Część pierwsza BESŹEL

Rozdział pierwszy

Nie widziałem ulicy ani większej części osiedla. Otaczały nas bloki koloru ziemi. Przez okna wyglądali mężczyźni w podkoszulkach oraz potargane kobiety z pełnymi napojów kubkami w dłoniach. Wszyscy gapili się na nas, jedząc śniadanie. Otwartą przestrzeń między budynkami ukształtowano kiedyś na podobieństwo pola golfowego — rzeźba terenu w dziecinnej wersji. Może mieli zamiar posadzić tu drzewa i wykopać staw. Był tu niewielki zagajnik, ale wszystkie drzewka uschły.

Trawniki zaniedbano, przecinały je ścieżki wydeptane między stertami śmieci i ślady pozostawione przez koła. Zauważyłem kilku zajętych różnymi czynnościami policjantów. Nie przybyłem tu pierwszy — widziałem Barda Naustina i paru innych — ale byłem najstarszy stopniem. Poszedłem za sierżantem tam, gdzie zgromadziła się większość moich kolegów — między niską, walącą się wieżę a skatepark otoczony wielkimi pojemnikami na śmieci w kształcie bębnów. Naprzeciwko stojących funkcjonariuszy na murku siedziała zgraja dzieciaków. Nad wszystkim krążyły mewy.

— Inspektorze.

Odpowiedziałem na to powitanie skinieniem głowy. Ktoś zaproponował mi kawę, ale potrząsnąłem głową i spojrzałem na kobietę, którą przyszedłem tu zobaczyć.

Leżała obok rampy. Nic nie może być bardziej nieruchome od trupów. Wiatr porusza ich włosami, tak jak robił to teraz, a one w ogóle na to nie reagują. Leżała w brzydkiej pozie — nogi miała skrzyżowane, jakby próbowała wstać, ręce dziwnie wygięte, a twarz zwróconą ku ziemi.

Młoda kobieta. Brązowe włosy związała sobie w warkoczyki sterczące jak łodygi roślin. Była prawie naga. Zasmuciłem się na widok gładkiej, gołej skóry, pozbawionej gęsiej skórki mimo zimnego poranka. Miała na sobie tylko pończochy ze spuszczonymi oczkami i jeden but na wysokim obcasie. Sierżant zauważyła, że mu się przyglądam, i przywołała mnie skinieniem dłoni w miejsce, gdzie leżał drugi.

Od chwili znalezienia ciała minęło około dwóch godzin. Zerknąłem raz jeszcze na zwłoki i pochyliłem się, wstrzymując oddech, by przyjrzeć się twarzy. Zobaczyłem tylko jedno, otwarte oko.

— Gdzie Shukman?

— Jeszcze tu nie dotarł, inspektorze.

— Niech ktoś do niego zadzwoni i każe mu się pośpieszyć.

Stuknąłem palcami w zegarek. Odpowiadałem za to, co nazywamy miejscem zbrodni. Nikt nie ruszy stąd zwłok, dopóki nie zjawi się patolog, Shukman, mieliśmy też jednak inne rzeczy do roboty. Sprawdziłem, czy jesteśmy dobrze widoczni. Staliśmy na uboczu i zasłaniały nas puszki na śmieci, ale i tak czułem spojrzenia gapiów, jakby chodziły po mnie owady. Kręciliśmy się w kółko bez celu.

Między dwoma pojemnikami postawiono na boku wilgotny materac. Obok leżały zardzewiałe kawałki żelastwa pomieszane ze starymi łańcuchami.

— Tym ją przykryto — wyjaśniła Lizbyet Corwi, młoda, inteligentna policjantka, z którą współpracowałem już w paru sprawach. — Trudno powiedzieć, by była dobrze ukryta, ale pewnie na pierwszy rzut oka wyglądała jak kupa śmieci.

Zauważyłem ciemniejszy prostokąt otaczający zabitą — pozostałość skapującej z materaca rosy. Naustin przykucnął obok niego, wpatrując się w ziemię.

— Dzieciaki, które odkryły ciało, zdjęły go w połowie.

— Jak je znalazły?

Corwi wskazała na ślady łap.

— Spłoszyły padlinożerców i uciekły w diabły, gdy się zorientowały, co to jest. Zawiadomiły policję, a kiedy nasi ludzie tu dotarli…

Zerknęła na dwóch nieznanych mi posterunkowych.

— Zdjęli materac?

Skinęła głową.

— Mówią, że chcieli sprawdzić, czy ofiara jeszcze żyje.

— Jak się nazywają?

— Shushkil i Briamiv.

— A to są odkrywcy? — zapytałem, wskazując głową na pilnowanych przez policjantów nastolatków, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Wszyscy pochylali głowy, wlepiając w ziemię zimne spojrzenia.

— Tak. To żujki.

— Wczesnoporanni poszukiwacze?

— Tak to się nazywa? — zapytała. — Może ubiegają się o tytuł ćpuna miesiąca albo jakiś inny syf. Byli tu sporo przed siódmą. Najwyraźniej tak jest zorganizowany skatepark. Zbudowano go dopiero parę lat temu, wcześniej nic tu nie było, ale miejscowi zdążyli już sporządzić harmonogram. Od północy do dziewiątej rano tylko żujk; od dziewiątej do jedenastej miejscowy gang układa plan dnia; od jedenastej do północy deskorolki i łyżworolki.

— Znaleźliście coś przy nich?

— Jeden chłopak miał mały kozik. Naprawdę maleńki. Nie załatwiłby nim nawet szczura mlecznego. To zabawka. I wszyscy mieli po działce. Nic więcej. — Wzruszyła ramionami. — Nie mieli towaru przy sobie. Znaleźliśmy go pod murem, ale… — znowu wzruszyła ramionami — nie było tu nikogo innego.

Przywołała jednego z policjantów i otworzyła jego torbę.

W środku były małe wiązki zlepionej żywicą trawy. W ulicznym slangu mówią na to „feld”. Stanowi mieszankę Catha edulis doprawionej tytoniem, kofeiną i czymś mocniejszym oraz włókien szklanych albo czegoś w tym rodzaju, co kaleczy dziąsła, wprowadzając narkotyk do krwi. Ta nazwa to gra słów w trzech językach. Tam gdzie rośnie, narkotyk nazywa się „khat”, a „cat” to angielskie określenie zwierzęcia, które w naszym języku nazywa się „feld”. Powąchałem towar. Był kiepskiej jakości. Potem podszedłem do czworga nastolatków, drżących z zimna pomimo puchowych kurtek.

Sup, policeman? — zapytał jeden z chłopców, próbując przemawiać w hiphopowym angielskim z silnym besźańskim akcentem. Uniósł wzrok i spojrzał mi w oczy, ale twarz miał bladą. Ani on, ani jego towarzysze nie wyglądali za dobrze. Z miejsca, w którym siedzieli, nie było widać martwej kobiety, ale nawet nie próbowali patrzeć w jej stronę.

Z pewnością zdawali sobie sprawę, że znaleźliśmy feld i wiemy, że należy do nich. Mogli nas nie zawiadamiać, a po prostu uciec.

— Jestem inspektor Borlú — przedstawiłem się. — Z Brygady Najpoważniejszych Zbrodni.

Nie powiedziałem: „Jestem Tyador”. Świadków w tym wieku trudno jest przesłuchiwać. Są już zbyt dojrzali na mówienie po imieniu, eufemizmy i zabawki, ale jeszcze za młodzi, by być regularnymi przeciwnikami w grze o jasno określonych regułach.

— Jak się nazywasz? — zapytałem.

Chłopak zawahał się, zastanawiając się, czy użyć ulicznej ksywki, ale postanowił tego nie robić.

— Vilyem Barichi.

— Wy ją znaleźliście? — Skinął głową i pozostali zrobili to samo. — Opowiedz mi o tym.

— Przyszliśmy tu, bo, no wie pan, i… — Vilyem zaczekał chwilę, ale nie wspomniałem ani słowem o narkotykach. Opuścił wzrok. — Zobaczyliśmy, że pod tym materacem coś jest i ściągnęliśmy go. Były tam…

Pozostała trójka spojrzała na Vilyema, który zawahał się, najwyraźniej pod wpływem przesądnego strachu.

— Wilki? — podpowiedziałem. Popatrzyli na siebie.

— Aha. Kurde, małe, parszywe stado węszyło tu i…

— Pomyśleliśmy sobie…

— Ile czasu minęło od tej chwili? — zapytałem.

Vilyem wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Dwie godziny?

— Był tu ktoś jeszcze?

— Widzieliśmy paru facetów, jakiś czas przedtem.

— Dilerów?

Znowu wzruszył ramionami.

— Była też furgonetka. Podjechała tu po trawie, zatrzymała się i zaraz potem odjechała. Z nikim nie rozmawialiśmy.

— Kiedy przyjechała ta furgonetka?

— Nie wiem.

— Było jeszcze ciemno — zaoferowała się z pomocą jedna z dziewczyn.

— Dobra. Słuchajcie wszyscy. Dostaniecie śniadanie i coś do picia, jeśli chcecie. — Skinąłem na ich strażników. — Rozmawialiśmy z rodzicami?

— Są już w drodze, szefie. Tylko z jej starymi… — wskazał na jedną z dziewczyn — nie możemy się skontaktować.

— Próbujcie dalej. Zawieźcie ich do nas.

Czworo nastolatków popatrzyło na siebie.

— Kurde, no co jest — sprzeciwił się niepewnym głosem chłopak, który nie był Vilyemem. Wiedział, że obowiązujące w jego środowisku zasady żądają, by sprzeciwił się moim poleceniom, ale chciał pojechać z policjantami. Czarna herbata, chleb, wypełnianie papierów, nuda i blask świetlówek, wszystko to bardzo się różniło od ściągania z trupa ciężkiego od wilgoci, nieporęcznego materaca na pogrążonym w mroku podwórku.


* * *

Zjawili się Stepen Shukman i jego asystent, Hamd Hamzinic. Spojrzałem znacząco na zegarek, ale patolog mnie zignorował. Pochylił się, charcząc, nad ciałem, stwierdził zgon i zaczął dyktować spostrzeżenia Hamzinicowi.

— Ile czasu minęło? — zapytałem.

— Około dwunastu godzin — odparł Shukman, naciskając na jedną z kończyn kobiety. Ciało się zakołysało. Zdążyło już zesztywnieć, a ponieważ jego pozycja nie była stabilna, zapewne zaraz po śmierci ofiara leżała na innym podłożu. — Nie zabito jej tutaj.

Nieraz już słyszałem, że jest świetnym patologiem, ale osobiście nigdy nie zauważyłem, by był więcej niż kompetentny.

— Gotowe? — zapytał kobietę z ekipy technicznej. Zrobiła jeszcze dwa różne ujęcia, a potem skinęła głową. Shukman z Hamzinikiem przetoczyli ciało. Wydawało się, że zesztywniała ofiara stawia im opór. Po przewróceniu na plecy wyglądała niedorzecznie, jak ktoś, kto udaje martwego owada. Kołysała się na plecach, unosząc ku górze wykrzywione kończyny. Spoglądała na nas spod uchylonych powiek. Jej twarz zamarła w grymasie wysilonego zdumienia, jakby bez końca dziwiła się samej sobie. Była młoda, a intensywny, rozmazany teraz makijaż nadawał jej twarzy wygląd posiniaczonej. Nie sposób było określić, jak wyglądała za życia, jaką twarz ujrzą oczyma duszy znajomi, gdy usłyszą jej nazwisko. Potem, gdy sztywność minie, może łatwiej będzie to zobaczyć. Przód jej ciała pokrywała krew, ciemna jak ziemia. Błysnęły flesze.

— Hej, witamy przyczynę zgonu — odezwał się Shukman, przemawiając do ran na klatce piersiowej. Lewy policzek przeszywała długa, czerwona szrama, zakrzywiająca się poniżej żuchwy. Całą twarz przecięto wpół. Na długości kilku centymetrów rana była gładka, biegła wzdłuż zarysów ciała jak pociągnięcie pędzlem. Gdy jednak zbiegała na szyję, poniżej rozwartych ust, robiła się paskudnie poszarpana. Kończyła się — albo zaczynała — głęboką dziurą, wyszarpaną w miękkiej tkance za kością. Kobieta kierowała na mnie niewidzące oczy.

— Zróbcie też parę zdjęć bez fleszy — poleciłem.

Podobnie jak kilku innych, odwróciłem wzrok, gdy Shukman zaczął szeptać. Podglądanie go przy podobnych czynnościach wydawało się nieprzyzwoitością. Umundurowani eksperci z ekipy pracującej na miejscu zbrodni — w naszym slangu zwaliśmy ich „mektekami” — przeszukiwali teren we wciąż się poszerzającym kręgu. Zaglądali pod walające się na ziemi odpadki i sprawdzali ślady pozostawione przez pojazdy. Wszędzie stawiali znaczniki i robili zdjęcia.

— No dobra. — Shukman wstał. — Zabierzmy ją stąd.

Dwóch mężczyzn ułożyło ciało na noszach.

— Jezu, zakryjcie ją — odezwałem się. Ktoś wyciągnął koc, nie wiem skąd, i wszyscy ruszyli w stronę samochodu Shukmana.

— Wezmę się do roboty po południu — zapowiedział patolog. — Zajrzysz do mnie?

Pokiwałem niezobowiązująco głową i ruszyłem w stronę Corwi.

— Naustin — zawołałem, ustawiając się tak, by kobieta znalazła się w zasięgu naszej rozmowy. Uniosła wzrok i zbliżyła się nieco.

— Słucham, inspektorze.

— Co o tym sądzisz?

Popił łyk kawy, spoglądając na mnie nerwowo.

— To chyba dziwka — stwierdził. — Tak mi przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka, inspektorze. W tej okolicy, naga, pobita? I… — Wskazał na przesadnie umalowaną twarz. — Dziwka.

— Pobiła się z klientem?

— Ehe, ale… No wiesz, gdyby chodziło tylko o rany na ciele, można by pomyśleć, że może nie zrobiła tego, czego od niej żądał, i wkurzył się albo coś. Ale to. — Znowu dotknął swego policzka z niespokojną miną. — To wygląda inaczej.

— Psychol?

Wzruszył ramionami.

— Niewykluczone. Pociął ją, zabił i wyrzucił ciało. Bezczelny skurczybyk. Guzik go obchodziło, że ją znajdziemy.

— Bezczelny albo głupi.

— Albo bezczelny i głupi.

— Bezczelny, głupi sadysta — skwitowałem. Spojrzał na mnie. „Niewykluczone”. — W porządku — ciągnąłem. — To możliwe. Pogadaj z miejscowymi dziewczynami. Wypytaj mundurowych, którzy znają okolicę. Dowiedz się, czy mieli ostatnio z kimś kłopoty. Zrób jej zdjęcia. Musimy poznać nazwisko Fulany[1] N.N. — oznajmiłem, używając nazwiska rutynowo nadawanego nieznanym kobietom. — Na początek pogadaj z Barichim i jego kolegami. Bądź uprzejmy, Bardo, nie musieli nas zawiadamiać. Mówię poważnie. Weź ze sobą Ramirę. — Ramira Yaszek świetnie umiała zadawać pytania. — Zadzwonisz do mnie po południu? — Gdy oddalił się poza zasięg słuchu, powiedziałem do Corwi: — Jeszcze kilka lat temu zabójstwo ulicznej dziewczyny przyciągnęłoby znacznie mniej policjantów.

— Wiele się zmieniło — odparła. Była niewiele starsza od ofiary.

— Naustin pewnie nie był zachwycony, że wysyłam go na ulicę, ale nie skarżył się, jak zauważyłaś.

— Wiele się zmieniło — powtórzyła.

— Czyżby?

Uniosłem brew, spoglądając na Naustina, i czekałem, co powie Corwi. Pamiętałem, jak się przyczyniła do rozwiązania sprawy zniknięcia Shulbana, która okazała się znacznie bardziej skomplikowana, niż się początkowo spodziewaliśmy.

— No wiesz, nie możemy zapominać o innych możliwościach.

— To znaczy?

— Jej makijaż — odparła. — No wiesz, to wszystko matowe brązy. Warstwa jest gruba, ale to nie… Wydęła usta jak wamp. — A czy zauważyłeś jej włosy? — Zauważyłem. — Nie są farbowane. Przejedź się ze mną GunterStrász, tam, gdzie kręcą się dziewczyny. Pewnie ze dwie trzecie są zrobione na blond, a reszta na czarno, krwawoczerwono albo inny taki syf. I… — Poruszyła palcami, jakby obracała w nich włosy. — Są brudne, ale poza tym w znacznie lepszym stanie od moich.

Przesunęła dłonią po swoich włosach o rozdwojonych końcach.

Dla większości prostytutek w Besźel, zwłaszcza w takich okolicach jak ta, najważniejsze było jedzenie i ubrania dla dzieci, feld albo crack dla nich, jedzenie dla nich, a dopiero potem różne inne rzeczy. Odżywka do włosów zajmuje dość dalekie miejsce na tej liście. Spojrzałem na resztę funkcjonariuszy. Naustin szykował się już do wyruszenia w drogę.

— No dobra — skwitowałem. — Znasz tę okolicę?

— Leży raczej na uboczu, tak? To pogranicza Besźel. Mój rejon to Lestov. Sprowadzili kilkoro z nas, kiedy wiadomość do nich dotarła. Ale parę lat temu przenieśli mnie tutaj, więc trochę się orientuję.

Lestov również było właściwie przedmieściem. Od śródmieścia dzieliło je około sześciu kilometrów. My znajdowaliśmy się jeszcze dalej na południe, za Mostem Yovica, na wąskim pasemku lądu między zatoką Bulkya a pobliskim ujściem rzeki. Formalnie rzecz biorąc, była to wyspa, choć przemysłowe ruiny łączyły ją z kontynentem tak ściśle, że trudno ją było za taką uznać. W Kordvennie znajdowały się domy mieszkalne, magazyny oraz tanie sklepiki, pomazane niezliczonymi graffiti. Dzielnica leżała tak daleko od serca Besźel, że łatwo było o niej zapomnieć. Nie tak, jak o slumsach położonych bliżej śródmieścia.

— Długo tu siedziałaś? — zapytałem.

— Standardowo, pół roku. Widziałam głównie to, czego można się spodziewać: uliczne kradzieże, bójki między naćpanymi dzieciakami, narkotyki i prostytucja.

— A morderstwa?

— Przez ten czas zdarzyły się dwa albo trzy. Chodziło o prochy. W większości przypadków gangi nie posuwają się tak daleko. Potrafią walczyć ze sobą bez zwracania na siebie uwagi BNZ.

— To znaczy, że ktoś spieprzył sprawę.

— Ehe. Albo nie bał się nas.

— Dobra. Chcę, żebyś się zajęła tą sprawą. Co masz obecnie na głowie?

— Nic, co nie mogłoby zaczekać.

— Chcę, żebyś przeniosła się tu na pewien czas. Masz jeszcze jakieś kontakty w dzielnicy? — Wydęła wargi. — Odszukaj je, jeśli zdołasz. Jeśli się nie uda, pogadaj z miejscowymi gliniarzami i poznaj nazwiska ich informatorów. Chcę, żebyś ruszyła w teren. Rozejrzyj się po… jak właściwie się nazywa ta okolica?

— To wioska. — Roześmiała się bez śladu wesołości. — Nazywa się Pocost.

— Faktycznie wioska — przyznałem. — Zobaczymy, co uda ci się znaleźć.

— Mój komisarz nie będzie zadowolony.

— Pogadam z nim. To Bashazin, tak?

— Załatwisz mi oddelegowanie?

— Na razie tak tego nie nazywajmy. Chciałbym po prostu, żebyś się skupiła na tej sprawie. Wszystkie informacje przekazuj bezpośrednio mnie. — Podałem jej numery na komórkę i do biura. — Później będziesz mogła mi pokazać atrakcje Kordvenny. I… — Zerknąłem na Naustina, a ona to zauważyła. — Miej wszystko na oku.

— On zapewne ma rację, szefie. To najprawdopodobniej był bezczelny sadysta.

— Najprawdopodobniej. Ale dowiedzmy się, dlaczego miała takie zadbane włosy.

Mamy własną klasyfikację instynktu. Wszyscy wiemy, że w czasach, gdy jeszcze patrolował ulice, komisarz Kerevan rozwiązał kilka spraw, podążając za tropami całkowicie pozbawionymi logicznego sensu, natomiast głównemu inspektorowi Marcobergowi taka sztuka nie udała się nigdy i swe niezłe wyniki zawdzięcza wyłącznie żmudnej pracy. Nigdy nie zwaliśmy tych niewyjaśnionych domysłów „przeczuciami”, obawiając się, że przyciągnęłoby to uwagę wszechświata. Niemniej owe domysły się zdarzały i wiedzieliśmy, że jeden z nich się zbliża, gdy któreś z nas nagle całowało własne palce i dotykało piersi w miejscu, gdzie teoretycznie mógłby wisieć amulet Warshy, świętego patrona niewytłumaczalnych olśnień.

Gdy zapytałem Shushkila i Briamiva, dlaczego przesunęli materac, byli zaskoczeni, potem zaczęli się bronić, a na koniec się obrazili. Kazałem im stanąć do raportu. Gdyby przeprosili, zapomniałbym o sprawie. Przygnębiająco często spotykałem się ze śladami policyjnych butów rozdeptujących plamy krwi, zamazanymi odciskami palców czy zanieczyszczeniem albo zagubieniem próbek.

Na granicach otwartego terenu zebrała się grupka dziennikarzy. Petrus Jakiśtam, Valdir Mohli, młody facet nazwiskiem Rackhaus i kilku innych.

Wołali do mnie: „Inspektorze!”, „Inspektorze Borlú!”, a nawet „Tyador!”.

Większość dziennikarzy zawsze była uprzejma i słuchała mnie, gdy kazałem im się odsunąć. W ostatnich latach pojawiło się też jednak trochę bardziej agresywnych, nieobyczajnych gazet, inspirowanych, a w niektórych przypadkach kontrolowanych, przez brytyjskich albo północnoamerykańskich właścicieli. To było nieuniknione. Szczerze mówiąc, nasze stare gazety były niezbyt ciekawe, a niekiedy wręcz nudne. Niepokoił mnie nie tyle trend w kierunku poszukiwania sensacji czy nawet irytujące zachowanie młodych reporterów, ile raczej cechująca ich tendencja do trzymania się scenariuszy napisanych jeszcze przed ich przyjściem na świat. Jednym z przykładów był Rackhaus, piszący dla tygodnika o nazwie „Rejal!”. Z pewnością, gdy próbował ze mnie wyciągnąć pewne fakty, mimo że wiedział, iż nie mogę mu ich zdradzić, albo próbował przekupić młodszych rangą funkcjonariuszy, co czasami mu się udawało, nie musiał ciągle powtarzać: „Czytelnicy mają prawo wiedzieć”.

Gdy pierwszy raz usłyszałem od niego te słowa, nawet ich nie zrozumiałem. Po besźańsku słowo „prawo” ma tak wiele znaczeń, że zamierzony sens wymykał mi się. Musiałem przetłumaczyć zdanie w myślach na angielski — władam tym językiem całkiem nieźle — by zrozumieć, co chciał powiedzieć. Wierność utartej frazie była dla niego ważniejsza niż jasność przekazu. Zapewne nie poczułby się usatysfakcjonowany, dopóki nie warknąłbym na niego, nazywając go „sępem” albo „padlinożercą”.

— Wiecie, co wam powiem — oznajmiłem reporterom. Oddzielała nas od siebie rozciągnięta przez policję taśma. — Dziś po południu odbędzie się konferencja prasowa w budynku BNZ.

— O której godzinie?

Zrobili mi zdjęcia.

— Zawiadomimy cię, Petrus.

Rackhaus powiedział coś, co zignorowałem. Odwróciłem się i spojrzałem na koniec GunterStrász, widoczny między brudnymi, ceglanymi budynkami. Na wietrze unosiły się śmieci. Takie widoki ogląda się wszędzie. Jakaś staruszka powoli oddalała się kołyszącym krokiem. Odwróciła głowę, oglądając się na mnie, i spojrzała mi w oczy. Zastanawiałem się, czy chciała mi coś powiedzieć. W mgnieniu oka zauważyłem jej strój, sposób chodzenia, postawę i spojrzenie.

Nagle uświadomiłem sobie, że wcale nie jest na GunterStrász i nie powinienem jej zobaczyć.

Natychmiast odwróciłem się zawstydzony. Ona postąpiła tak samo, równie szybko jak ja. Uniosłem głowę, spoglądając na opadający do lądowania samolot. Po kilku sekundach znowu zerknąłem w tamtą stronę, przeoczając oddalającą się pośpiesznie staruszkę. Zamiast patrzeć na nią i jej cudzoziemską ulicę, z uwagą kierowałem spojrzenie na GunterStrász i fasady budynków tej zubożałej dzielnicy.

Rozdział drugi

Kazałem jednemu z policjantów zawieźć mnie na północ od Lestov, nieopodal mostu. Nie znałem tej okolicy zbyt dobrze. Rzecz jasna bywałem już na wyspie. Zwiedzałem ruiny ze szkolną wycieczką i później też od czasu do czasu tu zaglądałem, ale rejony mojej pracy znajdowały się gdzie indziej. Znaki wskazujące drogę do ważniejszych punktów okolicy przybito do murów cukierni i małych warsztatów. Kierując się nimi, dotarłem na przystanek tramwajowy położony na ładnym placu. Stanąłem w miejscu między domem opieki oznaczonym klepsydrą a sklepem z przyprawami. W powietrzu unosił się zapach cynamonu.

Po chwili zabrzmiał metaliczny dzwonek i nadjechał kołyszący się na torach tramwaj. Nie usiadłem, choć połowa miejsc w wagonie była wolna. Wiedziałem, że w miarę posuwania się na północ, ku śródmieściu Besźel, liczba pasażerów będzie się zwiększała. Stałem blisko okna, przyglądając się nieznanym mi ulicom.

Pomyślałem o zwiniętej pod materacem kobiecie obwąchiwanej przez padlinożerców. Wyjąłem komórkę i zadzwoniłem do Naustina.

— Czy szukają śladów na materacu? — zapytałem.

— Powinni szukać, szefie.

— Sprawdź to. Jeśli techniczni wzięli się do roboty, to w porządku, ale Briamiv i ten jego pieprzony kumpel potrafiliby zapomnieć o kropce na końcu zdania.

Może była nowa w branży. Może gdyby spotkało ją to tydzień później, włosy miałaby zrobione na seksowny blond.

Nadrzeczne dzielnice mają mieszaną zabudowę. Wiele budynków pochodzi sprzed stulecia albo nawet sprzed kilku. Tramwaj jechał wąskimi zaułkami, w których Besźel — co najmniej połowa wszystkiego, co mijaliśmy — otaczało nas ciasno ze wszystkich stron. Pojazd zwolnił, posuwając się chwiejnie za samochodami — miejscowymi i tymi, które były gdzie indziej — aż wreszcie dotarł do przeplotu, gdzie wszystkie besźańskie budynki były sklepami z antykami. Interes szedł nieźle, biorąc pod uwagę sytuację panującą od kilku lat w mieście. Ludzie wystawiali na sprzedaż eleganckie meble na wysoki połysk, za kilka besźańskich marek opróżniając mieszkania z rodzinnych pamiątek.

Niektórzy autorzy wstępniaków okazywali optymizm. Choć przywódcy wydzierali się na siebie w Ratuszu równie zapamiętale jak zawsze, wielu młodszych działaczy wszystkich partii nauczyło się współpracować, dbając przede wszystkim o dobro Besźel. Każda kropla zagranicznych inwestycji — a ku zdumieniu wszystkich te krople się zdarzały — przybliżała ożywienie gospodarki. Do miasta wprowadziło się nawet kilka firm specjalizujących się w zaawansowanych technologiach, choć wątpię, by miało to cokolwiek wspólnego z niedawną nieudolną kampanią, próbującą promować Besźel jako „Deltę Krzemową”.

Wysiadłem przy pomniku króla Vala. W śródmieściu było tłoczno. Przepychałem się przez tłum, przepraszając obywateli i miejscowych turystów, innych zaś starannie przeoczając, aż wreszcie dotarłem do budynku BNZ. Obok spotkałem dwie grupy turystów, prowadzone przez besźańskich przewodników. Przystanąłem na schodach, spoglądając wzdłuż UropaStrász. Musiałem próbować kilka razy, nim wreszcie złapałem sygnał.

— Corwi?

— Słucham, szefie?

— Znasz tę okolicę. Czy istnieje możliwość, że mamy do czynienia z przekroczeniem?

Nastała chwila ciszy.

— To nie wydaje się prawdopodobne — odpowiedziała wreszcie kobieta. — Ta okolica jest niemal jednorodna. A już z całą pewnością wioska Pocost.

— Niemniej niektóre odcinki GunterStrász…

— Ehe, ale najbliższy przeplot dzieli od tego punktu kilkaset metrów. Nie mogliby… — Sprawca albo sprawcy musieliby podjąć straszliwe ryzyko. — Chyba możemy to wykluczyć — zakończyła.

— Dobra. Zawiadom mnie, jak ci idzie. Niedługo zadzwonię.


* * *

Miałem sporo papierkowej roboty przy innych trwających nadal śledztwach. Dokumenty czekały w kolejce jak samoloty krążące nad lotniskiem. Kobieta pobita na śmierć przez swego chłopaka, któremu do tej pory udawało się wymykać nam, mimo że na lotnisku znali jego nazwisko i odciski palców. Styelim — staruszek zaskoczył ćpuna włamującego się do jego mieszkania i otrzymał śmiertelny cios kluczem do nakrętek, za który sam złapał. Tej sprawy również nie mogliśmy zamknąć. Młody mężczyzna nazwiskiem Avid Avid, który wykrwawił się z rany w głowie po ciosie zadanym przez rasistę. Na ścianie nad nim napisano „Śmierdzący ébru”. W tej sprawie współpracowałem z kolegą z wydziału specjalnego, Shenvoiem, który już od czasów poprzedzających zabójstwo Avida był naszą wtyczką w skrajnie prawicowych organizacjach działających w Besźel.

Kiedy jadłem obiad za biurkiem, zadzwoniła Ramira Yaszek.

— Właśnie skończyłam przesłuchiwać dzieciaki, szefie.

— I co?

— Powinieneś się cieszyć, że nie znają lepiej swoich praw. Gdyby je znały, musielibyśmy przedstawić Naustinowi zarzuty.

Potarłem powieki i przełknąłem trzymany w ustach kęs.

— Co takiego zrobił?

— Kumpel Barichiego, Sergev, próbował pyskować, więc Naustin zadał mu pytanie pięścią w usta, a potem poinformował go, że jest głównym podejrzanym. — Zakląłem. — Cios nie był za mocny. Dzięki niemu łatwiej mi było gudcopować. — Ukradliśmy słowa gudcop i badcop z angielskiego, a potem zrobiliśmy z nich czasowniki. Naustin był jednym z gliniarzy, którzy zbyt łatwo uciekali się do brutalnych metod. Niekiedy okazują się one skuteczne. Są podejrzani, którzy muszą spaść ze schodów podczas przesłuchania, ale raczej nie ma wśród nich nadąsanych nastoletnich żujków. — Tak czy inaczej, nic wielkiego się nie stało — skwitowała Yaszek. — Ich zeznania się zgadzają. Siedzieli we czwórkę na tych drzewach. Pewnie brzydko się zabawiali. Tkwili tam parę dobrych godzin. W pewnej chwili, nie pytaj, o której, bo nie usłyszysz nic więcej niż „było jeszcze ciemno”, jedna z dziewczyn zauważyła furgonetkę jadącą po trawie do skateparku. Nie przejęła się tym zbytnio, bo tam ciągle ktoś załatwia jakieś interesy, coś wyrzuca i tak dalej. Samochód okrążył skatepark, wrócił, a potem przyśpieszył i odjechał.

— Przyśpieszył?

Zapisywałem to w notesie, jednocześnie próbując drugą ręką sprawdzić na komputerze pocztę. Połączenie ciągle się zrywało. Załączniki były za duże na możliwości systemu.

— Ehe. Musiało im się śpieszyć. Mieli w dupie zawieszenie. To właśnie przyciągnęło jej uwagę.

— Opis?

— Szary. Dziewczyna nie zna się na markach.

— Pokaż jej zdjęcia, może zidentyfikuje typ.

— Już się robi, szefie. Zawiadomię cię. Później przyjechały jeszcze dwa wozy. Barichi mówi, że chodziło o interesy.

— To może utrudnić odczytanie śladów kół.

— Po jakiejś godzinie obmacywania dziewczyna powiedziała reszcie o tej furgonetce i wszyscy poszli sprawdzić, czy czegoś nie wyrzuciła. Powiedziała, że czasami można znaleźć stare odtwarzacze, buty, książki i inny taki syf.

— Ale tym razem znaleźli zwłoki.

Niektóre wiadomości wreszcie przeszły. Jedna z nich pochodziła od naszych fotografów. Otworzyłem ją i zacząłem oglądać zdjęcia.

— Tak, znaleźli zwłoki — potwierdziła kobieta.


* * *

Wezwał mnie komisarz Gadlem. Jego cichy głos o teatralnym brzmieniu i wystudiowana łagodność były pozbawione wszelkiej subtelności, ale zawsze pozwalał mi prowadzić sprawy po swojemu. Siedziałem i słuchałem, jak przeklina, stukając w klawiaturę. Na skrawkach papieru przyczepionych z boku ekranu miał zapisane hasła do baz danych.

— To było na blokowisku? — zapytał.

— Tak.

— Gdzie?

— Na południowych przedmieściach. Młoda kobieta, rany zadano ostrym narzędziem. Zabrał ją Shukman.

— Prostytutka?

— Niewykluczone.

— Niewykluczone — powtórzył, otaczając ucho dłonią. — Ale… Słyszę to „ale”. No dobra, kieruj się nosem. Jeśli kiedyś uznasz za stosowne zapoznanie mnie z przyczynami swych wątpliwości, zrób to, dobra? Kto jest twoim zastępcą?

— Naustin. Mam też do pomocy posterunkową Corwi. To świetna policjantka i zna okolicę.

— To jej rejon?

Skinąłem głową. Był całkiem niedaleko.

— Co jeszcze masz otwartego?

— W tej chwili?

Powiedziałem mu. Komisarz skinął głową. Choć nie zakończyłem tamtych spraw, pozwolił mi się zająć Fulaną N.N.


* * *

— Widziałeś cały ten interes?

Była już prawie dziesiąta wieczorem, od chwili znalezienia ofiary minęło przeszło czterdzieści godzin. Jechaliśmy ulicami w pobliżu GunterStrász. Siedząca za kierownicą Corwi nie próbowała ukrywać munduru, mimo że jechaliśmy nieoznakowanym samochodem. Wczoraj wróciłem do domu bardzo późną nocą, potem spędziłem ranek na tych ulicach i teraz wróciłem tu znowu.

Na szerszych ulicach i w paru innych miejscach można się było natknąć na przeploty, ale tak daleko od śródmieścia większa część okolicy była jednorodna. Garstka budynków w staroświeckim besźańskim stylu, kilkustopniowe dachy i wielokomorowe okna. To były podupadłe fabryki i magazyny. Niektóre z nich miały po kilkadziesiąt lat. W wielu wybito szyby. Były zamknięte albo wykorzystywano je tylko do połowy. Zasłonięte deskami fasady. Sklepy spożywcze o zadrutowanych drzwiach. Starsze, walące się frontony w klasycznym besźańskim stylu. Niektóre przerobiono na kaplice albo apteki, inne były wypalone i wyglądały jak kiepsko wykonane kopie samych siebie.

Nie mieszkało tu wielu ludzi, ale okolica z pewnością nie była opustoszała. Kręcący się po ulicach mieszkańcy wyglądali jak elementy krajobrazu, jakby byli tu od zawsze. Dziś rano było ich mniej niż zazwyczaj, ale tylko nieznacznie.

— Widziałeś, jak Shukman robił sekcję?

— Nie. — Patrzyłem na mijane domy, sprawdzając na planie, gdzie jesteśmy. — Kiedy tam dotarłem, było już po wszystkim.

— Brzydzisz się? — zapytała.

— Nie.

— Hm… — Uśmiechnęła się i skręciła. — Musiałbyś tak odpowiedzieć, nawet gdyby to była nieprawda.

— Masz rację — odparłem, choć wcale tak nie było.

Co chwila pokazywała mi punkty orientacyjne. Nie powiedziałem jej, że byłem już dziś rano w Kordvennie i orientuję się w okolicy. Nie próbowała ukrywać munduru, ponieważ w przeciwnym razie niektórzy mogliby pomyśleć, że próbujemy ich wciągnąć w pułapkę. Dzięki temu będą wiedzieli, że tak nie jest, a fakt, iż nie przyjechaliśmy tu siniakiem, jak nazywaliśmy czarno-granatowe radiowozy, powie im, że nie mamy zamiaru ich nękać. To było skomplikowane!

Większość otaczających nas ludzi była w Besźel i ich widzieliśmy. Nędza dodatkowo szpeciła besźańskie stroje, tradycyjnie już bezbarwne i nieciekawie skrojone. Mówiono, że w Besźel zawsze panuje niemodna moda. Zdarzały się jednak wyjątki. Niektóre z nich znajdowały się gdzie indziej, przeoczaliśmy je więc zaraz po zauważeniu, ale młodzi besźanie również często wkładali stroje barwniejsze od noszonych przez rodziców.

Większość besźańskich mężczyzn i kobiet — czy powtarzanie tej frazy ma sens? — nie robiło nic poza wałęsaniem się po ulicach, wracaniem z późno kończącej się zmiany, łażeniem z jednego domu do drugiego albo chodzeniem do sklepów. Niemniej jednak patrzyliśmy na to wszystko jak na panoramę pełną zagrożeń. Działo się tu wystarczająco wiele podejrzanych rzeczy, byśmy nie musieli uznawać owej reakcji za czystą paranoję.

— Dziś rano znalazłam kilku miejscowych, którzy kiedyś ze mną rozmawiali — poinformowała mnie Corwi. — Zapytałam ich, czy o czymś słyszeli. — Wjechała w ciemniejszy obszar, gdzie równowaga przeplotu przesuwała się na drugą stronę. Umilkliśmy na pewien czas, dopóki znowu nie otoczyły nas wyższe latarnie w znajomym stylu art deco. W ich świetle, na zakrzywiającej się ulicy przed nami, widzieliśmy stojące pod murami kobiety sprzedające seks. Wszystkie przyglądały się nam z uwagą. — Ale szczęście mi nie sprzyjało — dokończyła.

Podczas poprzedniej wyprawy nie miała nawet zdjęcia ofiary. W tak wczesnej fazie korzystało się tylko z jawnych kontaktów: sprzedawców w sklepach monopolowych, księży z pobudowanych tu przysadzistych kościółków, garstki ostatnich księży-robotników, odważnych staruszków z sierpem i krzyżem wytatuowanym na bicepsie bądź przedramieniu i półkami pełnymi besźańskich przekładów książek Gutiérreza, Rauschenbuscha i Canaana Banany. Wszyscy spędzali teraz swój czas, siedząc na gankach. Corwi mogła jedynie zapytać, co potrafią jej opowiedzieć o wydarzeniach w wiosce Pocost. Słyszeli o morderstwie, ale nie wiedzieli nic więcej.

Teraz mieliśmy zdjęcie. Dostałem je od Shukmana. Wymachiwałem nim, kiedy wysiedliśmy z samochodu. Dosłownie wymachiwałem, by kobiety widziały, że chcemy im coś pokazać i nie mamy zamiaru ich aresztować.

Corwi znała niektóre z nich. Przyglądały się nam, paląc papierosy. Było zimno i jak wszyscy, którzy je zobaczyli, zastanawiałem się, czy nogi nie marzną im w samych pończochach. Rzecz jasna płoszyliśmy im klientów. Mnóstwo miejscowych odwracało spojrzenia na nasz widok. Zauważyłem, że mijający nas siniak zwolnił nagle, hamując ruch. Z pewnością liczyli na łatwe aresztowanie, ale potem kierowca oraz pasażer zauważyli mundur Corwi. Zasalutowali tylko i odjechali. Pomachałem im.

— Czego chcecie? — zapytała kobieta w tandetnych butach na wysokich obcasach.

Pokazałem jej zdjęcie.

Oczyścili twarz Fulany N.N., ale pozostały widoczne pod makijażem obrażenia. Mogli całkowicie usunąć je z fotografii, ale szok wywołany widokiem ran nieraz pomaga w przesłuchaniu. Zrobili zdjęcia przed ogoleniem głowy. Zmarła nie wyglądała spokojnie. Robiła wrażenie niecierpliwej.

— Nie znam jej — odpowiadały kolejne kobiety. Nie dostrzegałem w ich twarzach wyrazu pośpiesznie ukrytego rozpoznania. Zbierały się w bladym świetle lampy ku konsternacji gapiów czających się na granicy ciemności, i przekazywały sobie zdjęcie. Niektóre okazywały współczucie, inne nie, ale żadna nie znała Fulany.

— Co się stało?

Podałem wizytówkę kobiecie, która zadała to pytanie. Miała smagłą twarz świadczącą o semickich bądź tureckich przodkach, ale mówiła po besźańsku bez śladu akcentu.

— Próbujemy się tego dowiedzieć.

— Czy mamy powody do obaw?

— Hm…

Umilkłem.

— Jeśli dojdziemy do wniosku, że tak, zawiadomimy was, Sayra — uratowała mnie Corwi.

Zatrzymaliśmy się przy grupce młodych mężczyzn pijących mocne wino przed salą bilardową. Corwi wysłuchała kilku sprośnych uwag, a potem podała im zdjęcie.

— Po co tu przyszliśmy? — zapytałem cicho.

— To początkujący gangsterzy, szefie — wyjaśniła. — Obserwuj ich reakcję.

Nawet jeśli coś wiedzieli, niczym się nie zdradzili. Oddali zdjęcie i obojętnie przyjęli moją wizytówkę.

Powtórzyliśmy tę samą procedurę z innymi grupami. Za każdym razem czekaliśmy potem przez kilka minut w samochodzie, by — jeśli ktoś poczuje się zaniepokojony — miał czas na odłączenie się od reszty i przekazanie nam informacji będącej jakimś elementem układanki, mogącym przybliżyć nas do ustalenia tożsamości ofiary. Nikt tego nie zrobił. Rozdałem wiele wizytówek i zapisałem w notesie nazwiska oraz opisy kilku osób, które według Corwi były ważne.

— To już właściwie wszyscy, których znałam — stwierdziła wreszcie. Niektórzy z wypytywanych ją poznawali, ale nie wpływało to na ich reakcję w żaden dostrzegalny sposób. Gdy zgodziliśmy się, że pora kończyć, minęła już druga w nocy. Księżyc w kwadrze świecił blado. Po ostatniej rozmowie przystanęliśmy na całkowicie już opustoszałej ulicy.

— Ofiara nadal pozostaje zagadką — stwierdziła ze zdumieniem Corwi.

— Każę rozwiesić tu jej zdjęcia.

— Naprawdę, szefie? Komisarz się na to zgodzi?

Rozmawialiśmy cicho. Wplatałem palce w otwory drucianego płotu otaczającego posesję, na której nie było nic poza betonem i chaszczami.

— Ehe — potwierdziłem. — Pójdzie mi na rękę. To nic wielkiego.

— Zajmie kilku mundurowym parę godzin pracy. Nie zrobi tego. Nie dla…

— Musimy ją zidentyfikować. Kurwa, sam je rozwieszę.

Postaram się, by zdjęcia dotarły do wszystkich komisariatów w mieście. Gdy już poznamy nazwisko Fulany, to jeśli nasze pierwsze podejrzenia okażą się prawdziwe, nieliczne środki przeznaczone na tę sprawę znikną bez śladu. Musimy wykorzystać szansę, bo niedługo się ulotni.

— Ty jesteś szefem, szefie.

— Nie do końca, ale na tym małym odcinku tak.

— Jedziemy? — zapytała, wskazując na samochód.

— Wrócę tramwajem.

— Naprawdę? Daj spokój, to potrwa parę godzin.

Odesłałem ją jednak skinieniem dłoni i ruszyłem w stronę przystanku, słysząc tylko odgłos własnych kroków i odległe ujadanie jakiegoś kundla. W pewnej chwili szare światło naszych latarń zniknęło i otoczył mnie cudzoziemski, pomarańczowy blask.


* * *

Shukman w swym laboratorium zachowywał się spokojniej niż w świecie zewnętrznym. Gdy rozmawiałem przez telefon z Ramirą Yaszek, prosząc ją o przesłanie filmu z wczorajszego przesłuchania dzieciaków, zadzwonił do mnie na komórkę, prosząc, bym zaraz przyszedł. W prosektorium rzecz jasna było zimno i śmierdziało chemikaliami. W wielkim, pozbawionym okien pomieszczeniu było równie wiele ciemnego, pokrytego plamami drewna, co stali. Na ścianach wisiały tablice ogłoszeń, każda z nich pokryta istnym lasem kartek.

Odnosiłem wrażenie, że w kątach pomieszczenia i na krawędziach stołów roboczych czai się brud, gdy jednak przesunąłem palcem wzdłuż ciemnego rowka obok zatkanego odpływu, nic na nim nie zostało. To wszystko były stare plamy. Shukman stał obok stalowego stołu sekcyjnego. Leżała na nim nasza Fulana, przykryta lekko pobrudzonym prześcieradłem. Jej twarz nic nie wyrażała, a oczy wpatrywały się w pustkę.

Zerknąłem na Hamzinica. Podejrzewałem, że jest tylko kilka lat starszy od zabitej. Przystanął obok nas w wyrażającej szacunek pozie. Dłonie splatał przed sobą. Przypadkiem albo celowo stanął obok tablicy, do której między pocztówkami i notatkami przypięto małą, barwną szahadę. Hamd Hamzinic należał do grupy, którą zabójcy Avida Avida nazywają „ébru”. W dzisiejszych czasach tego słowa używają tylko ludzie staromodni, rasiści albo — celem prowokacji — ci, których dotyczy ten epitet. Jeden z najpopularniejszych hiphopowych zespołów w Besźel nazywa się „Ébru W.A.”.

Rzecz jasna, formalnie rzecz biorąc, owo określenie było zupełnie nietrafne w przypadku co najmniej połowy tych, których tak zwano. Ale od co najmniej dwustu lat, gdy w Besźel zaczęli szukać schronienia uchodźcy z Bałkanów, szybko powiększając muzułmańską populację miasta, słowo ébru, dawne besźańskie określenie Żyda, przypisano również nowym imigrantom. Obecnie określa ono obie grupy, ponieważ muzułmańscy uchodźcy z reguły osiedlali się w dawnych żydowskich gettach miasta.

Jeszcze przed przybyciem uchodźców obie mniejszości były tradycyjnymi sojusznikami. Zwykły żartować z siebie nawzajem albo czuć przed sobą strach, zależnie od aktualnej sytuacji politycznej. Tylko niewielu z mieszkańców miasta zdaje sobie sprawę, że nasze tradycyjne kawały o głupocie drugiego z trojga dzieci wywodzą się z odbytej przed stuleciami rozmowy między głównym rabinem a naczelnym imamem miasta, w której obaj duchowni drwili z nieumiarkowania miejscowego Kościoła prawosławnego. Zgodzili się wówczas, że brak mu zarówno mądrości najstarszej z abrahamowych wiar, jak i wigoru najmłodszej.

Od stuleci popularna w Besźel była formuła DöplirCaffé — dwie kawiarnie, muzułmańska i żydowska, mieszczące się w sąsiednich lokalach, każda z własną kasą oraz kuchnią, koszerną i halal, ale mające wspólną nazwę, szyld oraz stoliki ustawione w sali, z której usunięto ściankę działową. Mieszane grupy przychodziły do lokalu, witały obu właścicieli i siadały razem, oddzielone graniczną linią tylko na czas potrzebny, by zamówić dozwolone przez ich religię potrawy po odpowiedniej stronie. Wolnomyśliciele ostentacyjnie spożywali i jedne, i drugie. To, czy DöplirCaffé stanowiła jeden, czy dwa lokale, zależało od interpretacji. Urząd podatkowy zawsze traktował je jako jeden.

W dzisiejszych czasach besźańskie getto odróżniało się od reszty miasta jedynie architekturą. Nie istniały już żadne oficjalne granice. Walące się i świeżo odnowione domy mieszały się ze sobą między dwiema, bardzo się od siebie różniącymi cudzoziemskimi alteracjami. Niemniej było to tylko miasto, nie alegoria, i Hamd Hamzinic z pewnością nieraz miał w pracy nieprzyjemności. Moja opinia o Shukmanie poprawiła się nieco. Trochę mnie zdziwiło, że człowiek w tym wieku i o takim temperamencie pozwala Hamzinicowi swobodnie eksponować symbol swej wiary.

Shukman nie odkrył ciała Fulany. W jakiś sposób zdołali ułożyć ją na plecach.

— Wysłałem ci raport mailem — oznajmił. — Dwudziestocztero — albo dwudziestopięcioletnia kobieta o niezłym stanie zdrowia. Czas zgonu około północy poprzedniej doby. W przybliżeniu, rzecz jasna. Przyczyna, rany kłute piersi. W sumie cztery ciosy, w tym jeden przebił serce. Jakiś szpikulec, sztylet albo coś w tym rodzaju. Ma też paskudną ranę głowy i mnóstwo dziwnych otarć. — Uniosłem wzrok. — Niektóre na owłosionej skórze głowy. Dostała kilka razy po czaszce. — Uniósł rękę, naśladując ciosy w zwolnionym tempie. — Oberwała w lewą skroń. Przypuszczam, że straciła przytomność albo przynajmniej była zamroczona. Rany w pierś tylko ją dobiły.

— A czym ją uderzono?

— Jakimś ciężkim, tępym narzędziem. Nie można wykluczyć pięści, jeśli była wystarczająco wielka, ale bardzo w to wątpię. — Uniósł róg prześcieradła, wprawnym ruchem odsłaniając skroń. Skóra miała paskudny kolor trupiego siniaka. — Voilá.

Skinął dłonią, każąc mi podejść bliżej.

Poczułem mocną woń środka konserwującego. Wśród brązowej szczeciny porastającej ogoloną czaszkę można było zobaczyć kilka pokrytych strupami ranek.

— Skąd się wzięły?

— Nie wiem — przyznał. — Nie są zbyt głębokie. Może na coś upadła?

Obrażenia wyglądały jak ślady pozostawione przez wbijany w skórę ołówek. Pokrywały obszar w przybliżeniu równy powierzchni mojej dłoni. W niektórych miejscach układały się w długie na kilka milimetrów linie i były głębsze w ich środku niż na końcach, gdzie stopniowo zanikały.

— Ślady po stosunku?

— Nie niedawnym. Jeśli rzeczywiście była profesjonalistką, może nie chciała czegoś zrobić i dlatego ją to spotkało. — Skinąłem głową. Czekał, aż coś powiem. — Umyliśmy ją — podjął wreszcie. — Miała na sobie piasek, ziemię, plamy od trawy, wszystko to, czego można by się spodziewać po zwłokach znalezionych w takim miejscu. A także rdzę.

— Rdzę?

— Na całym ciele. Cała kupa otarć, skaleczeń i zadrapań, głównie pośmiertnych, i mnóstwo rdzy.

Znowu pokiwałem głową, marszcząc brwi w zamyśleniu.

— A rany świadczące o tym, że się broniła? — zapytałem.

— Nie ma żadnych. To się stało szybko. Zaskoczono ją albo zaatakowano od tyłu. Na ciele jest mnóstwo zadrapań. — Shukman wskazał na ślady na skórze. — To sugeruje, że ciało ciągnięto. Typowe ślady morderstwa.

Hamzinic otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Zerknąłem na niego. Potrząsnął ze smutkiem głową: „Nie, nic”.

Rozdział trzeci

Rozwiesiliśmy zdjęcia. Najwięcej w okolicy, gdzie znaleziono Fulanę, ale trochę również na głównych i handlowych ulicach, w Kyezov, Topiszy i innych podobnych rejonach. Jedno widziałem nawet na własne oczy po wyjściu z mieszkania.

To wcale nie było tak blisko śródmieścia. Niedaleko na południowy wschód od starówki, na przedostatnim piętrze pięciopiętrowego budynku przy VulkovStrász. Na ulicy było mnóstwo przeplotów. Alteracje przerywały jej ciągłość co kilka gmachów, a w niektórych miejscach nawet dom po domu. Miejscowe budynki są wyższe od tamtych o jedno do trzech pięter, więc Besźel sterczy w górę w nieregularnych odstępach, a obraz dachów przypomina niemal machikuły.

Na końcu VulkovStrász wznosi się kościół Wniebowzięcia. Padają na niego cienie wspartych na dźwigarach wieżowców. Gmachy przytłaczałyby go, gdyby znajdowały się tutaj. Jego okna chronią kraty, ale niektóre szybki witraży są wybite. Co kilka dni odbywa się pod nim targ rybny. Podczas śniadania często słyszę krzyki sprzedawców stojących przy wiadrach z wodą i koszach z żywymi mięczakami. Nawet młode dziewczyny ubierają się jak ich babcie, gdy stają za straganami, dając wyraz fotogenicznej nostalgii. Na włosy zakładają chustki koloru ścierek do naczyń i wdziewają fartuchy w szaroczerwone wzory, by plamy od czyszczenia ryb nie rzucały się w oczy. Mężczyźni robią wrażenie — mylne bądź nie — jakby przed chwilą zeszli z łodzi i opróżnili zawartość sieci dopiero po dotarciu na brukowaną ulicę pod moim domem. W Besźel kupujący zatrzymują się na dłużej przy straganach, dotykając towaru i wąchając go.

Rankiem po nasypie odległym kilkanaście metrów od mojego okna przejeżdżały pociągi. Nie znajdowały się w moim mieście. Wagony były tak blisko, że mógłbym zajrzeć do środka i spojrzeć w oczy cudzoziemskim pasażerom, ale rzecz jasna nie robiłem tego.

Zauważyliby tylko chudego, wkraczającego już w wiek średni mężczyznę w szlafroku, siedzącego przy porannym jogurcie z kawą i trzymającego w ręku złożoną gazetę. Mógł to być „Inkyistor”, „Iy Déurnem”, albo poplamiony „Besźel Journal”, na którym ćwiczyłem swój angielski. Z reguły byłem sam, niekiedy towarzyszyła mi któraś z dwóch kobiet mniej więcej w moim wieku. Jedna była historykiem ekonomicznym z besźańskiego uniwersytetu, a druga dziennikarką z poświęconego sztuce czasopisma. Nie wiedziały o sobie nawzajem, ale nie miałyby nic przeciwko temu.

Niedaleko od wyjścia czekała na mnie zawieszona na słupie ogłoszeniowym podobizna Fulany. Choć oczy miała zamknięte, wyretuszowali zdjęcie tak, by nie wyglądała na martwą, a tylko oszołomioną. Plakat był czarno-biały, wydrukowany na matowym papierze. Tekst głosił: „Jeśli ktoś poznaję tę kobietę, prosimy o zawiadomienie Brygady Najpoważniejszych Zbrodni”. Dalej podano nasz numer. Obecność plakatu mogła świadczyć, że miejscowi gliniarze są szczególnie pracowici i rozwiesili je po całej dzielnicy. Niewykluczone jednak, że wiedzieli, gdzie mieszkam, i zawiesili je w jednym albo dwóch strategicznych miejscach, żebym się ich nie czepiał.

Do budynku BNZ jest stąd parę kilometrów. Chodziłem do pracy na piechotę, mijając ceglane łuki: ich szczyty, którędy prowadziły tory, znajdowały się gdzie indziej, ale nie wszystkie ich podstawy leżały za granicą. Przy tych, które mogłem zobaczyć, ulokowano małe sklepiki, znajdowały się tam też zajęte przez dzikich lokatorów pustostany, ozdobione barwnymi graffiti. W Besźel była to spokojna dzielnica, ale na ulicach roiło się od tych, którzy przebywali gdzie indziej. Przeoczałem ich, ale omijanie wszystkich zajmowało sporo czasu. Nim skręciłem w Via Camir, Yaszek zadzwoniła do mnie na komórkę.

— Znaleźliśmy furgonetkę.


* * *

Wziąłem taksówkę i ruszyłem powoli przez korki. Ruch na Pont Mahest był intensywny, miejscowo i gdzie indziej. Gdy posuwaliśmy się ospale ku zachodniemu brzegowi, przez kilka minut nie miałem nic do roboty poza wpatrywaniem się w zanieczyszczoną rzekę, dym i brudne statki lśniące w odbitym blasku wieżowców o lustrzanych ścianach, stojących na cudzoziemskim brzegu, gdzie znajdowała się budząca zazdrość dzielnica finansowa. Besźańskie holowniki kołysały się na falach za ignorowanymi przez nie taksówkami wodnymi. Furgonetka stała na ukos między budynkami. To nie było podwórko, lecz przejście położone między terenem firmy importowo-eksportowej a budynkiem biurowym, zaułek pełen śmieci i wilczych kup, łączący dwie większe ulice. Oba jego wyloty zamknięto taśmą. Stanowiło to lekkie pogwałcenie zasad, jako że zaułek w zasadzie leżał w przeplocie, ale korzystano z niego rzadko i można było sobie pozwolić na tego typu nadużycie. Wokół pojazdu kręcili się moi koledzy.

— Witaj, szefie — rzekła Yaszek.

— Czy Corwi już tu jedzie?

— Ehe, zawiadomiłam ją.

Yaszek nie skomentowała ani słowem faktu, że zarekwirowałem młodszą policjantkę. Podeszła do samochodu. To był stary volkswagen w bardzo kiepskim stanie, raczej białawy niż szary, ale ciemny od brudu.

— Zebraliście odciski palców? — zapytałem, wkładając gumowe rękawiczki. Otaczający mnie mektecy pokiwali głowami.

— Drzwi były otwarte — poinformowała mnie Yaszek.

Zajrzałem do środka i dotknąłem popękanej tapicerki. Na desce rozdzielczej umieszczono maskotkę — plastikową świętą tańczącą hula. Otworzyłem schowek. Był w nim wystrzępiony atlas samochodowy i pełno kurzu. Przerzuciłem kartki atlasu, ale nic w nim nie znalazłem. To był typowy besźański atlas, do tego stare, czarno-białe wydanie.

— Skąd wiemy, że to ten samochód? — Yaszek zaprowadziła mnie do tylnych drzwi i otworzyła je. Tu również było pełno brudu. Poczułem stęchły, ale niepowodujący mdłości zapach, w którym nuta rdzy przeważała nad wonią pleśni. Zobaczyłem stertę złomu oraz zwój nylonowej liny. — Co to jest?

Dotknąłem kilku elementów. Był tam jakiś mały silnik, kołyszący się na podłodze, zepsuty telewizor, szczątki niemożliwych do zidentyfikowania części oraz połączone śrubami fragmenty. Leżący na zakurzonej tkaninie złom pokrywała gruba warstwa łuszczącej się rdzy.

— Widzisz? — Yaszek wskazała na plamy na podłodze. Gdybym nie przyjrzał się im uważnie, mógłbym pomyśleć, że to olej. — Jacyś ludzie znaleźli porzuconą furgonetkę i zadzwonili na komisariat. Mundurowi przekonali się, że drzwi są otwarte. Nie wiem, czy słuchają bieżących komunikatów, czy po prostu zawsze sprawdzają dokładnie wszystkie znaleziska, ale tak czy inaczej mieliśmy farta. — Jedna z wiadomości przekazanych wczoraj rano wszystkim patrolom mówiła, że wszelkie porzucone, szare samochody należy sprawdzać i zawiadamiać o nich BNZ. Mieliśmy szczęście, że ci gliniarze nie kazali załadować maszyny na lawetę. — Zobaczyli na podłodze jakiś syf i wzięli próbkę. Musimy to jeszcze sprawdzić, ale wygląda na to, że grupa krwi się zgadza. Wkrótce się upewnimy.

Pochyliłem się nisko, zaglądając pod stertę złomu, i przechyliłem ją lekko. Zauważyłem na dłoni czerwoną plamę. Sprawdzałem kolejne elementy, dotykając ich, by ocenić ciężar. Silnik można było unieść za stanowiącą jego część rurę. Był ciężki i z pewnością dałoby się nim rozbić ludzką czaszkę. Nie był jednak zarysowany, nie widziałem też śladów krwi ani włosów. Nie wyglądał mi na narzędzie zbrodni.

— Nie zabierałaś stąd niczego?

— Nie. Nie pisałam też żadnych raportów. Nie było tu nic poza tym żelastwem. Jutro albo pojutrze dostaniemy wyniki.

— Tego syfu jest mnóstwo — poskarżyłem się. Zjawiła się Corwi. Przy obu końcach zaułka przystanęło po kilku gapiów przyglądających się pracującym mektekom. — Będziemy mieli problem z nadmiarem dowodów, nie z ich brakiem.

— Dobra, przyjmijmy tymczasowo założenie, że rdza na jej ciele pochodzi z tego złomu. Że tu leżała.

Miała plamy na ciele i na twarzy. Nie skupiały się na dłoniach, co znaczyło, że nie próbowała odepchnąć żelastwa od siebie ani osłaniać głowy. Podczas jazdy była nieprzytomna lub martwa, a zardzewiałe części obijały się o nią.

— Po co wozili ze sobą cały ten syf? — zdziwiła się Corwi. Po południu ustaliliśmy już nazwisko i adres właściciela furgonetki, a następnym rankiem otrzymaliśmy potwierdzenie, że krew była krwią Fulany.


* * *

Nazywał się Mikyael Khurusch. Był trzecim właścicielem furgonetki, przynajmniej oficjalnym. Był karany, dwukrotnie siedział za pobicie i raz za kradzież, ostatnio cztery lata temu.

— Popatrz — odezwała się nagle Corwi. — Zatrzymano go też za kupowanie seksu. Nadział się na policjantkę w przebraniu, pracującą na ulicy. Wiemy, że chodzi do dziwek.

Odkąd wyszedł na wolność, nie przyciągał naszej uwagi, ale zebraliśmy pośpiesznie informacje i udało się nam dowiedzieć, że handlował tym i owym na licznych miejskich targowiskach, a przez trzy dni w tygodniu można go było zastać w sklepie w Mashlinie, w zachodnim Besźel.

Mogliśmy go połączyć z samochodem, a samochód z Fulaną, ale brakowało nam bezpośredniego powiązania. Poszedłem do gabinetu sprawdzić automatyczną sekretarkę. Wykonano trochę pozorowanych działań w sprawie Styelima, nasza centrala zawiadomiła mnie o postępach w rozwieszaniu plakatów, a dwukrotnie ktoś odwiesił słuchawkę. Już od dwóch lat obiecywano nam zakup sprzętu umożliwiającego identyfikację osób dzwoniących.

Rzecz jasna dzwoniło też wielu innych ludzi, ale tylko kilka informacji — personel odbierający telefony potrafił ze zdumiewającą trafnością odsiewać kłamców i tych, którzy ulegli złudzeniom — wyglądało na warte uwagi. Ofiara mogła być pracującą w małej firmie w dzielnicy Gyedar asystentką prawną, której nie widziano już od kilku dni, albo, jak zapewniał anonimowy informator, „dziwką znaną jako Rosyn «Usteczka» i to wszystko, co ode mnie usłyszycie”. Mundurowi zajęli się sprawdzaniem tych śladów.

Powiedziałem komisarzowi Gadlemowi, że wolałbym porozmawiać z Khuruschem u niego, by skłonić go do współpracy, a także do zgody na dobrowolne pobranie odcisków placów i próbek śliny. Chciałem się przekonać, jak zareaguje. Gdyby się nie zgodził, moglibyśmy otrzymać nakaz i polecić go obserwować.

— W porządku — zgodził się Gadlem. — Ale nie traćmy czasu. Jeśli nie będzie chciał współpracować, zastosuj seqyestre i sprowadź go tutaj.

Wolałbym tego nie robić, choć besźańskie prawo stwarzało nam taką możliwość. Seqyestre, „półareszt”, znaczyło zatrzymanie opornego świadka albo osoby „powiązanej z przestępstwem” na sześć godzin, celem wstępnego przesłuchania. Nie pozwalało na pobieranie fizycznych dowodów, nie mogliśmy też — przynajmniej oficjalnie — wyciągać żadnych wniosków z milczenia albo odmowy współpracy. Tradycyjnie seqyestre wykorzystywano do wyciągania zeznań z podejrzanych, których nie można było aresztować z powodu braku dowodów. Czasami przydawało się też do zatrzymywania na chwilę tych, w których przypadku występowała groźba ucieczki. Sędziowie i adwokaci coraz mocniej jednak sprzeciwiali się tej praktyce, a jeśli półaresztowany odmówił zeznań, z reguły miał łatwiejszą sytuację na sali sądowej, ponieważ policja wychodziła na nadgorliwą. Gadlem był jednak staromodny i nie dbał o takie rzeczy, a mnie wydano rozkazy.

Khurusch prowadził jeden z kiepsko funkcjonujących sklepików w podupadającej dzielnicy. Udaliśmy się tam pośpiesznie, a miejscowi gliniarze, którzy zorganizowali prowizoryczną obserwację, zapewniali, że zastaniemy go na miejscu.

Wyprowadziliśmy go z gabinetu, gorącego, zakurzonego pokoiku nad sklepem. Ściany w lukach między szafkami na dokumenty pokrywały tam wyblakłe plamy, gdzieniegdzie zasłonięte reklamowymi kalendarzami. Asystentka gapiła się na nas głupio. Gdy zabieraliśmy Khuruscha, wstała i zdjęła papiery z biurka.

Wiedział, kim jestem, nim jeszcze w drzwiach zjawiła się Corwi z resztą mundurowych. Był kiedyś zawodowcem i rozumiał, że pomimo naszego zachowania nie przyszliśmy go aresztować. To znaczyło, że mógł odmówić pójścia z nami, zmuszając mnie do wykonania polecenia Gadlema. Gdy nas zobaczył, zesztywniał na chwilę, jakby rozważał możliwość ucieczki — ale dokąd? — potem zaś pozwolił się sprowadzić na dół po chwiejnych żelaznych schodach ulokowanych na zewnątrz budynku. To było jedyne wejście do pokoju. Wymamrotałem kilka słów przez radio, każąc się wycofać uzbrojonym funkcjonariuszom czekającym na zewnątrz. Nie zdążył ich zobaczyć.

Khurusch był tłustym, muskularnym mężczyzną. Miał na sobie koszulę w kratę, równie wyblakłą i zakurzoną jak ściany jego gabinetu. Zasiadł za stołem w naszym pokoju przesłuchań i gapił się na mnie. Yaszek siedziała, a Corwi stała. Kazałem jej nic nie mówić, a tylko się przyglądać. Ja spacerowałem po pomieszczeniu. Niczego nie nagrywaliśmy. Formalnie rzecz biorąc, to nie było przesłuchanie.

— Wiesz, dlaczego tu jesteś, Mikyael?

— Nie mam pojęcia.

— A może wiesz, gdzie jest twoja furgonetka?

Uniósł nagle wzrok, znowu spoglądając na mnie.

— A więc o to chodzi? — zapytał po chwili z nagłą nadzieją w głosie. — O furgonetkę? Ha… — mruknął, opierając się wygodniej. Nadal był ostrożny, ale wyraźnie się uspokoił. — Czy ją znaleźliście? Czy…

— Znaleźliśmy?

— Ukradziono ją. Trzy dni temu. Znaleźliście ją? Jezu. Co się… Czy ją znaleźliście? Mogę ją odzyskać? Co się stało?

Spojrzałem na Ramirę. Wstała, wyszeptała do mnie parę słów i znowu usiadła, spoglądając na Khuruscha.

— Tak, o to właśnie chodzi, Mikyael — potwierdziłem. — A czego się spodziewałeś? Nie, nie wskazuj na mnie, Mikyael, i lepiej się zamknij, dopóki nie każę ci mówić. Nie chcę tego wiedzieć. Coś ci powiem, Mikyael. Ktoś taki jak ty, kto zajmuje się przewozami, potrzebuje furgonetki. A ty nie zawiadomiłeś nas o jej zniknięciu. — Zerknąłem przelotnie na Ramirę. „Jesteśmy tego pewni?”. Skinęła głową. — Nie zgłosiłeś kradzieży. Teraz rozumiem, dlaczego nie płakałeś zbytnio nad stratą takiego gówna, z naciskiem na słowo „gówno”. Niemniej zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście ją ukradziono. Nie pojmuję, co mogłoby cię powstrzymać przed zawiadomieniem nas, nie wspominając już o firmie ubezpieczeniowej. Jak możesz pracować bez furgonetki?

Khurusch wzruszył ramionami.

— Nie zdążyłem tego zrobić. Miałem zamiar, ale byłem bardzo zajęty…

— Wiemy, że masz mnóstwo zajęć, Mik. Ponownie pytam, dlaczego nie zgłosiłeś kradzieży?

— Nie miałem czasu. Kurwa, w tym nie ma nic podejrzanego…

— Przez trzy dni?

— Znaleźliście ją? Co się stało? Użyto jej w jakimś celu, tak? W jakim?

— Znasz tę kobietę? Gdzie byłeś we wtorek wieczorem, Mik?

Przyjrzał się zdjęciu.

— Jezu. — Pobladł wyraźnie. — Ktoś zginął? Jezu? Czy ją potrącono? I sprawca zbiegł z miejsca wypadku? — Wyjął poobtłukiwanego palmtopa i uniósł wzrok, nie włączając urządzenia. — We wtorek? Byłem na spotkaniu. We wtorek wieczorem? Chryste, byłem na spotkaniu. — Zająknął się nerwowo. — Wtedy właśnie ukradli mi ten cholerny samochód. Byłem na spotkaniu. Dwadzieścia osób może to potwierdzić.

— Jakim spotkaniu? Gdzie?

— W Vyevus.

— Jak tam dotarłeś bez furgonetki?

— Kurwa, samochodem! Nikt mi go nie ukradł! Byłem na spotkaniu Anonimowych Hazardzistów. — Wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia. — Chodzę tam co tydzień. Od czterech lat.

— Odkąd wyszedłeś z więzienia.

— Tak, odkąd wyszedłem z pierdolonego więzienia. Jezu, jak pan myśli, dlaczego tam trafiłem?

— Za pobicie.

— Ehe, złamałem nos pierdolonemu księgowemu, bo miałem manko, a on mi groził. Czemu to pana obchodzi? We wtorek wieczorem widziała mnie cała kupa ludzi.

— Spotkanie trwało maksimum dwie godziny…

— Tak, ale potem poszliśmy razem do baru. Jesteśmy Anonimowymi Hazardzistami, nie Alkoholikami. Kiedy stamtąd wyszliśmy, było już po północy, i nie wróciłem do domu sam. W naszej grupie jest kobieta… Wszyscy to potwierdzą.

W tym punkcie się mylił. Z osiemnastu członków grupy jedenastu było zdecydowanych ochraniać swą anonimowość. Organizator, żylasty mężczyzna z uczesanymi w kucyk włosami używający ksywki „Fasola”, nie chciał nam ich podać. Miał do tego prawo. Moglibyśmy go zmusić, ale po co? Siedmioro uczestników, którzy zgodzili się ujawnić, potwierdziło wersję Khuruscha.

Żadne z nich nie było kobietą, z którą wrócił do domu, ale kilkoro przyznało, że ona istnieje. Moglibyśmy ją odszukać, ale to również niczemu by nie służyło. Mektecy bardzo się podekscytowali, gdy znaleźliśmy na ciele Fulany DNA Khuruscha, ale to było tylko trochę włosów z jego przedramion na jej skórze. Bardzo często ładował do samochodu różne rzeczy, niczego więc to nie dowodziło.

— Ale dlaczego nikomu nic nie powiedział o kradzieży?

— Powiedział — odparła Ramira Yaszek. — Tylko nie nam. Rozmawiał o tym z sekretarką, Ljelą Kitsov. Od dwóch dni nie przestawał utyskiwać z tego powodu.

— Ale nie chciało mu się nas zawiadomić? Jak sobie bez niej radził?

— Sekretarka mówiła, że on tylko przewozi towar przez rzekę. Od czasu do czasu zajmuje się importem, na bardzo małą skalę. Wyjeżdża za granicę i kupuje towary, które da się tu sprzedać. Tanie ubrania, kompakty o niepewnej legalności.

— Dokąd konkretnie wyjeżdża?

— Do Warny. Bukaresztu. Czasami do Turcji. I do Ul Qomy, oczywiście.

— To znaczy, że był po prostu zbyt leniwy, by zgłosić kradzież?

— To się zdarza, szefie.

Miała rację. Choć Khurusch nie zawiadomił nas o kradzieży, nagle gorąco zapragnął odzyskać furgonetkę i był wściekły, kiedy mu jej nie oddaliśmy. Zaprowadziliśmy go na parking, by potwierdził, że to jego własność.

— Tak, to moja furgonetka. — Czekałem, aż zacznie się skarżyć, że jest brudna, ale najwyraźniej zawsze miała taki kolor. — Dlaczego nie mogę jej odzyskać? Jest mi potrzebna.

— Już mówiłem, że to miejsce zbrodni. Dostaniesz ją, kiedy będziemy gotowi. Do czego służy to wszystko?

Zajrzał do wnętrza samochodu, sapiąc i mrucząc z niezadowolenia. Nie pozwoliłem mu niczego dotykać.

— Ten syf? Kurwa, nie mam pojęcia.

— Mówię o tym — uściśliłem, wskazując na kawałek sznura oraz walający się na podłodze złom.

— Ehe. Nie mam pojęcia. Ja tego tu nie włożyłem. Niech pan tak na mnie nie patrzy. Po co miałbym wozić takie śmieci?

Potem wróciłem do gabinetu, porozmawiać z Lizbyet Corwi.

— Proszę, powstrzymaj mnie, jeśli masz jakieś pomysły. Widzę tylko dziewczynę, która może być profesjonalistką albo nie. Nikt jej nie zna, ciało porzucono w publicznym miejscu, zawieziono ją tam skradzioną furgonetką, do której z niezrozumiałych powodów załadowano kupę złomu. I żadna z tych części nie jest narzędziem zbrodni. To w zasadzie pewne.

Wskazałem na leżący na biurku dokument stwierdzający ten fakt.

— Na całym osiedlu jest mnóstwo odpadków — odparła kobieta. — W gruncie rzeczy, jest ich pełno w całym Besźel. Mógł to znaleźć wszędzie. Mógł… a może mogli.

— Znalazł to, załadował do furgonetki, a potem porzucił razem z nią.

Policjantka siedziała sztywno, czekając, aż coś powiem. Odpadki nie zrobiły nic poza zabrudzeniem martwej kobiety rdzą, jakby ona również była starym żelastwem.

Rozdział czwarty

Oba tropy okazały się fałszywe. Asystentka prawna rzuciła pracę i nie zawracała sobie głowy zawiadomieniem kogokolwiek. Znaleźliśmy ją w Byatsialic, we wschodnim Besźel. Zawstydziła się, że narobiła nam tyle kłopotów.

— Nigdy nie wysyłam wypowiedzenia — powtarzała raz po raz. — Nie takim pracodawcom. I nic takiego nigdy mi się nie zdarzyło.

Corwi bez trudu znalazła Rosyn „Usteczka”. Dziewczyna pracowała w swym zwykłym rewirze.

— Ona w ogóle nie przypomina Fulany, szefie — stwierdziła policjantka, wyświetlając mi obraz z pliku JPG. Rosyn z chęcią pozowała do zdjęcia. Nie udało się nam ustalić źródła fałszywej informacji. Przekazano ją nadzwyczaj pewnym tonem. Nie wiedzieliśmy też, jak ktokolwiek mógłby pomylić ze sobą obie kobiety. Otrzymaliśmy również inne informacje i kazałem ludziom je sprawdzić. Na automatycznej sekretarce miałem mnóstwo nagranych wiadomości i przerwanych połączeń.

Pogoda była deszczowa. Zdjęcie Fulany zawieszone na kiosku przed moimi drzwiami nasiąknęło wodą i zamazało się. Ktoś nakleił tam błyszczący plakat reklamujący wieczór bałkańskiego techno, zalepiając górną połowę twarzy zamordowanej. Wiadomość o organizowanym w klubie koncercie zdawała się wychodzić z jej ust. Zdjąłem nowy plakat, ale nie wyrzuciłem go, tylko przesunąłem w inne miejsce, by Fulana znowu stała się widoczna. Z jej zamkniętymi oczami sąsiadowali DJ Radic, Tiger Kru i Hard Beats. Nie widziałem żadnych innych zdjęć Fulany, choć Corwi zapewniała, że wiszą w całym mieście.

Wszędzie w furgonetce rzecz jasna było pełno śladów Khuruscha, ale na ciele Fulany nie znaleźliśmy nic poza tymi kilkoma włoskami. Zresztą wszyscy ci nawróceni hazardziści nie mieli powodu, by kłamać. Próbowaliśmy wyciągnąć od niego nazwiska ludzi, którym kiedykolwiek pożyczał furgonetkę. Wymienił kilka, ale uparcie zapewniał, że pojazd ukradł nieznajomy. W poniedziałek dostałem telefon.

— Borlú — powiedziałem. Po dłuższej chwili przedstawiłem się raz jeszcze.

— Inspektor Borlú — powtórzył dzwoniący.

— W czym mogę panu pomóc?

— Nie jestem pewien. Przed kilkoma dniami pomyślałem, że pan może. Od tego czasu próbowałem się z panem skontaktować. Chyba to raczej ja mogę panu pomóc.

Mężczyzna mówił z cudzoziemskim akcentem.

— Słucham? Przepraszam, ale musi pan mówić głośniej. Połączenie jest bardzo kiepskie.

Szum w słuchawce był wyjątkowo głośny, a głos mężczyzny brzmiał jak nagrany na jakimś staroświeckim urządzeniu. Nie wiedziałem, czy to linia odpowiada za opóźnienie, czy też po prostu za każdym razem długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Nieźle mówił po besźańsku, ale w jego języku roiło się od dziwacznych archaizmów.

— Kim pan jest? Czego pan ode mnie chce?

— Mam dla pana informację.

— Łączył się pan z naszą infolinią?

— Nie mogę. — Dzwonił zza granicy. Przestarzałe besźańskie centrale wytwarzały charakterystyczne sprzężenia. — W tym właśnie problem.

— Skąd pan wziął mój numer?

— Zamknij się, Borlú. — Raz jeszcze pożałowałem, że nie możemy nagrywać rozmów. — Wyguglałem go. Pańskie nazwisko jest w gazetach. Prowadzi pan śledztwo w sprawie dziewczyny. Nie tak trudno jest się przedostać przez pańskich asystentów. Chce pan mojej pomocy czy nie?

Daję słowo, że rozejrzałem się wokół, by się upewnić, że w pokoju nikogo nie ma.

— Skąd pan dzwoni?

Rozsunąłem żaluzje, jakbym naprawdę mógł zobaczyć na ulicy jakiegoś obserwatora. Oczywiście nikogo tam nie było.

— Niech pan nie zawraca głowy, Borlú. Wie pan, skąd dzwonię. — Cały czas robiłem notatki. Znałem ten akcent. Dzwonił z Ul Qomy. — Wie pan, skąd dzwonię i dlatego niech pan nie pyta o moje nazwisko.

— Samo dzwonienie nie jest nielegalne.

— Ale nie wie pan, co panu powiem. Nie może pan tego wiedzieć. To… — przerwał na chwilę. Usłyszałem, że mamrocze coś, zasłaniając słuchawkę ręką. — Niech pan posłucha, Borlú. Nie wiem, jaka jest pana opinia w tych sprawach, ale ja uważam, że to szaleństwo i zniewaga, że dzwonię do pana zza granicy.

— Nie mieszam się do polityki. Chwileczkę, może pan woli…

Ostatnie zdanie zacząłem po illitańsku, w języku używanym w Ul Qomie.

— To bez różnicy — przerwał mi. Jego staromodny besźański miał wyraźny illitański akcent. — W końcu to ten sam język, do cholery. — Zapisałem, że to powiedział. — A teraz proszę się zamknąć. Chce pan usłyszeć moją informację?

— Oczywiście.

Cały czas zastanawiałem się, jak mógłbym ustalić źródło połączenia. Nie mieliśmy potrzebnego sprzętu, a nawet gdybym dodzwonił się do BesźTel podczas rozmowy, zajęłoby im to całe godziny.

— Ta kobieta, którą… Ona nie żyje, tak? Jestem tego pewien. Znałem ją.

— Przykro mi… — odezwałem się, gdy umilkł na dość długą chwilę.

— Znałem ją… Spotkałem ją jakiś czas temu. Chcę panu pomóc, Borlú, ale nie dlatego, że jest pan gliną. Święte Światło, nie uznaje prawomocności waszych władz. Ale jeśli Maryę… jeśli ją zabito, niebezpieczeństwo może grozić pewnym osobom, które nie są mi obojętne. W tym również osobie, na której zależy mi najbardziej, to znaczy mnie. Zresztą ona zasługuje… Dobra, to wszystko, co wiem. Miała na imię Marya. Tak się przynajmniej przedstawiała. Poznałem ją tutaj. To znaczy w Ul Qomie. Mówię panu wszystko, co wiem, ale tego nigdy nie było zbyt wiele. Była cudzoziemką. Poznałem ją przez politykę. Traktowała to bardzo poważnie. No wie pan, była zaangażowana. Tylko nie w to, w co z początku sądziłem. Wiedziała bardzo wiele. Nie robiła tego tylko dla zabicia czasu.

— Niech pan posłucha…

— To wszystko, co mogę panu powiedzieć. Mieszkała tutaj.

— Była w Besźel.

— Niech pan nie gada głupot — warknął gniewnie. — Nie mogła tam być. Nie oficjalnie. A nawet jeśli tam się znalazła, i tak była tutaj. Niech pan sprawdzi komórki. Radykałów. Ktoś na pewno będzie ją znał. Kontaktowała się ze wszystkimi. Z całym podziemiem. Z pewnością po obu stronach miasta. Chciała wszędzie dotrzeć, wszystkiego się dowiedzieć. I osiągnęła ten cel. To wszystko.

— Skąd się pan dowiedział, że ją zabito?

Wciągnął z sykiem oddech.

— Borlú, jeśli pyta pan poważnie, to znaczy, że jest pan głupi, a ja marnuję czas. Poznałem ją na zdjęciu. Naprawdę pan myśli, że pomagałbym wam, gdybym nie musiał? Gdybym nie uważał, że to ważne? Skąd niby mogłem się dowiedzieć? Widziałem wasz pierdolony plakat.

Odłożył słuchawkę. Ja trzymałem swoją jeszcze przez pewien czas, jakbym liczył na to, że zadzwoni znowu.

„Widziałem wasz plakat”. Spojrzałem na notes i zobaczyłem, że obok podanych przez nieznajomego szczegółów nabazgrałem słowa „cholera, cholera, cholera”.


* * *

Wkrótce potem opuściłem gabinet.

— Dobrze się czujesz, Tyador? — zapytał Gadlem. — Nie wyglądasz najlepiej.

Z pewnością miał rację. Kupiłem sobie w ulicznej budce mocną kawę aj Tyrko — po turecku. To był błąd. Zrobiłem się od niej jeszcze bardziej nerwowy.

Być może trudno to uznać za zaskoczenie, ale po drodze do domu miałem tego dnia trudności z dostrzeganiem granic, widzeniem tylko tego, co trzeba, i przeoczaniem tego, co powinienem. Otaczali mnie ludzie, którzy nie przebywali w moim mieście, szedłem powoli przez okolice, które były tłoczne, ale nie w Besźel. Skupiałem się na murach, które naprawdę mnie otaczały — katedrach, barach, ceglanych ozdobnikach na budynku dawnej szkoły — i które znałem od dzieciństwa. Pozostałe starałem się ignorować.

Wieczorem zadzwoniłem do historyczki, Sariski. Seks dobrze by mi zrobił, ale ona czasami lubiła rozmawiać o aktualnie prowadzonych przeze mnie sprawach, a do tego była inteligentna. Dwukrotnie wykręcałem jej numer, ale przerywałem połączenie, nim zdążyła podnieść słuchawkę. Zamaskowane jako hipoteza złamanie tajemnicy śledztwa to jedno, a uczynienie Sariski wspólniczką przekroczenia to coś całkiem innego.

Ciągle wracałem myślą do słów „cholera, cholera, cholera”. W rezultacie wróciłem do domu z dwiema butelkami wina i wysączyłem je powoli, razem z kolacją złożoną z oliwek, sera i kiełbasy. Sporządziłem kolejne bezużyteczne notatki — niektóre z nich miały postać tajemniczego wykresu, jakbym liczył na to, że rysunek wskaże mi drogę wyjścia. Sytuacja była jednak jasna. Stanąłem przed oczywistym dylematem. Mogłem paść ofiarą wymyślnego, bezsensownego żartu, ale to było mało prawdopodobne. Wszystko wskazywało na to, że nieznajomy mężczyzna mówił prawdę.

W takim przypadku podsunął mi ważny trop, istotną informację w sprawie Fulany Maryi. Powiedział mi, dokąd powinienem się udać i kogo odnaleźć, by poznać prawdę, co było moim zadaniem. Gdyby jednak wyszło na jaw, skąd pochodziły moje informacje, sąd nie mógłby uznać takich dowodów. Sprawa była nawet poważniejsza. Gdybym zrobił użytek z tych wiadomości, dopuściłbym się czegoś znacznie gorszego niż złamanie besźańskiego prawa. Stałbym się winny przekroczenia.

Mój informator nie powinien był zobaczyć plakatów. Nie wisiały w jego kraju. Nie powinien był mi o tym mówić. W ten sposób uczynił mnie swoim wspólnikiem. W Besźel ta informacja była alergenem. Sam fakt, że znajdowała się w mojej głowie, stał się powodem urazu. Byłem współwinny. Stało się. Być może dlatego, że byłem pijany, nie przyszło mi wówczas do głowy, iż nie musiał mi mówić, gdzie zdobył tę informację i w związku z tym z pewnością miał jakiś powód.


* * *

Nie spaliłem notatek z tej rozmowy, któż jednak nie czułby takiej pokusy? To oczywiste, że nie mogłem tego zrobić, ale siedziałem do późna za stołem w kuchni, wpatrując się w rozłożone na blacie kartki, od czasu do czasu pisząc ukośnie na nich słowo „cholera”. Włączyłem muzykę: Little Miss Train, utwór nagrany przez Vana Morrisona z Coirsą Yakov, zwaną besźańską Umm Kalsoum, podczas jego tournée w roku 1987. Wypiłem jeszcze trochę i położyłem zdjęcie Maryi Fulany Nieznanej Cudzoziemki Przekraczającej obok notatek.

Nikt jej nie znał. Niech nam Bóg pomoże, niewykluczone, że wcale nie znajdowała się w Besźel, mimo że Pocost było jednorodną okolicą. Mogli ją tam zawlec. Znalezienie ciała przez nastolatków i wszczęcie postępowania mogły również być przekroczeniami. Nie powinienem się pogrążać, kontynuując śledztwo. Być może najlepiej by było go zaprzestać i pozwolić ciału gnić spokojnie. Wyobrażanie sobie choćby przez chwilę, że mógłbym to zrobić, byłoby jednak czczym marzycielstwem. W ostatecznym rozrachunku wykonam swoją robotę, choć będzie to oznaczało złamanie kodeksu, praw znacznie bardziej fundamentalnych niż te, za których strzeżenie mi płacono.

W dzieciństwie nieraz bawiliśmy się w Przekroczeniówkę. Nigdy zbytnio nie lubiłem tej zabawy, ale ja również przekradałem się ukradkiem przez narysowane kredą linie, a potem uciekałem przed kolegami, wykrzywiającymi twarze w upiornych grymasach i wyginającymi palce niczym szpony. Kiedy indziej to ja goniłem, gdy przyszła na mnie kolej, by być Przekroczeniówką. Była to jedna z naszych ulubionych zabaw, na równi z wyciąganiem z ziemi patyków albo kamieni i ogłaszaniem, że odkryliśmy magiczną besźańską żyłę rudy, oraz połączeniem berka z zabawą w chowanego zwaną polowaniem na wchodźcę.

Nie istnieje religia tak beznadziejna, że nie znalazłaby żadnych wyznawców. W Besźel działa sekta oddająca cześć Przekroczeniówce. Otacza ją aura skandalu, w czym nie ma nic dziwnego, biorąc pod uwagę moce, o których mowa. Działania kongregacji nie zabrania żadne prawo, choć natura owej religii wszystkich niepokoi. Bywała ona tematem szukających taniej sensacji programów telewizyjnych.

O trzeciej nad ranem byłem już kompletnie pijany. Nie mogłem zasnąć i gapiłem się na ulice Besźel. A także na coś więcej. Na przeplot. Słyszałem ujadanie psów, a raz czy dwa także zew jakiegoś chudego, zarobaczonego wilka ulicznego. Cały stół pokrywały papiery, ułożone jak dwie strony sporu — jeśli to rzeczywiście był spór. Na twarzy Fulany Maryi zostały czerwone kółka od szklanki z winem, podobnie jak na nielegalnych notatkach naznaczonych słowem „cholera”.

Nieprzespane noce nie były dla mnie rzadkością. Sariska i Biszaya przyzwyczaiły się do tego, że gdy szły nocą do łazienki, nieraz zastawały mnie w kuchni. Siedziałem tam, żując tak wiele gumy, że robiły mi się pęcherze od cukru, nie chciałem wracać do palenia. Albo patrzyłem na pogrążone w mroku miasto. Rzecz jasna przeoczałem światła drugiego, ale i tak miały na mnie wpływ.

Sariska żartowała sobie czasem ze mnie.

— Spójrz na siebie — mówiła z nutą sympatii. — Siedzisz tu jak sowa. Cholerny, melancholijny maszkaron. Wiesz co, sentymentalny skurczybyku? Żadne olśnienie nie spadnie na ciebie tylko dlatego, że jest noc, ale w niektórych budynkach palą się światła.

Tym razem jednak jej tu nie było i nie mogła ze mnie drwić. Potrzebowałem jakiegoś olśnienia, choćby nawet fałszywego, wyjrzałem więc przez okno.

Nad chmurami latały samoloty. Wieże katedr lśniły w blasku bijącym od szklanych wieżowców. Na zagranicznych budynkach paliły się łukowate albo półksiężycowate neony. Włączyłem komputer, by sprawdzić parę rzeczy, ale miałem tylko połączenie telefoniczne, które działało tak irytująco powoli, że dałem sobie z tym spokój.

— Szczegóły sprawdzę później.

Chyba naprawdę powiedziałem to na głos. Zrobiłem jeszcze trochę notatek, a wreszcie zadzwoniłem do biura Lizbyet Corwi.

— Lizbyet, coś mi przyszło do głowy. — Jak zawsze, gdy kłamię, instynkt kazał mi mówić za dużo i zbyt szybko. Świadomie nakazałem sobie cedzić niedbale słowa. Lizbyet nie była jednak głupia. — Jest już późno. Przekazuję to tobie, bo jutro pewnie nie przyjdę do pracy. Poszukiwania na ulicach nic nam nie dały. Nie ulega wątpliwości, że nasza pierwsza hipoteza była błędna. W przeciwnym razie ktoś rozpoznałby ofiarę. Rozwiesiliśmy jej zdjęcie we wszystkich rejonach. Jeśli była ulicznicą pracującą poza swoim rewirem, może szczęście się do nas uśmiechnie. Na razie jednak chciałbym sprawdzić kilka innych możliwości. Tak sobie myślę, że chyba nie mieszkała w tamtej okolicy. To dziwna sytuacja i nic nie znaleźliśmy. Gadałem z jednym facetem w Wydziale ds. Dysydentów i powiedział mi, że ludzie, którymi się zajmuje, są bardzo skryci. To wszystko naziści, czerwoni, unifi i tak dalej. Kapujesz, zacząłem się zastanawiać, jakiego rodzaju ludzie ukrywają swą tożsamość. Mamy jeszcze trochę czasu i chciałbym sprawdzić tę możliwość. Myślę sobie… Zaczekaj, sprawdzę notatki… Dobra, możemy zacząć od unifów. Pogadaj z brygadą zajmującą się pomyleńcami. Może uda ci się wydobyć od nich jakieś adresy, namiary. Nie wiem na ten temat zbyt wiele. Skontaktuj się z Shenvoiem. Powiedz mu, że pracujesz dla mnie. Porozmawiaj, z kim się da, pokaż im zdjęcia, może ktoś ją pozna. Nie muszę ci mówić, że spotkasz się z ich strony z dziwnym zachowaniem. Nie będą zadowoleni z twojej obecności. Ale może uda ci się coś osiągnąć. Dzwoń do mnie na komórkę. Jak już mówiłem, nie przyjdę do pracy. No to na razie. Pogadamy jutro. Cześć. — Po rozłączeniu się chyba również na głos powiedziałem: — To było okropne. — Potem zadzwoniłem do Taskin Cerush z naszej administracji. Zapisałem sobie numer do niej, gdy pomogła mi uporać się z biurokratycznymi przeszkodami w jednej z niedawnych spraw, i od tego czasu pozostawałem z nią w kontakcie. Jest świetna w tym, co robi. — Taskin, mówi Tyador Borlú. Czy mogłabyś zadzwonić do mnie na komórkę, jutro albo kiedy będziesz miała czas, żeby mi powiedzieć, co bym musiał zrobić, by przekazać sprawę Komisji Nadzoru? Celem oddania jej Przekroczeniówce? Mówię tylko teoretycznie. — Skrzywiłem się z cichym śmieszkiem. — Nikomu o tym nie wspominaj, dobra? Dziękuję, Task. Zawiadom mnie, co muszę zrobić. Znasz się na takich sprawach. Może będziesz miała jakieś sugestie. Dziękuję.

Nie było wątpliwości, co próbował mi powiedzieć przerażający informator. Oto kilka fraz, które podkreśliłem.

Ten sam język…

…nie uznaję prawomocności…

…po obu stronach miasta…

To tłumaczyło, dlaczego do mnie zadzwonił, dlaczego dopuścił się tej zbrodni, dlaczego zobaczył to, co zobaczył, i dlaczego nie powstrzymało go to, jak zdarzyłoby się to w przypadku większości. Przede wszystkim bał się, że może mu grozić ten sam los, co Maryi Fulanie. Powiedział mi, że jego współspiskowcy z Besźel mogli znać Maryę, że najprawdopodobniej nie przestrzegała granic. Jeśli jakaś wywrotowa grupa z Besźel była zamieszana w tego rodzaju zbrodnicze łamanie tabu, z pewnością byli to towarzysze mojego informatora. Nie ulegało wątpliwości, że to unifikacjoniści.


* * *

Gdy znowu spojrzałem na skąpane w blasku nocnych świateł miasto, przypomniałem sobie drwiny Sariski. Tym razem zobaczyłem również to sąsiednie, choć złamałem w ten sposób prawo. Któż nie robi tego od czasu do czasu? Były tam zapory balonowe, których nie powinienem ujrzeć, oraz zwisające z nich reklamy na metalowych ramach. Przynajmniej jeden z widocznych na ulicy przechodniów nie przebywał w Besźel — poznawałem to po stroju, kolorach i sposobie chodzenia — ale i tak go obserwowałem.

Zwróciłem się ku biegnącej kilka metrów od moich okien linii kolejowej. Czekałem cierpliwie, aż wreszcie zjawi się nocny pociąg. Zaglądałem w jego jasno oświetlone okna, spoglądając w oczy pasażerom. Tylko bardzo nieliczni zauważali mnie ze zdumieniem. Pociąg szybko zniknął za lasem dachów. To trwało bardzo krótko i nie można ich było o nic oskarżać. Zapewne nie czuli się winni zbyt długo. Najprawdopodobniej szybko zapomną o tej wymianie spojrzeń. Zawsze chciałem mieszkać w miejscu, gdzie mógłbym patrzeć na zagraniczne pociągi.

Rozdział piąty

Jeśli ktoś nie wie zbyt wiele o tych językach, illitański i besźański brzmią zupełnie inaczej. Rzecz jasna zapisuje się je w innych alfabetach. Besźański ma własne pismo, składające się z trzydziestu czterech znaków, pisanych od lewej do prawej. To fonetyczny alfabet i każdy znak odpowiada innemu dźwiękowi, a spółgłoski, samogłoski i półsamogłoski ozdabia się znakami diakrytycznymi. Często się słyszy, że to pismo przypomina cyrylicę. To porównanie — trafne lub nie — z reguły irytuje besźan. Illitański używa łacińskiego alfabetu. Od niedawna.

Zeszłowieczne bądź starsze relacje z podróży zawsze zwracają uwagę na niezwykłą i piękną illitańską kaligrafię. W owym piśmie znaki stawiało się od prawej do lewej. Wszyscy zwracają też uwagę na ostrą, nieprzyjemną wymowę. W swoim czasie powszechnie znano słowa, jakie napisał w swym dzienniku podróży Laurence Sterne: „W Krainie Alfabetów Arabski wpadł w oko pani Sanskryckiej — musiał być pijany, pomimo zakazów Mahometa, gdyż w przeciwnym razie powstrzymałby go jej wiek. Po dziewięciu miesiącach przyszło na świat dziecko z nieprawego łoża. Owo straszliwe niemowlę zwie się Illitańskim i jest hermafrodytą niepozbawionym szczególnej urody. Jego forma zachowała wspomnienie obojga rodziców, ale głos pochodzi od tych, którzy go wychowywali. Od ptaków”.

Ów alfabet zniknął jednego dnia w roku 1923, w kulminacyjnym punkcie reform Ya Ilsy. To Atatürk go naśladował, a nie na odwrót, jak się na ogół twierdzi. Nawet w Ul Qomie nikt już nie potrafi czytać illitańskiego pisma, poza archiwistami i aktywistami.

W obu swych pisanych postaciach illitański w ogóle nie przypomina besźańskiego. Nie brzmi też podobnie do niego. Niemniej te różnice nie sięgają tak głęboko, jak by się z pozoru zdawało. Mimo że obie kultury usilnie wprowadzały rozróżnienia w formach gramatycznych i wzajemnych relacjach fonemów — choć nie w samych podstawowych dźwiękach — owe języki są blisko spokrewnione, w końcu wywodzą się od wspólnego przodka. Stwierdzenie brzmi niemal wywrotowo. Po dziś dzień.

W Besźel ciemne wieki były naprawdę bardzo ciemne. Miasto założono więcej niż tysiąc siedemset, a mniej niż dwa tysiące lat temu. W samym jego sercu zachowały się jeszcze ruiny z tamtych lat. Było wówczas portem ukrytym kilka kilometrów w górę rzeki dla ochrony przed piratami. Rzecz jasna drugie miasto powstało w tym samym czasie. Miejska zabudowa otacza obecnie ruiny, a gdzieniegdzie na starożytnych fundamentach wzniesiono nowe gmachy. Mamy też starsze zabytki, na przykład resztki mozaiki w Parku Yozhefa. Uważa się, że rzymskie ruiny wywodzą się z czasów poprzedzających powstanie Besźel. Przypuszczamy, że zbudowaliśmy swe miasto na rzymskich kościach.

Nie wiemy, czy to, co budowaliśmy, było już Besźel, i czy inni jednocześnie wznosili na tych samych kościach Ul Qomę. Niewykluczone, że wówczas było to jedno miasto i schizma nastąpiła dopiero później, bądź też Besźel naszych przodków nie spotkał się jeszcze wtedy z sąsiadem, z którym miał się później spleść, zachowując jednocześnie dystans. Nie jestem znawcą czasów rozłamu, a nawet gdybym nim był, i tak bym tego nie wiedział.


* * *

— Szefie — usłyszałem w komórce głos Lizbyet Corwi. — Szefie, trafiłeś w dziesiątkę. Skąd wiedziałeś? Spotkajmy się na BudapestStrász 68.

Choć minęło już południe, jeszcze się nie ubrałem. Kuchenny stół pokrywały liczne papiery. Wszystkie swe książki o historii i polityce ustawiłem w wieżę Babel, wspartą butelką mleka. Powinienem pamiętać, by nie pobrudzić laptopa, ale najwyraźniej mi się nie chciało. Wytarłem ślady kakao z notatek. Czarna twarz na pudełku z francuską rozpuszczalną czekoladą uśmiechała się do mnie.

— Nie rozumiem. Co to za adres?

— W Bundalii — wyjaśniła. To była przemysłowa dzielnica położona nad rzeką, na północny zachód od Parku Kolejki Linowej. — Naprawdę nie wiesz? Zrobiłam, co mi kazałeś. Wypytałam ludzi, dowiedziałam się, jakie grupy u nas działają i co o sobie nawzajem myślą, bla, bla, bla. Cały ranek poświęciłam na łażenie po mieście i zadawanie pytań. Próbowałam zastraszyć skurczybyków. No wiesz, mundur raczej nie wzbudza ich szacunku. Nie mogę powiedzieć, żebym liczyła na zbyt wiele, ale doszłam do wniosku, że i tak nie mam lepszych pomysłów. No więc, łaziłam w kółko, próbując się zorientować w ich politycznych relacjach i tak dalej, aż nagle pewien facet w jednej z tych… pewnie to się nazywa loża… zaczął się czymś zdradzać. Z początku nie chciał niczego przyznać, ale łatwo było go przejrzeć. Kurwa, jesteś geniuszem, szefie. BudapestStrász 68 to kwatera główna unifikacjonistów.

Jej zachwyt już w tej chwili był bliski podejrzliwości. Z pewnością przyjrzałaby mi się jeszcze uważniej, gdyby zobaczyła dokumenty, które przesuwałem na blacie podczas rozmowy z nią. Kilka książek było otwartych na skorowidzach, by ułatwić mi szybkie odnalezienie wszystkich wzmianek o unifikacjonizmie. Mimo to nie udało mi się odszukać adresu na BudapestStrász.

Unifikacjoniści — jak wszystkie radykalne organizacje — są podzieleni na liczne frakcje. Część z nich jest nielegalna. To siostrzane ugrupowania, działające jednocześnie w Besźel i w Ul Qomie. Niektóre z nich w różnych chwilach swych dziejów wzywały do użycia przemocy celem zjednoczenia miast, zgodnie z wolą Boga, przeznaczenia, historii albo ludu. Inne atakowały nacjonalistycznych intelektualistów, na ogół nieudolnie — rzucały cegłami w okna albo srały pod drzwiami. Większość z nich oskarżano o uprawianie potajemnej propagandy wśród uchodźców i nowych imigrantów, niemających jeszcze doświadczenia w widzeniu i przeoczaniu, w życiu w tylko jednym z dwóch miast. Radykałowie pragnęli wykorzystać ich niepewność jako broń.

Podobnych ekstremistów głośno krytykowali inni działacze, zainteresowani zachowaniem swobody poruszania się oraz zgromadzeń — nawet jeśli po cichu popierali radykałów i łączyły ich z nimi skrywane więzy. Istniały też inne podziały. Ugrupowania unifikacjonistów różnie sobie wyobrażały, jak ma wyglądać zjednoczone miasto, jak będzie się nazywało i jaki język będzie w nim obowiązywał. Nawet te legalne grupki były nieustannie inwigilowane przez władze obu miast.

— Są jak ser szwajcarski — powiedział mi Shenvoi, gdy rozmawiałem z nim owego ranka. — Wśród unifikacjonistów jest mnóstwo informatorów i wtyk. Zapewne nawet więcej niż wśród Prawdziwych Obywateli, nazistów czy innych takich świrów. Nie ma co się nimi przejmować. Chuja zrobią bez zgody kogoś z bezpieki.

Unifikacjoniści z pewnością wiedzą przy tym — nawet jeśli mają nadzieję, że nigdy nie przekonają się o tym na własnej skórze — że żadne z ich poczynań nie ujdzie uwagi Przekroczeniówki. To znaczyło, że ja również przyciągnę jej spojrzenie, gdy odwiedzę ich kwaterę główną. O ile już go nie przyciągnąłem.

Kwestia wyboru środka komunikacji zawsze jest ważna. Powinienem wziąć taksówkę, bo Corwi na mnie czekała, ale wolałem pojechać dwoma tramwajami, z przesiadką na placu Vencelasa. Siedziałem w kołyszącym się wagonie, przyglądając się płaskorzeźbom i nakręcanym figurom besźańskich mieszczan zdobiącym fasady budynków. Ignorowałem, przeoczałem efektowniejsze frontony znajdujące się gdzie indziej, w alteracjach.

Na całej BudapestStrász pod starymi budynkami rosły krzewy budlei. To typowy miejski chwast w Besźel, ale nie w Ul Qomie, gdzie przycinają ją, gdy tylko się pojawi. Dlatego na BudapestStrász, która była besźańską częścią przeplotu, zaniedbane, niekwitnące o tej porze roku krzaki rosły wzdłuż jednego albo kilku miejscowych budynków, a potem urywały się nagle na granicy miasta.

Domy w Besźel były zbudowane z cegły i otynkowane. Z każdego gapiły się na mnie domowe lary, małe, człekokształtne maszkarony o budlejowych brodach. Przed kilkoma dziesięcioleciami ta okolica nie była jeszcze tak podupadła. Ulica była hałaśliwa, krążyli po niej młodzi urzędnicy w ciemnych garniturach oraz inni ważni goście. Za budynkami po północnej stronie kryły się wówczas obszary przemysłowe, a przy zakręcie płynącej dalej rzeki usytuowano ruchliwe przystanie. Teraz zostało tam tylko cmentarzysko żelaznych szkieletów.

W owych czasach zajmujący tę samą przestrzeń region Ul Qomy był znacznie spokojniejszy. Obecnie jednak zrobił się zdecydowanie hałaśliwszy. Sąsiedzi wyprzedzili nas w ekonomicznej antyfazie. Gdy rzeczny handel w Besźel podupadł, gospodarka w Ul Qomie zaczęła rozwijać się szybciej i teraz po wytartym bruku przeplotu chodzi więcej cudzoziemców niż besźan. Wszystkie jeszcze niedawno zaniedbane ulqomańskie budynki, zwieńczone blankami siedliska gawronów w lumpenbarokowym stylu — oczywiście ich nie widziałem, przeoczałem je starannie, ale i tak bezprawnie zapisywały się w moim umyśle, choćby nawet w niewielkim stopniu, a zresztą pamiętałem ten styl ze zdjęć — poddano renowacji i znajdowały się w nich teraz galerie handlowe oraz nowo założone przedsiębiorstwa z domenami.uq.

Śledziłem numerację miejscowych domów. Rosła seriami, przerywanymi przez cudzoziemskie alteracje. W Besźel okolica była słabo zaludniona, ale za granicą sprawy miały się inaczej. Roiło się tam od młodych, elegancko ubranych ludzi interesu i po wyjściu z tramwaju musiałem ich przeoczać i omijać jednocześnie. Ich głosy były dla mnie tylko cichym, niezrozumiałym szumem. Taka zdolność niesłyszenia wymaga wielu lat ćwiczeń. Wreszcie dotarłem do budynku o smołowanej fasadzie, pod którym czekała Corwi w towarzystwie mężczyzny o niezadowolonej minie. Staliśmy razem w niemal wyludnionej dzielnicy Besźel, otoczeni przez gęsty, niesłyszany tłum.

— Szefie, to jest Pall Drodin.

Drodin był wysokim, chudym mężczyzną zbliżającym się do czterdziestki. W uszach nosił kilka kolczyków, a na sobie miał skórzaną kurtkę pełną insygniów rozmaitych wojskowych i innych organizacji, do których z pewnością nie należał, a także dziwnie eleganckie, choć brudne spodnie. Trzymał w ustach papierosa, łypiąc na mnie z irytacją.

Nie został aresztowany. Corwi go nie zatrzymała. Przywitałem ją skinieniem głowy, a potem zatoczyłem powolny półokrąg, przyglądając się otaczającym nas budynkom. Oczywiście zatrzymywałem spojrzenie tylko na tych, które były w Besźel.

— Przekroczeniówka? — zapytałem. Drodin spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Szczerze mówiąc, Corwi również, ale ona zdołała to ukryć. — Myśli pan, że obserwują nas ukryte moce? — zapytałem, gdy nie odpowiadał.

— Tak, nie, tak. — Wyglądał, jakby miał do mnie pretensję. Jestem pewien, że rzeczywiście tak było. — Jasne. Jasne. Pyta mnie pan, gdzie oni są? — To w sumie raczej bezużyteczne pytanie, ale żaden besźanin czy ulqomanin nie potrafi się od niego uwolnić. Drodin cały czas patrzył tylko w moje oczy. — Widzi pan ten budynek po drugiej stronie? Ten, gdzie kiedyś była fabryka zapałek? — Prawie stuletnie, obłażące malowidło na ścianie przedstawiało uśmiechniętą salamandrę w koronie z płomieni. — Czasem można tam coś zobaczyć. No wie pan, coś, czego nie powinno tam być.

— Widział pan, jak się materializują? — Znowu zrobił niespokojną minę. — Myśli pan, że tam właśnie się objawiają?

— Nie, nie. Doszedłem do tego wniosku drogą eliminacji.

— Drodin, niech pan wchodzi. Za chwilkę przyjdziemy. — Skinęła głową i mężczyzna wszedł do budynku. — Kurwa, o co tu chodzi, szefie?

— Masz jakiś problem?

— Mówię o tym syfie z Przekroczeniówką… — wypowiadając ostatnie słowo, ściszyła głos. — Co ty kombinujesz? — Nie odpowiedziałem. — Staram się ustalić tu hierarchię władzy i to ja mam być na jej szczycie, nie Przekroczeniówka, szefie. Nie potrzebuję w tej sprawie takiego syfu. Skąd przychodzą ci do głowy takie niesamowite pomysły?

Nadal milczałem. Potrząsnęła głową i poprowadziła mnie do środka. Front Solidarności Besźqomańskiej nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do dekoracji wnętrz. Były tam dwa pokoje, dwa i pół, jeśli lekko naciągnąć definicję, a także pełno szafek oraz półek zastawionych książkami i segregatorami. W jednym z kątów pustą ścianę oczyszczono, by służyła jako tło. Stało tam puste krzesło, na które była skierowana kamera internetowa.

— Stąd nadajemy programy — wyjaśnił Drodin, zauważywszy, gdzie patrzę. — Sieciowe.

Zaczął mi podawać adres internetowy, ale potrząsnąłem głową.

— Kiedy tu weszłam, wszyscy poza nim natychmiast się zwinęli — poinformowała mnie Corwi.

Drodin siedział za biurkiem w pokoju na zapleczu. Były tam jeszcze dwa krzesła. Nie zaproponował, byśmy usiedli, ale i tak to zrobiliśmy. Tam również było pełno walających się na półkach książek oraz brudny komputer. Na jednej ze ścian wisiał wielki plan Besźel i Ul Qomy. Żeby uniknąć zarzutów, zaznaczono na nim granice oraz rozmaite strefy-jednolite, alteracje i przeploty — ale ostentacyjnie zrobiono to na bladoszaro. Przez pewien czas siedzieliśmy bez słowa, wpatrując się w siebie.

— Posłuchajcie — zaczął wreszcie Drodin. — Wiem… rozumiecie, nie jestem przyzwyczajony do… Policja mnie nie lubi. Rozumiem to. — Milczeliśmy Bawił się przez chwilę leżącymi na biurku przedmiotami. — Ale nie jestem kapusiem.

— Jezu, Drodin — obruszyła się Corwi. — Jeśli chce pan rozgrzeszenia, niech pan pójdzie do spowiedzi.

On jednak mówił dalej.

— Chodzi o to… Jeśli to ma coś wspólnego ze sprawami, w które się angażowała, dojdziecie do wniosku, że byliśmy w to zamieszani. Może rzeczywiście mieliśmy z tym coś wspólnego, a ja nie chcę dać nikomu pretekstu do wysuwania przeciwko nam oskarżeń. Jasne? Jasne?

— Starczy już tego pieprzenia — warknęła Corwi. Rozejrzała się po pokoju. — Myśli pan, że jest sprytny, ale jak się panu zdaje, ile wykroczeń mam teraz przed oczyma? Na przykład, ten plan. Wydaje się wam, że jest starannie wyrysowany, ale nie trzeba by szczególnie patriotycznego prokuratora, żeby zinterpretować go w sposób, który zaprowadzi was za kratki. Co jeszcze? Mam sprawdzić te książki? Ile tytułów jest na indeksie? A może mam obejrzeć wasze akta? Na waszych ścianach jest napisane „Pogwałcenie besźańskiej suwerenności II stopnia”, literami jasnymi jak neon.

— Taki jak w klubowych dzielnicach Ul Qomy — dodałem. — Ulqomański neon. Podobają się panu, Drodin? Woli je pan od miejscowych?

— Doceniamy pańską pomoc, panie Drodin — dodała Lizbyet — ale nie oszukujmy się co do pańskich motywów.

— Nic nie rozumiecie — wymamrotał. — Muszę osłaniać towarzyszy. Dzieją się bardzo dziwne rzeczy.

— No dobra — podjęła Corwi. — Wszystko jedno. To jak wygląda prawda, Drodin? — Wyjęła fotografię Fulany i położyła ją przed nim na biurku. — Niech pan powie mojemu szefowi to, co zaczął pan mówić mnie.

— Tak, to ona — potwierdził. Oboje pochyliliśmy się nad blatem w idealnie zsynchronizowanym ruchu.

— Jak się nazywała? — zapytałem.

— Podała nam nazwisko Byela Mar. — Drodin wzruszył ramionami. — Tak powiedziała. Wiem, jak to brzmi, ale co więcej mogę wam powiedzieć?

To był oczywisty pseudonim, stanowiący jednocześnie zgrabną grę słów. Byela to besźańskie imię nadawane dzieciom obu płci. Nazwisko Mar czasem się spotyka. Niemniej jedno i drugie razem wymawia się podobnie do zwrotu byé lai mar — dosłownie „tylko przynęta”. To rybackie powiedzenie oznaczające coś niegodnego uwagi.

— Nie ma w tym nic dziwnego. Wielu naszych członków, wiele kontaktów używa pseudonimów — dodał.

Noms de unification — zauważyłem. Nie wiem, czy mnie zrozumiał. — Niech nam pan opowie o Byeli.

Byela, Fulana, Marya, liczba jej imion rosła.

— Przyszła tu, bo ja wiem, ze trzy lata temu? Może trochę mniej. Od tego czasu jej nie widziałem. Z pewnością była cudzoziemką.

— Z Ul Qomy?

— Nie. Mówiła po illitańsku, ale nie płynnie. Po besźańsku, po illitańsku, albo, hm, w języku bazowym. Nigdy nie słyszałem, by używała innego języka. Nie chciała powiedzieć, skąd pochodzi. Sądząc po akcencie, była Amerykanką lub Angielką. Nie wiem, czym się zajmowała. Wśród… ludzi takich jak my nie wypada zadawać podobnych pytań.

— A więc przychodziła na zebrania? Była organizatorką? — Corwi zwróciła się w moją stronę. — Nie mam pojęcia, czym się zajmują te skurwysyny, szefie — oznajmiła, nie ściszając głosu. — Nie wiem, o co pytać.

Drodin przyglądał się jej z miną nie bardziej skwaszoną niż na początku.

— Jak już mówiłem, zjawiła się parę lat temu. Chciała skorzystać z naszej biblioteki. Mamy ulotki i stare książki o… no wiecie, o miastach. Mnóstwo rzeczy, których gdzie indziej się nie znajdzie.

— Powinniśmy się im przyjrzeć, szefie — stwierdziła Corwi. — Sprawdzić, czy nie ma wśród nich nic niewłaściwego.

— Kurwa, staram się wam pomóc, tak? Chcecie mnie przymknąć za posiadanie zakazanych książek? Nie ma tu nic z klasy pierwszej, a to, co mamy z drugiej, z reguły można znaleźć w sieci, do chuja.

— Już dobrze, dobrze — odparłem i skinąłem dłonią, każąc mu mówić dalej.

— Przychodziła do nas i bardzo dużo rozmawialiśmy. Nie była z nami długo. Może ze dwa tygodnie. Nie pytajcie mnie, co robiła poza tym i tak dalej. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że przychodziła tu codziennie o najróżniejszych porach, żeby przeglądać książki albo rozmawiać ze mną o naszej historii, historii obu miast, o tym, co tu się dzieje, o naszych kampaniach i tak dalej.

— Jakich kampaniach?

— Nasi bracia i siostry siedzą w więzieniach. Tutaj i w Ul Qomie. Zamknięto ich tylko za przekonania. No wiecie, Amnesty International popiera nas w tej sprawie. Rozmawiamy z naszymi kontaktami. Zajmujemy się edukacją. Pomagamy nowym imigrantom. Urządzamy demonstracje.

W Besźel manifestacje unifikacjonistów były małe, ale niebezpieczne. Często dochodziło podczas nich do starć. Rzecz jasna miejscowi nacjonaliści starali się je rozpędzić, wyzywając uczestników od zdrajców, ale nawet najbardziej apolityczni spośród tubylców nie darzyli demonstrantów zbytnią sympatią. W Ul Qomie wyglądało to niewiele lepiej, tyle że na ogół nie pozwalano protestującym nawet się zgromadzić. Z pewnością gniewało to tamtejszych unifikacjonistów, ale przynajmniej chroniło ich przed pobiciem.

— Jak wyglądała? Czy dobrze się ubierała? Jaka była?

— Ehe, ubierała się elegancko. Można niemal powiedzieć, że szykownie. Wyróżniała się z tutejszego tłumu. — Roześmiał się do siebie. — Była też inteligentna. Wiecie, że z początku ją polubiłem. Byłem bardzo podekscytowany. Z początku.

Przerywał co chwila, czekając na nasze zachęty, by sprawić wrażenie, że nie mówi nam tego wszystkiego z własnej inicjatywy.

— A co się stało później? — zapytałem.

— Pokłóciliśmy się. Właściwie to ja się z nią pokłóciłem, bo mówiła niektórym towarzyszom dziwne rzeczy. Gdy tylko zajrzałem do biblioteki albo zszedłem na dół, słyszałem, że ktoś na nią wrzeszczy. Ona nigdy nie odpowiadała krzykiem. Mówiła spokojnie, ale wyprowadzała ich z równowagi. W końcu musiałem jej powiedzieć, żeby więcej tu nie przychodziła. Była… była niebezpieczna. — Znowu umilkł. Corwi i ja popatrzyliśmy na siebie. — Nie przesadzam — zapewnił. — To przez nią tu trafiliście, tak? To znaczy, że była niebezpieczna. — Wziął zdjęcie w rękę i przyjrzał się mu. Na jego twarzy uwidaczniały się kolejno litość, gniew, niechęć i strach. Ten ostatni z pewnością. Wstał i obszedł wkoło biurko. Wyglądało to śmiesznie. Pokoik był za mały, by po nim spacerować, ale on i tak próbował to robić. — Rozumiecie, problem polegał na tym… — Podszedł do małego okienka i wyjrzał przez nie, a potem znowu odwrócił się do nas. Jego sylwetka rysowała się na tle panoramy Besźel, Ul Qomy, czy może obu miast. — Ciągle pytała o najbardziej zwariowane elementy subkultury podziemia. Przesądy, plotki, miejskie legendy i inne takie wariactwa. Nie przejmowałem się tym zbytnio, bo mamy tu mnóstwo takiego syfu, a ona z pewnością była inteligentniejsza od świrów, którzy wierzą w podobne rzeczy. Pomyślałem sobie, że po prostu chce się zorientować, poznać miejscowe warunki.

— Nie był pan zaciekawiony?

— Pewnie, że byłem. Ładna, cudzoziemska dziewczyna, inteligentna i tajemnicza… Zaangażowana… — wyśmiał sam siebie po tym, gdy to powiedział. Skinął głową. — Pewnie, że tak. Interesują mnie wszyscy ludzie, którzy tu przychodzą. Niektórzy mówią mi coś o sobie, inni nie. Ale nie byłbym szefem tej komórki, gdybym próbował wyciągać z nich informacje. Jest tu taka kobieta, znacznie starsza ode mnie… Widuję ją od czasu do czasu już od piętnastu lat, ale nic o niej nie wiem, nawet jak się naprawdę nazywa. No dobra, to zły przykład, bo jestem właściwie pewien, że to wasza agentka, ale rozumiecie, w czym rzecz. Nikomu nie zadaję pytań.

— W co się wtedy angażowała? Byela Mar. Dlaczego stąd wyleciała?

— Posłuchajcie, wiecie, jak to jest. Jeśli ktoś się zajmuje takimi sprawami… — Zauważyłem, że Corwi zesztywniała, gotowa mu przerwać i kazać przejść do rzeczy. Dotknąłem jej, dając do zrozumienia, żeby zaczekała, pozwoliła mu mówić. Nie patrzył na nas, tylko na swój prowokacyjny plan. — Jeśli ktoś się zajmuje takimi sprawami, wie, na co się naraża… zdaje sobie sprawę, że jeśli przekroczy pewne granice, może mieć poważne kłopoty. Na początek może sobie ściągnąć na głowę was. Albo wykonać niewłaściwy telefon i narobić naszym braciom w Ul Qomie kłopotów z tamtejszymi glinami. Albo… są też gorsze rzeczy. — Popatrzył na nas. — Nie mogła tu zostać. Ściągnęłaby nam na głowę Przekroczeniówkę. Albo coś w tym rodzaju. Interesowała się… nie, to nie było zainteresowanie, tylko obsesja. Na punkcie Orciny. — Przyglądał mi się z uwagą, więc nie zareagowałem w żaden sposób poza przymrużeniem powiek. Byłem jednak zaskoczony. Corwi nawet nie drgnęła. Nie ulegało wątpliwości, że nie ma pojęcia, czym jest Orciny. Gdybym zaczął jej to teraz wyjaśniać, podważyłbym jej autorytet, ale nim zdecydowałem, jak zareagować, Drodin zaczął tłumaczyć, że Orciny to bajka. Tak przynajmniej twierdził. — Orciny to trzecie miasto, położone między dwoma. Kryje się w dissensi, spornych strefach, albo w miejscach uważanych przez besźan za część Ul Qomy, a przez ulqoman za należące do Besźel. Podczas rozłamu dawna wspólnota nie podzieliła się na dwie części, tylko na trzy. Orciny to tajemne miasto, które wszystkim kieruje.

Jeśli rozłam rzeczywiście się wydarzył. Początki miast ginęły w pomroce dziejów. Nikt nic na ten temat nie wiedział. Po obu stronach zniknęły wszelkie zapiski dotyczące całego stulecia. Mogło się wówczas wydarzyć wszystko. W tym tajemniczym, krótkim okresie dziejów zrodził się chaos naszej materialnej historii, anarchia chronologii, niepasujące do siebie pozostałości budzące w badaczach zachwyt i przerażenie. Wiemy tylko, że przybyli tu stepowi koczownicy. Po ich nadejściu zaczyna się wielusetletnia biała plama, skrywająca powstanie miast. Zachowały się relacje o pewnych wydarzeniach, mamy też filmy, książki i gry oparte na spekulacjach dotyczących okresu podwójnych narodzin. Wszystkie one budzą podejrzliwość cenzorów, przynajmniej w pewnym stopniu. Dopiero potem historia zaczyna się na nowo i są w niej Besźel oraz Ul Qoma. Czy to była schizma, czy raczej związek?

Jakby dwa przeplotowe kraje były za mało tajemnicze, bardowie wymyślili jeszcze trzeci, legendarne Orciny. Na najwyższych piętrach nieprzyciągających uwagi rzymskich domów miejskich, w pierwszych lepiankach zajmujących skomplikowany labirynt przestrzeni przydzielonych obu plemionom po rozłamie albo połączeniu, zrodził się maleńki trzeci gród, Orciny, ukryty między dwoma bardziej przebojowymi państwami-miastami. Wspólnota wyimaginowanych władców, być może wygnańców, w większości opowieści zajmujących się sekretnymi machinacjami umożliwiającymi im sprawowanie subtelnej, lecz niezachwianej władzy. W Orciny mieszkali iluminaci i tak dalej.

Jeszcze przed kilkoma dziesięcioleciami nikomu nie trzeba by tłumaczyć, co to jest Orciny. Owo miasto powszechnie występowało w bajkach dla dzieci, choćby w opowieści Król Shavil i morski potwór, który przybył do portu. Obecnie jednak bardziej popularni są Harry Potter i Power Rangers. Niewiele dzieci zna dawne bajki. Tak to już jest.

— Co właściwie próbuje nam pan powiedzieć? — odezwałem się. — Że Byela interesowała się etnografią? Kolekcjonowała ludowe bajania? — Wzruszył ramionami. Nie chciał na mnie patrzeć. Raz jeszcze spróbowałem go nakłonić, by wyrażał się jaśniej, ale on tylko ponownie wzruszył ramionami. — Dlaczego chciała rozmawiać o tym z wami? — zapytałem. — Po co właściwie się z wami skontaktowała?

— Nie wiem. Mamy książki na ten temat. Czasem się o tym wspomina. No wie pan, w Ul Qomie też znają historie o Orciny. Nie ograniczamy się do prowadzenia zapisków dotyczących naszej zasadniczej działalności. Interesujemy się historią, prowadzimy najróżniejsze… — urwał. — Po prostu uświadomiłem sobie, że to nie my ją interesujemy, tak?

Podobnie jak wszyscy dysydenci, unifikacjoniści byli maniakalnymi archiwistami. Bez względu na to, czy ktoś zgadzał się z ich wizją historii czy nie, czy była mu ona obojętna, czy też stała się jego obsesją, nikt nie mógłby zaprzeczyć, że wspierali ową wizję solidnymi badaniami i mnóstwem świadectw. W ich bibliotece można było znaleźć wszystkie źródła wspominające o zatarciu granic między miastami, choćby nawet przelotnie. Byela przybyła tu, szukając informacji nie o jakimś zjednoczonym pramieście, lecz o Orciny. Z pewnością poczuli się poirytowani, gdy sobie uświadomili, że jej dziwne pytania nie są pobocznymi kwestiami, ale samym sednem jej dociekań. Że nic jej nie obchodzi ich projekt.

— Chce pan powiedzieć, że marnowała wasz czas?

— Kurde, nie o to chodzi. Już mówiłem, że była niebezpieczna. Naprawdę niebezpieczna. Mogła ściągnąć na nas kłopoty. Zresztą sama powiedziała, że nie chce tu zostawać dłużej. Znowu wzruszył od niechcenia ramionami.

— Dlaczego była niebezpieczna? — Pochyliłem się ku niemu. — Drodin, czy ona przekraczała?

— Jezu, nie sądzę. Jeśli nawet, nic o tym nie wiedziałem. — Uniósł dłonie. — Kurwa, wie pan, jak uważnie nas obserwują? — Wskazał dłonią w stronę ulicy. — Wasi ludzie regularnie patrolują tę okolicę. Ulqomańskie gliny oczywiście nie mogą mieć nas na oku, ale pilnują naszych braci i sióstr. I, co ważniejsze, jest jeszcze… no wie pan. Przekroczeniówka.

Wszyscy umilkliśmy, czując się obserwowani.

— Widział pan jej ludzi?

— Pewnie, że nie. Za kogo mnie pan ma? Nikt ich nigdy nie widzi. Ale wiemy, że tam są. Obserwują nas. Wystarczy byle pretekst i będzie po nas. Wie pan… — Potrząsnął głową. Gdy znowu na mnie spojrzał, w jego oczach zapłonął gniew i być może również nienawiść. — Wie pan, ilu moich przyjaciół zabrano? Nigdy już ich więcej nie widziałem. Musimy być najostrożniejsi ze wszystkich.

To była prawda, choć pełna politycznej ironii. Ci, którzy najbardziej pragnęli przebicia granicy dzielącej Besźel od Ul Qomy, musieli jej najstaranniej przestrzegać. Gdybym ja albo któryś z moich znajomych zapomniał na chwilę o przeoczaniu — a komu to się nie zdarza, kto czasami nie zapomina o niewidzeniu? — nic nie powinno nam grozić, o ile nie będziemy się tym popisywać ani nie przejdzie nam to w nawyk. Gdybym popatrzył sekundę albo dwie na jakąś atrakcyjną ulqomankę, podziwiał przez chwilę panoramę obu miast albo okazał irytację hałasem zagranicznego pociągu, z pewnością nie zabrano by mnie z tego powodu.

Ten budynek obserwowali jednak nie tylko moi koledzy, lecz również Przekroczeniówka, w każdej chwili gotowa okazać swój godny starotestamentowego Boga gniew. Jej straszliwa obecność mogła się nagle objawić i spowodować zniknięcie unifikacjonisty nawet za proste cielesne przekroczenie, jak na przykład przestraszenie się nagłego strzału silnika ulqomańskiego samochodu. Jeśli Byela, czy Fulana, przekraczała, z pewnością by ją złapano. Znaczyło to, że Drodin bał się czegoś innego.

— Miała w sobie coś takiego. — Spojrzał na dwa widoczne za oknem miasta. — Prędzej czy później mogłaby ściągnąć nam na głowę Przekroczeniówkę albo zrobić coś równie głupiego.

— Chwileczkę — przerwała mu Corwi. — Mówił pan, że chciała was opuścić…

— Powiedziała, że wybiera się do Ul Qomy. Oficjalnie. — Przestałem pisać w notesie. Spojrzałem na Corwi, a ona na mnie. — Nigdy już jej więcej nie widziałem. Ktoś słyszał, że wyjechała i nie pozwalają jej wrócić. — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, czy to prawda, a jeśli tak, nie mam pojęcia, dlaczego. To była tylko kwestia czasu. Wścibiała nos w niebezpieczne sprawy. Nie ufałem jej.

— Ale to jeszcze nie wszystko, prawda? — zapytałem. — Było coś więcej.

Spojrzał na mnie.

— Kurde, sam nie wiem. Bałem się jej. Zapowiadała kłopoty. Była za bardzo… Miała w sobie coś takiego. Kiedy ciągle gadała o tym, co ją pasjonowało, człowieka przechodziły ciarki. To budziło niepokój. — Znowu wyjrzał przez okno. Potrząsnął głową. — Przykro mi, że zginęła. Że ktoś ją zabił. Ale wcale mnie to nie dziwi.


* * *

Cała ta rozmowa śmierdziała insynuacjami i tajemnicą. Trudno było o niej zapomnieć, nawet jeśli ktoś się uważał za cynicznego i zobojętniałego. Gdy stamtąd wyszliśmy, zauważyłem, że Corwi przygląda się niszczejącym magazynom. Być może za długo zatrzymała wzrok na witrynie jednego ze sklepów, choć z pewnością wiedziała, że znajduje się on w Ul Qomie. Czuła się obserwowana. Oboje tak się czuliśmy, nie bez powodu, i byliśmy tym zaniepokojeni.

Gdy odjechaliśmy stamtąd, zaprosiłem ją na obiad do naszej małej Dzielnicy Ulqomańskiej. Przyznaję, że to była prowokacja, choć skierowana nie przeciwko Lizbyet, lecz przeciwko samemu wszechświatowi.

Dzielnica leży na południe od parku. Z uwagi na charakterystyczne kolory i pismo na sklepowych szyldach, a także kształt fasad budynków, odwiedzający Besźel turyści zawsze myślą, że mają przed sobą Ul Qomę, odwracają więc wzrok, pośpiesznie i ostentacyjnie — większość cudzoziemców nie potrafi bardziej się zbliżyć do prawdziwego przeoczania. Bardziej doświadczony obserwator zauważy jednak na przysadzistych budynkach ciasno upchane kiczowate ozdóbki przechodzące w autoparodię. Gdzieniegdzie można też spostrzec odcień zwany błękitem besźańskim, jeden z kolorów zakazanych w Ul Qomie. To cechy miejscowych budynków.

Tych kilka ulic o mieszanych nazwach, łączących illitańskie przymiotniki z besźańskim rzeczownikiem — YulSainStrász, LiligiStrász i tak dalej — tworzy centrum kulturalnego światka nielicznych ulqomańskich emigrantów mieszkających w Besźel. Przybyli tu z różnych powodów, uciekali przed politycznymi prześladowaniami, próbowali poprawić swój byt — starcy, którzy zadali sobie sporo trudu, by uzyskać pozwolenie na emigrację z powodów ekonomicznych, z pewnością gorzko teraz tego żałują — skłoniła ich do tego miłość albo zwykły kaprys. Większość z tych, którzy mają czterdzieści i mniej lat, to emigranci w drugim albo trzecim pokoleniu. W domu mówią po illitańsku, ale na ulicach po besźańsku bez śladu akcentu. W ich ubiorze można niekiedy zauważyć ulqomańskie wpływy. Miejscowi chuligani i gorszy element od czasu do czasu wybijają im szyby albo biją ich na ulicach.

Tu właśnie pełni nostalgii wygnańcy z Ul Qomy przychodzą po ciastka, gruszki smażone w cukrze albo kadzidło. Tutejsze zapachy tworzą chaotyczną mieszaninę. Instynkt podpowiada nam, by ich nie spostrzegać, potraktować jak powiewy zza granicy, impertynenckie niczym deszcz. „Deszcz i dym mieszkają w obu miastach jednocześnie”, jak mówi przysłowie. W Ul Qomie również je znają, ale zamiast dymu mają mgłę. Od czasu do czasu można usłyszeć to samo o innych zjawiskach atmosferycznych, a nawet o śmieciach, nieczystościach, a z ust co śmielszych obywateli również o wilkach albo gołębiach. Te zapachy są jednak w Besźel.

Od czasu do czasu jakiś młody ulqomanin, który nie zna części swego miasta przeplatającej się z Dzielnicą Ulqomańską, pyta o drogę besźanina ulqomańskiego pochodzenia, mylnie biorąc go za rodaka. Taki błąd szybko się wykrywa — nie może być nic bardziej alarmującego od ostentacyjnego przeoczania — a Przekroczeniówka zwykle okazuje pobłażliwość.

— Szefie — odezwała się Corwi. Siedzieliśmy w narożnej kawiarni, Con ul Cai, którą często odwiedzałem. Ostentacyjnie zwracałem się do właściciela po imieniu, jak wielu jego besźańskich klientów. Zapewne nie znosił mnie z tego powodu. — Dlaczego tu przyszliśmy, do cholery?

— Daj spokój — odparłem. — Ulqomańskie żarcie. Wiesz, że masz na nie ochotę. — Zaproponowałem jej soczewicę z cynamonem i mocną, słodką herbatę. Odmówiła. — Chcę nasiąknąć atmosferą. Wniknąć w ducha Ul Qomy. Cholera, Lizbyet, jesteś inteligentną kobietą i nie mówię ci nic, o czym byś nie wiedziała. Pomóż mi w tym. — Zacząłem odliczać na palcach. — Ona tu była. Ta dziewczyna. Ta Fulana. Byela. — Mało brakowało, a powiedziałbym „Marya”. — Była tu jakieś trzy lata temu. Kręciła się przy podejrzanych miejscowych aktywistach politycznych, ale chodziło jej o coś innego, w czym nie mogli jej pomóc. O coś, co nawet oni uważali za podejrzane. Dlatego opuściła miasto. — Przerwałem. — I przeniosła się do Ul Qomy.

Zakląłem. Corwi również.

— Prowadziła badania, a potem przeniosła się na drugą stronę.

— Tak sądzimy.

— Tak sądzimy. A potem nagle wróciła tutaj.

— Martwa.

— Tak jest.

— Kurwa. — Corwi pochyliła się nad stolikiem i zaczęła z namysłem pochłaniać jedno z moich ciastek. Nagle zatrzymała się z pełnymi ustami. Przez dłuższą chwilę żadne z nas nie odzywało się ani słowem. — A więc to prawda. To pieprzone przekroczenie, tak? — stwierdziła wreszcie.

— Na to wygląda. Naprawdę myślę, że na to wygląda.

— Wróciła tu i ją załatwili. Albo zostawili ją tu po śmierci.

— Albo coś innego — zauważyłem.

— Chyba że przeszła granicę legalnie lub była tu przez cały czas. To, że Drodin jej nie widział, jeszcze nie świadczy…

Przypomniałem sobie telefon i zrobiłem sceptyczną minę mówiącą „być może”.

— Niewykluczone. Chyba był tego pewien. Tak czy inaczej, sprawa jest jasna.

— Hm…

— Dobra, powiedz, że to było przekroczenie. To będzie w porządku.

— Guzik, nie przekroczenie.

— Nie, posłuchaj — sprzeciwiłem się. — To będzie znaczyło, że to nie nasz problem. Przynajmniej jeśli zdołamy przekonać Komisję Nadzoru. Może powinienem się za to wziąć.

Łypnęła na mnie spode łba.

— Gówno ci dadzą. Słyszałam, że ostatnio…

— Będziemy musieli przedstawić im dowody. Na razie mamy tylko poszlaki, ale może to wystarczy.

— Sądząc z tego, co słyszałam, nie wystarczy. — Odwróciła wzrok, spoglądając za siebie. — Jesteś pewien, że chcesz to zrobić, szefie?

— Kurwa, tak. Kurwa, tak. Posłuchaj, rozumiem cię. Dobrze o tobie świadczy, że chcesz zatrzymać sprawę, ale posłuchaj, jeśli istnieje możliwość, że mamy rację… nie możesz prowadzić śledztwa w sprawie przekroczenia. Ta Zamordowana Cudzoziemka Byela Fulana zasługuje na to, by ktoś się zajął jej sprawą. — Przerwałem na chwilę, by Corwi spojrzała na mnie. — Nie jesteśmy najlepszymi ludźmi do tego zadania, Lizbyet. Ona zasługuje na coś lepszego niż to, co możemy jej dać. Nikt nie będzie skuteczniejszy od Przekroczeniówki. Chryste, kto może liczyć na to, że Przekroczeniówka wytropi jego mordercę?

— Tylko niewielu.

— Ehe. Dlatego musimy przekazać śledztwo. Komisja wie, że wszyscy chcą się pozbyć kłopotliwych spraw. Dlatego piętrzą przeszkody. — Popatrzyła na mnie z powątpiewaniem. — Nie mamy dowodów i nie znamy szczegółów, więc poświęćmy parę dni na ich poznanie. Albo przekonanie się, że jesteśmy w błędzie. Przyjrzyj się jej profilowi, jaki zdołaliśmy stworzyć. Wreszcie mamy wystarczająco wiele. Zniknęła z Besźel dwa, trzy lata temu i teraz znaleziono ją martwą. Może Drodin ma rację i rzeczywiście cały ten czas siedziała w Ul Qomie. Jawnie. Chcę, żebyś zadzwoniła w parę miejsc, tu i tam. Wiesz, co mamy. Cudzoziemka, badaczka historii i tak dalej. Dowiedz się, kim była. Jeśli ktoś spróbuje cię spławić, powiedz mu, że istnieje podejrzenie przekroczenia.

Wróciwszy do pracy, podszedłem do biurka Taskin.

— Dostałeś mojego SMS-a, Borlú?

— Pani Cerush, te wymyślne preteksty, dzięki którym próbuje się pani ze mną spotkać, stają się coraz mniej przekonujące.

— Dostałeś go i zacząłeś działać. Nie, nie licz na to, że z tobą ucieknę, Borlú. Z pewnością poczułbyś się rozczarowany. Chyba będziesz musiał chwilę zaczekać na rozmowę z komisją.

— Jak to załatwimy?

— Kiedy ostatnio robiłeś coś takiego, Borlú? Wiele lat temu, prawda? Posłuchaj, nie wątpię, że we własnej opinii zrobiłeś wsad. Nie patrz tak na mnie. Jaki jest twój ulubiony sport? Boks? Na pewno myślisz, że będą musieli przywołać… — jej głos spoważniał nagle — natychmiast, jak sądzę, ale nie zrobią tego. Będziesz musiał zaczekać, może nawet kilka dni.

— Myślałem, że…

— Ehe, kiedyś faktycznie tak było. Natychmiast by wszystko rzucili, by zająć się tą sprawą, ale czasy są niepewne, bardziej dla nas niż dla nich. Politycy się z tego nie cieszą, ani nasi, ani tamci, ale odkąd banda Syedra przyłączyła się do koalicji, uskarżając się głośno na słabość państwa, rząd nie chce sprawiać wrażenia, że przywołuje zbyt łatwo. Dlatego nie będą się z tym śpieszyć. Mają na głowie komisje śledcze w sprawie obozów dla uchodźców, a z tego z pewnością nie wyciągną żadnych korzyści.

— Jezu, chyba żartujesz? Wciąż jeszcze przejmują się tą garstką biednych sukinsynów?

Niektórym na pewno udało się przedostać do któregoś z miast, ale bez szkolenia dla imigrantów właściwie nie mieli szans uniknąć przekroczenia. Niepisane porozumienie głosiło, że gdy zdesperowani przybysze lądują na przeplotowych odcinkach brzegu, trafiają do tego miasta, którego straż graniczna ich zatrzymała i zamknęła w nadmorskich obozach. Ci, którzy mieli nadzieję dotrzeć do Ul Qomy, ale skończyli w Besźel, z pewnością czuli się przygnębieni.

— Jak zwał, tak zwał — odparła Taskin. — W grę wchodzą też inne kwestie. Muszą demonstrować dobre chęci. Nie odwołają oficjalnych spotkań i tak dalej, jak zrobiliby kiedyś.

— Skurwili się za jankeskie dolary.

— Nie chrzań. Jeśli rzeczywiście dostaną te dolary, to jestem za. Nie będą się dla ciebie śpieszyć, bez względu na to, kto zginął. A czy ktoś zginął?


* * *

Corwi nie potrzebowała wiele czasu, by się dowiedzieć wszystkiego, o co ją prosiłem. Wieczorem następnego dnia przyszła do mojego gabinetu, niosąc aktówkę.

— Właśnie przefaksowali mi to z Ul Qomy — oznajmiła. — Sprawdziłam wszystkie ślady. To nie takie trudne, kiedy się wie, od czego zacząć. Mieliśmy rację.

Tak, to była nasza ofiara. Jej akta, jej zdjęcie, nasza pośmiertna maska. Potem pojawiły się fotografie zrobione za życia. Ten widok zaparł mi dech w piersi. Zdjęcia były czarno-białe i zamazane przez faks, ale nieżyjąca już kobieta uśmiechała się na nich, paliła papierosa albo rozchylała usta, złapana w pół słowa. Potem były nasze ręczne notatki, informacje dotyczące ofiary, domniemane, a potem, na czerwono, bez znaków zapytania, te, które były pewne. Na dole umieszczono jej liczne wymyślone nazwiska, a na samym końcu prawdziwe.

Rozdział szósty

— Mahalia Geary.

Przy okrągłym stole — oczywiście antycznym, któż mógłby w to wątpić? — zgromadziły się oprócz mnie czterdzieści dwie osoby. Wszyscy siedzieli, przed nimi leżały aktówki. Ja stałem. Dwaj protokolanci siedzący w kabinach w kątach pokoju skrzętnie wszystko notowali. Widziałem stojące na blacie mikrofony, w pobliżu czekali zaś tłumacze.

— Mahalia Geary. Dwadzieścia cztery lata. Amerykanka. Panie i panowie, wszystkie te informacje zdobyła dla nas moja posterunkowa, Lizbyet Corwi. Wszelkie dane zawarte w papierach, które wam przesłałem.

Nie wszyscy czytali dokumenty. Niektórzy nawet nie otworzyli teczek.

— Amerykanka? — powtórzył ktoś.

Nie poznawałem wszystkich dwudziestu jeden przedstawicieli Besźel. Tylko niektórych. Kobieta w średnim wieku o prostej fryzurze z pasmem siwizny nad czołem, jak u uniwersyteckich filmoznawców — Shura Katrinya, minister bez teki. Powszechnie ją szanowano, ale jej czas już mijał. Mikhel Buric z Socjaldemokratów, oficjalnej opozycji. Młody, zdolny i wystarczająco ambitny, by zasiadać w kilku komisjach — bezpieczeństwa, handlu i sztuki — jednocześnie. Major Yorj Syedr, przywódca Bloku Narodowego, prawicowego ugrupowania, z którym premier Gayardicz zawiązał kontrowersyjną koalicję. Syedra uważano za polityka nie tylko brutalnego, lecz również niezbyt kompetentnego. Yavid Nyisemu, wiceminister kultury w gabinecie Gayardicza i wiceprzewodniczący komisji. Niektóre inne twarze również wyglądały znajomo. Wiedziałem, że po zastanowieniu przypomnę sobie nazwiska. Nie znałem nikogo z przedstawicieli Ul Qomy. Nie interesowałem się zbytnio międzynarodową polityką.

Większość ulqoman przerzucała dostarczone przeze mnie dokumenty. Troje miało na głowach słuchawki, ale większość władała besźańskim wystarczająco biegle, by mnie rozumieć. Czułem się dziwnie, nie przeoczając tych ludzi w oficjalnych ulqomańskich strojach — mężczyźni nosili koszule bez kołnierzyków i ciemne marynarki bez klap, a nieliczne kobiety suknie w kolorach, które w Besźel byłyby nielegalne. Ale przecież nie byłem teraz w Besźel.

Komisja Nadzoru spotyka się w wielkim, barokowym, łatanym betonem amfiteatrze położonym w samym środku starówki zarówno w Besźel, jak i w Ul Qomie. Budynek, jako jeden z nielicznych, nosi w obu miastach tę samą nazwę — Hala Łącznikowa — dlatego, że nie jest, ściśle mówiąc, przeplotem, ani nie tworzy serii jednolitości mieszających się z alteracjami — jedno piętro w Besźel, następne w Ul Qomie i tak dalej. Na zewnątrz w całości leży w obu miastach, wewnętrznie zaś jego większa część znajduje się w obu miastach albo w żadnym z nich. Wszyscy obecni — czterdziestu dwóch parlamentarzystów z obu państw, ich asystenci i ja — spotykali się w złączu, międzymieściu, na czymś w rodzaju jednej granicy nałożonej na drugą.

Osobiście odnosiłem wrażenie, że w pomieszczeniu przebywa ktoś jeszcze: ci, którzy byli powodem spotkania. Być może nie ja jeden wśród obecnych czułem się obserwowany.

Gdy członkowie komisji — przynajmniej niektórzy — zajęli się przeglądaniem papierów, ponownie podziękowałem im, że zechcieli mnie przyjąć. To był czysto polityczny gest z mojej strony. Spotkania Komisji Nadzoru odbywały się regularnie, ale musiałem czekać kilka dni, nim zgodzili się mnie wysłuchać. Pomimo ostrzeżeń Taskin próbowałem zwołać nadzwyczajne zebranie, by jak najszybciej pozbyć się odpowiedzialności za sprawę Mahalii Geary — któż chciałby, by jej zabójca nadal przebywał na wolności, a to był najlepszy sposób na zmianę tego stanu rzeczy — ale by tak się stało, konieczny byłby kryzys na epokową skalę, katastrofa albo wojna domowa.

A co z zebraniem w niepełnym gronie? Kilka osób z pewnością mogło się na chwilę oderwać od obowiązków? Niestety, szybko mnie poinformowano, że tego nie można zaakceptować. Taskin ostrzegała mnie i miała rację. Z każdym dniem moja niecierpliwość rosła, aż wreszcie Taskin podała mi najlepszy możliwy kontakt — osobistą sekretarkę jednego z zasiadających w komisji dygnitarzy, która wyjaśniła mi, że Besźańska Izba Handlowa nadzoruje obecnie jedne z coraz częstszych targów handlowych z udziałem zagranicznych inwestorów. To wykluczało udział Burica, który odnosił pewne sukcesy w organizacji podobnych imprez, a także Nyisemu, a nawet Syedra. Rzecz jasna podobne wydarzenia były nienaruszalną świętością. Katrinya miała umówione spotkania z dyplomatami, Hurian, przedstawiciel ulqomańskiej giełdy, niemożliwą do przełożenia rozmowę z tamtejszym ministrem zdrowia, i tak dalej. Specjalna sesja nie wchodziła w grę. Młoda ofiara morderstwa będzie musiała zaczekać kilka dni, na oficjalne zebranie, podczas którego w przerwie między nieuniknionym rozstrzyganiem wszelkich rozbieżności dotyczących korzystania ze wspólnych zasobów — niektórych większych sieci energetycznych, ścieków i kanalizacji, a także najbardziej przeplotowych budynków — otrzymam dwadzieścia minut na przedstawienie swojej sprawy.

Być może niektórzy znali podobne szczegóły, mnie jednak machinacje Komisji Nadzoru nigdy zbytnio nie interesowały. Stawałem przed nią już dwa razy, dawno temu. Rzecz jasna jej skład był wówczas inny. W obu przypadkach besźańska i ulqomańska strona patrzyły na siebie wilkiem. Wzajemne stosunki były wtedy gorsze. Komisja Nadzoru musiała się zbierać nawet w czasach, gdy byliśmy nieuczestniczącymi w działaniach wojennych zwolennikami jednej ze stron, jak podczas drugiej wojny światowej — to nie była najlepsza godzina Ul Qomy. Ówczesne sesje z pewnością były bardzo krępujące. Pamiętam jednak ze szkoły, że spotkań nie urządzano podczas dwóch krótkich, katastrofalnych wojen domowych. Tak czy inaczej, obecnie nasze państwa zmierzały, w raczej wymuszony sposób, w stronę zbliżenia.

Żadna z dwóch spraw, które przedstawiałem uprzednio komisji, nie była aż tak pilna. W pierwszym przypadku chodziło o przekroczenie dotyczące przemytu. To jest najczęstsza przyczyna. Gang działający w zachodnim Besźel zaczął handlować narkotykami produkowanymi z oczyszczonych ulqomańskich leków. Przestępcy odbierali przesyłki na rubieżach miasta, nieopodal końca biegnącej ze wschodu na zachód linii kolejowej, jednej z dwóch przecinających Ul Qomę na cztery kwadranty. Ulqomański łącznik wyrzucał paczki z pociągów. W północnej części Besźel na krótkim odcinku znajduje się przeplot, w którym nasze tory służą także ulqomańskim pociągom. Co więcej, długie kilometry łączących nas z północnymi sąsiadami torów — które biegną przez górski wąwóz ku naszej granicy, gdzie przeradzają się w jedną linię nie tylko w twardej rzeczywistości, lecz również prawnie — do tego punktu oficjalnie uważa się za dwie odrębne trasy. W rozmaitych punktach tej linii z ulqomańskich pociągów wyrzucano paczki z medycznymi środkami, które lądowały przy torach, w ulqomańskich krzakach. Zabierano je jednak w Besźel, a to było przekroczenie.

Nie udało się nam złapać winnych na gorącym uczynku, ale przedstawiliśmy dowody świadczące, że to było jedyne możliwe źródło. Komisja zgodziła się z nami i przywołała Przekroczeniówkę. Handel się skończył. Dostawcy zniknęli z ulic.

Druga sprawa dotyczyła mężczyzny, który zabił żonę, i gdy go ścigaliśmy, ogłupiały z przerażenia, przekroczył. Wszedł do sklepu w Besźel, zmienił ubranie i wyszedł w Ul Qomie. Przypadkiem nie udało się go zatrzymać natychmiast, ale szybko się zorientowaliśmy, co się stało. Zarówno my, jak i nasi ulqomańscy koledzy, przestrzegaliśmy granic tak skrupulatnie, że nie chcieliśmy go tknąć, choć wiedzieliśmy, gdzie się ukrywa w Ul Qomie. Zajęła się nim Przekroczeniówka i on również zniknął.

Minęło wiele czasu, odkąd ostatnio występowałem z podobną prośbą. Przemawiałem uprzejmie, starając się zrobić dobre wrażenie zarówno na besźańskich, jak i na ulqomańskich członkach komisji. A także na ukrytych mocach, które z pewnością obserwowały nas niepostrzeżenie.

— Była mieszkanką Ul Qomy, nie Besźel. Gdy tylko ustaliliśmy ten fakt, zidentyfikowaliśmy ją bez trudu. To znaczy, Corwi to zrobiła. Przybyła tam na studia doktoranckie.

— Co studiowała? — zapytał Buric.

— Archeologię. Wczesną historię. Przydzielono ją do jednego z wykopalisk. To wszystko jest w dokumentach. — Pośród siedzących przebiegła lekka fala, o nieco innym rytmie po obu stronach. — Dzięki temu udało się jej przedostać pomimo blokady.

Dla kontaktów o charakterze kulturalnym i edukacyjnym czyni się niekiedy pewne wyjątki.

W Ul Qomie bez przerwy prowadzi się wykopaliska, jej gleba jest znacznie bogatsza w niezwykłe zabytki z przedrozłamowych czasów od naszej. Wiele książek i konferencji poświęcono na spory o to, czy ta różnica jest przypadkowa, czy też świadczy o jakichś typowych dla owego miasta cechach — ulqomańscy nacjonaliści rzecz jasna gorąco bronią tej drugiej tezy. Mahalia Geary uczestniczyła w długoterminowych wykopaliskach w Bol Ye’an w zachodniej Ul Qomie. To miejsce równie ważne dla archeologii jak Tenochtitlan i Sutton Hoo. Prowadzi się tam prace już od chwili jego odkrycia niemal przed stuleciem.

Nasi historycy woleliby, żeby był tam przeplot, ale choć w parku, na granicy którego prowadzi się prace, znajduje się wąski pas jednolicie besźańskiego terenu, dzielący od siebie dwie sekcje Ul Qomy, sam teren wykopalisk jest jednolicie ulqomański. Niektórzy besźanie utrzymują, że owa asymetria jest dla nas korzystna, że gdybyśmy byli choć w połowie tak bogaci jak Ul Qoma w te wszystkie historyczne odpadki — pomieszane ze sobą sheila-na-gigs, fragmenty zegarowych mechanizmów, odpryski mozaik, obuchy toporów oraz strzępy pergaminów pokryte tajemniczym pismem, którym przypisywano łamanie praw fizyki i inne nieprawdopodobne efekty — po prostu sprzedalibyśmy to wszystko. Ulqomanie, ze swym świętoszkowato sentymentalnym podejściem do historii — z pewnością płynącym z poczucia winy wywołanym szybkością zmian zachodzących ostatnio w ich mieście, jego wulgarnym wigorem — ze swymi państwowymi archiwami i zakazami eksportu zachowają przynajmniej część pamiątek przeszłości.

— Wykopaliskami w Bol Ye’an kieruje grupa archeologów z Kanady, z Uniwersytetu Księcia Walii. Tam właśnie Mahalia Geary pisała pracę. Jej promotorka, Isabelle Nancy, od wielu lat często przybywała do Ul Qomy. Mieszka tam sporo archeologów. Często organizują konferencje, raz na kilka lat nawet w Besźel. — To była nagroda pocieszenia za naszą ubogą w świadectwa historii ziemię. — Ostatnią z tych większych urządzili kilka lat temu, gdy odkryli tę skrytkę z artefaktami. Z pewnością wszyscy o tym pamiętacie.

Pisała na ten temat międzynarodowa prasa. Kolekcji szybko nadano jakąś nazwę, ale nie pamiętałem jaką. W jej skład wchodziło astrolabium oraz jakieś wykorzystujące koła zębate urządzenie, szaleńczo skomplikowane i niepasujące do epoki w równym stopniu jak mechanizm z Antykithiry. Z nim również wiązało się mnóstwo marzeń i spekulacji, i nikt dotąd nie zdołał odgadnąć, do czego miało służyć.

— O co właściwie chodzi z tą dziewczyną? — zapytał jeden z ulqoman, pięćdziesięciokilkuletni grubas w koszuli, której kolor nie byłby w Besźel do końca legalny.

— Mieszkała w Ul Qomie od miesięcy. Prowadziła badania — zacząłem. — Ale najpierw przybyła do Besźel, na konferencję. Jakieś trzy lata temu. Może pamiętacie, że urządzono wówczas wielką wystawę eksponatów pożyczonych z Ul Qomy. Spotkania i tak dalej trwały przez cały tydzień, może nawet dwa. Przyjechało mnóstwo uczonych z Europy, Ameryki Północnej, Ul Qomy i reszty świata.

— Pewnie, że pamiętamy — zgodził się Nyisemu. — Wielu z nas uczestniczyło w jej organizacji.

Miał rację. Rozmaite państwowe instytucje oraz quasi-autonomiczne organizacje pozarządowe miały tam swoje przedstawicielstwa. W konferencji uczestniczyli też przedstawiciele rządu i opozycji. Premier oficjalnie otworzył obrady, a Nyisemu wystawę w muzeum. Wszyscy poważni politycy musieli się tam pokazać.

— Ona też tam była. Niektórzy z was mogli ją nawet zauważyć. Najwyraźniej narobiła trochę smrodu. Oskarżono ją o nieposzanowanie. Podczas prezentacji wygłosiła jakąś okropną mowę na temat Orciny. Mało brakowało, by ją stamtąd wykopano. — Na kilku twarzach, z pewnością Burica i Katrinyi, być może również Nyisemu, pojawiło się coś w rodzaju rozpoznania. Przynajmniej jeden z przedstawicieli Ul Qomy robił wrażenie, że również ją pamięta. — Potem najwyraźniej się uspokoiła. Obroniła pracę magisterską i zaczęła pisać doktorat. Później przybyła do Ul Qomy, by uczestniczyć w wykopaliskach. Nie sądzę, by kiedykolwiek wróciła do Besźel po tamtym incydencie. Szczerze mówiąc, dziwię się, że wpuszczono ją do Ul Qomy. Siedziała tam przez parę lat, wyjeżdżając tylko na wakacje. Nieopodal wykopalisk jest dom studencki. Przed paroma tygodniami zniknęła. Ciało znaleziono w Besźel. W wiosce Pocost. Jak zapewne sobie przypominacie, to jednolicie besźański teren, a więc z punktu widzenia Ul Qomy alteracja. To wszystko jest w dokumentach, panie pośle.

— Ale nie udowodnił pan, że to przekroczenie, prawda? Nie do końca.

Yorj Syedr mówił ciszej, niż spodziewałbym się po wojskowym. Kilkoro siedzących naprzeciw niego parlamentarzystów z Ul Qomy wymieniło szeptem jakieś uwagi po illitańsku. Jego słowa skłoniły ich do pośpiesznej narady. Siedzący obok Syedra Buric wzniósł oczy ku niebu i zauważył, że to dostrzegłem.

— Niech pan wybaczy, rajco — odezwałem się po chwili. — Doprawdy nie wiem, co mógłbym na to odpowiedzieć. Ta młoda kobieta mieszkała w Ul Qomie. Oficjalnie, mamy na to dokumenty. A potem zniknęła i jej zwłoki znaleziono w Besźel. — Zmarszczyłem brwi. — Nie jestem pewien… cóż to innego, jeśli nie dowody?

— Ja bym to nazwał poszlakami. Na przykład, czy sprawdzał pan w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, czy panna Geary nie opuściła Ul Qomy, wyjeżdżając do Budapesztu albo gdziekolwiek indziej? Może dopiero stamtąd przyjechała do Besźel? Nie wiemy, co się z nią działo przez prawie dwa tygodnie, inspektorze Borlú.

Wbiłem w niego zdziwione spojrzenie.

— Jak już mówiłem, nie wpuszczono by jej do Besźel po jej małym występie…

— Przekroczeniówka to… zagraniczny ośrodek władzy — przerwał mi z bliską żalu miną. Niektórzy z członków komisji, po obu stronach stołu, byli wyraźnie zszokowani. — Wszyscy wiemy, że to prawda — dodał Syedr — nawet jeśli nieuprzejmie jest mówić o tym głośno. Powtarzam, Przekroczeniówka jest zagranicznym ośrodkiem władzy i przekazywanie jej naszej suwerenności jest niebezpieczne. Gdy znajdziemy się w trudnej sytuacji, po prostu umywamy ręce i przekazujemy sprawę cieniowi, nad którym nie mamy żadnej kontroli. Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem, ale nie można tego określić inaczej. A wszystko to po to, by ułatwić sobie życie.

— Chyba pan żartuje, rajco? — obruszył się ktoś.

— Dość już tego… — zaczął Buric.

— Nie wszyscy próbujemy się wkupić w łaski nieprzyjaciół — dodał Syedr.

— Panie przewodniczący — zawołał Buric. — Czy musimy pozwalać na te potwarze? To skandal…

Na własne oczy ujrzałem nowy duch porozumienia ponad podziałami, o którym tyle czytałem.

— Oczywiście w pełni popieram przywołanie tam, gdzie interwencja jest konieczna — zapewnił Syedr. — Niemniej moja partia już od pewnego czasu powtarza, że musimy zaprzestać… sankcjonowania przekazywania znacznej części władzy Przekroczeniówce. Jak bardzo dokładnie prowadził pan śledztwo, inspektorze? Rozmawiał pan z jej rodzicami? Z przyjaciółmi? Co naprawdę wiemy o tej biednej, młodej kobiecie?

Powinienem był lepiej się przygotować. Nie spodziewałem się tego.

Widziałem już raz Przekroczeniówkę, przez krótką chwilę. Kto jej nie widział? Byłem świadkiem tego, jak przejmowała kontrolę nad sytuacją. Zdecydowana większość przekroczeń ma charakter nagły i bezpośredni. Przekroczeniówka interweniuje. Nie byłem przyzwyczajony do proszenia o pozwolenie, przywoływania, wszystkich tych wymyślnych procedur. Od dzieciństwa słyszymy, że musimy ufać Przekroczeniówce. Uczy się nas, że nawet jeśli widzimy ulqomańskich kieszonkowców albo ulicznych bandytów w akcji — co nie powinno się wydarzyć, bo przecież jesteśmy w Besźel — powinniśmy ich przeoczać i nikomu o tym nie wspominać, bo przekroczenie jest gorszym przestępstwem od tych, które oni popełniają.

Gdy pierwszy raz ujrzałem Przekroczeniówkę w akcji, miałem czternaście lat. Przyczyna była najpospolitsza ze wszystkich — wypadek uliczny. Mała, pudełkowata ulqomańska furgonetka — to było przeszło trzydzieści lat temu i samochody na ulicach Ul Qomy wyglądały znacznie mniej imponująco niż obecnie — wpadła w poślizg. Jechała przeplotową ulicą i co najmniej jedna trzecia pojazdów na jezdni znajdowała się w Besźel.

Gdyby kierowca odzyskał panowanie nad furgonetką, prowadzący samochody besźanie zareagowaliby w tradycyjny sposób. Tego typu zagraniczne przeszkody są jedną z komplikacji nierozłącznie związanych z życiem w przeplotowych miastach. Kiedy ulqomanin wpadnie na besźanina i obaj są w swoich miastach; gdy ulqomański pies podbiegnie do besźańskiego przechodnia, by go obwąchać; gdy w Ul Qomie zbije się okno i pod nogi besźańskich przechodniów spadnie szkło — we wszystkich tych przypadkach besźanie — albo ulqomanie, gdy sytuacja jest odwrotna — unikają cudzoziemskiej przeszkody najlepiej, jak tylko mogą, bez przyjmowania do wiadomości jej istnienia. Dotykają jej, jeśli muszą, choć lepiej tego nie robić. Uprzejme, stoickie przeoczanie jest najlepszym sposobem radzenia sobie z wtargami, jak nazywa się po besźańsku podobne wtargnięcia z drugiego miasta. Po illitańsku również jest na to słowo, ale go nie znam. Wyjątek stanowią jedynie śmieci, pod warunkiem, że są wystarczająco stare. Jeśli padają na przeplotowy chodnik albo wiatr przynosi je z alteracji, w której je wyrzucono, początkowo są wtargiem, ale gdy minie pewien czas i illitańskie albo besźańskie napisy blakną bądź giną pod warstwą brudu, zagraniczne odpadki upodabniają się do miejscowych i stają się po prostu śmieciami. Wtedy mogą przechodzić przez granice, podobnie jak mgła, deszcz i dym.

Tamten kierowca nie zdołał wyprowadzić furgonetki z poślizgu. Pojazd ustawił się skośnie na KünigStrász — nie wiem, jak ta ulica nazywa się w Ul Qomie — i uderzył w ścianę besźańskiego butiku, przejeżdżając oglądającego wystawę przechodnia. Besźanin zginął na miejscu, a ulqomański kierowca został ciężko ranny. Ludzie w obu miastach krzyczeli. Nie zauważyłem chwili zderzenia, ale moja matka ją widziała i ścisnęła mnie za rękę tak mocno, że aż krzyknąłem z bólu, nim jeszcze usłyszałem hałas.

Wczesne lata życia besźańskich dzieci — zapewne ulqomańskich również — wypełnia intensywna nauka odczytywania sygnałów. Bardzo szybko uczymy się rozpoznawać style strojów, dozwolone kolory, sposoby chodzenia i postawę. Gdy mamy jakieś osiem lat, można już ufać, że nie dopuścimy się nielegalnych, zawstydzających przekroczeń, choć oczywiście wszystkie wychodzące na ulice dzieci traktuje się z pewną pobłażliwością.

Ja liczyłem sobie czternaście lat, gdy ujrzałem na własne oczy krwawe skutki owego przekroczenia. Pamiętam, że pomyślałem wówczas o zasadach i doszedłem do wniosku, że są idiotyczne. W tamtej chwili ja, moja matka i wszyscy obecni na ulicy przechodnie nie mogli przeoczyć wraku ulqomańskiego samochodu. Wszelkie z wysiłkiem opanowane sztuczki szlag trafił.

Przekroczeniówka zjawiła się przed upływem minuty. Ujrzałem kształty, sylwetki — niektóre z nich mogły być tam już przedtem, ale i tak wydawało się, że zmaterializowały się nagle w miejscach między kłębami buchającego z wraku dymu. Poruszały się za szybko, by można je było zobaczyć dokładnie. W ich poczynaniach wyczuwało się autorytet i władzę, tak niezachwiane, że zapanowały nad miejscem wtargnięcia i otoczyły je. Ich moc była czymś niemal niewiarygodnym. Na granicach strefy kryzysu besźańska policja — a także ulqomańska, której wciąż nie byłem w stanie przeoczyć — powstrzymywały gapiów ze swoich miast, oznaczały miejsce wypadku taśmą i przeganiały z niej intruzów, otaczając obszar, w którym działała Przekroczeniówka. Dziecko, którym byłem, nadal obserwowało ze strachem jej szybkie poczynania. Tajemniczy przybysze organizowali akcję, przyżegali rany, przywracali porządek.

Incydenty skłaniające Przekroczeniówkę do takich akcji zdarzają się rzadko. Wypadki i przebijające granice katastrofy. Trzęsienie ziemi z 1926, wielkie pożary. (Kiedyś podobny pożar wybuchł w budynku położonym grostopicznie blisko mojego mieszkania. Udało się go ograniczyć do jednego budynku, który nie znajdował się w Besźel, więc nic nie widziałem. Oglądałem na miejscowym kanale telewizyjnym relację przekazywaną z Ul Qomy, podczas gdy okna w moim salonie lśniły od czerwonawej, migotliwej łuny). Śmierć ulqomańskiego przechodnia zabitego zbłąkaną besźańską kulą podczas napadu z bronią w ręku. Trudno było skojarzyć podobne kryzysy z biurokracją, z którą się zetknąłem.

Przestępowałem z nogi na nogę, wodząc niewidzącym spojrzeniem po sali. Przekroczeniówka musi składać raport ze swych czynności specjalistom, którzy ją przywołają, wielu z nas nie uważa tego jednak za zbyt poważne ograniczenie.

— Rozmawiał pan z jej współpracownikami? — pytał Syedr. — Jak daleko posunął się pan w śledztwie?

— Nie, nie rozmawiałem z nimi. Oczywiście moja asystentka musi jeszcze sprawdzić te informacje.

— A czy mówił pan z jej rodzicami? Mam wrażenie, że bardzo się panu śpieszy, aby uwolnić się od tej sprawy.

Po obu stronach stołu rozległy się ciche pomruki. Zaczekałem kilka sekund z odpowiedzią.

— Corwi ich zawiadomiła. Wkrótce tu przylecą, majorze. Nie jestem pewien, czy rozumie pan naszą sytuację. Tak, gorąco pragnę przekazać tę sprawę. Czy nie chce pan, by znaleziono zabójcę Mahalii Geary?

— Dobra, starczy tego — odezwał się Yavid Nyisemu i zabębnił palcami po blacie. — Inspektorze, nie powinien pan przemawiać takim tonem. Wielu parlamentarzystów czuje narastający, niepozbawiony podstaw niepokój, że zbyt łatwo przekazujemy swe uprawnienia Przekroczeniówce w sprawach, w których moglibyśmy tego uniknąć. Niektórzy uważają, że to niebezpieczne i może nawet graniczyć ze zdradą. — Zaczekał chwilę, aż sens jego słów stał się oczywisty i wydałem z siebie mruknięcie, które można było uznać za przeprosiny. — Niemniej — podjął — pan również powinien pohamować tę śmieszną agresywność, majorze. Do licha, młoda kobieta zniknęła w Ul Qomie i jej ciało znaleziono w Besźel. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej oczywistą sprawę. Z pewnością poprzemy wniosek o przywołanie Przekroczeniówki.

Zamachał rękami w powietrzu, gdy Syedr zaczął się skarżyć.

Katrinya skinęła głową.

— Wysłuchaliśmy głosu rozsądku — skwitował Buric. Ulqomanie najwyraźniej nieraz już byli świadkami podobnych sporów wśród besźan. Oto nasza wspaniała demokracja. Zresztą z pewnością wcale nie są lepsi od nas. — To by było wszystko, inspektorze — oznajmił, zagłuszając podnoszącego głos majora. — Wysłuchaliśmy pańskiej prośby. Dziękuję. Woźny pana wyprowadzi. Wkrótce się do pana odezwiemy.


* * *

Korytarze Hali Łącznikowej cechują się charakterystycznym stylem, który z pewnością rozwinął się w ciągu stuleci istnienia gmachu, odgrywającego tak ważną rolę w życiu politycznym Besźel i Ul Qomy. Korytarze są antyczne i eleganckie, ale jednocześnie wydają się nieokreślone, niezdefiniowane. Olejne obrazy są dobrze namalowane, ale zarazem bezkrwiście uniwersalne, pozbawione określonej proweniencji. Po korytarzach kręcą się pracownicy pochodzący z obu miast. Hala sprawia wrażenie nie tyle stworzonej wspólnymi siłami, ile po prostu pustej.

Od tego obrazu odbiegają jedynie nieliczne artefakty poprzedników, umieszczone w szklanych pojemnikach, pilnie strzeżonych i wyposażonych w alarmy. Są konkretne, ale tajemnicze. Po drodze do wyjścia zerknąłem na niektóre: figurkę Wenus o obwisłych piersiach, wyposażoną w zaczep, z którym mogła się kiedyś łączyć dźwignia albo przekładnia; prymitywnie wykonaną osę z metalu, wyblakłą w ciągu stuleci; kości do gry zrobione z bazaltu. Pod każdym eksponatem umieszczono podpis wyrażający domysły historyków.

Interwencja Syedra nie brzmiała przekonująco. Miałem wrażenie, że po prostu postanowił wyrazić swój sprzeciw wobec pierwszej petycji przedstawionej komisji i pech chciał, że to była akurat moja. Trudno było podważać jej prawomocność, co świadczyło, że motywacje majora są wątpliwe. Gdybym zajmował się polityką, w żadnym wypadku nie poparłbym takiego przywódcy. Niemniej jednak jego ostrożność nie była całkowicie nieuzasadniona.

Moce Przekroczeniówki są niemal nieograniczone. Przerażające. Krępuje ją jedynie fakt, że wolno jej interweniować tylko w ściśle określonych sytuacjach. Przestrzeganie definiujących je zasad ma kluczowe znaczenie dla obu miast.

Dlatego właśnie w stosunkach między Besźel, Ul Qomą a Przekroczeniówką funkcjonują skomplikowane mechanizmy gwarantujące zachowanie równowagi politycznej. Poza przypadkami nagłych, oczywistych przekroczeń — zbrodnie, katastrofy, czy inne wypadki, takie jak wyciek chemikaliów, wybuch gazu czy chory psychicznie przestępca atakujący obywateli przebywających za granicą — komisja wetuje każdą próbę przywołania. W końcu oznacza ono, że Besźel i Ul Qoma wyrzekają się Wszelkiego wpływu na bieg wydarzeń.

Nawet po takich nagłych wypadkach, gdy nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby zaprzeczyć celowości przywołania, przedstawiciele obu miast starannie sprawdzają ex post facto zaakceptowane przedtem usprawiedliwienia interwencji. Formalnie rzecz biorąc, mają prawo zakwestionować wszystkie. Byłby to absurd, ale komisja nie zamierzała wystawiać na szwank swego autorytetu przez zaniedbywanie podobnych formalności.

Oba miasta potrzebują Przekroczeniówki. A czym byłaby Przekroczeniówka bez ich integralności?

Corwi czekała na mnie na zewnątrz.

— I co? — zapytała, podając mi kubek z kawą. — Co ci powiedzieli?

— Hm, przekażą sprawę, ale nieźle mnie przećwiczyli. — Ruszyliśmy w stronę radiowozu. Wszystkie ulice otaczające Halę Łącznikową były przeplotem i po drodze do samochodu przeszliśmy przez grupę rozmawiających ze sobą ulqoman, przeoczając ich. — Wiesz, kto to jest Syedr?

— Ten faszystowski kutafon? Pewnie.

— Starał się zrobić wrażenie, że zablokuje przywołanie. To było naprawdę dziwaczne.

— Blok Narodowy nienawidzi Przekroczeniówki, prawda?

— To również jest dziwaczne. Równie dobrze mogliby nienawidzić powietrza. Co więcej, jest nacjonalistą. Bez Przekroczeniówki nie będzie Besźel. Straci ojczyznę.

— To skomplikowana sprawa — przyznała. — Potrzebujemy Przekroczeniówki, ale to oznacza, że jesteśmy od niej zależni. Wśród nacjonalistów istnieje podział na zwolenników równowagi sił i triumfalistów. Może Syedr jest triumfalistą. Oni uważają, że Przekroczeniówka broni Ul Qomy, że bez niej Besźel przejęłoby pełnię władzy.

— Chcą sobie podporządkować Ul Qomę? Żyją w świecie fantazji, jeśli wierzą, że Besźel może wygrać. — Corwi zerknęła na mnie. Oboje wiedzieliśmy, że to prawda. — Zresztą to nie ma znaczenia. To chyba był tylko pusty gest.

— Syedr to pierdolony idiota. Nie dość, że jest faszystą, to do tego niezbyt inteligentnym. Kiedy dostaniemy zgodę?

— Myślę, że za dzień albo dwa. Mam wrażenie, że jeszcze dzisiaj zagłosują nad wszystkimi przedstawionymi wnioskami.

Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, jak to jest zorganizowane.

— To co będziemy robić do tej pory? — zapytała nerwowo.

— Jak rozumiem, masz mnóstwo innych zadań? To nie jest twoja jedyna sprawa.

Zerknąłem na nią, prowadząc samochód.

Okrążyliśmy Halę Łącznikową. Jej ogromne wejście wygląda jak sztuczna, świecka jaskinia. Gmach znacznie przerasta rozmiarami katedrę, a nawet Koloseum. Od wschodu i zachodu jest otwarty do wysokości około piętnastu metrów, tworząc aleję, częściowo osłoniętą wspartym na kolumnach dachem. Dwa pasy ruchu oddziela od siebie ściana, a na obu umieszczono posterunki celne.

Było tam mnóstwo pieszych i pojazdów. Do środka wjeżdżały samochody osobowe i furgonetki, zatrzymujące się przy wschodnim posterunku, gdzie sprawdzano paszporty i inne dokumenty, udzielając pozwolenia na opuszczenie Besźel lub czasami go odmawiając. Strumień pojazdów jest nieprzerwany. Nieco dalej, w międzymieściu położonym wewnątrz hali, między dwoma posterunkami, ustawia się druga kolejka, czekająca pod zachodnią bramą na wpuszczenie do Ul Qomy. Na drugim pasie pojazdy posuwają się w przeciwną stronę.

Po podstemplowaniu pozwoleń przekraczający granicę opuszczają halę na jej drugim końcu, wyjeżdżając za granicę. Często, na przeplotowych uliczkach starówki albo starówki, wracają w to samo miejsce, w którym byli przed chwilą, tyle że pod inną jurysdykcją.

Jeśli ktoś chce się udać do budynku fizycznie sąsiadującego z tym, w którym mieszka, ale znajdującego się w tym drugim mieście, musi pamiętać, że stoi on przy innej ulicy, w nieprzyjaznym państwie. Cudzoziemcy rzadko potrafią to zrozumieć. Żaden besźanin nie może po prostu pójść do odległego o kilka kroków domu znajdującego się w alteracji, nie dopuszczając się przekroczenia.

Musi najpierw przejść przez Halę Łącznikową i opuścić Besźel. Potem może wrócić w to samo, fizycznie, miejsce, ale jako turysta, podziwiający widoki w obcym kraju. Gdy znajdzie się w punkcie dzielącym współrzędne z miejscem jego zamieszkania, ujrzy ulicę, której nigdy dotąd nie widział, architekturę, którą zawsze przeoczał. Dotrze do ulqomańskiego domu sąsiadującego z jego własnym, znajdującym się teraz w innym mieście i niedostrzegalnym dla niego, dopóki nie wróci przez halę do Besźel.

Hala Łącznikowa jest jak szyjka klepsydry, punkt wejścia i wyjścia, pępowina łącząca ze sobą miasta. Cały gmach ma kształt leja przepuszczającego gości z jednego państwa do drugiego.

Istnieją miejsca, w których nie ma przeplotu, ale na teren Besźel wdziera się wąski pasek Ul Qomy. Pamiętam z dzieciństwa, że wszyscy skrzętnie przeoczaliśmy Ul Qomę, czego nieustannie uczyli nas rodzice i nauczyciele — ostentacja, z jaką my i nasi ulqomańscy rówieśnicy przeoczaliśmy się nawzajem, gdy byliśmy grostopicznie blisko siebie, mogła budzić podziw. Rzucaliśmy kamieniami nad alteracją, omijaliśmy ją, nadkładając drogi przez Besźel, podnosiliśmy je i debatowaliśmy, czy zrobiliśmy coś złego. Rzecz jasna Przekroczeniówka nigdy się nie objawiła. Podobnie postępowaliśmy z miejscowymi jaszczurkami. Kiedy je podnosiliśmy, zawsze były martwe, i mówiliśmy, że zabiła je krótka powietrzna podróż przez Ul Qomę, choć zapewne winne było lądowanie.

— To wkrótce przestanie być nasz problem — zapewniłem, przyglądając się grupce ulqomańskich turystów wchodzących na obszar Besźel. — Mówię o Mahalii. O Byeli. Fulanie N.N.

Rozdział siódmy

Lot do Besźel ze wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych wymaga w najlepszym razie jednej przesiadki. Wszyscy wiedzą, że trudno się do nas dostać. Besźel ma bezpośrednie połączenia lotnicze z Budapesztem, Skopje i Atenami. Dla Amerykanów zapewne najlepsza jest ta ostatnia opcja. Formalnie rzecz biorąc, dotrzeć do Ul Qomy byłoby im jeszcze trudniej, z uwagi na blokadę, ale wystarczyłoby pojechać do Kanady, skąd mogliby polecieć bezpośrednio. W Nowym Wilku obsługiwanych jest znacznie więcej międzynarodowych połączeń lotniczych.

Państwo Geary mieli jednak przylecieć na lotnisko Besźel Halvic, o dziesiątej rano. Kazałem Corwi zawiadomić ich telefonicznie o śmierci córki. Zapewniłem, że sam ich zawiozę do kostnicy, by mogli zobaczyć ciało, ale powiedziałem, że może mi towarzyszyć, jeśli chce. Chciała.

Przybyliśmy na besźańskie lotnisko wcześniej, na wypadek gdyby samolot przyleciał przed terminem, i usiedliśmy napić się kiepskiej kawy w miejscowym odpowiedniku Starbucksa. Zapytałem ją, czy była kiedyś za granicą.

— Pewnie — odparła. — W Rumunii i w Bułgarii.

— A w Turcji?

— Nie. A ty?

— Byłem. W Londynie i w Moskwie też. W Paryżu tylko raz, dawno temu. W Berlinie tak samo. To był wtedy Berlin Zachodni, nim jeszcze się połączyły.

— W Berlinie? — powtórzyła.

Ruch na lotnisku nie był zbyt duży. Większość pasażerów wyglądała na wracających do domu besźan. Widziało się też garstkę turystów oraz handlowców z Europy Wschodniej. Trudno jest być turystą w Besźel albo Ul Qomie — w ilu miejscach na świecie urządza się egzaminy dla wszystkich, którzy pragną je odwiedzić? — lecz na odnowionym ulqomańskim lotnisku widuje się znacznie więcej ludzi. Nigdy tam nie byłem, ale widziałem je w telewizji. Leży około dwudziestu pięciu kilometrów na południowy zachód od Lestov, po drugiej stronie zatoki Bulkya, i przylatuje tam o wiele więcej pasażerów, mimo że Ul Qoma stawia gościom równie surowe wymagania jak my. Rozbudowano je przed kilkoma laty. Po paru miesiącach intensywnych prac przerodziło się z nieco mniejszego od naszego terminalu w znacznie od niego większe. Z lotu ptaka jego terminale wyglądały jak połączone ze sobą półksiężyce zbudowane z luster. Zaprojektował je Foster albo ktoś o podobnym stylu.

Grupkę cudzoziemskich ortodoksyjnych Żydów przywitali — sądząc po stroju — znacznie mniej pobożni miejscowi kuzyni. Gruby pracownik ochrony podrapał się po podbródku, zdejmując rękę z pistoletu. Wśród pasażerów można było wypatrzyć paru menedżerów w budzących szacunek garniturach, przedstawiciela naszych nowych, sypiących złotem przyjaciół, specjalizujących się w zaawansowanych technologiach korporacji, niekiedy nawet amerykańskich. Po drugiej stronie stali kierowcy z tabliczkami informującymi, że czekają na członków rad nadzorczych firm Sear & Core, Shadner i VerTech — tych, którzy nie przylecieli tu własnymi samolotami albo helikopterami lądującymi na prywatnych lądowiskach. Corwi zauważyła, że czytam napisy na tabliczkach.

— Kurwa, po co ktokolwiek miałby tu inwestować? — zdziwiła się. — Myślisz, że pamiętają, kiedy się na to zgodzili? Rząd z pewnością podaje im rohypnol na tych fetach.

— To typowy besźański defetyzm, posterunkowa. To właśnie jest przyczyna niepowodzeń naszego kraju. Posłowie Buric, Nyisemu i Syedr znakomicie wypełniają zadania, które im powierzyliśmy.

Buric i Nyisemu mieli sens, ale było zdumiewające, że Syedr zdołał się dostać na listę organizatorów targów handlowych. To była czysto polityczna nominacja. Czyniło to fakt, że udało się osiągnąć choć niewielkie sukcesy — o czym świadczyła obecność tych gości — jeszcze bardziej zdumiewającym.

— Jasne — mruknęła. — Mówiąc poważnie, przyjrzyj się tym facetom, gdy już przejdą na drugą stronę. Mogłabym przysiąc, że widzę w ich oczach panikę. Widziałeś samochody, którymi obwożą ich po mieście do różnych turystycznych atrakcji, przeplotów i tak dalej? „Zwiedzają miasto”. No pewnie. Biedne sukinsyny szukają drogi ucieczki.

Wskazałem na tablicę. Wylądował nasz samolot.

— Rozmawiałaś z promotorką Mahalii? — zapytałem. — Parę razy próbowałem się do niej dodzwonić, ale bez skutku, a nie chcą mi podać numeru jej komórki.

— Tylko przez krótką chwilę — odparła. — Udało mi się ją złapać w centrum badań znajdującym się na terenie ulqomańskich wykopalisk. Profesor Nancy to ważna figura, ma mnóstwo studentów. Tak czy inaczej, udało mi się potwierdzić, że Mahalia była jedną z nich, ale już od dłuższego czasu nikt jej nie widział i tak dalej, i tak dalej. Powiedziałam jej, że mamy powody, by sądzić kropka, kropka, kropka. Przesłałam jej zdjęcie. Była wstrząśnięta.

— Naprawdę?

— Ehe. Ciągle powtarzała, że Mahalia była świetną studentką i nie potrafi uwierzyć, że coś takiego mogło się stać. No wiesz. Powiedziałeś, że byłeś w Berlinie. To znaczy, że mówisz po niemiecku?

— Kiedyś mówiłem — odparłem. — Ein bisschen.

— A po co tam pojechałeś?

— Byłem młody. To była konferencja poświęcona pracy policji w podzielonych miastach. Urządzono na niej sesje dotyczące Budapesztu, Jerozolimy, Berlina, Besźel i Ul Qomy.

— O kurwa!

— Wiem, wiem. Też tak wtedy zareagowaliśmy. Totalnie nie zrozumieli, w czym rzecz.

— Podzielone miasta? Dziwię się, że akademia pozwoliła ci jechać.

— Wiem. Mało brakowało, by mój bilet umknął, uniesiony wiatrem patriotyzmu innych. Mój promotor powiedział, że to nie tylko brak zrozumienia naszego szczególnego statusu, lecz również zniewaga dla Besźel. Pewnie miał trochę racji. Ale chcieli mi zafundować wycieczkę zagraniczną, więc jak miałem odmówić? Musiałem go jakoś przekonać. Przynajmniej udało mi się po raz pierwszy w życiu spotkać kilkoro ulqoman. Najwyraźniej oni również zdołali stłumić oburzenie. Na jedną z nich natknąłem się w miejscowej dyskotece i podjęliśmy próbę złagodzenia międzynarodowych napięć w rytm 99 Luftballons, jeśli dobrze sobie przypominam.

Corwi prychnęła lekceważąco, ale pasażerowie zaczęli już przechodzić przez bramki i oboje zrobiliśmy poważne miny, z jakimi zamierzaliśmy przywitać Gearych.

Przedstawiciel urzędu imigracyjnego, który ich eskortował, zobaczył nas i skinął głową, kierując oboje w naszą stronę.

Z Ameryki przysłano nam zdjęcia Gearych, ale i tak bym ich poznał. Podobne miny oglądałem wyłącznie u pogrążonych w żałobie rodziców. Ich twarze wyglądały jak ulepione z gliny, pokrytej gruzłami zmęczenia i żalu. Szurali nogami, jakby byli piętnaście albo dwadzieścia lat starsi niż w rzeczywistości.

— Państwo Geary? — zapytałem.

— Och — odezwała się kobieta, wyciągając rękę. — Tak, pan jest… panem Corwi, prawda…

— Nie, proszę pani. Jestem inspektor Tyador Borlú z besźańskiej BNZ. — Uścisnąłem dłoń pani Geary, a potem jej męża. — A to jest posterunkowa Lizbyet Corwi. Bardzo mi przykro z powodu waszej straty. — Oboje zamrugali jak zwierzęta, pokiwali głowami i otworzyli usta, ale nic nie powiedzieli. Głupio wyglądali ze swoją żałobą. To było okrutne. — Czy mogę was odwieźć do hotelu?

— Dziękuję, ale nie, inspektorze — odparł pan Geary. Zerknąłem na Corwi, ale sprawiała wrażenie, że rozumie prawie wszystko. Nieźle sobie radziła z angielskim. — Chcielibyśmy… chcielibyśmy zrobić to, po co tu przylecieliśmy. — Pani Geary zaciskała dłonie na torebce. — Chcielibyśmy ją zobaczyć.

— Oczywiście. Proszę za mną.

Zaprowadziłem ich do samochodu.

— Czy spotkamy profesor Nancy? — zapytał pan Geary, gdy Corwi zasiadła za kierownicą. — I przyjaciół May?

— Nie, panie Geary — odparłem. — Obawiam się, że to nie będzie możliwe. Oni nie mieszkają w Besźel, tylko w Ul Qomie.

— Wiedziałeś o tym, John. Wiesz, jak wyglądają tu sprawy — rzekła jego żona.

— Tak, tak — powiedział do mnie, jakby to były moje słowa. — Tak, przepraszam, ja tylko… chciałem porozmawiać z jej przyjaciółmi.

— To da się zrobić — zapewniłem. — Spróbujemy połączyć się z nimi telefonicznie. I… — Pomyślałem o przejściach przez Halę Łącznikową. — Zawieziemy was do Ul Qomy. Jak już załatwimy wszystko tutaj.

Pani Geary zerknęła na męża, który gapił się na ulice i pojazdy wokół nas. Część estakad, do których się zbliżaliśmy, znajdowała się w Ul Qomie, ale byłem pewien, że nie powstrzyma się przed patrzeniem na nie. Nawet gdyby wiedział, że nie powinien tego robić, nic by go to nie obchodziło. A po drodze natkniemy się na nielegalny, stanowiący przekroczenie widok efekciarskiej Ulqomańskiej Strefy Szybkiej Gospodarki, pełnej dzieł sztuki publicznej, całkiem pozbawionych gustu, ale za to pokaźnych.

Oboje państwo Geary nosili odznaki gości w besźańskich kolorach, ale ponieważ otrzymali rzadko przyznawane pozwolenia wjazdu z przyczyn humanitarnych, nie przeszli szkolenia dla turystów i nie rozumieli miejscowych zasad dotyczących granic. Co gorsza, ich uwagę zaprzątała żałoba. Niebezpieczeństwo, że przekroczą, było wysokie. Musieliśmy ich chronić przed nieświadomym popełnieniem czynów, które w najlepszym razie skończyłyby się dla nich deportacją. Dopóki sprawa nie zostanie oficjalnie przekazana Przekroczeniówce, mieliśmy obowiązek opiekować się państwem Geary. Nie opuścimy ich ani na chwilę, chyba że będą spali.

Corwi nie patrzyła na mnie. Będziemy musieli zachować ostrożność. Gdyby państwo Geary byli zwyczajnymi turystami, musieliby odbyć przepisane szkolenie i zdać dość trudny egzamin, złożony z części teoretycznej i praktycznej, polegającej na odgrywaniu scenek. Dopiero potem mogliby otrzymać wizy. Poznaliby, przynajmniej w ogólnym zarysie, podstawowe rozróżniające cechy architektury, strojów, alfabetu i zachowania, zakazane kolory i gesty, obowiązkowe szczegóły. Niektórzy besźańscy instruktorzy uczyliby ich również o domniemanych różnicach w fizjonomii między obywatelami obu miast. Dowiedzieliby się też choć odrobinę o Przekroczeniówce, zresztą tubylcy wiedzą niewiele więcej. To by wystarczyło, by uniknąć oczywistych przekroczeń.

Nikt nie liczy na to, że po trwającym dwa tygodnie — czy ile tam właściwie trwał — kursie turyści przyswoją sobie głęboko zakorzenione instynkty pozwalające besźanom i ulqomanom przestrzegać granic, opanują choćby podstawy przeoczania. Nalegamy jednak, by zachowywali się tak, jakby im się to udało. Władze Besźel i Ul Qomy wymagają, by ściśle przestrzegali zasad, nie wchodzili w interakcje z sąsiednim miastem i w żaden sposób nie okazywali, że je widzą.

Choć kary za przekroczenie są surowe — od tego zależy istnienie obu miast — winę trzeba udowodnić w przekonujący sposób. Wszyscy podejrzewamy — choć już dawno nauczyliśmy się to przeoczać — że turyści w starym besźańskim getcie ukradkiem zauważają szklane frontony budynków przy ulqomańskim moście Yal Iran, sąsiadującym z gettem w dosłownej topologii. Jeśli patrzą na powiewające wstążkami balony puszczane podczas besźańskiego Święta Wiatrów, nie mogą — w przeciwieństwie do nas — nie zauważyć opływowych wieżowców ulqomańskiej dzielnicy pałacowej, które są tuż obok, ale znajdują się w sąsiednim państwie. Dopóki nie pokazują ich palcami i nie wydają okrzyków zachwytu — dlatego właśnie z rzadkimi wyjątkami nie wpuszcza się do nas cudzoziemców poniżej osiemnastego roku życia — wszyscy obecni mogą dopuszczać możliwość, że do przekroczenia nie doszło. Przygotowawcze szkolenie uczy właśnie takiej powściągliwości, nie rygorystycznego przeoczania wymaganego od miejscowych. Większość turystów ma wystarczająco wiele zdrowego rozsądku, by to zrozumieć. Wszyscy tubylcy, łącznie z Przekroczeniówką, są skłonni okazać im pobłażliwość, gdy tylko jest to możliwe.

Zauważyłem w samochodowym lusterku, że pan Geary patrzy na mijającą nas ciężarówkę. Sam ją przeoczyłem, ponieważ była w Ul Qomie.

Od czasu do czasu oboje szeptali coś do siebie. Mój angielski — albo mój słuch — nie był wystarczająco dobry, by ich zrozumieć. Przez większość czasu milczeli jednak, oddaleni od siebie, i wyglądali przez okna po obu stronach.

Shukmana nie było w laboratorium. Być może znał siebie i wiedział, jakie wrażenie wywarłby na pogrążonej w żałobie rodzinie. Sam nie chciałbym go spotkać w podobnych okolicznościach. Do magazynu zaprowadził nas Hamzinic. Rodzice ofiary jęknęli jednocześnie, ujrzawszy leżące pod prześcieradłem ciało. Hamzinic milczał z szacunkiem, czekając, aż będą gotowi, a gdy matka skinęła głową, odsłonił twarz Mahalii. Oboje rodzice znowu jęknęli. Gapili się na zabitą. Po chwili matka dotknęła jej twarzy.

— Och, tak, to ona — potwierdził pan Geary i rozpłakał się. — To ona. To moja córka — powtórzył, jakbyśmy prosili o oficjalną identyfikację zwłok, czego przecież nie zrobiliśmy. Po prostu chcieli ją zobaczyć. Skinąłem głową, jakby rzeczywiście nam pomogli, a potem spojrzałem na Hamzinica. Zakrył twarz i zajął się czymś innym, a my poprowadziliśmy rodziców Mahalii do wyjścia.


* * *

— Chcę przejść do Ul Qomy — oznajmił pan Geary. Byłem przyzwyczajony do tego, że cudzoziemcy wypowiadają ten czasownik z lekkim naciskiem. Nie byli przyzwyczajeni do używania go w takim kontekście. — Wiem, że zapewne trudno będzie to załatwić, ale chcę zobaczyć, gdzie Mahalia…

— Oczywiście — zgodziłem się.

— Oczywiście — powtórzyła Corwi. Znała trochę angielski i od czasu do czasu włączała się do konwersacji. Jedliśmy obiad z państwem Geary w hotelu Queen Czezille. Był w miarę komfortowy i besźańska policja od dawna korzystała z jego usług w podobnych sprawach. Personel miał doświadczenie w opiece nad niedoświadczonymi gośćmi, równającej się w praktyce potajemnemu trzymaniu ich w zamknięciu.

Dołączył do nas James Thacker, dwudziestoośmio-, może dwudziestodziewięcioletni pracownik ambasady amerykańskiej średniego stopnia. Od czasu do czasu mówił coś do Corwi, bezbłędnie posługując się besźańskim. Okna jadalni wychodziły na północny cypel wyspy Hustav. Po rzece, w obu miastach, pływały łodzie. Państwo Geary bez apetytu jedli rybę w pieprzu.

— Spodziewaliśmy się, że zapewne zechcecie odwiedzić miejsce, gdzie pracowała wasza córka — zacząłem. — Zwróciliśmy się do pana Thackera i jego odpowiedników w Ul Qomie z prośbą o załatwienie formalności, które pomogą wam przejść przez Halę Łącznikową. Myślę, że wystarczy dzień albo dwa.

W Ul Qomie oczywiście nie ma amerykańskiej ambasady, tylko kilku posępnych przedstawicieli konsularnych.

— I… mówił pan, że to teraz sprawa dla Przekroczeniówki? — zapytała pani Geary. — To oni będą prowadzili śledztwo, nie ulqomańska policja, mam rację? — Wpatrywała się we mnie z porażającym brakiem zaufania. — Kiedy będziemy mogli z nimi porozmawiać?

Zerknąłem na Thackera.

— To niemożliwe — odparłem. — Przekroczeniówka nie jest taka jak my.

— „My” to znaczy… policzai? — zapytała, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Miałem na myśli „my wszyscy”.

— No cóż, między innymi — odparłem jednak. — To nie jest… instytucja, taka jak besźańska albo ulqomańska policja.

— Nie rozumiem…

— Inspektorze Borlú, z chęcią to wytłumaczę — odezwał się Thacker. Zawahał się jednak. Wolałby, żebym mówił dalej. Wszelkie wyjaśnienia, jakich udzieliłby przy mnie, musiałyby być umiarkowanie uprzejme. Gdyby był wśród samych Amerykanów, mógłby podkreślić, że nasze miasta są niedorzeczne i celowo sprawiają trudności, że jemu i jego współpracownikom jest bardzo przykro z powodu dodatkowych komplikacji wywołanych faktem, że zbrodnię popełniono w Besźel i tak dalej. Mógłby się uciec do insynuacji. To, że musieli się liczyć z niezależną siłą, jaką była Przekroczeniówka, było nieprzyjemne i krępujące.

— Nie mam pojęcia, jak wiele wiecie o Przekroczeniówce, drodzy państwo — zacząłem. — Ona nie jest taka jak inne instytucje. Czy macie jakiekolwiek wyobrażenie o jej możliwościach? Przekroczeniówka dysponuje szczególnymi mocami. Jest też, hm, bardzo tajemnicza. Zdaję sobie sprawę, że to musi brzmieć dla was dziwnie, ale… zapewniam, że jej wyniki, gdy chodzi o ściganie przestępców, są, hm, porażające. Godne podziwu. Otrzymamy wiadomości o przebiegu śledztwa i krokach podjętych przeciwko winnym.

— Czy to znaczy… — pan Geary zawahał się. — Macie tu karę śmierci, prawda?

— I w Ul Qomie też — potwierdziła jego żona.

— Oczywiście — zgodził się Thacker. — Ale nie w tym rzecz. Drodzy państwo, nasi przyjaciele z Besźel i władze Ul Qomy mają zamiar przywołać Przekroczeniówkę, więc lokalne prawa obu miast nie mają większego znaczenia. Sankcje, jakimi dysponuje ta organizacja, są w zasadzie nieograniczone.

— Przywołać? — powtórzyła pani Geary.

— Istnieją specjalne protokoły — wyjaśniłem. — Dopiero po ich wykonaniu Przekroczeniówka będzie się mogła objawić.

— A co z procesem? — zapytał pan Geary.

— Odbędzie się przy drzwiach zamkniętych — odparłem. — Trybunały… — zdecydowałem się na to słowo, choć rozważałem również „decyzje” i „akcje” — Przekroczeniówki są tajne.

— Nie będziemy składać zeznań? Nie zobaczymy procesu?

Pan Geary był zdumiony. Z pewnością wyjaśniano mu to przedtem, ale tak to już jest. Jego żona potrząsała gniewnie głową, ale nie była zdziwiona.

— Obawiam się, że nie zobaczycie — potwierdził Thacker. — Mamy tu do czynienia z wyjątkową sytuacją. Mogę wam jednak zagwarantować, że sprawca nie tylko zostanie schwytany, ale, hm, poniesie surową karę.

Niektórzy mogliby nawet czuć litość dla zabójcy Mahalii Geary. Ale nie ja.

— Przecież to…

— Wiem, pani Geary. Bardzo mi przykro. W całej służbie dyplomatycznej nie ma drugiej podobnej placówki. Ul Qoma, Besźel i Przekroczeniówka… To wyjątkowa sytuacja.

— O mój Boże. No wie pan, to… Mahalia była zaangażowana w takie rzeczy — odezwał się pan Geary. — Miasto i miasto, i jeszcze jedno miasto. Besźel — wymawiał to słowo „Bezzel” — i Ul Qoma. I Orsinnit.

Nie zrozumiałem, co chciał powiedzieć.

— Or… ci… ny… — poprawiła go żona. Uniosłem wzrok. — Ono się nazywa Orciny, nie Orsinnit, kochanie.

Thacker wydął usta w wyrazie uprzejmego braku zrozumienia i potrząsnął pytająco głową.

— O co chodzi, pani Geary? — zapytałem. Pogrzebała w torebce. Corwi po cichu wyjęła notes.

— Tym właśnie zajmowała się Mahalia — wyjaśniła kobieta. — To był przedmiot jej badań. Robiła z tego doktorat. — Jej mąż rozciągnął usta w grymasie wyrażającym pobłażliwość, dumę i zdziwienie. — Radziła sobie znakomicie. Opowiadała nam trochę o tym. To Orciny najwyraźniej przypominało Przekroczeniewkę.

— Interesowało ją to od chwili, gdy przybyła do was — dodał pan Geary.

— To prawda, najpierw przyleciała tutaj… to znaczy do Besźel, tak? — zgodziła się jego żona. — Ale potem powiedziała, że musi się przenieść do Ul Qomy. Będę z panem szczera, inspektorze, myślałam, że to jedno i to samo miejsce. Teraz wiem, że się myliłam. Musiała dostać specjalne pozwolenie, by się tam przenieść, ale ponieważ była na studiach doktoranckich, została tam, by prowadzić badania.

— Orciny to taka legenda — wyjaśniłem Thackerowi. Matka Mahalii pokiwała głową, jej ojciec odwrócił wzrok. — Wcale nie przypomina Przekroczeniówki, pani Geary. Przekroczeniówka istnieje naprawdę i ma prawdziwą władzę, a Orciny to…

Zawahałem się.

— Trzecie miasto — poinformowała Thackera po besźańsku Corwi. Dyplomata zasępił się jeszcze bardziej, nie okazując zrozumienia. — Tajemnica — dodała. — Bajka. Ukrywa się między dwoma miastami.

Potrząsnął głową i odwrócił wzrok bez śladu zainteresowania.

— Mahalia kochała to miasto — ciągnęła pani Geary z wyrazem tęsknoty na twarzy. — Przepraszam, chodziło mi o Ul Qomę. Czy jesteśmy blisko miejsca, gdzie mieszkała? — Czysto fizycznie, grostopicznie, by użyć terminu znanego tylko w Besźel i w Ul Qomie, bo nigdzie indziej nie jest potrzebny, rzeczywiście byliśmy blisko. Ani ja, ani Corwi nie odpowiedzieliśmy jej jednak. Pytanie było skomplikowane. — Studiowała miasta od wielu lat, odkąd po raz pierwszy przeczytała jakąś książkę o nich. Jej profesorowie zawsze uważali, że świetnie sobie radzi.

— Lubiła pani tych profesorów? — zapytałem.

— Och, nigdy ich nie spotkałam. Ale Mahalia mi o nich opowiadała. Pokazała mi w Internecie stronę programu badawczego i miejsce, gdzie pracowała.

— U profesor Nancy?

— Tak. To była jej promotorka. Mahalia ją lubiła.

— Współpraca im się układała?

Corwi spojrzała na mnie, gdy zadałem to pytanie.

— Och, nie wiem. — Pani Geary zaśmiała się nerwowo. — Mam wrażenie, że Mahalia ciągle się z nią kłóciła. Chyba rzadko się ze sobą zgadzały, ale kiedy ją pytałam, jak się jej układa w pracy, zawsze odpowiadała, że wszystko w porządku. Mówiła, że lubią się spierać. Zapewniała, że w ten sposób może się więcej nauczyć.

— Śledziła pani pracę córki? — pytałem. — Czytała jej eseje? Czy Mahalia opowiadała pani o swych ulqomańskich znajomych?

Corwi przesunęła się na krześle. Pani Geary potrząsnęła głową.

— Nie, nie — odparła.

— Inspektorze — odezwał się Thacker.

— Sprawy, którymi się zajmowała, nie były… właściwie mnie nie interesowały, panie Borlú. No wie pan, odkąd tu zamieszkała, wiadomości z Ul Qomy przyciągały moją uwagę i czytałam wszystko, co pisano na ten temat w gazetach, ale dopóki Mahalia czuła się szczęśliwa, ja… my również byliśmy szczęśliwi. Cieszyliśmy się, że może się zajmować tym, co ją pasjonuje.

— Inspektorze, jak pan myśli, kiedy otrzymamy dokumenty transferowe z Ul Qomy? — zapytał Thacker.

— Myślę, że już niedługo. I czy rzeczywiście była szczęśliwa?

— Och, myślę, że… — pani Geary przerwała. — No wie pan, zawsze zdarzają się dramaty.

— Tak — zgodził się jej mąż.

— Ostatnio… — dodała kobieta.

— Tak? — zapytałem.

— Ostatnio była… no wie pan, zestresowana. Mówiłam jej, że powinna wrócić do domu na wakacje. Wiem, że powrót do domu raczej nie brzmi jak wakacje, ale wie pan, jak to jest. Ale odpowiedziała, że zrobiła znaczne postępy i być może zbliża się do rozwiązania.

— Na co niektórzy się wkurzyli — dodał pan Geary.

— Kochanie.

— Tak było. Sama nam o tym powiedziała.

Corwi popatrzyła na mnie, wyraźnie zbita z tropu.

— Drodzy państwo… — zaczął Thacker. Wykorzystałem tę chwilę, by szybko wytłumaczyć jej to po besźańsku.

— Nie „kurzyli”, bo palili papierosy, tylko „wkurzyli”. W amerykańskim slangu to znaczy, że byli źli.

— Kto się wkurzył? — zapytałem ich. — Jej profesorowie?

— Nie — zaprzeczył pan Geary. — Do cholery, kto pana zdaniem to zrobił?

— John, proszę, proszę…

— Cholera, co to jest Najpierw Qoma? — oburzył się pan Geary. — Nawet nas pan nie zapytał, kto naszym zdaniem ją zabił. Nawet pan nie zapytał. Myśli pan, że nie wiemy?

— Co wam powiedziała? — zapytałem. Thacker wstał i wachlował się dłonią, dając do zrozumienia, że wszyscy powinni się uspokoić.

— Jakiś mały skurwysynek na konferencji powiedział Mahalii, że jej praca to cholerna zdrada. Ktoś próbował ją załatwić, odkąd się tu zjawiła.

— John, przestań, wszystko ci się miesza. Za pierwszym razem, kiedy ten człowiek to powiedział, była tutaj, w Besźel, nie w Ul Qomie, i on nie był z Najpierw Qoma, tylko z tych tutejszych nacjonalistów albo Prawdziwych Obywateli, pamiętasz?

— Chwileczkę — odezwałem się. — Najpierw Qoma? I ktoś coś jej powiedział, gdy była w Besźel? Kiedy to się stało?

— Zaczekaj, szefie — wtrąciła pośpiesznie Corwi po besźańsku.

— Chyba wszystkim przyda się chwila przerwy — poparł ją Thacker.

Starał się uspokoić Gearych, jakbyśmy w jakiś sposób ich oszukali, ja zaś przeprosiłem ich, jakbym rzeczywiście był winny. Wiedzieli, że oczekuje się od nich, iż zostaną w hotelu. Zostawiliśmy na dole dwóch funkcjonariuszy, by się upewnić, że nie spróbują nigdzie chodzić. Zapewniliśmy, że zawiadomimy ich, gdy tylko się dowiemy, że przybyły dokumenty potrzebne do przekroczenia granicy, i że jutro do nich wrócimy. Tymczasem podałem im numery do siebie, na wypadek, gdyby potrzebowali jakichś informacji.

— Złapią go — zapewniła Corwi. — Przekroczeniówka się tym zajmie. Możecie być tego pewni.

— Swoją drogą, to jest Qoma Najpierw, nie Najpierw Qoma — powiedziała mi, gdy wyszliśmy z pokoju. — To ulqomański odpowiednik Prawdziwych Obywateli. Najwyraźniej są równie sympatyczni, jak ci nasi, ale znacznie lepiej się ukrywają. Kurewsko się cieszę, że to nie nasz problem.

Prawdziwi Obywatele, jeszcze bardziej radykalni w swej miłości do Besźel niż Blok Narodowy Syedra, organizowali marsze przebrani w przypominające mundury stroje i wygłaszali przerażające przemówienia. Działali na granicy legalności. Nigdy nie zdołaliśmy udowodnić, że są odpowiedzialni za ataki na Dzielnicę Ulqomańską, ambasadę Ul Qomy, meczety, synagogi, lewicowe księgarnie i naszą nieliczną populację uchodźców. Kilkakrotnie udało się nam — w tym przypadku nam znaczy oczywiście policzai — ująć sprawców, którzy byli członkami PO, ale organizacja odcięła się od ataków i żaden sędzia do tej pory jej nie zdelegalizował.

— A Mahalia podpadła i jednym, i drugim.

— Tak mówi jej ojciec. Nie wie tego na pewno…

— Ale my wiemy, że dawno temu udało się jej rozwścieczyć tutejszych unifikacjonistów. A potem dokonała tej samej sztuki z tamtejszymi nacjonalistami? Czy są jacyś ekstremiści, których nie rozsierdziła? — Ruszyliśmy spod hotelu. — Wiesz co — dodałem — to spotkanie z Komisją Nadzoru… było bardzo dziwne. To, co mówili niektórzy z nich…

— Syedr?

— Z pewnością, ale nie tylko on. Część tego, co mówili, nie miała wtedy dla mnie sensu. Może powinienem uważniej śledzić wydarzenia polityczne. Pewnie zacznę to robić. — Umilkłem na chwilę. — Może powinniśmy wypytać paru ludzi.

— Po kiego, szefie? — Corwi odwróciła się na siedzeniu. Nie Wyglądała na rozgniewaną, tylko zdziwioną. — Po co właściwie ich o to wszystko pytałeś? Za parę dni politykierzy przywołają Przekroczeniówkę i ona już się zajmie tym syfem. Biada temu, kto wykończył Mahalię. Wiesz co? Nawet jeśli odkryjemy teraz jakieś ślady i tak niedługo zabiorą nam sprawę. To zwykła strata czasu.

— Ehe. — Skręciłem nieco, by ominąć ulqomańską taksówkę, przeoczając ją w takim stopniu, jak to tylko możliwe. — Masz rację. Ale muszę przyznać, że imponuje mi ktoś, kto zdołał rozjuszyć taką masę świrów, zwłaszcza że wielu z nich jest gotowych w każdej chwili skoczyć sobie do gardeł. Nacjonaliści besźańscy i ulqomańscy, antynacjonaliści…

— Niech Przekroczeniówka się tym zajmie. Miałeś rację, szefie. Mahalia na to zasłużyła.

— Zasłużyła i dostanie ją. — Wskazałem przed siebie. — Avanti. Ale na razie ma tylko nas.

Rozdział ósmy

Albo to było nadnaturalne wyczucie, albo komisarz Gadlem kazał jakiemuś technikowi przerobić nasz system, bo gdy tylko wchodziłem do gabinetu, e-maile od niego zawsze tkwiły na samej górze skrzynki.

Tekst najnowszego brzmiał:


Znakomicie. Jak rozumiem, państwo G. siedzą bezpiecznie w hotelu. Raczej nie chcę, żebyś marnował całe dni na biurokrację (jestem pewien, że się ze mną zgodzisz), ograniczcie się zatem do uprzejmego nadzoru, dopóki wszystkie formalności nie będą załatwione. Możesz uznać robotę za wykonaną.


Gdy nadejdzie ten czas, będę musiał przekazać wszystkie zebrane przez nas informacje. Gadlem chciał mi powiedzieć, że nie ma sensu marnować czasu ani wysiłków i powinienem zdjąć nogę z gazu. Sporządziłem mnóstwo notatek, które nie będą czytelne dla nikogo poza mną, a po upływie godziny również i dla mnie, ale za to skatalogowałem wszystkie starannie. Zawsze tak pracowałem. Przeczytałem kilkakrotnie e-maila od Gadlema, za każdym razem wznosząc oczy ku niebu. Zapewne mamrotałem też na głos do siebie.

Potem poświęciłem trochę czasu na sprawdzanie numerów — w sieci i za pośrednictwem żywej operatorki z centrali — po czym wykręciłem numer. W słuchawce rozległa się seria stuków, towarzyszących przechodzeniu sygnału przez kolejne międzynarodowe połączenia.

Dwukrotnie trafiałem na automatyczną sekretarkę, ale za trzecim razem odpowiedział mi ludzki głos:

— Wykopaliska Bol Ye’an.

Mężczyzna dobrze mówił po illitańsku, ale miał wyraźny, północnoamerykański akcent.

— Dzień dobry — odpowiedziałem po angielsku. — Próbuję się skontaktować z profesor Nancy. Zostawiałem jej wiadomości, ale…

— Przepraszam, kto mówi?

— Inspektor Tyador Borlú z besźańskiej Brygady Najpoważniejszych Zbrodni.

— Och. Och… — jego ton zmienił się nagle. — Chodzi o Mahalię, prawda? Inspektorze… niech pan chwilę zaczeka, spróbuję znaleźć Izzy.

Nastała długa przerwa, wypełniona głucho brzmiącym szumem.

— Mówi Isabelle Nancy.

Jej głos brzmiał niespokojnie, w niczym nie przypominał tego, który poznałem z poczty głosowej. Akcent wziąłbym za amerykański, gdybym nie wiedział, że kobieta pochodzi z Toronto.

— Pani profesor, jestem Tyador Borlú z besźańskiej Policzai. BNZ. Chyba rozmawiała już pani z moją koleżanką, posterunkową Corwi. Czy odebrała pani moje wiadomości?

— Tak, inspektorze. Proszę przyjąć moje przeprosiny. Chciałam panu odpowiedzieć, ale to wszystko było takie… takie… najserdeczniej przepraszam…

Co chwila przechodziła z angielskiego na besźański, którym władała bardzo dobrze, i z powrotem.

— Rozumiem, pani profesor. Mnie również jest bardzo przykro z powodu tego, co spotkało pannę Geary. Wiem, że to musiało być wyjątkowo trudne dla pani i pani współpracowników.

— Tak, jestem… wszyscy jesteśmy wstrząśnięci, inspektorze. Naprawdę wstrząśnięci. Nie wiem, co panu powiedzieć. Mahalia była wspaniałą dziewczyną i…

— Oczywiście.

— Gdzie pan jest? Czy przebywa pan… na miejscu? Chciałby się pan ze mną spotkać?

— Obawiam się, że dzwonię zza granicy, pani profesor. Nadal przebywam w Besźel.

— Rozumiem. W takim razie… w czym mogę panu pomóc, inspektorze? Czy jest jakiś problem? To znaczy, poza tym głównym problemem… — Wstrzymałem oddech. — Lada dzień spodziewam się odwiedzin rodziców Mahalii.

— Tak, niedawno z nimi rozmawiałem. Ambasada załatwia dla nich formalności i wkrótce powinni się u was zjawić. Nie, dzwonię, bo chciałem się czegoś dowiedzieć o Mahalii i o tym, czym się zajmowała.

— Niech pan wybaczy, inspektorze Borlú, ale miałam wrażenie, że ta zbrodnia… myślałam, że przywołacie Przekroczeniówkę…

Zapanowała nad sobą i mówiła teraz tylko po besźańsku, dałem więc sobie spokój z angielskim, którego wcale nie znałem lepiej niż ona nasz język.

— Tak, Komisja Nadzoru… przepraszam, pani profesor, nie wiem, jak dobrze orientuje się pani w tych sprawach. Ale, tak, przekażemy odpowiedzialność za śledztwo. Rozumie pani, jak to wygląda, prawda?

— Tak mi się zdaje.

— W porządku. Próbuję po prostu uporządkować sprawę. Właściwie to tylko ciekawość. Dowiedzieliśmy się interesujących rzeczy o Mahalii. Chciałbym usłyszeć coś więcej na temat jej pracy. Czy mogłaby mi pani pomóc? Była pani jej promotorką, prawda? Czy może pani poświęcić mi kilka minut?

— Oczywiście, inspektorze. Czekał pan już wystarczająco długo. Nie wiem, co właściwie…

— Chciałem się dowiedzieć, nad czym pracowała. A także poznać historię jej współpracy z panią i w ramach waszego Programu badawczego. Proszę mi też trochę opowiedzieć o Bol Ye’an. Mahalia zajmowała się badaniami nad Orciny, jak rozumiem.

— Słucham? — Isabelle Nancy była wyraźnie wstrząśnięta. — Orciny? Z pewnością nie. To jest wydział archeologii.

— Niech mi pani wybaczy, ale odniosłem wrażenie… co to ma za znaczenie, że to wydział archeologii?

— Gdyby zajmowała się studiami nad Orciny, a mogą istnieć znakomite powody, by to robić, robiłaby doktorat z folklorystyki, antropologii albo może literatury porównawczej. Co prawda, granice między dziedzinami ostatnio się zamazują, a Mahalia należała do młodych archeologów bardziej zainteresowanych Foucaultem i Baudrillardem niż Gordonem Childe’em albo kielniami. — W jej głosie nie było gniewu, a raczej smutna wesołość. — Ale nie przyjęlibyśmy jej, gdyby jej temat nie dotyczył prawdziwej archeologii.

— A jaki to był temat?

— Bol Ye’an to stare wykopaliska, inspektorze.

— Niech mi pani opowie.

— Jestem pewna, że słyszał pan o kontrowersjach otaczających dawne artefakty odkryte w tym regionie, inspektorze. W Bol Ye’an odkopujemy zabytki sprzed dobrych paru tysiącleci. Bez względu na to, w jaką teorię rozłamu pan wierzy, podziału czy konwergencji, te artefakty są starsze niż Besźel i Ul Qoma. To zabytki poprzedników.

— Z pewnością są nadzwyczajne.

— Oczywiście. A także całkowicie niezrozumiałe. Zdaje pan sobie sprawę, że prawie nic nie wiemy o kulturze, która je stworzyła?

— Tak sądzę. Dlatego właśnie to jest interesujące, prawda?

— Hm… tak. A także z uwagi na panującą u was sytuację. Mahalia próbowała odczytać z zestawu przekładni i temu podobnych rzeczy coś, co tytuł jej pracy zwał „Hermeneutyką tożsamości”.

— Nie jestem pewien, czy to rozumiem.

— To znaczy, że wykonała dobrą robotę. Zadaniem doktoranta jest spowodować, by po paru latach nikt już nie rozumiał, o co mu chodzi, w tym również promotor. Rozumie pan, to był żart. Jej praca miałaby wpływ na teorie dotyczące dwóch miast. Skąd się wzięły i tak dalej. Nie chciała pokazywać kart, nigdy więc nie byłam pewna, jaka jest w danym miesiącu jej opinia, ale miała jeszcze parę lat, by się zdecydować. Albo po prostu coś wymyślić.

— To znaczy, że pomagała przy samych wykopaliskach?

— Oczywiście. Większość naszych studentów to robi. Niektórzy potrzebują tego do swoich prac, inni dlatego, że to jeden z warunków wypłaty stypendium, a jeszcze inni z obu tych powodów. Są też tacy, którzy po prostu próbują się nam podlizać. Mahalia dostawała parę groszy, ale przede wszystkim chciała dotknąć artefaktów własnymi rękami.

— Rozumiem. Przepraszam, pani profesor, odniosłem wrażenie, że zajmowała się Orciny.

— Kiedyś się tym interesowała. Najpierw przybyła do Besźel, na konferencję zorganizowaną kilka lat temu.

— Tak, chyba o niej słyszałem.

— Zgadza się. Wywołała lekki skandal, bo wtedy bardzo ją pasjonowało Orciny. Była wręcz czymś w rodzaju bowdenistki i pracy, którą przedstawiła, nie przyjęto zbyt dobrze. Doprowadziła nawet do protestów. Podziwiałam jej odwagę, ale w ten sposób do niczego by nie doszła. Kiedy zgłosiła się z prośbą o otwarcie doktoratu, szczerze mówiąc, zdziwiłam się, że wybrała mnie. Oznajmiłam jej jasno, co mogę zaakceptować, a czego nie. Ale… no wie pan, nie mam pojęcia, co czytała w wolnym czasie, ale wiem, co pisała. Przesyłała mi kolejne rozdziały doktoratu i wszystkie były, hm, w porządku.

— W porządku? — powtórzyłem. — To nie brzmi…

— Hm, szczerze mówiąc, poczułam się odrobinę, tylko odrobinę, rozczarowana. Mahalia była inteligentna. Wiedziałam o tym, bo, rozumie pan, na seminariach i tak dalej spisywała się rewelacyjnie. Przy tym pracowała bardzo ciężko. Była „kujonem”, jak to mówimy. — To słowo wypowiedziała po angielsku. — Cały czas siedziała w bibliotece. Ale te rozdziały…

— Były słabe?

— Niezłe. W sumie całkiem niezłe. Obroniłaby pracę bez trudu, ale raczej nie przewróciłaby świata do góry nogami. No wie pan, fragmenty były pozbawione wyrazu. Biorąc pod uwagę, ile godzin Mahalia jej poświęcała, praca wyglądała blado. Mówię o źródłach i tak dalej. Rozmawiałam o tym z Mahalią, obiecała, że, no wie pan, postara się bardziej.

— Czy mógłbym zobaczyć tę pracę?

— Jasne — odparła, wyraźnie zaskoczona. — To znaczy, nie jestem pewna. Musiałabym się zastanowić nad etyczną stroną zagadnienia. Mam rozdziały, które od niej dostałam, ale są niewygładzone, Mahalia chciała jeszcze nad nimi popracować. Gdyby były ukończone i publicznie dostępne, nie byłoby żadnego problemu, ale tak… Czy mogę się jakoś z panem skontaktować? Zapewne powinna była publikować fragmenty pracy w czasopismach, zgodnie ze zwyczajem, ale ona tego nie robiła. O tym również z nią rozmawiałam i zapewniła, że postara się to zmienić.

— Co to znaczy „bowdenistka”, pani profesor?

— Och. — Zaśmiała się. — Przepraszam. Chodzi o źródło tych bzdur o Orciny. Biedny David nie podziękowałby mi za to, że użyłam tego terminu. Bowdeniści to ludzie zainspirowani wczesnymi pracami Davida Bowdena. Zna je pan?

— Nie.

— Przed laty napisał książkę pod tytułem Między miastem a miastem. Nie słyszał pan o niej? Była bardzo popularna wśród późnych dzieci kwiatów. Po raz pierwszy od pokolenia ktoś potraktował kwestię Orciny poważnie. Pewnie nie ma w tym nic dziwnego, że nie zna pan tej książki. Nadal jest zakazana zarówno w Besźel, jak i w Ul Qomie. Nie znajdzie jej pan nawet w uniwersyteckich bibliotekach. Pod pewnymi względami to świetna książka. Bowden wykonał wspaniałą pracę w archiwach i odkrył trochę analogii i połączeń, które… hm, nadal wydają się interesujące. Ale całość to było czyste wariactwo.

— Dlaczego?

— Dlatego, że on naprawdę wierzył w Orciny! Połączył wszystkie te wzmianki w jedną całość, znalazł nowe, stworzył z nich coś w rodzaju pramitu, a potem przeinterpretował je za pomocą teorii spiskowej. David… dobra, muszę zachować w tej sprawie pewną ostrożność, inspektorze, ponieważ, szczerze mówiąc, nigdy nie byłam przekonana, że on naprawdę w to wierzy. Podejrzewałam, że to była dla niego tylko gra. Niemniej w książce twierdził, że to wszystko prawda. Przybył do Ul Qomy, a stąd wybrał się do Besźel. Kilkakrotnie przenosił się z jednego miasta do drugiego. Nie wiem, jak zdołał to załatwić, ale zapewniam, że wszystko odbywało się legalnie. Głosił, że udało mu się odnaleźć ślady Orciny. Posunął się też dalej. Twierdził, że Orciny to nie tylko miejsce, które powstało w szczelinach między Besźel a Ul Qomą od chwili ich założenia, podziału albo połączenia. Nie pamiętam, do którego obozu należał w kwestii rozłamu. Nie, on utrzymywał, że ono nadal istnieje.

— Orciny?

— W rzeczy samej. Tajna kolonia. Miasto między miastami, którego mieszkańcy ukrywają się na oczach wszystkich.

— Słucham? Jak to robią? I czym się zajmują?

— Są niedostrzegalni, jak besźanie dla ulqoman i na odwrót. Chodzą po ulicach, przeoczani przez wszystkich, i nadzorują oba miasta. Kryją się nawet przed Przekroczeniówką. A co właściwie robią? Kto wie? Mają swe tajne plany. Nie wątpię, że w sieci wciąż toczy się na ten temat debata wśród wyznawców teorii spiskowych. David zapowiedział, że przejdzie do Orciny i zniknie.

— O kurde!

— Otóż to. I to przyniosło mu sławę. Niech pan to sprawdzi w Google’u. Tak czy inaczej, kiedy poznaliśmy Mahalię, była niepoprawną bowdenistką. Polubiłam ją, bo była odważna, i nawet jeśli wierzyła w niedorzeczne teorie, nie brakowało jej polotu i inteligencji. Ale Orciny to żart, rozumie pan? Zadawałam sobie nawet pytanie, czy Mahalia o tym wie, czy może sama z nas kpi?

— Ale już się tym nie zajmowała?

— Żaden poważny uczony nie zgodzi się być promotorem bowdenistycznego doktoratu. Kiedy się zapisała, oznajmiłam jej to jednoznacznie. Roześmiała się tylko i powiedziała, że już z tego wyrosła. Jak już mówiłam, zdziwiłam się, że zgłosiła się do mnie. Moje prace nie są tak awangardowe jak to, czym się zajmowała.

— Nie przepada pani za Foucaultami i Ziżkami?

— Szanuję ich, oczywiście, ale…

— Czy nie ma tu żadnych tego rodzaju, powiedzmy, teoretyków, do których mogłaby się zgłosić?

— Są, ale Mahalia powiedziała, że chce mieć kontakt z prawdziwymi znaleziskami. Jestem specjalistką od artefaktów. Jeśli chodzi o moich bardziej zainteresowanych filozofią kolegów… no cóż, wielu z nich nie pozwoliłabym nawet strzepnąć kurzu z amfory. — Roześmiałem się. — Myślę, że z jej punktu widzenia to miało sens. Naprawdę bardzo chciała się zapoznać z fizyczną stroną naszej pracy. Byłam zaskoczona, ale ucieszyłam się. To unikatowe znaleziska, rozumie pan, inspektorze?

— Sądzę, że tak. Oczywiście słyszałem wszystkie pogłoski.

— Ma pan na myśli ich magiczne moce? Chciałabym, żeby je miały. Ale i tak te wykopaliska są jedyne w swoim rodzaju. Materialna kultura, z którą mamy do czynienia, jest dla nas całkowicie niezrozumiała. Nigdzie na świecie nie można wykopać artefaktów wyglądających jak późny antyk najwyższej klasy, pięknych i skomplikowanych urządzeń z brązu pomieszanych z przedmiotami wyglądającymi na pochodzące z neolitu. Stratygrafia w ogóle nie trzyma się kupy. Niektórzy próbowali ją wykorzystać jako dowód mający obalić macierz Harrisa. Nie mieli racji, ale można zrozumieć, co nimi kierowało. Dlatego właśnie młodzi archeolodzy tak bardzo się interesują tymi wykopaliskami. Nie wspominając już o legendach. Wszystko to rzeczywiście tylko legendy, ale i tak najdziwniejsi badacze marzą o szansie ujrzenia wykopalisk na własne oczy. Niemniej spodziewałabym się, że Mahalia spróbuje się zwrócić do Dave’a, choć raczej nie miałaby szans na sukces.

— Do Dave’a? Bowdena? To on jeszcze żyje? Nadal uczy?

— Z pewnością żyje. Ale nawet gdy Mahalia jeszcze wierzyła w jego teorie, z pewnością nie zdołałaby go namówić, by został promotorem jej pracy. Idę o zakład, że zgłosiła się do niego, gdy badała tu teren, ale jestem przekonana, że natychmiast ją spławił. Odwołał swe twierdzenia już przed wielu laty. Stały się przekleństwem jego życia. Niech pan go sam zapyta. To był przejaw młodzieńczej głupoty, od której skutków nie może się uwolnić przez całe życie. Nigdy później nie opublikował nic godnego uwagi. Na całą karierę został wyznawcą Orciny. Sam to panu powie, jeśli go pan zapyta.

— Mogę to zrobić. Zna go pani?

— To mój kolega. Specjalistów od przedrozłamowej archeologii nie ma zbyt wielu. David również pracuje na Uniwersytecie Księcia Walii, choć na niepełnym etacie. Mieszka tutaj, w Ul Qomie.

Profesor Nancy kilka miesięcy każdego roku spędzała w swym mieszkaniu w uniwersyteckiej dzielnicy Ul Qomy. Uniwersytet Księcia Walii i inne kanadyjskie instytucje z radością wykorzystywały fakt, że Stany Zjednoczone — z powodów, do których wstydziła się przyznać nawet większość amerykańskich prawicowców — postanowiły bojkotować Ul Qomę. Kanada wykorzystała tę lukę, z entuzjazmem tworząc więzi ekonomiczne i akademickie z naszym sąsiadem.

Besźel rzecz jasna utrzymywało przyjazne stosunki zarówno z Kanadą, jak i Stanami Zjednoczonymi, ale entuzjazm, z jakim oba te państwa inwestują na naszych słabnących rynkach, nie może się równać ze skwapliwością, z jaką sama tylko Kanada rzuciła się na gospodarkę tak zwanego „nowego wilka”. W porównaniu z Ul Qomą byliśmy co najwyżej ulicznym kundlem albo wychudzonym szczurem mlecznym. Większość żyjących tu zwierząt jest międzymiejska. Bardzo trudno jest udowodnić, że płochliwe, zimnolubne jaszczurki spotykane w szczelinach besźańskich murów mogą żyć tylko w Besźel, jak utrzymuje wielu. Z pewnością giną, jeśli zostaną przeniesione do Ul Qomy, nawet w mniej brutalny sposób niż rzucanie przez dzieci, ale w Besźel również rzadko przeżywają w niewoli. Gołębie, myszy, wilki i nietoperze występują w obu miastach. To zwierzęta przeplotowe. Zgodnie z niepisaną tradycją większość miejscowych wilków — wrednych, chudych zwierzaków, świetnie przystosowanych do życia miejskich padlinożerców — uważa się za besźańskie. Tylko nieliczne sztuki o przyzwoitych rozmiarach i nieprzesadnie odrażającym futrze uchodzą, zgodnie z tym stylem myślenia, za mieszkańców Ul Qomy. Wielu obywateli Besźel unika przekraczania tej — całkowicie zbytecznej i wymyślonej — granicy, nigdy nie wspominając o wilkach.

Kiedyś przepłoszyłem parę tych zwierząt, gdy grzebały w śmieciach na podwórku pod moim domem, czymś w nie rzucając. Były w wyjątkowo dobrym stanie i wielu moich sąsiadów patrzyło na to z szokiem na twarzach, jakbym przekroczył.

Większość ulqomanistów, do których profesor Nancy zaliczała także siebie, co roku wędruje między tym miastem a domem. Wyjaśniła mi z wyraźnie słyszalnym poczuciem winy, że to z pewnością historyczny przypadek sprawił, że wszystkie najciekawsze dla archeologów znaleziska znajdują się na terenach jednorodnie ulqomańskich albo w przeplotach ze znaczną przewagą Ul Qomy. Jej uniwersytet zawarł umowy z kilkoma ulqomańskimi uczelniami. David Bowden większą część roku spędzał w Ul Qomie i wracał do Kanady tylko na kilka miesięcy. Teraz również był na miejscu. Profesor Nancy powiedziała mi, że Bowden ma tylko garstkę studentów i nie poświęca nauczaniu zbyt wiele czasu, ale i tak nie zdołałem go złapać pod numerem, który mi podała.

Po krótkich poszukiwaniach w sieci udało mi się potwierdzić większość tego, co usłyszałem od Isabelle Nancy. Znalazłem stronę z tytułem pracy doktorskiej Mahalii — nie usunęli jeszcze jej nazwiska ani nie umieścili nekrologu, choć byłem pewien, że wkrótce to zrobią. Znalazłem też listy publikacji profesor Nancy i Davida Bowdena. Na tej drugiej znajdowała się książka, o której wspominała Nancy, wydana w roku 1975, dwa artykuły z mniej więcej tego samego czasu i jeden późniejszy o dziesięć lat. Od tego czasu pisał wyłącznie teksty prasowe. Niektóre z nich wydano następnie w formie książkowej.

Znalazłem fracturedcity.org, największe forum dyskusyjne dla świrów pasjonujących się dublourbanologią, maniaków oszalałych na punkcie Ul Qomy i Besźel. Na forum powszechnie uważano je za pojedynczy obiekt badań, co rozsierdziłoby opinię publiczną w obu miastach. Mimo to, sądząc po niektórych wpisach, wielu członków pochodziło z obu miast, choć nie było to całkiem legalne. Sprawdziłem serię linków — z radosną wiarą w pobłażliwość lub niekompetencję naszych lub ulqomańskich cenzorów wiele z nich prowadziło do stron z domen.uq albo.zb — i udało mi się znaleźć kilka fragmentów z Między miastem a miastem. Przeczytałem je, zgodnie z sugestią profesor Nancy.

Zaskoczył mnie dźwięk telefonu. Uświadomiłem sobie, że jest już po siódmej.

— Borlú — powiedziałem, podnosząc słuchawkę.

— Inspektorze? Cholera, mamy problem. Mówi Ceczoria. — Agim Ceczoria był jednym z policjantów mających pilnować rodziców Mahalii. Potarłem powieki i sprawdziłem pocztę, by się upewnić, czy nie przyszły nowe e-maile. Ze słuchawki dobiegały odgłosy jakiegoś poruszenia. — Inspektorze, pan Geary… urwał się nam. Kurwa, on… przekroczył.

— Co?

— Wyszedł z pokoju, inspektorze.

Usłyszałem krzyki jakiejś kobiety.

— Co się stało?

— Kurwa, nie wiem, jak zdołał się wymknąć, inspektorze. Po prostu nie wiem. Ale nie umknął daleko.

— Skąd wiesz? Złapaliście go?

Znowu zaklął.

— Nie my. Przekroczeniówka. Dzwonię z samochodu. Jesteśmy w drodze na lotnisko. Przekroczeniówka nas eskortuje. Dokądś. Powiedzieli nam, co mamy robić. Ten głos, który pan słyszy, to pani Geary. Jej mąż musi opuścić miasto. Natychmiast.


* * *

Corwi już wyszła i nie odbierała telefonu. Wziąłem z podwórka nieoznakowany samochód, ale jechałem na sygnale, by móc ignorować przepisy ruchu. Syrena zawodziła histerycznie. Rzecz jasna obowiązywały mnie tylko besźańskie przepisy i wyłącznie je miałem prawo ignorować, ale ruch drogowy jest jedną ze sfer kompromisu i Komisja Nadzoru pilnuje, by zasady obowiązujące w obu miastach były maksymalnie zbliżone. Kultura prowadzenia pojazdów nie jest w nich identyczna, ale z uwagi na pieszych i kierowców, którzy muszą radzić sobie z intensywnym zagranicznym ruchem, przeoczając go jednocześnie, pojazdy tu i tam poruszają się w podobny sposób i ze zbliżoną prędkością. Z pewnością zawiadomiono już naszą ambasadę w Stanach Zjednoczonych, a także przedstawicieli w Ul Qomie, i przy nazwiskach obojga winowajców umieszczono znaki symbolizujące zakaz wstępu. Gdy już opuszczą Besźel, nigdy więcej nie dostaną wizy. Podjechałem do posterunku policzai na lotnisku i pokazałem odznakę.

— Gdzie są państwo Geary?

— W celi, inspektorze.

Zależnie od tego, co zobaczę, byłem gotowy powiedzieć: „Nie wiecie, co spotkało tych ludzi? Może i są winni, ale właśnie stracili córkę”, ale nie okazało się to konieczne. Dali im posiłek i traktowali przyzwoicie. Ceczoria siedział z nimi w pokoiku i mruczał coś do pani Geary w łamanym angielskim.

Kobieta popatrzyła na mnie ze łzami w oczach. Jej mąż leżał na pryczy. Przez chwilę pomyślałem, że śpi, ale zauważyłem, że w ogóle się nie rusza, i szybko zmieniłem zdanie.

— Inspektorze — przywitał mnie Ceczoria.

— Co mu się stało?

— To była Przekroczeniówka, inspektorze. Pewnie nic mu nie będzie. Za jakiś czas się ocknie. Nie jestem pewien. Nie wiem, co mu zrobili.

— Otruliście mojego męża — oskarżyła nas kobieta.

— Pani Geary, proszę. — Ceczoria podszedł do mnie. — O niczym nie wiedzieliśmy, inspektorze — zaczął, ściszając głos, mimo że mówił po besźańsku. — Na zewnątrz doszło do lekkiego zamieszania i w tej samej chwili ktoś wszedł do holu, w którym siedzieliśmy. — Pani Geary płakała, mówiąc coś do nieprzytomnego męża. — Geary nagle się zachwiał, a potem zemdlał. Hotelowi ochroniarze podbiegli do niego, ale potem zobaczyli kogoś, kto stał za leżącym w korytarzu, i zatrzymali się. Usłyszałem głos: „Wiecie, kogo reprezentuję. Pan Geary przekroczył. Usuńcie go”. — Ceczoria potrząsnął bezradnie głową. — I wtedy mówiący zniknął, nim zdążyłem mu się przyjrzeć.

— Jak to możliwe…

— Kurwa, nie mam pojęcia, inspektorze. Biorę całą winę na siebie. Geary zdołał jakoś nas ominąć.

Wlepiłem w niego spojrzenie.

— Mam ci dać cholernego cukierka? Pewnie, że to twoja wina. Co on właściwie zrobił?

— Nie mam pojęcia. Przekroczeniówka zniknęła, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

— A co z…?

Wskazałem głową na panią Geary.

— Ona nic nie zrobiła, więc jej nie deportowano — odpowiedział szeptem. — Ale kiedy ją poinformowałem, że musimy go zabrać, oznajmiła, że pojedzie z nim. Nie chce siedzieć tu sama.

— Inspektorze Borlú. — Pani Geary starała się panować nad głosem. — Jeśli mówi pan o mnie, powinien pan mówić do mnie. Widzi pan, co zrobili mojemu mężowi?

— Pan Geary, jest mi bardzo przykro.

— No pewnie.

— Pani Geary, ja tego nie zrobiłem. Ceczoria też nie, ani żaden z moich ludzi. Rozumie to pani?

— Och, Przekroczeniówka, Przekroczeniówka, Przekroczeniówka…

— Pani Geary, pani mąż dopuścił się bardzo poważnego czynu. Bardzo poważnego. — Umilkła. Słychać było tylko jej ciężki oddech. — Rozumie mnie pani? Czyżbyśmy popełnili jakiś błąd? Niedostatecznie jasno wyjaśnili system utrzymujący równowagę między Besźel a Ul Qomą? Rozumie pani, że ta deportacja nie ma nic wspólnego z nami, że nie możemy absolutnie nic w tej sprawie zrobić, a pani mąż ma, niech pani słucha, niewiarygodne szczęście, że skończyło się na tym? — Nadal milczała. — Kiedy jechaliśmy do hotelu, odniosłem wrażenie, że pani mąż nie do końca pojmuje obowiązujące tu zasady. Proszę mi powiedzieć, czy coś poszło nie tak? Czy nie zrozumiał naszych… rad? Jak to się stało, że moi ludzie nie zauważyli, kiedy opuścił pokój? Dokąd się wybierał?

Nadal robiła wrażenie, że w każdej chwili może się rozpłakać. Zerknęła na leżącego na pryczy męża i jej postawa zmieniła się nagle. Wyprostowała się i szepnęła do niego coś, czego nie zrozumiałem. Potem spojrzała na mnie.

— On służył w lotnictwie — oznajmiła. — Wydaje się panu, że to tylko stary grubas? — Dotknęła go. — W ogóle nas pan nie zapytał, kto naszym zdaniem mógł to zrobić, inspektorze. Nie wiem, co o panu sądzić. Naprawdę nie wiem. Jak powiedział mój mąż, czy wydaje się panu, że nie wiemy, kto jest winny? — Ściskała w rękach kawałek papieru wyjęty z bocznej kieszeni torebki, składała go i rozkładała, w ogóle na niego nie patrząc. Po chwili schowała kartkę z powrotem. — Myśli pan, że córka z nami nie rozmawiała? Najpierw Qoma, Pierwsi Obywatele, Blok Narodowy… Mahalia się bała, inspektorze. Nie jesteśmy pewni, kto z nich jest winny i nie znamy motywów zbrodni. Jak pan sądzi, dokąd się wybierał mój mąż? Chciał się tego dowiedzieć. Mówiłam mu, że to się nie uda. Nie mówi w waszym języku ani nawet nie potrafi w nim czytać, ale miał adresy, które znaleźliśmy w Internecie, i książeczkę z rozmówkami. Jak mogłam go powstrzymać? Jestem z niego bardzo dumna. Ci ludzie nienawidzili Mahalii od lat, odkąd tu przybyła.

— Adresy znalezione w Internecie?

— Odkąd przybyła tutaj, do Besźel. Na tamtą konferencję. Tak samo było potem w Ul Qomie. Chce mi pan wmówić, że to nie ma związku ze sprawą? Wiedziała, że narobiła sobie wrogów. Mówiła nam o tym. Dlatego, że zajmowała się Orciny. Im głębiej drążyła tę sprawę, tym więcej wrogów miała. Wszyscy nienawidzili jej z powodu tego, czym się zajmowała. Co wiedziała.

— Kto jej nienawidził?

— Wszyscy oni.

— Co wiedziała?

Oklapła i potrząsnęła głową.

— Mój mąż chciał zbadać sprawę.

Wyszedł z hotelu przez okno łazienki na parterze, by umknąć uwadze naszych policjantów. Gdyby znajdowało się ono tylko kilka kroków dalej, byłoby to jedynie złamaniem zasad, które mu wyznaczyliśmy, ale opuścił przeplot, przechodząc w alterację, na podwórko, które istniało tylko w Ul Qomie, i wtedy capnęła go Przekroczeniówka. Z pewnością jej ludzie obserwowali go przez cały czas. Miałem nadzieję, że nie zrobili mu poważnej krzywdy, ale jeśli tak się stało, z pewnością żaden lekarz w jego ojczyźnie nie potrafi zidentyfikować przyczyny obrażeń. Cóż mogłem powiedzieć?

— Przykro mi z powodu tego, co się wydarzyło, pani Geary. Pani mąż nie powinien był próbować oszukać Przekroczeniówki. Jestem… po waszej stronie.

Przyglądała mi się z uwagą.

— To niech pan nas puści — wyszeptała po chwili. — Mamy pieniądze. Możemy wrócić do miasta na piechotę. Mój mąż… jest bliski szaleństwa. Musi rozwiązać tę sprawę. Po prostu tu wróci. Dotrzemy tu przez Węgry albo może Turcję czy Armenię. No wie pan, są sposoby… Musimy się dowiedzieć, kto to zrobił.

— Pani Geary, Przekroczeniówka obserwuje nas nawet w tej chwili. Naprawdę. — Powoli uniosłem rozpostarte dłonie i poruszyłem palcami w powietrzu. — Nie przeszlibyście nawet dziesięciu metrów. Jak pani sądzi, co możecie osiągnąć? Nie znacie besźańskiego ani illitańskiego. Proszę… Pani Geary, pozwólcie, bym wykonał dla was swoją robotę.


* * *

Pan Geary nie odzyskał jeszcze przytomności, gdy nieśliśmy go do samolotu. Jego żona patrzyła na mnie z wyrzutem i nadzieją. Spróbowałem powiedzieć jej po raz kolejny, że nie mogę nic na to wszystko poradzić i pan Geary sam jest sobie winien.

Pasażerów było niewielu. Zastanawiałem się, gdzie się ukrywa Przekroczeniówka. Nasza misja kończyła się z chwilą zamknięcia drzwi samolotu. Pani Geary podłożyła mężowi poduszkę pod głowę. W drzwiach samolotu pokazałem odznakę jednemu ze stewardów.

— Traktujcie ich dobrze.

— Deportowanych?

— Tak. Mówię poważnie. — Uniósł brwi, ale skinął głową. Podszedłem do foteli obojga Amerykanów. Pani Geary spojrzała na mnie. Przykucnąłem obok niej. — Pani Geary, niech pani przekaże mężowi moje przeprosiny. Nie powinien był tego zrobić, ale rozumiem jego motywy. — Zawahałem się. — Wie pani gdyby lepiej znał Besźel, zapewne udałoby mu się nie wpaść na teren Ul Qomy i Przekroczeniówka by go nie zatrzymała. — Gapiła się tylko na mnie. — Pomogę pani — powiedziałem i włożyłem jej torbę na górę. — Oczywiście jeśli się dowiemy, co się dzieje, jeśli znajdziemy jakiekolwiek ślady, zdobędziemy jakieś informacje, zawiadomię was.

Nadal nic nie mówiła. Poruszała tylko ustami, nie mogąc zdecydować, czy mnie błagać, czy raczej o coś oskarżyć. Pożegnałem ją płytkim, staromodnym ukłonem i opuściłem samolot.

Wróciłem do budynku lotniska, wyjąłem kartkę zabraną z bocznej kieszeni torebki pani Geary i przyjrzałem się jej. Nazwa organizacji, Prawdziwi Obywatele, dane znalezione w Internecie. Córka z pewnością powiedziała panu Geary, że jej nienawidzili. Tam właśnie zamierzał się udać ze swymi nielegalnymi poszukiwaniami. Pod zapisany na kartce adres.

Rozdział dziewiąty

— O co w tym wszystkim chodzi, szefie? — poskarżyła się Corwi, raczej z obowiązku niż z przekonania. — Czy nie mają zaraz przywołać Przekroczeniówki?

— Ehe. Ale muszę przyznać, że się nie śpieszą. Powinni już to zrobić. Nie wiem, co ich powstrzymuje.

— No to po co ten kurewski pośpiech, szefie? Już niedługo w pościg za zabójcą Mahalii ruszy Przekroczeniówka. — Spojrzałem na nią znad kierownicy. — Cholera, nie chcesz oddać sprawy, prawda? — zapytała.

— Och, chcę.

— W takim razie…?

— Uważam, że powinienem wykorzystać tę niespodziewaną szansę i wyjaśnić kilka kwestii.

Przestała się na mnie gapić dopiero, gdy dotarliśmy do siedziby Prawdziwych Obywateli. Zadzwoniłem do biura i kazałem komuś sprawdzić adres zapisany na kartce. Był prawidłowy. Spróbowałem skontaktować się z Shenvoiem, naszym tajnym agentem, ale nie mogłem go odnaleźć, oparłem się więc na tym, co wiedziałem, i co mogłem szybko przeczytać na temat Prawdziwych Obywateli. Corwi przystanęła obok. Zauważyłem, że dotyka rękojeści broni.

Dom miał wzmocnione drzwi i zakratowane okna, ale był kiedyś budynkiem mieszkalnym, podobnym do innych stojących przy ulicy. Zastanawiałem się, czy próbowano go zamknąć pod zarzutem wykorzystania niezgodnego z przeznaczeniem. Ulica robiła wrażenie niemal przeplotowej, ponieważ segmenty mieszały się na niej chaotycznie z wolno stojącymi budynkami, w rzeczywistości jednak była jednolicie besźańska. Różnorodność stylu była tylko architektonicznym dziwactwem, choć już za rogiem zaczynał się gęsty przeplot.

Słyszałem, jak liberałowie sugerowali, że to coś więcej niż ironia, że bliskość Ul Qomy stwarzała Prawdziwym Obywatelom szansę zastraszania nieprzyjaciela. Bez względu na to, jak intensywnie przebywający w fizycznej bliskości ulqomanie starali się ich przeoczać, na pewnym poziomie musieli zauważać paramilitarne mundury i plakietki z napisem „Besźel Najpierw”. Można by nawet twierdzić, że to przekroczenie, choć rzecz jasna nie było to do końca prawdą.

Kręcili się przed wejściem, palili, pili i śmiali się głośno. Próbowali ogłosić się właścicielami ulicy tak jawnie, że równie dobrze mogliby obsikiwać latarnie. Grupa składała się z samych mężczyzn, z tylko jednym wyjątkiem. Wszyscy gapili się na nas. Wymienili kilka słów i większość z nich schowała się w budynku. Pod drzwiami została garstka. Byli ubrani w skórę albo drelichy, a jeden, pomimo zimna, w obcisłą koszulkę podkreślającą wydatne mięśnie. I gapili się na nas. Kulturysta, kilku facetów ostrzyżonych na jeża i jeden z antyczną fryzurą besźańskiego arystokraty, nadającą mu widok wymuskanej barweny. Ten ostatni wspierał się na kiju bejsbolowym. W Besźel nie uprawia się tego sportu, ale było to wystarczająco wiarygodne usprawiedliwienie, by nie można go było aresztować za nielegalne posiadanie broni. Jeden z pozostałych mruknął coś do ufryzowanego, a potem powiedział kilka słów przez komórkę i wyłączył ją pośpiesznie. Na ulicy było niewielu przechodniów. Rzecz jasna wszyscy byli besźanami, mogli więc gapić się na nas i na zbirów z PO, choć większość pośpiesznie odwracała wzrok.

— Jesteś na to gotowa? — zapytałem.

— Pierdol się, szefie — mruknęła Corwi. Facet z bejsbolem machnął nim od niechcenia.

W odległości kilku metrów od komitetu powitalnego włączyłem nadajnik i powiedziałem głośnio:

— Jestem w siedzibie Prawdziwych Obywateli, na GyedarStrász czterysta jedenaście, tak jak planowałem. Odezwę się za godzinę. Alarm kodowy. Bądźcie gotowi przysłać wsparcie.

Wyłączyłem pośpiesznie radio, nim operator miał szansę odpowiedzieć na głos coś w rodzaju: „O czym ty gadasz, Borlú?”.

— Mogę w czymś panu pomóc? — zapytał mięśniak. Jeden z jego koleżków obejrzał Corwi od stóp do głów i cmoknął, wydając z siebie dźwięk przypominający ćwierkanie ptaka.

— Tak, chcieliśmy wam zadać kilka pytań.

— Nie sądzę.

Ufryzowany się uśmiechał, ale to mięśniak mówił.

— Wie pan, naprawdę byśmy chcieli.

— Nic z tego. — Mężczyzna, który rozmawiał przez komórkę, ostrzyżony na jeża blondyn, odepchnął na bok potężnie zbudowanego znajomka. — Ma pan nakaz rewizji? Nie? To nie wejdzie pan do środka.

Odsunąłem się nieco.

— Jeśli nie macie nic do ukrycia, dlaczego nie chcecie nas wpuścić? — zainteresowała się Corwi. — Chcieliśmy zadać kilka pytań…

Mięśniak i ufryzowany ryknęli śmiechem.

— Doprawdy — rzekł ufryzowany. — Doprawdy. Jak się wam zdaje, z kim macie do czynienia?

Krótko ostrzyżony skinął na niego, każąc mu się zamknąć.

— Rozmowa skończona — oznajmił.

— Co wiecie o Byeli Mar? — zapytałem. Popatrzyli na siebie z niepewnością albo brakiem zrozumienia. — O Mahalii Geary.

To nazwisko poznali. Krótko ostrzyżony westchnął głośno a ufryzowany szepnął coś do mięśniaka.

— Geary — powtórzył kulturysta. — Czytamy gazety… Wzruszył ramionami w geście mówiącym que sera. — Tak. To nauczka, że pewne zachowania są niebezpieczne.

— Jakie zachowania?

Oparłem się swobodnie o ościeże, zmuszając „barwenę” do cofnięcia się o krok albo dwa. Mruknął coś do kumpla, nie dosłyszałem co.

— Nikt z nas nie pochwala fizycznych ataków, ale panna Geary — mężczyzna z komórką wypowiedział to nazwisko z przesadnym amerykańskim akcentem, stając między nami a swymi koleżkami — miała złą reputację wśród patriotów. To prawda, że nie słyszeliśmy o niej już od pewnego czasu i mieliśmy nadzieję, że nauczyła się rozsądku. Wygląda na to, że nie. — Wzruszył ramionami. — Jeśli ktoś oczernia Besźel, prędzej czy później to się mści.

— Jak to oczernia? — zdziwiła się Corwi. — Co pan o niej wie?

— Doprawdy! Niech pani da spokój! Proszę spojrzeć, nad czym pracowała! Nie była przyjaciółką Besźel.

— Tak jest — poparł go żółtowłosy. — Była unifikacjonistką. Albo jeszcze gorzej, szpiegiem.

Popatrzyłem na Corwi, a ona na mnie.

— To w końcu kim? — zapytałem. — Zdecyduj się.

— Ona nie była… — zaczęła Corwi. Oboje się zawahaliśmy.

Mężczyźni nadal stali w przejściu i nawet nie chcieli się już z nami kłócić. Ufryzowany miał na to ochotę, po mojej prowokacji, ale kulturysta go powstrzymał, mówiąc: „Zostaw to Caczos”. Potem tylko gapił się na nas zza pleców większego koleżki. Krótko ostrzyżony skarcił obu cicho i odsunęli się o kilka kroków, nie spuszczając mnie z oczu. Spróbowałem się połączyć z Shenvoiem, ale musiał gdzieś zostawić bezpieczną komórkę. Nie byłem jednym z garstki tych, którzy wiedzieli, gdzie pracuje, i nasunęła mi się myśl, że równie dobrze może przebywać w budynku, pod którym staliśmy.

— Inspektorze Borlú — odezwał się ktoś za moimi plecami. Za naszym samochodem zatrzymał się czarny, elegancki samochód. Mężczyzna, który z niego wysiadł, zostawił otwarte drzwi od strony kierowcy. Wyglądał na nieco ponad pięćdziesiąt lat, był tęgi i miał naznaczoną bruzdami twarz o ostrych rysach. Był ubrany w niezły, ciemny garnitur, ale nie włożył krawata. Nieliczne włosy, jakie mu pozostały, były siwe i krótko obcięte. — Inspektorze, pora, by pan opuścił to miejsce.

Uniosłem brwi.

— Z pewnością, z pewnością — zgodziłem się. — Ale, przepraszam, kim pan jest, w imię Najświętszej Panienki?

— Harkad Gosz, adwokat reprezentujący Prawdziwych Obywateli Besźel.

Niektórzy ze zbirów sprawiali wrażenie raczej zaskoczonych tą informacją.

— Och, rewelacja — wyszeptała Corwi. Omiotłem Gosza ostentacyjnym spojrzeniem. Jego usługi z pewnością nie były tanie.

— Wpadł pan tu przypadkiem? — zapytałem. — Czy może ktoś pana zawiadomił? — Mrugnąłem znacząco do faceta z komórką, który wzruszył ze spokojem ramionami. — Jak rozumiem, te osły nie mają do pana bezpośredniego numeru, kto więc przekazał wiadomość? Dali cynk Syedrowi? A ten zadzwonił do pana?

Uniósł brwi.

— Niech mi pan pozwoli zgadnąć, co tu pana sprowadza, inspektorze.

— Chwileczkę, Gosz. Skąd pan wie, kim jestem?

— Niech mi pan pozwoli zgadnąć. Chciał pan zapytać o Mahalię Geary.

— Oczywiście. Żaden z waszych chłopaków nie wygląda na zbytnio przejętego jej śmiercią. A mimo to sprawiają wrażenie, że nic zupełnie nie wiedzą o jej pracy. Najwyraźniej są przekonani, że była unifikacjonistką, co bardzo rozśmieszyłoby prawdziwych unifów. Słyszał pan kiedyś o Orciny? I, pytam ponownie, skąd pan zna moje nazwisko?

— Inspektorze, naprawdę zamierza pan marnować czas nas wszystkich? Orciny? Bez względu na to, jak Mahalia Geary próbowała to sprzedać, jakie głupie uzasadnienia przedstawiała i jakie idiotyczne wzmianki cytowała w swoich esejach, celem jej pracy było osłabienie Besźel. Nasza ojczyzna nie jest zabawką, inspektorze. Rozumie pan? Albo Geary była głupia i marnowała czas na zabobonne bajania, które nas znieważają, nawet jeśli nie mają sensu, albo nie była głupia i cała ta praca o ukrytej bezsile Besźel zmierzała do czegoś zupełnie innego. Ul Qoma była dla niej bardziej gościnna, nie sądzi pan?

— Czy to miał być żart? Do czego pan zmierza? Sugeruje pan, że Mahalia tylko udawała, że bada sprawę Orciny? Że była wrogiem Besźel? Ulqomańskim szpiegiem?

Gosz podszedł bliżej. Skinął na zbirów, którzy schronili się w swym ufortyfikowanym budynku i przymknęli drzwi, czekając i obserwując nas.

— Inspektorze, nie ma pan nakazu rewizji. Proszę odejść. Jeśli nadal będzie pan tak postępował, muszę uprzedzić, że poskarżę się pana zwierzchnikom na nękanie, powtarzam, całkowicie legalnej organizacji, jaką są POB. — Czekałem spokojnie. Najwyraźniej miał do powiedzenia coś więcej. — I niech pan zapyta sam siebie, co należy sądzić o kimś, kto przybywa do Besźel i zaczyna badania nad tematem od dawna słusznie ignorowanym przez poważnych uczonych, tematem sugerującym słabość i bezużyteczność Besźel, i kto, co łatwo można było przewidzieć, robi sobie wszędzie wrogów, a potem wyjeżdża prosto do Ul Qomy, gdzie, o czym pan najwyraźniej nie wie, po cichu rezygnuje z całkowicie nieprzekonującego tematu swoich badań. Nie zajmowała się Orciny już od lat. Na Boga, równie dobrze mogłaby przyznać otwarcie, że to była tylko zmyłka! Pracowała przy być może najbardziej kontrowersyjnych ulqomańskich wykopaliskach w całym stuleciu. Nie sądzi pan, że istnieją powody, by odnosić się do niej podejrzliwie? Ja sądzę.

Corwi gapiła się na niego, dosłownie rozdziawiając usta.

— Cholera, szefie, miałeś rację — odezwała się, nie ściszając głosu. — To pojeby.

Gosz obrzucił ją zimnym spojrzeniem.

— Skąd pan o tym wszystkim wie, panie Gosz? — zapytałem.

— O jej badaniach? Doprawdy. Nawet gdyby dziennikarze nie grzebali w tej sprawie, tematy prac doktorskich i odczyty wygłaszane na konferencjach raczej nie są tajemnicą państwową, Borlú. Mamy taki wynalazek, który się nazywa Internet. Powinien pan go wypróbować.

— I…

— Niech pan stąd idzie — powtórzył. — Proszę pozdrowić ode mnie komisarza Gadlema. Chce pan mieć pracę, inspektorze? Nie, to nie jest groźba. To tylko pytanie. Chce pan mieć pracę? Chce pan zachować tę, którą ma pan obecnie? Wie pan, w co pan wtyka nos, inspektorze skąd-znam-pana-nazwisko? — Roześmiał się w głos. — Wydaje się panu, że sprawa kończy się tutaj? — zapytał, wskazując na budynek.

— Nie — zaprzeczyłem. — Ktoś pana zawiadomił.

— Niech pan już idzie.

— W której gazecie o tym pisali? — zapytałem, podnosząc głos. Cały czas patrzyłem na Gosza, ale obróciłem lekko głowę, by wskazać, że mówię do mężczyzn stojących w wejściu. — Mięśniak? Ufryzowany? W której gazecie?

— Co? — zdumiał się kulturysta.

— Dość już tego — sprzeciwił się ostrzyżony na jeża.

— Mówiliście, że przeczytaliście o niej w gazecie. W której? O ile mi wiadomo, żadna jeszcze nie podała jej prawdziwego nazwiska. Kiedy ostatnio sprawdzałem, nadal była Fulaną N.N. Najwyraźniej nie czytam najlepszej prasy. Co więc powinienem czytać?

Odpowiedziały mi pomruki i śmiech.

— Informacje do mnie docierają — odpowiedział krótko ostrzyżony. Gosz nie kazał mu się zamknąć. — Kto wie, gdzie o tym usłyszałem? — Nie mogłem mu niczego udowodnić. Wiadomości wyciekają szybko, nawet z rzekomo tajnych komisji. Niewykluczone, że nazwisko Mahalii ujawniono, a nawet gdzieś opublikowano, mimo że go nie widziałem. Nawet jeśli do tej pory tak się nie stało, nie trzeba będzie czekać długo. — Pyta pan, co powinien czytać. To, oczywiście!

Zamachał trzymanym w ręku egzemplarzem „Okrzyku Włóczni”, gazetki PO.

— To bardzo ekscytujące — odparłem. — Jesteście wyjątkowo dobrze poinformowani. Nie potrafię za wami nadążyć. Chyba powinienem się cieszyć, że oddam tę sprawę, bo wyraźnie sobie nie radzę. Jak zauważyliście, nie mam pozwoleń na zadawanie właściwych pytań. Oczywiście Przekroczeniówka nie potrzebuje żadnych pozwoleń. Może pytać, kogo zechce, o wszystko.

To ich uciszyło. Przyjrzałem się wszystkim kolejno — mięśniakowi, ufryzowanemu, telefoniście i prawnikowi — a potem sobie poszedłem. Corwi podążyła za mną.


* * *

— Ależ z nich wredne skurwysyny.

— No cóż — odparłem. — Próbowaliśmy zarzucić przynętę. To było dość ryzykowne, ale nie spodziewałem się, że dadzą mi klapsa jak niegrzecznemu chłopcu.

— O co w tym wszystkim chodziło? Skąd znał twoje nazwisko? I te groźby…

— Nie mam pojęcia. Może i nie były bezpodstawne. Może rzeczywiście mógłby zatruć mi życie, gdybym nalegał. Wkrótce to już nie będzie mój problem.

— Chyba coś słyszałam o ich kontaktach — przyznała. — Wszyscy wiedzą, że PO to uliczni żołnierze Bloku Narodowego, więc na pewno znają Syedra. Zapewne było tak, jak mówiłeś, zadzwonili do niego, a on zawiadomił adwokata. — Nic nie powiedziałem. — To najbardziej prawdopodobne. Niewykluczone, że właśnie od niego dowiedzieli się o Mahalii. Ale czy Syedr naprawdę byłby aż takim kretynem, by wystawić nas Prawdziwym Obywatelom?

— Sama mówiłaś, że jest głupi.

— Dobra, ale dlaczego?

— To kanalia.

— Zgadza się. Tak jak oni wszyscy. Na tym polega polityka. Ehe, to niewykluczone. Może po prostu próbowali cię odstraszyć.

— Od czego?

— Chciałam powiedzieć „zastraszyć”. Bez powodu. To wszystko urodzone zbiry.

— Kto wie? Może rzeczywiście ma coś do ukrycia. Albo i nie. Przyznaję, że podoba mi się myśl, iż Przekroczeniówka mogłaby dopaść jego i jego bandę. Gdy w końcu ją przywołają.

— Ehe. Tak tylko sobie pomyślałam, czy nie chcesz… Nadal prowadzimy sprawę, więc zastanawiałam się czy… nie spodziewałam się już więcej nad tym pracować. W końcu tylko czekamy, aż komisja…

— Ehe — potwierdziłem. — Wiesz, jak to jest. — Spojrzałem na nią, a potem odwróciłem wzrok. — Dobrze będzie uwolnić się od tej sprawy. Ona wymaga Przekroczeniówki. Ale na razie jej nie przekazaliśmy. Im więcej informacji będziemy mogli im dać, tym łatwiej…

Urwałem. To było dyskusyjne. Odetchnąłem głęboko i wypuściłem powietrze z płuc. Nim wróciliśmy na komendę, zatrzymałem się i kupiłem dla nas obojga kawę. Po amerykańsku, ku zniesmaczeniu Lizbyet.

— Myślałam, że lubisz kawę aj Tyrko — poskarżyła się, wąchając napój.

— Lubię, ale w sumie wszystko mi jedno.

Rozdział dziesiąty

Był już wczesny ranek następnego dnia, ale nie zdążyłem jeszcze w niczym się zorientować.

El jefe chce z tobą rozmawiać, Tyad — poinformowała mnie siedząca za biurkiem przy wejściu Tsura, gdy tylko się zjawiłem.

— Cholera. Już jest w pracy? — Uniosłem dłoń, zakrywając twarz. — Odwróć się, Tsura — wyszeptałem. — Odwróć się. Kiedy przyszedłem, poszłaś się wysikać. Nie widziałaś mnie.

— Właź, Tyad.

Machnęła ręką i zakryła oczy. Na biurku czekała już jednak kartka z napisem: Przyjdź do mnie NATYCHMIAST. Uniosłem oczy ku niebu. Sprytne. Gdyby przekazał mi to e-mailem albo nagrał się na pocztę głosową, mógłbym twierdzić, że odebrałem wiadomość dopiero po kilku godzinach. Teraz nie mogłem się już wykręcić.

— Szefie? — Zapukałem i zajrzałem do gabinetu, zastanawiając się, jak usprawiedliwić wizytę u Prawdziwych Obywateli. Miałem nadzieję, że Corwi nie okaże się zbyt lojalna i honorowa, by mieć do mnie pretensje, jeśli jej również się dostanie. — Chciałeś ze mną rozmawiać?

Gadlem spojrzał na mnie znad kubka i skinął dłonią, wskazując na krzesło.

— Słyszałem o Gearych — zaczął. — Co się stało?

— Tak jest. To było… spieprzyliśmy sprawę. — Nie próbowałem się z nimi skontaktować. Nie byłem pewien, czy pani Geary wie, gdzie się podziała jej kartka. — Chyba byli, no wiesz, zrozpaczeni, i zrobili głupstwo…

— Głupstwo, które wymagało wielu przygotowań. Najsprawniej przeprowadzony spontaniczny akt szaleństwa, o jakim słyszałem w życiu. Czy zgłosili skargę? Czy usłyszę ostre słowa od amerykańskiej ambasady?

— Nie wiem. To byłoby dość bezczelne z ich strony. Nie mają za mocnych podstaw.

To było przekroczenie. Prosta i smutna sprawa. Komisarz skinął z westchnieniem głową i uniósł ręce, pokazując mi dwie zaciśnięte pięści.

— Dobra czy zła wiadomość? — zapytał.

— Hm… zła.

— Nie, najpierw usłyszysz dobrą. — Potrząsnął lewą pięścią i otworzył ją teatralnie. — Dobra wiadomość brzmi tak, że mam dla ciebie niezwykle interesującą sprawę — oznajmił tonem sędziego wygłaszającego wyrok. Czekałem, co powie dalej. — A teraz zła wiadomość. — Otworzył prawą dłoń i walnął nią o blat z autentycznym gniewem. — Zła wiadomość, inspektorze Borlú, brzmi tak, że to ta sama sprawa, nad którą obecnie pracujesz.

— Szefie? Nie rozumiem…

— Któż mógłby to zrozumieć, inspektorze? Któż z nas, biednych śmiertelników, otrzymał dar zrozumienia? Sprawa nadal należy do ciebie. — Otworzył list i pomachał nim przed moimi oczami. Zobaczyłem stemple i umieszczone nad tekstem symbole. — Przemówiła do nas Komisja Nadzoru. To jej oficjalna odpowiedź. To miała być czysta formalność, pamiętasz? Komisja postanowiła nie przekazywać Przekroczeniówce sprawy zabójstwa Mahalii Geary.

Usiadłem gwałtownie.

— Co? Co? Co to, do licha…

— Nyisemu informuje nas uprzejmie w imieniu komisji, że przedstawione dowody nie wystarczają do stwierdzenia ponad wszelką wątpliwość, iż doszło do przekroczenia — oznajmił bezbarwnym tonem.

— To nonsens. — Wstałem. — Widziałeś moje dokumenty, szefie. Wiesz, co w nich zawarłem. To musiało być przekroczenie. Czy podali jakieś wyjaśnienie? Ujawnili rozkład głosów? Kto podpisał list?

— Nie muszą się przed nami tłumaczyć.

Potrząsnął głową, spoglądając z niesmakiem na list, który trzymał w dwóch palcach jak w szczypcach.

— Niech to szlag. Ktoś próbuje… szefie, to śmieszne… Musimy przywołać Przekroczeniówkę. Tylko ona jest w stanie… jak mam prowadzić takie śledztwo? Jestem tylko besźańskim gliną i nikim więcej. Jest w tym coś kurewsko podejrzanego.

— W porządku, Borlú. Jak już mówiłem, nie są zobowiązani nic nam wyjaśniać, ale, z pewnością spodziewając się naszego uprzejmego zdziwienia, dołączyli notatkę i załącznik. Ten krótki, władczy tekst mówi, że przyczyną nie była twoja prezentacja. Możesz się pocieszać myślą, że nawet jeśli wypadłeś nie najlepiej, udało ci się ich przekonać, że do przekroczenia faktycznie doszło. Jak jednak wyjaśnili, później, podczas „rutynowego sprawdzania” — dwa ostatnie słowa wypowiedział ociekającym ironią tonem — ujawniono nowe fakty. Oto one.

Wziął w rękę jeden z walających się na biurku przedmiotów i rzucił mi go. To była kaseta wideo. Wskazał na stojący w rogu gabinetu podłączony do telewizora odtwarzacz. Kiepski obraz barwy sepii psuło dodatkowo śnieżenie. Nie było dźwięku. Przez ekran przejeżdżały ukośnie samochody. Ruch nie był zbyt intensywny, ale ciągły. Na górze, między filarami i ścianami budynków, wyświetlano datę i godzinę.

— Co właściwie widzę? — To było po północy, przed dwoma tygodniami. Niedługo przed odnalezieniem ciała Mahalii Geary. — Co to jest?

Gadlem zaczął przewijać obraz do przodu. Pojazdy przyśpieszyły, trzęsąc się niemiłosiernie. Komisarz machał ręką demonstrując teatralnie niezadowolenie, jakby pilot był pałeczką dyrygenta. Przesunął taśmę wiele minut do przodu.

— Co to za miejsce? Obraz jest do dupy.

— I tak jest znacznie lepszy od tych, które my moglibyśmy zdobyć. W tym właśnie rzecz. To będzie teraz — stwierdził. — Późna noc. Pytasz, co to za miejsce, Borlú? Od czego jesteś detektywem? Patrz na prawo. — Przez obraz przejechał czerwony samochód, potem szary, stara ciężarówka i — O, tu! Voilà!, zawołał Gadlem — brudna, biała furgonetka. Przesunęła się powoli z górnego prawego do dolnego lewego rogu ekranu, w stronę jakiegoś tunelu. Zatrzymała się, być może przed niewidocznymi światłami, a potem zniknęła nam z oczu. Spojrzałem pytająco na komisarza. — Zwróć uwagę na plamy — rzucił i znowu zaczął przewijać obraz do przodu. Samochody ponownie zatańczyły na ekranie. — Trochę to przycięli. — Po przesunięciu taśmy o jakąś godzinę zawołał: — O, tu! — Nacisnął przycisk odtwarzania i zobaczyłem jeden, drugi, trzeci samochód, a potem białą furgonetkę. To z pewnością była ta sama, ale teraz jechała w przeciwnym kierunku, wracając tam, skąd przybyła. Tym razem mała kamera uchwyciła tablice rejestracyjne z przodu pojazdu.

Mignęły zbyt szybko, bym zdołał je odczytać. Nacisnąłem przyciski na odtwarzaczu i cofnąłem obraz, przywołując z powrotem furgonetkę. Potem przesunąłem ją kilka metrów do przodu i zatrzymałem. To nie było DVD, interpretację obrazu utrudniały liczne zjawy i inne zakłócenia. Drżący samochód nie stał w miejscu, ale przeskakiwał od jednego stanu do drugiego, jak niespokojny elektron. Nie mogłem dokładnie odczytać numeru, ale w większości miejsc możliwe były tylko dwie interpretacje — vye albo bye, zsec albo kho, siódemka albo jedynka i tak dalej. Wyjąłem notes i zacząłem go kartkować.

— Tylko patrzcie — wyszeptał Gadlem. — Coś zauważył. Coś podejrzewa, panie i panowie. — Przewracałem kartki, cofając się o kolejne dni, aż wreszcie się zatrzymałem. — Żarówka, widzę ją, próbuje się zapalić i rzucić światło na sytuację…

— Niech to chuj — warknąłem.

— Zgadzam się z tą opinią.

— Tak, to furgonetka Khuruscha.

— Tak jak mówisz, to furgonetka Mikyaela Khuruscha.

Pojazd, do którego załadowano ciało Mahalii i z którego je wyrzucono. Gapiłem się na obraz przez pewien czas. W owej chwili ciało niemal na pewno znajdowało się w środku.

— Jezu. Kto to znalazł? Co to ma znaczyć? — Gadlem potarł z westchnieniem powieki. — Chwileczkę, chwileczkę. — Uniosłem rękę i spojrzałem na list od Komisji Nadzoru, którym Gadlem wachlował twarz. — To jest narożnik Hali Łącznikowej — stwierdziłem. — Niech to szlag. To Hala Łącznikowa. A to jest furgonetka Khuruscha, przejeżdżająca z Besźel do Ul Qomy i z powrotem. Legalnie.

— Bing — rzekł Gadlem tonem znużonego dzwonka w teleturnieju. — Bing, bing. Cholera jasna, bing.


* * *

Oznajmiono nam, że jako część drobiazgowego śledztwa — do którego, jak powiedziałem Gadlemowi, wrócimy — prowadzonego w każdym przypadku przywołania Przekroczeniówki, sprawdzono też sporządzone owej nocy nagrania wideo z przejścia granicznego. Nie brzmiało to przekonująco. Przekroczenie wydawało się tak oczywiste, że nikt nie powinien mieć powodu, by oglądać wiele godzin nagrań. Co więcej, antyczne kamery zamontowane na besźańskim końcu Hali Łącznikowej nie mogły dać wystarczająco wyraźnych obrazów, by zidentyfikować pojazd. Te nagrania pochodziły z zewnątrz, z systemu bezpieczeństwa prywatnego banku, gdzie odnalazł je jakiś śledczy.

Za pomocą zdjęć dostarczonych przez inspektora Borlú i jego ekipę — usłyszeliśmy — udało się nam ustalić, że jeden z pojazdów przejeżdżających przez oficjalny punkt graniczny w Hali Łącznikowej z Besźel do Ul Qomy i z powrotem był tym, w którym przewieziono ciało ofiary. W związku z tym, choć popełniono straszliwą zbrodnię i sprawców należy jak najszybciej odnaleźć, przeniesienie ciała z miejsca zbrodni, do której najwyraźniej doszło w Ul Qomie, do Besźel, gdzie je porzucono, nie stanowiło w rzeczywistości przekroczenia. Granicę pokonano legalnie. W związku z tym nie ma podstaw do przywołania Przekroczeniówki. Przekroczenia nie było.

To była jedna z tych prawnych sytuacji, na które niewtajemniczeni reagują zrozumiałym zdumieniem. Na przykład przemyt, powtarzają uparcie. Przemyt jest przekroczeniem, tak? Z samej definicji, prawda? Otóż nie.

Przekroczeniówka włada mocami, jakie zwykli ludzie ledwie mogą sobie wyobrazić, ale jej zadania są bardzo ściśle określone. Nie chodzi o samo przejście z jednego miasta do drugiego ani nawet o przeniesienie kontrabandy. Liczy się tylko, w jaki sposób to zrobiono. Jeśli ktoś wyrzuci feld, kokainę albo broń przez okno besźańskiego mieszkania tak, by przeleciały nad przeplotowym podwórkiem i wylądowały w ulqomańskim ogrodzie, gdzie odbierze je łącznik, to będzie przekroczenie i Przekroczeniówka go dorwie, ale taki sam los go czeka, gdyby przerzucił chleb albo pierze. A co, jeśli ktoś ukradnie bombę atomową i przewiezie ją potajemnie przez Halę Łącznikową, w miejscu, gdzie oba miasta oficjalnie stykają się ze sobą? Popełni w ten sposób wiele różnych przestępstw, ale nie będzie wśród nich przekroczenia.

Przemyt sam w sobie nie jest przekroczeniem, choć większości przekroczeń dopuszczają się przemytnicy. Najsprytniejsi z nich zawsze pokonują granice między miastami w przepisany sposób, okazują owym granicom głęboki szacunek, jeśli więc zostaną złapani, odpowiadają tylko przed prawem jednego z miast, nie przed mocą Przekroczeniówki. Być może ta ostatnia, gdy już zostanie przywołana, bierze pod uwagę wszystkie szczegóły przestępstwa, wszelkie występki popełnione w Besźel i Ul Qomie, ale jeśli nawet to robi, to wyłącznie dlatego, że mają związek z przekroczeniem, jedynym karanym przez nią przestępstwem, egzystencjalnym pogwałceniem granic rozdzielających oba miasta.

Kradzież ciężarówki i porzucenie ciała w Besźel były złamaniem prawa. Popełnione w Ul Qomie morderstwo również, i to w straszliwym stopniu. Ale to, co naszym zdaniem było nielegalnym związkiem między owymi przestępstwami, w rzeczywistości się nie wydarzyło. Winni przeszli przez granicę z zachowaniem wszelkich formalności, korzystali z oficjalnych pozwoleń, mieli wszystkie potrzebne dokumenty. Nawet jeśli były one sfałszowane, przeszli granicę w Hali Łącznikowej, co znaczyło, że było to tylko nielegalne przejście granicy, nie przekroczenie. Takie przestępstwo można popełnić w każdym kraju. Przekroczenia nie było.


* * *

— To pierdolony pic na wodę.

Spacerowałem w kółko między biurkiem Gadlema i ekranem, na którym widniał nieruchomy samochód z ofiarą w środku.

— To kpiny. Wyruchali nas.

— Mówi mi, że to pic na wodę — oznajmił całemu światu Gadlem. — Mówi mi, że nas wyruchali.

— Bo to zrobili, szefie. Potrzebujemy Przekroczeniówki. Jak, do licha, mamy to zrobić? Ktoś gdzieś próbuje sparaliżować całe śledztwo.

— Mówi mi, że nas wyruchali, i zauważam też, że mówi mi to takim tonem, jakbym się z nim nie zgadzał. A przecież się zgadzam.

— Nie, poważnie…

— W gruncie rzeczy, można powiedzieć, że zgadzam się z nim w zdumiewającym stopniu. Pewnie, że nas wyruchali, Borlú. Przestań kręcić się w kółko jak pijany pies. Co twoim zdaniem powinienem powiedzieć? Tak, tak, tak, to pic na wodę, tak, ktoś świadomie wykręcił nam ten numer. Co mam w takim razie zrobić?

— Coś! Musi być jakiś sposób! Moglibyśmy apelować…

— Posłuchaj, Tyador. — Złożył palce w piramidkę. — Obaj mamy taką samą opinię o tym, co się wydarzyło. Obaj jesteśmy wkurzeni, że nadal musisz prowadzić to śledztwo. Być może z innych powodów, ale… — Zbył tę kwestię machnięciem ręki. — Jest pewien problem, którego nie bierzesz pod uwagę. Podczas gdy, tak, możemy się ze sobą zgodzić, że nagłe odnalezienie tego nagrania paskudnie śmierdzi i wyszliśmy na kawałki cynfolii na sznurku, którymi bawi się jakiś złośliwy kotek z rządu, tak, tak, to wszystko prawda, ale, Borlú, bez względu na to, jak zdobyli ten dowód, podjęli prawidłową decyzję.

— A czy sprawdzaliśmy to ze strażą graniczną?

— Tak. I tu właśnie dostaliśmy kopa w dupę. Wydaje ci się, że prowadzą rejestry wszystkich, których przepuszczają? Wystarcza im jakiś w miarę wiarygodnie wyglądający dokument. Trudno mieć do nich pretensję. — Machnął ręką, wskazując na telewizor. — Nagranie dowodzi, że furgonetka nie popełniła przekroczenia. W związku z tym, jakie mamy podstawy do apelacji? Nie możemy przywołać Przekroczeniówki. Nie z tego powodu. I, szczerze mówiąc, nie powinniśmy tego robić.

— I co teraz?

— Będziesz kontynuował śledztwo. Ty je zacząłeś i ty będziesz musiał je skończyć.

— Ale zabójstwo popełniono…

— …w Ul Qomie. Wiem o tym. Pojedziesz tam.

— Słucham?

— Od tej chwili to jest międzynarodowe śledztwo. Gliny z Ul Qomy nie chciały mieć nic wspólnego z tą sprawą, dopóki wyglądała na przypadek przekroczenia, ale teraz to jest zwykłe morderstwo i istnieją przekonujące dowody, że popełniono je na ich terenie. Będziesz miał okazję doświadczyć radości międzynarodowej współpracy. Poprosili o naszą pomoc. Na miejscu. Pojedziesz do Ul Qomy jako gość. Zaprasza cię tamtejsza militsya. Będziesz współpracował jako konsultant z ulqomańskim Wydziałem Morderstw. Nikt nie wie o tej sprawie więcej od ciebie.

— To śmieszne. Mógłbym po prostu wysłać im raport…

— Borlú, nie narzekaj. Sprawa wykroczyła poza nasze granice. Co im da raport? Potrzebują czegoś więcej niż kawałek papieru. Sprawa już teraz zrobiła się bardziej zakręcona niż tańczący robak i tylko ty jesteś na bieżąco. Potrzebna jest współpraca. Pojedź tam i omów z nimi tę sprawę. Obejrzyj wszystko na miejscu. Jak już znajdą winnego, my również będziemy chcieli postawić mu zarzuty. Kradzież, porzucenie ciała i tak dalej. Nie słyszałeś, że to nowa, fascynująca era ponadgranicznej współpracy policji?

To był slogan z broszury, którą otrzymaliśmy przy okazji ostatniej wymiany sprzętu komputerowego.

— Szanse na odnalezienie zabójcy właśnie drastycznie spadły. Potrzebujemy Przekroczeniówki.

— Mówi mi. Zgadzam się z nim. W takim razie spróbuj poprawić te szanse.

— Jak długo będę musiał tam siedzieć?

— Melduj mi o wszystkim co parę dni. Zobaczymy, jak sprawa się rozwinie. Jeśli będzie się ciągnęła dłużej niż dwa tygodnie, rozważymy, co robić dalej. I tak już jestem niezadowolony, że muszę cię odesłać.

— To nie rób tego. — Zerknął na mnie z ironią mówiącą: „Jaki mam wybór?”. — Chciałbym, żeby Corwi pojechała ze mną.

Skwitował to nieuprzejmym odgłosem.

— No pewnie. Nie bądź głupi.

Przygładziłem włosy dłońmi.

— Komisarzu, potrzebuję jej pomocy. Ona wie o sprawie więcej ode mnie. Od samego początku miała w niej kluczową pozycję. Jeśli mam prowadzić śledztwo za granicą…

— Nie masz niczego prowadzić, Borlú. Będziesz gościem naszych sąsiadów. Chcesz się u nich zjawić ze swoim Watsonem? Kogo jeszcze mam ci zapewnić? Masażystkę? Aktuariusza? Wbij sobie do głowy, że to ty masz być asystentem. Jezu, mało ci, że zagarnąłeś ją dla siebie tutaj? Właściwie jakim prawem? Zamiast gryźć się tym, co utraciłeś, lepiej skup się na wspominaniu szczęśliwych chwil, które spędziliście razem.

— To pic…

— Tak, tak. Nie musisz mi tego powtarzać. — Wycelował we mnie pilota, jakby chciał mnie zatrzymać albo przewinąć. — Prawdziwy pic na wodę polega na tym, że inspektor besźańskiej BNZ wybrał się z podwładną, którą po cichu zawłaszczył, na nieautoryzowaną, niepotrzebną i kłopotliwą konfrontację z grupką zbirów mających wysoko postawionych przyjaciół.

— Ehe. Dowiedziałeś się od tego adwokata?

— O jakim adwokacie mówisz? To radny Syedr był tak uprzejmy, że zadzwonił do mnie dziś rano.

— Zadzwonił do ciebie osobiście? O kurwa. Przepraszam, szefie. Jestem zaskoczony. I co, powiedział, że mamy ich zostawić w spokoju? Myślałem, że układ polega między innymi na tym, że Syedr nigdy się otwarcie nie przyznaje do kontaktów z PO. Dlatego wysłał tego prawnika, który wydawał się nieco za drogi dla bandy bojówkarzy.

— Borlú, wiem tylko tyle, że Syedr właśnie przed chwilą dowiedział się o wczorajszym tête á tête i był wściekły, że wspomniano przy okazji o nim. Zadzwonił do mnie i z wielką irytacją groził różnymi sankcjami przeciwko tobie, jeśli jeszcze raz go oplujesz, wymieniając jego nazwisko w podobnym kontekście i tak dalej. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co cię zaprowadziło w tę akurat ślepą uliczkę, ale mógłbyś się zastanowić nad pewnym zbiegiem okoliczności, Borlú. Tego samego ranka, kilka godzin po twojej bajecznie owocnej, publicznej kłótni z patriotami, niespodziewanie znalazł się ten materiał i przywołanie Przekroczeniówki utrącono. I, nie, ja również nie mam pojęcia, co to może oznaczać, ale to interesujący fakt, nie sądzisz?


* * *

— Nie pytaj mnie, Borlú — powiedziała mi Taskin, gdy do niej zadzwoniłem. — Nie mam pojęcia. Dopiero przed chwilą się o tym dowiedziałam. Docierają do mnie plotki, nic więcej. Nyisemu nie jest zadowolony z tego, co się stało, Buric się wściekł, Katrinya nie potrafi tego pojąć, a Syedr jest zachwycony. Wszystko to tylko szepty. Od kogo wyciekły wiadomości, kto próbuje komu podłożyć świnię, tego nie potrafię ci powiedzieć. Przykro mi.

Poprosiłem ją, żeby miała uszy otwarte. Zostało mi parę dni na przygotowania. Gadlem przekazał dane o mnie odpowiednim urzędom w Besźel oraz swemu odpowiednikowi w Ul Qomie, z którym miałem się kontaktować.

— Odpowiadaj na cholerne wiadomości — zażądał. — Załatwimy ci wizę i kurs orientacyjny.

Poszedłem do domu, przyjrzałem się ubraniom, położyłem na łóżku starą walizkę i wybrałem kilka książek.

Jedna z nich była nowym zakupem. Przyszła pocztą dziś rano, z dodatkową opłatą za ekspres. Zamówiłem ją przez Internet, korzystając z linka na fracturedcity.org.

Egzemplarz Między miastem i miastem był stary i sfatygowany. Nie brakowało w nim stron, ale okładka była zagięta, a kartki brudne i pokryte notatkami co najmniej dwóch różnych osób. Pomimo tych braków musiałem zapłacić wygórowaną sumę, ponieważ książka była w Besźel zakazana. Ryzyko nie było zbyt wielkie, nawet jeśli moje nazwisko znalazło się na liście prowadzonej przez księgarnię. Bez większych trudności upewniłem się, że książkę uważano — przynajmniej w Besźel — raczej za nieco krępujący anachronizm niż za wezwanie do buntu. Większość pozycji znajdujących się na indeksie traktowano jako niezbyt szkodliwe, rzadko uciekając się do sankcji. Nawet cenzorzy raczej nie zawracali sobie nimi głowy.

Książkę opublikowano w dawno już nieistniejącym wydawnictwie prowadzonym przez hipisów i anarchistów, ale, sądząc po pierwszych stronach, jej ton był znacznie bardziej oschły, niż sugerowałaby to odjechana, jaskrawa okładka. Linijki tekstu nie były zbyt równe, zauważyłem też z westchnieniem, że nie ma skorowidza.

Położyłem się na łóżku i zadzwoniłem do dwóch kobiet, z którymi się spotykałem, by je zawiadomić, że wyjeżdżam do Ul Qomy.

— Bomba — odpowiedziała dziennikarka, Biszaya. — Pamiętaj zajrzeć do galerii Brunai. Jest tam wystawa Kounellisa. Wyślij mi pocztówkę.

Historyczka, Sariska, sprawiała wrażenie bardziej zaskoczonej i rozczarowanej faktem, że nie wiedziałem, kiedy wrócę.

— Czytałaś Między miastem a miastem? — zapytałem.

— Jasne. Kiedy byłam na studiach. W okładce Bogactwa narodów. — W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku można było niekiedy kupić zakazaną literaturę w okładkach zdartych z legalnie wydanych książek. — Czemu pytasz?

— I co na ten temat sądzisz?

— Kurde, w tamtych czasach książka robiła porażające wrażenie. Co więcej, czytanie jej wydawało się aktem wielkiej odwagi. Dopiero potem uświadomiłam sobie, że to wszystko śmieszne. Czyżbyś w końcu wstąpił w wiek młodzieńczy, Tyador?

— Niewykluczone. Nikt mnie nie rozumie. Nie prosiłem się na ten świat.

Nie zapamiętała jednak zbyt wiele z samej książki.

— Kurwa, nie wierzę — rzekła Corwi, gdy zadzwoniłem do niej. Powtarzała to raz po raz.

— Ehe. Powiedziałem Gadlemowi to samo.

— Odwołali mnie ze sprawy?

— Nie jestem pewien, czy są jacyś „oni”. Ale, niestety, nie możesz ze mną jechać.

— I to wszystko? Spławili mnie i tyle?

— Przykro mi.

— Niech to szlag. — Oboje umilkliśmy na blisko minutę, słuchając swych oddechów jak zakochane nastolatki. — Pytanie brzmi, kto ujawnił to nagranie? — odezwała się wreszcie. — Nie, pytanie brzmi, jak je znaleźli? Po co? Ile godzin nagrań musieli przejrzeć, z ilu kamer? Skąd wzięli czas na cały ten syf? Dlaczego akurat w tej sprawie?

— Nie muszę wyjeżdżać natychmiast. Tak sobie pomyślałem… Kurs orientacyjny mam pojutrze…

— I co?

— No wiesz.

— Co wiem?

— Przepraszam, zastanawiałem się na głos. Chodzi mi o tę taśmę, która tak nagle spadła nam na głowę. Chcesz jeszcze przez chwilę poprowadzić to śledztwo? Zadzwonić w parę miejsc, złożyć wizytę albo dwie. Jest pewna kwestia, którą chciałbym wyjaśnić, nim przyślą mi wizę i tak dalej… Myślałem o tej furgonetce, tak beztrosko wyjeżdżającej do cudzoziemskich krajów. Możesz mieć przez to kłopoty — to ostatnie zdanie wypowiedziałem żartobliwym tonem, jakbym chciał ją zachęcić. — Oczywiście zdjęli cię ze sprawy, więc to byłoby nieoficjalne.

To nie była prawda. Nic jej nie groziło. Miałem prawo zaaprobować wszelkie jej poczynania. Ja mogłem mieć kłopoty, ale nie ona.

— Kurwa, zgadzam się — odparła. — Jeśli oficjalne czynniki nam brużdżą, zostają nam tylko nieoficjalne kroki.

Rozdział jedenasty

— Tak? — Mikyael Khurusch przyjrzał mi się uważnie zza drzwi swego zapuszczonego gabineciku. — Ach, to pan, inspektorze. O co… hej?

— To tylko drobiazg, Khurusch.

— Wpuść nas — zażądała Corwi. Uchylił szerzej drzwi, by zobaczyć również i ją, a potem otworzył je z westchnieniem.

— W czym mogę wam pomóc? — zapytał, splatając i rozplatając dłonie.

— Jak sobie radzisz bez furgonetki? — zapytała Corwi.

— Jest cholernie ciężko, ale jeden kolega mi pomaga.

— To miło z jego strony.

— Jasne — zgodził się Khurusch.

— Kiedy dostałeś na nią wizę DUK, Khurusch? — zapytałem.

— Kiedy co? — zdziwił się. — Nic nie wiem…

— To ciekawe, że mącisz sprawę — przerwałem. Jego reakcja potwierdziła moje domysły. — Nie jesteś aż tak głupi, by po prostu wszystkiemu zaprzeczyć, no bo przecież przepustki są rejestrowane. Ale w takim razie o co właściwie pytamy? Dlaczego nie chcesz nam tego powiedzieć? Na czym polega trudność?

— Czy możemy zobaczyć twoją przepustkę, Khurusch?

Gapił się na Corwi przez kilka sekund.

— Nie mam jej tutaj. Jest w domu. Albo…

— Może już starczy? — przerwałem mu ponownie. — Kłamiesz. Daliśmy ci ostatnią szansę, a ty, hm, naszczałeś na nią. Nie masz przepustki, wizy dla Dowolnego Uprawnionego Kierowcy pozwalającej na wielokrotny wjazd do Ul Qomy. Zgadza się? I nie masz jej dlatego, że ją ukradziono. Razem z furgonetką. W gruncie rzeczy była wtedy w samochodzie, razem z tym antycznym planem.

— Niech pan posłucha — zaczął. — Wszystko już wam powiedziałem. Nie było mnie tam. Nie mam planu. Mam w telefonie GPS. O niczym nie wiem…

— Nieprawda. Niemniej twoje alibi się zgadza. Zrozum, nikt nie uważa, że jesteś winien morderstwa czy nawet porzucenia ciała. Nie dlatego tu przyszliśmy.

— Interesuje nas, dlaczego nie powiedziałeś nam o przepustce — dodała Corwi. — Pytanie brzmi, komu ją dałeś i co otrzymałeś w zamian.

Jego twarz pobladła.

— O Boże — wyszeptał. Poruszył kilka razy ustami, a potem usiadł ciężko na krześle. — O Boże, chwileczkę. Nie miałem z tym nic wspólnego. Nikt nic mi nie dał…

Oglądałem taśmę wiele razy. Furgonetkę przepuszczono bez chwili wahania, a przecież przejście graniczne w Hali Łącznikowej jest pilnie strzeżone. To w niczym nie przypominało przekroczenia czy przemykania się przez przeplotową ulicę. Kierowca z pewnością też nie zmieniał tablic rejestracyjnych, by pasowały do podrobionych papierów. Musiał pokazać pogranicznikom przekonujące dokumenty. Istniał pewien rodzaj przepustki, który mógł bardzo ułatwić podobną podróż.

— Chciałeś zrobić komuś przysługę? — zapytałem. — A może to była propozycja nie do odrzucenia? Szantaż? „Zostaw dokumenty w skrytce. Lepiej, żebyś nic o tym nie wiedział”.

— W przeciwnym razie dlaczego nie powiedziałeś nam o zaginionych dokumentach? — zapytała Corwi.

— To twoja ostatnia szansa — oznajmiłem. — To jak będzie?

— O Boże, niech pan posłucha. — Khurusch rozejrzał się tęsknie wokół. — Błagam. Wiem, że powinienem zabierać dokumenty z furgonetki. Zawsze to robię. Przysięgam. Przysięgam. Ten jeden raz musiałem o tym zapomnieć i wtedy właśnie ją ukradli.

— Dlatego nie zawiadomiłeś nas o kradzieży, zgadza się? — zapytałem. — Wiedziałeś, że w takim przypadku musiałbyś nam powiedzieć o dokumentach i liczyłeś na to, że sprawa przyschnie.

— O Boże.

Odwiedzające Besźel samochody z Ul Qomy z reguły łatwo jest zidentyfikować dzięki tablicom rejestracyjnym, naklejkom na szybach i nowoczesnemu wyglądowi. Podobnie besźańskie pojazdy przyciągają w Ul Qomie uwagę swymi tablicami i staromodnymi, w oczach naszych sąsiadów, karoseriami. Przepustki, zwłaszcza przepustki DUK wielokrotnego użycia, nie są tanie i trudno je uzyskać. Trzeba spełnić wiele warunków. Jeden z nich brzmi tak, że dokumentu nigdy nie wolno zostawiać w niestrzeżonym pojeździe. Nie ma sensu dodatkowo ułatwiać życia przemytnikom. Często jednak się zdarza, że zapominalscy albo przestępcy zostawiają je w skrytkach bądź pod siedzeniem. Khurusch wiedział, że w najlepszym razie grozi mu wysoka grzywna oraz dożywotnie odebranie prawa wjazdu do Ul Qomy.

— Komu oddałeś furgonetkę, Mikyael?

— Inspektorze, przysięgam na Boga, że nikomu. Nie wiem, kto ją zabrał. Naprawdę nie wiem.

— Próbujesz nam wmówić, że to był czysty przypadek? Ktoś, kto musiał przetransportować ciało z Ul Qomy akurat ukradł samochód ze wszystkimi potrzebnymi dokumentami? Musiał się strasznie ucieszyć.

— Nic nie wiem, inspektorze, przysięgam na własne życie. Może ten, kto zwinął samochód, sprzedał papiery komuś innemu?

— I znalazł kogoś, kto ich potrzebował, akurat tej samej nocy? To musiał być najfartowniejszy złodziej w dziejach.

Khurusch oklapł na krześle.

— Błagam, sprawdźcie moje konto. I portfel. Nikt mi, kurwa, za nic nie zapłacił. Odkąd zabrali mi furgonetkę, nic nie mogę zrobić. Nie zarabiam forsy i nie mam pojęcia, co począć…

— Zaraz się rozpłaczę — przerwała mu Corwi. Popatrzył na nią ze zrozpaczoną miną.

— Przysięgam na życie — powtórzył.

— Sprawdzaliśmy twoje akta, Mikyael — podjąłem. — Nie policyjne. Te przeanalizowaliśmy już poprzednio. Mówię o aktach besźańskiej służby granicznej. Sprawdzano cię profilaktycznie kilka miesięcy po wydaniu przepustki. To było dobre parę lat temu. Znaleźliśmy w kilku miejscach znaki Pierwszego Ostrzeżenia, ale najważniejszy dotyczył przypadku zostawienia dokumentów w samochodzie. Wtedy to był samochód osobowy, tak? Zostawiłeś je w skrytce. Jak ci się udało wykręcić od kary? Dziwię się, że nie zabrali ci przepustki już wtedy.

— To był pierwszy raz — wyjaśnił Khurusch. — Błagałem ich. Jeden z facetów, którzy znaleźli samochód, powiedział, że pogada z kolegą i skończy się na oficjalnym ostrzeżeniu.

— Przekupiłeś go?

— Jasne. Coś mu dałem, nie pamiętam, ile.

— Czemu by nie? W końcu przepustkę dostałeś w ten sam sposób, prawda? Właściwie po co ci była potrzebna?

Zapadła długa cisza. Przepustki DUK są z reguły przeznaczone dla firm zatrudniających nieco więcej pracowników niż mizerny interesik Khuruscha, nieraz jednak się zdarza, że otrzymują je drobni kupcy, którzy wspierają swe podania odrobiną dolarów — besźańskie marki raczej nie wzruszają miejscowych pośredników ani wydających pozwolenia urzędników ambasady ulqomańskiej.

— Na wszelki wypadek — odparł bezradnie. — Jakbym kiedyś potrzebował przewieźć towar. Mój bratanek zdał egzamin, paru kumpli też mogłoby poprowadzić furgonetkę. Nigdy nic nie wiadomo.

— Inspektorze? — Corwi patrzyła na mnie. Uświadomiłem sobie, że powtórzyła to słowo już kilka razy. — Inspektorze? — Zerknęła na Khuruscha. „To co zrobimy?”.

— Przepraszam — odpowiedziałem. — Zamyśliłem się. — Skinąłem na kobietę, nakazując jej przejść za mną do kąta pokoju. Wskazałem palcem na Khuruscha, ostrzegając go, by się nie ruszał. — Będę musiał go zatrzymać — stwierdziłem. — Ale coś tu nie gra. Spójrz tylko na niego. Spróbuję się czegoś dowiedzieć. Posłuchaj, chcę, żebyś sprawdziła jedną sprawę. Tylko się pośpiesz, bo jutro muszę iść na ten cholerny kurs. Dlatego czeka nas długa noc. Nie masz nic przeciwko temu? Chcę dostać listę wszystkich furgonetek, o których kradzieży zameldowano tamtej nocy w Besźel. Dowiedz się, co się stało z każdą z nich.

— Wszystkich?

— Bez paniki. Skradzionych pojazdów na pewno będzie mnóstwo, ale wyeliminuj wszystkie oprócz furgonetek zbliżonych rozmiarów, które zniknęły tylko na jedną noc. Przynieś mi wszystko, co znajdziesz na temat każdej z nich, wliczając w to związane z ich sprawami papiery, dobra? Tak szybko, jak tylko się da.

— A co ty będziesz robił?

— Spróbuję wycisnąć prawdę z tego zakłamanego skurczybyka.


* * *

Dzięki błaganiom, perswazji i biegłości w posługiwaniu się komputerem Corwi zdołała w kilka godzin zebrać wszystkie potrzebne informacje. Uporanie się z całą niezbędną biurokracją tak szybko zakrawało na posługiwanie się voodoo.

Dwie pierwsze godziny jej nieobecności spędziłem z Khuruschem w celi, zadając mu rozmaite warianty tych samych pytań: „Kto wziął twoją furgonetkę?” i „Kto zabrał twoją przepustkę?”. Uskarżał się głośno i domagał się adwokata. Za każdym razem zapewniałem, że wkrótce go dostanie. Dwukrotnie próbował się rozgniewać, ale najczęściej powtarzał, że nic nie wie i nie zameldował o kradzieży furgonetki oraz dokumentów, bo bał się, że będzie miał kłopoty.

— Zwłaszcza, że już mnie przed tym ostrzegali, pamięta pan?

Dopiero po zakończeniu dnia pracy usiedliśmy z Corwi w moim gabinecie, by przejrzeć materiały. Ponownie ostrzegłem ją, że czeka nas długa noc.

— Za co zatrzymaliśmy Khuruscha?

— Na tym etapie za nieprawidłowe przechowywanie dokumentów i niezawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Zależnie od tego, czego się dowiemy dziś w nocy, możemy dodać współudział w morderstwie, ale mam przeczucie…

— Nie sądzisz, żeby cokolwiek wiedział, prawda?

— Raczej nie wygląda na geniusza zbrodni.

— Nie sugeruję, że on to wszystko zaplanował, szefie. Może i nie znał żadnych szczegółów, ale nie sądzisz, że wie, kto zabrał jego furgonetkę? I że chciał coś z nią zrobić?

Pokręciłem głową.

— Nie widziałaś go. — Wyjąłem z kieszeni taśmę z nagraniem przesłuchania. — Posłuchaj tego później, jeśli będziemy mieli trochę czasu.

Usiadła za komputerem, dzieląc zebrane informacje między arkusze kalkulacyjne. Nadawała moim niejasnym pomysłom wygląd tabel.

— To się nazywa eksploracja danych, data mining — dodała, używając angielskiego terminu.

— Górnictwo? — zdziwiłem się. — A które z nas będzie ostrzegawczym kanarkiem?

Zignorowała to pytanie. Cały czas stukała w klawiaturę, popijając mocną kawę — „zaparzoną jak trzeba, do cholery” — skarżąc się pod nosem na moje oprogramowanie.

— Oto, co mamy — oznajmiła wreszcie. Minęła już druga w nocy. Co chwila wyglądałem przez okno, za którym panowała ciemność. Corwi wygładziła wydrukowane kartki. Z zewnątrz dobiegały głuche odgłosy nocnego ruchu. Wierciłem się na krześle. Chciało mi się lać od nadmiaru napojów z kofeiną. — Całkowita liczba furgonetek, o których kradzieży zameldowano, trzynaście. — Przesunęła palcem po papierze. — Trzy z nich znaleziono spalone albo zniszczone przez wandali.

— Ktoś chciał się przejechać.

— Ehe. Zostaje dziesięć.

— Ile czasu minęło do zawiadomienia?

— We wszystkich przypadkach oprócz trzech, wliczając naszego czarusia w celi, kradzież zgłoszono przed końcem następnego dnia.

— Dobra. A teraz pokaż mi, gdzie mamy… Na ile z tych furgonetek wydano przepustki do Ul Qomy?

Przerzuciła papiery.

— Na trzy.

— To sporo. Trzy z trzynastu?

— Furgonetki będą miały większą przeciętną niż wszystkie pojazdy razem wzięte, bo korzystają z nich firmy importowo-eksportowe.

— Ale to i tak dużo. Jak wyglądają statystyki dla obu miast razem wziętych?

— Pytasz o liczbę furgonetek z przepustkami? Nie umiem tego znaleźć — odparła po chwili stukania w klawiaturę. — Na pewno jest jakiś sposób, by to sprawdzić, ale na razie na niego nie wpadłam.

— Dobra, dowiemy się tego, jeśli będziemy mieli czas. Ale założę się, że to będzie mniej niż trzy na trzynaście.

— Można by… to rzeczywiście dość dużo.

— Dobra, spróbuj tego. Ilu spośród trzech właścicieli furgonetek z przepustkami otrzymało przedtem ostrzeżenia za złamanie zasad ich przechowywania?

Przerzuciła papiery, a potem spojrzała na mnie.

— Wszyscy troje. Cholera. Całą trójkę ostrzeżono za nieprawidłowe przechowywanie dokumentów. Niech to szlag.

— No proszę. To raczej mało prawdopodobne, tak? Statystycznie. Co się stało z pozostałymi dwoma?

— Chwileczkę… właścicielami byli Gorje Feder i Salya Ann Mahmud. Obie furgonetki znaleziono następnego dnia rano. Porzucone.

— Coś ukradziono?

— Były trochę poobtłukiwane, zginęło kilka taśm, nieco drobnych z samochodu Federa i iPod z pojazdu Mahmud.

— Przyjrzyjmy się czasowi. Nie ma możliwości sprawdzić, który samochód ukradziono najpierw, prawda? Wiemy, czy tamte dwa nadal mają przepustki?

— Nie poruszano tej sprawy, ale jutro będziemy mogli to sprawdzić.

— Zrób to, jeśli się uda, ale założę się, że mają. W których miejscach dokonano kradzieży?

— Juslavsja, Brov Prosz, a Khuruscha w Mashlin.

— A gdzie je znaleziono?

— Federa w Brov Prosz. Jezu. Pani Mahmud w Mashlin. Cholera. Tuż obok ProspekStrász.

— Cztery przecznice od firmy Khuruscha.

— O kurwa. — Wyprostowała się na krześle. — Powiedz, co o tym myślisz, szefie.

— Właściciele wszystkich trzech skradzionych tamtej nocy furgonetek mających wizy otrzymali ostrzeżenia za zostawianie dokumentów w skrytce.

— Złodziej wiedział?

— Ktoś polował na wizę. Ktoś, kto miał dostęp do akt straży granicznej. Sprawcy potrzebowali samochodu mogącego przejechać przez Halę Łącznikową. Dobrze wiedzieli, kto ma zwyczaj zostawiać dokumenty w pojeździe. Przyjrzyj się pozycjom. — Naszkicowałem prosty plan ulic Besźel. — Najpierw skradziono samochód Federa, ale pan Feder zasługuje na pochwałę. On i jego pracownicy wyciągnęli wnioski z otrzymanej nauczki i zabierają teraz dokumenty ze sobą. Gdy sprawcy to sobie uświadomili, pojechali nią tutaj, niedaleko miejsca, gdzie parkowała furgonetka pani Mahmud. Zwinęli ją szybko, ale właścicielka również nauczyła się zabierać dokumenty do biura, porzucili więc pojazd, upozorowawszy najpierw rabunek, i ukradli następny.

— Należący do Khuruscha.

— Który nie zmienił przyzwyczajeń i zostawił przepustkę w furgonetce. Znaleźli to, czego potrzebowali, i pojechali przez Halę Łącznikową do Ul Qomy.

Zapadła cisza.

— Co to, kurwa, znaczy?

— To… wygląda bardzo podejrzanie. W sprawę jest zamieszany ktoś wtajemniczony. Nie jestem pewien, w co wtajemniczony, ale musiał mieć dostęp do rejestru aresztowań.

— Co mamy zrobić, do cholery? Co mamy zrobić — zaczęła powtarzać raz po raz, gdy milczałem zbyt długo.

— Nie wiem.

— Musimy komuś powiedzieć…

— Komu? Co? Nic nie mamy.

— Chyba…

Chciała powiedzieć „żartujesz”, ale była wystarczająco inteligentna, by zrozumieć prawdę.

— Te współzależności mogą wystarczać dla nas, ale to nie są dowody. Nie możemy nic z nimi zrobić. — Popatrzyliśmy na siebie nawzajem. — Zresztą… cokolwiek zrobiono… ktokolwiek to był…

Zerknąłem na papiery.

— Ma dostęp do materiałów, które…

— Musimy być ostrożni — stwierdziłem. Spojrzała mi w oczy. Po raz kolejny przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odzywało. Rozglądaliśmy się powoli po pokoju. Nie wiedziałem, czego szukamy, ale podejrzewałem, że poczuła się nagle ścigana, obserwowana i podsłuchiwana. Z pewnością sugerowała to jej mina.

— To co mamy zrobić? — zapytała raz jeszcze. Czułem się zaniepokojony, słysząc w jej głosie strach.

— Pewnie to samo, co do tej pory. Prowadzić śledztwo. — Wzruszyłem z namysłem ramionami. — Musimy znaleźć sprawcę.

— Nawet nie wiemy, czy możemy bezpiecznie rozmawiać z szefem.

— Nie wiemy. — Nagle poczułem, że nie mogę powiedzieć nic innego. — W takim razie nie rozmawiaj o tym z nikim. Oprócz mnie.

— Odsuwają mnie od tej sprawy. Co mogę…?

— Odbieraj telefony. Jeśli będę czegoś od ciebie potrzebował, zadzwonię.

— Dokąd nas to zaprowadzi? — W obecnej chwili to pytanie nic nie znaczyło. Miało po prostu wypełnić panującą w pokoju ciszę, zagłuszyć nieliczne słyszalne tu dźwięki, które mogły brzmieć złowrogo i podejrzanie, każde skrzypnięcie plastiku stawało się sprzężeniem zwrotnym elektronicznej pluskwy, każdy cichy stukot zapowiadał wtargnięcie intruza. — Mam coraz większą ochotę przywołać Przekroczeniówkę — odezwała się wreszcie Corwi. — Kurwa, pięknie by było poszczuć ją na całą tę bandę. Pięknie by było mieć ten problem z głowy. — Tak. Mnie również odpowiadała myśl, że Przekroczeniówka wywrze zemstę na winnych. — Ona się czegoś dowiedziała. Mówię o Mahalii.

Pomyślałem, że ucieszyłbym się z przywołania Przekroczeniówki, nagle jednak przypomniałem sobie wyraz twarzy pani Geary. Przekroczeniówka obserwowała nas z luki między miastami i nikt z nas nie wiedział, co ona wie.

— Ehe. Być może.

— Nie?

— Tak, ale… nie możemy tego zrobić. Dlatego… musimy sami rozwiązać sprawę.

— My? Tylko we dwoje? Nie mamy pojęcia, co jest grane.

Pod koniec ostatniego zdania Corwi ściszyła głos do szeptu.

Nie mieliśmy żadnego wpływu na Przekroczeniówkę i nie potrafiliśmy jej pojąć. Bez względu na to, z jaką sytuacją mieliśmy do czynienia i dlaczego zginęła Mahalia Geary, tylko my dwoje prowadziliśmy tę sprawę. Nie mogliśmy zaufać nikomu innemu, a wkrótce Corwi zostanie sama i ja też będę sam w obcym mieście.

Загрузка...