot, w którym pokoje mogły się znajdować w jednym albo w drugim mieście. Wśród owych niezwykłych pokojów i miejsc były też takie, które znajdowały się w obu miastach jednocześnie albo w żadnym z nich. W tych ostatnich władzę sprawowała wyłącznie Komisja Nadzoru i związane z nią instytucje. Oznakowane plany gmachu wyglądały ładnie, ale tworzyły straszliwy labirynt kolorów.
Na parterze wszystko jednak wyglądało prościej. Szeroka droga docierała do drutów kolczastych i pierwszych szlabanów, pod którymi besźańska straż graniczna zatrzymywała przybyłych w oddzielnych kolejkach dla pieszych, wózków ręcznych i zaprzęgowych, przysadzistych besźańskich samochodów osobowych oraz furgonetek i ciężarówek. Wszystkie je dzielono dodatkowo na rządki według rodzajów przepustek, poruszające się z różnymi prędkościami, ponieważ szlabany podnosiły się i opadały bez śladu regularności. W miejscu, gdzie Hala Łącznikowa przechodzi w Besźel, w zasięgu wzroku od posterunków, znajduje się stare, nieoficjalne targowisko. Nielegalni, ale tolerowani handlarze uliczni krążą wśród czekających pojazdów, oferując pieczone orzechy i papierowe zabawki.
Za besźańskimi posterunkami, w centralnej części Hali Łącznikowej, znajduje się ziemia niczyja. Na jezdni nie ma tu żadnych pasów. To nie jest ani besźańska, ani ulqomańska ulica, jakich więc znaków należałoby użyć? Na przeciwległym końcu hali umieszczono drugi szereg posterunków. Przybysze z Besźel nie mogli nie zauważyć, że są lepiej utrzymane od naszych. Uzbrojeni ulqomańscy strażnicy gapili się przeważnie w drugą stronę, na sprawnie zorganizowane kolejki ludzi zmierzających do Besźel. Ulqomańska straż graniczna nie jest odrębną służbą rządową, jak u nas, lecz stanowi część militsyi, odpowiednika naszej policzai.
Kwadrant przejazdowy Hali Łącznikowej jest większy od Koloseum, ale niezbyt skomplikowany. To tylko rozległy obszar pustki, otoczony antycznymi murami. Z besźańskiej strony można zobaczyć kolejki oczekujących na przejście, skąpanych w świetle dnia sączącym się z Ul Qomy. Widać stamtąd głowy ulqomańskich gości albo wracających do domu besźan. Po drugiej stronie sali, za pustym obszarem między posterunkami, ustawiono ulqomańskie zapory z drutu kolczastego. Przez ogromną, odległą o kilkaset metrów ścianę można ujrzeć architekturę sąsiedniego miasta. Ludzie wytężają wzrok, by tego dokonać.
Po drodze poprosiłem kierowcę, by pojechał do besźańskiego wejścia okrężną drogą, prowadzącą przez KarnStrász. Zrobił to, choć uniósł lekko brwi ze zdziwienia. W Besźel KarnStrász jest niczym się niewyróżniającą handlową ulicą w Starym Mieście, ale to przeplot z lekką przewagą Ul Qomy. Większość budynków znajduje się w sąsiednim mieście, a w Ul Qomie miejscowtór ulicy to historyczna, sławna aleja Ul Maidin, prowadząca do Hali Łącznikowej. Jakby przypadkiem przejechaliśmy pod wyjściem z hali wprost do Ul Qomy.
Przeoczyłem je, gdy jechaliśmy KarnStrász, przynajmniej z pozoru, ale oczywiście grostopicznie blisko nas znajdowały się kolejki czekających na przejście ulqoman oraz noszący odznaki gości besźanie. Choć opuszczali halę w miejscu, w którym fizycznie mogli się znajdować zaledwie godzinę temu, gapili się ze zdumieniem na ulqomańską architekturę. Gdyby zauważyli ją przedtem, byłoby to przekroczenie.
Nieopodal ulqomańskiego wejścia wzniesiono Świątynię Nieuniknionego Światła. Wiele razy widziałem jej zdjęcia i choć praworządnie ją przeoczyłem, gdy przejeżdżaliśmy obok, jej zdobne blanki zarejestrowały się w mojej świadomości i mało brakowało, bym powiedział Dyegesztanowi, że cieszę się, iż będę ją mógł wkrótce zobaczyć. Teraz, gdy wyjechaliśmy z Hali Łącznikowej, otoczyło mnie światło. Zagraniczne światło. Rozejrzałem się wokół, siedząc z tyłu radiowozu, i zatrzymałem wzrok na świątyni. Zdumiała mnie myśl, że wreszcie znalazłem się w tym samym mieście co ona.
— Pierwszy raz w Ul Qomie? — zapytał Dhatt.
— Nie, ale dawno tu nie byłem.
Minęły lata, odkąd ostatnio zdawałem testy, moja przepustka dawno już była nieważna, zresztą wklejono ją do starego paszportu. Tym razem przeszedłem tylko przyśpieszoną, dwudniową orientację — wyłącznie ja i ulqomańscy instruktorzy z ich ambasady w Besźel. Intensywny kurs illitańskiego, zapoznanie się z materiałami dotyczącymi ulqomańskiej historii i geografii, podstawy tamtejszego prawa. Kurs — podobnie jak jego besźański odpowiednik po drugiej stronie — miał przede wszystkim pomóc obywatelom Besźel w uporaniu się z potencjalnie stresującym faktem, że nagle znaleźli się w Ul Qomie i muszą przeoczać znajome okolice, w których spędzili całe życie, a za to zauważać budynki, których dotąd nie wolno im było dostrzegać.
— Komputery umożliwiły wielki postęp w pedagogice aklimatyzacyjnej — oznajmiła jedna z nauczycielek, młoda kobieta, nieustannie chwaląca mój illitański. — Dysponujemy obecnie znacznie lepszymi sposobami radzenia sobie z takimi problemami. Współpracujemy z neurofizjologami i tak dalej.
Rozpieszczali mnie, ponieważ byłem z policzai. Zwykłym podróżnym oferowano bardziej konwencjonalne szkolenie, potrzebowali też znacznie więcej czasu, by je zaliczyć.
Instruktorzy posadzili mnie w czymś, co zwali symulatorem Ul Qomy. Była to kabina o ścianach złożonych z ekranów, na których wyświetlano obrazy i filmy z Besźel, podświetlając besźańskie budynki, a wyciemniając ich ulqomańskich sąsiadów. Raz po raz powoli zmieniano akcenty. Besźel znikało i w tym samym miejscu pojawiała się Ul Qoma.
Trudno byłoby w takiej chwili nie pomyśleć o opowieściach, na których wszyscy się wychowaliśmy. Z pewnością ulqomanie również. Mężczyzna z Ul Qomy i dziewczyna z Besźel spotykają się pośrodku Hali Łącznikowej, a potem wracają do domu i uświadamiają sobie, że mieszkają grostopicznie obok siebie. Przez całe życie pozostają samotni, dochowując sobie wierności, wstają o tej samej godzinie, chodzą po przeplotowych ulicach obok siebie, każde w swoim mieście, ale nigdy nie przekraczają, nigdy nie odzywają się do siebie ani słowem. Istniały też legendy o renegatach, którzy przekraczali, ale umykali przed Przekroczeniówką i żyli między miastami, nie jako uchodźcy, lecz wchodźcy, wymykający się zasłużonej karze dzięki temu, że wszyscy ich ignorowali. Powieść Pahlaniuka Dziennik wchodźcy była zakazana w Besźel — z pewnością w Ul Qomie również — ale, jak większość mieszkańców, przynajmniej przejrzałem pirackie wydanie.
Zdałem testy, wskazując kursorem na ulqomańską świątynię, ulqomańskiego obywatela i ulqomańską ciężarówkę transportującą warzywa tak szybko, jak tylko potrafiłem. To był lekko obraźliwy podstęp, mający mnie przyłapać na mimowolnym postrzeganiu Besźel. Kiedy zdawałem egzamin po raz pierwszy, w jego skład nie wchodziło nic w tym rodzaju. Jeszcze całkiem niedawno pytano o odmienny charakter narodowy ulqoman oraz kazano rozpoznawać na obrazkach stereotypowe fizjonomie besźan, ulqoman oraz „innych” — Żydów, muzułmanów, Rosjan, Greków, czy kto tam aktualnie wzbudzał największe obawy.
— Widzi pan świątynię? — zapytał Dhatt. — A tam był kiedyś college. To są bloki mieszkalne.
Wskazywał palcem mijane budynki i kazał kierowcy, któremu mnie nie przedstawił, jeździć różnymi trasami.
— Osobliwe, co? — zapytał. — Musi się pan dziwnie czuć.
Miał rację. Patrzyłem na to, co mi pokazywał. Rzecz jasna przeoczałem co trzeba, ale nie mogłem nie być świadomy znajomych miejsc, które mijałem grostopicznie, ulic, po których regularnie chodziłem, obecnie znajdujących się w innym mieście, kawiarni, do których zwykłem chodzić w innym kraju. Wszystkie były teraz w tle, obecne tylko niewiele bardziej niż Ul Qoma, gdy byłem w domu. Wstrzymałem oddech. Przeoczałem Besźel. Zapomniałem już, jak to jest. Przed przyjazdem tutaj próbowałem to sobie wyobrazić, ale bezskutecznie. Widziałem Ul Qomę.
Był dzień, miasto oświetlał więc zimny blask bijący od zachmurzonego nieba, nie wywijasy neonów, jakie widziałem w tak wielu programach o sąsiednim państwie. Producenci najwyraźniej uważali, że łatwiej nam jest sobie je wyobrazić w jaskrawym blasku nocnych świateł. W popielatej jasności dnia widziałem jednak więcej kolorów niż w Besźel i były one bardziej jaskrawe. W dzisiejszych czasach starówka Ul Qomy przynajmniej w połowie przerodziła się w dzielnicę finansową. Zakrętasy drewnianych dachów sąsiadowały z błyszczącą stalą. Miejscowe handlarki uliczne nosiły suknie, a handlarze połatane koszule i spodnie. Sprzedawali ryż i nadziane na szpikulce mięso elegancko ubranym mężczyznom oraz nielicznym kobietom. Obok, w spokojniejszym Besźel, przechodzili moi bezbarwni rodacy, których starałem się przeoczać.
Po tym, jak UNESCO okazało lekkie niezadowolenie, grożąc palcem niektórym europejskim inwestorom, w Ul Qomie wprowadzono niedawno prawa dzielące miasto na strefy urbanistyczne, by powstrzymać najgorsze przypadki architektonicznego wandalizmu spowodowanego przez prosperity. Niektóre z najbrzydszych nowych budynków nawet rozebrano, ale tradycyjne barokowe zakrętasy ulqomańskich zabytków wyglądały niemal żałośnie na tle młodych, gigantycznych sąsiadów. Jak wszyscy besźanie, przyzwyczaiłem się do robienia zakupów w cieniu cudzoziemskiego sukcesu.
Wszędzie słyszałem illitański, z ust komentującego wszystko Dhatta, od sprzedawców, taksówkarzy oraz sypiących obelgami kierowców. Uświadomiłem sobie, jak wiele inwektyw przeoczałem na przeplotowych ulicach w domu. W każdym mieście na świecie kierowcy mają własny żargon, a choć nie dotarliśmy jeszcze do jednolicie ulqomańskich regionów i ulice dzieliły wymiary oraz kształty z tymi, które znałem, gdy skręcaliśmy ostro w jedną po drugiej, wydawały mi się z jakiegoś powodu bardziej koronkowe. Dostrzeganie i przeoczanie w Ul Qomie okazało się wrażeniem w pełni tak dziwnym, jak się tego spodziewałem. Jechaliśmy wąskimi zaułkami, rzadko uczęszczanymi w Besźel, choć ruchliwymi w Ul Qomie, albo takimi, które w moim rodzinnym mieście były otwarte tylko dla pieszych. Ani na moment nie wyłączaliśmy sygnału.
— Do hotelu? — zapytał Dhatt. — Zapewne chce się pan umyć i coś zjeść, tak? A gdzie potem? Na pewno ma pan jakieś pomysły? Dobrze pan mówi po illitańsku, Borlú. Lepiej niż ja po besźańsku — dodał ze śmiechem.
— To i owo przychodzi mi do głowy — przyznałem. — Jest kilka miejsc, które chciałbym zobaczyć. — Wyciągnąłem notes. — Dostał pan akta, które wysłałem?
— Oczywiście, Borlú. To wszystko, prawda? Tyle udało się panu osiągnąć. Powiem panu, co my znaleźliśmy, ale… — Uniósł ręce na znak żartobliwej kapitulacji. — …prawdę powiedziawszy, nie bardzo jest o czym mówić. Myśleliśmy, że przywołacie Przekroczeniówkę. Dlaczego tego nie zrobiliście? Lubicie przysparzać sobie roboty? — Znowu się roześmiał. — Zresztą przydzielili mnie do tej sprawy dopiero przedwczoraj, więc niech pan nie liczy na zbyt wiele. Ale wzięliśmy się już do roboty.
— Macie już jakieś pomysły w sprawie motywów zabójstwa?
— Nie za bardzo. Mamy tylko tę taśmę z ciężarówką przejeżdżającą przez Halę Łącznikową. Żadnych śladów. Zresztą, sytuacja…
Można by sądzić, że furgonetki z Besźel przyciągają uwagę w Ul Qomie, a ulqomańskie u nas. Prawda jednak wygląda tak, że ludzie przyjmują założenie, iż taki zagraniczny pojazd nie znajduje się w ich mieście, chyba że zauważą nalepkę na przedniej szybie. Furgonetkę po prostu przeoczano. Potencjalni świadkowie nie wiedzieli, że powinni ją zobaczyć.
— To właśnie chciałbym sprawdzić w pierwszej kolejności.
— Oczywiście, Tyador. Czy może wolisz Tyad?
— Wszystko jedno. Chciałbym też pogadać z jej przełożonymi i przyjaciółmi. Możecie mnie zawieźć do Bol Ye’an?
— Mów mi Dhatt albo Quss, to dla mnie bez różnicy. Posłuchaj, żeby uniknąć nieporozumień, wiem, że twój komisarz — wypowiedział obcojęzyczne słowo z wyraźnym zachwytem — mówił ci o tym, ale to ulqomańska sprawa i podczas pobytu u nas nie masz uprawnień policjanta. Nie zrozum mnie źle, bardzo się cieszymy z waszej współpracy i zrobimy, co się tylko da, by rozwiązać sprawę wspólnymi siłami, ale tutaj to ja muszę prowadzić śledztwo. Ty jesteś tylko konsultantem.
— Jasne.
— Przepraszam, wiem, że wojny o wpływy to głupota. Powiedzieli mi… czy rozmawiałeś już z moim szefem? Z pułkownikiem Muasim? Chciał się upewnić, że wszystko sobie wyjaśnimy. Rzecz jasna jesteś szanowanym gościem ulqomańskiej militsyi.
— Nie mam zakazu… Mogę się przemieszczać swobodnie?
— Masz przepustkę, stempel i tak dalej. — Jednorazowa wiza ważna przez miesiąc z możliwością przedłużenia. — Jasne, jeśli chcesz, możesz poświęcić dzień albo dwa na zwiedzanie, ale musisz pamiętać, że kiedy jesteś sam, możesz być tylko turystą. W porządku? Ale lepiej by było, gdybyś tego nie robił. Cholera, nikt cię nie będzie zatrzymywał, ale wszyscy wiemy, że przybysze z drugiego miasta mają trudności bez przewodnika. Mógłbyś niechcący przekroczyć i co wtedy?
— No właśnie. Co byście wtedy zrobili?
— Posłuchaj. — Siedzący obok kierowcy Dhatt odwrócił się i spojrzał na mnie. — Niedługo będziemy w hotelu. Próbuję ci powiedzieć, że sytuacja zrobiła się… Pewnie nie słyszałeś o tym drugim przypadku… Nie, nie wiemy, czy to ma cokolwiek wspólnego… Dowiedzieliśmy się dopiero niedawno. Posłuchaj, mogą być komplikacje.
— Słucham? O czym ty gadasz?
— Jesteśmy na miejscu, szefie — oznajmił kierowca.
Wyjrzałem na zewnątrz, ale nie wysiadłem z samochodu.
Staliśmy pod Hiltonem w Asyan, tuż za ulqomańskim starym miastem. Hotel zbudowano u wylotu jednolicie ulqomańskiej ulicy pełnej niskich, nowoczesnych domów mieszkalnych z betonu, w narożniku placu, przy którym besźańskie ceglane tarasy mieszały się z ulqomańskimi pseudopagodami. Między nimi ulokowano brzydką fontannę. Nigdy tu nie byłem. Budynki i chodniki były przeplotowe, ale sam plac leżał całkowicie w Ul Qomie.
— Nie jesteśmy jeszcze pewni. Rzecz jasna odwiedziliśmy wykopaliska, rozmawialiśmy z Iz Nancy i innymi przełożonymi ofiary, jej kolegami i tak dalej. Nikt nic nie wiedział. Wszyscy myśleli, że po prostu urwała się na kilka dni. Rzecz w tym, że po rozmowie z grupą studentów jeden z nich do nas zadzwonił. To się zdarzyło dopiero wczoraj. Chodzi o najlepszą przyjaciółkę ofiary, Yolandę Rodriguez. Kiedy rozmawialiśmy ze wszystkimi studentami, była w szoku. Nie dowiedzieliśmy się od niej zbyt wiele. Co chwila mdlała. Mówiła, że musi już iść. Zapytałem, czy potrzebuje pomocy i tak dalej, ale odpowiedziała, że ma kogoś, kto się nią zajmie. Od innej dziewczyny dowiedzieliśmy się, że to miejscowy chłopak. Kto raz spróbował z ulqomaninem…
Otworzył drzwi, ale nadal nie wysiadałem.
— A potem zadzwoniła do was?
— Nie, to był jakiś chłopak. Nie chciał podać swojego nazwiska. Ale dzwonił w sprawie tej Rodriguez. Najwyraźniej… Mówił, że nie jest pewien, że może to nic, i tak dalej. Tak czy inaczej, od pewnego czasu nikt jej nie widział. Nie można też się do niej dodzwonić.
— Zniknęła?
— Święte Światło, Tyad, nie wpadaj w przesadę. Może po prostu zachorowała i wyłączyła telefon. Nie mówię, że tego nie sprawdzimy. Tylko bez paniki, dobra? Nie wiemy, czy rzeczywiście zniknęła…
— Wiemy — sprzeciwiłem się. — Nawet jeśli nic się jej nie stało, nikt nie potrafi jej odnaleźć. To z samej definicji znaczy, że zniknęła.
— W porządku, inspektorze — ustąpił. — Yolanda Rodriguez zniknęła.
— I jak idzie, szefie?
Hotelowe połączenie telefoniczne z Besźel miało spore opóźnienie i musieliśmy się z Corwi bardzo starać, by nie wpadać sobie w słowo.
— Za wcześnie, by to określić. Dziwnie się tu czuję.
— Widziałeś jej mieszkanie?
— Nie znalazłem tam nic ciekawego. Typowy studencki pokój, jeden z wielu wynajmowanych przez uniwersytet w tym samym budynku.
— Nie było tam nic, co należało do niej?
— Parę tanich wydruków, trochę książek z notatkami na marginesach, ale nic ciekawego. Ubrania. Komputer, ale na dysku nie znaleziono nic istotnego dla sprawy, chyba że Geary stosowała zaawansowane kodowanie. Muszę też stwierdzić, że w tych sprawach ufam ulqomańskim specom bardziej od naszych. Mnóstwo e-maili w stylu „Hej, mamo, kocham cię” i trochę esejów. Zapewne używała bramek proxy i na bieżąco czyściła historię przeglądania, bo tam też nie było nic ciekawego.
— Nie masz pojęcia, o czym mówisz, prawda, szefie?
— Najmniejszego. Technicy musieli mi zapisać wszystko fonetycznie. — „Może pewnego dnia przestanie się nabijać ze mnie, że nie znam się na Internecie”. — Chyba też nie zmieniała profilu na MySpace od chwili przybycia do Ul Qomy.
— A więc nie rozgryzłeś jej jeszcze całkowicie?
— Niestety, nie. Moc nie była ze mną.
To naprawdę był dziwnie anonimowy i pozbawiony cech charakterystycznych pokój. Znajdująca się w sąsiednim korytarzu kwatera Yolandy, do której również zajrzeliśmy, wyglądała zupełnie inaczej. Było tam mnóstwo nowomodnych zabawek, powieści, płyt DVD i umiarkowanie kosztownych butów. Komputer zniknął.
Sprawdziłem pokój Mahalii bardzo uważnie, często porównując jego wygląd ze zdjęciami zrobionymi przez milicjantów w chwili, gdy przyszli tu po raz pierwszy, nim jeszcze skatalogowano książki i niektóre inne przedmioty. Pokój był strzeżony i funkcjonariusze nie wpuszczali studentów do środka. Ale wyjrzawszy na korytarz, widziałem niewielki stos wieńców oraz kolegów i koleżanki Mahalii zebranych na obu końcach korytarza — młodych ludzi z małymi odznakami gości noszonymi dyskretnie na ubraniach. Szeptali do siebie. Zauważyłem też, że niektórzy płaczą.
Nie znaleźliśmy żadnych dzienników ani notesów. Dhatt zgodził się pokazać mi kopie podręczników Mahalii. Najwyraźniej miała w zwyczaju robić mnóstwo notatek na marginesach. Leżały teraz na stole w moim pokoju. Człowiek robiący fotokopie musiał się bardzo śpieszyć, bo linijki druku i ręcznego pisma rozłaziły się. Rozmawiając z Corwi, przeczytałem kilka urywków skrótowej dyskusji, jaką Mahalia prowadziła z samą sobą na marginesach Historii ludu Ul Qomy.
— A jaki jest twój kontakt? — zapytała kobieta. — Ulqomański odpowiednik mnie?
— Myślę, że to raczej ja jestem dla niego odpowiednikiem ciebie.
To nie było najzgrabniejsze sformułowanie, ale i tak się roześmiała.
— A jak wyglądają ich biura?
— Podobnie do naszych, ale mają lepszy papier listowy. Zabrali mi pistolet.
Szczerze mówiąc, komisariat różnił się od naszych dość wyraźnie. Miał lepszy sprzęt, ale był wielkim pomieszczeniem bez ścianek działowych, pełnym tablic suchościeralnych i boksów, z których dobiegały głosy rozmawiających ze sobą albo kłócących się funkcjonariuszy militsyi. Choć jestem pewien, że większość z nich poinformowano o moim przybyciu, czułem falę otwartej ciekawości, podążającą za mną, gdy szedłem za Dhattem. Minęliśmy jego pokój — miał wystarczająco wysoką rangę, by zasługiwać na własny — i dotarliśmy do gabinetu jego szefa. Pułkownik Muasi przywitał mnie znudzonym tonem, powiedział, że to dobry znak zapowiadający poprawę relacji między naszymi państwami, zapowiedź przyszłej współpracy i zapytał, czy potrzebuję jakiejś pomocy. Potem kazał mi oddać broń. Tego przedtem nie uzgodniono, dlatego spróbowałem się sprzeciwić, ale szybko ustąpiłem, by nie psuć stosunków na samym początku.
Potem przeszliśmy do następnego pokoju pełnego nieprzyjaznych spojrzeń.
— Cześć, Dhatt — odezwał się ktoś wiele mówiącym tonem.
— Trochę ich drażnię, co? — zapytałem.
— Nie bądź przewrażliwiony — odparł Dhatt. — Jesteś z Besźel, czego się spodziewałeś?
— Skurwysyny! — oburzyła się Corwi. — Naprawdę to zrobili?
— Nie mam ulqomańskiego pozwolenia na broń, jestem tu tylko w charakterze doradcy, i tak dalej.
Spojrzałem na stolik przy łóżku. Nie było na nim nawet Biblii. Nie wiem, czy dlatego, że Ul Qoma była świeckim państwem, czy też chodziło o naciski Templariuszy Światła, którzy zachowali wpływy nawet po ich rozdzieleniu od państwa.
— Skurwysyny. A więc nie masz mi nic do powiedzenia?
— Zawiadomię cię.
Zerknąłem na listę haseł, które uzgodniliśmy: „Brak mi besźańskich klusek = Mam kłopoty”, „Pracuję nad pewną teorią = Wiem, kto jest winny”. Żadne z nich nie pasowało.
— Czuję się kurewsko głupio — wyznała Corwi, gdy pracowaliśmy nad tymi hasłami.
— Zgadzam się — potwierdziłem. — Ja też. Ale nigdy nic nie wiadomo.
Nie mogliśmy ślepo uwierzyć, że nasze rozmowy nie będą podsłuchiwane przez tajemnicze czynniki, które przechytrzyły nas w Besźel. Czy bardziej głupio i dziecinnie byłoby założyć istnienie spisku, czy jego nieistnienie?
— Pogoda jest tu taka sama jak w domu — powiedziałem wreszcie. Roześmiała się. Uzgodniliśmy, że ten banalny dowcip oznacza: „Nie wydarzyło się nic istotnego”.
— I co teraz? — zapytała.
— Pojedziemy do Bol Ye’an.
— Natychmiast?
— Niestety nie. Chciałem to zrobić jeszcze dzisiaj, ale nie zdążyli tego zorganizować, a teraz jest już za późno.
Wziąłem prysznic, zjadłem posiłek, a potem pokręciłem się trochę po bezbarwnym pokoiku, zastanawiając się, czy potrafię rozpoznać urządzenie podsłuchowe, nawet jeśli je zobaczę. Po chwili postanowiłem zadzwonić pod numer, który podał mi Dhatt. Udało mi się dopiero za trzecim razem.
— Hej, Tyador — odezwał się. — Próbowałeś się do mnie dodzwonić? Przepraszam, byłem okropnie zajęty. Musiałem nadgonić parę spraw. W czym mogę ci pomóc?
— Chciałem się dowiedzieć, co z tymi wykopaliskami…
— O cholera. Prawda. Posłuchaj, Tyador, dziś wieczorem nie damy rady.
— Czy nie powiedziałeś im, żeby się nas spodziewali?
— Powiedziałem, że mogą się nas spodziewać. Posłuchaj, na pewno się ucieszą, że mogą iść do domu, a jutro wybierzemy się tam z samego rana.
— A co słychać w sprawie tej Rodriguez?
— Nadal nie jestem przekonany, czy naprawdę… nie, tego nie wolno mi powiedzieć, prawda? Nie minęło zbyt wiele czasu. Ale przyznaję, że jeśli jutro nadal się nie zjawi, nie będzie odbierała telefonów ani odpowiadała na e-maile, sprawa zacznie wyglądać poważniej. Przekażemy sprawę Wydziałowi Osób Zaginionych.
— I…?
— I posłuchaj. Dzisiaj nie dam rady do ciebie wpaść. Czy możesz… Masz coś do roboty, prawda? Przepraszam. Przekażę ci przez kuriera mnóstwo materiałów, kopie naszych notatek, te informacje o Bol Ye’an i uniwersyteckich kampusach, o które prosiłeś, i tak dalej. Masz komputer? Możesz się podłączyć do sieci?
— Ehe.
Miałem służbowego laptopa, a hotel oferował połączenie eternetowe za dziesięć dinarów na dobę.
— W takim razie w porządku. Jestem też pewien, że w hotelu można zamówić filmy, więc nie będziesz się czuł samotny — dodał ze śmiechem.
Zacząłem czytać Między miastem a miastem, ale po pewnym czasie poczułem się znudzony. Połączenie historycznej i źródłowej pedanterii z tendencyjnym wnioskowaniem było nużące. Potem włączyłem telewizor. W ulqomańskiej telewizji najwyraźniej nadawano więcej filmów niż u nas, podobnie jak teleturniejów, które w dodatku były bardziej hałaśliwe. Na wielu kanałach znajdowałem też jednak wiadomości, w których wyliczano sukcesy prezydenta Ul Maka i jego pakietu Nowych Reform: wizyty w Chinach i w Turcji, handlowe umowy z państwami europejskimi, pochwały MFW i niezadowolenie Waszyngtonu. Ulqomanie mieli obsesję na punkcie ekonomii. Trudno było jednak mieć do nich o to pretensje.
— Czemu by nie, Corwi?
Wyjąłem plan, upewniłem się, że mam w kieszeni wszystkie dokumenty, legitymację policzai, paszport i wizę, wpiąłem w klapę odznakę gościa i wyszedłem na zewnątrz.
Tym razem ujrzałem neony. Ze wszystkich stron otaczały mnie ich zwoje i sploty, przyćmiewające blade światła mojej odległej ojczyzny. Słyszałem też ożywione dźwięki illitańskiego. Nocą to miasto było ruchliwsze niż Besźel. Teraz przekonałem się o tym na własne oczy, gdyż wreszcie mogłem przyjrzeć się krążącym w mroku sylwetkom, do tej pory będącym dla mnie niewidzialnymi cieniami. Wolno mi było zobaczyć bezdomnych, którzy spali w bocznych zaułkach. W Besźel musieliśmy traktować ulqomańskich kloszardów jak wtargi, które trzeba było omijać.
Minąłem Most Wahida, mając tory kolejowe po lewej. Przyjrzałem się rzece, która tutaj nosiła nazwę Shach-Ein. Czy woda przeplatała się sama ze sobą? Gdybym był w Besźel, jak ci niedostrzegalni przechodnie, widziałbym teraz rzekę Colinin. Z Hiltona do Bol Ye’an było dość daleko, godzina drogi ulicą Ban Yi. Zdawałem sobie sprawę, że mijam świetnie mi znane przeplotowe, besźańskie ulice, z reguły o charakterze zupełnie odmiennym niż ich ulqomańskie miejscowtóry. Przeoczałem je, ale wiedziałem, że zaułki odchodzące od ulqomańskiej ulicy Modrass znajdują się wyłącznie w Besźel, a zakradający się do nich ukradkiem mężczyźni to klienci najtańszych besźańskich prostytutek. Same dziwki — gdybym ich nie przeoczył — wyglądałyby jak widma w minispódniczkach, ledwie dostrzegalne w besźańskim mroku. Gdzie były ulqomańskie burdele? Z jakimi okolicami w Besźel sąsiadowały? Kiedyś, na początku pracy w policji, pracowałem przy ochronie festiwalu muzycznego w przeplotowym parku. Bardzo wielu widzów było naćpanych i masowo uprawiało seks publicznie. Ja i mój partner nie mogliśmy powstrzymać wesołości, gdy ulqomańscy przechodnie, których staraliśmy się nie zauważać — musieli w swej wersji parku ostrożnie przechodzić nad pieprzącymi się parami, skrzętnie je przy tym przeoczając.
Zastanawiałem się, czy nie pojechać metrem. Nigdy tego nie robiłem — w Besźel nic takiego nie mamy — ale spacer był bardzo przyjemny. Słuchałem ulicznych rozmów, by wprawiać się w illitańskim. Widziałem, jak grupki tubylców przeoczają mnie z uwagi na strój i postawę ciała, a potem z opóźnieniem zauważają odznakę gościa i dostrzegają mnie. Pod salonami gier automatycznych, z których dobiegały głośne dźwięki, zbierali się młodzi ulqomanie. Widziałem zapory balonowe, małe, pionowo ustawione sterowce uwięzione w labiryncie stalowych lin. Kiedyś chroniły miasto przed atakiem z powietrza, ale od wielu dziesięcioleci były już tylko kiczowatym wyrazem architektonicznej nostalgii. W dzisiejszych czasach wieszano na nich reklamy.
Rozległa się syrena, którą pośpiesznie przeoczyłem. Po chwili minął mnie radiowóz besźańskiej policzai. Skupiłem uwagę na tubylcach, którzy szybko i bez żadnego wyrazu na twarzy schodzili mu z drogi. To był najgorszy rodzaj wtargu. Zaznaczyłem na planie Bol Ye’an. Zastanawiałem się, czy przed wyjazdem do Ul Qomy nie wybrać się do jego miejscowtóra, okolicy Besźel położonej w fizycznej bliskości, by dostrzec kącikiem oka przeoczone wykopaliska, ale nie chciałem podejmować takiego ryzyka. Nie wybrałem się nawet na ich pobrzeże, gdzie ruiny i park w paru miejscach przechodzą w Besźel. Ludzie u nas mówili, że nie ma tam nic ciekawego, podobnie jak w większości historycznych miejsc, ponieważ naprawdę interesujące zabytki niemal bez wyjątku znajdują się na ulqomańskiej ziemi.
Minąłem stary gmach, ulqomański, ale w europejskim stylu, i — ponieważ starannie zaplanowałem trasę — spojrzałem w dół zbocza wzdłuż ulicy Tyan Ulma. Usłyszałem w oddali — nim sobie uświadomiłem, że muszę go przeoczyć — dzwonek odległego o niespełna kilometr tramwaju, przejeżdżającego przez ulicę za granicą, w mieście, gdzie się urodziłem, a potem zobaczyłem wypełniający równinę u końca ulicy półksiężyc parku i ruiny Bol Ye’an.
Park był otoczony płotem, ale z góry mogłem zobaczyć znajdujący się po drugiej stronie teren. Porastały go drzewa i kwiaty, niektóre części były dzikie, inne wypielęgnowane. Na północnym końcu znajdowały się przypominające na pierwszy rzut oka pustkowie ruiny. Wśród krzaków gdzieniegdzie widziało się kamienie zniszczonych świątyń, pokryte płótnem łączącym ze sobą wielkie namioty oraz budynki z prefabrykatów. W niektórych paliły się jeszcze światła. Na ziemi widziałem ślady prac, ale większość wykopów kryła się pod mocnymi namiotami. Na zwiędłą, zimową trawę padał blask latarń. Niektóre jednak były zepsute i nie rzucały nic oprócz cienia. Widziałem chodzące wokół postacie strażników strzegących zapomnianych, a potem odkopanych wspomnień.
W niektórych miejscach park i same wykopaliska przechodziły bezpośrednio w gruzy i chaszcze, w większości leżące w Ul Qomie, choć nie zawsze. Mogłoby się zdawać, że napierają one na ruiny, na samą historię. Wykopaliskom Bol Ye’an został może z rok, nim wymogi wzrostu miasta je zdławią. Pieniądze przebiją się przez granicę z płyt wiórowych i blachy falistej, a potem, przy akompaniamencie oficjalnych wyrazów żalu nad tą smutną koniecznością, w Ul Qomie powstanie kolejny kwartał biurowców — przeszyty wstawkami Besźel.
Znalazłem na planie drogę biegnącą z Bel Ye’an do biur Uniwersytetu Ulqomańskiego i zajmowanych przez Katedrę Archeologii Uniwersytetu Księcia Walii.
— Hej — usłyszałem nagle czyjś głos. To był funkcjonariusz militsyi trzymający dłoń na rękojeści broni. Drugi przystanął krok za nim.
— Co pan tu robi?
— Interesuję się archeologią.
— Bez jaj. Kim pan jest?
Poruszył palcami, domagając się dokumentów. Kilku przeoczających nas besźańskich pieszych przeszło na drugą stronę ulicy, zapewne nieświadomie. Niewiele rzeczy budzi większy niepokój niż zagraniczne kłopoty tuż obok nas. Było już późno, ale w pobliżu znajdowała się też garstka ulqoman, którzy nawet nie udawali, że nas nie słuchają. Niektórzy nawet się zatrzymali, żeby się przyjrzeć.
— Jestem…
Podałem im dokumenty.
— Tye Adder Borlo.
— Mniej więcej.
— Z policji?
Funkcjonariusze i gapie spojrzeli na mnie ze zdumieniem.
— Wasza militsya zaprosiła mnie jako konsultanta pomagającego w międzynarodowym śledztwie. Sugeruję, by skontaktował się pan ze starszym detektywem Dhattem z Wydziału Morderstw.
— O kurwa.
Oddalili się, by naradzić się poza zasięgiem mojego słuchu. Jeden z nich wysłał jakiś komunikat przez radio. Było za ciemno, bym mógł zrobić zdjęcia Bol Ye’an swą tanią komórką. Nozdrza wypełnił mi intensywny zapach jakiejś sprzedawanej na ulicy potrawy. Najwyraźniej to właśnie była najbardziej typowa woń Ul Qomy.
— Wszystko w porządku, inspektorze Borlú — oznajmił jeden z nich i oddał mi dokumenty.
— Przepraszamy — dodał drugi.
— Nie ma sprawy. — Czekali na więcej z poirytowanymi minami. — I tak już wracam do hotelu.
— Odprowadzimy pana, inspektorze — oznajmili i nie dali się przekonać do zmiany zdania.
Dhatt przyjechał po mnie rano i nie powiedział nic poza zdawkowymi uprzejmościami, gdy zastał mnie w jadalni, pijącego „tradycyjną ulqomańską herbatę” ze słodką śmietanką i jakąś nieprzyjemną przyprawą. Dopiero kiedy wsiedliśmy do samochodu i ruszył jeszcze szybciej i gwałtowniej niż jego kierowca wczoraj, usłyszałem od niego:
— Lepiej by było, gdybyś tam wczoraj nie chodził.
Większość wykładowców i studentów Uniwersytetu Księcia Walii, uczestniczących w ulqomańskim programie archeologicznym, przebywała w Bol Ye’an. Dotarłem tam po raz drugi w ciągu niespełna dwunastu godzin.
— Nie umówili nas na spotkanie — wyjaśnił Dhatt. — Rozmawiałem z profesorem Rochambeaux, kierownikiem projektu, i on się nas spodziewa, ale resztę będziemy musieli jakoś łapać.
W nocy, gdy byłem daleko, mogłem zajrzeć na teren parku, ale z bliska płot zasłaniał widok. Z zewnątrz strzegła go militsya, a od środka ochroniarze. Odznaka Dhatta pozwoliła nam bezzwłocznie wejść na teren małego kompleksu złożonego z prowizorycznych budynków. Miałem listę wykładowców i studentów. Najpierw poszliśmy do gabinetu Bernarda Rochambeaux. Profesor był żylastym mężczyzną około piętnastu lat starszym ode mnie. Mówił po illitańsku z silnym quebeckim akcentem.
— Wszyscy jesteśmy zdruzgotani — oznajmił nam. — Rozumiecie, panowie, nie znałem tej dziewczyny osobiście. Znam tylko opinie o niej. I czasami widywałem ją w klubie. — Jego gabinet mieścił się w przenośnym baraku, na prowizorycznych półkach stały książki i teczki z papierami, a na ścianie wisiały zdjęcia profesora zrobione na różnych wykopaliskach. Z zewnątrz dobiegały głosy przechodzących obok młodych ludzi. — Oczywiście udzielimy wam wszelkiej możliwej pomocy. Nie znam blisko zbyt wielu studentów. Mam w tej chwili trójkę doktorantów, jeden jest w Kanadzie, a pozostała dwójka powinna być tam. — Wskazał na największy wykop. — Ich znam.
— A co z Yolandą Rodriguez? — Popatrzył na mnie z brakiem zrozumienia. — Czy ona była jedną z pańskich studentek? Zna ją pan?
— Nie, nie była jedną z tych trojga, inspektorze. Obawiam się, że nie mogę wam powiedzieć zbyt wiele. Czy… ona zaginęła?
— Tak. Co pan o niej wie?
— O mój Boże. Zaginęła? Nic o niej nie wiem. O Mahalii Geary oczywiście słyszałem, ale nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa poza uroczystym powitaniem studentów przed kilkoma miesiącami.
— To było trochę dawniej — poprawił go Dhatt. Rochambeaux popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Sam pan widzi, jak trudno jest śledzić bieg czasu. Naprawdę? Wszystko, co mógłbym wam o niej powiedzieć, z pewnością już wiecie. Jej promotorka z pewnością będzie dla was bardziej użyteczna. Rozmawialiście już z Isabelle?
Kazał sekretarce wydrukować listę wykładowców i studentów. Nie powiedziałem mu, że już taką mamy. Dhatt nie podał mi kartki, dlatego wziąłem ją sobie sam. Sądząc po nazwiskach, pracowało tu dwóch ulqomańskich archeologów, zgodnie z wymogami prawa.
— Ma alibi na czas zabójstwa Geary — poinformował mnie Dhatt, kiedy wyszliśmy. — Jako jeden z nielicznych. — No wiesz, to była późna noc, więc jeśli chodzi o alibi, większość ma przesrane. On akurat miał wtedy telekonferencję z kolegą po fachu z niedogodnej strefy czasowej. Sprawdziliśmy to.
Gdy szukaliśmy gabinetu Isabelle Nancy, ktoś zawołał mnie po nazwisku. Szczupły, sześćdziesięcioparoletni, siwobrody mężczyzna w okularach biegł ku nam między prowizorycznymi barakami.
— Inspektor Borlú? — zapytał. Zerknął na Dhatta, ale zobaczył ulqomańskie insygnia i przeniósł spojrzenie z powrotem na mnie. — Słyszałem, że może się pan tu zjawić. Cieszę się, że udało mi się pana złapać. Jestem David Bowden.
— Miło mi pana poznać, profesorze Bowden. — Uścisnąłem mu dłoń. — Właśnie czytam pana książkę.
Potrząsnął głową z wyraźnie niezadowoloną miną.
— Jak rozumiem, mówi pan o pierwszej. O drugiej nikt nigdy nie wspomina. — Wypuścił moją dłoń. — Mogą pana za to aresztować.
Dhatt obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem.
— Gdzie jest pański gabinet, profesorze? — zapytał. — Jestem starszy detektyw Dhatt. Chciałbym z panem porozmawiać.
— Nie mam gabinetu, starszy detektywie. Spędzam tu tylko jeden dzień w tygodniu. I nie jestem profesorem, tylko zwykłym doktorem. Zresztą wystarczy David.
— Jak długo dziś pan tu będzie, doktorze? — zapytałem. — Czy moglibyśmy zamienić z panem słówko?
— Oczywiście, inspektorze, jeśli tylko zechcecie, ale, jak już mówiłem, nie mam gabinetu. Na ogół spotykam się ze studentami we własnym mieszkaniu. — Podał mi wizytówkę. Gdy Dhatt uniósł brwi, wyciągnął drugą dla niego. — Jest tam mój numer. Jeśli chcecie, mogę tu zaczekać. Zapewne znajdziemy jakieś miejsce na rozmowę.
— To znaczy, że nie przybył pan tu specjalnie po to, by spotkać się z nami?
— Nie, to przypadek. Właściwie nie powinno mnie tu dziś być. Moja doktorantka wczoraj się nie zjawiła i pomyślałem, że może znajdę ją tu dzisiaj.
— Pana doktorantka?
— Tak. Pozwalają mi tylko na jedną — wyjaśnił z uśmiechem. — Dlatego nie potrzebuję gabinetu.
— A jak się ona nazywa?
— Yolanda. Yolanda Rodriguez.
Był przerażony, kiedy mu oznajmiliśmy, że jej nie znajdzie. Zająknął się, próbując coś powiedzieć.
— Zniknęła? Po tym co się przydarzyło Mahalii, teraz jeszcze Yolanda? O mój Boże. Czy prowadzicie…
— Zajęliśmy się tą sprawą — przerwał mu Dhatt. — Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków.
Bowden wyraźnie był wstrząśnięty. Jego koledzy reagowali podobnie. Rozmawialiśmy kolejno z czworgiem uczonych obecnych na miejscu, w tym również z Thau’tim, starszym z dwóch uczestniczących w wykopaliskach ulqoman. Był młodym, małomównym mężczyzną. Tylko Isabelle Nancy, wysoka, dobrze ubrana kobieta nosząca dwie pary różnych okularów zawieszone na łańcuszkach na szyi, słyszała o zniknięciu Yolandy.
— Cieszę się, że panów poznałam, inspektorze i starszy detektywie. — Uścisnęła nam dłonie. Czytałem przedtem jej zeznania. Twierdziła, że w chwili śmierci Mahalii była w domu, ale nie potrafiła tego udowodnić. — Zrobię, co w mojej mocy, żeby wam pomóc — powtarzała co chwila.
— Niech nam pani opowie o Mahalii. Mam wrażenie, że wszyscy ją tu znali, oprócz pani szefa.
— Ostatnio trochę mniej. Kiedyś, być może. Czy Rochambeaux powiedział, że jej nie znał? Trochę… minął się z prawdą. Niektórych nieźle poirytowała.
— Na tej konferencji w Besźel — wtrąciłem.
— Zgadza się. Był na niej. Większość z nas była. Ja, David, Marcus, Asina. Zresztą Mahalia wywoływała awantury też na innych konferencjach, pytała o dissensi, o Przekroczeniówkę i inne takie rzeczy. To właściwie nie jest zabronione, ale trochę wulgarne, rozumiecie panowie? Takie rzeczy słyszy się w hollywoodzkich filmach, a nie z ust prawdziwych badaczy zajmujących się Ul Qomą, przedrozłamową historią, a nawet Besźel. Można było zobaczyć, że ważne szychy przychodzące na otwarte wykłady, ceremonie i tak dalej, robią się nagle ostrożne. A potem zaczęła bredzić o Orciny. David rzecz jasna był załamany. Uniwersytet okrył się wstydem i omal jej nie wyrzucili. Niektórzy besźańscy politycy narobili mnóstwo krzyku.
— Ale jakoś się wybroniła? — zapytał Dhatt.
— Ludzie chyba doszli do wniosku, że jest jeszcze młoda. Ktoś na pewno przemówił jej do rozsądku, bo wyraźnie się uspokoiła. Myślę, że ulqomańscy dygnitarze, którzy tam się zjawili, podzielali oburzenie swych besźańskich odpowiedników. Kiedy się dowiedziałam, że ma u nas robić doktorat, zdziwiłam się, że ją wpuścili. Najwyraźniej jednak wyrosła już ze swych ekscentrycznych poglądów. Składałam już zeznania w tej sprawie. Powiedzcie, czy wiecie, co się stało z Yolandą?
Dhatt i ja popatrzyliśmy na siebie.
— Nawet nie jesteśmy pewni, czy w ogóle coś się stało — odpowiedział starszy detektyw. — Badamy sprawę.
— To zapewne nic — powtórzyła kilka razy. — Ale z reguły zawsze ją tu widuję, a teraz nie zjawiła się już od kilku dni. Dlatego… chyba już wspominałam, że Mahalia zniknęła jakiś czas przed tym, nim ją znaleziono?
— Znały się z Mahalią? — zapytałem.
— Były najlepszymi przyjaciółkami.
— Czy ktoś jeszcze może coś wiedzieć?
— Spotykała się z miejscowym chłopakiem. To znaczy Yolanda. Tak przynajmniej słyszałam. Ale nie potrafię wam powiedzieć, jak się nazywał.
— Czy to dozwolone? — zapytałem.
— To dorośli ludzie, proszę panów. Są młodzi, ale nie mamy prawa ich powstrzymywać. Hm, wyjaśniamy im niebezpieczeństwa wiążące się z życiem, a tym bardziej miłością, w Ul Qomie, ale co robią, gdy już tu się znajdą…
Wzruszyła ramionami.
Podczas tej wymiany zdań Dhatt przytupywał nerwowo.
— Chciałbym z nimi pogadać — odezwał się wreszcie.
Niektórzy czytali prasę w małej, prowizorycznej bibliotece. Inni, gdy wreszcie Nancy zaprowadziła nas do właściwych wykopów, stali albo siedzieli, zajęci pracą w głębokim dole. Spojrzeli na nas, odrywając wzrok od warstw widocznych na ścianach wykopu. Czy ta ciemna linia była pamiątką po dawnym pożarze? A czym mogła być ta biała?
Wokół wielkiego namiotu ciągnęły się chaszcze. Pośród ostów i innych chwastów walały się fragmenty murów. Wykopaliska zbliżały się rozmiarami do stadionu piłkarskiego. Rozwieszone sznury dzieliły je na liczne części. Ze zbitej ziemi podłoża sterczały nieorganiczne kształty przypominające wynurzające się na powierzchnię ryby: potłuczone dzbany, prymitywne i bardziej wyrafinowane statuetki, zaśniedziałe machiny. Studenci spoglądali na nas z dołu. Siedzieli, każdy w swojej sekcji, oddzieleni od siebie sznurami, ściskając w dłoniach zaostrzone kielnie i miękkie pędzle. Dwóch chłopaków i jedna dziewczyna wyglądali na Gotów, co w Ul Qomie widywało się znacznie rzadziej niż w Besźel czy w ich ojczyźnie. Z pewnością przyciągali mnóstwo uwagi. Uśmiechali się słodko do mnie i do Dhatta spod kredki do oczu i błota stuleci.
— Oto wykopaliska — odezwała się profesor Nancy. Staliśmy w pewnej odległości od wykopu, przyglądając się licznym śladom widocznym w warstwach gleby. — Rozumiecie, jak to wygląda? — Pod ziemią mogło się ukrywać wszystko. Mówiła cicho, więc jej studenci, choć widzieli, że rozmawiamy, zapewne nie słyszeli ani słowa. — Nie znaleźliśmy żadnych pisemnych świadectw z epoki poprzedników, pomijając kilka fragmentów wierszy. Słyszeliście o Gallimaufrianach? Przez długi czas, po tym, jak odkryto przedrozłamowe zabytki i z niechęcią wykluczono błąd archeologów — roześmiała się — opowiadano o wymyślonym ludzie, który miał tłumaczyć istnienie owych szczątków. O hipotetycznej cywilizacji, która istniała tu przed założeniem Ul Qomy i Besźel, systematycznie wykopywała wszystkie znajdujące się w okolicy artefakty, od wywodzących się sprzed tysiącleci aż po babcine ozdóbki, a potem mieszała je ze sobą i zakopywała z powrotem albo po prostu wyrzucała. — Zauważyła, że się jej przyglądam. — Oni nie istnieli — zapewniła. — Badacze zgadzają się co do tego. A przynajmniej większość z nich. To nie jest mieszanka. — Wskazała na wykop. — To pozostałości po materialnej kulturze, której na razie nie rozumiemy zbyt dobrze. Musimy przestać dopatrywać się regularności i nauczyć się po prostu patrzeć. — Obok siebie znajdowano przedmioty, które powinny pochodzić z różnych epok. W zapiskach żadnej z okolicznych kultur nie odkryto choćby najdrobniejszej wzmianki o przedrozłamowych tubylcach, owych osobliwych ludziach, czarownikach i czarownicach z bajek, władających zaklęciami skażającymi pozostawione przez nich zabytki, używających astrolabiów, jakich nie powstydziłby się AzZarkali, garnków z wysuszonego na słońcu błota, kamiennych toporów wyglądających na wykonane przez naszych odległych przodków o płaskich czołach oraz pięknie odlanych z metalu zabawek w kształcie owadów. Pozostawione przez nich ruiny można było znaleźć w całej Ul Qomie, a niekiedy również w Besźel. — To są starszy detektyw Dhatt z militsyi i inspektor Borlú z policzai — oznajmiła profesor Nancy studentom w dole. — Inspektor Borlú przybył do nas, by pomóc w śledztwie w sprawie… w sprawie tego, co spotkało Mahalię.
Kilkoro z nich rozdziawiło szeroko usta. Gdy kolejno przychodzili do świetlicy na rozmowę z nami, Dhatt skreślał z listy nazwiska, a ja podążałem za jego przykładem. Przesłuchiwano ich już wcześniej, ale byli potulni jak baranki i bez oporu odpowiadali na pytania, których z pewnością mieli już serdecznie dość.
— Ulżyło mi, kiedy usłyszałam, że przybyliście tu w sprawie Mahalii — oznajmiła Gotka. — Wiem, że to brzmi okropnie, ale pomyślałam, że znaleźliście Yolandę i coś się zdarzyło. — Nazywała się Rebecca Smith-Davis i była tu pierwszy rok. Zajmowała się rekonstrukcją naczyń. Rozpłakała się, opowiadając o zabitej przyjaciółce i drugiej, zaginionej. — Pomyślałam, że ją znaleźliście i… no wiecie.
— Nawet nie jesteśmy pewni, że zaginęła — uspokajał ją Dhatt.
— Tak pan tylko mówi. Wiecie, że tak jest. Po tym, co się stało z Mahalią. — Potrząsnęła głową. — Obie interesowały się dziwnymi rzeczami.
— Orciny? — podpowiedziałem.
— Ehe. I innymi też. Ale, tak, Orciny. Yolanda była w to bardziej zaangażowana. Ludzie mówią, że Mahalia z początku też się tym pasjonowała, ale teraz już nie tak bardzo.
Ponieważ studenci byli młodsi od wykładowców i częściej balowali do późna w nocy, wielu z nich miało alibi na czas zamordowania Mahalii. W pewnej nieokreślonej chwili Dhatt oficjalnie uznał Yolandę za zaginioną. Jego pytania stały się potem bardziej precyzyjne, sporządzał też dłuższe notatki. Nie pomogło nam to jednak zbytnio. Nikt nie był pewien, kiedy ostatnio ją widział. Nie pojawiała się od kilku dni.
— Czy wiecie, co się mogło stać Mahalii? — pytał Dhatt kolejnych studentów. Wszyscy odpowiadali, że nie.
— Nie wierzę w spiski — oznajmił jeden z chłopaków. — To, co ją spotkało, było… niewiarygodnie okropne, ale, no wie pan, myśl, że kryje się za tym jakaś wielka tajemnica… — Potrząsnął z westchnieniem głową. — Mahalia potrafiła… wkurzać ludzi. To się stało dlatego, że poszła do niewłaściwej części Ul Qomy w nieodpowiednim towarzystwie.
Dhatt skrzętnie wszystko notował.
— Nie — zaprzeczyła zeznająca później dziewczyna. — Nikt nie znał Mahalii. Można było sądzić, że się ją poznało, ale wkrótce człowiek uświadamiał sobie, że ona ma mnóstwo tajemnic. Chyba trochę się jej bałam. Była bardzo poważna. I inteligentna. Może się z kimś spotykała. Z jakimś miejscowym świrem. Ona zawsze… Interesowały ją dziwaczne sprawy. Bardzo często widywałam ją w bibliotece… Mamy karty biblioteczne w tutejszej bibliotece uniwersyteckiej. W swoich książkach robiła na marginesach mnóstwo drobniutkich notatek.
Poruszyła dłonią, naśladując ciasne pismo, a potem potrząsnęła głową, chcąc, byśmy się zgodzili, że to bardzo osobliwe.
— Dziwaczne sprawy? — zainteresował się Dhatt.
— No wie pan, krążyły różne plotki.
— Ehe, kogoś wkurzyła — zapewniała inna dziewczyna, mówiąca szybko i głośno. — Jednego z miejscowych świrów. Słyszeliście o tym, jak pierwszy raz przybyła do miast? To było w Besźel. Omal nie sprowokowała bójki. Z uczonymi i politykami. Na konferencji archeologicznej. To spory wyczyn. Zdumiewające, że pozwolili jej tu wrócić.
— Poszło o Orciny.
— Orciny? — spytał Dhatt.
— Ehe.
Ostatnim przesłuchiwanym był chudy, zasadniczy chłopak. Jego brudny T-shirt zdobiła postać z jakiejś kreskówki dla dzieci. Miał na imię Robert. Obrzucił nas żałobnym spojrzeniem, mrugając rozpaczliwie. Nie mówił za dobrze po illitańsku.
— Masz coś przeciwko temu, żebym porozmawiał z nim po angielsku? — zapytałem Dhatta.
— Nie — odparł. Jakiś mężczyzna wsunął głowę do środka i przyjrzał się nam z uwagą. — Proszę bardzo — dodał Dhatt. — Za chwilkę wrócę.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
— Kto to był? — zapytałem chłopaka.
— Doktor UlHuan — wyjaśnił. Czyli drugi z pracujących tu ulqoman. — Znajdziecie winnego? — Mógłbym mu odpowiedzieć zwyczajowymi, pustymi frazesami, ale miał zbyt zrozpaczoną minę. Gapił się na mnie, przygryzając wargę. — Proszę.
— Dlaczego wspomniał pan o Orciny? — zapytałem po chwili.
— Chciałem… — Potrząsnął głową. — Nie wiem. Rozumie pan, ciągle o tym myślę. To niepokojące. Wiem, że to głupota, ale Mahalia zaangażowała się w tę sprawę po szyję, a teraz Yolanda poszła w jej ślady… No wie pan, robiliśmy sobie z niej jaja z tego powodu… — Opuścił wzrok i osłonił oczy dłonią, jakby nie miał siły mrugnąć. — To ja zadzwoniłem do was w sprawie Yolandy. Kiedy nie mogłem jej znaleźć. Nie wiem dlaczego. Sam się temu dziwię.
Nie miał już nic więcej do powiedzenia.
— Coś mamy — powiedział Dhatt. Prowadził mnie chodnikami biegnącymi między barakami ku wyjściu z Bol Ye’an, przerzucając liczne notatki, wizytówki oraz numery telefonów zapisane na skrawkach papieru. — Nie wiem, co, ale coś mamy. Być może. Niech to chuj.
— Dowiedziałeś się czegoś od UlHuana? — zapytałem.
— Słucham? Nie. — Zerknął na mnie. — Potwierdził większość tego, co powiedziała Nancy.
— Wiesz, o jakiej ciekawej sprawie nic nie usłyszeliśmy? — zapytałem.
— Hę? Nie rozumiem — odparł Dhatt. — Naprawdę, Borlú — dodał, gdy zbliżaliśmy się do bramy. — O co ci chodzi?
— To była grupa młodzieży z Kanady, zgadza się…
— W większości. Jeden Niemiec i jedna Jankeska.
— Czyli sami Europejczycy i Północni Amerykanie. Nie oszukujmy się. To może się nam wydawać nieco obraźliwe, ale obaj wiemy, jaka kwestia najbardziej fascynuje cudzoziemców przybywających do Besźel i Ul Qomy. Zauważ, że ani jedno z nich nie wspomniało o niej, w żadnym kontekście.
— O czym… — Dhatt przerwał. — Przekroczeniówka.
— Nikt z nich nawet się nie zająknął o Przekroczeniówce. Jakby się jej bali. Wiesz równie dobrze jak ja, że z reguły to pierwsza i jedyna rzecz, o której cudzoziemcy chcą się czegoś dowiedzieć. Co prawda, ci tutaj są lepiej zasymilowani niż większość ich rodaków, ale to i tak dziwne. — Pomachaliśmy rękami do strażników, by im podziękować za otworzenie bramy, a potem wyszliśmy na zewnątrz. Dhatt pokiwał z namysłem głową. — Gdyby ktoś, kogo znamy, nagle zniknął bez śladu, to jedna z pierwszych rzeczy, która przyszłaby nam na myśl, prawda? — ciągnąłem. — Nawet gdybyśmy bardzo chcieli uniknąć tej myśli. A co dopiero mówić o ludziach, dla których unikanie przekroczenia musi być znacznie trudniejsze niż dla nas.
— Panowie! — To był jeden z ochroniarzy, atletycznie zbudowany młodzieniec z irokezem jak u Davida Beckhama w środkowym okresie kariery. — Proszę panów! — Potruchtał ku nam. — Chciałem was o coś zapytać — wyjaśnił po chwili. — Prowadzicie śledztwo w sprawie Mahalii Geary, prawda? Chciałem się dowiedzieć… Chciałem się dowiedzieć, czy coś znaleźliście. Czy coś już macie? Czy mogli uciec?
— Dlaczego pan pyta? — odezwał się po chwili Dhatt. — Kim pan jest?
— Ja? Nikim, proszę pana. Ja tylko… To smutna, straszliwa sprawa i wszyscy, ja i reszta strażników, czujemy się okropnie z tego powodu i chcemy wiedzieć, kto to zrobił…
— Inspektor Borlú — przedstawiłem się. — Jak pan się nazywa?
— Jestem Aikam, Aikam Tsueh.
— Przyjaźnił się pan z ofiarą?
— Jasne, trochę. Nie naprawdę, ale wie pan, znałem ją. Zawsze mówiłem jej „cześć”. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy coś znaleźliście.
— Nawet gdybyśmy znaleźli, nie moglibyśmy panu nic powiedzieć, Aikam — odparł Dhatt.
— Nie w tej chwili — dodałem. Starszy detektyw zerknął na mnie znacząco. — Najpierw musimy wszystko uporządkować. Ale czy moglibyśmy zadać panu parę pytań?
Przez jego twarz przemknął cień niepokoju.
— Ja nic nie wiem. Ale jasne, jeśli chcecie. Bałem się, że winni wymkną się militsyi i uciekną z miasta. Czy to możliwe?
Podałem mu notes i zapisał w nim swój numer telefonu, a potem wrócił na stanowisko. Dhatt i ja odprowadzaliśmy go wzrokiem.
— Przesłuchaliście strażników? — zapytałem.
— Oczywiście. Nie powiedzieli nic ciekawego. To prywatni ochroniarze, ale wykopaliskami zarządza ministerstwo, więc pilnują ich nieco staranniej niż zwykle. Większość ma alibi na noc śmierci Mahalii.
— A on?
— Sprawdzę to, ale nie przypominam sobie, żeby przy jego nazwisku postawiono znaczek, więc zapewne je miał.
Aikam Tsueh odwrócił się przy bramie i zauważył, że się mu przyglądamy. Uniósł niepewnie rękę i pomachał nam na pożegnanie.
Jeśli tylko posadzić go w kawiarni — czy raczej w herbaciarni, bo przecież byliśmy w Ul Qomie — agresywna energia Dhatta rozpraszała się nieco. Nadal bębnił palcami o krawędź stołu w skomplikowanym rytmie, którego nie umiałbym powtórzyć, ale patrzył mi w oczy i nie wiercił się na krześle. Słuchał mnie i zgłaszał przemyślane propozycje dalszych kroków. Odwracał głowę, by czytać moje notatki. Odbierał wiadomości z komendy. W sumie całkiem nieźle sobie radził z ukrywaniem faktu, że mnie nie lubi.
— Chyba musimy ustanowić jakiś protokół dotyczący przesłuchań — oznajmił, gdy tylko usiedliśmy. — Mamy za dużo kucharek.
Wyszeptałem niezobowiązujące przeprosiny. Personel kawiarni nie chciał od Dhatta pieniędzy, a on nie upierał się, że zapłaci.
— Upust dla militsyi — wyjaśniła kelnerka. W lokalu nie było wolnych miejsc. Dhatt gapił się na stolik ustawiony przy frontowym oknie, aż wreszcie siedzący tam mężczyzna zauważył jego spojrzenie i wstał. Za oknem mieliśmy widok na stację metra. Wśród wielu plakatów wiszących na ścianie był jeden, który zobaczyłem, by zaraz go przeoczyć. Nie byłem pewien, czy to nie ten, który kazałem rozwiesić, by zidentyfikować Mahalię. Nie wiedziałem, czy mam rację, czy ściana jest alteracją, w całości znajdującą się w Besźel, czy może jest przeplotowa i pokrywa ją mieszanina informacji z różnych miast.
Ulqomanie wychodzący ze stacji wzdychali, poczuwszy chłód, i otulali się szczelniej w polary. Wiedziałem, że w Besźel ludzie noszą teraz futra, choć starałem się przeoczać besźańskich obywateli’wychodzących z dworca naziemnej kolejki Yanjelus, odległego tylko o kilkadziesiąt metrów od podziemnej ulqomańskiej stacji. Wśród tłumu widziałem ludzi wyglądających na Azjatów albo Arabów, a nawet kilku Afrykanów. Było ich tu znacznie więcej niż w Besźel.
— Polityka otwartych drzwi?
— Bynajmniej — zaprzeczył Dhatt. — Ul Qoma potrzebuje ludzi, ale wszystkich, których widzisz, starannie sprawdzono. Musieli zdać testy i wiedzą, jak się zachować. Niektórzy nawet mają tu dzieci. Ulqomańskie murzyniątka! — Zaśmiał się z zachwytem. — Mamy ich więcej niż u was, ale nie dlatego, że jesteśmy zbyt pobłażliwi.
Miał rację. Któż chciałby emigrować do Besźel?
— A co z tymi, którzy się nie dostali?
— Och, mamy obozy, tak samo jak wy, rozrzucone tu i ówdzie na przedmieściach. ONZ nie jest z tego zadowolona. Amnesty International również nie. Wam też suszą głowę o warunki w obozach? Masz ochotę zapalić?
Kilka metrów od wejścia do herbaciarni był kiosk z papierosami. Nawet nie zauważyłem, że się na niego gapię.
— Nie za bardzo. A właściwie to tak. Z ciekawości. Nie paliłem ulqomańskich papierosów. Chyba nigdy w życiu.
— Zaczekaj.
— Nie, nie wstawaj. Właściwie to rzuciłem palenie.
— Och, daj spokój, to coś jakby etnografia, nie jesteś w domu… Przepraszam, już nie będę. Nie znoszę ludzi, którzy to robią.
— To znaczy co?
— Wciskają różne rzeczy ludziom, którzy się odzwyczaili. A przecież nawet nie palę. — Roześmiał się i pociągnął łyk herbaty. — W przeciwnym razie można by to wytłumaczyć, że jestem na ciebie wkurwiony, bo zdołałeś zerwać z nałogiem. Chyba wkurzasz mnie bez powodu, bo jestem wrednym skurczybykiem.
Znowu się roześmiał.
— Posłuchaj, przepraszam, że, no wiesz, tak się wtrącam…
— Myślę, że po prostu potrzebujemy protokołów. Nie chcę, żebyś pomyślał…
— Rozumiem.
— Dobra, nie ma się czym przejmować. To może ja pogadam z następnym? — zapytał.
Obserwowałem Ul Qomę. Pogoda była zbyt pochmurna na taki ziąb.
— Mówisz, że ten Tsueh ma alibi?
— Ehe. Sprawdzili to dla mnie. Większość tych ochroniarzy jest żonata i żony za nich poręczyły. Wiem, że to gówno warte, ale nie znaleźliśmy żadnych związków między którymś z nich a ofiarą. Najwyżej kłaniali się sobie na korytarzu. Tsueh naprawdę pił tej nocy ze studentami. Jest wystarczająco młody, by się z nimi fraternizować.
— To dogodne. I nietypowe.
— Jasne. Ale nic go nie łączy z tą sprawą. Chłopak ma dziewiętnaście lat. Opowiedz mi o furgonetce. — Powtórzyłem raz jeszcze całą historię. — Światło, czy będę musiał pojechać z tobą do was? — zapytał. — Wygląda na to, że szukamy besźanina.
— Ktoś z Besźel przeprowadził samochód przez granicę, ale wiemy, że zbrodnię popełniono w Ul Qomie. Jeśli nie było tak, że sprawca ją zamordował, a potem popędził do Besźel, ukradł furgonetkę, wrócił, załadował ciało i przewiózł je do Besźel, a moglibyśmy też zapytać, dlaczego porzucił je akurat tam, jeśli więc wykluczymy tę możliwość, musiał zadzwonić za granicę i poprosić o przysługę. To znaczy, że sprawców jest dwóch.
— Mógł przekroczyć.
Poruszyłem się nerwowo.
— Ehe — przyznałem. — To niewykluczone. Ale wszystko wskazuje na to, że zadał sobie sporo trudu, by uniknąć przekroczenia. I zawiadomić nas o tym.
— Ten sławetny film. To ciekawe, że znalazł się akurat w takiej chwili…
Popatrzyłem na Dhatta, ale nie wyczytałem w jego twarzy oznak drwiny.
— Nie sądzisz?
— Och, daj spokój, Borlú, dziwi cię to? Ten, kto to zrobił, był wystarczająco bystry, by wiedzieć, że z granicami trzeba uważać. Dlatego zadzwonił do kumpla po waszej stronie, a teraz robi w portki ze strachu, że dorwie go Przekroczeniówka. A to byłoby niesprawiedliwe. Dlatego znalazł sobie małego pomocnika w Hali Łącznikowej albo w Wydziale Ruchu czy czymś w tym rodzaju, a ten przekazał wiadomość, o której godzinie furgonetka przekroczyła granicę. W końcu besźańscy urzędnicy raczej nie są nieskazitelni.
— Z pewnością.
— Sam widzisz. Od razu masz weselszą minę. — Jego sugestia znaczyłaby, że mamy do czynienia ze spiskiem zakrojonym na mniejszą skalę niż w innych rysujących się na horyzoncie teoriach. Ktoś wiedział, jakich furgonetek szukać. Ktoś sprawdził całą kupę nagrań. Co jeszcze? W tak pogodny, choć mroźny dzień, gdy kolory Ul Qomy blakły od zimna, zmieniając się w bardziej codzienne odcienie, dopatrywanie się w każdym kącie Orciny wydawało się absurdem. — Zacznijmy od początku — ciągnął Dhatt. — Nic nie osiągniemy, próbując wytropić kierowcę tej pierdolonej furgonetki. Mam nadzieję, że wasi ludzie nad tym pracują. My nie mamy nic poza opisem pojazdu, a kto w Ul Qomie przyzna, że w ogóle zauważył besźańską furgonetkę, nawet jeśli miała pozwolenie na wjazd? Dlatego cofnijmy się do punktu wyjścia. Co naprowadziło cię na ślad? — Przyjrzałem mu się z uwagą, zastanawiając się nad biegiem wydarzeń. — Kiedy ofiara przestała być Nieznanym Ciałem Numer Jeden? Od czego to się zaczęło?
W hotelu zostawiłem notatki z rozmowy z państwem Geary. Ich adres e-mailowy i numer telefoniczny miałem w notesie. Nie zabrali ze sobą ciała córki i nie mogli po nie wrócić. Mahalia Geary leżała w lodówce i czekała. Można powiedzieć, że na mnie.
— Od telefonu.
— Tak? Od informatora?
— W pewnym sensie. Ten telefon doprowadził mnie do Drodina.
Zauważyłem, że Dhatt przypomina sobie akta, w których opisano to inaczej.
— Co ty… Kto to był?
— Na tym właśnie polega problem… — przerwałem na dłuższą chwilę. Spojrzałem na blat i zacząłem rysować palcem w rozlanej herbacie. — Nie jestem pewien, jak to… To był telefon stąd.
— Z Ul Qomy? — Skinąłem głową. — Jak to, kurwa? Od kogo?
— Nie przedstawił mi się.
— Dlaczego zadzwonił?
— Widział nasze plakaty. Tak. Nasze plakaty rozlepione w Besźel.
Dhatt pochylił się nad blatem.
— Nie pierdol. Kto to był?
— Zdajesz sobie sprawę, że to stawia mnie…
— Pewnie, że tak. — Był skupiony i mówił szybko. — Pewnie, że tak. Daj spokój, jesteś policjantem, chyba nie myślisz, że cię zakapuję? To zostanie między nami. Kto to był?
To nie była drobna sprawa. Jeśli byłem współwinny przekroczenia, on stanie się wspólnikiem współwinnego. Nie sprawiał jednak wrażenia, by się tym przejmował.
— Myślę, że to był unif. No wiesz, unifikacjonista.
— Tak powiedział?
— Nie. Chodzi o to, co mówił i jakich sformułowań używał. Wiedziałem, że to całkowicie poufna rozmowa, ale w ten sposób trafiłem na właściwy ślad… Co jest?
Dhatt wyprostował się na krześle. Bębnił teraz palcami szybciej i nie patrzył na mnie.
— Kurwa, wreszcie coś mamy. Nie potrafię uwierzyć, że wcześniej o tym nie wspomniałeś.
— Spokojnie, Dhatt.
— Dobra, potrafię… no wiesz, rozumiem, w jakiej sytuacji cię to stawia.
— Nie mam pojęcia, kto to był.
— Mamy jeszcze czas. Może uda się nam przekazać sprawę i wyjaśnić, że po prostu trochę się spóźniłeś…
— Co chcesz przekazać? Nic nie mamy.
— Mamy skurwysyńskiego unifa, który coś wie. Ruszajmy.
Wstał, pobrzękując kluczykami samochodu.
— Dokąd chcesz jechać?
— Pora wziąć się do pieprzonej roboty!
— No jasne, niech to szlag — mruknął Dhatt, pędząc na sygnale przez ulice Ul Qomy. Zakręcał co chwila, wrzeszcząc na umykających mu z drogi ulqomańskich obywateli, omijał bez słowa besźańskich pieszych i samochody. Na jego twarzy malował się nieokreślony lęk przed międzynarodowym incydentem. Gdybyśmy teraz przejechali besźanina, czekałby nas biurokratyczny koszmar. Przekroczenie nie pomogłoby nam nawet w najmniejszym stopniu.
— Yari, mówi Dhatt — zawołał do komórki. — Wiesz, gdzie może teraz być kwatera główna unifów? Świetnie, dziękuję. — Zamknął klapkę. — Wygląda na to, że coś mamy. Wiedziałem, że gadałeś z besźańskimi unifami. Czytałem twój raport. Ależ ze mnie dureń — walnął się dwa razy w czoło otwartą dłonią — że nie przyszło mi do głowy pogadać z miejscowymi, mimo że te skurwysyny, akurat te bardziej niż jakiekolwiek inne, a skurwysynów u nas, Tyad, nie brakuje, wszystkie ze sobą rozmawiają. Wiem, gdzie można ich spotkać.
— Tam właśnie jedziemy?
— Nienawidzę tych kutafonów. Mam nadzieję… Oczywiście spotkałem wielu fajnych besźan. — Zerknął na mnie. — Nie mam nic przeciwko waszemu miastu i chciałbym kiedyś je odwiedzić. To świetnie, że nasze stosunki układają się teraz tak dobrze, no wiesz, lepiej niż kiedyś. Po cholerę się żreć? Ale jestem ulqomaninem i niech mnie chuj, jeśli chciałbym zostać kimś innym. Wyobrażasz sobie unifikację? — Roześmiał się. — Kurwa, to byłaby katastrofa! W jedności siła, też coś. Niech mnie całują w ulqomańską dupę. Wiem, że krzyżowanie wzmacnia zwierzęta, ale co by było, gdybyśmy odziedziczyli, na przykład, ulqomańską punktualność i besźański optymizm?
Roześmiałem się. Przejechaliśmy między starożytnymi, pełnymi plam, kamiennymi słupami drogowymi. Poznałem je ze zdjęć i przypomniałem sobie poniewczasie, że powinienem zobaczyć tylko ten po wschodniej stronie drogi. Drugi znajdował się w Besźel. Tak przynajmniej twierdziła większość. To był jeden ze spornych punktów. Besźańskie budynki, których nie zdołałem całkowicie przeoczyć, były tu schludne i zadbane, ale w Ul Qomie dzielnica chyliła się ku upadkowi. Mijaliśmy kanały i przez kilka sekund miałem trudności z określeniem, w którym mieście — czy może w obydwóch — się znajdują. Dhatt zahamował gwałtownie przy zachwaszczonym podwórku, na którym zza od dawna unieruchomionego citroena wyrastały pokrzywy przypominające ciągnące się za poduszkowcem strugi powietrza. Wysiadł szybciej, nim zdążyłem odpiąć pas.
— W dawnych czasach po prostu przymknęlibyśmy wszystkich skurwieli — stwierdził, kierując się ku zniszczonym drzwiom. W Ul Qomie nie było legalnych organizacji unifikacjonistów, podobnie jak partii socjalistycznych, religijnych czy faszystowskich. Od czasu Srebrnej Odnowy, przeprowadzonej przed blisko stuleciem przez generała Ya Ilsę, jedyną legalną partią była tu Ludowa Partia Narodowa. W wielu starszych biurach i lokalach nadal wisiały portrety owego przywódcy, nierzadko nad podobiznami „braci Ilsy”, Atatürka i Tity. Często powiadano, że między nimi zawsze znajduje się wyblakła plama, w miejscu, gdzie ongiś uśmiechał się trzeci brat, Mao, który później popadł w niełaskę. Mamy już jednak dwudziesty pierwszy wiek i prezydent Ul Mak, którego portrety można znaleźć w instytucjach, kierowanych przez największych lizusów, podobnie jak prezydent Umbir przed nim, ogłosił, z pewnością nie odrzucenie, ale udoskonalenie Drogi Narodowej, zerwanie z restrykcyjnym myśleniem, głasnostrojkę, że użyję ohydnego neologizmu stworzonego przez ulqomańskich intelektualistów. Pojawiły się sklepy z płytami CD i DVD, firmy produkujące oprogramowanie i galerie handlowe, a wzrost gospodarczy i zrewaloryzowany dinar przyniosły ze sobą Nową Politykę, otwartość na uważanych do tej pory za niebezpiecznych dysydentów. Rzecz jasna nie zalegalizowano radykalnych organizacji, nie wspominając już o partiach, ale głoszone przez nie idee czasami uwzględniano w publicznym dyskursie. Jeśli takie organizacje zachowywały się powściągliwie i nie uprawiały zbyt natarczywej propagandy, tolerowano je. Tak przynajmniej słyszałem. — Otwierać! — Dhatt walnął pięścią w drzwi. — To melina unifów — poinformował mnie. — Ciągle rozmawiają przez telefon ze swoimi koleżkami w Besźel. W końcu są unifami, tak?
— Jak wygląda ich status?
— Powiedzą nam, że są tylko grupką znajomych, którzy spotykają się, żeby pogadać. Nie mają legitymacji członkowskich ani nic w tym rodzaju. Nie są głupi. Nie potrzebowalibyśmy cholernego psa tropiącego, żeby znaleźć u nich kontrabandę, ale nie po to chciałem tu przyjechać.
— A właściwie po co? — zapytałem, spoglądając na walące się ulqomańskie fasady. Graffiti po illitańsku żądały, by taki a taki spierdalał, albo informowały, że taka i owaka robi laskę. Przekroczeniówka z całą pewnością obserwowała to miejsce.
Dhatt spojrzał na mnie spokojnie.
— Ten, kto do ciebie zadzwonił, zrobił to stąd. Albo bywa w tym miejscu. W zasadzie mogę to zagwarantować. Chcę się dowiedzieć, co robią nasi mali wywrotowcy. Otwierać! — krzyknął do drzwi. — Będą powtarzać: „kto, my?”, ale nie daj się nabrać. Z wielką radością spuszczą łomot każdemu, kto, cytuję: „działa przeciwko unifikacji”, koniec cytatu, niech ich chuj. Otwierać!
Tym razem drzwi go posłuchały. W wąskiej szczelinie pojawiła się twarz drobnej, młodej kobiety. Jej wygolone skronie zdobiły wytatuowane ryby oraz kilka liter bardzo starego alfabetu.
— Kim… Czego chcecie?
Być może wysłali dziewczynę, licząc na to, że jej widok zawstydzi Dhatta i powstrzyma go przed tym, co zrobił później, to znaczy popchnięciem drzwi tak mocno, że aż przewróciła się na plecy w ciemnym jak grota korytarzu.
— Wszyscy do mnie! — zawołał, omijając potarganą punkówkę. Po krótkim zamieszaniu, gdy z pewnością rozważali możliwość ucieczki i odrzucili ten pomysł, pięcioro obecnych w domu ludzi zebrało się w kuchni. Dhatt kazał im usiąść na rozklekotanych krzesłach. Żadne z nich nie patrzyło na nas. Starszy detektyw stanął przy stole i pochylił się ku nim. — No dobra — zaczął. — Rzecz w tym, że ktoś zadzwonił do mojego szacownego kolegi, który ma wielką ochotę przypomnieć sobie tę rozmowę. My zaś mamy wielką ochotę dowiedzieć się, kto był tak uczynny. Nie będę marnował waszego czasu, udając, że wierzę, że któreś z was się przyzna. Po prostu wszyscy kolejno powiecie: „Inspektorze, mam panu coś do powiedzenia”.
Wszyscy spojrzeli na niego. Uśmiechnął się i skinął dłonią, każąc im zaczynać. Gdy tego nie zrobili, zdzielił w głowę siedzącego najbliżej mężczyznę. Ten krzyknął z bólu, jego towarzysze wrzasnęli z oburzenia, a z moich ust wyrwało się westchnienie niedowierzania.
Unifikacjonista uniósł powoli głowę. Na jego czole formował się już siniak.
— Inspektorze, mam panu coś do powiedzenia — zażądał Dhatt. — Będziemy to powtarzać tak długo, aż wreszcie znajdziemy winnego. Albo winną. — Zerknął na mnie. Zapomniał się upewnić. — Tak to już jest z gliniarzami.
Uniósł rękę, gotowy uderzyć na odlew pierwszego mężczyznę. Potrząsnąłem głową i uniosłem nieco ręce. Unifikacjoniści jęknęli chórem. Ten, któremu zagroził Dhatt, spróbował wstać, ale starszy detektyw złapał go drugą ręką za ramię i popchnął z powrotem na krzesło.
— Yohan, powiedz to i już! — zawołała punkówka.
— Inspektorze, mam panu coś do powiedzenia.
Wszyscy powtarzali to w kółko.
— Inspektorze, mam panu coś do powiedzenia. Inspektorze, mam panu coś do powiedzenia…
Jeden z mężczyzn za pierwszym razem wypowiedział te słowa tak powoli, że można to było uznać za prowokację, ale Dhatt uniósł tylko brwi i ponownie zdzielił jego towarzysza. Cios był słabszy niż poprzednio, ale tym razem popłynęła krew.
— Kurewskie Święte Światło!
Zatrzymałem się przy drzwiach. Dhatt kazał im powtórzyć to zdanie jeszcze raz, a także wymienić nazwiska.
— I co? — zapytał mnie.
Rzecz jasna nie mogła to być żadna z dwóch kobiet. Jeden z mężczyzn miał piskliwy głos, a jego akcent pochodził z nieznanej mi części miasta. Dwóch pozostałych nie mogłem jednak wykluczyć. Zwłaszcza głos młodszego z nich — nie tego, którego uderzył Dhatt — wydawał mi się znajomy. Chłopak — powiedział nam, że nazywa się Dahar Jaris — miał na sobie wytartą dżinsową kurtkę z anglojęzycznym napisem NoMeansNo na plecach. Krój czcionki kazał mi podejrzewać, że to nazwa grupy, nie slogan. Gdyby wypowiedział dokładnie te same słowa, co wtedy, albo gdybym usłyszał z jego ust tę samą, od dawna martwą postać języka, mógłbym się upewnić. Dhatt zauważył, że patrzę na młodzieńca i wskazał na niego palcem. Potrząsnąłem głową.
— Powtórz to jeszcze raz — rozkazał chłopakowi starszy detektyw.
— Nie — sprzeciwiłem się, ale Jaris zdążył już powtórzyć to samo zdanie. — Ktoś zna tu archaiczny illitański albo besźański? Język wyjściowy? — zapytałem. Popatrzyli na siebie nawzajem. — Wiem, wiem. Nie ma żadnego illitańskiego ani besźańskiego i tak dalej? Czy ktoś tu go zna?
— Wszyscy go znamy — potwierdził starszy mężczyzna. Nadal nie otarł krwi z wargi. — Mieszkamy w mieście i to jest jego język.
— Uważaj — ostrzegł go Dhatt. — Mogę ci za to postawić zarzuty. To on, zgadza się? — zapytał, znowu wskazując na Jarisa.
— Daj sobie z tym spokój — odparłem.
— Kto znał Mahalię Geary? — zapytał Dhatt. — Byelę Mar?
— Maryę — dodałem. — Wszystko jedno. — Starszy detektyw wyciągnął z kieszeni jej zdjęcie. — To nie jest żadne z nich — stwierdziłem, wycofując się z pomieszczenia. — Daj spokój. Chodźmy już stąd.
Podszedł bliżej i obrzucił mnie pytającym spojrzeniem.
— Hm? — mruknął. Potrząsnąłem głową. — Oświeć mnie, Tyador. — W końcu wydął wargi i zwrócił się ku unifikacjonistom. — Bądźcie ostrożni — ostrzegł ich i wyszedł. Odprowadzali go spojrzeniami, pięć zdumionych, przerażonych twarzy, jedna z nich ociekająca krwią. Podejrzewam, że moja własna twarz zastygła jak maska w próbie ukrycia wszelkich uczuć. — Nie wiem, co kombinujesz, Borlú — oznajmił, kiedy wracaliśmy. Jechał teraz znacznie wolniej. — Nie rozumiem, co właściwie się stało. Wycofałeś się, a to był nasz najlepszy ślad. Jedyne, co ma sens, to że boisz się oskarżenia o współudział. Jasne, jeśli zadzwonili do ciebie i podjąłeś działania, wykorzystałeś tę informację, to jest przekroczenie. Ale nikt nie będzie się ciebie czepiał, Borlú. To było tylko maleńkie przekroczenie i wiesz równie dobrze jak ja, że zapomną o tym, jeśli odkryjemy coś większego.
— Nie wiem, jak to wygląda w Ul Qomie, ale w Besźel przekroczenie to przekroczenie — sprzeciwiłem się.
— Nie chrzań. Co to właściwie znaczy? Czy o to chodzi? — Zwolnił za besźańskim tramwajem. Zakołysaliśmy się na cudzoziemskich torach przeplotowej ulicy. — Kurwa, Tyador, możemy to rozwiązać, możemy coś odkryć, nie ma sprawy, jeśli to cię gryzie.
— Nie o to chodzi.
— Kurwa, mam nadzieję, że o to. Bo jeśli nie, to co cię ugryzło? Posłuchaj, nie będziesz musiał się narażać na oskarżenia ani nic…
— Nie o to chodzi. Żaden z nich nie był tym, który do mnie zadzwonił. Nie mam nawet pewności, czy to rzeczywiście był telefon zza granicy. To znaczy stąd. Niczego nie jestem pewien. To mógł być świr.
— Jasne. — Wysadził mnie pod hotelem, ale nie wysiadł z samochodu. — Mam mnóstwo papierkowej roboty — oznajmił. — Myślę, że ty też. Weź sobie parę godzin wolnego. Powinniśmy znowu porozmawiać z profesor Nancy i chcę też pogadać z Bowdenem. Czy to możesz zaakceptować? Czy gdybyśmy tam wpadli i zadali kilka pytań, uznałbyś, że takie metody są do przyjęcia?
Po paru próbach udało mi się dodzwonić do Corwi. Z początku próbowaliśmy się trzymać swojego głupiego kodu, ale szybko nam się odechciało.
— Przepraszam, szefie. Nie jestem najgorsza w te klocki, ale nie ma szans, żebym wydostała osobiste dane Dhatta z serwerów militsyi. Sprowokowalibyśmy międzynarodowy incydent. Co właściwie chcesz wiedzieć?
— Chciałem tylko poznać jego historię.
— Ufasz mu?
— Kto wie? Tutejsze gliny są raczej staromodne.
— To znaczy?
— Lubią energiczne metody przesłuchiwania.
— Powiem o tym Naustinowi. Będzie zachwycony i postara się o przeniesienie. Robisz wrażenie wkurzonego, szefie.
— Zrób mi przysługę i spróbuj się czegoś dowiedzieć, dobra?
Rozłączyłem się i wziąłem do ręki Między miastem a miastem, ale szybko ją odłożyłem.
— Nie poszczęściło się wam z furgonetką? — zapytałem.
— Żadna z naszych kamer jej nie zarejestrowała — odparł Dhatt. — I nikt jej nie widział. Gdy tylko opuściła Halę Łącznikową i wjechała do naszego miasta, zamieniła się w mgłę.
Obaj wiedzieliśmy, że wygląd samochodu i besźańskie tablice rejestracyjne sprawiały, że każdy, kto zauważył go w Ul Qomie, dochodził do wniosku, że furgonetka znajduje się za granicą i pośpiesznie ją przeoczał.
Gdy Dhatt pokazał mi na planie, jak blisko jest z posterunku do mieszkania Bowdena, zasugerowałem, byśmy pojechali metrem. Poznałem już przedtem paryskie, moskiewskie i londyńskie. Ulqomańskie było ongiś utrzymane w znacznie bardziej brutalistycznym stylu. Spełniało to swoje zadanie i mogło niektórym imponować, ale cały ten beton wywierał dość przytłaczające wrażenie. Nieco ponad dziesięć lat temu metro odnowiono, przynajmniej stacje położone w wewnętrznych strefach miasta. Do każdej przydzielono innego artystę albo projektanta. Każdemu z nich powiedziano, że pieniądze nie mają znaczenia. Była to przesada, ale nie aż tak wielka, jak mogłoby się zdawać.
Rezultaty były niespójne, niekiedy olśniewające, różnorodne w stopniu przyprawiającym o zawrót głowy. Najbliższy przystanek za hotelem zdobiła kiczowata imitacja art nouveau. Pociągi były czyste, szybkie i pełne. Na niektórych trasach, w tym również na tej, poruszały się bez maszynisty. Stację Ul Yir, położoną kilka przecznic od sympatycznej, nudnej okolicy, w której mieszkał Bowden, udekorowano konstruktywistycznymi liniami połączonymi z kolorami w stylu Kandinsky’ego. W gruncie rzeczy zaprojektował ją besźański artysta.
— Bowden wie, że przyjedziemy?
Dhatt uniósł rękę, każąc mi zaczekać. Wyszliśmy już na ulicę i przycisnął komórkę do ucha, słuchając nagranej wiadomości.
— Ehe — potwierdził po chwili, zamykając klapkę. — Czeka na nas.
Mieszkanie Davida Bowdena znajdowało się na pierwszym piętrze. Budynek był tak wąski, że zajmowało całą kondygnację. Wypełnił je dziełami sztuki, pamiątkami, antykami z dwóch miast, a także — przynajmniej na moje ignoranckie oko — z epoki poprzedników. Powiedział nam, że nad nim mieszka pielęgniarka z synem, a na dole lekarz z Bangladeszu, przebywający w Ul Qomie jeszcze dłużej od niego.
— Dwóch imigrantów w jednym domu? — zdziwiłem się.
— To właściwie nie jest przypadek — wyjaśnił. — Na górze mieszkała kiedyś była pantera, ale umarła. — Wytrzeszczyliśmy oczy ze zdziwienia. — Kobieta z Czarnych Panter — wyjaśnił. — Uciekła z kraju po zabójstwie Freda Hamptona. Najczęściej wyjeżdżali do Chin, na Kubę albo do Ul Qomy. Kiedy pierwszy raz tu przybyłem, jeśli człowiek dowiedział się od przydzielonego mu urzędnika, że zwolniło się mieszkanie, brał je bez pytania, i niech mnie szlag, jeśli wszystkie budynki, w których się zatrzymywaliśmy, nie były pełne cudzoziemców. Słyszeliście o marmite? Nie? To znaczy, że nigdy nie spotkaliście brytyjskiego szpiega na wygnaniu. — Nieproszony nalał nam obu po kieliszku czerwonego wina. Rozmawialiśmy po illitańsku. — No wiecie, to było wiele lat temu. Ul Qoma była biedna jak mysz kościelna. Musieliśmy jakoś sobie radzić. W każdym z tych budynków zawsze mieszkał jeden ulqomanin. Jednej osobie znacznie łatwiej było mieć oko na kilku cudzoziemców, jeśli wszyscy mieszkali w tym samym miejscu.
Dhatt spojrzał mu w oczy. Jego twarz mówiła: „Pierdol się, nie boję się tych prawd”. Bowden uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem.
— Czy to nie było lekko obraźliwe? — zapytałem. — Poddawać takiej obserwacji szanowanych gości i sympatyków?
— Niektórzy mogli się poczuć urażeni — przyznał Bowden. — Prawdziwi zwolennicy systemu, ulqomańscy odpowiednicy Kima Philby’ego, zapewne czuli się nieco rozczarowani. Ale z drugiej strony byli skłonni więcej przełknąć. Osobiście nigdy nie miałem nic przeciwko tej obserwacji. Mieli rację, że mi nie ufali. — Pociągnął łyk wina. — Jak panu idzie z moją książką, inspektorze?
Beżowe i brązowe ściany mieszkania wymagały ponownego pomalowania. Pełno na nich było zastawionych książkami półek, dzieł sztuki ludowej w ulqomańskim i besźańskim stylu oraz antycznych planów obu miast. Na półkach stały figurki, fragmenty ceramiki i maleńkie przedmioty przypominające mechanizmy zegarowe. Salon nie był zbyt duży i nadmiar tych wszystkich drobiazgów wywierał przytłaczające wrażenie.
— Był pan tutaj, gdy zabito Mahalię — zauważył Dhatt.
— Nie mam alibi, jeśli o to pan pyta. Sąsiadka mogła słyszeć, jak łażę po mieszkaniu. Możecie ją zapytać, ale nie mam pewności.
— Jak długo już pan tu mieszka? — zapytałem. Dhatt wydął wargi, nie spoglądając na mnie.
— Boże, od lat.
— Dlaczego akurat tutaj?
— Nie rozumiem.
— O ile potrafię to określić, ma pan tu rzeczy z obu miast. — Wskazałem na jedną z wielu wiszących na ścianach besźańskich ikon, oryginałów i reprodukcji. — Czy jest jakiś powód, dla którego wybrał pan Ul Qomę, nie Besźel? Albo jakieś inne miejsce?
Bowden odwrócił dłonie, kierując je wewnętrznymi powierzchniami do sufitu.
— Jestem archeologiem. Nie wiem, jak dobrze się pan orientuje w naszej dziedzinie. Większość wartych uwagi artefaktów, w tym również te, które obecnie wyglądają dla nas na wykonane przez besźańskich rzemieślników, odkrywa się w ulqomańskiej ziemi. Zawsze tak było. Sytuacji nie łagodziła też idiotyczna skwapliwość, z jaką besźanie sprzedawali swe nieliczne zabytki każdemu, kto chciał je nabyć. Ulqomanie zawsze mieli więcej rozumu w tej sprawie.
— Mimo że zgadzali się na wykopaliska takie jak Bol Ye’an?
— Chodzi panu o to, że kierują nimi cudzoziemcy? Jasne. Formalnie rzecz biorąc, Kanadyjczycy nie są właścicielami niczego. Mogą tylko zarządzać wykopaliskami i katalogować znaleziska. Oczywiście zyskują też sławę i powszechne uznanie, a także przywileje przy zwiedzaniu muzeów. Uwierzcie mi, piekielnie się cieszą z amerykańskiego embarga. Jeśli chcecie zobaczyć wyjątkowo jaskrawą zieleń, powiedzcie amerykańskiemu archeologowi, że pracujecie w Ul Qomie. Widzieliście miejscowe prawa dotyczące eksportu antyków? — Złożył dłonie, splatając ciasno palce. — Każdy, kto chce pracować w Ul Qomie albo w Besźel, ląduje tutaj, o ile tylko go wpuszczą, zwłaszcza jeśli interesuje go epoka poprzedników.
— Mahalia była Amerykanką… — zaczął Dhatt.
— Doktorantką — przerwał mu Bowden. — Po obronieniu pracy trudno by jej było tu zostać.
Zajrzałem do jego gabinetu.
— Czy mogę? — zapytałem, wskazując palcem.
— Hm… jasne.
Był wyraźnie zażenowany panującą tam ciasnotą. Pokoik był jeszcze bardziej zagracony antykami niż salon. Na biurku panował chaos zasługujący na własnego archeologa. Widziałem stosy papierów, komputerowe kable oraz stary, wytarty plan Ul Qomy. Niektóre z kartek pokrywało dziwne, starożytne pismo, nie ulqomańskie ani besźańskie. Przedrozłamowe. Nie umiałem go odczytać.
— Co to jest?
— Och… — Wzniósł oczy ku niebu. — Przysłali mi to wczoraj rano. Wciąż jeszcze dostaję listy od świrów. Pamiętają o Między miastem a miastem. Wymyślają jakieś bzdury, twierdzą, że to alfabet Orciny i chcą, żebym go dla nich odczytał. Może te biedne przygłupy rzeczywiście wierzą, że coś znalazły.
— Nie potrafi pan tego odcyfrować?
— Żartuje pan? Pewnie, że nie. To nic nie znaczy. — Zamknął drzwi. — Nadal nie ma żadnych wieści o Yolandzie? To mnie niepokoi.
— Obawiam się, że nie ma — potwierdził Dhatt. — Zajmuje się tym Wydział Osób Zaginionych. To świetni fachowcy. Blisko z nimi współpracujemy.
— Bezwzględnie trzeba ją odnaleźć. To… ma kluczowe znaczenie.
— Wie pan, czy miała jakichś wrogów?
— Yolanda? Boże, nie. To słodka dziewczyna. Nikt nie przychodzi mi do głowy. Mahalia to co innego. Chciałem powiedzieć… To, co ją spotkało, jest przerażające… absolutnie przerażające. Była inteligentna, wyjątkowo inteligentna, i pewna swoich opinii. Była też odważna, więc to… Chodzi mi o to, że mogłaby kogoś rozgniewać. To się jej często zdarzało. Była tego rodzaju osobą, uważam to za komplement. Zawsze się obawiałem, że któregoś dnia może wkurzyć niewłaściwą osobę.
— A kto mógł być tą niewłaściwą osobą?
— Nie mam na myśli nikogo konkretnego, starszy detektywie. Nie wiem. Nie spotykaliśmy się z Mahalią zbyt często. Właściwie ledwie ją znałem.
— To mały kampus — zauważyłem. — Z pewnością wszyscy się znacie.
— To prawda. Szczerze mówiąc, unikałem jej. Nie rozmawialiśmy ze sobą już od dawna. Nasza znajomość nie zaczęła się zbyt szczęśliwie. Za to Yolandę znałem dobrze. Ona w niczym nie przypomina Mahalii. Może nie jest tak inteligentna, ale nie znam nikogo, kto by jej nie lubił. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby chcieć ją skrzywdzić. Wszyscy są przerażeni. Również tubylcy pracujący w Bol Ye’an.
— Czy nie byli również przerażeni śmiercią Mahalii? — zapytałem.
— Szczerze mówiąc, wątpię, by któryś z nich ją znał.
— Jeden ze strażników z pewnością ją znał. Pytał nas o nią. Pomyślałem, że może to jej chłopak albo coś.
— Jeden ze strażników? Wykluczone. Przepraszam, to zabrzmiało zbyt obcesowo. Chciałem powiedzieć, że, znając Mahalię, byłbym zdumiony.
— Sam pan powiedział, że nie znał jej zbyt dobrze.
— To prawda, ale, wie pan, można się zorientować, co dana osoba może zrobić. Niektórzy studenci, na przykład Yolanda, kolegują się z ulqomańskim personelem, ale Mahalia do nich nie należała. Zawiadomicie mnie, jeśli dowiecie się czegoś o Yolandzie? Musicie ją odnaleźć. Może macie jakieś teorie? Proszę. To jest straszne.
— Jest pan promotorem Yolandy? — zapytałem. — Jaki jest temat jej pracy?
— Och. — Machnął ręką. — „Reprezentacja genderu oraz Innego w artefaktach z epoki poprzedników”. Nadal wolę słowo „przedrozłamowych”, ale po angielsku brzmi to niezbyt fortunnie[2], więc ostatnio przyjęła się forma „epoka poprzedników”.
— Mówi pan, że Yolanda nie jest zbyt inteligentna?
— Tego nie powiedziałem. Jest bardzo bystra. Niczego jej nie brakuje. Ale… takich doktorantów jak Mahalia rzadko się spotyka.
— To dlaczego nie chciał pan zostać jej promotorem?
Wbił we mnie spojrzenie, jakbym z niego żartował.
— Z powodu bzdur, jakie głosiła, inspektorze — odpowiedział po chwili. Wstał i odwrócił się do mnie plecami. Chyba miał ochotę pospacerować po pokoiku, ale było tu za mało miejsca. — Tak, to właśnie były niefortunne okoliczności naszego pierwszego spotkania. — Ponownie zwrócił się ku nam. — Starszy detektywie Dhatt, inspektorze Borlú, czy wiecie, ilu mam doktorantów? Tylko jedną Yolandę. Dlatego, że nikt inny jej nie chciał. Biedactwo. Nie mam gabinetu w Bol Ye’an. Nie mam stałego etatu na uniwersytecie i nie grozi mi jego dostanie. Wiecie, jak brzmi mój oficjalny tytuł na Uniwersytecie Księcia Walii? Jestem wykładowcą korespondentem. Nie pytajcie mnie, co to znaczy. Właściwie, to mogę wam odpowiedzieć. To znaczy: „Jesteśmy najlepszą na świecie instytucją zajmującą się badaniami nad Besźel, Ul Qomą i epoką poprzedników. Dlatego musimy zgromadzić wszelkie możliwe nazwiska, a twoje może zainteresować programem paru bogatych świrów. Niemniej, nie jesteśmy aż tacy głupi, by dać ci prawdziwą robotę”.
— Z powodu pańskiej książki?
— Tak, z powodu Między miastem a miastem. Byłem wtedy wiecznie naćpanym młodzieńcem zafascynowanym tajemnicami, a promotor nie poświęcał mi zbyt wiele uwagi. Nie ma znaczenia, że wkrótce potem oznajmiłem: „Mea culpa, spieprzyłem sprawę, nie ma żadnego Orciny, przepraszam”. Nie ma znaczenia, że osiemdziesiąt pięć procent moich wyników się broni i ludzie nadal z nich korzystają. Słyszycie? Nic, co mógłbym zrobić, nie ma znaczenia. Pomimo wszelkich starań nigdy się od tego nie uwolnię. Dlatego, kiedy, co zdarza się często, zjawia się ktoś, kto mówi, że książka, która spieprzyła mi karierę, jest rewelacyjna i bardzo chciałby ze mną pracować… no wiecie, tak właśnie zrobiła Mahalia, kiedy ją poznałem na tej konferencji w Besźel, oznajmiła też, że to skandal, że w obu miastach nadal zabrania się głoszenia prawdy, i dodała, że jest po mojej stronie. Czy wiedzieliście, że nie tylko przemyciła wtedy do Besźel egzemplarz Między miastem a miastem, lecz również zamierzała ustawić go na półce z dziełami historyków w Bibliotece Uniwersyteckiej? Jezu, po co? Żeby ludzie go tam znaleźli? Oznajmiła mi to z dumą. Kazałem jej natychmiast się go pozbyć, bo inaczej zawiadomię policzai. Kiedy słyszę takie rzeczy, naprawdę się wkurzam. Spotykam podobne osoby prawie na każdej konferencji. Mówię im, że się pomyliłem, a one myślą, że mnie przekupiono albo boję się o własne życie. Albo że zastąpili mnie robotem czy coś w tym rodzaju.
— Czy Yolanda rozmawiała czasem z panem o Mahalii? Czy to nie było trudne, biorąc pod uwagę, co pan sądził o jej najlepszej przyjaciółce?
— Nic o niej nie sądziłem, inspektorze. Powiedziałem, że nie będę jej promotorem, a ona oskarżyła mnie o kapitulację, tchórzostwo albo coś w tym rodzaju, nie pamiętam dokładnie. I to był koniec. Jak rozumiem, odkąd zaczęła pracować dla programu, przestała gadać o Orciny. Pomyślałem, że z tego wyrosła i tyle. Słyszałem też, że była bardzo zdolna.
— Odniosłem wrażenie, że profesor Nancy czuła się nią nieco rozczarowana.
— Możliwe. Nie wiem. To nie byłby pierwszy przypadek, gdy ktoś w piśmie wypada gorzej. Niemniej jednak, miała dobrą reputację.
— Yolanda nie interesowała się Orciny? Nie dlatego została pańską doktorantką?
Usiadł z westchnieniem. Jego ospałe ruchy nie wyglądały zbyt imponująco.
— Nie sądziłem, by się tym interesowała. W przeciwnym razie nie zgodziłbym się jej przyjąć. I z początku rzeczywiście tak było… ale ostatnio zaczęła o nim wspominać. Mówiła o dissensi, o tym, że może się w nich ukrywać Orciny i tak dalej. Wiedziała, co na ten temat sądzę, więc przedstawiała to wszystko jako hipotezy. To brzmiało śmiesznie, ale naprawdę nie przyszło mi na myśl, że powodem tego może być wpływ Mahalii. Rozmawiała z nią na ten temat? Wiecie coś o tym?
— Niech nam pan opowie o dissensi — zażądał Dhatt. — Wie pan, gdzie one są?
Bowden wzruszył ramionami.
— Pan też to wie, starszy detektywie. Większość z nich nie jest tajemnicą. Opuszczony budynek, kilka kroków od podwórka na zapleczu tego domu. Pięć centralnych metrów Parku Nuistu. To również dissensus. Oba miasta roszczą sobie do niego prawa. Takie miejsca i w Ul Qomie, i w Besźel uważa się za przeplotowe albo zakazane. Cały czas trwają o nie targi. Nie ma w tym nic szczególnie ekscytującego.
— Czy mógłby nam pan sporządzić ich listę?
— Jeśli pan sobie życzy, ale szybciej dostanie ją pan drogą służbową, a w dodatku moja pewnie będzie o dwadzieścia lat przestarzała. Te spory od czasu do czasu się rozwiązuje, pojawiają się też nowe. Może słyszał pan też o tajnych dissensi?
— Chciałbym dostać tę listę… Chwileczkę, tajnych? Jeśli nikt o nich nie wie, jak można się o nie spierać?
— No właśnie. To są tajne spory, starszy detektywie Dhatt. Do takich głupot trzeba sobie wyrobić odpowiedni sposób myślenia.
— Doktorze Bowden… — zacząłem. — Czy ma pan powody, by sądzić, że ktoś może mieć coś przeciwko panu?
— Dlaczego pan pyta? — Zaniepokoił się nagle. — Słyszeliście o czymś?
— Nie. Rzecz w tym… — umilkłem na chwilę. — Wysunięto przypuszczenie, że ktoś może polować na ludzi zajmujących się badaniami nad Orciny. — Dhatt nie próbował mi przerywać. — Być może powinien pan uważać.
— Dlaczego? Ja nie badam Orciny. Nie robiłem tego od lat…
— Sam pan powiedział, doktorze, że gdy ktoś raz zacznie… Obawiam się, że jest pan uważany za lidera tej dziedziny, czy chce pan tego, czy nie. Czy dotarło do pana coś, co można by uznać za groźby?
— Nie…
— Włamano się do pana — odezwał się Dhatt. — Przed kilkoma tygodniami.
Obaj spojrzeliśmy na niego. Nie sprawiał wrażenia zażenowanego moim zaskoczeniem. Bowden poruszył ustami.
— Ale to było tylko włamanie — sprzeciwił się. — Nawet nic nie ukradziono…
— Tak, ale zapewne dlatego, że ich pan zaskoczył — zauważył Dhatt. — Tak przynajmniej pan wtedy zeznał. Niewykluczone, że wcale nie chcieli niczego zabierać.
Bowden rozejrzał się po pokoju — i ja również, choć bardziej ukradkowo — jakby gdzieś mógł się nagle ujawnić jakiś czarnoksięski amulet, elektroniczny aparat podsłuchowy albo namalowany symbol oznaczający groźbę.
— Panowie, to nonsens. Orciny nie istnieje.
— Ale istnieją świry — zauważył Dhatt.
— I niektórzy z nich — dodałem — mogli się z jakiegoś powodu zainteresować teoriami wysuwanymi przez pana, pannę Rodriguez, pannę Geary…
— Nie sądzę, by któraś z nich wysuwała jakieś teorie.
— Nieważne — odparł Dhatt. — Rzecz w tym, że przyciągnęły czyjąś uwagę. Nie, nie jesteśmy pewni dlaczego. Nie wiemy, czy w ogóle istniał jakiś powód.
Bowden gapił się na nas, dogłębnie przerażony.
Dhatt kazał otrzymaną od Bowdena listę uzupełnić jednemu ze swych podwładnych, a potem wysłał ludzi do wymienionych na niej opuszczonych budynków, podwórek, chaszczy i kawałków nadrzecznej promenady, by dokładnie obejrzeli granice spornych, a w praktyce przeplotowych, obszarów. Wieczorem znowu zadzwoniłem do Corwi — oznajmiła żartem, iż ma nadzieję, że linia jest bezpieczna — ale nie mieliśmy sobie do powiedzenia nic użytecznego.
Profesor Nancy przysłała mi do hotelu wydruk istniejących rozdziałów pracy Mahalii. Dwa były mniej lub bardziej ukończone, a dwa dalsze nieco fragmentaryczne. Szybko dałem sobie spokój z jej czytaniem i zająłem się przeglądaniem fotokopii stron podręczników o upstrzonych notatkami marginesach. Dawał się zauważyć silny kontrast między spokojnym, nieco nudnym tonem pracy a pełnymi wykrzykników i podkreśleń bazgrołami, w których Mahalia spierała się z wcześniejszymi wersjami samej siebie i z tekstem podręcznika. Marginalia były nieporównanie bardziej interesujące, o ile dało się z nich cokolwiek zrozumieć. W końcu odłożyłem również fotokopie i wróciłem do książki Bowdena.
Między miastem a miastem było tendencyjnym dziełem. Łatwo było to zauważyć. W Besźel i w Ul Qomie nie brakuje tajemnic, o których wszyscy wiedzą. Nie ma potrzeby wprowadzać innych, nieznanych. Niemniej stare opowieści, mozaiki i płaskorzeźby wymieniane w książce bywały niekiedy zdumiewające. Piękne i niezwykłe. Opinie Bowdena na temat niektórych wciąż jeszcze nierozwiązanych tajemnic epoki poprzedników, czy inaczej przedrozłamowej, brzmiały oryginalnie, a niekiedy nawet przekonująco. Przedstawił zgrabne uzasadnienie tezy, że niezrozumiałe mechanizmy, zwane eufemistycznie „zegarami”, nie były żadnymi machinami, a tylko podzielonymi na drobne przedziały puzderkami, służącymi wyłącznie do przechowywania znalezionych wewnątrz przekładni. Niestety, wyciągane przez niego wnioski często były szalone, jak sam dzisiaj przyznawał.
Rzecz jasna byłem w tym mieście gościem i nie mogłem uniknąć związanej z tym paranoi, gdy tubylcy gapili się na mnie, jawnie i ukradkiem, a do tego obserwowała Przekroczeniówka, a jej spojrzenia nie przypominały niczego, co do tej pory znałem.
Potem, kiedy zasnąłem, zadzwoniła komórka. To był mój besźański telefon, a rozmowa była międzynarodowa. Będzie piekielnie droga, ale przecież rozmawiałem na koszt państwa.
— Borlú — odezwałem się.
— Inspektorze…
Akcent rozmówcy był illitański.
— Kto mówi?
— Borlú, nie wiem, dlaczego pan… Nie mogę rozmawiać długo. Dziękuję panu.
— Jaris. — Usiadłem, stawiając nogi na podłodze. To był młody unif. — Czy…
— Kurwa, nie jesteśmy towarzyszami, rozumie pan.
Tym razem nie mówił po staroillitańsku. Przemawiał szybko, w ojczystym języku.
— Dlaczego mielibyśmy nimi być?
— Słusznie. Nie mogę rozmawiać długo.
— W porządku.
— Wiedział pan, że to byłem ja, prawda? Że to ja dzwoniłem z Besźel?
— Nie byłem pewien.
— Słusznie. Ta kurewska rozmowa nigdy się nie wydarzyła. — Nie skomentowałem tego ani słowem. — Dziękuję, że pan nic nie powiedział. Poznałem Maryę, kiedy tu przybyła. — Nie nazywałem jej tym imieniem już od dłuższego czasu, pomijając chwilę, gdy Dhatt przesłuchiwał unifów. — Powiedziała mi, że zna naszych braci i siostry z drugiej strony granicy. Że współpracowała z nimi. Ale ona nie była jedną z nas, wie pan?
— Wiem. To pan naprowadził mnie na trop w Besźel.
— Niech pan się zamknie. Proszę. Z początku myślałem, że jest z nami, ale pytała o rzeczy, które… O których pan nawet nie słyszał. — Nie chciałem mu przerywać. — O Orciny. — Nadal milczałem. Z pewnością uznał, że jestem zdumiony. — Gówno ją obchodziła unifikacja. Narażała nas wszystkich na niebezpieczeństwo, by móc korzystać z naszych bibliotek i list kontaktów… Naprawdę ją lubiłem, ale ona oznaczała kłopoty. Nie obchodziło jej nic oprócz Orciny. I znalazła, Borlú… Słyszy mnie pan? Rozumie pan? Znalazła je.
— Skąd pan wie?
— Powiedziała mi o tym. Nikt z moich towarzyszy o tym nie wie. Kiedy sobie uświadomiliśmy, że jest… niebezpieczna, zabroniliśmy jej przychodzić na spotkania. Myśleliśmy, że jest agentką albo czymś w tym rodzaju. Ale to nieprawda.
— Ale pan nadal utrzymywał z nią kontakt. — Nic nie powiedział. — Dlaczego, jeśli była tak…
— Nie… Ona…
— Dlaczego zadzwonił pan do Besźel?
— Zasługiwała na coś lepszego niż Pole Garncarza.
Zdziwiłem się, że zna to określenie.
— Czy byliście ze sobą, Jaris? — zapytałem.
— Wiedziałem o niej bardzo niewiele. Nie zadawałem żadnych pytań. Nigdy nie spotkałem żadnego z jej znajomych. Byliśmy bardzo ostrożni. Ale to ona powiedziała mi o Orciny. Pokazała mi swoje notatki na ten temat. Była… niech pan posłucha, Borlú, udało się jej nawiązać kontakt. Są miejsca…
— Dissensi?
— Nie, niech pan się zamknie. Nie sporne miejsca. Takie, o których wszyscy w Ul Qomie myślą, że leżą w Besźel, a wszyscy w Besźel uważają, że są w Ul Qomie. Ale w rzeczywistości nie znajdują się w żadnym z tych miast, tylko w Orciny. Znalazła je. Mówiła mi, że próbuje pomóc.
— W czym?
— Nie wiem zbyt wiele. Chciała ich uratować. Chcieli czegoś od niej. Tak powiedziała. Coś w tym rodzaju. Ale gdy ją kiedyś zapytałem: „Skąd wiesz, że Orciny jest po naszej stronie?”, roześmiała się i odpowiedziała: „Wiem, że nie jest”. Nie chciała mi zdradzić zbyt wiele, a ja wolałem nie wiedzieć. Rzadko mówiła na ten temat. Myślałem, że może przechodzić na drugą stronę w niektórych z tych miejsc, ale…
— Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
— Nie pamiętam. Kilka dni przed… przed tym. Niech pan posłucha, Borlú. Musi się pan dowiedzieć jednego. Wiedziała, że ma kłopoty. Kiedy na tym ostatnim spotkaniu wspomniałem o Orciny, zrobiła się naprawdę zła i zdenerwowana. Powiedziała, że nic nie rozumiem. Że nie wie, czy to, co robi, jest ratunkiem czy zbrodnią.
— Co to miało znaczyć?
— Nie mam pojęcia. Powiedziała, że Przekroczeniówka jest niczym. Byłem wstrząśnięty. Wyobraża pan to sobie? Oznajmiła, że każdemu, kto zna prawdę o Orciny, grozi niebezpieczeństwo. Mówiła, że tacy ludzie są nieliczni, ale żaden z nich nie zdaje sobie sprawy, że ma poważne kłopoty, a nawet nie potrafiłby w to uwierzyć. Zapytałem: „Ja też?”, a ona odpowiedziała: „Być może. Niewykluczone, że zbyt wiele ci powiedziałam”.
— Jak pan myśli, co to miało znaczyć?
— Co pan wie o Orciny, Borlú? Kurwa, czemu ktokolwiek miałby myśleć, że znajomość z jego mieszkańcami jest bezpieczna? Jak pana zdaniem zdołali się ukrywać przez tyle stuleci? Dlatego, że byli mili dla wszystkich? Światło! Myślę, że dała się wciągnąć w wykonywanie jakichś zadań dla nich. Podejrzewam, że są jak pasożyty. Wmawiali jej, że im pomaga, ale ona czegoś się dowiedziała i dlatego ją zabili. — Wziął się w garść. — Pod koniec nosiła ze sobą nóż. Dla obrony przed Orciny. — Roześmiał się z przygnębieniem. — Zabili ją, Borlú, i tak samo potraktują każdego, kto może im przysporzyć kłopotów. Każdego, kto przyciąga do nich uwagę.
— A co z panem?
— Mam przejebane i tyle. Ona zniknęła i ja też muszę się ulotnić. Sram na Ul Qomę, Besźel i pierdolone Orciny. To moje pożegnanie. Słyszy pan stukot kół? Za chwilę wyrzucę ten kurewski telefon przez okno i sayonara. Ta rozmowa to prezent pożegnalny. Robię to dla niej.
Ostatnie słowa wypowiedział szeptem. Gdy się zorientowałem, że przerwał połączenie, spróbowałem do niego zadzwonić, ale numer był zablokowany.
Pocierałem powieki przez kilka dobrych sekund. Za długo. Zrobiłem trochę notatek na hotelowym papierze, wiedząc, że już nigdy na nie, nie spojrzę. Chciałem po prostu uporządkować myśli. Zrobiłem listę ludzi, spojrzałem na zegar, policzyłem różnicę czasu i zadzwoniłem za granicę z hotelowego telefonu.
— Pani Geary?
— Kto mówi?
— Pani Geary, mówi Tyador Borlú z besźańskiej policji. — Nie odpowiedziała. — Chciałem… Czy pan Geary dobrze się czuje?
Podszedłem boso do okna.
— Wszystko w porządku — odparła po chwili. — Jest zły.
Była bardzo ostrożna. Nadal nie potrafiła zdecydować, co o mnie sądzić. Rozchyliłem grube kotary i wyjrzałem na zewnątrz. Choć minęła już północ, na ulicy jak zwykle widziało się kilka sylwetek. Od czasu do czasu przejeżdżał też samochód. O tak późnej porze trudno było określić, kto jest tubylcem, a kto cudzoziemcem i za dnia byłby niewidzialny. W świetle latarń nie sposób było odróżnić kolorów stroju, a do tego nocą wszyscy poruszają się szybko i chodzą pochyleni, co zamazuje język ciała.
— Chciałem powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało, i upewnić się, że wszystko z wami w porządku.
— Ma mi pan coś do powiedzenia?
— Pyta pani, czy złapaliśmy zabójcę? Niestety, jeszcze nie, pani Geary. Chciałem panią zapytać… — umilkłem na chwilę, ale nie odłożyła słuchawki ani nic nie powiedziała. — Czy Mahalia wspominała, że spotykała się z kimś tutaj? — Ze słuchawki dobiegł jakiś nieokreślony dźwięk. — Zna pani Yolandę Rodriguez? — podjąłem po kilku sekundach. — I dlaczego to besźańskich nacjonalistów szukał pan Geary, kiedy przekroczył? Mahalia mieszkała w Ul Qomie.
Znowu usłyszałem ten sam dźwięk. Uświadomiłem sobie, że kobieta płacze. Otworzyłem usta, ale mogłem jedynie jej słuchać. Poniewczasie uświadomiłem sobie, że trzeba było zadzwonić z innego telefonu, na wypadek, gdyby podejrzenia moje i Corwi okazały się prawdziwe. Pani Geary nie przerwała połączenia, dlatego po chwili wypowiedziałem jej nazwisko.
— Dlaczego pyta mnie pan o Yolandę? — odezwała się wreszcie, biorąc się w garść. — Pewnie, że ją znam. Była przyjaciółką Mahalii. Czy…
— Staramy się ją odszukać, ale…
— O mój Boże, czy zaginęła? Mahalia się jej zwierzała. Czy dlatego…
— Spokojnie, pani Geary. Zapewniam, że nie ma żadnych dowodów wskazujących na podejrzane okoliczności. Może po prostu wzięła sobie kilka dni wolnego. Proszę.
Kobieta znowu zaczęła płakać, ale szybko zapanowała nad sobą.
— Podczas lotu prawie się do nas nie odzywali — zaczęła. — Mąż obudził się dopiero przed lądowaniem i zrozumiał, co się stało.
— Pani Geary, czy Mahalia spotykała się z kimś tutaj? To znaczy w Ul Qomie?
— Nie — westchnęła. — Na pewno myśli pan: „Skąd matka mogłaby wiedzieć”, ale ja bym wiedziała. Mahalia nie podałaby mi szczegółów, ale… — Zapanowała nad sobą. — Ktoś się koło niej kręcił, ale nie podobał się jej w ten sposób. Powiedziała, że to zbyt skomplikowane.
— Jak się nazywał?
— Gdybym wiedziała, na pewno bym panu powiedziała. Nie mam pojęcia. Chyba poznali się przez politykę.
— Wspominała pani o Qoma Najpierw.
— Och, moja dziewczyna rozwścieczyła ich wszystkich — Zaśmiała się krótko. — Ludzi stojących po każdej ze stron. Nawet unifikatorów, czy jak tam się nazywają. John chciał sprawdzić wszystkich. Znacznie łatwiej było znaleźć nazwiska i adresy w Besźel, bo tam właśnie byliśmy. Miał zamiar porozmawiać ze wszystkimi po kolei, bo… któryś z nich to zrobił.
Złożyłem jej wszystkie obietnice, jakich się domagała, pocierając czoło i wpatrując się w sylwetki ulqomańskich przechodniów.
Po pewnym czasie obudził mnie telefon od Dhatta.
— Kurwa, jeszcze śpisz? Wstawaj.
— Kiedy będziesz mógł…
Było rano, wcale nie takie wczesne.
— Jestem na dole. Pośpiesz się. Ktoś przysłał bombę.
W Bol Ye’an zastaliśmy ludzi z ulqomańskiej brygady antyterrorystycznej, przykucniętych pod maleńkim pokojem pocztowym. Ubrani w stroje ochronne mężczyźni żuli gumę, rozmawiając z mocno przejętymi ochroniarzami. Wszyscy unieśli zasłony hełmów na czoła.
— Pan Dhatt? Wszystko w porządku, starszy detektywie — rzekł jeden z nich, spoglądając na epolety mojego towarzysza. — Możecie wejść.
Przyjrzał mi się z uwagą i otworzył drzwi maleńkiej klitki.
— Kto ją odkrył? — zapytał Dhatt.
— Jeden z ochroniarzy. Nazywa się Aikam Tsueh. Bystry chłopak. Powiedział, że list wydał mu się jakiś dziwny, więc poszedł do stojących na zewnątrz funkcjonariuszy i poprosił, żeby mu się przyjrzeli. — Na ścianach było pełno przegródek, w kątach, w plastikowych koszach oraz na stołach leżały paczki, otwarte i zamknięte. Pośrodku stał taboret, otoczony fragmentami podartej koperty oraz podeptanymi listami. Leżała na nim zawartość przesyłki. Przewody sterczały z niej na różne strony jak słupki kwiatu. — To jest mechanizm — oznajmił mężczyzna. Przeczytałem illitański napis na jego kevlarowej kurtce. Miał na imię Tairo. Mówił do Dhatta, nie do mnie, wskazując na wszystko małym piórem laserowym. — Koperta miała dwie warstwy. — Przesunął czerwonym punkcikiem po papierze. — Jeśli otworzyć pierwszą, nic się nie stanie. W środku jest druga. Po jej otworzeniu… — Strzelił palcami, wskazując na przewody. — Niezła robota. Klasyczna.
— Staromodna?
— Nie, po prostu zwyczajna. Nieźle wykonana. I to nie było tylko son et lumiére. Nie chodziło o to, żeby kogoś przestraszyć, ale wykończyć. Pokażę wam coś jeszcze. Widzicie? Zapalnik połączono z zamknięciem. — Na strzępach wewnętrznej koperty można było przeczytać napis po besźańsku: „Pociągnij, żeby otworzyć”. — Ten, kto by to zrobił, dostałby prosto w twarz i zwalił się na ziemię, ale ktoś, kto stałby obok, musiałby tylko poprawić sobie fryzurę, chyba żeby miał wyjątkowego pecha. Podmuch był ściśle ukierunkowany.
— Jest rozbrojona? — zapytałem Taira. — Mogę jej dotknąć?
Nie spojrzał na mnie, tylko na Dhatta, który skinął głową w odpowiedzi.
— Odciski palców — przypomniał sobie antyterrorysta, ale wzruszył ramionami. Wziąłem leżący na półce długopis i wyjąłem z niego wkład, żeby nie zostawić znaków. Potem dotknąłem lekko kartki, wygładzając wewnętrzną powierzchnię. Choć saperzy podarli kopertę, nazwisko łatwo można było odczytać. David Bowden.
— Niech pan zobaczy to — odezwał się Tairo, przesuwając lekko kartki. Pod spodem, na wewnętrznej powierzchni zewnętrznej koperty, ktoś napisał po illitańsku „serce wilka”. Słyszałem gdzieś tę frazę, ale nie potrafiłem jej zlokalizować. Tairo zanucił z uśmiechem kilka taktów.
— To stara piosenka patriotyczna — wyjaśnił Dhatt.
— Nie chodziło im o zastraszenie ani o ogólną masakrę — rzekł cicho do mnie starszy detektyw. Siedzieliśmy w gabinecie, który zagarnęliśmy na swoje potrzeby. Naprzeciwko nas spoczął Aikam Tsueh, uprzejmie starając się nie podsłuchiwać. — To była próba zabójstwa. Dlaczego, kurwa?
— List wysłano z Besźel, ale napisy były po illitańsku — dodałem.
Odciski palców nic nam nie powiedziały. Na zewnętrznej kopercie nabazgrano adres, a na wewnętrznej nazwisko Bowdena. List wysłano z besźańskiej poczty położonej grostopicznie blisko wykopalisk, choć rzecz jasna dotarł tu okrężną drogą przez Halę Łącznikową.
— Nasi eksperci się tym zajmą — zapewnił Dhatt. — Zobaczymy, czy uda się prześledzić trasę listu, choć rzecz jasna nie mamy żadnych dowodów przeciwko nikomu. Może wasi ludzie coś odkryją.
Szanse odtworzenia trasy listu przez besźańskie i ulqomańskie urzędy pocztowe były bliskie zeru.
— Posłuchaj — zacząłem szeptem, by mieć pewność, że Aikam nic nie usłyszy. — Wiemy, że Mahalia wkurzyła w Besźel kilku radykalnych nacjonalistów. Rozumiem, że w Ul Qomie podobne organizacje nie mogą działać, ale jeśli przez jakiś przypadek ktoś taki się tu znalazł, jego również mogła rozwścieczyć, tak? Sprawy, którymi się zajmowała, wydają się wręcz stworzone do irytowania podobnych typów. No wiesz, podważanie pozycji Ul Qomy, tajne stowarzyszenia, dziurawe granice i tak dalej.
Przyglądał mi się z twarzą bez wyrazu.
— Masz rację — przyznał po chwili.
— Dwie studentki interesujące się Orciny zniknęły, a teraz ktoś przysłał bombę autorowi Między miastem a miastem.
Popatrzyliśmy na siebie nawzajem.
— Dobra robota, Aikam — odezwałem się po chwili. — Naprawdę świetnie się pan spisał.
— Miał pan kiedyś w rękach bombę? — zainteresował się Dhatt.
— Słucham? Nie.
— Nawet w wojsku?
— Jeszcze nie byłem w wojsku.
— To jak pan ją rozpoznał?
Wzruszył ramionami.
— Nie wiem, nie wiem. Z tym listem coś było nie tak. Był za ciężki.
— Założę się, że przysyłają tu pocztą mnóstwo książek — odezwałem się. — I może komputerowych nośników też. Wszystko to sporo waży. Skąd pan wiedział, że to co innego?
— List był cięższy. I twardy w dotyku. Pod kopertą. Można było poznać, że to nie papier, tylko metal albo coś w tym rodzaju.
— Jeśli już o tym mowa, czy sprawdzanie poczty wchodzi w skład pańskich obowiązków? — ciągnąłem.
— Nie, ale akurat się tam znalazłem i pomyślałem sobie, że mógłbym przynieść listy. Miałem zamiar to zrobić, a kiedy wziąłem w rękę ten… było w nim coś dziwnego.
— Instynkt pana nie zawiódł.
— Dziękuję.
— Nie pomyślał pan, żeby otworzyć list?
— Nie! To nie było moje zadanie.
— A czyje?
— Właściwie niczyje. Na zewnętrznej kopercie nie było nazwiska odbiorcy, tylko adres wykopalisk. To kolejny powód, dla którego wydało mi się to dziwne.
Naradziliśmy się z Dhattem.
— W porządku, Aikam — rzekł starszy detektyw. — Podał pan swój adres moim ludziom, na wypadek, gdybyśmy chcieli się z panem skontaktować? Niech pan po drodze przyśle tu swojego szefa i profesor Nancy, dobra?
Zawahał się w drzwiach.
— Czy macie już jakieś informacje o pannie Geary? Wiecie, kto to zrobił?
Powiedzieliśmy mu, że nie.
Kai Buidze, szef ochrony, muskularny pięćdziesięciolatek, zapewne były wojskowy, wszedł do środka razem z Isabelle Nancy. To ona, nie Rochambeaux, zaoferowała nam swą pomoc. Co chwila pocierała powieki.
— Gdzie Bowden? — zapytałem Dhatta. — Czy już wie?
— Profesor Nancy zadzwoniła do niego, gdy brygada antyterrorystyczna otworzyła zewnętrzną kopertę i znalazła na wewnętrznej jego nazwisko. — Wskazał głową na kobietę. — Słyszała, jak jeden z ludzi je odczytał. Ktoś po niego poszedł. Profesor Nancy? — Uniosła wzrok. — Czy Bowden dostaje dużo listów?
— Nieszczególnie. Nawet nie ma gabinetu. Ale trochę tego jest. Większość od cudzoziemców, czasami od kandydatów na studentów, ludzi, którzy nie wiedzą, gdzie mieszka, i sądzą, że najłatwiej go znaleźć tutaj.
— Przesyłacie mu je?
— Nie, co kilka dni przychodzi odbierać pocztę. Większość listów wyrzuca.
— Ktoś naprawdę… — powiedziałem cicho do Dhatta. Zawahałem się. — Ktoś stara się nas wyprzedzić, wie, co robimy.
Po ostatnich wydarzeniach Bowden mógł traktować ostrożnie wszelkie przesyłki dostarczone do domu, ale po zdjęciu zewnętrznej koperty z zagranicznymi znaczkami zobaczyłby tylko coś, na czym wypisano jego nazwisko i mógłby dojść do wniosku, że to jakaś wewnętrzna przesyłka od któregoś z archeologów.
— Jakby ktoś wiedział, że go ostrzegaliśmy. — Przerwałem na chwilę. — Przywiozą go tutaj?
Dhatt skinął głową.
— Panie Buidze, mieliście tu już kiedyś podobne kłopoty?
— Nie tego rodzaju. Pewnie, że dostajemy, no wie pan, listy od pojebów. Przepraszam. — Zerknął na Isabelle Nancy, ale ta zachowała obojętność. — No wie pan, pogróżki od tych, którzy chcą, by przeszłość zostawiono w spokoju, ludzi twierdzących, że zdradzamy Ul Qomę i tak dalej, ufologów i ćpunów. Ale coś takiego? Prawdziwa bomba? Potrząsnął głową.
— Nieprawda — zaprzeczyła profesor Nancy. Wszyscy spojrzeliśmy na nią. — To już się wydarzyło. Nie tutaj. Ale jemu. Na Bowdena już raz dokonano zamachu.
— Kto to zrobił? — zapytałem.
— Nic nikomu nie udowodniono, ale jego książka rozgniewała wielu ludzi. Prawicę. Tych, którzy uważali, że nie okazuje należnego szacunku.
— Nacjonalistów — dodał Dhatt.
— Nie pamiętam, z którego miasta nadeszła przesyłka. W obu istniały grupy pragnące go dorwać. Zapewne to był jedyny punkt, w którym się ze sobą zgadzały. Ale to było wiele lat temu.
— Ktoś o nim pamiętał — stwierdziłem. Dhatt spojrzał mi w oczy i odciągnął na bok.
— Z Besźel — warknął. — I z małym „pierdol się” wypisanym po illitańsku.
Wzniósł ręce nad głowę: „Jakieś pomysły?”.
— Jak się nazywają ci ludzie? — zapytałem po chwili milczenia. — Qoma Najpierw?
Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Jaka Qoma Najpierw? To była przesyłka z Besźel.
— Może mają tam jakiś kontakt.
— Agent? Qomański nacjonalista w Besźel?
— Jasne. Nie patrz tak na mnie. Wcale nie tak trudno w to uwierzyć. Wysłali list od nas, żeby zmylić ślady.
Dhatt pokręcił głową bez przekonania.
— Może i tak… — mruknął. — Ale to byłoby piekielnie trudno zorganizować, a u was…
— Nigdy nie lubili Bowdena. Może doszli do wniosku, że jeśli wyczuł, że coś mu grozi, może się mieć na baczności, ale nie w przypadku przesyłki z Besźel?
— Mam pomysł — oznajmił.
— Gdzie się spotykają ludzie z Qoma Najpierw? — zapytałem. — Tak się nazywają, zgadza się? Może powinniśmy ich odwiedzić…
— To właśnie próbuję ci powiedzieć — przerwał mi. — Nie ma takiego miejsca. Nie istnieje żadna „Qoma Najpierw”, nie w tym sensie. Nie wiem, jak to wygląda w Besźel, ale…
— W Besźel wiem dokładnie, gdzie się spotykają nasi odpowiednicy takich typów. Niedawno złożyłem im wizytę w towarzystwie mojej posterunkowej.
— Gratulacje, ale tutaj tak to nie wygląda. To nie pierdolony gang, który ma legitymacje członkowskie i dom, w którym mieszkają wszyscy członkowie. To nie są unifi ani The Monkees.
— Nie próbuj mi wmówić, że nie ma u was skrajnych nacjonalistów…
— Dobra, tego nie powiedziałem. Jest ich tu od cholery, ale problem w tym, że nie wiemy, kim są ani gdzie mieszkają, a oni, bardzo rozsądnie, starają się zachować ten stan rzeczy. Qoma Najpierw to tylko nazwa wymyślona przez jakiegoś bubka z prasy.
— Dlaczego unifikacjoniści się spotykają, a oni nie chcą tego robić? Albo nie mogą?
— Dlatego, że unifi to durnie. Czasami niebezpieczni, przyznaję, ale zawsze durnie. Ludzie, o których mówimy, podchodzą do sprawy poważnie. To starzy żołnierze i inni tacy. No wiesz, trzeba to… uszanować.
Nic dziwnego, że nie pozwalano im na publiczne spotkania. Radykalni nacjonaliści mogliby zaatakować Ludową Partię Narodową na gruncie jej własnej ideologii, a do tego rządzący nie mogli dopuścić. W przeciwieństwie do nich unifi mogli w miarę swobodnie jednoczyć miejscowych w nienawiści do siebie.
— Co możecie nam o nim powiedzieć? — Dhatt podniósł głos, zwracając się do dwojga przyglądających się nam świadków.
— O Aikamie? — zapytał Buidze. — Właściwie nic. To dobry pracownik, ale głupi jak but. No dobra, tak bym powiedział przedtem, ale po tym, co zrobił dzisiaj, muszę zmienić zdanie. Wcale nie jest takim twardzielem, na jakiego wygląda. To mięśniak bez zębów. Lubi towarzystwo studentów, z przyjemnością kręci się wokół inteligentnych cudzoziemców. Dlaczego pan pyta, starszy detektywie? Chyba nie chcecie go oskarżyć? Tę paczkę przysłano z Besźel. Jak, do licha…
— Oczywiście — przerwał mu Dhatt. — Nikt tu nikogo nie oskarża, a już szczególnie bohatera chwili. To tylko rutynowe pytania.
— Mówi pan, że Tsueh dobrze się dogaduje ze studentami? — W przeciwieństwie do Taira, Buidze nie prosił o pozwolenie, zanim mi odpowiedział. Spojrzał mi w oczy i skinął głową. — Z kimś szczególnie? Czy przyjaźnił się z Mahalią Geary?
— Z Geary? Kurde, nie. Zapewne nawet nie znała jego nazwiska. Niech spoczywa. — Wykonał lewą ręką znak Długiego Snu. — Aikam przyjaźnił się z niektórymi studentami, ale nie z nią. Z Jacobsem, Smith-Davis, Rodriguez, Browning…
— Ale pytał nas…
— Bardzo chciał się dowiedzieć, czy wpadliśmy na jakiś ślad w sprawie Geary — poparł mnie Dhatt.
— Tak? — Buidze wzruszył ramionami. — Wszyscy bardzo się przejęli tą sprawą. Pewnie, że chce się czegoś dowiedzieć.
— Zastanawiam się… — zacząłem — To skomplikowane miejsce. Zauważyłem, że choć jest niemal w całości jednolite, można tu znaleźć kilka przeplotowych fragmentów. Ich pilnowanie musi być prawdziwym koszmarem. Panie Buidze, gdy rozmawialiśmy ze studentami, ani jedna osoba nie wspomniała o Przekroczeniówce. W ogóle nie poruszyli tego tematu. Grupka młodych cudzoziemców? Wie pan, jak bardzo przybysze z zagranicy interesują się takimi sprawami. W dodatku ich przyjaciółka zniknęła, a mimo to żadne z nich nie napomknęło o najsławniejszym ludojadzie Ul Qomy i Besźel. Ludojadzie, który naprawdę istnieje. Nie mogliśmy nie zadać sobie pytania, czego właściwie się boją.
Buidze gapił się na mnie ze zdumieniem. Zerknął na profesor Nancy. Potem rozejrzał się po pokoju. Po dłuższej chwili parsknął śmiechem.
— Chyba pan żartuje. No dobra. Oni naprawdę się boją, ale nie tego, że ktoś przekracza, przybywa cholera wie skąd, żeby się z nimi spotkać. Tak pomyśleliście? — Potrząsnął głową. — Boją się, że ich złapią. — Uniósł ręce w geście kapitulacji. — Zapędziliście mnie w kozi róg. Te cholerne skurczybyki przekraczają przez cały czas i nie jesteśmy w stanie ich powstrzymać. — Spojrzał nam w oczy. Nie próbował się bronić, powiedział to wszystko rzeczowym tonem. Czy miałem równie wstrząśniętą minę jak Dhatt? Profesor Nancy wyglądała raczej na zażenowaną. — Ma pan rację, oczywiście — ciągnął Buidze. — Nie da się całkowicie uniknąć przekroczeń. Nie w takim miejscu i z taką młodzieżą. To nie są tubylcy i bez względu na całe szkolenie nigdy w życiu nie spotkali się z niczym podobnym. Niech mi pan nie wmawia, że u was nie wygląda to podobnie, Borlú. Sądzi pan, że są lojalni? Że naprawdę przeoczają Besźel, kiedy chodzą po mieście? Też coś. Pewnie, że widzą drugą stronę granicy. Możemy liczyć co najwyżej na to, że nie będą tego okazywać zbyt ostentacyjnie. Nie możemy im jednak nic udowodnić i dlatego Przekroczeniówka nie interweniuje, chyba że naprawdę spieprzą sprawę. Och, to się zdarzało, ale znacznie rzadziej, niż można by sądzić. Od dłuższego czasu nie mieliśmy ani jednego przypadku. — Profesor Nancy nadal patrzyła na blat. — Myśleliście, że żaden cudzoziemiec nie przekracza? — zapytał Buidze i pochylił się nad stołem, rozpościerając na nim palce.
— Wszystko, na co możemy od nich liczyć, to odrobina uprzejmości, tak? A gdy zgromadzi się grupę młodych ludzi w jednym miejscu, z pewnością spróbują sprawdzić, jak daleko mogą się posunąć. Może nie ograniczają się do spojrzeń. Czy wy zawsze robiliście, co wam kazali dorośli? Ale to są bystre dzieciaki. — Nakreślił palcem na blacie plan Bol Ye’an. — Przeploty są tu i tu, a park tu i tu. I rzeczywiście, w tym kierunku przechodzi pod koniec w jednolite Besźel. Kiedy młodzi sobie popiją albo coś, to czy nie podpuszczają się nawzajem do stanięcia w przeplotowym obszarze parku? A gdy już tam są, kto wie, czy nie przechodzą do Besźel i z powrotem, bez słowa, a nawet bez ruchu? Jeśli jest się w przeplocie, można to zrobić, nie stawiając ani kroku. Wszystko jest tutaj — Postukał się w czoło. — Nikt niczego nie udowodni. A gdy robią to znowu, może podniosą z ziemi jakąś pamiątkę, a potem wyprostują się i wrócą do Ul Qomy z besźańskim kamieniem albo czymś w tym rodzaju. Jeśli byli w Ul Qomie, kiedy go podnosili, to znaczy, że musiał leżeć w naszym mieście, prawda? Kto wie? Kto mógłby im coś udowodnić? Dopóki się z tym nie obnoszą, nie możemy nic zrobić. Nawet Przekroczeniówka nie może obserwować wszystkich przez cały czas. Gdyby to robiła, żaden z tych cudzoziemców by się tu nie utrzymał. Nieprawdaż, pani profesor? — Spojrzał ze współczuciem na profesor Nancy. Kobieta nie odpowiedziała, ale jej mina zrobiła się jeszcze bardziej zażenowana. — Starszy detektywie Dhatt, żadne z nich nie wspomniało o Przekroczeniówce, ponieważ wszyscy są winni jak diabli — wyjaśnił z uśmiechem Buidze. — Hej, nie zrozumcie mnie źle. To tylko ludzie. Lubię ich. Nie wyolbrzymiajmy tej sprawy.
Kiedy wychodzili, Dhatt odebrał telefon i zaczął robić notatki, mamrocząc coś pod nosem. Zamknąłem drzwi.
— To był jeden z mundurowych, których wysłałem po Bowdena. Nasz doktor zniknął. Dotarli do jego mieszkania, ale nikt nie otwiera drzwi. Nie ma go.
— Powiedzieli mu, że przyjadą?
— Ehe i o bombie też wiedział. Ale zniknął.
— Chcę tam wrócić i porozmawiać z tym chłopakiem — oznajmił Dhatt.
— Z unifikacjonistą?
— Ehe, z Jarisem. Wiem, wiem, to nie był on. Skoro tak mówisz. Tak czy inaczej, on coś wie i chcę z nim pogadać.
— Nie znajdziesz go.
— Słucham?
— Życzę szczęścia. Zwiał.
Zwolnił, zostając kilka kroków za mną, i zadzwonił do kogoś.
— Miałeś rację. Nigdzie go nie ma. Skąd wiedziałeś? W co ty, kurwa, grasz?
— Chodźmy do twojego gabinetu.
— Pierdolę gabinet. Gabinet może zaczekać. Powtarzam: Skąd, kurwa, wiedziałeś o Jarisie?
— Posłuchaj…
— Zaczynam się trochę bać twoich nadprzyrodzonych zdolności, Borlú. Kiedy usłyszałem, że mam być twoją niańką, nie siedziałem na dupie, tylko dowiedziałem się czegoś o tobie i wiem, że trzeba się z tobą liczyć. Jestem pewien, że postąpiłeś podobnie i wiesz o mnie to samo. — Powinienem był tak zrobić. — Byłem gotowy na współpracę z detektywem. I to naprawdę niezłym. Nie spodziewałem się spotkać smętnego, wiecznie niezadowolonego sukinsyna. Kurwa, skąd wiedziałeś o Jarisie? Dlaczego osłaniasz tego śmierdziela?
— Dobra. Zadzwonił do mnie wczoraj z samochodu, a może raczej z pociągu, i powiedział, że wyjeżdża z miasta.
Przeszył mnie wściekłym spojrzeniem.
— Dlaczego to zrobił? I dlaczego nic mi nie powiedziałeś, do chuja? Pracujemy razem, czy nie, Borlú?
— Dlaczego do mnie zadzwonił? Może nie był zachwycony twoimi metodami przesłuchania, Dhatt. Pytasz, czy pracujemy razem? Myślałem, że moim zadaniem jest przekazywać ci grzecznie wszystko, co wiem, a potem oglądać w hotelu telewizję i czekać, aż znajdziesz winnego. Kiedy włamano się do Bowdena? Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? Nie zauważyłem też, żeby ci się śpieszyło do podzielenia się ze mną tym, czego dowiedziałeś się od UlHuana w Bol Ye’an, a on z pewnością znał najciekawsze informacje. W końcu jest rządową wtyką, prawda? No wiesz, to nic wielkiego, we wszystkich publicznych instytucjach są agenci. Nie podoba mi się tylko, że najpierw utrzymujesz mnie w nieświadomości, a później pytasz: „Jak mogłeś?”.
Wymieniliśmy gniewne spojrzenia. Po dłuższej chwili Dhatt odwrócił się i podszedł do krawężnika.
— Wystaw nakaz aresztowania Jarisa — powiedziałem do jego pleców. — Unieważnij jego paszport, zawiadom lotniska i dworce. Ale on zadzwonił do mnie tylko dlatego, że już był w drodze. Jego telefon zapewne leży rozbity na torach w wąwozie Cucinis, a on sam jest w połowie drogi na Bałkany.
— I co jego zdaniem się wydarzyło?
— Mówi, że to Orciny.
Dhatt odwrócił się i machnął lekceważąco ręką.
— Kiedy miałeś zamiar mi o tym powiedzieć? — warknął.
— Właśnie ci powiedziałem.
— Jaris wziął i zwiał. Czy to nic ci nie mówi? Tylko winni uciekają.
— Chodzi ci o Mahalię? Daj spokój, jaki mógłby mieć motyw? — Przypomniałem sobie jednak, co usłyszałem od Jarisa. Mahalia nie należała do ich organizacji. Przegnali ją. Zawahałem się na chwilę. — A może o Bowdena? Czemu Jaris miałby to zrobić i jak, do cholery, mógłby zorganizować coś takiego?
— Nie mam pojęcia. Kto wie, co kieruje takimi skurwysynami? Na pewno mają jakieś popieprzone usprawiedliwienie, teorię spiskową albo coś w tym rodzaju.
— To nie ma sensu — stwierdziłem po dłuższym namyśle. — To było… No dobra, to rzeczywiście on zadzwonił do mnie do Besźel.
— Wiedziałem. Kurwa, osłaniałeś go.
— Nie byłem pewien. Wczoraj sam przyznał, że to był on. Chwileczkę, Dhatt, czemu miałby do mnie dzwonić, jeśli to on ją zabił?
Wbił we mnie wzrok. Po dłuższej chwili odwrócił się i zatrzymał taksówkę. Otworzył drzwi samochodu, stojącego ukośnie na jezdni. Ulqomańskie pojazdy przejeżdżały obok, trąbiąc głośno, natomiast besźańscy kierowcy omijali po cichu wtarg. Ci najbardziej praworządni nawet nie klęli pod nosem.
Dhatt stał na jezdni, wsadzając głowę do pojazdu. Taksówkarz próbował coś mu wytłumaczyć, aż w końcu starszy detektyw warknął ze złością i wyjął legitymację.
— Nie wiem, co nim kierowało — odpowiedział. — Trzeba to sprawdzić. Ale to kurewsko podejrzane, prawda? Takie nagłe zniknięcie?
— Gdyby miał coś wspólnego ze sprawą, na pewno nie chciałby przyciągać mojej uwagi. I jak mógłby przewieźć ofiarę do Besźel?
— Poprosił o pomoc kumpli z waszego miasta. Oni zrobili to za niego.
Wzruszyłem z powątpiewaniem ramionami.
— To besźańscy unifi pierwsi naprowadzili nas na ślad. Facet nazwiskiem Drodin. Słyszałem o próbach skierowania przeciwnika na mylny trop, ale my wtedy nie mieliśmy żadnego tropu. Unifom brakowało sprytu potrzebnego do kradzieży furgonetki. Nie mieli też odpowiednich kontaktów. Nie ci, których spotkałem. W dodatku większość ich członków to agenci policzai. Jeśli to rzeczywiście byli unifi, to z pewnością jakaś głęboko zakonspirowana grupa, o której nic nie wiemy. Rozmawiałem z Jarisem. On się bał — ciągnąłem. — Nie sprawiał wrażenia winnego. Bał się i był zasmucony. Chyba mu się podobała.
— W porządku — powiedział po chwili Dhatt i skinął dłonią, zapraszając mnie do taksówki. Sam został jeszcze chwilę na zewnątrz, wydając komuś polecenia przez telefon. Mówił za cicho i zbyt szybko, bym mógł go zrozumieć. — W porządku, zacznijmy od nowa — powtórzył cicho, gdy taksówka ruszyła. — Gówno mnie obchodzą relacje między Besźel i Ul Qomą. I to, co mój szef powiedział mnie, a twój tobie. Obaj jesteśmy policjantami. Ustalmy coś. Borlú, współpracujemy ze sobą czy nie? Przydałaby mi się pomoc, bo sprawa robi się coraz bardziej popierdolona. A tobie? Swoją drogą, UlHuan chuja wie.
Zaprowadził mnie do lokalu nieopodal komendy. Nie było tam tak ciemno jak w uczęszczanych przez gliniarzy barach w Besźel. Atmosfera była zdrowsza, ale i tak nie urządziłbym tu przyjęcia weselnego. Choć godziny pracy jeszcze się nie skończyły, bar był w ponad połowie wypełniony. Niemożliwe, by wszyscy goście byli funkcjonariuszami militsyi, choć poznałem kilku ludzi spotkanych na miejscowej komendzie. Oni również mnie poznali. Dhatt wszedł do środka, wymieniając pozdrowienia. Podążałem za nim, odprowadzany przez szepty i czarująco nieskrywane ulqomańskie spojrzenia.
— Jedno morderstwo i jak dotąd dwa zaginięcia — zacząłem, przyglądając się mu z uwagą. — A wszystko to ludzie, którzy zajmowali się badaniami nad tą sprawą.
— Kurwa, nie ma żadnego Orciny.
— Dhatt, nie mówię, że jest. Sam powiedziałeś, że istnieją kulty i świry.
— Pierdol się. Najbardziej ześwirowany kultysta, jakiego spotkaliśmy, przed chwilą uciekł z miejsca zbrodni, a ty mu na to pozwoliłeś.
— Powinienem był powiedzieć ci o tym rano. Przepraszam.
— Powinieneś był zadzwonić w nocy.
— Nawet gdybyśmy go znaleźli, wątpię, by były podstawy do aresztowania. Niemniej przepraszam.
Uniosłem otwarte dłonie, przyglądając się przez chwilę Dhattowi. Z jakiegoś powodu walczył ze sobą.
— Chcę rozwiązać tę sprawę — oznajmił po chwili. W tle słychać było przyjemnie brzmiący szmer prowadzonych po illitańsku rozmów. Usłyszałem cmoknięcia, gdy parę osób zauważyło moją odznakę gościa. Dhatt postawił mi piwo, ulqomańskie, z najróżniejszymi dodatkami. Do nadejścia zimy zostało jeszcze kilka tygodni, ale choć w Ul Qomie nie mogło być zimniej niż w Besźel, marzłem tu bardziej. — Co ty na to? Kurwa, jeśli mi nie zaufasz…
— Dhatt, mówiłem ci już o rzeczach, które… — ściszyłem głos. — Nikt oprócz ciebie nie wie o pierwszym telefonie. Nie mam pojęcia, co tu jest grane. Nic z tego nie rozumiem. Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Ktoś mnie wykorzystuje z jakiegoś powodu, o którym wiem równie mało co ty. Przekazano mi kupę informacji, z których nie potrafię zrobić użytku. Mam nadzieję, że kryje się w tym coś więcej, ale na razie nic nie wiem.
— A co sądził o tym Jaris? Muszę wytropić skurwysyna.
Nie miał na to szans.
— Powinienem był zadzwonić, ale mogłem… To nie jego szukamy. Wiesz o tym, Dhatt. Wiesz. Jak długo pracujesz w policji? Czasem pewne rzeczy po prostu się wie. — Uderzyłem się w pierś. Miałem rację, spodobało mu się to. Skinął głową. Powtórzyłem mu wszystko, co usłyszałem od Jarisa.
— Kurwa, co za bzdury — skwitował Dhatt.
— Może i tak.
— O co chodzi z tym Orciny? To przed nim uciekał? Czytasz tę podejrzaną książkę Bowdena. Co o niej sądzisz?
— Jest w niej mnóstwo różnych rzeczy. Sam nie wiem. Oczywiście to śmieszne, jak powiedziałeś. Sekretne moce ukrywające się za kulisami, jeszcze potężniejsze od Przekroczeniówki, władcy marionetek, ukryte miasta.
— Brednie.
— Tak, ale rzecz w tym, że wielu ludzi w nie wierzy. I — rozpostarłem dłonie — dzieje się coś ważnego, a my nie mamy pojęcia, co to jest.
— Może później też przyjrzę się tej książce — stwierdził Dhatt. — Kurwa, nigdy nic nie wiadomo.
To ostatnie słowo wypowiedział z lekką emfazą.
— Qussim. — Dwóch jego kolegów, mężczyzn w przedziale wieku między jego a moim, uniosło szklanki ku niemu i w pewnym stopniu również ku mnie. Ich oczy miały osobliwy wyraz. Poruszali się jak zaciekawione zwierzęta. — Qussim, nie mieliśmy jeszcze okazji poznać naszego gościa. Ukrywasz go przed nami.
— Cześć, Yura. Cześć, Kai. Jak leci? — przywitał ich Dhatt. — Borlú, to są detektywi bla i bla.
Pomachał rękami, wskazując na nich i na mnie. Jeden z nich spojrzał na niego, unosząc brew.
— Chciałem tylko zapytać, jak się inspektorowi Borlú podoba w Ul Qomie — odezwał się mężczyzna zwany Kaiem.
Dhatt prychnął pogardliwie i dopił piwo.
— Nie pierdol — w głosie starszego detektywa gniew mieszał się z wesołością. — Chcecie się upić i sprowokować kłótnię, a ty, Yura, może nawet bójkę, jeśli będziesz wystarczająco zalany. Mogą z tego wyniknąć niefortunne międzynarodowe incydenty albo i pierdolona wojna. Może nawet wspomnisz o swoim tacie. Jego tata służył w Marynarce Ulqomańskiej — wyjaśnił mi Dhatt. — Nabawił się szumów usznych podczas debilnej potyczki z besźańskim holownikiem o jakieś sporne więcierze do połowu homarów czy coś w tym rodzaju. — Zerknąłem na obu rozmówców, ale żaden nie sprawiał wrażenia szczególnie oburzonego. Na twarzy Kaia pojawił się nawet ślad rozbawienia. — Oszczędzę wam kłopotów — ciągnął Dhatt. — On rzeczywiście jest takim besźańskim koniotrzepem, za jakiego go macie. Możecie to powtórzyć wszystkim w robocie. Chodźmy, Borlú.
Weszliśmy do garażu komendy i Dhatt podszedł do swojego samochodu.
— Hej… — Wskazał na kierownicę. — Nie przyszło mi do głowy, że może chciałbyś spróbować poprowadzić w Ul Qomie.
— Nie, dziękuję. Zbyt łatwo byłoby stracić orientację. — Prowadzenie samochodu w Besźel czy Ul Qomie jest wystarczająco trudne, nawet gdy jest się w rodzinnym mieście. Trzeba sobie radzić zarówno z miejscowym, jak i z cudzoziemskim ruchem ulicznym. — Wiesz, jak to jest — ciągnąłem. — Kiedy pierwszy raz w życiu prowadziłem samochód… tutaj na pewno wygląda to tak samo. Trzeba nie tylko widzieć miejscowe samochody, ale też przeoczać te, które są za granicą, i to wystarczająco szybko, by usunąć się im z drogi. — Dhatt skinął głową. — Tak czy inaczej, kiedy byłem młodym chłopakiem, musieliśmy się nauczyć omijać wszystkie te stare ulqomańskie gruchoty, a w niektórych dzielnicach nawet wozy zaprzężone w osły i tak dalej. Przeoczałem je, ale… no wiesz. Po latach przeoczane pojazdy nas prześcignęły.
Dhatt parsknął śmiechem, ale pobrzmiewała w nim nuta zawstydzenia.
— Fortuna kołem się toczy — stwierdził. — Za jakieś dziesięć lat karta się odwróci.
— Wątpię.
— Daj spokój, zawsze tak się dzieje. To już się zaczęło.
— Mówisz o naszych wystawach? To tylko garstka małych inwestycji, poczynionych z litości. Myślę, że wilk długo zachowa przewagę.
— Nałożyli na nas blokadę!
— Nie zauważyłem, żeby to wam zaszkodziło. Nas Waszyngton kocha i nie mamy z tego nic poza coca-colą.
— Nie lekceważ jej — sprzeciwił się Dhatt. — Piłeś kiedyś colę Canuck? Cały ten syf to zabytek zimnej wojny. Kogo, kurwa, obchodzi, z kim chcą się bawić Amerykanie? Życzę im szczęścia. Oh Canada… — zanucił kawałek. — Jakie żarcie dają w hotelu?
— W porządku. Paskudne, ale nie gorsze niż w innych.
Zakręcił kierownicą i zjechał ze znanej mi trasy.
— Kochanie? — powiedział do telefonu. — Mogłabyś wykombinować coś więcej na kolację? Dziękuję, śliczna. Chciałbym, żebyś poznała mojego nowego partnera.
Miała na imię Yallya. Była ładna, zacznie młodsza od męża. Przywitała mnie z wdziękiem, z radością grając wyznaczoną rolę. Czekała u drzwi i dała mi na powitanie trzy całusy, zgodnie z ulqomańskim zwyczajem.
Po drodze Dhatt zerknął na mnie i zapytał:
— Wszystko w porządku?
Szybko stało się oczywiste, że mieszkał grostopicznie niespełna półtora kilometra od mojego domu. Po wejściu do salonu zorientowałem się, że okna naszych mieszkań wychodzą na ten sam obszar zieleni, zwany w Besźel Skwerem Majdlyna, a w Ul Qomie Parkiem Kwaidso. To ściśle zrównoważony przeplot. Często spacerowałem po Majdlynie. W niektórych miejscach nawet pojedyncze drzewa są przeplotowe. Ulqomańskie i besźańskie dzieci włażą tam na siebie, słuchając szeptów rodziców, każących im przeoczać te drugie. Dzieci są nieustannym źródłem infekcji. W ten właśnie sposób szerzą się choroby. W miastach epidemiologia zawsze była skomplikowaną dziedziną.
— Jak się panu podoba w Ul Qomie, inspektorze?
— Proszę mi mówić Tyador. To bardzo piękne miasto.
— Chrzani głupoty. Uważa nas wszystkich za zbirów i idiotów. Sądzi też, że najechały nas niewidzialne armie z ukrytych miast. — W śmiechu Dhatta słyszało się nutę drwiny. — Zresztą nie mieliśmy czasu na zwiedzanie.
— Jak idzie sprawa?
— Nie ma żadnej sprawy — poinformował żonę Dhatt. — Jest tylko seria przypadkowych, niewiarygodnych incydentów, które nie mają żadnego sensu, chyba żeby uwierzyć w najbardziej dramatyczne z możliwych wyjaśnień. A na końcu tego wszystkiego jest martwa dziewczyna.
— Czy to prawda? — zapytała mnie Yallya. Zaczęli znosić na stół jedzenie. Wszystko zostało kupione gotowe, ale i tak smakowało lepiej niż to, co podawali w hotelu. Było też bardziej ulqomańskie, co miało również złe strony. Niebo nad przeplotowym parkiem ciemniało. Nadciągała noc, a wraz z nią chmury deszczowe.
— Brakuje ci ziemniaków — domyśliła się Yallya.
— Mam to wypisane na twarzy?
— To wszystko, co jecie, prawda? — Najwyraźniej uważała to za zabawne. — Czy to dla ciebie za ostre?
— Ktoś nas obserwuje z parku.
— Jak możesz to stąd zauważyć? — Wyjrzała przez okno, spoglądając nad moim ramieniem. — Mam nadzieję, że jest w Ul Qomie. Dla jego dobra.
Była redaktorką w zajmującym się finansami czasopiśmie i — sądząc po książkach, jakie widziałem, oraz plakatach w łazience — fanką japońskich komiksów.
— Jesteś żonaty, Tyador? — Próbowałem odpowiadać na jej pytania, choć zadawała je za szybko. — Jesteś tu po raz pierwszy?
— Nie, ale dawno tu nie byłem.
— A więc nie znasz miasta.
— Nie. Kiedyś mogłem twierdzić, że znam Londyn, ale to było dawno.
— Podróżowałeś po świecie! A teraz musisz się użerać z wchodźcami i przekraczającymi? — Te słowa nie przypadły mi do gustu. — Qussim mówi, że spędzasz czas tam, gdzie wykopują starożytne talizmany.
— To miejsce jak każde inne. Jest w nim znacznie więcej biurokracji, niżby się zdawało, nawet jeśli opowiadają o nim ekscytujące historie.
— To śmieszne. — Nagle zrobiła skruszoną minę. — Nie powinnam sobie z tego żartować. Wszystko przez to, że nic nie wiem o zabitej dziewczynie.
— Bo nigdy nie pytasz — zauważył Dhatt.
— No wiesz… Masz jej zdjęcie? — zapytała. Musiałem mieć zaskoczoną minę, bo Dhatt spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, ale przypomniałem sobie, że mam tylko jedno zdjęcie — małą odbitkę odbitki wykonanej w Besźel, którą trzymałem w portfelu — i że zrobiono je pośmiertnie. Tego nie chciałem pokazać.
— Przykro mi, ale nie mam.
Na chwilę zapadła cisza. Uświadomiłem sobie, że Mahalia była tylko kilka lat młodsza od Yallyi.
Zostałem u nich dłużej, niż się spodziewałem. Yallya była dobrą gospodynią, zwłaszcza od chwili, gdy pozwoliła mi nakierować rozmowę na inne tematy. Słuchałem, jak kłócą się żartobliwie z Dhattem. Bliskość parku i demonstracja uczuć innych wzruszały mnie, odwracały moją uwagę. Widok Yallyi i Dhatta przywołał myśl o Sarisce i Biszai. Przypomniałem sobie dziwne zainteresowanie Aikama Tsueha.
Kiedy wychodziłem, Dhatt odprowadził mnie i ruszył w stronę samochodu.
— Sam wrócę — powstrzymałem go.
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
— Dobrze się czujesz? — zapytał. — Dziwnie się dziś zachowywałeś.
— Dobrze. Przykro mi, nie chciałem być nieuprzejmy. Byliście bardzo mili. Naprawdę czułem się u was świetnie, a Yallya… myślę, że masz szczęście. Po prostu chcę jeszcze raz przemyśleć sprawę. Posłuchaj, nic mi nie będzie. Mam pieniądze. Ulqomańskie. — Pokazałem mu portfel. — Mam wszystkie dokumenty. Odznakę gościa. Wiem, że nie lubisz, jak kręcę się sam po mieście, ale, daj spokój, lubię chodzić na piechotę. Potrzebny mi krótki spacer. Noc jest piękna.
— Kurwa, co ty gadasz? Pada deszcz.
— Lubię deszcz. Zresztą to tylko mżawka. Nie wytrzymałbyś ani jednego dnia po naszej stronie. W Besźel mamy prawdziwy deszcz.
To był stary dowcip, ale Dhatt uśmiechnął się i dał za wygraną.
— Jak sobie chcesz. Musimy jakoś to rozgryźć. No wiesz, nie posunęliśmy się zbyt daleko.
— Ehe.
— Jesteśmy najtęższymi umysłami w naszych miastach, tak? A mimo to nadal nie odnaleźliśmy Yolandy Rodriguez, a teraz Bowden również zaginął. Nie dadzą nam za to medali. — Rozejrzał się wokół. — Poważnie, co tu jest grane?
— Wiesz wszystko, co ja wiem.
— Nie gryzę się tym, że w całym tym syfie nie sposób dopatrzyć się sensu — zaczął. — Raczej podejrzeniem, że można się go dopatrzyć, ale ta myśl prowadzi w kierunku, w którym nie chcę iść. Nie wierzę w…
Zbył machnięciem ręki koncepcję złowrogich, ukrytych miast. Potem wbił spojrzenie w ulicę, przy której mieszkał. Była jednolita, a żadne z jasnych okien nie znajdowało się za granicą. Na najbliższej przecznicy, położonej przeważnie w Besźel, w świetle latarń rysowały się ludzkie sylwetki. Odniosłem wrażenie, że jeden z przechodniów gapił się na nas przez chwilę wystarczająco długą, by popełnić przekroczenie, potem jednak się oddalił.
Ruszyłem przed siebie, obserwując mokre od deszczu budynki. Nie wybierałem się w żadne konkretne miejsce. Szedłem na południe. Mijając po drodze niewidzialnych przechodniów, bawiłem się myślą o pójściu pod dom Sariski, Biszai albo nawet Corwi. Wypełniło mnie to melancholią. Wiedziały, że jestem w Ul Qomie. Mógłbym odnaleźć którąś z nich i ruszyć ulicą obok niej. Choć dzieliłyby nas od siebie tylko centymetry, nie moglibyśmy okazać, że się widzimy. Jak w tej starej opowieści.
Oczywiście nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Rzadko się zdarza, byśmy musieli przeoczać znajomych albo przyjaciół, ale wszyscy się zgadzają, że to bardzo nieprzyjemne. Przeszedłem jednak obok własnego domu.
Niemalże spodziewałem się, że któryś z sąsiadów — chyba żaden z nich nie wiedział, że wyjechałem za granicę — przywita mnie, a dopiero potem zauważy odznakę gościa i pośpiesznie spróbuje cofnąć przekroczenie. W ich mieszkaniach paliło się światło, ale wszyscy siedzieli w domu.
W Ul Qomie znajdowałem się na ulicy Ioy, tworzącej mniej więcej wyrównany przeplot z RosidStrász, przy której mieszkałem. Dwa budynki od mojego domu znajdował się czynny do późnych godzin nocnych ulqomański sklep monopolowy. Połowa pieszych na ulicy przebywała w Ul Qomie, mogłem więc przejść grostopicznie blisko własnych drzwi. Oczywiście przeoczyłem je, ale — równie oczywiście — nie do końca. Nie potrafiłem nazwać uczucia, które mnie wówczas wypełniło. Zbliżałem się powoli, wpatrując się w wejścia znajdujące się w Ul Qomie.
Ktoś mnie obserwował. Chyba stara kobieta. Ledwie widziałem ją w mroku, a już z pewnością nie dostrzegałem szczegółów twarzy. W tym, jak stała, było coś osobliwego. Przyjrzałem się jej ubraniu i nie potrafiłem zdecydować, w którym mieście się znajduje. Taka chwila niepewności zdarza się często, ale tym razem trwała ona znacznie dłużej niż zwykle. Niepokój nie tylko nie ustępował, lecz narastał. Nadal nie potrafiłem dostrzec staruszki wyraźnie.
Zobaczyłem też innych ludzi, równie trudnych do zdefiniowania. Zdawali się wyłaniać z cieni, ale nie zbliżali się do mnie. Właściwie nawet się nie poruszali. Po prostu zastygali w bezruchu, przez co stawali się wyraźniejsi. Staruszka nie przestawała mi się przyglądać. Postąpiła nawet krok czy dwa w moim kierunku. Albo była w Ul Qomie, albo przekraczała.
Cofnąłem się przed nią pośpiesznie. Nastała nieprzyjemna przerwa. Potem kobieta i inni zrobili to samo, znikając nagle w swym mroku. Oddaliłem się, zmierzając ku lepiej oświetlonym alejom. Nie biegłem, ale szedłem bardzo szybko.
Nie skierowałem się jednak wprost do hotelu. Czekałem przez kilka minut w uczęszczanym punkcie, aż serce mi się uspokoiło. Potem poszedłem w to samo miejsce, z którego próbowałem wcześniej obserwować Bol Ye’an. Tym razem byłem znacznie ostrożniejszy i starałem się zachować ulqomańską postawę. Przyglądałem się pogrążonym w ciemności wykopaliskom przez całą godzinę i militsya mnie nie niepokoiła. Zauważyłem, że miejscowi funkcjonariusze albo gwałtownie oznajmiają swą obecność, albo nie ma ich w ogóle. Z pewnością ulqomańscy stróże porządku znali jakieś subtelne metody interwencji, ale nigdy się z nimi nie zetknąłem.
Wróciwszy do Hiltona, zamówiłem budzenie na piątą i zapytałem recepcjonistkę, czy mogłaby wydrukować dla mnie wiadomość, ponieważ maleńki pokoik zwany „centrum biznesowym” był zamknięty. Zrobiła to na firmowym papierze Hiltona.
— A czy mogłaby pani użyć zwykłej kartki? — zapytałem i mrugnąłem znacząco. — Na wypadek, gdyby ktoś przechwycił list. — Uśmiechnęła się, niepewna, w jakich intymnych rozgrywkach uczestniczy. — A mogłaby pani to przeczytać?
— Pilne. Przyjedź natychmiast. Nie dzwoń.
— Znakomicie.
Rankiem wróciłem do swojego punktu obserwacyjnego, idąc okrężną drogą przez miasto. Choć zgodnie z wymogami prawa nosiłem odznakę gościa, przypiąłem ją na samym skraju klapy, w zagięciu tkaniny. Mogli ją zobaczyć tylko ci, którzy wiedzieli, gdzie patrzeć. Marynarka autentycznego ulqomańskiego kroju nie była nowa, ale włożyłem ją po raz pierwszy, podobnie jak kapelusz. Kiedy wyszedłem z hotelu, do otwarcia sklepów zostało jeszcze parę godzin, ale zaskoczony ulqomanin stojący na końcu chodnika stał się bogatszy o kilka dinarów i uboższy o dwa elementy stroju.
Nic nie gwarantowało, że mnie nie obserwują, ale nie sądziłem, by robiła to militsya. Choć słońce wzeszło niedawno, na ulicy było pełno ulqoman. Nie chciałem ryzykować zbliżania się do Bol Ye’an. Poranek wypełnił ulice setkami dzieci: tych, które nosiły obowiązkowe szkolne mundurki oraz grupkami uliczników. Przyglądałem się mieszkańcom znad przesadnie długich nagłówków „Ul Qoma Nasyona”, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Śniadanie kupiłem sobie w ulicznej smażalni. Do Bol Ye’an zaczęli się schodzić ludzie. Byli zbyt daleko, bym mógł ich rozpoznać. Często przybywali małymi grupkami, pokazując przy wejściu przepustki. Zaczekałem jeszcze chwilę.
Dziewczynka w za dużych adidasach i obciętych dżinsach, do której się zwróciłem, popatrzyła na mnie sceptycznie. Pokazałem jej pięciodinarowy banknot i zamkniętą kopertę.
— Widzisz to miejsce? Widzisz bramę?
Skinęła ostrożnie głową. Takie dzieciaki chętnie podejmowały się roli kurierów.
— Skąd pan przyjechał? — zapytała.
— Z Paryża — odparłem. — Ale to tajemnica. Nie mów nikomu. Mam dla ciebie zadanie. Myślisz, że potrafiłabyś przekonać tych strażników, by kogoś zawołali? — Skinęła głową. — Podam ci nazwisko. Chcę, żebyś tam poszła, znalazła tego kogoś i przekazała mu wiadomość. Jemu i nikomu innemu.
Dziewczynka albo była uczciwa, albo na tyle bystra, by sobie uświadomić, że widzę niemal całą jej trasę aż do wejścia. Przekazała wiadomość. Śmigała przez tłum, maleńka i szybka. Im szybciej wykona korzystne zadanie, tym prędzej będzie mogła znaleźć sobie następne. Łatwo było zrozumieć, dlaczego takie bezdomne dzieci zwie się „roboczymi myszami”.
Po kilku minutach dotarła do bramy. Po chwili ktoś z niej się wyłonił. Szedł szybkim, sztywnym krokiem, pochylając nisko głowę. Choć był daleko, widziałem, że to rzeczywiście jest Aikam Tsueh.
Robiłem to już przedtem, Mogłem sobie poradzić ze śledzeniem go, ale w nieznanym mieście trudno by mi było uniknąć zauważenia. Ułatwił mi jednak zadanie, ponieważ w ogóle nie oglądał się za siebie i, z paroma tylko wyjątkami, podążał najruchliwszymi, najbardziej przeplotowymi ulicami. Doszedłem do wniosku, że zmierza do celu najprostszą drogą.
Najtrudniejsza chwila nadeszła, gdy wsiadł do autobusu. Byłem blisko i zdołałem się schować za gazetą, nie tracąc go z oczu. Skrzywiłem się, kiedy zadzwoniła komórka, ale to nie był pierwszy taki przypadek w autobusie, Aikam na mnie więc nie spojrzał. To był Dhatt. Nie odebrałem połączenia i wyłączyłem dzwonek.
Tsueh wysiadł i poprowadził mnie do zaniedbanej, jednolitej strefy ulqomańskich blokowisk, położonej za Bisham Ko, daleko od śródmieścia. Nie widziało się tu pięknych, śrubowatych wieżowców ani zabytkowych balonów. Betonowe bloki, wznoszące się między stertami śmieci, nie były jednak opustoszałe. Pełno w nich było hałaśliwych ludzi. Okolica przypominała najbiedniejsze dzielnice Besźel, ale była jeszcze uboższa. Słyszało się tu też inny język, a dzieci i dziwki nosiły inne stroje. Dopiero gdy Tsueh wszedł do jednego z mokrych od deszczu wieżowców i ruszył schodami na górę, byłem zmuszony okazać maksymalną ostrożność. Stąpałem bezgłośnie po betonowych stopniach, mijając graffiti i zwierzęce kupy. Słyszałem kroki biegnącego Tsueha. Po chwili zatrzymał się i zapukał do drzwi. Zwolniłem.
— To ja — odezwał się. — To ja. Jestem tutaj.
Głos, który mu odpowiedział, był pełen niepokoju, choć mogłem po prostu odnieść takie wrażenie, bo tego się spodziewałem. Nadal szedłem na górę, cicho i ostrożnie. Żałowałem, że nie mam pistoletu.
— Kazałaś mi przyjechać — upierał się Tsueh. — Tak napisałaś. Wpuść mnie. Co się stało? — Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem i usłyszałem szept, nieco głośniejszy niż przedtem. Dzielił mnie od nich już tylko jeden brudny filar. Wstrzymałem oddech. — Przecież napisałaś…
Drzwi otworzyły się szerzej i usłyszałem, że Aikam wchodzi do środka. Wpadłem biegiem na mały pomost za jego plecami. Nie miał czasu mnie zauważyć ani się odwrócić. Popchnąłem go mocno. Wpadł na uchylone drzwi, otwierając je szeroko, a potem odepchnął na bok kogoś, kto stał za nimi, i runął na podłogę. Usłyszałem krzyk, ale wszedłem do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Stanąłem pod nimi, blokując wyjście, i rozejrzałem się po mrocznym korytarzu. Tsueh oddychał spazmatycznie, próbując się podnieść. Młoda kobieta krzyczała przeraźliwie i cofała się przede mną. W jej oczach malowało się przerażenie.
Uniosłem palec do ust. Z pewnością przypadkiem, ale akurat w tej samej chwili zabrakło jej tchu i umilkła.
— Nie, Aikam — odezwałem się. — Nic nie napisała. List nie był od niej.
— Aikam — wybełkotała.
— Cicho. — Znowu uniosłem palec do ust. — Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale oboje wiemy, że są tacy, którzy mogą to zrobić. Pragnę ci pomóc, Yolando.
Znowu się rozpłakała, nie wiem, czy ze strachu, czy z ulgi.
Aikam wstał i spróbował mnie zaatakować. Był muskularny i unosił ręce w sposób sugerujący, że trenował boks, jeśli jednak rzeczywiście tak było, najwyraźniej nie nauczył się zbyt wiele. Zbiłem go z nóg, wcisnąłem mu twarz w brudny dywan i wykręciłem rękę za plecami. Yolanda wykrzyknęła jego imię. Spróbował się wyrwać, mimo że siedziałem mu na plecach, walnąłem więc jego twarzą o podłogę, aż krew popłynęła mu z nosa. Cały czas trzymałem się między nimi dwojgiem a drzwiami.
— Starczy już tego — powiedziałem. — Jesteś gotowy się uspokoić? Nie chcę jej skrzywdzić. — Był ode mnie silniejszy i z pewnością zdołałby się w końcu uwolnić, chyba żebym złamał mu rękę. Żadne z tych wydarzeń nie było pożądane. — Yolando, na Boga. — Spojrzałem na nią, nie uwalniając wierzgającego nogami Aikama. — Mam pistolet. Gdybym chciał cię skrzywdzić, użyłbym go.
Kłamiąc, przeszedłem na angielski.
— Kam — odezwała się wreszcie. Uspokoił się niemal natychmiast. Wbiła we mnie spojrzenie i cofnęła się pod ścianę na końcu korytarza, opierając się o nią rozpostartymi dłońmi.
— Coś mi się stało w rękę — poskarżył się leżący na podłodze Aikam.
— Przykro mi z tego powodu. Czy będzie grzeczny, jeśli go puszczę? — zapytałem Yolandę, znowu po angielsku. — Chcę ci pomóc. Wiem, że się boisz. Hej, Aikam? — Adrenalina znacznie mi ułatwiała przechodzenie z jednego języka na drugi. — Czy zaopiekujesz się Yolandą, jeśli cię puszczę?
Nawet nie próbował otrzeć płynącej z nosa krwi. Złapał się za obolałą rękę i, ponieważ nie mógł objąć kobiety, przytulił się do niej czule, osłaniając ją przede mną swym ciałem. Przyglądała się mi zza tej osłony, ale przerażenie przeszło już w nieufność.
— Czego pan chce? — zapytała.
— Wiem, że się boisz. Nie jestem z ulqomańskiej militsyi. Nie ufam im tak samo jak wy. Nie zawiadomię ich. Pozwól, bym ci pomógł.
Yolanda Rodriguez zaprowadziła mnie do pokoiku, który zwała salonem, i skuliła się na starym krześle, zapewne przyniesionym z opuszczonego mieszkania w tym samym bloku. Było tu kilka podobnych mebli, uszkodzonych, ale czystych. Okna wychodziły na podwórko, z którego dobiegały głosy ulqomańskich chłopaków, grających w improwizowaną postać rugby. Nic jednak nie widziałem przez pomalowane na biało szyby.
W pokoju ustawiono pudła z książkami i innymi rzeczami, a także taniego laptopa i równie tanią drukarkę atramentową. Nie było tu jednak prądu, o ile potrafiłem to określić. Na ścianach nie wisiały plakaty. Drzwi pokojów były otwarte. Oparłem się o framugę, spoglądając na dwa leżące na podłodze zdjęcia. Jedno z nich przedstawiało Aikama, drugie, w lepszej ramce, Yolandę i Mahalię uśmiechające się nad koktajlami.
Yolanda wstała, ale zaraz usiadła znowu. Nie chciała patrzeć mi w oczy. Nie próbowała ukrywać strachu, który nie słabł, choć nie byłem już jego bezpośrednią przyczyną. Bała się okazać narastającą nadzieję. Widywałem już przedtem taki wyraz twarzy. Ludzie często marzą o ratunku.
— Aikam dobrze się spisał — odezwałem się, wracając do angielskiego. Chłopak nie prosił o tłumaczenie, choć nie znał tego języka. Stał obok krzesła Yolandy, patrząc na mnie. — Chciałaś, żeby się dowiedział, jak mogłabyś się niepostrzeżenie wydostać z Ul Qomy. Osiągnął coś?
— Jak pan do mnie trafił?
— Twój chłopak robił to, o co go prosiłaś. Próbował się dowiedzieć, co jest grane. Co go obchodziła Mahalia Geary? Nawet ze sobą nie rozmawiali. Ty jednak nie jesteś mu obojętna. A ponieważ wypytywał mnie o Mahalię, jak tego chciałaś, przyszło mi na myśl, że jest w tym coś dziwnego. Dlaczego miałby to robić? Ciebie interesował jej los, Yolando. Musiałaś też zadbać o siebie.
Znowu wstała i zwróciła się twarzą ku ścianie. Czekałem, aż coś powie. Nie zrobiła tego.
— Pochlebia mi, że kazałaś mu zwrócić się do mnie — podjąłem. — Jedynego policjanta, który mógł nie być zamieszany w sprawę. Człowieka z zewnątrz.
— Nic pan nie wie! — Zwróciła się ku mnie. — Nie ufam panu…
— W porządku. Nie mówię, że musisz mi ufać. — To chyba jej zbytnio nie uspokoiło. Aikam przysłuchiwał się, jak mówimy w niezrozumiałym dla niego języku. — Nigdy nie opuszczasz mieszkania? — zapytałem. — Czym się żywisz? Konserwami? Twój chłopak pewnie tu przychodzi, ale nie za często…
— Częściej nie może. Jak pan mnie znalazł?
— On ci to wyjaśni. Dostał wiadomość, każącą mu tu przyjechać. To znaczy, że naprawdę dba o ciebie.
— To prawda.
— Rozumiem.
Na podwórku pogryzły się psy. Ich właściciele włączyli się do kłótni. Moja komórka zabrzęczała słyszalnie, nawet z wyłączonym dzwonkiem. Yolanda poderwała się nagle i odsunęła ode mnie, jakbym mógł ją zastrzelić z telefonu. To znowu był Dhatt.
— Popatrz — odezwałem się. — Wyłączę telefon. — Jeśli Dhatt przyglądał się uważnie, zorientował się, że połączenie przełączono na pocztę głosową, nim jeszcze dzwonki wybrzmiały. — Co się stało? Kogo się przestraszyłaś? Dlaczego uciekłaś?
— Nie chciałam dać im szansy. Widział pan, co zrobili Mahalii. Była moją przyjaciółką. Próbowałam sobie powtarzać, że nic się nie stanie, ale ona nie żyje. — W jej głosie pobrzmiewało coś bliskiego zdumieniu. Nagle wykrzywiła twarz w grymasie smutku i potrząsnęła głową. — Zabili ją.
— Rodzice nie wiedzą, co się z tobą dzieje.
— Nie mogę. Nie mogę. Muszę… — Przygryzła paznokcie i uniosła wzrok. — Kiedy się stąd wydostanę…
— Udasz się prosto do ambasady w sąsiednim kraju. Za górami? Dlaczego nie tutaj? Albo w Besźel?
— Wie pan, dlaczego.
— Przypuśćmy, że nie wiem.
— Dlatego, że oni tu są. I tam też. Kierują wszystkim. Szukają mnie. Nie znaleźli mnie tylko dzięki temu, że w porę zniknęłam. Są gotowi mnie zabić, tak samo jak zabili moją przyjaciółkę. Dlatego, że o nich wiem. Wiem, że istnieją naprawdę.
Brzmienie głosu Yolandy wystarczyło, by Aikam przytulił ją mocniej.
— Kto?
Pora powiedzieć to na głos.
— Ci, którzy żyją między miastem a miastem. Orciny.
Jeszcze przed jakimś tygodniem powiedziałbym jej, że gada głupoty albo ulega paranoi. Wahanie — gdy opowiadała mi o spisku, były krótkie chwile, gdy swym milczeniem próbowałem ją zachęcić, do przyznania, że się myli — przekonywało ją tylko, że się z nią zgadzam.
Patrzyła na mnie jak na współspiskowca, a ja nie wiedząc, co się dzieje, potwierdzałem tę opinię. Nie mogłem jej powiedzieć, że jej życiu nic nie zagraża. W przypadku Bowdena — który być może już nie żył — a także moim, groźba zapewne była realna. Nie byłem w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. Nie mogłem jej powiedzieć prawie nic.
Yolanda ukrywała się tutaj, w miejscu przygotowanym przez jej wiernego Aikama, w części miasta, której nigdy nie zamierzała odwiedzać i której nazwy nawet nie znała na dzień przed przybyciem tu po trudnej, potajemnej ucieczce okrężną drogą w środku nocy. Oboje zrobili, co tylko mogli, by dało się tu jakoś żyć, nadal jednak była to opuszczona nora w slumsach, a Yolanda nie mogła jej opuścić z obawy przed niedostrzegalnymi mocami pragnącymi jej śmierci.
Powiedziałbym, że nigdy przedtem nie widziała podobnego miejsca, ale to mogło nie być prawdą. Niewykluczone, że oglądała parę filmów dokumentalnych o tytułach takich, jak Ciemna strona ulqomańskiego marzenia albo Choroba Nowego Wilka, czy coś w tym rodzaju. Filmy o naszym sąsiedzie z reguły nie są w Besźel zbyt popularne i rzadko się je pokazuje w kinach, nie miałem więc pewności, czy nie nakręcono jakiejś superprodukcji o akcji dziejącej się wśród gangsterów z ulqomańskich slumsów. Historii, w której jakiś handlarz narkotyków na niezbyt dużą skalę schodzi ze złej drogi, a kilku innych ginie spektakularną śmiercią. Niewykluczone, że Yolanda widziała na filmie ulqomańskie slumsy, z pewnością jednak nie zamierzała ich odwiedzać.
— Znasz swoich sąsiadów?
— Z głosu — odparła bez śladu uśmiechu.
— Yolando, wiem, że się boisz.
— Załatwili Mahalię i doktora Bowdena, a teraz chcą zrobić to samo ze mną.
— Wiem, że się boisz, ale potrzebuję twojej pomocy. Jeśli mam cię stąd wydostać, muszę się dowiedzieć, co się wydarzyło. W przeciwnym razie nie będę w stanie ci pomóc.
— Pomóc? — Rozejrzała się po pokoju. — Mam panu opowiedzieć, co się dzieje? Jasne. Jest pan gotowy ukryć się tu ze mną? Będzie pan musiał to zrobić, bo jeśli dowie się pan wszystkiego, pana również będą chcieli wykończyć.
— Niech i tak będzie.
Opuściła wzrok z westchnieniem.
— Wszystko w porządku? — zapytał ją Aikam po illitańsku. Wzruszyła ramionami. „Być może”.
— Jak Mahalia odkryła Orciny?
— Nie mam pojęcia.
— Gdzie się ono znajduje?
— Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Twierdziła, że istnieją punkty wejścia. Nie mówiła nic więcej, a ja nie nalegałam.
— Dlaczego nie powiedziała nikomu więcej?
Najwyraźniej Yolanda nie wiedziała o istnieniu Jarisa.
— Nie była szalona. Widział pan, co się stało z doktorem Bowdenem? Do zainteresowania Orciny lepiej się nie przyznawać. Przyjechała tu tylko w tym celu, ale nie chciała nikomu o tym mówić. Tego właśnie chcą orcinianie. Żeby nikt nie wierzył w ich istnienie. To dla nich idealna sytuacja. Dzięki temu mogą sprawować rządy.
— Jej praca doktorska…
— Mahalia o nią nie dbała. Pisała pracę tylko po to, żeby profesor Nancy się jej nie czepiała. Przybyła tu z powodu Orciny. Wie pan, że orcinianie skontaktowali się z nią? — Wlepiła we mnie spojrzenie. — Mówię poważnie. Mahalia była trochę… Kiedy przyleciała tu po raz pierwszy, na tę konferencję w Besźel, wygadywała różne rzeczy. Było tam mnóstwo polityków i uczonych i wywołała spory…
— Narobiła sobie wrogów. Słyszałem o tym.
— Och, wszyscy wiedzieliśmy, że nacjonaliści po obu stronach mają na nią oko, ale nie na tym polegał problem. To orcinianie się wtedy z nią skontaktowali. Są wszędzie. — Mahalia z pewnością przyciągnęła wiele spojrzeń. Shura Katrinya ją zauważyła. Pamiętałem minę, jaką zrobiła na spotkaniu Komisji Nadzoru, gdy wspomniałem o incydencie. Mikhel Buric i paru innych również. Być może Syedr także ją wtedy dostrzegł. Mogli się nią też zainteresować inni, o których nic nie wiedzieliśmy. — Zaczęła o nich pisać, po tym, jak przeczytała Między miastem a miastem — podjęła Yolanda. — Zaczęła badać sprawę i robić te swoje szalone notatki. — Poruszyła ręką, naśladując bazgranie. — A potem dostała list.
— Pokazała ci go?
Yolanda skinęła głową.
— Nic wtedy z niego nie zrozumiałam. Napisano go w języku wyjściowym. Pismem poprzedników, starszym od besźańskiego i illitańskiego.
— I co w nim było?
— Mahalia mi powiedziała, że to było coś w rodzaju: „Obserwujemy cię. Rozumiesz prawdę. Czy chcesz się dowiedzieć więcej?”. Były też dalsze listy.
— Pokazała ci je?
— Nie od razu.
— Co jej mówili? I dlaczego?
— Dlatego, że poznała ich tajemnicę. Zrozumieli, że pragnie stać się jej częścią, więc ją zwerbowali. Musiała wykonywać dla nich różne zadania. To było coś w rodzaju inicjacji. Zdobywała dla nich różne informacje, przekazywała przesyłki. — To brzmiało zupełnie niewiarygodnie. Yolanda spojrzała na mnie, jakby chciała mnie sprowokować do drwiny. Zachowałem milczenie. — Dawali jej adresy, pod którymi miała zostawiać listy i inne rzeczy. W dissensi. Przenosiła wiadomości w obie strony. Pisała do nich listy. Opowiadali jej o Orciny. Powtórzyła mi część z tego i to było… Miejsca, których nikt nie widzi, ponieważ wszyscy myślą, że one leżą w drugim mieście. Besźanie uważają, że to część Ul Qomy, a ulqomanie myślą, że to Besźel. Orcinianie nie są tacy jak my. Widzą rzeczy, które…
— Czy spotkała się z nimi?
Yolanda stała przy oknie, wyglądając na zewnątrz pod kątem, który uniemożliwiał zobaczenie jej sylwetki w rozproszonym przez białą szybę świetle. Odwróciła się i spojrzała na mnie, nie odzywając się ani słowem. Uspokoiła się, popadła w przygnębienie. Aikam podszedł do niej. Cały czas przesuwał spojrzeniem między nami, jak kibic na meczu tenisowym. Po chwili Yolanda wzruszyła ramionami.
— Nie wiem.
— Powiedz, co wiesz.
— Chciała się z nimi spotkać. Nie jestem pewna. Wiem, że z początku odmówili. Powiedzieli, że jest za wcześnie. Dowiedziała się od nich różnych rzeczy o historii, o tym, czym się zajmujemy. Te zabytki z epoki poprzedników… to ich dzieło. Gdy wykopuje się je w Ul Qomie albo nawet w Besźel, zawsze zaczynają się spory na temat tego, do kogo należą i tak dalej. No wie pan. Ale one nie są własnością żadnego z dwóch miast. Zawsze należały do Orciny. Mówili jej o naszych znaleziskach rzeczy, których nie mógł wiedzieć nikt poza tymi, którzy je tam zostawili. To ich historia. Byli tu, nim Besźel i Ul Qoma oddzieliły się od siebie, czy może połączyły wokół nich. Nigdzie nie odchodzili.
— Ale wszystkie te znaleziska po prostu leżały sobie w ziemi aż do przybycia kanadyjskich archeologów…
— To oni je tam ukrywali. Te wszystkie rzeczy wcale nie zaginęły. Ziemia pod Besźel i Ul Qomą jest ich magazynem. W całości należy do Orciny. To była ich własność, a my… Mahalia chyba im opowiadała, gdzie kopiemy i co znajdujemy.
— Kradła dla nich.
— A my okradaliśmy ich… No wie pan, nigdy nie przekroczyła.
— Słucham? Myślałem, że wszyscy…
— Mówi pan o tych… zabawach? Nie Mahalia. Nie mogłaby tego robić. Miała zbyt wiele do stracenia. Ryzyko, że ktoś ją obserwuje, było zbyt wielkie. Mahalia nigdy nie przekraczała, nawet niedostrzegalnie, no wie pan, kiedy tylko się stoi. Nie chciała, by Przekroczeniówka miała szansę ją dorwać. — Znowu zadrżała. Przykucnąłem i rozejrzałem się wokół. — Aikam — powiedziała po illitańsku — mógłbyś nam zrobić coś do picia? — Nie chciał opuszczać pokoju, ale widział, że Yolanda przestała się mnie bać. — Chodziła w miejsca, gdzie kazali jej zostawiać listy — podjęła. — Dissensi są bramami do Orciny. Mahalia była już bardzo blisko zostania jego częścią. Tak z początku myślała… — przerwała. Czekałem cierpliwie. — Często ją o to pytałam — podjęła po chwili. — W ciągu paru ostatnich tygodni coś się gwałtownie popsuło. Przestała przychodzić na wykopaliska i na zebrania. W ogóle się nie pokazywała.
— Słyszałem o tym.
— Ciągle ją pytałam, co się stało. Z początku odpowiadała, że nic, ale w końcu przyznała, że się boi. Mówiła, że coś tu nie gra. Chyba czuła się sfrustrowana, że orcinianie nie chcą jej dopuścić. Pracowała jak szalona. Nigdy nie widziałam, by poświęcała tak wiele czasu studiom. Pytałam, co się dzieje, a ona wciąż powtarzała, że się boi. Mówiła, że sprawdza raz po raz swoje notatki, bo musi rozwikłać pewne tajemnice. Groźne tajemnice. Mówiła, że mogliśmy nieświadomie dopuścić się kradzieży.
Aikam przyniósł dla nas obojga puszki ciepłej qora-oranja.
— Myślę, że zrobiła coś, co rozgniewało orcinian. Wiedziała, że ma kłopoty i Bowden również. Powiedziała to na krótko przed…
— Dlaczego mieliby go zabijać? — zapytałem. — On już nawet nie wierzy w Orciny.
— O mój Boże, pewnie, że wie o ich istnieniu. Zaprzeczał wszystkiemu, żeby nie stracić pracy. Czytał pan jego książkę. Oni próbują wyeliminować wszystkich, którzy o nich wiedzą. Mahalia mówiła mi, że jemu również grozi niebezpieczeństwo. Na krótko przed zniknięciem. Wiedział za dużo, podobnie jak ja. I teraz pan też.
— Co zamierzasz zrobić?
— Zostać tu. Ukrywać się. Uciec z miasta.
— I zbliżyłaś się do tego celu? — Popatrzyła na mnie z przygnębieniem. — Twój chłopak zrobił, co mógł. Zapytał mnie, jak przestępca mógłby się wydostać z miasta. — Uśmiechnęła się. — Pozwól, bym ci pomógł.
— Nie da pan rady. Oni są wszędzie.
— Nie możesz być tego pewna.
— Jak może mnie pan obronić? Pana również załatwią.
Co chwila z klatki schodowej dobiegały odgłosy kroków, krzyki, dźwięki rapu albo ulqomańskiego techno dobiegające z przenośnych odtwarzaczy mp3, tak głośne, że graniczyło to z bezczelnością. Tego typu codzienne hałasy mogły stanowić niezły kamuflaż. Corwi przebywała w innym mieście. Gdy zacząłem się przysłuchiwać, odniosłem wrażenie, że część dźwięków zatrzymuje się pod drzwiami mieszkania.
— Nie wiemy, jak wygląda prawda — stwierdziłem. Chciałem dodać coś więcej, ale uświadomiłem sobie, że nie wiem, kogo właściwie próbuję przekonać. Zawahałem się.
— Mahalia wiedziała — przerwała mi Yolanda. — Co pan robi?
Wyjąłem komórkę, ale uniosłem ją nad głowę w obu rękach, jakbym się poddawał.
— Bez paniki — uspokoiłem ją. — Pomyślałem tylko… Musimy zdecydować, co teraz zrobimy. Są ludzie, którzy mogliby nam pomóc…
— Nie — zaprotestowała. Aikam robił wrażenie, że może znowu mnie zaatakować. Przygotowałem się do uskoczenia na bok, ale pomachałem telefonem, by zobaczyli, że jest wyłączony.
— Jest jeszcze inna możliwość, której nie rozważyłaś — ciągnąłem. — Mogłabyś wyjść na dwór, przejść kawałek ulicą i wyjść na YahudStrász. To w Besźel. — Popatrzyła na mnie jak na wariata. — Zatrzymać się tam i pomachać rękami. Mogłabyś przekroczyć.
Schodami przeszedł kolejny głośny mężczyzna. Wszyscy troje umilkliśmy.
— Nie przyszło ci do głowy, że warto spróbować? Kto mógłby zadzierać z Przekroczeniówką? Jeśli orcinianie rzeczywiście chcą cię załatwić… — Yolanda gapiła się na książki, zamknięte w pudełkach jak ona w mieszkaniu. — Tak mogłoby być nawet bezpieczniej.
— Mahalia mówiła, że oni są wrogami — głos kobiety brzmiał, jakby dobiegał z oddali. — Powiedziała kiedyś, że cała historia Besźel i Ul Qomy to dzieje walki między Orciny a Przekroczeniówką. Besźel i Ul Qomę stworzono po to, by służyły jako figury szachowe w tej wojnie. Nie wiadomo, co ze mną zrobią.
— Daj spokój — sprzeciwiłem się. — Wiesz, że większość cudzoziemców, którzy przekroczą, po prostu się deportuje…
— Niech pan pomyśli — przerwała mi jednak. — Nawet gdybym wiedziała, co ze mną zrobią, a przecież nikt z nas tego nie wie, ta tajemnica ukrywała się między Besźel a Ul Qomą od z górą tysiąca lat. Orcinianie cały czas nas obserwują, nawet jeśli o tym nie wiemy. Mają własne cele. Myśli pan, że byłabym bardziej bezpieczna w rękach Przekroczeniówki? W Przekroczeniu? Nie jestem Mahalią. Wcale nie jestem pewna, czy Przekroczeniówka i Orciny rzeczywiście są wrogami. — Spojrzała na mnie, ale nie dostrzegła u mnie lekceważenia. — Może ze sobą współpracują. A może, gdy przywołujecie Przekroczeniówkę, w rzeczywistości oddajecie władzę Orciny, choć powtarzacie sobie, że to tylko bajka. Myślę, że Orciny to nazwa, którą nadała sobie Przekroczeniówka.
Przedtem Yolanda nie chciała mnie wpuścić, a teraz nie pozwalała mi odejść.
— Zobaczą pana! Wytropią. Załatwią pana, a potem przyjdą po mnie.
— Nie mogę tu zostać.
— Dorwą pana.
Przyglądała się, jak spaceruję po pokoju, między oknem a drzwiami.
— Nie może pan stąd dzwonić.
— Musisz przestać ulegać panice. — Schowałem jednak telefon, ponieważ nie byłem pewien, czy Yolanda nie ma racji. — Aikam, czy z budynku są inne wyjścia?
— Inne niż to, którym weszliśmy? — W jego oczach pojawił się na chwilę wyraz skupienia. — Niektóre mieszkania na dole są puste. Może dałoby się wyjść przez któreś z nich.
— Dobra.
Zaczął padać deszcz. Krople bębniły o nieprzezroczyste szyby. Okna pociemniały tylko lekko, zachmurzenie zapewne nie było zatem pełne. Być może chmury przesłoniły tylko słońce. Niemniej zapewne lepiej będzie uciec w takiej chwili niż przy słonecznej pogodzie, jaka panowała rano. Nadal spacerowałem po pokoju.
— Jest pan sam w Ul Qomie — zauważyła Yolanda. — Co pan może zrobić?
— Ufasz mi? — zapytałem, wreszcie na nią spoglądając.
— Nie.
— To fatalnie. Nie masz wyboru. Wydostanę cię stąd. Nie jestem tu w swoim żywiole, ale…
— Co pan zamierza?
— Wydostanę cię stąd i przewiozę na mój teren, gdzie mam wpływ na wydarzenia. Do Besźel. — Sprzeciwiła się, mówiąc, że nigdy tam nie była, a Orciny kontroluje oba miasta, ponieważ oba nadzoruje Przekroczeniówka. Przerwałem jej. — Cóż innego ci pozostaje? Besźel to moje miasto. Znam tamtejszy system. Tutaj nie mam kontaktów. Nie wiem, do kogo się zwrócić. Ale potrafię cię przetransportować do Besźel, a ty możesz mi pomóc.
— Nie…
— Zamknij się, Yolando. Aikam, nie ruszaj się z miejsca. — Nie było czasu na bierność. Yolanda miała rację. Nie mogłem jej obiecać nic poza tym, że spróbuję. — Mogę cię wydostać, ale nie w tej chwili. Daj mi dzień. Zaczekaj tu. Aikam, musisz rzucić robotę w Bol Ye’an. Od tej chwili twoim zadaniem jest siedzieć tu i pilnować Yolandy. — Nie będzie zbyt dobrym obrońcą, ale w Boi Ye’an jego zachowanie przyciągnęło już moją uwagę i wkrótce za mną podążyliby inni. — Wrócę. Rozumiesz? Wrócę i wydostanę was stąd. — Yolanda miała zapas puszek wystarczający na kilka dni. W mieszkaniu był ten pokoik, służący za salon i sypialnię, a także drugi, jeszcze mniejszy i pełen wilgoci, oraz kuchnia bez gazu i prądu. Łazienka nie funkcjonowała, ale przeżyją to przez jakiś czas. Aikam napełnił w jakimś hydrancie kilka wiader wodą do spłukiwania. Przyniósł też sporo odświeżaczy powietrza, które przynajmniej zmieniały ton smrodu. — Zostańcie tu — powtórzyłem. — Wrócę. — Aikam rozpoznał cytat ze Schwarzeneggera, mimo że mówiłem po angielsku. Powtórzyłem dla niego to słowo z austriackim akcentem. Yolanda nie załapała, o co chodzi. — Wydostanę was — zapewniłem ją raz jeszcze.
Zszedłem na parter i sprawdziłem kilka kolejnych drzwi, aż wreszcie znalazłem puste mieszkanie. Pożar uszkodził je już dawno, ale w środku nadal cuchnęło węglem. Wszedłem do kuchni i przyglądałem się przez wybite okna najbardziej upartym dzieciom, niechcącym zejść z deszczu. Stałem tam przez dłuższy czas, zaglądając we wszystkie cienie, które zdołałem zauważyć. Nie widziałem nikogo poza dzieciakami. Schowałem dłonie w rękawach na wypadek, gdyby w ramach zostały okruchy szyb i wyskoczyłem na dwór. Jeśli nawet któreś z dzieci mnie zauważyło, nie zareagowało w żaden sposób.
Wiedziałem, jak się upewnić, że nikt mnie nie śledzi. Szedłem szybko krętymi, bocznymi uliczkami blokowiska, mijając puszki na śmieci i samochody, graffiti i place zabaw, aż wreszcie dotarłem do uliczki, która była ślepa na planie zarówno Ul Qomy, jak i Besźel. Odetchnąłem lekko z ulgi, widząc, że nie jestem tu jedynym przechodniem, a potem ruszyłem przed siebie, jak wszyscy wkoło poruszając się szybkim krokiem kogoś, kto ucieka przed deszczem. Wreszcie włączyłem komórkę. Telefon wyświetlił długą, wyglądającą jak wyrzut, listę nieodebranych wiadomości. Wszystkie były od Dhatta. Byłem piekielnie głodny i nie bardzo wiedziałem, jak wrócić na starówkę. Kręciłem się przez pewien czas po okolicy, szukając stacji metra. Nie znalazłem jej, ale za to trafiłem na budkę telefoniczną.
— Dhatt.
— Mówi Borlú.
— Kurwa, gdzie jesteś? Gdzie się podziewałeś? — Był zły, ale mówił konspiracyjnym głosem, z każdą chwilą coraz cichszym, a nie głośniejszym. To był dobry znak. — Kurwa, próbowałem się do ciebie dodzwonić już od paru godzin. Czy wszystko… Nic ci się nie stało? Co tu jest grane, do chuja?
— Ze mną wszystko w porządku, ale…
— Coś się wydarzyło?
W jego głosie słyszałem gniew, ale nie tylko.
— Ehe, coś się wydarzyło. Nie mogę o tym mówić.
— Nie pierdol.
— Słuchaj. Tylko posłuchaj. Muszę z tobą porozmawiać, ale nie mam teraz czasu. Chcesz się dowiedzieć, co się stało, to spotkaj się ze mną, hm — przyjrzałem się swojemu planowi — na Kaing Shé, na placu przy dworcu. I, Dhatt, nie przyprowadzaj nikogo ze sobą. To poważna sprawa. Kryje się za nią więcej, niż ci się zdaje. Nie wiem, z kim mogę bezpiecznie rozmawiać. Pomożesz mi czy nie?
Kazałem mu czekać całą godzinę, obserwując go zza rogu. Z pewnością spodziewał się, że tak zrobię. Dworzec Kaing Shé jest największy w mieście, a na placu przed nim roi się od gości siedzących w kawiarniach, ulicznych artystów oraz klientów kupujących płyty DVD oraz elektroniczne akcesoria w ulicznych budkach. Besźański miejscowtór placu również nie był zupełnie pusty, dlatego w grostopicznej bliskości znajdowali się również niedostrzegalni obywatele Besźel. Zatrzymałem się w cieniu jednego z kiosków z papierosami, ukształtowanego na podobieństwo prowizorycznego ulqomańskiego szałasu, jakie często ongiś widywano na mokradłach, gdzie biedacy szukali odpadków w przeplotowych błotach. Zauważyłem, że Dhatt szuka mnie wzrokiem, ale nie pokazywałem się mu, dopóki nie zrobi się ciemno, by sprawdzić, czy do kogoś zadzwoni — nie zrobił tego — albo czy przekaże komuś ręczne sygnały — tego również nie zrobił. Jego twarz zasępiała się coraz bardziej. Pił kolejne herbaty, wpatrując się w cienie. W końcu wyszedłem z ukrycia i wykonałem kilka regularnych ruchów ręką, przyciągając jego uwagę. Potem wezwałem go skinieniem.
— Co tu, kurwa, jest grane? — zapytał. — Dzwonił do mnie twój szef. I Corwi. Kim ona właściwie jest, do cholery? Co się dzieje?
— To zrozumiałe, że się gniewasz. Mimo to mówisz cicho, a to znaczy, że jesteś ostrożny i chcesz się dowiedzieć, co jest grane. Masz rację. Coś się wydarzyło. Znalazłem Yolandę.
Kiedy mu oznajmiłem, że nie zdradzę miejsca jej pobytu, wściekł się tak bardzo, że groził mi międzynarodowym incydentem.
— Kurwa, to nie twoje miasto — mówił. — Przyjechałeś do nas i korzystasz z naszych zasobów, więc musisz się z nami dzielić wynikami, do chuja.
Niemniej nadal mówił cicho i szedł obok mnie. Poczekałem, aż jego gniew trochę osłabnie, i wyjaśniłem mu, czego się boi Yolanda.
— Obaj wiemy, że nie możemy jej zapewnić bezpieczeństwa — dodałem. — Daj spokój, żaden z nas nie wie, co naprawdę jest grane. Jaką rolę w tym grają unifi, nacjonaliści, bomba i Orciny. Kurwa, Dhatt, niewykluczone… — Wlepił we mnie zdziwione spojrzenie. — O cokolwiek tu chodzi — dodałem więc, rozglądając się wokół, by zademonstrować, że chodzi mi o wszystko, co się dzieje — ślady prowadzą w jakieś paskudne miejsce.
Obaj umilkliśmy na chwilę.
— To dlaczego mi o tym mówisz?
— Dlatego, że kogoś potrzebuję. Ehe, masz rację, to może okazać się błędem. Jesteś jedyną osobą zdolną zrozumieć… skalę tego, co może się dziać. Chcę wydostać stąd Yolandę. Posłuchaj, tu nie chodzi o Ul Qomę. Naszym władzom wcale nie ufam bardziej. Chcę wydostać tę dziewczynę z obu miast. A tutaj tego nie zrobię. To nie mój teren. Tu ją obserwują.
— Może ja mógłbym to zrobić?
— Zgłaszasz się na ochotnika? — Nie odpowiedział. — Rozumiem. Ja się zgłaszam. U siebie mam kontakty. Jeśli ktoś jest gliną tak długo jak ja, wyrabia sobie różne lewe dojścia. Potrafię ukryć Yolandę. W Besźel będę mógł z nią porozmawiać i może znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Nie chodzi o to, że macie ją nam oddać. Wręcz przeciwnie. Jeśli przeniesiemy ją w bezpieczne miejsce, będziemy mieli większe szanse uniknąć nieprzyjemnych zaskoczeń. Może wreszcie się dowiemy, co jest grane.
— Mówiłeś, że Mahalia narobiła sobie wrogów w Besźel. Myślałem, że chcesz ich za to dorwać.
— Nacjonalistów? To chyba już nie ma sensu. Po pierwsze, dlatego, że cała ta sprawa wykracza poza możliwości Syedra i jego chłopaków, po drugie, bo Yolanda nie może mieć wrogów w Besźel. Nigdy tam nie była. U siebie będę mógł wykonać swoją robotę. — „Mógłbym nawet wykroczyć poza jej granice, pociągnąć za odpowiednie sznurki i wykorzystać znajomości”. — Nie chodzi o to, że chcę cię wykluczyć ze śledztwa, Dhatt. Powiem ci o wszystkim, czego się od niej dowiedziałem. Może nawet wrócę tu i razem dorwiemy winnych, ale najpierw chcę zabrać stąd tę dziewczynę. Ona się śmiertelnie boi, Dhatt, i czy rzeczywiście możemy powiedzieć, że nie ma powodu?
Starszy detektyw cały czas potrząsał głową. Nie zgadzał się z moimi słowami ani im nie zaprzeczał.
— Wysłałem ludzi do unifów — odezwał się po dłuższej chwili. — Jaris zniknął bez śladu. Nawet nie znamy prawdziwego nazwiska tego skurwysynka. Jeśli któryś z jego kumpli wie, gdzie się podział, albo słyszał, że się spotykał z Mahalią, to nic nam nie powiedział.
— Wierzysz im?
Wzruszył ramionami.
— Sprawdzamy wszystkich, ale nic nie możemy znaleźć. Chyba gówno wiedzą. Łatwo zauważyć, że paru z nich znało „Maryę”, ale większość nigdy nie widziała jej na oczy.
— To wszystko wykracza poza ich możliwości.
— Bez obaw, z pewnością coś kombinują. Nasze wtyki informują nas, że planują zrobić to czy tamto, zlikwidować granice, rozpocząć rewolucję…
— Nie o tym mówimy. Takie rzeczy słyszy się ciągle.
Umilkł, słuchając, jak ponownie wyliczałem mu wszystko, co się stało. Zwalnialiśmy w mroku i przyśpieszaliśmy w blasku latarń. Kiedy powiedziałem, że według Yolandy Mahalia uważała, że Bowdenowi również grozi niebezpieczeństwo, zatrzymał się nagle. Staliśmy przez chwilę bez ruchu, nie odzywając się ani słowem.
— Dzisiaj, kiedy spędzałeś czas na rozmówkach z tą małą paranoiczką, my przeszukaliśmy mieszkanie Bowdena. Nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania ani walki. Absolutnie nic. Jedzenie odłożone na później, otwarta książka leżąca na krześle grzbietem do góry. A na biurku list.
— Od kogo?
— Yallya powiedziała, że możesz coś wiedzieć na ten temat. Autor się nie podpisał. List nie jest po illitańsku. To tylko jedno słowo. Z początku myślałem, że to dziwnie wyglądający alfabet besźański, ale się myliłem. To pismo poprzedników.
— Co? I co to za słowo?
— Pokazałem je profesor Nancy. Powiedziała, że to stara wersja pisma i nigdy takiej nie widziała, więc nie może niczego przysiąc i bla, bla, bla. Była jednak przekonana, że to ostrzeżenie.
— Przed czym?
— Po prostu ostrzeżenie. Coś jak czaszka i piszczele. Słowo, które symbolizuje groźbę.
Zrobiło się już tak ciemno, że nie widzieliśmy wyraźnie swych twarzy. Nieświadomie zaprowadziłem nas blisko skrzyżowania z jednolicie besźańską ulicą. Na przeoczane przeze mnie przysadziste budynki padało brązowawe światło latarń, a nad głowami spowitych w długie płaszcze przechodniów kołysały się szyldy barwy sepii. Na tle ulqomańskiej ulicy skąpanej w blasku sodowych lamp, gdzie na oszklonych wystawach spoczywały importowane towary, besźańska przecznica wyglądała jak cień odległej przeszłości.
— A kto mógłby użyć takiego…
— Kurwa, nie próbuj mi mówić o tajemnych miastach. Tylko nie to. — Dhatt wyglądał jak człowiek udręczony, wręcz zaszczuty. Jakby zbierało mu się na mdłości. Odwrócił się i wcisnął w kąt drzwi, kilkakrotnie uderzając pięścią w otwartą dłoń. — Co to wszystko znaczy, do chuja? — zapytał, spoglądając w ciemność.
Co żyło tak, jak żyliby orcinianie, jeśli uwierzyć słowom Yolandy i Mahalii? Coś małego, ale potężnego, ukrytego w zakamarkach większego organizmu. Coś gotowego zabijać. Pasożyt. Bezlitosne miasto-kleszcz.
— Nawet jeśli… Nawet jeśli, powiedzmy, coś jest nie w porządku z moimi i z twoimi ludźmi… — zaczął po chwili Dhatt.
— Jeśli ktoś ma ich w ręku. Przekupił ich.
— Ehe. Nawet jeśli.
Nasze szepty zagłuszało dobiegające zza granicy zgrzytanie besźańskich drzwiczek, poruszających się na wietrze nad naszymi głowami.
— Yolanda jest przekonana, że Przekroczeniówka to Orciny — stwierdziłem. — Nie chcę powiedzieć, że się z nią zgadzam, sam nie wiem, co właściwie chcę powiedzieć, ale obiecałem, że ją stąd wydostanę.
— Przekroczeniówka zrobiłaby to szybciej.
— Jesteś gotowy przysiąc, że Yolanda nie ma racji? Zapewnić z całą szczerością, że nic jej z tej strony nie grozi? — pytałem szeptem. To były niebezpieczne słowa. — Na razie Przekroczeniówka nie ma pretekstu do ingerencji, bo nikt jeszcze nie przekroczył, i Yolanda wolałaby, żeby tak zostało.
— Co w takim razie chcesz zrobić?
— Wydostać ją stąd. Nie twierdzę, że ktokolwiek tu ma ją na celowniku. Nie upieram się, że cokolwiek z tego, co mówiła, jest prawdą, ale ktoś zabił Mahalię i ktoś też dobrał się do Bowdena. W Ul Qomie coś się dzieje. Proszę cię o pomoc, Dhatt. Pomóż mi. Nie możemy tego zrobić oficjalnie. Yolanda odmawia współpracy z oficjalnymi czynnikami. Obiecałem się nią zaopiekować, ale to nie jest moje miasto. Pomożesz mi? Nie możemy zaryzykować zrobienia tego w zgodzie z przepisami. Pomożesz mi? Muszę ją przerzucić do Besźel.
Tej nocy nie wróciliśmy do Hiltona. Nie poszliśmy też do mieszkania Dhatta. Nie ulegliśmy lękowi, ale braliśmy go pod uwagę, zachowując się tak, jakby wszystko to mogło być prawdą. Spacerowaliśmy po ulicach.
— Kurwa, nie potrafię uwierzyć, że to robię — powtarzał raz po raz Dhatt. Niemniej oglądał się za siebie częściej ode mnie.
— Możemy znaleźć jakiś sposób, by zwalić winę na mnie — uspokajałem go. Choć podjąłem ryzyko i powiedziałem mu wszystko, co wiedziałem, nie spodziewałem się, że zgodzi się włączyć do sprawy, narazić na niebezpieczeństwo. — Trzymajmy się miejsc, gdzie są tłumy — powiedziałem. — I przeplotów. — W miejscach, gdzie można spotkać więcej ludzi i dwa miasta są blisko siebie, przewidywanie efektów ich wzajemnego oddziaływania nastręcza więcej trudności. To coś więcej niż miasto i miasto. To elementarna arytmetyka miejskiego życia. — Moja wiza pozwala mi wyjechać w każdej chwili — poinformowałem Dhatta. — Możesz załatwić przepustkę Yolandzie?
— Mogę dostać jedną dla siebie. Dla pierdolonego gliny, Borlú.
— Sformułujmy to inaczej. Czy możesz załatwić wizę wyjazdową dla policjantki Yolandy Rodriguez?
Spojrzał na mnie ze zdumieniem. Nadal rozmawialiśmy szeptem.
— Ona nawet nie ma ulqomańskiego paszportu…
— Możesz ją przeprowadzić na drugą stronę czy nie? Nic nie wiem o waszej straży granicznej.
— Niech to chuj strzeli! — warknął. W miarę jak liczba przechodniów na ulicach spadała, fakt, że poruszaliśmy się na piechotę, przestawał być kamuflażem. Wkrótce mógł się przerodzić w jego przeciwieństwo. — Znam lokal, do którego możemy pójść — oznajmił. Właściciel klubu przywitał starszego detektywa z niemal przekonującym zadowoleniem. Lokal mieścił się w piwnicy naprzeciwko brzegu rzeki na skraju ulqomańskiej starówki. Było tam pełno dymu i przyglądających się z uwagą Dhattowi mężczyzn. Nie ulegało wątpliwości, że wiedzą, kim jest, mimo że był po cywilnemu. Przez chwilę sprawiali wrażenie, że myślą, iż przyszedł tu zamknąć ich za przebierankę, ale dał im gestem do zrozumienia, by sobie nie przeszkadzali. Potem skinął na właściciela, wskazując na telefon. Mężczyzna zacisnął usta z niezadowolenia, ale podał mu go nad barem. Starszy detektyw podał telefon mnie. — Święte Światło, zróbmy to — rzekł. — Potrafię ją przeprowadzić przez granicę.
Grała muzyka i słyszeliśmy też donośne głosy skonsternowanych gości. Przysunąłem telefon do siebie, maksymalnie rozciągając przewód, a potem przykucnąłem przy barze, aż moja głowa znalazła się na wysokości żołądków otaczających mnie mężczyzn. Musiałem zadzwonić do centrali, by uzyskać połączenie międzynarodowe, czego nie lubiłem robić.
— Corwi, mówi Borlú.
— Jezu. Daj mi chwilkę. Jezu.
— Przepraszam, że dzwonię tak późno. Słyszysz mnie?
— Jezu. Która godzina? Gdzie jesteś? Ni cholery nie słyszę, straszny…
— Jestem w barze. Posłuchaj, przepraszam, że dzwonię tak późno. Chcę, żebyś coś dla mnie zorganizowała.
— Jezu, szefie, chyba, kurwa, żartujesz?
— Nie. Posłuchaj, Corwi, jesteś mi potrzebna.
Widziałem oczyma wyobraźni, jak pociera twarz, spaceruje sennie po mieszkaniu z telefonem w ręce, może zagląda do kuchni, żeby napić się zimnej wody. Po chwili odezwała się znowu i jej głos był bardziej skupiony.
— Co się stało?
— Wracam.
— Poważnie? Kiedy?
— Właśnie w tej sprawie dzwonię. Dhatt, facet, z którym tu współpracuję, pojedzie ze mną do Besźel. Chcę, żebyś wyszła nam na spotkanie. Czy możesz wszystko zorganizować tak, by sprawa się nie wydała? Corwi, to tajna operacja. Mówię poważnie. Ściany mają uszy.
Nastała długa przerwa.
— Dlaczego ja, szefie? I dlaczego o wpół do trzeciej w nocy?
— Dlatego, że jesteś świetnym fachowcem i wcieleniem dyskrecji. To musi się odbyć po cichu. Chcę, żebyś przyjechała samochodem i wzięła broń. Zabierz też drugi pistolet dla mnie. To wszystko. Chcę też, żebyś zarezerwowała pokój w hotelu dla dwóch osób. Nie jeden z tych, z których zwykle korzystamy. — Znowu zapadła długa cisza. — I posłuchaj… Będzie z nim jeszcze jedna osoba.
— Słucham? Kto?
— Nie mogę ujawniać jej tożsamości. Jak myślisz? Chciała się za darmo przejechać do Besźel. — Zerknąłem przepraszająco na Dhatta, choć w koszmarnym hałasie z pewnością mnie nie słyszał. — Zachowaj dyskrecję, Corwi. To tylko krótka przerwa w śledztwie, tak? Będę również potrzebował twojej pomocy w wysłaniu z Besźel pewnej przesyłki. Rozumiesz?
— Chyba tak, szefie. Aha, szefie, ktoś próbuje się do ciebie dodzwonić. Pyta, jak idzie śledztwo.
— Kto to jest? Jak to, jak idzie?
— Nie wiem kto, nie chciał się przedstawić. Pytał o śledztwo. Kogo aresztowałeś? Kiedy wracasz? Czy znalazłeś zaginioną dziewczynę? Jak wyglądają twoje plany? Nie wiem, skąd ma mój telefon, ale nie ulega wątpliwości, że coś wie.
Dotknąłem Dhatta, by przyciągnąć jego uwagę.
— Ktoś zadaje pytania — oznajmiłem mu. — Nie chce podać nazwiska? — zapytałem Corwi.
— Nie chce i nie poznaję go po głosie. Połączenie jest do dupy.
— A jak brzmi ten głos?
— Mówi z cudzoziemskim akcentem. Amerykańskim. Chyba się boi.
„Kiepskie, międzynarodowe połączenie”.
— Niech to szlag — powiedziałem do Dhatta, zasłaniając ręką słuchawkę. — Bowden próbuje mnie odnaleźć. Na pewno nie chciał dzwonić na nasze numery, bo boi się podsłuchu… To kanadyjski akcent, Corwi. Posłuchaj, kiedy on dzwonił?
— Codziennie. Wczoraj i dzisiaj. Nie chce podać żadnych danych.
— W porządku. Posłuchaj, jeśli odezwie się znowu, powiedz mu coś. Przekaż mu wiadomość ode mnie. Powiedz, że będzie miał jedną szansę. Chwileczkę, daj mi się zastanowić. Powiedz mu, że… że postaram się zapewnić mu bezpieczeństwo. Mogę go wydostać z Ul Qomy. Musimy to zrobić. Wiem, że się boi po tym wszystkim, co się stało, ale sam nie będzie miał szans. Zachowaj to dla siebie, Corwi.
— Jezu, zdecydowanie chcesz mi spierdolić karierę.
W jej głosie pobrzmiewało znużenie. Zaczekałem chwilę, aż się upewniłem, że spełni moją prośbę.
— Dziękuję. Zaufaj mi, on to zrozumie. Nie pytaj o nic. Powiedz mu, że wiemy teraz więcej. Cholera, nie mogę mówić dłużej. — Skrzywiłem się, usłyszawszy głośny trzask pękającej wyszywanej cekinami sukni sobowtóra Ute Lemper. — Powiedz mu, że wiemy teraz więcej i musi do nas zadzwonić. — Rozejrzałem się wkoło, jakbym szukał natchnienia. Znalazłem je. — Podaj mi numer na komórkę Yallyi — poprosiłem Dhatta.
— Hę?
— Nie chce dzwonić do mnie ani do ciebie, więc… — Wyrecytował numer mnie i Corwi. — Powiedz swemu tajemniczemu rozmówcy, żeby zadzwonił pod ten numer, a będziemy mogli mu pomóc. Do mnie też dzwoń od teraz pod ten sam numer, dobra?
— Co to ma znaczyć, do chuja? — oburzył się Dhatt. — Co ty odpierdalasz?
— Będziesz musiał pożyczyć od niej telefon. Potrzebujemy go, żeby Bowden mógł się z nami skontaktować. Boi się, a my nie wiemy, czy ktoś nie założył podsłuchu w naszych. Jeśli do nas zadzwoni, może będziesz zmuszony… — zawahałem się.
— Do czego?
— Jezu, Dhatt, nie w tej chwili, dobra? Corwi?
Nie słyszała mnie. Odłożyła słuchawkę albo stara centrala przerwała połączenie.
Nazajutrz zgodziłem się nawet pojechać z Dhattem do jego biura.
— Im rzadziej będziesz się pokazywał, tym bardziej ludzie będą się zastanawiać, co tu jest grane. W ten sposób tylko przyciągniesz uwagę — stwierdził. I tak wielu jego współpracowników gapiło się na mnie otwarcie. Przywitałem skinieniem głowy dwóch, którzy niedawno bez większego przekonania próbowali wszcząć ze mną sprzeczkę.
— Zaczynam popadać w paranoję — poskarżyłem się.
— Nie, nie, naprawdę się na ciebie gapią. Masz. — Wręczył mi komórkę Yallyi. — Chyba już więcej nie zaprosi cię na kolację.
— Co powiedziała?
— A jak myślisz? To jej telefon, była zdrowo wkurzona. Powiedziałem jej, że go potrzebujemy, ale kazała mi spierdalać. Błagałem, ale nic to nie dało. W końcu po prostu go jej zabrałem i powiedziałem, że to twoja wina.
— Czy możemy znaleźć jakiś mundur? Dla Yolandy… — Obaj pochylaliśmy się nad jego komputerem. Miał nowszą wersję Windowsa niż u mnie w pracy. — To może ułatwić przeprowadzenie jej przez granicę.
Gdy pierwszy raz zadzwonił telefon Yallyi, zamarliśmy w bezruchu i popatrzyliśmy na siebie. Wyświetlił się numer, którego żaden z nas nie znał. Odebrałem połączenie bez słowa, nadal patrząc Dhattowi w oczy.
— Yall? Yall? — Kobieta mówiła po illitańsku. — Mówi Mai, czy… Yall?
— Halo, właściwie to nie Yallya…
— Cześć, Qussim? — Jej głos ucichł. — Kto mówi?
Dhatt wziął ode mnie telefon.
— Halo? Cześć, Mai. Ehe, to mój kolega. Nie, masz rację. Musiałem pożyczyć telefon Yallyi na parę dni. Próbowałaś zadzwonić do domu? Dobra, uważaj na siebie. — Zakończył połączenie i oddał mi telefon. — To kolejny powód, żebyś to ty chodził z tym syfem. Będziesz dostawał od cholery telefonów od jej przyjaciółek, pytających, czy nadal chce iść do kosmetyczki albo czy widziała ostatni film z Tomem Hanksem.
Po paru podobnych telefonach nie podrywaliśmy się już nerwowo, usłyszawszy sygnał. Nie było ich jednak zbyt wiele — wbrew temu, co mówił Dhatt — i żaden nie dotyczył podobnych tematów. Wyobraziłem sobie, że Yallya siedzi przy telefonie w biurze i dzwoni do kolejnych przyjaciółek, winiąc o tę komplikację męża i jego partnera.
— Musimy zakładać jej mundur? — zapytał cicho Dhatt.
— Ty będziesz w mundurze, tak? Jeśli chce się coś ukryć, najlepiej zrobić to na widoku.
— Ty też chcesz dostać mundur?
— A czy to zły pomysł?
Potrząsnął z namysłem głową.
— W pewnym zakresie ułatwi nam zadanie. Myślę, że na naszej granicy wystarczy mi legitymacja. — W Ul Qomie militsya, zwłaszcza oficerowie, była ważniejsza od straży granicznej. — Zgoda.
— Ja pogadam z besźańskimi strażnikami.
— Czy z Yolandą wszystko w porządku?
— Został z nią Aikam. Nie mogę tam wrócić… Każdy powrót…
Nie mieliśmy pojęcia, kto może nas obserwować.
Dhatt za dużo się ruszał i gdy trzeci albo czwarty raz warknął na któregoś ze współpracowników z powodu jakiegoś wyimaginowanego wykroczenia, zaproponowałem, żebyśmy poszli gdzieś na wczesny obiad. Łypnął na mnie spode łba, nie odzywając się ani słowem. W lokalu gapił się ze złością na wszystkich, którzy przechodzili obok stolika.
— Przestaniesz? — zapytałem.
— Kurwa, bardzo się ucieszę, kiedy wreszcie wyjedziesz.
Zadzwonił telefon Yallyi. Uniosłem go bez słowa do ucha.
— Borlú? — usłyszałem.
Zastukałem palcami w blat, by przyciągnąć uwagę Dhatta, i wskazałem na telefon.
— Bowden, gdzie pan jest?
— W bezpiecznym miejscu, Borlú — odpowiedział po besźańsku.
— Nie mówi pan jak człowiek, który czuje się bezpiecznie.
— No pewnie. To dlatego, że wcale nie czuję się bezpiecznie, tak? Pytanie brzmi, jak poważne mam kłopoty — odpowiedział z napięciem w głosie.
— Mogę pana wydostać. — Czy rzeczywiście mogłem? Dhatt wzruszył ramionami w przesadnym geście. — Są na to sposoby. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan jest.
Wydał z siebie dźwięk przypominający śmiech.
— Jasne. Powiem panu, gdzie jestem.
— Co więc pan proponuje? Nie może się pan ukrywać przez całe życie. Jeśli wydostaniemy pana z Ul Qomy, może będę mógł coś zrobić. Besźel to mój teren.
— Nawet pan nie wie, co jest grane…
— Ma pan jedną szansę.
— Pomoże mi pan tak samo jak Yolandzie?
— Ona nie jest głupia — odparłem. — Pozwala sobie pomóc.
— Słucham? Znaleźliście ją? Gdzie…
— Powiedziałem jej to samo, co panu. Tutaj nie mogę pomóc żadnemu z was. W Besźel może mi się to udać. Cokolwiek się dzieje, ktokolwiek wam grozi… — Spróbował coś powiedzieć, ale mu nie pozwoliłem. — W Besźel mam znajomości. Tutaj jestem bezradny. Gdzie pan się ukrywa?
— Nigdzie. Nieważne. Nie… A gdzie pan jest? Nie chcę…
— To świetnie, że udało się panu ukrywać tak długo, ale nie może pan tego robić przez całe życie.
— Nie. Nie. Znajdę pana. Czy… przechodzi pan teraz przez granicę?
— Wkrótce to zrobię — odparłem, mimo woli rozglądając się wokół i ściszając głos.
— Kiedy?
— Wkrótce. Zawiadomię pana, gdy tylko się dowiem. Jak mogę się z panem skontaktować?
— Nie może pan, Borlú. Ja skontaktuję się z panem. Niech pan zatrzyma ten telefon.
— A jeśli zadzwoni pan za późno?
— Będę musiał próbować co parę godzin. Obawiam się, że nie dam panu spokoju.
Przerwał połączenie. Przez chwilę gapiłem się jeszcze na telefon Yallyi, nim wreszcie spojrzałem na Dhatta.
— Kurwa, czy wiesz, jak bardzo mnie wścieka, że nie wiem, do kogo mogę się zwrócić? — wyszeptał Dhatt. — Komu mogę zaufać? — Przerzucił papiery. — Co powinienem komu powiedzieć?
— Wiem.
— Co jest grane? Czy on też chce się wydostać?
— Tak. Boi się. Nie ufa nam.
— Nie mam do niego pretensji.
— Ja też nie.
— Nie mam dla niego żadnych papierów. — Spojrzałem mu w oczy i czekałem. — Święte Światło, Borlú, chyba, kurwa… — szeptał ze złością. — Już dobra, dobra. Spróbuję coś wykombinować.
— Powiedz mi, co mam robić — zacząłem, nie odrywając spojrzenia od jego oczu — do kogo zadzwonić, w którym miejscu można pójść na skróty. Wtedy będziesz mógł mieć do mnie pretensję. Miej ją, Dhatt. Proszę bardzo. Ale na wszelki wypadek weź mundur dla Bowdena.
Biedak nadal nie mógł się zdecydować.
Corwi zadzwoniła do mnie po dziewiętnastej.
— Zrobione — oznajmiła. — Załatwiłam formalności.
— Corwi, mam wobec ciebie dług. Naprawdę.
— Wydaje ci się, że o tym nie wiem, szefie? Ty, twój partner Dhatt i jego, hm, koleżanka, zgadza się? Będę na was czekała.
— Zabierz legitymację i bądź gotowa poprzeć mnie w rozmowach ze strażą graniczną. Kto jeszcze o tym wie?
— Nikt. Znowu przydzielono mnie do ciebie jako kierowcę. O której?
Pytanie brzmiało, jak najłatwiej jest zniknąć? Z pewnością istniał jakiś wykres, starannie wykreślona krzywa. Czy trudniej jest kogoś zauważyć, gdy wokół nie ma nikogo innego, czy raczej wtedy, gdy jest jednym z wielu?
— Nie za późno. Nie o drugiej w nocy.
— Cholernie mnie to cieszy.
— Wtedy bylibyśmy na przejściu zupełnie sami. Ale też nie pośrodku dnia. Zbyt wielkie ryzyko, że ktoś nas pozna. — Po zmierzchu. — O ósmej — zdecydowałem. — Jutro wieczorem.
Była zima i szybko robiło się ciemno. Na przejściu nadal będą tłumy, ale wszystko spowije senny półmrok. Łatwo umkniemy uwadze innych.
Nasza praca nie ograniczała się do lewych sztuczek. Niektóre zadania musieliśmy wykonać. Przygotować raporty o stanie śledztwa i skontaktować się z rodzinami. Przyglądałem się Dhattowi przy pracy, od czasu do czasu udzielając mu sugestii pomagających skomponować uprzejmy, beztreściowy list z wyrazami żalu, adresowany do państwa Geary. Kontaktowanie się z nimi było obecnie zadaniem ulqomańskiej militsyi. Nie poczułem się lepiej na myśl, że mój duch znajduje się w tym liście, obserwuje ich zza słów przypominających szkło weneckie, a oni nie mogą zobaczyć mnie, jednego z jego autorów.
Opowiedziałem Dhattowi o miejscu — nie znałem adresu, ale opisałem mu w przybliżeniu topografię i rozpoznał je — położonym w parku w niewielkiej odległości od mieszkania, w którym ukrywała się Yolanda. Powiedziałem mu, żeby spotkał się tam ze mną jutro wieczorem.
— Jeśli ktoś będzie pytał, powiedz, że siedzę nad papierami w hotelu. Wyjaśnij, że w Besźel musimy się użerać z mnóstwem niedorzecznej biurokracji, więc mam co robić.
— Kurwa, cały czas mówimy tylko o tym, Tyad. — Dhatt był tak pobudzony, że nie mógł usiedzieć w miejscu. Gryzł się faktem, że nie wie, komu można zaufać, nie ma do kogo się zwrócić. — Może to twoja wina, a może nie, ale podejrzewam, że do końca kariery będę wygłaszał pierdolone pogadanki w szkołach.
Obaj się zgadzaliśmy, że Bowden najprawdopodobniej już nie zadzwoni, ale pół godziny po północy telefon biednej Yallyi znowu się odezwał. Byłem pewien, że to Bowden, chociaż nic nie powiedział. Tuż przed siódmą rano zadzwonił znowu.
— Pana głos nie brzmi najlepiej, doktorze.
— Co się dzieje?
— I jak pan zdecydował?
— Jedziecie do Besźel? Yolanda jest z wami? Ona też tam będzie?
— Ma pan jedną szansę, doktorze. — Zapisałem w notesie umówione czasy. — Jeśli nie chce pan, żebym po pana przyjechał, proszę czekać pod głównym wejściem do Hali Łącznikowej o siódmej wieczorem.
Przerwałem połączenie. Próbowałem robić notatki, nakreślić plan na papierze, ale nie byłem w stanie pracować. Bowden już więcej nie dzwonił. Zjadłem wczesne śniadanie, cały czas trzymając telefon w ręce albo kładąc go na blacie tuż obok. Nie wymeldowałem się z hotelu. Lepiej nie zdradzać swoich planów. Przerzuciłem ubrania, by sprawdzić, czy nie ma wśród nich czegoś, czego wolałbym nie zostawiać. Nic takiego nie znalazłem. Zabrałem tylko swój nielegalny egzemplarz Między miastem a miastem i na tym koniec.
Na dotarcie do kryjówki Yolandy i Aikama poświęciłem niemal cały dzień. Swój ostatni dzień w Ul Qomie. Kilkakrotnie pojechałem taksówkami aż na krańce miasta.
— Długo pan tu zostanie? — zapytał ostatni taksówkarz.
— Parę tygodni.
— Spodoba się tu panu — zapewnił, mówiąc po illitańsku z entuzjazmem początkującego. — To najlepsze miasto na świecie.
Był Kurdem.
— To niech mi pan pokaże swoje ulubione miejsca. Nie będzie pan miał kłopotów? — zapytałem. — Słyszałem, że nie wszyscy tu lubią cudzoziemców…
Prychnął lekceważąco.
— Mnóstwo tu durniów, ale to i tak najlepsze miasto.
— Długo już pan tu jest?
— Cztery lata z kawałkiem. Jeden rok w obozie…
— Obozie dla uchodźców?
— Ehe, w obozie, a potem trzyletni kurs, żeby dostać obywatelstwo. Nauka illitańskiego i, no wie pan, przeoczania tego drugiego miejsca, żeby nie przekroczyć.
— Nie chciał się pan wybrać do Besźel?
Znowu prychnął pogardliwie.
— A co tam jest? Ul Qoma jest najlepsza. — Zabrał mnie pod orchidarium i pod stadion Xhincis Kann. Z pewnością nieraz już woził turystów w te miejsca, ale gdy zapytałem go, co sam lubi najbardziej, zaczął mi pokazywać ogródki działkowe, w których oprócz rodowitych ulqoman siedzieli zajęci grą w szachy ci spośród Kurdów, Pakistańczyków, Somalijczyków i przybyszy z Sierra Leone, którym udało się spełnić surowe warunki uzyskania wstępu do miasta. Członkowie różnych społeczności spoglądali na siebie nawzajem z uprzejmą niepewnością. Na skrzyżowaniu kanałów taksówkarz, uważając, by nie powiedzieć nic jednoznacznie nielegalnego, pokazał mi miejsce, gdzie jednostki z dwóch miast, statek wycieczkowy z Ul Qomy i kilka niezauważalnych besźańskich barek transportowych, wymijały się na wodzie. — Widzi pan? — zapytał.
Mężczyzna stojący po drugiej stronie pobliskiej śluzy, na wpół ukryty wśród tłumu i niskich, miejskich drzewek, patrzył prosto na nas. Spojrzałem mu w oczy — przez chwilę nie byłem pewien, ale potem zdecydowałem, że na pewno przebywa w Ul Qomie, więc nie popełniłem przekroczenia — lecz zaraz odwrócił wzrok. Próbowałem śledzić go wzrokiem, ale szybko zniknął mi z oczu.
Dokonując wyboru między różnymi proponowanymi przez kierowcę atrakcjami, pamiętałem, by trasa za każdym razem przecinała całe miasto. Przyglądałem się w lusterku jego zachwyconej nieoczekiwanym zarobkiem twarzy. Jeśli śledzili nas jacyś agenci, musieli być bardzo zręczni i ostrożni. Po trzech godzinach zapłaciłem absurdalną cenę w walucie znacznie twardszej od tej, w której sam zarabiałem, i kazałem się wysadzić w miejscu, gdzie dziwki stały pod tanimi sklepami ze starzyzną. Za rogiem zaczynało się blokowisko, w którym ukrywali się Yolanda i Aikam.
Przez chwilę myślałem, że zwiali. Zamknąłem oczy, ale nie przestałem powtarzać szeptem pod drzwiami:
— To ja, Borlú, to ja.
Wreszcie drzwi się otworzyły i Aikam wpuścił mnie do środka.
— Przygotuj się — poleciłem Yolandzie. Wydawała mi się jeszcze brudniejsza niż wtedy, gdy widziałem ją poprzednio, a także chudsza i bardziej podobna do wystraszonego zwierzęcia. — Weź dokumenty. Bądź gotowa zgadzać się ze wszystkim, co ja i mój partner powiemy straży granicznej. I niech twój chłopak pogodzi się z myślą, że nie jedzie z nami, bo nie zamierzamy urządzać sceny pożegnania w Hali Łącznikowej. Wywozimy cię z miasta.
Kazała Aikamowi zostać w pokoju. Z początku wyglądało na to, że jej nie posłucha, ale w końcu go zmusiła. Nie ufałem mu, nie byłem pewien, czy nie narobi kłopotów.
Raz po raz dopytywał się, dlaczego nie może jechać z nami. Yolanda pokazała mu, że zapisała jego numer, i obiecała, że zadzwoni do niego z Besźel, a potem z Kanady. Dopiero po kilku takich zapewnieniach zgodził się zostać. Stał jak coś porzuconego i przyglądał się z przygnębieniem, jak zamykamy za sobą drzwi. Potem ruszyliśmy szybko przez ciemniejący park ku miejscu, gdzie czekał na nas Dhatt w nieoznakowanym policyjnym samochodzie.
— Witaj, Yolando. — Siedzący za kierownicą starszy detektyw przywitał ją skinieniem głowy. — Narobiłaś mi od cholery kłopotów. — Potem kiwnął głową do mnie i ruszył. — O co tu chodzi, do cholery? Kto cię tak wkurzył, panno Rodriguez? Spieprzyłaś całe moje życie. Przez ciebie zgodziłem się współpracować z tym cudzoziemskim świrem. Ubrania są z tyłu — oznajmił. — Oczywiście wyrzucą mnie za to z roboty. — Całkiem możliwe, że nie przesadzał. Yolanda gapiła się na niego, aż wreszcie zerknął w lusterko i warknął: — Wydaje ci się, że będę podglądał, do cholery? — Skuliła się na tylnym siedzeniu i zaczęła ściągać ubranie, by je zastąpić nawet nieźle pasującym mundurem militsyi. — Panno Rodriguez, proszę słuchać poleceń i trzymać się blisko. Może się zjawić jeszcze jeden gość i dla niego również mamy takie ładne ubranko. A to dla ciebie, Borlú. Może nam oszczędzić kłopotów. — Na kurtce naszyto godło militsyi. Rozprostowałem materiał, by było wyraźnie widoczne. — Kurwa, szkoda, że nie ma epoletów. Mógłbym cię zdegradować.
Nie próbował kluczyć, nie popełnił błędu typowego dla tych, którzy są czegoś winni i mają powody do obaw. Jechał wolniej i ostrożniej niż otaczające nas samochody. Wybierał główne ulice, a także migał reflektorami, gdy inni kierowcy mu przeszkadzali, zgodnie z ulqomańskim zwyczajem. Te sygnały agresywnego gniewu przypominały uliczny alfabet Morse’a: błysk, błysk, zajechałeś mnie, błysk, błysk, błysk, zdecyduj się.
— Zadzwonił jeszcze raz — poinformowałem cicho Dhatta. — Może się zjawić. W takim przypadku…
— No dobra, powiedz to jeszcze raz, niszczycielu mojej kariery. W takim przypadku przejdzie granicę z nami, tak?
— Musi się stąd wydostać. Masz dla niego dokumenty?
Zaklął i walnął pięścią w kierownicę.
— Kurwa, naprawdę żałuję, że nie przyszedł mi do głowy żaden pomysł na wykręcenie się od tego pierdolonego syfu. Mam nadzieję, że skurwysyn się nie zjawi. Że dorwie go Orciny. — Yolanda gapiła się na niego ze zdumieniem. — Sprawdzę, kto ma służbę. Bądź gotowy sięgnąć do portfela. Kurwa, w ostateczności dam mu swoje dokumenty.
Zobaczyliśmy Halę Łącznikową, widoczną ponad dachami budynków, za przewodami telefonicznymi i zaporami balonowymi na kilka dobrych minut przed dotarciem na miejsce. Najpierw minęliśmy, przeoczając ją najlepiej, jak potrafiliśmy, zwróconą tyłem do Ul Qomy besźańską część budynków. Kolejki besźan i wracających do domu ulqoman posuwały się naprzód z pełną irytacji cierpliwością. Gdzieś błyskał kogut besźańskiego radiowozu. Byliśmy zobowiązani przeoczać to wszystko i robiliśmy to, ale nie mogliśmy zapomnieć, że wkrótce znajdziemy się po tamtej stronie. Okrążyliśmy ogromny gmach, docierając do alei Ul Maidin i wejścia położonego naprzeciwko Świątyni Nieuniknionego Światła. Kolejka jadących do Besźel pojazdów posuwała się powoli naprzód. Dhatt zaparkował krzywo, wjeżdżając na krawężnik z typową dla militsyi ostentacją, a potem wysiadł, machając kluczykami. Wmieszaliśmy się w tłum zmierzający na wielki plac przed Halą Łącznikową.
Funkcjonariusze na pierwszym posterunku nie pytali nas o nic. Nie odezwali się ani słowem, gdy przedzieraliśmy się przez szeregi ludzi i omijaliśmy stojące samochody. Przeprowadzili nas przez służbowe przejście do wnętrza Hali Łącznikowej. Pochłonął nas ogromny budynek.
Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, rozejrzałem się na wszystkie strony. Obaj nie zatrzymywaliśmy spojrzeń nawet na chwilę. Szedłem za Yolandą. Mundur wyraźnie krępował jej ruchy. Przyglądałem się handlarzom sprzedającym żywność i ciuchy, strażnikom, turystom, bezdomnym oraz milicjantom. Wybraliśmy najbardziej dostępne z wielu wejść, szerokie i proste, nakryte starym, ceglanym sklepieniem. Dobrze było stamtąd widać ogromne wnętrze hali oraz tłumy napierające z obu stron na posterunek graniczny. Tych, którzy chcieli przejść z Besźel do Ul Qomy, było wyraźnie więcej.
Po dotarciu do tego punktu obserwacyjnego po raz pierwszy od dłuższego czasu nie musieliśmy przeoczać sąsiedniego miasta. Mogliśmy się gapić na drogę łączącą je z Ul Qomą, granicę, pas ziemi niczyjej, drugą granicę, a potem samo Besźel. Leżało na wprost przed nami. Czekały na nas niebieskie światła, siny odcień Besźel, ledwie widoczny za opuszczonym szlabanem dzielącym od siebie oba państwa, ten sam radiowóz, który przeoczyliśmy przed kilkunastoma minutami. Gdy ruszyliśmy przed siebie, zauważyłem stojącą na podwyższeniu, z którego besźańscy pogranicznicy obserwowali tłum, kobietę w mundurze policzai. Była jeszcze bardzo daleko, po besźańskiej stronie szlabanów.
— Corwi. — Nie zdawałem sobie sprawy, że wypowiedziałem jej nazwisko na głos, dopóki Dhatt na mnie nie spojrzał.
— To ona? — zapytał. Chciałem mu odpowiedzieć, że kobieta jest za daleko, bym mógł mieć pewność. — Chwileczkę — dodał jednak. Oglądał się za siebie. Oddzieliliśmy się nieco od zmierzającego do Besźel tłumu, staliśmy między kolejkami pieszych a szeregiem powoli posuwających się naprzód pojazdów. Dhatt miał rację. W jednym ze stojących za nami mężczyzn było coś podejrzanego. Jego wygląd nie przyciągał uwagi. Nieznajomy kulił się na zimnie, spowity w bury ulqomański płaszcz. Niemniej zbliżał się ukradkiem do nas, przecinając pod kątem kolejkę pieszych. Zauważyłem za jego plecami niezadowolone twarze. Przepychał się ku nam. Yolanda zobaczyła, że na niego patrzymy, i jęknęła cicho. — Ruszaj — warknął Dhatt. Wsparł dłoń na plecach kobiety i popchnął ją w stronę wejścia do tunelu. Zauważyłem jednak, że śledząca nas postać również próbuje przyśpieszyć, w takim stopniu, w jakim pozwalał na to otaczający ją tłum. Nieznajomy zbliżał się do nas. Odwróciłem się i podążyłem ku niemu.
— Przeprowadź ją na drugą stronę granicy — poleciłem Dhattowi, nie oglądając się na niego. — Yolando, idź w stronę tej kobiety zpoliczai. — Przyśpieszyłem kroku. — Ruszaj.
— Niech pan zaczeka — sprzeciwiła się dziewczyna, ale usłyszałem, że Dhatt ją skarcił. Skupiłem uwagę na zbliżającym się mężczyźnie. Z pewnością zauważył, że idę ku niemu. Zawahał się i wsadził rękę za pazuchę. Sięgnąłem do pasa, ale przypomniałem sobie, że w tym mieście nie wolno mi nosić broni. Tamten cofnął się o krok albo dwa. Potem uniósł ręce i odwinął zasłaniający twarz szalik. Zawołał mnie po nazwisku. To był Bowden.
Wyciągnął coś — pistolet, zwisający mu w palcach, jakby Bowden był na niego uczulony. Skoczyłem ku niemu i usłyszałem za plecami nagły wydech. Potem rozległ się drugi, a za nim krzyki. Dhatt wołał mnie po nazwisku.
Bowden kierował spojrzenie w jakiś punkt położony za mną. Obejrzałem się. Dhatt przykucnął między samochodami w odległości kilku metrów. Pochylał się nisko, wrzeszcząc na cały głos. Ludzie w samochodach również pochylali głowy. Ich krzyki rozprzestrzeniały się na kolejki pieszych w Besźel i w Ul Qomie. Dhatt pochylał się nad leżącą bezwładnie na ziemi Yolandą. Nie widziałem jej wyraźnie, ale na twarzy miała krew. Starszy detektyw trzymał się za bark.
— Oberwałem! — zawołał. — Yolanda… Światło, Tyad, zastrzelili ją…
Gdzieś daleko doszło do nagłego zamieszania. Besźański tłum kłębiący się na drugim końcu ogromnej hali ogarnęła zwierzęca panika. Ludzie uciekali od kogoś, kto opierał się na czymś, nie, unosił to w obu rękach. Celował z karabinu.
Rozległ się kolejny cichy, nagły dźwięk, ledwie się przebijający przez krzyki. Strzał, wyciszony przez tłumik albo akustykę hali. Gdy jednak go usłyszałem, skoczyłem już na Bowdena i przewróciłem go na ziemię. Dźwięk uderzającego w ścianę pocisku był głośniejszy od samego strzału. Odłamki muru posypały się na wszystkie strony. Spanikowany Bowden dyszał ciężko. Ścisnąłem mocno jego nadgarstek, aż wypuścił broń. Nie pozwalałem mu wstać, uniemożliwiając snajperowi celny strzał.
— Padnij! Wszyscy padnij! — krzyczałem. Tłum osuwał się na kolana, tak ospale, że trudno w to było uwierzyć. W miarę jak ludzie uświadamiali sobie niebezpieczeństwo, kulili się i krzyczeli coraz głośniej. Usłyszałem odgłos hamującego gwałtownie samochodu, a potem kolejne zbiorowe westchnienie, gdy kula uderzyła w cegły.
Przycisnąłem Bowdena do nawierzchni.
— Tyad! — zawołał Dhatt.
— Mów do mnie — odkrzyknąłem. Wszędzie zaroiło się od strażników. Unosili broń, rozglądali się wokół, wykrzykiwali do siebie bezsensowne polecenia.
— Postrzelił mnie, ale to nic groźnego — odparł. — Yolanda dostała w głowę.
Uniosłem wzrok. Strzały umilkły. Wyprostowałem się nieco, spoglądając na ściskającego ranę Dhatta i martwą Yolandę. Uniosłem głowę jeszcze wyżej i ujrzałem, że militsya zmierza już do strzegącego trupa Dhatta. Po drugiej stronie granicy policjanci biegli ku miejscu, z którego padły strzały. Hamował ich jednak rozhisteryzowany tłum. Corwi rozglądała się na wszystkie strony. Czy mnie widziała? Krzyczałem. Zabójca uciekał.
Ludzie jemu również blokowali drogę, ale, gdy było to konieczne, wywijał karabinem jak maczugą i tłum się rozpraszał. Z pewnością wydano już rozkaz zablokowania wyjścia, ale jak szybko dotrą na miejsce? Zbieg dotarł już do części tłumu, która nie widziała, jak strzelał. Był dobry, zapewne więc porzuci broń, by zniknąć w ciżbie.
— Niech to diabli.
Ledwie widziałem zabójcę. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Do wyjścia został mu jeszcze spory kawałek drogi. Przyjrzałem się uważnie jego włosom i ubraniu, zapamiętując każdy szczegół: ostrzyżony na jeża; szary dres z położonym kapturem, czarne spodnie. Nic z tego nie przyciągało uwagi. Czy zostawił już broń? Zagłębił się w tłumie.
Wstałem, trzymając w ręku pistolet Bowdena, śmieszny P38, ale naładowany i w dobrym stanie. Ruszyłem w stronę posterunku granicznego, lecz nie było szans, bym zdołał się przedostać w tym chaosie. Co gorsza, obie grupy pograniczników były podekscytowane i wymachiwały bronią. Nawet jeśli mundur pozwoli mi przejść przez ulqomański posterunek, besźanie z pewnością mnie zatrzymają. Zresztą zabójca był już zbyt daleko, bym zdołał go doścignąć. Zawahałem się.
— Dhatt, sprowadź pomoc przez radio — zawołałem. — Pilnuj Bowdena.
Potem odwróciłem się i pobiegłem w drugą stronę, do czekającego w Ul Qomie samochodu Dhatta.
Tłum usuwał mi się z drogi, zauważając mundur militsyi i pistolet, który trzymałem w dłoni, funkcjonariusze zaś widzieli, że jeden z nich kogoś ściga, dlatego nie próbowali mnie powstrzymywać. Włączyłem sygnał i ruszyłem w drogę.
Wcisnąłem gaz do dechy i pomknąłem wokół Hali Łącznikowej, omijając miejscowe i zagraniczne pojazdy. Syrena zbijała mnie z tropu. Nie byłem przyzwyczajony do ulqomańskiego sygnału. Jego „ya, ya, ya” brzmiało bardziej jękliwie od naszego alarmu. Zabójca z pewnością przedzierał się przez tunel wypełniony przerażonymi, zdezorientowanymi ludźmi. Światła i dźwięk syreny otwierały mi drogę. W Ul Qomie ustępowano mi ostentacyjnie, na besźańskim miejscowtórze ulicy zaś z niewypowiedzianą paniką, zwykle towarzyszącą u nas zagranicznym dramatom. Poruszyłem gwałtownie kierownicą. Samochód skręcił w prawo, podskakując na besźańskich torach tramwajowych.
Gdzie była Przekroczeniówka? Ale przecież nie popełniono przekroczenia.
Nie popełniono przekroczenia, mimo że zamordowano kobietę na oczach wszystkich, strzałem zza granicy. To było zabójstwo i usiłowanie zabójstwa, ale pociski przemknęły nad przejściem granicznym w Hali Łącznikowej. To było okrutne, podłe, wyrafinowane morderstwo, ale zamachowiec podjął wszelkie możliwe kroki, by uniknąć przekroczenia. Wybrał miejsce, w którym mógł legalnie patrzeć z Besźel na Ul Qomę, i wycelował wzdłuż jedynej trasy łączącej ze sobą oba miasta. Można powiedzieć, że zbrodnię zaplanowano z wręcz przesadnym poszanowaniem dla granic miast, membrany dzielącej od siebie Ul Qomę i Besźel. Nie było przekroczenia i Przekroczeniówka nie miała prawa się wtrącać. Tylko besźańska policja znajdowała się w tym samym mieście, co zabójca.
Ponownie skręciłem w prawo i wróciłem w miejsce, gdzie znajdowałem się przed godziną. W Ul Qomie była to ulica Weipay, stanowiąca przeplot z besźańskim wejściem do Hali Łącznikowej. Podjechałem tak blisko wejścia, jak tylko pozwolił mi tłum, a potem zahamowałem gwałtownie. Wysiadłem i wskoczyłem na dach samochodu. Wkrótce ulqomańscy funkcjonariusze zapytają mnie — swego domniemanego kolegę — co właściwie robię, ale na razie stałem na dachu. Po chwili wahania postanowiłem, że nie będę się gapił na uciekających z tunelu besźan. Rozglądałem się wkoło, obserwując Ul Qomę. Dopiero po chwili skierowałem wzrok w kierunku hali, nie zmieniając wyrazu twarzy ani w żaden inny sposób nie zdradzając, że interesuje mnie drugie miasto. Nikt nie mógłby się do mnie przyczepić. Na moje nogi padały czerwone i niebieskie światła alarmowe.
Pozwoliłem sobie zauważyć, co się dzieje w Besźel. Nadal znacznie więcej ludzi próbowało wejść do Hali Łącznikowej, niż ją opuścić, ale w miarę narastania paniki pojawił się niebezpieczny przeciwprąd. Doszło do zamieszania, obie grupy mieszały się ze sobą, ludzie niewiedzący, co zobaczyli albo usłyszeli, blokowali drogę tym, którzy świetnie wiedzieli, co się stało, i próbowali uciekać. Ulqomanie przeoczali besźańską kotłowaninę, odwracali wzrok i przechodzili na drugą stronę ulicy, omijając szerokim łukiem zagraniczne kłopoty.
— Cofać się, cofać…
— Wpuśćcie nas, co jest…?
Pośród grupek spanikowanych uciekinierów wypatrzyłem śpieszącego się mężczyznę. Przyciągnął moją uwagę, ponieważ bardzo się starał nie biec zbyt szybko ani nie unosić głowy za wysoko. Pomyślałem, że to zabójca, potem, że to nie on, a na koniec znowu, że on. Przepchnął się przez ostatnią rozwrzeszczaną rodzinę i przez chaotyczny kordon besźańskiej policzai. Funkcjonariusze usiłowali przywrócić porządek, nie wiedząc, co właściwie powinni robić. Mężczyzna przeszedł obok nich, odwrócił i oddalił szybkim, ale nie nazbyt szybkim krokiem.
Z moich ust musiał się wyrwać jakiś dźwięk, bo odległy o kilkadziesiąt metrów zabójca obejrzał się za siebie. Zauważyłem, że mnie zobaczył, a potem instynktownie przeoczył, z powodu mojego munduru, dlatego że byłem w Ul Qomie. Musiał coś jednak spostrzec, gdyż odwracając wzrok, przyśpieszył kroku. Widziałem go już kiedyś, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć gdzie. Rozejrzałem się rozpaczliwie wokół, ale żaden z besźańskich policjantów nie wiedział, że to ścigany człowiek, a ja byłem w Ul Qomie. Zeskoczyłem z samochodu i ruszyłem szybko za mordercą.
Ulqoman odpychałem na boki, besźanie zaś próbowali mnie przeoczać, ale byli zmuszeni odsuwać się pośpiesznie. Zarejestrowałem ich zdziwione miny. Poruszałem się szybciej niż zabójca. Nie patrzyłem na ściganego, ale na jakieś obiekty w Ul Qomie, pozwalające mi utrzymać go w polu widzenia. Śledziłem go, ale nie skupiałem na nim spojrzenia, utrzymując się na granicy legalności. Gdy szedłem przez plac, dwóch ulqomańskich milicjantów zapytało mnie o coś, ale zignorowałem ich. Zabójca z pewnością usłyszał odgłos moich kroków. Gdy byłem kilkadziesiąt metrów od niego, odwrócił się nagle i otworzył oczy ze zdumienia. Nadal jednak zachowywał ostrożność i nie skupił na mnie spojrzenia. Zarejestrował moją obecność i ponownie skierował wzrok na Besźel, przyśpieszając kroku. Przetruchtał na ukos przez jezdnię, zmierzając ku ErmannStrász, ruchliwej ulicy położonej za prowadzącymi do Kolyub torami tramwajowymi. W Ul Qomie ulica, na której się znajdowaliśmy, nosiła nazwę Saq Umir. Ja również przyśpieszyłem.
Znowu się obejrzał i przyśpieszył jeszcze bardziej, przedzierając się przez besźański tłum. Co chwila patrzył na boki, zaglądając do oświetlonych kolorowym blaskiem świec kawiarni albo do księgarń. W Ul Qomie to były spokojne uliczki. Powinien był wejść do jakiegoś sklepu. Być może nie zrobił tego dlatego, że na chodnikach musiałby się przedzierać przez przeplotowy tłok. A może jego ciało buntowało się przeciwko myśli o szukaniu schronienia w ślepej uliczce. Zaczął biec.
Morderca skręcił w lewo, w mniejszy zaułek. Nadal za nim podążałem. Był szybki, szybszy ode mnie. Biegł jak żołnierz. Odległość między nami rosła. Besźańscy straganiarze i przechodnie gapili się na mordercę, a ulqomańscy na mnie. Uciekinier przeskoczył przez blokujący mu drogę kosz na śmieci. Wiedziałem, że mi nie przyjdzie to tak łatwo. Uświadomiłem sobie, dokąd zmierza. Starówki obu miast tworzą ciasny przeplot, ale przy ich granicach Besźel i Ul Qoma zaczynają się rozdzielać, pojawiają się alteracje i jednolite obszary. To nie był, nie mógł być, pościg. To było dwóch przyśpieszających ludzi. On uciekał w swoim mieście, a ja ścigałem go gniewnie w swoim.
Wydałem z siebie nieartykułowany krzyk. Jakaś staruszka spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Nie patrzyłem na zbiega, nadal na niego nie patrzyłem. Z gorliwą praworządnością gapiłem się na Ul Qomę — na światła, graffiti, przechodniów, a wszystko to ulqomańskie. Zbliżał się do żelaznych poręczy, zakrzywionych w tradycyjnym besźańskim stylu. Był zbyt daleko. Dotarł do jednolitej ulicy, istniejącej tylko w Besźel. Obejrzał się na mnie. Dyszałem ciężko ze zmęczenia.
Przez ulotną chwilę — za krótko, by można go było o cokolwiek oskarżyć, ale z pewnością celowo — spojrzał prosto na mnie. Znałem go, ale nie wiedziałem skąd. Przyjrzał mi się z progu czysto zagranicznego lądu i rozciągnął lekko usta w triumfalnym uśmieszku. Potem ruszył ku miejscom, do których nie mógł za nim podążyć nikt przebywający w Ul Qomie.
Uniosłem pistolet i strzeliłem mu prosto w pierś.
Gdy padał na ziemię, ujrzałem zdumienie na jego twarzy. Ze wszystkich stron dobiegły mnie krzyki, najpierw spowodowane wystrzałem, potem widokiem krwi i padającego ciała, a na koniec świadomością mojego straszliwego występku.
— Przekroczeniówka.
— Przekroczeniówka.
Z początku pomyślałem, że wzywają ją wstrząśnięci świadkowie zbrodni. Potem jednak tam, gdzie jeszcze przed chwilą nie dostrzegałem żadnych regularnych ruchów, a tylko kłębiący się bez celu tłum, pojawiły się zamazane sylwetki. To ci przybysze o obliczach tak nieruchomych, że ledwie mogłem w nich rozpoznać ludzkie twarze, wypowiedzieli owo budzące lęk słowo. Przybyli na miejsce zbrodni.
— Przekroczeniówka. — Jakaś zjawa o złowrogim licu złapała mnie tak mocno, że nie miałbym szans się wyrwać, nawet gdybym chciał to zrobić. Zauważyłem ciemny kształt przykrywający ciało zabitego.
— Przekroczeniówka — powtórzył jakiś głos tuż przy moim uchu. Ktoś wypchnął mnie bez trudu z miejsca, w którym się znajdowałem. Bardzo szybko oddaliłem się od besźańskich świec i ulqomańskich neonów, zmierzając w kierunku, który nie miał sensu w żadnym z tych miast.
— Przekroczeniówka — usłyszałem po raz kolejny. Poczułem dotyk i pochłonęła mnie ciemność. Wraz z brzmieniem tego słowa ucichła wszelka świadomość.