— Ale niby skąd muzyka wie? — nie ustępowała jego matka. — Za to taka Nellie Stamp…
— Chodźmy, mamo.
Przewidywał, że czeka go jeden z… takich wieczorów.
Henry Lawsy bardzo się starał. I biorąc pod uwagę, z jakiego miejsca zaczynał, nie wychodziło mu to źle. Był sekretarzem w firmie Morecombe, Slant i Honeyplace, nieco staroświeckiej spółce prawniczej. Jedną z przyczyn jej nie całkiem nowoczesnego podejścia do świata mógł być fakt, że panowie Morecombe i Honeyplace byli wampirami, a pan Slant — zombi. Wszyscy trzej partnerzy byli więc formalnie martwi, choć nie przeszkadzało im to żywo zajmować się codzienną pracą, wykonywaną zresztą — w przypadku pana Morecombe’a i Honeyplace’a — raczej nocą.
Z punktu widzenia Henry’ego, trafił dobrze. Godziny urzędowania okazały się wygodne, praca niezbyt uciążliwa. Jedyne, co go niepokoiło, to możliwości awansu. Trudno liczyć, że śmierć któregoś z przełożonych stworzy jakąś okazję, skoro wszyscy i tak nie żyją. Uznał więc, że jedyną szansą sukcesu jest Doskonalenie Umysłu, co starał się czynić przy każdej okazji. Aby najdokładniej opisać umysł Henry’ego Lawsy, wystarczy stwierdzić, że gdyby dać mu książkę „Jak udoskonalić swój umysł w pięć minut”, czytałby ją ze stoperem w ręku. W drodze przez życie często hamowało go przytłaczające poczucie własnej ignorancji — choroba dotykająca zbyt niewiele osób.
Pan Morecombe podarował mu dwa bilety do Opery, w nagrodę za rozwiązanie wyjątkowo problematycznej sprawy cywilnej. Henry zaprosił swoją matkę, gdyż stanowiła sto procent znanych mu kobiet.
Ludzie zwykle ostrożnie ściskali rękę Henry’ego, w obawie że może odpaść.
Kupił książkę o operze i przeczytał ją uważnie. Słyszał bowiem, że nie wypada iść na przedstawienie, nie wiedząc, o czym opowiada, a szansa dowiedzenia się tego już na miejscu, podczas oglądania, jest raczej nikła. Teraz ciężar tomiku w kieszeni dodawał mu pewności siebie. Wszystko, czego było mu trzeba, by wieczór był udany, to mniej krępująca rodzicielka.
— Kupimy jakieś orzeszki, zanim wejdziemy? — spytała.
— Mamo, w operze nie sprzedają orzeszków.
— Nie ma orzeszków? To co niby człowiek ma robić, gdyby piosenki mu się nie spodobały?
Podejrzliwe oczy Greeba błyszczały w ciemności.
— Szturchnij go kijem od miotły — zaproponowała babcia.
— Nie — zaprotestowała niania. — Z kimś takim jak Greebo potrzeba odrobiny łagodności.
Babcia przymknęła oczy i machnęła ręką.
Spod kredensu dobiegł głośny pisk i odgłos gorączkowego drapania. Potem, ryjąc pazurami podłogę, wyjechał tyłem Greebo. Walczył przez cały czas.
— Chociaż sporo okrucieństwa też może rozwiązać problem — przyznała niania. — Nigdy specjalnie nie lubiłaś kotów, co, Esme?
Greebo pewnie syknąłby na babcię, tyle że nawet w jego kocim mózgu było dość inteligencji, by zrozumieć, że nie jest to najlepsze posunięcie.
— Daj mu te rybie jajeczka — poradziła babcia. — Równie dobrze może je zjeść teraz, jak później.
Greebo obejrzał miskę. A zatem wszystko w porządku: chciały dać mu jeść.
Babcia skinęła na nianię. Wyciągnęły ręce, otwierając dłonie.
Greebo zdążył pożreć połowę kawioru, gdy poczuł, że To się zaczyna.
— Mrrauuu… — zajęczał, a jego głos nabierał głębi. Pierś się rozrastała. Rósł coraz wyżej, gdy wydłużały się pod nim nogi. — …Mmmiiiiaaa…
— Frak ma w piersi czterdzieści cztery cale — przypomniała niania.
Babcia kiwnęła głową.
— …aauuuu…
Twarz się spłaszczyła, wąsy zgęstniały, nos Greeba zyskał niezależne życie…
— …uuuss… sszlag!
— Widać, że ostatnio coraz szybciej się orientuje — stwierdziła z dumą niania.
— Włóż zaraz coś na siebie, mój chłopcze — zaproponowała babcia, która zamknęła oczy.
Zresztą nie robiło to wielkiej różnicy, co musiała potem przyznać. Całkowicie ubrany Greebo wciąż potrafił jakoś zakomunikować otoczeniu swoją nagość pod spodem. Zawadiacki wąs, długie bokobrody i zwichrzone czarne włosy, w połączeniu z dobrze rozwiniętym umięśnieniem, wywoływały wrażenie przystojnego bukaniera albo romantycznego poety, który zrezygnował z opium i przerzucił się na czerwone mięso. Blizna przecinała mu twarz, a opaska przesłaniała oko. Kiedy się uśmiechał, emanował czystą, podniecająco niebezpieczną lubieżnością. Potrafiłby nawet przez sen okazywać dumne lekceważenie. Prawdę mówiąc, Greebo mógłby molestować seksualnie, nawet siedząc spokojnie w sąsiednim pokoju.
Oczywiście nie dotyczyło to czarownic. Dla babci kot był kotem, niezależnie od swojego wyglądu. A niania Ogg zawsze myślała o nim jako o Panu Puszku.
Poprawiła mu muszkę, odstąpiła i przyjrzała się krytycznie.
— Co o tym myślisz?
— Wygląda jak skrytobójca, ale może być — uznała babcia.
— Jak możesz tak o nim mówić!
Greebo na próbę pomachał rękami i spróbował chwycić laskę. Palce potrzebowały nieco wprawy, ale kocie odruchy pomagały w nauce.
Niania żartobliwie pomachała mu palcem przed nosem. Bez przekonania machnął na nią rozczapierzoną dłonią.
— A teraz zostaniesz z babcią i będziesz robił to, co ci każe, jak grzeczny chłopak — powiedziała.
— Ta-ak, nia-niu — zgodził się niechętnie Greebo. Udało mu się prawidłowo złapać laskę.
— I żadnych bójek.
— Nie-e, nia-niu.
— I żebyś nie zostawiał kawałków ludzi na wycieraczce.
— Nie-e, nia-niu.
— Żeby potem nie było kłopotu, jak z tymi rabusiami w zeszłym miesiącu.
— Nie-e, nia-niu.
Był przygnębiony. Ludzie nie umieją się bawić. Nawet najbardziej podstawowe czynności wiążą się z niewiarygodnymi komplikacjami.
— I nie zmieniaj się w kota, dopóki ci nie powiemy.
— Ta-ak, nia-niu.
— Rozegraj to jak należy, a śledź cię nie minie.
— Ta-ak, nia-niu.
— Jak go nazwiemy? — spytała babcia. — Nie może przecież być Greebem, zresztą zawsze uważałam, że to głupie imię dla kota.
— Wiesz, wygląda arystokratycznie… — zaczęła niania.
— Wygląda jak bezmózgi, przystojny łajdak — poprawiła ją babcia.
— Arystokratycznie — upierała się niania.
— Na jedno wychodzi.
— W każdym razie nie możemy go nazywać Greebo.
— Coś wymyślimy.
Ponury Salzella stał oparty o marmurową balustradę szerokich schodów w foyer i smętnie zaglądał do wnętrza swojego drinka.
Zawsze mu się wydawało, że jedną z podstawowych wad całego operowego interesu jest publiczność. Była całkiem nieodpowiednia. Jedyni widzowie gorsi od tych, którzy całkiem nie znali się na muzyce i których wyobrażenie o rozsądnie wyrażonej opinii brzmiało „Podobał mi się ten kawałek przy końcu, kiedy jej głos zaczął tak się trząść”, to ci, którym się wydawało, że się znają…
— Może drinka, panie Salzella? Mamy dużo, wie pan.
Walter Plinge zbliżył się w swym czarnym fraku, w którym wyglądał jak dobrej klasy strach na wróble.
— Plinge, pytaj tylko: „Czy pan się czegoś napije?”. I zdejmij ten śmieszny beret.
— Mama mi go zrobiła!
— Jestem tego pewien, ale…
Zbliżył się Kubeł.
— Mówiłem chyba, żeby trzymał pan senora Basilicę z dala od kanapek — syknął.
— Przykro mi, ale nie znalazłem dostatecznie grubego łańcucha — odparł Salzella, skinieniem dłoni odsyłając Waltera. — A właściwie czy nie powinien teraz obcować ze swą muzą w garderobie? Kurtyna idzie w górę za dwadzieścia minut.
— Powiedział, że lepiej śpiewa z pełnym żołądkiem.
— W takim razie czekają nas dziś niezwykłe doznania artystyczne.
Kubeł odwrócił się i rozejrzał.
— Wszystko idzie dobrze — powiedział.
— Raczej tak.
— Wie pan, że straż tu jest? W tajemnicy. Wmieszali się w tłum.
— Aha. Niech zgadnę…
Salzella przyjrzał się widzom. Dostrzegł bardzo niskiego mężczyznę we fraku uszytym na większego mężczyznę. Jeszcze łatwiej dało się to poznać po operowej pelerynie wlokącej się za nim po podłodze. Nadawała mu wygląd superbohatera, który zbyt wiele czasu spędził w pobliżu kryptonitu. Na głowie miał zdeformowany futrzany cylinder i usiłował dyskretnie palić papierosa.
— Chodzi o tego małego człowieczka z napisem „Strażnik w przebraniu” błyskającym nad głową?
— Gdzie? Nie zauważyłem nic takiego!
Salzella westchnął.
— To kapral Nobby Nobbs — wyjaśnił ze znużeniem. — Jedyna znana osoba, która potrzebuje dowodu tożsamości, by wykazać, do jakiego należy gatunku. Widziałem, że wmieszał się w trzy duże sherry.
— Ale nie jest jedyny — bronił się Kubeł. — Potraktowali sprawę poważnie.
— Rzeczywiście — zgodził się Salzella. — Jeśli na przykład spojrzymy w tamtą stronę, zobaczymy sierżanta Detrytusa, który jest trollem i włożył coś, co w danych okolicznościach należy uznać za całkiem dobrze dopasowany garnitur. Uważam więc, że trochę szkoda, iż zapomniał zdjąć hełm. Tych osobników, jak pan rozumie, straż wydelegowała ze względu na ich umiejętność wmieszania się w tłum.
— Na pewno się przydadzą, gdyby Upiór znowu uderzył — upierał się przygnębiony Kubeł.
— Upiór musi tylko… — Salzella urwał nagle. Zamrugał. — Wielcy bogowie… — szepnął. — Kogo ona znalazła?
Kubeł obejrzał się.
— To lady Esmeralda… och!
Greebo szedł obok niej tym swobodnym krokiem, na widok którego kobiety wpadają w zadumę, a mężczyznom bieleją knykcie. Gwar rozmów przycichł na chwilę, po czym rozległ się znowu, nieco wyższy.
— Jestem pod wrażeniem — oświadczył Salzella.
— Z pewnością nie wygląda na dżentelmena — stwierdził Kubeł. — Proszę spojrzeć na kolor tego oka.
Wykrzywił usta w czymś, co — miał nadzieję — było uśmiechem. Skłonił się.
— Lady Esmeraldo! — zawołał. — Jak miło znów panią widzieć! Czy zechce nas pani przedstawić swojemu… gościowi?
— To lord Gribeau — zaprezentowała towarzysza babcia. — A to pan Kubeł, właściciel, i pan Salzella, który, jak się zdaje, kieruje tą instytucją.
— Cha, cha — rzekł Salzella.
Gribeau warknął, odsłaniając siekacze dłuższe niż wszystkie, jakie Kubeł w życiu oglądał poza ogrodem zoologicznym. Nigdy też nie widział takiego zielonożółtego oka. Coś było nie w porządku ze źrenicą…
— Aha, ha — powiedział. — Mogę coś dla pana zamówić?
— Napije się mleka — oznajmiła stanowczo babcia.
— Pewnie musi dbać o kondycję — mruknął Salzella.
Babcia odwróciła się błyskawicznie. Jej mina mogłaby wytrawiać stal.
— Ktoś ma ochotę na drinka? — odezwała się niania Ogg. Pojawiła się znikąd, trzymając tacę, i sprawnie wkroczyła pomiędzy nich niczym bardzo nieliczne siły pokojowe. — Mamy tu pełny wybór…
— Łącznie ze szklanką mleka, jak widzę — zauważył Kubeł.
Salzella spoglądał to na jedną, to na drugą czarownicę.
— Była pani bardzo przewidująca — stwierdził.
— Nigdy nic nie wiadomo — odparła niania.
Gribeau ujął szklankę oburącz i zaczął chłeptać mleko językiem. Po chwili spojrzał na Salzellę.
— Na co patrrrzysz? Nie widziałrreś, jak się pije mrrrrleko?
— Nigdy tak… Nigdy w ten sposób.
Niania mrugnęła do babci, odwróciła się i zaczęła odchodzić.
Babcia chwyciła ją za ramię.
— Pamiętaj — szepnęła. — Kiedy wejdziemy do loży, miej oko na panią Plinge. Pani Plinge coś wie. Nie jestem pewna, co się stanie, ale się stanie.
— Dobrze — zgodziła się niania. I odeszła żwawo. — No pewnie — mruczała pod nosem. — Zrób to, zrób tamto…
— Drinki tutaj, jeśli można.
Niania spojrzała w dół.
— Coś podobnego — powiedziała. — Kim ty jesteś?
Postać w futrzanym cylindrze mrugnęła do niej porozumiewawczo.
— Jestem hrabia de Nobbs — wyjaśniła. — A ten tutaj — dodała — to hrabia de Tritus.
Niania popatrzyła na trolla.
— Jeszcze jeden hrabia? Co to się wyrabia? Chyba nie na wabia? Co mogę podać panom oficerom?
— Oficerowie? My? — zdziwił się de Nobbs. — Skąd pomysł, że jesteśmy ze straży?
— On ma na głowie hełm — wyjaśniła niania. — Ma też swoją odznakę przypiętą do fraka.
— Mówiłem ci, żebyś ją zostawił! — syknął Nobby. Z zakłopotanym uśmiechem zwrócił się do niani. — Wojskowy styl — zapewnił. — Odznaka to modny element. W rzeczywistości jesteśmy dobrze sytuowanymi dżentelmenami i nie mamy nic wspólnego ze Strażą Miejską.
— A zatem, dżentelmeni, czy napijecie się wina?
— Dziękuję, nie na służbie — rzekł troll.
— No tak, bardzo panu dziękuję, hrabio de Tritus — rzucił z goryczą Nobby. — Rzeczywiście, całkiem tajna misja. Może od razu pomachasz pałką, żeby wszyscy mogli zobaczyć?
— Jak myślisz, że to pomoże…
— Schowaj ją!
Brwi hrabiego de Tritusa zetknęły się w umysłowym wysiłku.
— Czyli to była ta… ironia, co? Wobec starszego stopniem?
— Nie możesz być starszy stopniem, bo nie jesteśmy strażnikami. Przecież komendant Vimes trzy razy tłumaczył…
Niania Ogg oddaliła się taktownie. Przykro było patrzeć, jak niszczą swoją legendę.
Ten świat był dla niej obcy. Przyzwyczaiła się do takiego, w którym mężczyźni noszą kolorowe ubrania, a kobiety chodzą w czerni. Dzięki temu o wiele łatwiej zdecydować rankiem, co na siebie włożyć. Ale w gmachu Opery zasady odzieżowe uległy odwróceniu. Kobiety ubierały się tu jak oszronione pawie, a mężczyźni przypominali pingwiny.
Czyli… jest tu straż. Niania była w zasadzie osobą praworządną, jeśli nie widziała akurat powodu do łamania prawa. Dlatego też miała do jego przedstawicieli ten szczególny stosunek, który można opisać jako permanentną i głęboką nieufność.
Na przykład ich podejście do kradzieży. Niani pogląd na kradzież był poglądem czarownicy, o wiele bardziej skomplikowanym niż reprezentowany przez prawo oraz — trzeba to szczerze przyznać — przez ludzi będących właścicielami czegoś, co warto ukraść. Wszyscy oni wymachiwali ciężkim toporem prawa w okolicznościach wymagających delikatnego skalpela zdrowego rozsądku.
Nie, uznała niania. Policjanci ze swoimi ciężkimi buciorami nie są tu pożądani w taką noc jak dzisiejsza. Warto chyba umieścić pinezkę pod dudniącymi stopami Sprawiedliwości.
Skryła się za pozłacaną statuą i sięgnęła w zakamarki sukni; przechodzący widzowie obejrzeli się zdumieni dziwnym brzdękaniem gumek. Niania była pewna, że gdzieś ją ma — zapakowała jedną na wszelki wypadek.
Zadźwięczała nieduża butelka. No tak.
Po chwili niania wynurzyła się, niosąc na tacy dwa małe kieliszki. Skierowała się do strażników.
— Napój owocowy dla panów oficerów? — zaproponowała. — Och, głuptas ze mnie, co ja gadam, wcale nie oficerów. Napój owocowy domowej roboty?
Detrytus powąchał podejrzliwie, natychmiast oczyszczając sobie zatoki.
— Co w tym jest? — zapytał.
— Jabłka — odparła zgodnie z prawdą niania. — No… Głównie jabłka.
Obok jej dłoni kilka rozlanych kropli przeżarło metal tacy, spadło na dywan i zaczęło dymić.
Widownia brzęczała gwarem wielbicieli opery, zajmujących swoje miejsca, i pani Lawsy szukającej butów.
— Naprawdę nie powinnaś ich zdejmować, mamo.
— Strasznie cisnęły.
— Przyniosłaś robótkę na drutach?
— Musiałam ją chyba zostawić w damskiej.
— Oj, mamo…
Henry Lawsy zaznaczył miejsce w książce zakładką, po czym wzniósł swe wilgotne oczy ku niebu. I zamrugał. Wprost nad nim — bardzo daleko nad nim — migotał krąg światła.
Matka podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem.
— Co to takiego?
— Myślę, że to żyrandol, mamo.
— Duży, nie ma co. Co go tam trzyma u góry?
— Jestem pewien, że mają tam specjalne liny i inne takie, mamo.
— Na moje oko wygląda trochę groźnie.
— Jestem przekonany, mamo, że jest całkiem bezpieczny.
— A niby skąd się znasz na żyrandolach?
— Ludzie z pewnością nie przychodziliby do Opery, mamo, gdyby istniało ryzyko, że żyrandol spadnie im na głowę — odparł Henry, próbując wrócić do książki.
„Il Truccatore, Mistrz Przebrań”. Il Truccatore (ten.), tajemniczy arystokrata, wywołuje skandal w mieście, uwodząc wysoko urodzone damy, przebrany za ich mężów. Jednakże Laura (sop.), od niedawna narzeczona Capriccia (bar.), nie ulega jego komplementom…
Henry włożył zakładkę, wyjął z kieszeni mniejszą książeczkę i starannie sprawdził słowo „komplement”. Wchodził w świat, którego nie znał; skrępowanie czyhało na każdym kroku, więc nie miał zamiaru potknąć się na jakimś wyrazie. Henry żył w ciągłym lęku, że „później go przepytają”.
…i z pomocą swego sługi Wingiego (ten.) wymyśla fortel…
Słownik znowu się przydał.
… następuje kulminacja…
I znowu.
…w słynnej scenie balu maskowego w pałacu Księcia. Jednak Il Truccatore nie przewidział, że jego dawny adwersarz, hrabia de…
— Adwersarz… — westchnął Henry i sięgnął do kieszeni.
— Kurtyna za pięć minut…
Salzella urządził przegląd swoich sił. Składały się ze stolarzy, malarzy i innych pracowników, którzy wieczorem nie byli niezbędnie potrzebni. Na końcu szeregu stało na baczność jakieś pięćdziesiąt procent Waltera Plinge.
— Wszyscy znacie swoje pozycje — mówił Salzella. — Jeśli coś zobaczycie, cokolwiek, macie mnie natychmiast zawiadomić. Zrozumieliście?
— Panie Salzella!
— Słucham, Walterze.
— Nie możemy przerwać opery!
Salzella pokręcił głową.
— Jestem pewien, że publiczność zrozumie…
— Przedstawienie musi trwać, panie Salzella!
— Walterze, masz robić, co ci każę!
Ktoś inny podniósł rękę.
— Ale on ma rację…
Salzella westchnął ciężko.
— Po prostu złapcie Upiora. Jeśli uda się tego dokonać bez krzyku, tym lepiej. Oczywiście, że nie chcę przerywać opery.
Zauważył, że się uspokoili.
Głęboki dźwięk przetoczył się po scenie.
— Co to było, u licha?
Salzella przeszedł za kulisy, gdzie zobaczył wyraźnie zdenerwowanego André.
— Co się dzieje?
— Naprawiliśmy je, panie Salzella! Tylko że… no, on nie chce oddać stołka…
Bibliotekarz skinął głową dyrektorowi muzycznemu. Salzella znał orangutana, a wśród faktów, które go dotyczyły, był i ten, że jeśli bibliotekarz chciał gdzieś usiąść, to tam właśnie siedział. Trzeba jednak przyznać, że był organistą wysokiej klasy. Jego popołudniowe recitale w Wielkim Holu Niewidocznego Uniwersytetu zyskały wielką popularność. Przede wszystkim dlatego, że organy uniwersyteckie dysponowały każdym dźwiękiem, jaki potrafił wymyślić przewrotny geniusz Bezdennie Głupiego Johnsona. Nikt by nie uwierzył — dopóki para małpich rąk nie zajęła się tym projektem — że romantyczne „Preludium w G” Doinova można zaaranżować na Piszczącą Poduszkę i Ściskane Króliki.
— Do zagrania jest uwertura — tłumaczył André. — I scena balu…
— Przynajmniej zawiąż mu muszkę — polecił Salzella.
— Nikt go nie zobaczy, panie Salzella, a on nie ma zbyt dużo szyi…
— Obowiązują tu pewne standardy, André! — przypomniał surowo dyrektor muzyczny.
— Tak jest, panie Salzella.
— Ponieważ, jak się zdaje, na dzisiejszy wieczór zostałeś pozbawiony zatrudnienia, pomożesz nam w chwytaniu Upiora.
— Oczywiście, proszę pana.
— Przynieś dla niego muszkę, a potem chodź ze mną.
Trochę później bibliotekarz, pozostawiony sam sobie, otworzył swój egzemplarz nut i starannie ułożył go na stojaku.
Sięgnął pod siedzenie i wydobył dużą, brązową papierową torbę fistaszków. Nie całkiem rozumiał, dlaczego André — skoro sam go namówił, żeby dziś wieczorem zagrał na organach — tłumaczył potem temu drugiemu, że to on, bibliotekarz, nie chce ustąpić. A przecież miał na dziś w planie trochę ciekawego katalogowania i, szczerze mówiąc, już się na nie szykował. A zamiast tego utknął tu do późnej nocy. Chociaż funt fistaszków w łupinach to przyzwoita zapłata nawet dla wymagającej małpy.
Umysł ludzki jest głęboką i odwieczną tajemnicą. Cieszył się, że już takiego nie ma.
Obejrzał muszkę. Tak jak przewidywał André, sprawiała poważne kłopoty komuś, kto stał za drzwiami, kiedy rozdawano szyje.
Babcia Weatherwax stanęła przed lożą ósmą i rozejrzała się. Nie zauważyła pani Plinge. Otworzyła więc drzwi czymś, co było chyba najdroższym kluczem na świecie.
— Tylko się zachowuj — ostrzegła.
— Ta-ak, bab-ciu — miauknął Greebo.
— Żadnego chodzenia do wygódki po kątach.
— Nie-e, bab-ciu.
Babcia spojrzała podejrzliwie na swego towarzysza. Nawet w muszce, nawet z wywoskowanymi wąsami wciąż był kotem. A kotom nie można ufać w niczym, poza tym, że zjawią się na posiłek.
Wewnątrz loża była obita cennym czerwonym aksamitem ze złotymi ozdobami. Przypominała cichy prywatny pokoik.
Po obu stronach miała grube filary podtrzymujące część ciężaru balkonu. Babcia wyjrzała i oceniła sporą odległość do parteru. Oczywiście, ktoś mógłby przejść tu z sąsiednich lóż, ale widziałaby go wtedy cała publiczność i taki wyczyn z pewnością wywołałby komentarze. Zajrzała pod fotele. Stanęła na siedzeniu i obmacała sufit w złote gwiazdki. Dokładnie zbadała dywan.
Uśmiechnęła się do tego, co zobaczyła. Była skłonna się założyć, że wie, jak Upiór się tu dostaje. Teraz zyskała pewność.
Greebo splunął na dłoń i bezskutecznie usiłował przygładzić włosy.
— Siedź spokojnie i jedz te swoje rybie jajeczka.
— Ta-ak, bab-ciu.
— I oglądaj operę, wyjdzie ci to na dobre.
— Ta-ak, bab-ciu.
— Dobry wieczór, pani Plinge! — zawołała wesoło niania. — Czy to nie ekscytujące? Gwar widowni, atmosfera wyczekiwania, chłopcy z orkiestry próbujący pochować gdzieś butelki i przypomnieć sobie, jak się gra… Całe napięcie i dramat operowego świata czeka, by się rozwinąć…
— Witam panią, pani Ogg — odpowiedziała pani Plinge. Polerowała kieliszki w swym małym barku.
— Trzeba przyznać, że tłoczno dzisiaj — stwierdziła niania. Zerknęła z ukosa na starą kobietę[8] — Sprzedali wszystkie miejsca, jak słyszałam.
Nie uzyskała oczekiwanej reakcji. Mówiła więc dalej.
— Pomóc pani w sprzątaniu ósmej loży?
— Och, wyczyściłam ją w zeszłym tygodniu — zapewniła pani Plinge. Podniosła kieliszek do światła.
— Tak, ale słyszałam, że ta dama jest bardzo wymagająca. Wybredna, ot co.
— Jaka dama?
— Pan Kubeł sprzedał ósmą lożę, wie pani…
Usłyszała delikatny brzęk szkła. Aha!
Pani Plinge stanęła w drzwiach swojej komórki.
— Przecież nie wolno tego robić!
— To jego Opera — odparła niania, pilnie obserwując panią Plinge. — Pewnie uważa, że jemu wolno.
— To loża Upiora!
Widzowie zaczęli pojawiać się w korytarzu.
— Nie sądzę, żeby mu to przeszkadzało. W końcu to tylko jeden wieczór. Przedstawienie musi trwać, prawda? Dobrze się pani czuje, pani Plinge?
— Chyba lepiej pójdę i… — zaczęła kobieta.
— Nie, lepiej niech pani usiądzie i odpocznie. — Niania pchnęła ją łagodnie, lecz z nieodpartą siłą.
— Muszę iść i…
— I co, pani Plinge?
Kobieta zbladła. Babcia Weatherwax bywała surowa, ale surowość zawsze leżała u niej jak na wystawie; człowiek liczył się z tym, że może na nią trafić w menu. Surowość niani Ogg przypominała jednak ugryzienie przez dużego, przyjaznego psa. Była tym gorsza, że nieoczekiwana.
— Mam wrażenie, że chce pani iść i z kimś porozmawiać. Zgadłam, pani Plinge? — mówiła niania. — Może z kimś, kto byłby nieco zaszokowany, gdyby nagle odkrył, że loża jest zajęta? Myślę, że potrafiłabym nadać temu komuś imię, pani Plinge. Zatem…
Ręka starszej kobiety uniosła się nagle, ściskając butelkę szampana; potem opadła, próbując posłać S/S „Gytha Ogg” na morza nieświadomości. Butelka odbiła się…
Pani Plinge przeskoczyła obok i odbiegła; jej wypolerowane buciki stukały rytmicznie.
Niania Ogg chwyciła futrynę i zachwiała się lekko; za jej oczami wybuchły białe i fioletowe fajerwerki. Ale wśród przodków miała krasnoluda, a to oznaczało czaszkę, której można używać do prac górniczych.
Przez mgłę odczytała etykietę na butelce.
— Rok Urażonego Kozła — wymamrotała. — Dobry rocznik.
Potem jednak zwyciężyła świadomość.
Niania ruszyła galopem za biegnącą kobietą. Na miejscu pani Plinge zrobiłaby dokładnie to samo, tylko o wiele mocniej.
Agnes czekała z innymi na podniesienie kurtyny. Stała w tłumie mniej więcej pięćdziesięciu mieszczan, którzy mieli słuchać pieśni Enrica Basiliki o jego sukcesach jako mistrza przebrań. Jednym z kluczowych założeń fabuły było, by chór, wysłuchawszy streszczenia akcji, nawet śpiewając wraz z tenorem, doznał potem natychmiastowej utraty pamięci. Dzięki temu po zdjęciu masek przeżyje zaskoczenie.
Z jakiejś przyczyny, choć nie powiedziano ani słowa na ten temat, bardzo wiele osób miało na głowach kapelusze z niezwykle szerokimi rondami. Ci, którzy nie mieli, przy każdej okazji zerkali w górę.
Za kurtyną pan Trubelmacher rozpoczął uwerturę.
Enrico, który przeżuwał udko kurczęcia, starannie odłożył kość na talerz i skinął głową. Trzymający tacę maszynista odbiegł pospiesznie.
Opera się rozpoczęła.
Pani Plinge dotarła do stóp szerokich schodów i zdyszana oparła się o balustradę.
Przedstawienie się rozpoczęło. Wokół nie było nikogo. Nie słyszała odgłosów pogoni.
Wyprostowała się i spróbowała uspokoić oddech.
— Hej, hej, pani Plinge!
Niania Ogg, wymachując butelką szampana jak maczugą, sunęła już z dużą prędkością, gdy weszła w pierwszy łuk balustrady. Pochyliła się jednak niczym profesjonalistka, utrzymała równowagę, wjeżdżając na prostą, wychyliła się przed kolejnym skrętem…
…który pozostawił przed nią już tylko złoconą statuę na samym dole. Taki jest los wszystkich poręczy wartych zjeżdżania, że zawsze na końcu czeka coś paskudnego. Jednak niania Ogg zareagowała perfekcyjnie: pędząc w dół, przerzuciła nogę i odepchnęła się. Podkute buty pozostawiły rysy w marmurze, kiedy z niepełnym piruetem wyhamowała przed uciekinierką.
Pani Plinge została porwana w powietrze i przeniesiona do cienia za posągiem.
— Nie chce pani nawet próbować ucieczki przede mną — szepnęła niania, dłonią mocno zatykając pani Plinge usta. — Woli pani raczej zaczekać tutaj… cichutko. I niech pani nie myśli, że jestem miła. Jestem, ale tylko w porównaniu z Esme, a to obejmuje praktycznie wszystkich…
— Mmf!
Jedną ręką mocno trzymając panią Plinge za ramię, a drugą zasłaniając jej usta, niania wyjrzała zza posągu. W oddali słyszała śpiew.
Nic więcej się nie działo. Po chwili niania zaczęła się niepokoić. Może się przestraszył? Może pani Plinge przekazała mu jakiś sygnał? Może uznał, że świat jest obecnie zbyt niebezpieczny dla Upiorów, choć niania wątpiła, by coś takiego przyszło mu do głowy…
W tym tempie pierwszy akt się skończy, zanim…
Gdzieś otworzyły się drzwi. Chuda postać w wieczorowym stroju i śmiesznym berecie minęła foyer i weszła na schody. Na szczycie skręciła w stronę lóż i zniknęła.
— Widzi pani… — Niania starała się jakoś opanować sztywność rąk. — Chodzi przede wszystkim o to, że Esme jest dość głupia…
— Mmf?
— …więc uważa, że najbardziej oczywistą drogą wchodzenia i wychodzenia z loży są dla Upiora drzwi. Uważa, że jeśli nie można znaleźć ukrytego przejścia, to pewnie go nie ma. Tajne przejście, którego nie ma, jest najlepsze z możliwych, bo żaden pętak go nie odkryje. Wy tutaj wszyscy kombinujecie za bardzo operowo. Tkwicie w tym gmachu, słuchacie głupich historii, co nie mają żadnego sensu, i to pewnie działa wam jakoś na głowy. Ludzie nie mogą znaleźć klapy, więc mówią: „Coś takiego, jaka to musi być sprytnie ukryta klapa”. Za to normalny człowiek, na przykład Esme albo ja, mówi: „Może w takim razie jej tam nie ma”. A najlepszy sposób, żeby Upiór mógł wszędzie chodzić, nie będąc widziany, to taki, żeby wszyscy go widzieli, ale nikt nie zauważał. Ludzie nie zauważają Waltera. Starają się patrzeć w inną stronę.
Ostrożnie rozluźniła uścisk.
— Nie winie pani, pani Plinge, bo dla któregoś ze swoich zrobiłabym to samo. Ale lepiej by było, gdyby pani od początku zaufała Esme. Pomoże pani, jeśli zdoła.
Puściła panią Plinge, lecz na wszelki wypadek wciąż ściskała butelkę szampana.
— A jeśli nie zdoła? — szepnęła pani Plinge.
— Myśli pani, że to Walter ich wszystkich mordował?
— To dobry chłopak!
— Jestem pewna, że to znaczy „nie”, prawda?
— Wsadzą go do więzienia!
— Jeśli to on mordował, Esme do tego nie dopuści — zapewniła ją niania.
Coś przejaśniło się w niezbyt bystrym umyśle pani Plinge.
— Co to znaczy, że do tego nie dopuści? — spytała.
— To znaczy — odparła niania — że jeśli ktoś zdaje się na łaskę Esme, lepiej, żeby naprawdę na nią zasługiwał.
— Och, pani Ogg!
— A teraz proszę się już o nic nie martwić — pocieszyła ją niania, odrobinę za późno, biorąc pod uwagę okoliczności.
Przyszło jej do głowy, że najbliższa przyszłość może się okazać łatwiejsza dla wszystkich, jeśli pani Plinge zyska nieco zasłużonego odpoczynku. Sięgnęła pod suknię i wyjęła butelkę z mętną pomarańczową cieczą.
— Dam pani łyczek czegoś specjalnego na uspokojenie nerwów…
— Co to jest?
— Coś w rodzaju toniku. — Niania odkorkowała kciukiem; w górze na suficie zaczęła się marszczyć farba. — Robi się to z jabłek. No… głównie z jabłek.
Walter Plinge stanął przed drzwiami ósmej loży i rozejrzał się czujnie. Potem zdjął beret i wyjął z niego maskę. Beret schował do kieszeni.
Wyprostował się. Wyglądało to tak, jakby Walter Plinge w masce był o kilka cali wyższy.
Sięgnął do kieszeni po klucz i otworzył drzwi. Postać, która weszła do loży, nie poruszała się jak Walter Plinge. Poruszała się tak, jakby w pełni panowała nad każdym nerwem i każdym atletycznym mięśniem.
W loży rozbrzmiewała muzyka i głosy operowe. Ściany wybito aksamitem, z przodu wisiały kotary. Fotele były wysokie i miękkie.
Upiór wybrał jeden z nich i usiadł.
Ktoś pochylił się do niego z sąsiedniego fotela.
— Nie mmmrożesz jeśśść mrroich rrrybich jajeczek! — powiedział.
Upiór poderwał się z miejsca. Szczęknął zamek w drzwiach.
Babcia wyszła zza kotary.
— No, no. Znowu się spotykamy.
Cofnął się do samej balustrady.
— Chyba nie powinieneś skakać — zauważyła babcia. — Na dół jest kawał drogi. — Skoncentrowała na masce swoje najlepsze spojrzenie. — A teraz, panie Upiorze…
Stanął na balustradzie, zasalutował ekstrawagancko i skoczył.
Babcia zamrugała zdziwiona. Do tej pory Spojrzenie zawsze działało.
— Za ciemno — mruknęła. — Greebo!
Miska kawioru wypadła z niewprawnych palców, co sprawiło, że niektórzy widzowie na parterze doświadczyli nadprzyrodzonego zjawiska.
— Ta-ak, bab-ciu.
— Łap go! Nie pożałuję ci śledzia!
Greebo prychnął z zadowoleniem. To już lepiej. Opera zaczęła tracić dla niego urok, kiedy zrozumiał, że nikt nie obleje śpiewających wiadrem zimnej wody.
Za to na pościgach znał się dobrze. I lubił się bawić z przyjaciółmi.
Agnes kątem oka dostrzegła poruszenie. Ktoś wyskoczył z loży i wspinał się na balkon. Potem ruszył za nim ktoś inny, chwytając się pozłacanych cherubinów.
Śpiewacy urwali w pół taktu. Nie sposób było nie rozpoznać prowadzącej postaci — to był Upiór.
Bibliotekarz zauważył, że orkiestra przestała grać. Po drugiej stronie płachty dekoracji ucichli także śpiewacy. Słyszał gwar nerwowych rozmów, jeden czy drugi krzyk…
Zjeżyły mu się włosy na całym ciele. Zmysły, przeznaczone do ochrony jego gatunku w głębi dżungli, szybko dostosowały się do warunków miejskich. Miasto było po prostu bardziej suche i żyło tu więcej drapieżników.
Sięgnął po odrzuconą muszkę i bardzo starannie zawiązał ją sobie na czole, przez co wyglądał jak bardzo wytworny wojownik kamikaze. Odsunął nuty i przez chwilę wpatrywał się w pustkę. Instynktownie pojmował, że pewne sytuacje wymagają akompaniamentu.
Organom brakowało niektórych całkiem podstawowych — jego zdaniem — możliwości, takich jak pedał gromu, stodwudziestoośmiostopowa piszczałka trzęsienia ziemi, oraz pełnego manuału odgłosów zwierzęcych. Był jednak przekonany, że coś interesującego da się uzyskać z rejestrów basowych.
Wyciągnął ręce i rozprostował palce. Trwało to dłuższą chwilę.
Potem zaczął grać.
Upiór tańczył na krawędzi balkonu, rozrzucając kapelusze i teatralne lornetki. Publiczność obserwowała to w zdumieniu; po chwili rozległy się oklaski. Nie całkiem rozumieli, jak to wszystko pasuje do akcji przedstawienia… ale w końcu to przecież opera.
Dotarł do środkowego przejścia, podbiegł kawałek w górę, zawrócił i pędem ruszył w dół. Dobiegł do końca, skoczył, skoczył jeszcze raz, wzleciał nad parterem…
…i wylądował na żyrandolu, który zadźwięczał i zakołysał się lekko.
Widzowie wstali, bijąc brawo. Upiór wspinał się między brzęczącymi rzędami kryształów ku głównej linie nośnej.
Kolejna postać wspięła się na balkon i rzuciła w pogoń. Ten człowiek był mocniej zbudowany, jednooki, szeroki w barach i wąski w pasie. Wyglądał groźnie w sposób bardzo interesujący — niczym pirat, który w pełni zrozumiał słowa „Wesoły Roger”. Nie rozpędzał się nawet, ale kiedy dotarł do punktu najbliższego żyrandola, po prostu skoczył w pustkę.
Było jasne, że nie dosięgnie…
A potem nie było jasne, jak tego dokonał.
Obserwujący go przez teatralne lornetki przysięgali później, że wyciągnął rękę, która zdawała się ledwie musnąć żyrandol, a jednak potrafił jakoś obrócić w powietrzu całe ciało. Kilka osób przysięgało nawet, że kiedy wyciągnął rękę, jego paznokcie urosły nagle o kilka cali.
Potężna góra szkła zakołysała się majestatycznie na linie. Kiedy wychyliła się do końca, rozhuśtał ją bardziej, niczym cyrkowiec na trapezie. Zachwycona publiczność wydała z siebie „Ooo!”.
Obrócił się w zwisie. Żyrandol znieruchomiał na moment na samym krańcu łuku, by zaraz popłynąć z powrotem.
Kiedy dzwonił i trzeszczał nad parterem, wiszący pod nim człowiek machnął całym ciałem, wykonał salto w tył i wylądował wśród kryształów. Świece i odłamki posypały się między publiczność.
Potem, wśród braw i krzyków, wspiął się po linie za uciekającym Upiorem.
Henry Lawsy spróbował poruszyć ręką, ale spadający kryształ przybił mu rękaw do poręczy fotela.
Był w rozterce. Zdawało mu się, że coś takiego nie powinno się zdarzyć. Ale pewności nie miał.
Wokół ludzie zaczynali szeptać nerwowo.
— To część libretta?
— Na pewno.
— O tak. Tak. Bez wątpienia — oświadczył autorytatywnie ktoś w tym samym rzędzie. — Tak jest. Słynna scena pościgu. Naturalnie. Tak, w Quirmie też ją wystawili.
— No tak. Rzeczywiście. Słyszałem o tym.
— Uważam, że było świetnie — oceniła pani Lawsy.
— Mamo!
— Najwyższy czas, żeby wydarzyło się coś ciekawego. Powinieneś mnie uprzedzić, włożyłabym okulary.
Niania Ogg biegła po schodach na poddasze.
— Coś się nie udało! — burczała gniewnie, przeskakując po dwa stopnie. — Uważa, że wystarczy jej tylko spojrzeć, a są jak toffi w jej rękach. I kto musi potem robić porządek? No, można zgadywać…
Stare drewniane drzwi u szczytu schodów ustąpiły przed butem niani, wspartym rozpędem niani. Odskoczyły z trzaskiem, odsłaniając rozległe, ciemne pomieszczenie. Pełno w nim było biegających ludzi — nogi migotały w blasku latarni. Wszyscy krzyczeli.
Ktoś rzucił się w jej stronę.
Niania przykucnęła. Oboma kciukami przyciskała korek mocno wstrząśniętej butelki szampana, którą trzymała pod pachą.
— To magnum — ostrzegła. — I nie zawaham się go wypić.
Człowiek zatrzymał się.
— Och, pani Ogg…
Niezawodna pamięć szczegółów osobistych podsunęła niani konieczne dane.
— Peter, tak? — upewniła się. — Ten z chorymi stopami?
— Zgadza się, pani Ogg.
— Ten puder, co ci dałam, pomaga?
— Jest o wiele lepiej, pani Ogg.
— A co się tutaj dzieje?
— Pan Salzella złapał Upiora!
— Naprawdę?
Dopiero teraz wzrok niani zdołał dostrzec jakiś porządek w ogólnym chaosie. Zauważyła grupkę ludzi pośrodku pomieszczenia, wokół mocowania żyrandola.
Salzella siedział na deskach. Kołnierzyk miał przekrzywiony, a rękaw oderwany od fraka, ale oczy błyszczały mu tryumfalnie.
Machał czymś. Było białe. Przypominało kawałek czaszki.
— To Plinge! — oznajmił. — Mówię wam, to był Walter Plinge! Czemu tak stoicie? Łapcie go!
— Walter? — powtórzył ktoś z niedowierzaniem.
— Tak! Walter!
Ktoś inny podbiegł, wymachując latarnią.
— Widziałem, jak Upiór ucieka na dach! — zawołał. — I wielki jednooki opryszek pędził za nim jak kocur oblany wrzątkiem!
Coś nie pasuje, pomyślała niania. Coś się tu nie zgadza.
— Na dach! — rozkazał Salzella.
— Czy nie powinniśmy najpierw zdobyć płonących pochodni?
— Płonące pochodnie nie są obowiązkowe!
— Widły i kosy?
— Tylko na wampiry!
— Może chociaż jedną pochodnię?
— Na dach! Ale już!
Kurtyna opadła. Zabrzmiały rzadkie oklaski, ledwie słyszalne wśród rozmów na widowni.
Chórzyści patrzeli na siebie w zdumieniu.
— Co to niby miało znaczyć?
Z góry opadał kurz. Maszyniści biegali po pomostach w kominie. Wśród lin i worków z piaskiem rozbrzmiewały krzyki. Ktoś przebiegł przez scenę, niosąc płonącą pochodnię.
— Hej, co się tam dzieje? — zapytał tenor.
— Mają Upiora! Ucieka na dach! To Walter Plinge!
— Jak to? Walter?
— Nasz Walter Plinge?
— Tak!
Maszynista odbiegł wśród smugi iskier. Pozostawił drożdże niepokoju, by fermentowały w cieście chóru.
— Walter? Niemożliwe.
— No… zawsze był trochę dziwny, prawda?
— Ale ledwie dziś rano powiedział do mnie: „Piękny mamy ranek, panie Sidney”. Ot tak. Zupełnie normalnie. No… jak na Waltera normalnie.
— Prawdę mówiąc, zawsze mnie trochę niepokoiło, jak on rusza oczami. Całkiem jakby się ze sobą nie porozumiewały.
— I zawsze się kręci po budynku.
— Tak, ale przecież jest człowiekiem do wszystkiego…
— Trudno zaprzeczyć!
— To nie Walter — oświadczyła Agnes.
Popatrzyli na nią.
— Powiedział, że jego właśnie ścigają, moja droga.
— Nie wiem, kogo ścigają, ale Walter nie jest Upiorem. To śmieszne, że ktoś mógłby go wziąć za Upiora! — tłumaczyła z zapałem Agnes. — Przecież on by nawet muchy nie skrzywdził! Zresztą widziałam…
— Ale zawsze wydawał mi się trochę… oślizły.
— I podobno często schodzi do piwnic. Po co, pytam? Trzeba otwarcie przyznać: jest szaleńcem.
— Przecież nie zachowuje się jak szaleniec!
— No ale zawsze wygląda, jakby właśnie miał zamiar, musisz przyznać. Pójdę zobaczyć, co się dzieje. Kto idzie ze mną?
Agnes zrezygnowała. To straszne, co właśnie odkryła: są takie chwile, kiedy dowody zostają zdeptane i polowanie trwa.
Klapa odskoczyła. Upiór wyszedł na dach, spojrzał za siebie i zatrzasnął ją z rozmachem. Z dołu dobiegł krótki skowyt.
Potem Upiór przebiegł wzdłuż rynien do parapetu obsadzonego gargulcami, czarno-srebrnymi w blasku księżyca. Wiatr rozwiewał mu pelerynę, gdy sunął po samej krawędzi dachu, aż zeskoczył w pobliżu następnego wyjścia.
Wtedy nagle gargulec przestał być gargulcem, zmieniając się w ludzką postać, która wyciągnęła rękę i zerwała maskę.
Całkiem jakby ktoś odciął nitki…
— Dobry wieczór, pani Weatherwax — powiedział Walter, opadając na kolana.
— Dobry wieczór — odpowiedziała. — Wstań.
Kawałek dalej ktoś zawarczał, a potem w górę wyleciały odłamki klapy.
— Miło tutaj, prawda? — mówiła babcia. — Świeże powietrze i gwiazdy. Zastanawiałam się: w górę czy w dół? Ale na dole są tylko szczury.
Szybkim ruchem chwyciła Waltera pod brodę i uniosła mu głowę. Greebo podciągnął się na dach, z mordem w sercu.
— Jak działa twój umysł, Walterze Plinge? Gdyby twój dom stanął w ogniu, co przede wszystkim próbowałbyś zabrać z pożaru?
Greebo zbliżał się, powarkując. Ogólnie rzecz biorąc, lubił dachy; z nimi łączyło się kilka jego najpiękniejszych wspomnień. Przed chwilą jednak oberwał klapą po głowie i teraz szukał czegokolwiek, czemu mógłby wypruć flaki.
Rozpoznał sylwetkę Waltera Plinge jako człowieka, który dawał mu jedzenie. A obok niego o wiele bardziej niepożądany kształt babci Weatherwax, która kiedyś przyłapała go, jak grzebał w jej ogródku, i kopnęła w czule miejsce.
Walter powiedział coś. Greebo nie zwrócił na to uwagi.
— Dobrze — pochwaliła babcia Weatherwax. — Dobra odpowiedź. Greebo!
Greebo szturchnął Waltera w plecy.
— Chcę mlrrauueka terrraz. Mrr, mrrr…
Babcia wręczyła kotu maskę. W oddali ludzie tupali po schodach i krzyczeli.
— Włóż to. A ty siedź tu cicho, Walterze. Trudno odróżnić jednego człowieka w masce od drugiego. A kiedy zaczną cię gonić, Greebo… niech wiedzą, że nie jest łatwo. Załatw to należycie, a masz u mnie…
— Taauuk, wiaum — odparł niechętnie Greebo, biorąc maskę.
Jak na jednego śledzia, wieczór zapowiadał się długi i męczący.
Ktoś wysunął głowę przez wyłamaną klapę. Światło błysnęło na masce Greeba… i nawet babcia musiała przyznać, że był z niego świetny Upiór. Przede wszystkim jego pole morfogenetyczne próbowało wrócić do stanu równowagi. Pazury w niczym już nie przypominały paznokci.
Prychnął w stronę ludzi wybiegających właśnie z dołu. Stanął na krawędzi dachu, wygiął dramatycznie grzbiet i zeskoczył.
Jedno piętro niżej wyciągnął rękę, chwycił parapet okna i wylądował na głowie gargulca, który powiedział z wyrzutem:
— O, dzefuje, fazo dzefuje.
Ścigający spoglądali za nim z góry. Któryś zdobył jednak płonące pochodnie, ponieważ konwencja jest czasem zbyt silna, by dała się łatwo odrzucić.
Greebo warknął wyzywająco i znowu zeskoczył, przelatując z parapetu poprzez rynnę na balkon. Co chwilę przystawał w dramatycznej pozie, by jeszcze raz warknąć na ścigających.
— Lepiej go gońmy, kapralu de Nobbs — odezwał się jeden z nich, podążający chwiejnie z tyłu.
— Ale lepiej gońmy go, chciałeś powiedzieć, bardzo ostrożnie idąc po schodach na dół. To coś, co wypiłem, nie chce pozostać wypite. Jeszcze trochę biegania, a zrobi się ze mnie budyń.
Inni członkowie grupy pościgowej dochodzili do wniosku, że pogoń po pionowej ścianie budynku nie ma długiej przyszłości. Zawrócili jak jeden tłum; krzycząc i wymachując pochodniami, ruszyli na schody.
Rozstępując się, odsłonili nianię Ogg, z pochodnią w jednej ręce i widłami w drugiej.
— Rabarbar, rabarbar — pomrukiwała, dźgając nimi powietrze.
Babcia podeszła i klepnęła ją w ramię.
— Rabar… A, to ty, Esme. — Niania opuściła narzędzia sprawiedliwej zemsty. — Pilnowałam, żeby wszystko nie wymknęło się spod kontroli. Czy to Greeba przed chwilą widziałam?
— Tak.
— Ajaj, nieźle mu szło. Ale wydawał się trochę zirytowany. Mam nadzieję, że nikomu nic złego się nie przytrafi.
— Gdzie twoja miotła? — spytała babcia.
— W komórce sprzątaczek, za sceną.
— Pożyczę ją, żeby mieć oko na wszystko.
— Zaraz… to przecież mój kot i ja powinnam go pilnować… — zaczęła niania.
Babcia odstąpiła na bok, odsłaniając skulony kształt. Walter siedział, obejmując rękami kolana.
— Ty się zajmiesz Walterem Plinge — powiedziała. — To coś, co wychodzi ci lepiej ode mnie.
— Dobry wieczór, pani Ogg — odezwał się żałośnie Walter.
Niania przyglądała mu się przez chwilę.
— Więc to on jest… To znaczy, że rzeczywiście jest mor…
— A jak myślisz? — przerwała jej babcia.
— Wiesz, kiedy się dobrze zastanowić, to chyba nie jest — uznała niania. — Mogę ci coś powiedzieć na ucho, Esme? Nie powinnam tego mówić przy młodym Walterze.
Czarownice pochyliły głowy. Nastąpiła krótka, szeptana konwersacja.
— Wszystko jest proste, kiedy zna się odpowiedź — stwierdziła babcia. — Niedługo wracam.
Odbiegła. Niania słyszała jeszcze jej kroki na schodach.
Wyciągnęła rękę do Waltera.
— Wstawaj, chłopcze. Najlepiej byłoby teraz znaleźć ci jakieś miejsce, gdzie cię nie znajdą, co?
— Znam ukryte miejsce.
— Znasz?
Walter chwiejnym krokiem przeszedł po dachu do jeszcze jednej klapy. Wskazał ją z dumą.
— To? — zdziwiła się niania. — Na moje oko nie wygląda na bardzo ukrytą.
Walter przyjrzał się zaskoczony. Po chwili jednak uśmiechnął się jak uczony po rozwiązaniu wyjątkowo trudnego równania.
— Jest ukryte tam, gdzie wszyscy widzą, pani Ogg.
Niania przyjrzała mu się czujnie, ale w oczach Waltera dostrzegła tylko nieco szklistą niewinność.
Podniósł klapę i grzecznie wskazał otwór.
— Niech pani zejdzie drabiną pierwsza, żebym nie widział pani reform!
— Bardzo… jesteś uprzejmy.
Po raz pierwszy ktoś powiedział do niej coś takiego.
Młody człowiek czekał cierpliwie, aż stanie na dole drabiny, po czym z wysiłkiem ruszył za nią.
— To stare schody, prawda? — Niania dźgnęła ciemność pochodnią.
— Tak! Biegną cały czas w dół! Oprócz samego dołu, bo tam biegną w górę.
— Ktoś jeszcze o nich wie?
— Upiór, pani Ogg! — odparł Walter, schodząc coraz niżej.
— No tak… — przyznała wolno niania. — A gdzie teraz jest Upiór, Walterze?
— Uciekł!
Podniosła wyżej pochodnię. Z twarzy Waltera nadal nic nie dało się wyczytać.
— A co Upiór tu robi, Walterze?
— Dogląda Opery!
— To bardzo ładnie z jego strony.
Niania zaczęła schodzić; cienie zatańczyły wokół niej. Usłyszała głos Waltera.
— Wie pani, ona zadała mi niemądre pytanie. Bardzo niemądre, każdy głupi by odpowiedział.
— Tak — odpowiedziała, przyglądając się ścianom. — Pewnie o domy w ogniu.
— Tak. Co bym zabrał, gdyby wybuchł pożar.
— Pewnie okazałeś się grzecznym chłopcem i powiedziałeś, że zabrałbyś mamę — domyśliła się niania.
— Nie! Mama sama by się zabrała!
Niania przesunęła dłonią po murze. Kiedy odcinano te schody, prowadzące tu drzwi zostały zabite gwoździami na głucho. Ktoś bywający tutaj, a mający dobre uszy, mógłby wiele usłyszeć…
— No to co byś zabrał, Walterze? — spytała.
— Ogień!
Niania niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w ścianę. Po chwili jej usta rozciągnęły się w uśmiechu.
— Głupi jesteś, Walterze.
— Głupi jak miotła, pani Ogg! — przyznał radośnie Walter.
Ale nie jesteś szaleńcem, myślała niania. Głupi, ale nie szalony. Tak by powiedziała Esme. A bywają gorsze rzeczy.
Greebo pędził Broad Wayem. Nie czuł się już dobrze. Mięśnie drgały dziwnie, a mrowienie u nasady pleców sugerowało, że ogon chciałby odrosnąć. Uszy natomiast zdradzały wyraźną ochotę, by przemieścić się w górę głowy, co zawsze jest krępujące, kiedy zdarza się w towarzystwie.
W jego przypadku towarzystwo znajdowało się jakieś pięćdziesiąt sążni za nim i najwyraźniej zamierzało przemieścić jego uszy na sporą odległość od ich obecnej pozycji. Nie przejmując się skrępowaniem.
W dodatku odległość malała. Greebo był znany z szybkiego biegu, jednak nie wtedy, kiedy co kilka sekund kolana usiłują odwrócić kierunek zginania.
Zwykle gdy był ścigany, wskakiwał na beczkę deszczówki za chatką niani Ogg i przejeżdżał ścigającemu pazurami po nosie, gdy tylko tamten wynurzył się zza węgła. Ponieważ obecnie wymagałoby to pięćsetmilowego skoku, należało szukać innych możliwości.
Przed jednym z domów czekał powóz. Greebo podbiegł, wskoczył na kozioł, chwycił lejce i rzucił okiem na woźnicę.
— Spadauuuj!
Zęby Greeba błysnęły w blasku księżyca. Woźnica wykazał się zdrowym rozsądkiem i chęcią zachowania także zdrowego ciała. Odskoczył do tyłu i zniknął w ciemności.
Konie stanęły dęba i spróbowały z miejsca przejść do galopu. Zwierzęta trudniej oszukać niż ludzi — wiedziały, że to, co siedzi z tyłu, to po prostu bardzo duży kot. Fakt, że miał ludzkie kształty, wcale ich nie uspokajał.
Powóz potoczył się naprzód. Greebo obejrzał się nad drgającym nerwowo ramieniem i drwiąco pomachał łapą tłumowi ludzi z pochodniami. Efekt tak go zachwycił, że wspiął się na rozkołysany dach i dalej szydził z pogoni.
Wszystkie koty mają skłonność, by z bezpiecznego miejsca prychać wyzywająco na przeciwnika. W tych okolicznościach jednak byłoby lepiej, gdyby kocie skłonności obejmowały też umiejętność kierowania.
Koło uderzyło o krawężnik na Mosiężnym Moście; sunęło dalej ze zgrzytem, krzesząc iskry żelazną obręczą. Wstrząsy strąciły Greeba z dachu w połowie gestu. Wylądował na nogach pośrodku ulicy, a przerażone konie pędziły dalej, ciągnąc huśtający się na boki powóz.
Ścigający zatrzymali się.
— Co on teraz robi?
— Stoi.
— Jest sam, a nas jest wielu. Łatwo go pokonamy.
— Dobry pomysł. Na trzy wszyscy się na niego rzucimy, zgoda? Raz… dwa… trzy. — Chwila milczenia. — Nie pobiegłeś!
— Ty też nie!
— Owszem, ale ja liczyłem do trzech.
— Pamiętasz, co spotkało pana Poundera?
— Niby tak… Chociaż nigdy go właściwie nie lubiłem.
Greebo warknął. Z jego ciałem działy się dziwne, łaskoczące rzeczy. Odchylił głowę do tyłu i zaryczał.
— Słuchajcie, w najgorszym razie da radę jednemu z nas, może dwóm…
— Aha. I to ma być dobrze, tak?
— Może coś sobie zrobił, kiedy spadł z powozu…
— Brać go!
Tłum go otoczył. Greebo, walcząc z polem morfogenetycznym kołyszącym się wściekle między jednym gatunkiem a drugim, najbliższemu człowiekowi przyłożył pięścią w twarz, a następnemu rozerwał koszulę czymś, co przypominało raczej wielką łapę z pazurami.
— O szllaaauuu…
Pochwyciło go dwadzieścia rąk. I nagle, w zamieszaniu i ciemności, ręce te trzymały już tylko ubranie i pustkę. Mściwe buty trafiały w powietrze. Pałki, z rozmachem wymierzone w warczącą paszczę, świszczały w mroku, zataczały kręgi i powracały, trafiając swych właścicieli.
— …uuaaauuu!
Niedostrzeżony w tłoku, pocisk szarej sierści z uszami płasko położonymi na głowie wystrzelił spomiędzy poplątanych nóg.
Kopanie i ciosy ustały dopiero wtedy, kiedy stało się jasne, że tłum atakuje już tylko siebie. A ponieważ iloraz inteligencji tłumu równy jest IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników, nikt już nigdy nie zrozumiał, co właściwie się stało. Na pewno otoczyli Upiora i z całą pewnością nie mógł uciec. Pozostała po nim tylko maska i podarty strój wieczorowy. Zatem, rozumował tłum, musiał skończyć w rzece. I dobrze mu tak.
Zadowoleni, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, udali się do najbliższej gospody.
Na ulicy pozostał tylko sierżant hrabia de Tritus i kapral hrabia de Nobbs, którzy dowlekli się na most i obejrzeli strzępy tkaniny.
— Komendant Vimes nie… nie… nie będzie zadowolony — zmartwił się Detrytus. — Lubi, żeby więźniowie byli żywi.
— Racja. Ale tego i tak by przecież powiesili — zauważył Nobby, usiłując stanąć prosto. — A tutaj załatwili egzekucję… bardziej demokratycznie. Poza tym to spora oszczędność na sznurze, nie mówiąc już o zużyciu zamków i kluczy.
Detrytus poskrobał się po głowie.
— Czy nie powinno być śladów krwi?
Nobby spojrzał na niego spode łba.
— Nie mógł uciec — przypomniał. — Więc nie zadawaj takich pytań.
— Tylko że jak się człowieka odpowiednio mocno walnie, to cieknie i plami wszystko dookoła.
Nobby westchnął. Takich to ludzi przyjmują ostatnio do straży… Muszą we wszystkim szukać tajemnicy. Z dawnymi kumplami i przy dawnej nieoficjalnej polityce niezaangażowania rzuciliby ludziom szczere „Dobra robota, chłopcy” i wcześniej skończyli pracę. Ale teraz stary Vimes awansował na komendanta i zatrudniał ludzi, którzy bez przerwy zadawali pytania. Udzieliło się to nawet Detrytusowi, który przez inne trolle uważany był za ciemnego jak martwy świetlik.
Detrytus schylił się i podniósł opaskę na oko.
— No to co myślisz? — zapytał z wyższością Nobby. — Zmienił się w nietoperza i odleciał?
— Ha! Tak nie myślę, bo to jest niepijne… niespalne… niespójne ze pół… współczesnymi metodami policyjnymi — odparł Detrytus.
— A ja myślę — rzekł Nobby — że jeśli wykluczy się to, co niemożliwe, to, co pozostanie, choćby było mało prawdopodobne, nie jest warte łażenia po ulicy w zimną noc i kombinowania, kiedy przecież można przez ten czas wlać w siebie solidnego drinka. Chodź. Chcę spróbować nogi tego słonia, co mnie ugryzł.
— To była ironia?
— To była metafora.
Detrytus, nie mogąc ułożyć tego, co technicznie należałoby nazwać myślami, trącił stopą kawałek podartego ubrania.
Coś otarło mu się o nogę. To był kot — wystrzępione uszy, jedno zdrowe oko, pyszczek jak porośnięta sierścią pięść.
— Dobry wieczór, kotku — powiedział troll.
Kot przeciągnął się i wyszczerzył zęby.
— Spadauuj, glinoouu.
Detrytus zamrugał niepewnie. Nie istnieją trollowe koty, więc on sam nigdy nie widział kota, dopóki nie przybył do Ankh-Morpork i nie odkrył, że są bardzo trudne w jedzeniu. Nigdy też nie słyszał, żeby mówiły. Z drugiej strony świadom był swojej reputacji najgłupszej osoby w mieście; nie chciał wyrażać zdziwienia gadającym kotem, by się nie okazało, że koty mówią przez cały czas, o czym wiedzą wszyscy oprócz niego.
W rynsztoku, kilka stóp dalej, leżało coś białego. Podniósł to ostrożnie. Wyglądało jak maska, jaką nosił Upiór.
Był to prawdopodobnie Ślad.
— Hej, Nobby! — Detrytus zamachał tym czymś.
— Dziękuję. — Coś nadleciało nagle, wyrwało maskę z trollowej dłoni i odfrunęło w noc.
Kapral Nobbs obejrzał się.
— Tak?
— Eee… Jak duże są ptaki? Normalnie.
— U licha, nie wiem. Niektóre małe, niektóre wielkie. A bo co?
Detrytus possał palec.
— Nic takiego — odparł. — Jest żem za mądry, żeby się dziwić całkiem normalnym rzeczom.
Coś mlasnęło pod stopą.
— Mokro tutaj, Walterze — zauważyła niania Ogg.
Powietrze było ciężkie i stęchłe. Zdawało się, że wyciska światło z pochodni. Płomień miał ciemną obwódkę.
— Już niedaleko, pani Ogg.
W ciemności zadzwoniły klucze, zgrzytnęły zawiasy.
— Znalazłem to. Tajemna grota Upiora!
— Tajemna grota, tak?
— Musi pani zamknąć oczy! Musi pani zamknąć oczy! — powtarzał z naciskiem Walter.
Niania posłuchała, ale choć trochę jej było wstyd, wciąż mocno ściskała pochodnię — na wszelki wypadek.
— A sam Upiór tam jest? — zapytała.
— Nie!
Zagrzechotały zapałki, zaszurały kroki, a potem…
— Może już pani otworzyć!
Niania posłuchała.
Kolory i światła rozmyły się na chwilę, potem wyostrzyły, najpierw w oczach, a po chwili również w mózgu.
— Ojej… — szepnęła. — A niech mnie…
Były tu świece — te duże i płaskie, używane do oświetlania sceny; pływały w płytkich misach. Dawały łagodny blask, który falował na ścianach niczym dusza wody.
Połyskiwał na dziobie wielkiego łabędzia. Lśnił w oku rozpadającego się smoka.
Niania Ogg obracała się powoli. Nie była znawczynią opery, ale czarownice szybko przyswajają informacje… Tam leżał skrzydlaty hełm noszony przez Hildabrunę w „Pierścieniu Nibelungingungów”, tutaj słup malowany w pasy z „Cyrulika pseudopolijskiego”, tam pantomimiczny koń z zabawną klapą z „Magicznego piccolo”, tu znowu…
…tu była cała opera zwalona w stosy. Kiedy już wzrok objął wszystko, zaczynał dostrzegać łuszczącą się farbę, pokruszony gips i ogólną atmosferę powolnego pleśnienia. Zniszczone rekwizyty i wytarte kostiumy zostały tu wyrzucone, bo nikt ich nie chciał trzymać nigdzie indziej.
Ktoś jednak chciał je mieć właśnie tutaj. Kiedy wzrok zarejestrował już rozpad, zauważał niewielkie łaty niedawnych napraw, plamy świeżej farby.
Na niewielkiej powierzchni w środku, której nie zajmowały, stało coś podobnego do biurka. Po chwili niania uświadomiła sobie, że jest tam klawiatura, stołek, a na wierzchu leżą równe stosiki papieru.
Walter obserwował ją z szerokim, dumnym uśmiechem.
— To fisharmonia, prawda? — domyśliła się. — Małe organy?
Podniosła plik kartek. Poruszała wargami, odczytując staranne, ozdobne pismo.
— Opera o kotach? — zdziwiła się. — Nigdy w życiu nie słyszałam o takiej operze.
Pomyślała chwile, po czym dodała w myślach: Ale dlaczego nie? Doskonały pomysł. Żywoty kotów są jak opery, jeśli się dobrze zastanowić.
Przejrzała pozostałe pliki.
— „Burzowa piosenka”? „Oś Side Story”? „Klucznicy”? Co to za jedni? „Siedem krasnoludów dla siedmiu innych krasnoludów”? Co to jest, Walterze?
Usiadła na stołku i wcisnęła kilka spękanych pożółkłych klawiszy poruszających się z wyraźnym zgrzytem. Pod fisharmonią sterczała para dużych pedałów. Trzeba je było naciskać, co pompowało miechy, a wtedy te klawisze pozwalały wydobyć coś, co tak się miało do muzyki organowej, jak „choroba” do przekleństw.
Więc tutaj siadywał Wal… tutaj siadywał Upiór, myślała niania. Pod sceną, wśród niepotrzebnych resztek dawnych spektakli; w dole, pod wielką salą bez okien, gdzie noc po nocy odbijały się echem muzyka, pieśni i szalejące emocje; nigdy nie uciekały, nigdy nie zamierały do końca. Upiór pracował tutaj z umysłem otwartym jak studnia, która wypełnia się operami. Opery wpadają przez uszy, a potem coś innego wydobywa się z umysłu.
Niania kilka razy przycisnęła pedały. Powietrze zasyczało, uchodząc z nieszczelnych szwów. Zagrała na próbę kilka nut — tony były piskliwe. Jednakże, myślała, czasami to stare kłamstwo jest prawdą i rozmiar naprawdę się nie liczy. Liczy się to, czego człowiek nim dokonuje.
Walter patrzył na nią wyczekująco.
Sięgnęła po następny plik kartek i spojrzała na pierwszą stronę. Ale Walter pochylił się i wyrwał jej rękopis.
— Ten nie jest skończony, pani Ogg.
W Operze wciąż panowało wzburzenie. Połowa widzów wyszła na zewnątrz, druga połowa czekała w środku, na wypadek gdyby miało jeszcze się zdarzyć coś interesującego. Orkiestra zbiła się w ciasną grupę w kanale i planowała żądanie specjalnej premii za Bycie Zdenerwowanym Przez Upiora. Kurtyna była zaciągnięta. Niektórzy członkowie chóru pozostali na scenie, reszta wybiegła, by wziąć udział w pościgu. Atmosfera wydawała się naelektryzowana, jak zwykle, kiedy w normalnym cywilizowanym życiu nagle zdarzy się krótkie spięcie.
Agnes gorączkowo wysłuchiwała jednej plotki za drugą. Upiór został schwytany i był nim Walter Plinge. Upiór został schwytany przez Waltera Plinge. Upiór został schwytany przez kogoś innego. Upiór nie został schwytany i uciekł. Upiór zginął.
Wszędzie wybuchały spory.
— Wciąż nie mogę uwierzyć, że to Walter. Przecież… na bogów, Walter?!
— Co z przedstawieniem? Nie możemy przerwać! Nigdy nie przerywamy przedstawienia, nawet kiedy ktoś umrze!
— Ale przerywaliśmy, kiedy ktoś umierał…
— Tylko na czas potrzebny, żeby znieść ciało ze sceny.
Agnes weszła za kulisę i nadepnęła na coś.
— Przepraszam — rzuciła odruchowo.
— To tylko moja stopa — odpowiedziała babcia Weatherwax. — Jak tam? Podoba ci się życie w wielkim mieście, Agnes Nitt?
Agnes odwróciła się.
— Och… Dobry wieczór, babciu — wymamrotała. — I tutaj nie jestem Agnes, będę wdzięczna za pamięć — dodała odrobinę pewniej.
— To dobra praca, być głosem kogoś innego?
— Robię to, co chcę robić — odparła Agnes. Wyprostowała się na pełną szerokość. — I nie możesz mi przeszkodzić!
— Ale nie należysz do nich, prawda? — zapytała uprzejmie babcia. — Próbujesz, ale cały czas odkrywasz, że obserwujesz siebie obserwującą ludzi. Mam rację? Nigdy do końca w nic nie wierzysz? Myślisz niewłaściwe myśli?
— Dość!
— Aha. Tak sądziłam.
— Nie mam zamiaru zostać czarownicą, uprzejmie dziękuję.
— Spokojnie. Nie masz się co irytować, bo przecież wiesz, że tak się stanie. Zostaniesz czarownicą, ponieważ czarownicą jesteś, a jeśli teraz odwrócisz się od niego, to nie wiem, co czeka biednego Waltera Plinge.
— On nie zginął?
— Nie.
Agnes zawahała się.
— Wiedziałam, że to on jest Upiorem — powiedziała. — Ale potem zobaczyłam, że nie może nim być.
— Aha… — mruknęła babcia. — Uwierzyłaś w świadectwo własnych oczu, co? W takim miejscu?
— Jeden z maszynistów mówił przed chwilą, że zapędzili go na dach, potem ścigali po ulicach, a w końcu zatłukli na śmierć.
— No cóż — westchnęła babcia. — Nie zajdziesz daleko, jeśli będziesz wierzyła we wszystko, co usłyszysz. Co wiesz?
— Co to znaczy: co wiesz?
— Nie próbuj się mądrzyć, moja panno!
Agnes spojrzała na minę babci i zrozumiała, że lepiej ustąpić.
— Wiem, że to on jest Upiorem — wyznała.
— Słusznie.
— Ale widzę też, że nie może nim być.
— Tak?
— I wiem… Jestem pewna, że nie chciał nikogo skrzywdzić.
— Brawo. Dobra robota. Walter może i nie odróżnia prawa od lewa, ale odróżnia prawo od bezprawia. — Babcia zatarła ręce. — No to jesteśmy w domu i szukamy czystego ręcznika, co?
— Jak to? Niczego nie rozwiązałaś!
— Ależ tak. Wiem, że to nie Walter mordował tych ludzi, więc teraz musimy odkryć, kto to zrobił. Proste.
— Gdzie jest teraz Walter?
— Niania Ogg gdzieś go ukryła.
— Jest sama?
— Przecież mówię, że ma ze sobą Waltera.
— Ale… no, on naprawdę jest trochę dziwaczny.
— Tylko tam, gdzie to widać.
Agnes westchnęła. Chciała powiedzieć, że to nie jej problem, lecz uświadomiła sobie, że nie warto nawet próbować. Wiedza niczym bezczelny intruz tkwiła w jej umyśle. Cokolwiek się stanie, to rzeczywiście jest jej problem.
— No dobrze — ustąpiła. — Pomogę ci, jeśli zdołam, ponieważ tu jestem. Ale potem… koniec! Potem dacie mi spokój! Obiecujesz?
— Naturalnie.
— No to… to dobrze… — Agnes urwała nagle. — O nie! — zawołała. — To było za łatwe. Nie ufam ci.
— Nie ufasz mi? — zdziwiła się babcia. — Chcesz powiedzieć, że mnie nie ufasz?
— Tak. Nie. Znajdziesz sposób, żeby się wykręcić.
— Nigdy się nie wykręcam — oświadczyła babcia. — To niania Ogg uważa, że powinnyśmy mieć trzecią czarownicę. Moim zdaniem życie i tak jest trudne, nawet bez jakiejś dziewuchy, która pęta się pod nogami tylko dlatego, że jej zdaniem dobrze wygląda w spiczastym kapeluszu.
Przez chwilę trwała cisza. Potem odezwała się Agnes.
— Ta sztuczka też na mnie nie działa. Ty mówisz, że jestem za głupia na czarownicę, ja mówię, że nie, wcale nie, a ty znowu wygrywasz. Wolę raczej być głosem kogoś innego niż starą wiedźmą bez żadnych przyjaciół, której wszyscy się boją, choć jest tylko trochę sprytniejsza od innych i w ogóle nie uprawia żadnej prawdziwej magii…
Babcia słuchała, przechylając głowę.
— Zgoda. Kiedy to się skończy, pozwolę ci pójść własną drogą. Nie będę cię zatrzymywać. A teraz pokaż mi, jak trafić do gabinetu pana Kubła…
Niania uśmiechnęła się swym uśmiechem pomarszczonego jabłka.
— Oddaj mi to, Walterze. Proszę. Nic się przecież nie stanie, jeśli pozwolisz mi to obejrzeć. Starej niani można.
— Nie wolno oglądać, dopóki nie skończone!
— No wiesz… — rzekła niania, sama siebie nienawidząc za to zrzucenie bomby atomowej. — Na pewno twoja mama nie chciałaby usłyszeć, że byłeś niegrzecznym chłopcem.
Wyraz twarzy Waltera zmieniał się błyskawicznie, gdy próbował poradzić sobie z kilkoma emocjami naraz. Wreszcie, bez słowa, wcisnął jej plik kartek. Ręce drżały mu z napięcia.
— Dobry chłopak — pochwaliła go niania.
Przejrzała kilka początkowych stron, po czym przesunęła je bliżej światła.
— Hmm…
Pedałowała chwilę, a następnie lewą ręką zagrała na fisharmonii kilka nut. Była to większość tych, jakie potrafiła przeczytać. Tworzyły prosty, krótki temat, jaki można wygrać na klawiaturze jednym palcem.
— Czekaj…
Poruszała wargami, czytając opis.
— Walterze — zaczęła. — Czy to nie jest opera o Upiorze, który mieszka w gmachu Opery? — Przewróciła stronę. — Bardzo jest sprytny i elegancki. Widzę, że ma sekretną grotę…
Zagrała kolejny krótki riff.
— Muzyka wpada w ucho…
Czytała dalej, co chwilę powtarzając głośno „no, no” albo „laboga”. Od czasu do czasu rzucała Walterowi pełne podziwu spojrzenie.
— Zastanawiam się, czemu Upiór to napisał, Walterze — odezwała się po chwili. — Dość spokojny z niego typ, prawda? Wszystko wkłada w muzykę.
Walter wpatrywał się w swoje nogi.
— Będą bardzo duże kłopoty, pani Ogg.
— Ja i babcia na pewno jakoś wszystko uporządkujemy.
— Nieładnie jest mówić kłamstwa.
— Raczej nie — zgodziła się niania, która do tej chwili nigdy się tym nie przejmowała.
— Nie byłoby dobrze, gdyby mama straciła pracę.
— Nie byłoby dobrze, rzeczywiście.
Nianię Ogg ogarnęło niejasne uczucie, że Walter usiłuje jej coś przekazać.
— Hm… A jakie kłamstwa nieładnie by było mówić, Walterze?
Walter wytrzeszczył oczy.
— Kłamstwa… o tym co się widzi, pani Ogg. Nawet jak się to zobaczyło!
Niania uznała, że pora chyba zaprezentować Oggistyczny punkt widzenia.
— Można mówić kłamstwa, jeśli nie myślisz kłamstw — oświadczyła.
— On powiedział, że jak powiem, to mama straci pracę, a mnie zamkną w więzieniu!
— Tak powiedział? A co to za on, ten on?
— Upiór, pani Ogg!
— Wydaje mi się, że babcia powinna ci się dokładnie przyjrzeć, Walterze. Moim zdaniem umysł ci się poplątał jak kłębek wełny, co upadł na podłogę. — Niania w zadumie pedałowała fisharmonią. — Czy to ten Upiór, który pisał tę muzykę?
— Niedobrze jest mówić kłamstwa o pokoju z workami, pani Ogg.
Aha, pomyślała niania.
— To tutaj na dole, prawda?
— On powiedział, że mam nikomu nie mówić!
— Kto taki?
— Upiór, pani Ogg!
— Przecież ty je… — zaczęła niania, po czym spróbowała innego podejścia. — Ale ja nie jestem nikim — powiedziała. — Zresztą gdybyś poszedł do tego pokoju z workami, a ja szłabym za tobą, właściwie nikomu nie powiesz. Prawda? To nie twoja wina, że idzie za tobą jakaś staruszka.
Twarz Waltera wyrażała udrękę niezdecydowania, ale choć jego myśli bywały splątane, nie mogły dorównać kuszącej obłudzie niani. Stanął wobec umysłu, który uznawał za punkt odniesienia prawdę, ale na pewno nie kajdany. Niania Ogg potrafiłaby przeprowadzić swe myśli przez korkociąg w czasie huraganu, i to bez dotykania brzegów.
— Zresztą na pewno nic nie zaszkodzi, jeśli to będę ja — dodała dla porządku. — Prawdopodobnie chciał powiedzieć „oprócz pani Ogg”, ale zapomniał.
Walter bardzo powoli sięgnął po świecę. Bez słowa podszedł do drzwi i zanurzył się w wilgotny mrok piwnic.
Niania Ogg ruszyła za nim. Jej buty mlaskały cicho w błocie.
Droga nie wydawała się długa. Niania miała wrażenie, że nie znajdują się już pod gmachem Opery, ale trudno było to ocenić. Cienie tańczyły wokół; przechodzili przez pomieszczenia jeszcze ciemniejsze i bardziej wilgotne niż te, które opuścili. Walter zatrzymał się przed stosem gnijącego drewna i odciągnął na bok parę zmurszałych desek.
Pod spodem leżało kilka równo ułożonych worków.
Niania kopnęła jeden z nich. Pękł.
W migotliwym blasku świecy widziała tylko iskierki światła, gdy przez rozdarcie wylała się ciężka kaskada; jednak z niczym nie można pomylić metalicznego brzęku bardzo dużej sumy pieniędzy. Wielkiej sumy pieniędzy. Dość wielkiej, by wyraźnie zasugerować, że należą albo do złodzieja, albo do wydawcy — a w pobliżu nie zauważyła żadnych książek.
— Co to jest, Walterze?
— To pieniądze Upiora, pani Ogg!
W przeciwległym rogu pomieszczenia w podłodze był kwadratowy otwór; kilka cali niżej lśniła powierzchnia wody. Obok stały różnego rodzaju pojemniki: stare puszki, wyszczerbione miski i inne, podobne. Z każdego sterczał patyk, czy może martwy krzak.
— A to, Walterze? Co to takiego?
— Krzewy róż, pani Ogg!
— Tutaj? Przecież nic nie uro…
Niania urwała.
Chlupiąc butami w błocie, podeszła do naczyń. Wypełniało je błoto zeskrobane z podłoża. Martwe łodygi lśniły od wilgoci.
Oczywiście, nic tu nie może urosnąć. Brakuje światła. Wszystko, co rośnie, potrzebuje czegoś, czym może się żywić. Ale… Przysunęła świecę bliżej i powąchała… Tak. Zapach był bardzo delikatny, ale wyczuwalny. Róże w ciemności.
— Niech mnie licho, Walterze Plinge — powiedziała. — Jesteś niewyczerpanym źródłem niespodzianek!
Na biurku pana Kubła leżały stosy ksiąg.
— To, co robisz, babciu, jest złe — oznajmiła Agnes.
Babcia uniosła głowę.
— Znaczy, tak złe jak przeżywanie życia innych ludzi za nich? — spytała. — Prawdę mówiąc, może być jeszcze coś gorszego: przeżywanie życia innych ludzi dla siebie. Aż tak złe?
Agnes milczała. Babcia Weatherwax nie mogła przecież wiedzieć.
Babcia tymczasem wróciła do ksiąg.
— Zresztą to tylko wydaje się złe. Pozory mogą mylić — stwierdziła. — Lepiej pilnuj korytarza.
Przerzucała strzępy porwanych kopert i zabazgrane karteczki, które najwyraźniej były operowym odpowiednikiem normalnych rachunków. Panował w nich straszny bałagan. Właściwie nawet więcej niż bałagan. Zbyt wiele bałaganu, by był prawdziwy, ponieważ w prawdziwym bałaganie zdarzają się spójne fragmenty, coś, co można by nazwać przypadkowym porządkiem. Tutaj miała do czynienia z bałaganem całkowicie chaotycznym, co sugerowało, że ktoś świadomie postanowił być bałaganiarzem.
Na przykład księgi obrachunkowe. Wypełniały je rzędy i kolumny drobnych znaków, ale ktoś stwierdził, że nie warto inwestować w poliniowany papier, a pismo miał trochę nierówne. Po lewej stronie kartki znalazło się czterdzieści linijek, ale pozostało tylko trzydzieści sześć, kiedy dotarły do drugiego brzegu. Trudno było to zauważyć, gdyż oczy zaczynały łzawić.
— Co robisz, babciu? — spytała Agnes, odwracając się od korytarza.
— Zadziwiające! — odparła babcia. — Niektóre wydatki zapisane są dwukrotnie. Wydaje się, że mam tu stronę, gdzie ktoś dodał miesiąc, a odjął godzinę!
— Myślałam, że nie lubisz książek.
— Nie lubię — przyznała babcia, przewracając kartkę. — Potrafią patrzeć ci prosto w twarz, a mimo to kłamać. Ile smyków macie w zespole?
— O ile pamiętam, w orkiestrze gra dziewięciu skrzypków — odparła Agnes.
Babcia nie zwróciła chyba uwagi na tę poprawkę.
— To ciekawe — mruknęła, nie odwracając głowy. — Wychodzi na to, że dwunastu pobiera pensję, ale trzech jest na drugiej stronie, więc można nie zauważyć. — Wyprostowała się i z satysfakcją zatarła ręce. — Chyba że ktoś ma naprawdę dobrą pamięć.
Przesunęła kościstym palcem wzdłuż następnej chwiejnej kolumny.
— Co to jest mechanizm zapadkowy?
— Nie wiem!
— Tu stoi: „Naprawa mechanizmu zapadkowego, nowe sprężyny do zębatki obrotowej, przegląd. Sto sześćdziesiąt dolarów i sześćdziesiąt trzy pensy”. Ha!
Polizała palec i przeszła do kolejnej strony.
— Nawet niania lepiej sobie radzi z liczbami — stwierdziła. — Żeby być tak fatalnym w liczeniu, ktoś musi być naprawdę dobry. Nic dziwnego, że Opera nigdy nie zarabia pieniędzy. Równie dobrze można by nosić wodę sitem.
Agnes wskoczyła do pokoju.
— Ktoś idzie!
Babcia zdmuchnęła lampę.
— Wchodź za zasłonę — poleciła.
— A co z tobą?
— Och… postaram się nie rzucać w oczy.
Agnes podbiegła do okna, po czym odwróciła się, by spojrzeć na babcię stojącą przy kominku.
Stara czarownica jakby się rozpływała. Nie zniknęła. Po prostu wtapiała się w otoczenie. Ręka powoli stała się częścią półki nad kominkiem. Fałda sukni była fragmentem cienia. Łokieć zmienił się w szczyt oparcia krzesła tuż za nią. Twarz zlała się z wazonem wyblakłych kwiatów.
Wciąż tam była — jak ta starucha w obrazkowej zagadce, którą czasem drukowali w Almanachu. Można było na nim zobaczyć starą kobietę albo młodą dziewczynę, ale nie obie naraz, gdyż jedna z nich złożona była z cieni drugiej. Babcia Weatherwax stała przy kominku, ale dało się ją zauważyć tylko wtedy, gdy człowiek wiedział, że tam stoi.
Agnes mrugnęła… i teraz widziała już tylko cienie, krzesło i kominek.
Drzwi się otworzyły. Skryła się za kotarą; miała uczucie, że jest widoczna niczym truskawka w gulaszu, że zdradzi ją łomot bijącego serca.
Drzwi zamknęły się ostrożnie — zamek ledwie szczęknął. Kroki zastukały po podłodze. Drewniane skrobnięcie mogło być dźwiękiem odsuwanego fotela.
Trzask i szum to pewnie zapalana zapałka. Brzęk — to unoszony szklany klosz lampy…
Wszelkie odgłosy ucichły.
Agnes skuliła się; wszystkie mięśnie nagle krzyknęły z napięcia. Lampa nie została zapalona — zauważyłaby światło obok kotary.
Ktoś tam nie wydawał żadnego dźwięku.
Ktoś tam nagle stał się podejrzliwy.
Deski podłogi zatrzeszczały baaardzo pooowoooli, jakby ktoś przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę.
Ogarnęło ją przemożne uczucie, że musi krzyknąć, bo wysiłek zachowania ciszy doprowadzi ją do eksplozji. Klamka okna za plecami, przed chwilą ledwie wyczuwalny punkt ucisku, teraz całkiem poważnie usiłował stać się elementem jej życia. W ustach zaschło jej tak, że gdyby próbowała przełknąć ślinę, szczęka zgrzytnęłaby jak nieoliwione zawiasy.
To nie mógł być nikt, kto miałby prawo tu przebywać. Ludzie, którzy mają prawo znajdować się w jakimś miejscu, poruszają się hałaśliwie.
Klamka okienna szukała coraz bardziej osobistego kontaktu.
Trzeba myśleć o czymś innym…
Zasłona się poruszyła. Ktoś stał po drugiej stronie.
Gdyby gardło nie było tak wyschnięte, mogłaby spróbować krzyknąć.
Czuła czyjąś obecność przez tkaninę. Lada chwila ten ktoś szarpnie zasłonę.
Skoczyła, czy też wykonała ruch tak bliski skoku, jak tylko potrafiła, coś w rodzaju pionowego przesunięcia; szarpnęła zasłonę w bok, zderzyła się ze szczupłym człowiekiem i wylądowała na podłodze w plątaninie kończyn i rozdzieranego aksamitu.
Nabrała tchu i przycisnęła do podłogi szarpiący się tobół.
— Zacznę krzyczeć — ostrzegła. — A wtedy bębenki wypłyną ci nosem!
Szarpanie ustało.
— Perdita? — zabrzmiał zduszony głos.
Nad nią drążek zasłon opadł z jednego końca i mosiężne pierścienie zaczęły kolejno zsuwać się na podłogę.
Niania wróciła do worków. Każdy z nich wypchany był twardymi, okrągłymi przedmiotami, które brzęczały cicho pod naciskiem badawczego palca.
— To bardzo dużo pieniędzy, Walterze — stwierdziła ostrożnie.
— Tak!
Jeśli chodzi o pieniądze, niania bardzo łatwo traciła rachubę — co nie znaczy, że jej nie interesowały. Po prostu od pewnego poziomu stawały się czymś jak ze snu. Była pewna tylko jednego: od kwoty, jaką tu widziała, każdemu opadłyby majtki.
— Podejrzewam — rzekła — że gdybym spytała, skąd się tu wzięły, powiedziałbyś, że to Upiór. Prawda? Tak samo jak róże?
— Tak, pani Ogg!
Spojrzała na niego zatroskana.
— Nic ci się tutaj nie stanie? — spytała. — Będziesz tu siedział cichutko? Muszę chyba pomówić z kilkoma osobami.
— Gdzie jest mama, pani Ogg?
— Twoja mama śpi spokojnie, Walterze.
To chyba go uspokoiło.
— Zostaniesz w swoim… w tamtej sali?
— Tak!
— Grzeczny chłopak.
Raz jeszcze spojrzała na worki pieniędzy. Pieniądze oznaczały kłopoty.
Agnes usiadła.
André uniósł się na łokciach i ściągnął z twarzy zasłonę.
— Co ty tu robisz, u demona? — zapytał.
— Ja… zaraz, jak to? Co ja tu robię?! To ty się skradałeś!
— A ty się chowałaś za kotarą! — André wstał i zaczął szukać zapałek. — Kiedy następnym razem zdmuchniesz lampę, pamiętaj, że ona ciągle będzie ciepła.
— Byłyśmy tu… w ważnych sprawach.
Rozjarzyła się lampa. André obejrzał się zaskoczony.
— Wy? — zapytał.
Agnes kiwnęła głową i spojrzała na babcię. Czarownica nie poruszyła się; sporego wysiłku wymagało dostrzeżenie jej wśród przypadkowych kształtów i cieni.
André chwycił lampę i postąpił o krok.
Cienie się przesunęły.
— Ktoś tu jest?
Agnes przeszła przez pokój i machnęła ręką w powietrzu. Było oparcie krzesła, był wazon, było… nie, nie było nic więcej.
— Przecież stała tutaj!
— Upiór, co? — mruknął ironicznie André.
Agnes cofnęła się.
Światło lampy trzymanej poniżej twarzy wywiera dziwny efekt. Cienie są nie takie, jak trzeba, zęby wydają się większe… Agnes uświadomiła sobie nagle, że jest w pokoju sam na sam z człowiekiem, którego twarz nagle przybrała wygląd o wiele groźniejszy niż przed chwilą.
— Proponuję — rzekł — żebyś zaraz wróciła na scenę. Dobrze? To najlepsze, co możesz zrobić. I nie mieszaj się do spraw, które cię nie dotyczą. I tak już narozrabiałaś.
Lęk nie opuścił Agnes, ale znalazł sposób, by przemienić się w gniew.
— Nie muszę cię słuchać! Przecież to ty możesz być Upiorem!
— Doprawdy? A mnie ktoś mówił, że to Walter Plinge — odparł André. — Ilu osobom to powiedziałaś? Bo teraz, jak się okazuje, Walter Plinge nie żyje…
— Właśnie że żyje!
Wyrzuciła te słowa, nim zdążyła się powstrzymać. Wypowiedziała je tylko po to, by zetrzeć z jego twarzy wyraz szyderstwa. To się jej udało. Ale wyraz, który pojawił się po nim, wcale nie był lepszy.
Zatrzeszczała podłoga.
Obejrzeli się oboje.
W rogu pokoju stał wieszak, tuż obok biblioteczki. Wisiało na nim kilka płaszczy i szali. Z pewnością tylko dziwnie padające cienie sprawiały, że o, z takiego kąta, wyglądał jak stara kobieta. Albo…
— Przeklęta podłoga — mruknęła babcia, wypływając na pierwszy plan. Odsunęła się od płaszczy.
Jak później tłumaczyła Agnes, nie chodzi o to, że była niewidzialna. Po prostu stała się fragmentem tła do chwili, gdy znowu nie wystąpiła naprzód; była tam, a jednak jej nie było. Wcale się nie wyróżniała. Pozostawała niewidoczna, jak najlepsi kamerdynerzy.
— Jak pani tu weszła? — zdumiał się André. — Sprawdziłem pokój!
— Zobaczyć znaczy uwierzyć — odpowiedziała chłodno. — Oczywiście, kłopot polega na tym, że również uwierzyć znaczy zobaczyć, a tego mamy ostatnio aż nazbyt wiele. Do rzeczy. Wiem, że nie jesteś Upiorem. Kim więc jesteś, że zakradasz się do miejsc, gdzie nie powinieneś wchodzić?
— Mógłbym zapytać panią o to…
— Mnie? Jestem czarownicą i jestem w tym dobra!
— Ona jest, no, z Lancre. Ja też stamtąd pochodzę — wymamrotała Agnes, usiłując dokładnie przyjrzeć się własnym stopom.
— Tak? Ale to nie ta, która napisała książkę? — upewnił się André. — Słyszałem, jak ludzie rozmawiają o…
— Nie! Jestem o wiele gorsza od tamtej, rozumiesz?
— Jest gorsza — przyznała Agnes.
André spojrzał na babcię z miną człowieka, który stara się zważyć swoje szanse. Musiał uznać, że kołyszą się pod sufitem.
— Ja… włóczę się po ciemnych zakamarkach i szukam kłopotów — oświadczył.
— Doprawdy? — rzuciła gniewnie babcia. — Jest pewne brzydkie słowo określające takich ludzi.
— Owszem, jest — zgodził się André. — Policjant.
Niania Ogg wyszła schodami z piwnicy. W zadumie rozcierała podbródek. Muzycy i śpiewacy wciąż kręcili się po scenie, niepewni, co będzie dalej. Upiór miał dość przyzwoitości, by pozwolić się ścigać i zabić w czasie przerwy. W teorii oznaczało to, że nie ma powodów, by nie miał nastąpić trzeci akt — gdy tylko Herr Trubelmacher przeczesze pobliskie bary i zapędzi orkiestrę z powrotem.
Tak, myślała niania; musi trwać. To jak cisza przed burzą albo… albo jak kochać się z kimś. Tak, to o wiele bardziej Oggistyczne porównanie. Człowiek wkładał w to wszystko, czym dysponował, aż wcześniej czy później nadchodził moment, kiedy musiał kontynuować, bo nie mógł sobie nawet wyobrazić, że przestanie. Dyrekcja mogłaby odjąć po parę dolarów z ich honorariów, a oni dalej by występowali. I wszyscy o tym wiedzieli. Występowaliby dalej…
Znalazła drabinę i wolno zaczęła się wspinać w przestrzeń komina scenicznego.
Nie miała pewności. A musiała ją mieć.
Na poddaszu było pusto. Niania przeszła ostrożnie pomostem i znalazła się nad widownią. Gwar rozmów docierał tu przez strop pod nią, nieco przytłumiony.
Światło padało z dołu w miejscu, gdzie znikała w otworze gruba lina żyrandola. Niania przestąpiła klapę w suficie i spojrzała w dół.
Żar niemal przypalił jej włosy. Kilka łokci niżej płonęły setki świec.
— Straszne, gdyby to wszystko spadło — powiedziała cicho. — Cały budynek zająłby się jak stóg siana.
Podążyła wzrokiem wzdłuż sznura, aż do miejsca gdzie był do połowy przecięty. Nigdy by nie zauważyła, gdyby nie spodziewała się czegoś takiego.
Opuściła wzrok, przeszukując ciemną podłogę, aż odkryła coś ukrytego w kurzu.
Za nią cień pośród cieni stanął na nogi, wyprostował się i ruszył biegiem.
— Znam policjantów — oświadczyła babcia Weatherwax. — Mają wielkie hełmy, wielkie stopy i widać ich na milę. Dwóch chodzi teraz za sceną. Każdy pozna, że to policjanci. Ty nie wyglądasz na takiego. — Obracała w palcach jego odznakę. — Wcale mi się nie podoba pomysł tajnych policjantów — stwierdziła. — Po co komu tajni policjanci?
— Ponieważ czasami zdarzają się tajni przestępcy.
Babcia uśmiechnęła się niemal.
— To fakt — przyznała. Przyjrzała się małym literom na odznace. — Tu jest napisane „Chłopaki z Kablowej”.
— Nie ma nas wielu — wyjaśnił André. — Dopiero zaczęliśmy. Komendant Vimes uznał, że skoro niewiele można zrobić w sprawie Gildii Złodziei i Gildii Skrytobójców, powinniśmy szukać innych przestępstw. Przestępstw ukrytych. Do takich potrzebni są strażnicy… o innych umiejętnościach. A ja całkiem nieźle gram na fortepianie…
— A jakież to umiejętności ma tamten troll i krasnolud? — zdziwiła się babcia. — Według mnie potrafią tylko stać i rzucać się w oczy, jak głu… Aha! No tak!
— Właśnie. I nawet nie wymagali specjalnego szkolenia. Komendant Vimes uznał, że to najbardziej rzucający się w oczy policjanci, jakich można sobie wyobrazić. Nawiasem mówiąc, kapral Nobbs ma dokumenty stwierdzające, że należy do gatunku ludzkiego.
— Podrobione?
— Raczej nie.
Babcia Weatherwax przechyliła głowę.
— Gdyby w twoim domu wybuchł pożar, co próbowałbyś wynieść jako pierwsze?
— Ależ babciu… — zaczęła Agnes.
— Hm… a kto go podpalił? — spytał André.
— Rzeczywiście, jesteś policjantem. — Babcia oddała mu odznakę. — Przyszedłeś aresztować biednego Waltera?
— Wiem, że nie zamordował doktora Undershafta. Obserwowałem go. Przez całe popołudnie starał się odetkać wygódkę…
— Miałam dowód, że Walter nie jest Upiorem — dodała Agnes.
— Byłem prawie pewien, że to Salzella — mówił dalej André. — Wiem, że czasami w tajemnicy chodzi do piwnic, i jestem pewien, że kradnie pieniądze. Ale Upiór pojawiał się także wtedy, kiedy Salzella był doskonale widoczny. Myślę…
— Myślisz? Myślisz? — przerwała mu babcia. — Ktoś w końcu wziął się tu za myślenie? Jak pan poznaje Upiora, panie policjancie?
— No… nosi maskę…
— Doprawdy? Powtórz to jeszcze raz i słuchaj tego, co mówisz! Na bogów! Rozpoznajesz go po tym, że ma maskę? Poznajesz po tym, że nie wiesz, kim jest? Życie nie jest takie proste! Kto powiedział, że jest tylko jeden Upiór?
Tajemniczy osobnik biegł przez mrok, otoczony powiewającą peleryną. Niania Ogg, wyraźnie widoczna na tle światła, patrzyła w dół.
— Witam, panie Upiorze — powiedziała, nie odwracając głowy. — Wrócił pan po swoją piłę, co?
Przeskoczyła za linę i odwróciła się do cienia.
— Miliony ludzi wiedzą, że tu jestem! Nie skrzywdzisz przecież biednej starowinki, prawda? Ojej, moje biedne serce…
Upadła na plecy, tak ciężko, że aż zakołysała się lina.
Napastnik zawahał się. Po chwili wyjął z kieszeni kawałek cienkiej linki i podszedł ostrożnie. Przyklęknął, owinął końce linki wokół dłoni i schylił się.
Kolano czarownicy kopnęło mocno.
— Czuję się już o wiele lepiej, drogi panie! — powiedziała niania, kiedy Upiór poleciał do tyłu.
Podniosła się i chwyciła piłę.
— Wróciłeś, żeby dokończyć sprawę, co? — Machnęła nią przed sobą. — Ciekawe, jak chciałeś zrzucić winę na Waltera! Cieszyłbyś się, gdyby wszystko tu się spaliło?
Napastnik cofał się przed nianią, dość niezgrabnie stawiając kroki. Nagle odwrócił się, utykając przebiegł po chwiejnym pomoście i zniknął w mroku.
Niania ruszyła za nim. Zauważyła go znowu, jak schodzi po drabinie. Rozejrzała się szybko, chwyciła gruby sznur i skoczyła. W górze słyszała klekot bloczka.
Opadała ze spódnicą wzdymającą się wokół nóg. Była mniej więcej w połowie drogi, kiedy minęła grono sunących szybko w górę worków z piaskiem.
Zjeżdżając, widziała między swymi butami, jak ktoś siłuje się z klapą prowadzącą do piwnic. Wylądowała o kilka stóp od niego, wciąż ściskając sznur.
— Pan Salzella?
Wsunęła dwa palce do ust i gwizdnęła tak, że mogłaby roztopić woskowinę w uszach.
Puściła sznur.
Salzella spojrzał na nią, podnosząc klapę. I spostrzegł jakiś kształt opadający spod sklepienia.
Sto osiemdziesiąt funtów worków z piaskiem trafiło w klapę i zatrzasnęło ją na głucho.
— Uwaga! — zawołała wesoło niania.
Kubeł czekał nerwowo za kulisami. Niepotrzebnie nerwowo, oczywiście. Upiór zginął. Nie ma się o co martwić. Ludzie opowiadali, że widzieli, jak ginął, chociaż — Kubeł musiał się z tym pogodzić — nieco mętnie przedstawiali szczegóły.
Nie ma powodów do niepokoju.
Absolutnie.
W żaden sposób.
Nic nie dawało żadnych, nawet najmniejszych powodów do odczuwania niepokoju.
Przesunął palcem pod kołnierzykiem. Właściwie życie hurtownika serów wcale nie było takie złe. Jedyne, czym człowiek się wtedy przejmował, to guzik od spodni biednego starego Rega Plenty w Farmerskim Orzechowym, czy kiedy młody Weevins przemielił sobie kciuk w mieszalniku, i całe szczęście, że akurat robili wtedy jogurt truskawkowy…
Jakiś człowiek stanął mu za plecami. Kubeł chwycił kurtynę dla zachowania równowagi i dopiero wtedy się odwrócił. Z ulgą zobaczył wspaniały i uspokajający brzuch Enrica Basiliki. Tenor wspaniale wyglądał w kostiumie wielkiego koguta, z ogromnym dziobem, koralami i grzebieniem.
— Ach, senor — bełkotał Kubeł. — Imponujące, muszę przyznać.
— Si — odpowiedział mu stłumiony głos z jakiegoś punktu za dziobem.
Inni członkowie zespołu przebiegali obok, spiesząc na scenę.
— Niech wolno mi będzie przeprosić za to wcześniejsze zamieszanie. Muszę też zapewnić, że nie zdarza się to co wieczór, ahaha…
— Si?
— To pewnie dlatego, że cały zespół jest podniesiony na duchu, ahaha…
Dziób skierował się w jego stronę. Kubeł cofnął się.
— Si!
— …tak… Cieszę się, że pan to rozumie…
Ma temperament, myślał.
Tenor wkroczył na scenę. Zaczynała się uwertura aktu trzeciego.
Tacy już oni są, ci prawdziwi artyści. Nerwy napięte jak gumki. Właściwie to całkiem podobne do czekania na ser. Człowiek robi się nerwowy, kiedy nie wie, czy ma już pół tony najlepszego pleśniowego, czy kadź pełną świńskiej karmy. Pewnie mniej więcej to samo się odczuwa, kiedy aria podnosi się do gardła…
— Gdzie poszedł? Gdzie się podział?
— Kto? Och… Pani Ogg…
Stara kobieta machnęła mu piłą przed nosem. W obecnym stanie napięcia psychicznego nie był to uspokajający gest.
Nagle otoczyły go inne osoby, także sprzyjające używaniu wielokrotnych wykrzykników.
— Perdita? Czemu nie jesteś na scenie?! Och, lady Esmeralda, nie zauważyłem pani tutaj, ale oczywiście, jeśli ma pani ochotę zajrzeć za scenę, wystarczy…
— Gdzie Salzella? — przerwał mu André.
Kubeł rozejrzał się niepewnie.
— Był tu parę minut temu… To znaczy — dodał, prostując się z godnością — pan Salzella zapewne gdzieś wypełnia swoje obowiązki, a to więcej, młody człowieku, niż mógłbym…
— Żądam natychmiastowego przerwania przedstawienia! — krzyknął André.
— Ach, przerwania? A na jakiej podstawie, jeśli wolno spytać?
— On chciał przeciąć linę! — zawołała niania.
André wyjął odznakę.
— Na takiej!
Kubeł przyjrzał się z bliska.
— „Członek Gildii Muzyków w Ankh-Morpork, numer 1244”?
André spojrzał gniewnie na niego, potem na odznakę, po czym zaczął nerwowo klepać się po kieszeniach.
— Nie! Do licha, przecież pamiętam, że jeszcze przed chwilą miałem tę drugą! Niech pan posłucha, trzeba opróżnić budynek, musimy go przeszukać, a to znaczy…
— Nie przerywajcie przedstawienia — wtrąciła babcia.
— Nie przerwę przedstawienia — zapewnił Kubeł.
— Bo wydaje mi się, że on chciałby je przerwać. A przedstawienie musi trwać, prawda? Czy nie w to wszyscy wierzą? Mógł się wydostać z budynku?
— Posłałem kaprala Nobbsa do wyjścia dla aktorów, a sierżant Detrytus pilnuje foyer — odparł André. — Jeśli chodzi o stanie w drzwiach, należą do najlepszych.
— Przepraszam bardzo, ale co się właściwie dzieje? — spytał Kubeł.
— Przecież on może być wszędzie! — wtrąciła Agnes. — Tutaj są setki kryjówek.
— Kto? — spytał Kubeł.
— A co z tymi piwnicami, o których wszyscy opowiadają? — zainteresowała się babcia.
— Gdzie?
— Mają tylko jedno wejście — wyjaśnił André. — Nie jest głupi.
— Nie dostanie się do piwnic! — oświadczyła niania Ogg. — Uciekł! Pewnie schował się w jakimś zakamarku!
— Nie, zostanie raczej tu, gdzie są ludzie — sprzeciwiła się babcia. — Tak ja bym zrobiła.
— Co? — spytał Kubeł.
— Czy mógł się stąd przedostać na widownię?
— Kto? — spytał Kubeł.
Babcia skinęła kciukiem w stronę sceny.
— Jest gdzieś tam. Czuję to.
— Więc zaczekajmy, aż zejdzie.
— Osiemdziesiąt osób schodzi ze sceny równocześnie — przypomniała Agnes. — Nie wiecie, co się tam dzieje, kiedy opada kurtyna!
— A przecież nie chcemy przerywać teraz przedstawienia — zauważyła babcia.
— Nie, nie chcemy przerywać przedstawienia — zgodził się Kubeł, wychwytując w morzu niezrozumiałości znajomą treść. — Ani też w jakikolwiek sposób zwracać ludziom pieniędzy. Ale o czym właściwie mówimy? Ktoś wie?
— Przedstawienie musi trwać — mruczała babcia Weatherwax, wyglądając zza kulisy na scenę. — Wszystko powinno się należycie zakończyć. To przecież Opera. Sprawy powinny mieć koniec… operowy.
Niania Ogg podskakiwała z podniecenia.
— Ooo! Wiem, o czym myślisz, Esme! — pisnęła. — O tak! Możemy? Będę potem opowiadała, że to zrobiłyśmy! Możemy? No dalej! Róbmy!
Henry Lawsy wertował swoją książkę o operze. Oczywiście, nie całkiem rozumiał wydarzenia pierwszych dwóch aktów, ale wiedział, że to całkiem normalne, bo tylko wyjątkowo naiwni oczekują jednocześnie sensu i dobrych piosenek. Zresztą wszystko się wyjaśni w ostatnim akcie, kiedy odbywa się bal maskowy w pałacu Księcia. Prawie na pewno się okaże, że kobieta, do której jeden z mężczyzn dość zuchwale się zalecał, jest w istocie jego żoną, ale tak starannie ukrytą za małą maseczką, że jej mąż nie zwrócił uwagi na tę samą suknię i fryzurę. Czyjś służący okaże się córką kogoś innego w przebraniu; ktoś zginie od czegoś, co jednak nie przeszkodzi mu śpiewać o tym przez dobre kilka minut; rozwiązanie nastąpi dzięki przypadkowym zbiegom okoliczności, które w prawdziwym życiu byłyby równie prawdopodobne co tekturowy młotek.
Nie wiedział tego na pewno, oczywiście. Zgadywał tylko.
Akt trzeci rozpoczął się tradycyjnie od baletu, tym razem prezentującego chyba taniec ludowy w wykonaniu dam dworu.
Henry usłyszał wokół siebie stłumione śmiechy.
Powodem były tancerki. Ramię w ramię wbiegły na scenę, ale kiedy człowiek przesunął wzrokiem wzdłuż ich szeregu, trafiał na pozorną szczelinę.
Szczelina wypełniała się, kiedy spojrzenie opadało o stopę czy dwie niżej, trafiając na niską, grubą balerinę. Miała szeroki uśmiech, bardzo rozciągnięty kostium, długie białe reformy i… buty.
Henry wytrzeszczył oczy. To były ciężkie buty. Z oszałamiającą prędkością przesuwały się do przodu i w tył. Atłasowe pantofelki baletnic migotały, sunąc po podłodze, za to buty błyskały i tupały, jakby właścicielka próbowała stepowaniem utrzymać się na powierzchni wody.
Piruety też okazały się nietypowe. Inne tancerki wirowały niczym płatki śniegu, ale ta mała gruba kręciła się jak bąk i jak bąk sunęła po scenie, a fragmenty jej anatomii próbowały osiągnąć stabilne orbity.
Widzowie wokół Henry’ego zaczynali szeptać między sobą.
— Tak — usłyszał czyjś glos. — Próbowali tego w Pseudopolis…
Matka szturchnęła go w bok.
— Czy tak to powinno iść? — spytała.
— No… nie wydaje mi się…
— Ale to świetne! Śmieszne jak demony!
Gruba balerina zderzyła się z osłem w wieczorowym stroju, zatoczyła się, chwyciła jego maskę, która zsunęła się…
Herr Trubelmacher, dyrygent, skamieniał ze zgrozy i zdumienia. Orkiestra milkła z wolna, z wyjątkiem gracza na tubie (…Uum-PA! Uum-PA! Uum-PA!…), który już przed laty nauczył się nut na pamięć i nigdy nie zwracał szczególnej uwagi na to, co się wokół dzieje.
Dwie postacie stanęły przed Trubelmacherem. Dłoń pierwszego przybysza wyrwała mu z ręki batutę.
— Przepraszam pana — powiedział André — ale przedstawienie musi trwać. Prawda?
Wręczył batutę drugiemu z nowo przybyłych.
— Trzymaj — rzucił. — I nie pozwól im przerwać.
— Uuk!
Bibliotekarz jedną ręką delikatnie odstawił Herr Trubelmachera na bok, w zadumie liznął pałeczkę, po czym skupił wzrok na tubie…Uum-PA! Uum-PA! Uum-PA!… Gracz na tubie klepnął w ramię puzonistę.
— Hej, Frank, jakiś małpiszon stoi na miejscu Trubla…
— Cichocichocicho…
Orangutan z satysfakcją uniósł ręce.
Muzycy spojrzeli na niego. A potem spojrzeli jeszcze raz. Żaden dyrygent w historii muzyki — nawet ten, który na talerzu usmażył i zjadł wątrobę flecisty za to, że zagrał o jedną fałszywą nutę za dużo; nawet ten, który swoją batutą przebił trzech zarozumiałych skrzypków; nawet ten, który wygłaszał głośno naprawdę kąśliwe i sarkastyczne uwagi — żaden nie był obiektem tak pełnego szacunku skupienia.
Na scenie niania Ogg wykorzystała chwilę ciszy, by zerwać głowę żaby.
— Madame!
— Przepraszam, wzięłam pana za kogoś innego.
Długie ręce opadły. Orkiestra, w jednym potężnym chaotycznym akordzie, zbudziła się do życia.
Baletnice, po chwilowym zamieszaniu — kiedy niania Ogg, korzystając z okazji, zdekapitowała klauna i feniksa — próbowały wrócić do tańca.
Chór w zdumieniu obserwował wydarzenia.
Christine poczuła klepnięcie w ramię. Odwróciła się; za nią stała Agnes.
— Perdito, gdzie byłaś!? — syknęła. — Już niemal pora na mój duet z Enrikiem!!
— Musisz pomóc — odpowiedziała szeptem Agnes. A w głębi jej duszy Perdita mruknęła: Enrico, co? Dla pozostałych to senor Basilica…
— Pomóc?! W czym?!
— Trzeba zdjąć wszystkim maski!
Christine przepięknie zmarszczyła czoło.
— Przecież to powinno nastąpić dopiero na końcu opery, prawda?
— No… ale wprowadzili zmiany! — tłumaczyła z naciskiem Agnes.
Odwróciła się do szlachcica w masce zebry i pociągnęła za nią desperacko. Śpiewak pod spodem spojrzał zdumiony.
— Przepraszam — szepnęła. — Wzięłam pana za kogoś innego.
— Przecież mieliśmy ich nie zdejmować aż do samego finału!
— Wprowadzili zmiany!
— Tak? Nikt mnie nie uprzedził!
Krótkoszyja żyrafa obok pochyliła się zaintrygowana.
— O co chodzi?
— Wielka scena demaskacji ma nastąpić już teraz!
— Nikt mi nie powiedział!
— Tak, ale czy w ogóle nam o czymś mówią? Jesteśmy tylko chórem. O, popatrz, niby czemu Trubelmacher nosi maskę małpy?
Niania Ogg przesunęła się w szybkim piruecie, wpadła na słonia i szarpnięciem za trąbę pozbawiła go głowy.
— Szukamy Upiora — szepnęła. — Jasne?
— Przecież… przecież Upiór nie żyje…
— Upiory nie dają się zabić tak łatwo — odparła niania.
Szepty zaczęły rozprzestrzeniać się po całej scenie. Nie ma nikogo lepszego niż chór, jeśli idzie o plotki. A ludzie, którzy nie uwierzyliby najwyższemu kapłanowi, gdyby powiedział, że niebo jest niebieskie, a nawet przedstawił na poparcie owej tezy pisemne oświadczenia swojej siwowłosej matki staruszki i trzech westalek, uwierzą praktycznie we wszystko, co zasłaniając dłonią usta, wyszepcze im tajemniczo obcy typ w barze.
Kakadu zakręciła się i zerwała maskę ary.
Kubeł szlochał z rozpaczy. To, co się działo, było jeszcze gorsze niż ów dzień, kiedy eksplodowała maślanka. Gorsze niż nagła fala upałów, która zmieniła w rewolucję cały skład Lancrańskiego Ekstra Mocnego.
Opera stała się pantomimą…
Publiczność się śmiała…
Chyba jedyną postacią, która wciąż nosiła maskę, był senor Basilica, który obserwował wyczyny chóru z takim wyrazem powściągliwego zdziwienia, na jaki pozwalała jego maska — a jak się okazało, pozwalała na całkiem sporo.
— Nie… — jęczał Kubeł. — Tego się nie da naprawić! On już tu nie wróci! Jesteśmy skończeni w kręgach operowych, nikt nie zechce więcej przyjść!
— Wiesej co? — wymamrotał głos za jego plecami.
Kubeł odwrócił się.
— Och, senor Basilica — zawołał. — Nie zauważyłem pana. Myślałem tylko… Mam nadzieję, że nie uważa pan tego za typowe…
Basilica spoglądał poprzez niego. Chwiał się lekko na boki. Miał na sobie podartą koszulę.
— Ktoś…
— Słucham?
— Ktoś… walnął mie w głowę — oznajmił tenor. — Chcem wody…
— Ale przecież… ma pan zaraz… zaśpiewać, prawda? — Kubeł chwycił oszołomionego tenora za kołnierz i chciał przyciągnąć do siebie, ale w efekcie oderwał się tylko od podłogi, kończąc z butami na poziomie kolan Basiliki. — Proszę powiedzieć… że jest pan teraz… na scenie! Błagam!
Nawet w stanie oszołomienia Enrico Basilica vel Henry Slugg dostrzegł w tym zdaniu zasadniczy dychotomiczny konflikt. Postanowił trzymać się rzeczy pewnych.
— Ktoś walnął mie w korytarzu… — oświadczył.
— To nie pan tam jest?
Basilica zamrugał niepewnie.
— Nie ja?
— Ma pan za chwilę odśpiewać ten słynny duet!
Kolejna myśl przeszła chwiejnie pod poszkodowaną czaszką tenora.
— Mam? — upewnił się. — I dobrze… Już się czesze… Nie miałem okazji się słyszeć…
Westchnął uszczęśliwiony i padł sztywno na plecy.
Kubeł oparł się o kolumnę. Nagle jego czoło przeorały głębokie zmarszczki. W najlepszej tradycji spóźnionego kojarzenia popatrzył na nieprzytomnego tenora i policzył na palcach do jednego. Potem obejrzał się na scenę i policzył na palcach do dwóch.
Czuł, że niepowstrzymanie zbliża się czwarty wykrzyknik.
Sceniczny Enrico Basilica zwrócił maskę w jedną, potem w drugą stronę. Za prawą kulisą Kubeł szeptał coś grupie maszynistów. Za lewą czekał André, tajny pianista, w towarzystwie wielkiego trolla.
Wyszedł na środek sceny — gruby śpiewak w czerwonym kostiumie — i rozpoczęło się preludium słynnego duetu. Publiczność się uspokoiła. Zabawy i gierki wśród chóru mogą się zdarzyć — może nawet są elementem libretta — ale przecież za to teraz płacili pieniądze. O to wszystkim chodziło.
Agnes patrzyła, jak Christine zbliża się do tenora. Wreszcie spostrzegła, że coś się nie zgadza. Owszem, był gruby, w stylu poduszki wciśniętej pod koszulę, ale nie poruszał się jak Basilica. Basilica stąpał lekko, jak często ludzie tędzy, sprawiając wrażenie ledwie uwiązanego balonika.
Zerknęła na nianię Ogg, która również przyglądała mu się z uwagą. Nigdzie nie dostrzegła babci Weatherwax, co prawdopodobnie znaczyło, że jest gdzieś całkiem blisko.
Wyczekiwanie publiczności ciążyło wszystkim. Uszy otwierały się jak płatki kwiatów. Czwarta ściana sceny — wielka, czarna, ssąca ciemność zewnętrzna — była studnią ciszy błagającą, by ją wypełnić.
Christine szła ku niemu całkiem beztrosko. Christine weszłaby beztrosko nawet do paszczy smoka, gdyby był na niej napis mówiący „Absolutnie bezpieczne, słowo”… A w każdym razie gdyby ten napis wydrukowano dużymi, łatwo czytelnymi literami.
Zdawało się, że nikt nawet nie próbuje nic zrobić.
To rzeczywiście był słynny duet. I bardzo piękny. Agnes wiedziała o tym najlepiej — śpiewała go całą noc.
Christine ujęła fałszywego Basilicę za rękę. Orkiestra zagrała pierwsze takty. Christine otworzyła usta…
— Przerwać natychmiast!
Agnes włożyła w ten okrzyk wszystkie siły. Żyrandol brzęknął.
Orkiestra ucichła, wyhamowując w serii zgrzytów i pisków.
Wśród gasnących akordów i konających ech przedstawienie zostało przerwane.
Walter Plinge siedział w półmroku rozjaśnionym blaskiem świec. Ręce splótł na kolanach. Nieczęsto się zdarzało, żeby nie miał nic do roboty, ale kiedy już nie miał nic do roboty, to nic nie robił.
Podobało mu się tu na dole. Wszystko było znajome. Odgłosy opery sączyły się z góry, stłumione wprawdzie, ale to nie szkodzi. Walter Plinge znał każde słowo, każdą nutę, każdy krok każdego tańca. Rzeczywistych przedstawień potrzebował tylko tak, jak zegar swojego mechanizmu wychwytowego — pomagały mu ładnie i równo tykać.
Pani Plinge uczyła go czytać na starych programach. Stąd wiedział, że jest elementem tych przedstawień. Ale wiedziałby nawet bez tego. Kiedy ząbkował, gryzł hełm z rogami. Pierwsze łóżko, jakie pamiętał, to był ten sam batut, którego użyła donna Gigli w słynnym incydencie Skaczącej Gigli.
Walter Plinge żył operą. Oddychał jej ariami, malował jej dekoracje, zapalał jej światła, myl jej podłogi i czyścił jej buty. Opera wypełniała w nim te miejsca, które inaczej pozostałyby puste.
A teraz ktoś przerwał przedstawienie.
Jednak cała energia, wszystkie spiętrzone emocje wzbierające wraz ze spektaklem — krzyki, lęki, nadzieje i pragnienia — płynęły dalej niczym ciało wyrzucone z wraku.
Ten straszliwy pęd uderzył w Waltera Plinge niczym fala przypływu trafiająca brzeg filiżanki.
Poderwał go z krzesła i cisnął na stare dekoracje.
Walter osunął się i zwinął w kłębek na podłodze; zatykał mocno uszy, by nie słyszeć nagłej, nienaturalnej ciszy.
Jakaś sylwetka wysunęła się z cienia.
Babcia Weatherwax nigdy nie słyszała o psychiatrii, a gdyby nawet słyszała, nie chciałaby mieć z nią nic wspólnego. Są pewne sztuki czarne nawet dla czarownicy. Praktykowała głowologię — praktykowała tak długo, aż osiągnęła w niej mistrzostwo. I chociaż między psychiatrą a głowologiem może istnieć powierzchowne podobieństwo, w praktyce różnią się zasadniczo. Kiedy psychiatra ma do czynienia z pacjentem, który wierzy, że ściga go wielki i straszny potwór, będzie się starał go przekonać, że potwory nie istnieją. Babcia da komuś takiemu stołek, żeby na nim stanął, i bardzo gruby kij.
— Wstań, Walterze Plinge — powiedziała.
Walter stanął. Wpatrywał się prosto przed siebie.
— Przerwali! Przerwali! Przerwanie przedstawienia sprowadza nieszczęście! — powtarzał chrapliwie.
— Ktoś powinien znowu je zacząć.
— Nie wolno przerywać przedstawienia! To przedstawienie!
— Tak. I ktoś powinien znowu je zacząć, Walterze Plinge.
Zdawało się, że jej nie słyszy. Bezmyślnie przekładał kartki z nutami, przesuwał stosy dawnych programów. Położył dłoń na klawiaturze fisharmonii i zagrał kilka neurotycznych nut.
— Nie można przerywać. Przedstawienie musi trwać…
— Pan Salzella chce przerwać przedstawienie. Prawda, Walterze?
Walter gwałtownie uniósł głowę. Ciągle patrzył w pustkę przed sobą.
— Niczego nie widziałeś, Walterze Plinge! — powiedział głosem tak podobnym do Salzelli, że babcia aż uniosła brew. — A gdybyś próbował opowiadać jakieś kłamstwa, trafisz do więzienia, a ja dopilnuję, żeby twoja matka miała bardzo poważne kłopoty!
Babcia skinęła głową.
— Dowiedział się o Upiorze, tak? — spytała. — Tym Upiorze, który się pojawia, kiedy ma na twarzy maskę… Prawda, Walterze Plinge? I pomyślał, że może to wykorzystać. A kiedy przyjdzie czas na schwytanie Upiora… to proszę, oto jest Upiór do chwytania. A najlepsze, że wszyscy uwierzą. Będą się czuli winni, ale uwierzą. Nawet Walter Plinge nie będzie pewny, bo jego umysł jest całkiem poplątany.
Babcia nabrała tchu.
— Poplątany, ale nie skrzywiony. — Westchnęła. — No cóż, sprawy muszą się teraz wyjaśnić. Nie ma innego wyjścia.
Zdjęła kapelusz i sięgnęła do jego czubka.
— Mogę ci to powiedzieć, Walterze — rzekła — ponieważ nie zrozumiesz i nie będziesz pamiętał. Żyła kiedyś niegodziwa czarownica, którą nazywali Czarną Aliss. Budziła przerażenie i grozę. Nigdy nie było gorszej niż ona, nigdy nie było potężniejszej. Aż do teraz. Bo widzisz, mogłabym napluć jej w oko i ukraść jej zęby. Ponieważ nie odróżniała Dobra od Zła, wszystko pomieszała i to był jej koniec. Bo widzisz, kiedy umiesz odróżnić Dobro od Zła, to nie możesz wybrać Zła. Nie możesz tak zrobić i żyć dalej. Dlatego… gdybym była złą czarownicą, mogłabym sprawić, że mięśnie Salzelli zwrócą się ku jego kościom i połamią je wszystkie… gdybym była złą czarownicą. Mogłabym sięgnąć mu do głowy i zmienić kształt, w jakim sobie siebie wyobraża, a on padłby na to, co kiedyś było kolanami, i błagał, żeby zamienić go w żabę… gdybym była złą czarownicą. Mogłabym zostawić go z umysłem jak jajecznica, słuchającego kolorów i słyszącego zapachy… gdybym była złą czarownicą. O tak…
Westchnęła znowu, głębiej i bardziej dramatycznie.
— Ale nie mogę uczynić żadnej z tych rzeczy. Nie byłoby to Słuszne.
Zaśmiała się z wyższością. I gdyby niania Ogg ją słyszała, doszłaby pewnie do wniosku, że żaden obłąkany rechot niesławnej pamięci Czarnej Aliss, żaden groźny chichot oszalałego wampyra, który moralność ceni niżej niż ortografię, żadne zrywanie boków najbardziej pomysłowego z oprawców nie jest tak niepokojące, jak ten śmieszek pełen zadowolenia z siebie w wykonaniu babci Weatherwax zamierzającej zrobić to co najlepsze.
Wyjęła z kapelusza cienką jak papier maskę. Przedstawiała zwykłą twarz — gładką, białą, bez ozdób. Miała półokrągłe otwory na oczy. Nie była ani wesoła, ani smutna.
— Zwykła rzecz, prawda? — powiedziała. — Wygląda pięknie, ale w rzeczywistości to całkiem zwyczajna maska, jak każda inna. Magowie mogliby siedzieć nad nią latami i wciąż twierdzić, że nie ma w niej nic magicznego. Co tylko dowodzi, ile wiedzą, Walterze Plinge.
Rzuciła mu ją. Chwycił zachłannie i założył na twarz.
Potem się płynnie wyprostował. Poruszał się teraz jak tancerz.
— Nie wiem, kim jesteś, kiedy tkwisz za maską — rzekła. — Ale „upiór” to inna nazwa dla ducha, a „duch” to określenie duszy. Ruszaj, Walterze Plinge.
Zamaskowana postać nawet nie drgnęła.
— To znaczy… Ruszaj, Upiorze. Przedstawienie musi trwać.
Maska skinęła jej i Upiór ruszył biegiem.
Babcia klasnęła w ręce, jakby ogłaszała koniec świata.
— Dobrze! Pora na dobry uczynek! — oznajmiła, zwracając się do wszechświata jako całości.
Wszyscy na nią patrzyli.
To był ten moment, ten drobny punkt pomiędzy przeszłością a przyszłością, kiedy sekunda może trwać i trwać…
Agnes poczuła, że rumieniec znowu rusza. Kierował się ku jej twarzy niby zemsta boga wulkanów. Wiedziała, że kiedy tam dotrze, wszystko się skończy.
Przeprosisz, zadrwiła Perdita.
— Cisza! — zawołała Agnes.
Ruszyła naprzód, zanim echo zdążyło powrócić z dalszej części widowni. Szarpnęła za czerwoną maskę.
Cały chór krzyknął, jakby na dany znak. W końcu byli w operze. Przedstawienie się skończyło, ale opera trwała…
— Salzella!
Chwycił Agnes, zaciskając jej dłonią usta. Drugą ręką sięgnął do pasa i wydobył miecz.
To nie był rekwizyt sceniczny. Ostrze świsnęło, kiedy odwrócił się do chóru.
— Och jej, och jej, och jej — powiedział. — Jakże operowo się zachowałem. Teraz, obawiam się, muszę wziąć tę nieszczęsną dziewczynę jako zakładniczkę. To właściwe postępowanie, nieprawdaż?
Rozejrzał się z tryumfem. Publiczność obserwowała go w zafascynowanym milczeniu.
— Czy nikt nie powie „Nie ujdzie ci to bezkarnie”? — zapytał.
— Nie ujdzie ci to bezkarnie — odezwał się André zza kulisy.
— Budynek jest otoczony, nie wątpię? — upewnił się wesoło Salzella.
— Owszem, budynek jest otoczony.
Christine krzyknęła i zemdlała.
Salzella uśmiechnął się radośnie.
— Oto ktoś, kto myśli operowo — stwierdził. — Ale widzisz, mam zamiar ujść bezkarnie, ponieważ ja nie myślę operowo. Ja oraz ta młoda dama zejdziemy za chwilę do piwnic, gdzie możliwe, że zostawię ją całą i zdrową. Bardzo wątpię, żebyś zdołał otoczyć podziemia. Nawet ja nie wiem, dokąd prowadzą korytarze, a uważam, że zdobyłem sporą wiedzę…
Przerwał. Agnes spróbowała się wyrwać, ale mocniej ścisnął ją za szyję.
— Teraz — rzekł — ktoś powinien zapytać: „Ale dlaczego, Salzella?”. Czy naprawdę sam muszę wszystkiego pilnować?
Kubeł uświadomił sobie, że ma otwarte usta.
— Ja właśnie chciałem zapytać! — zawołał.
— Aha, dobrze. Cóż, w takim razie powinienem powiedzieć coś w rodzaju: Bo chciałem. Bo widzicie, dosyć lubię pieniądze. Ale jest też coś więcej… — Nabrał tchu. — Naprawdę nie cierpię opery. Nie chciałbym, żebyście się niepotrzebnie unosili, lecz opera, niestety, jest absolutnie okropna. I miałem jej dosyć. Więc póki mam scenę dla siebie, pozwólcie sobie wyjaśnić, jakaż to nędzna, zapatrzona w siebie, totalnie nierealistyczna i bezwartościowa forma sztuki, jakie to marnotrawstwo pięknej muzyki, jakie…
Coś zafurczało z boku sceny. Zatrzepotały spódnice chórzystek. Wzniósł się kurz.
André odwrócił się… To zaczęła pracować maszyna do wiatru. Korba obracała się sama.
Salzella obejrzał się, by sprawdzić, na co wszyscy patrzą.
Upiór zeskoczył lekko na scenę. Jego operowa peleryna wzdymała się… operowo.
Skłonił się i wydobył miecz.
— Przecież jesteś mar… — zaczął Salzella. — Ach tak! Upiór Upiora! Całkowicie niewiarygodne i obrażające zdrowy rozsądek, zgodnie z najlepszymi tradycjami opery! Doprawdy, to więcej, niż się spodziewałem!
Odepchnął Agnes i radośnie pokiwał głową.
— Oto co opera robi z człowiekiem — stwierdził. — Wyżera mózg, jak widać, choć sądzę, że od początku nie miał go zbyt wiele. Opera doprowadza do obłędu! Obłędu, słyszycie, obłędu!! Ehm… ludzie zachowują się irracjonalnie. Myślicie, że nie obserwowałem was przez lata? To prawdziwa wylęgarnia szaleństwa!! Słyszycie? Szaleństwa!!
On i Upiór zaczęli krążyć wokół siebie.
— Nie wiecie, zapewniam, jakie to życie, być jedynym normalnym człowiekiem w domu wariatów!! Wierzycie we wszystko!! Wolicie uwierzyć, że Upiór może przebywać w dwóch miejscach równocześnie, niż w to, że to po prostu dwóch ludzi!! Nawet Pounder myślał, że może mnie szantażować!! Stale pchał się w miejsca, gdzie nie powinien włazić!! Oczywiście, musiałem go zabić, dla jego własnego dobra! Nawet szczurołapy tutaj wariują!! A Undershaft… dlaczego nie mógł jak zwykle zapomnieć swoich okularów? Co?
Pchnął mieczem. Upiór sparował.
— A teraz będę walczył z waszym Upiorem — rzekł, atakując gradem ciosów. — Zauważycie pewnie, że Upiór nie zna się na szermierce… bo opanował tylko walki sceniczne… gdzie cała zabawa polega na tym, by uderzyć w klingę przeciwnika z odpowiednio głośnym szczękiem… a potem skonać dramatycznie tylko dlatego, że tamten ostrożnie wsunął ci ostrze pod pachę…
Upiór odstępował przed natarciem, aż potknął się o nieprzytomną Christine. Upadł na wznak.
— Widzicie!! — zawołał Salzella. — Takie są skutki wiary w operę!!!
Schylił się szybko i zerwał maskę z twarzy Waltera Plinge.
— Doprawdy, Walterze!!! Jesteś bardzo niegrzeczny!!!!
— Przepraszam, panie Salzella!
— Spójrz, jak wszyscy patrzą!!!!
— Przepraszam!
Maska rozpadła się w palcach Salzelli. Pogniecione strzępy, wirując, opadły na podłogę.
Salzella szarpnięciem postawił Waltera na nogi.
— Widzicie wszyscy? To jest wasza maskotka!!! To jest wasz Upiór!!! Bez maski staje się zwykłym idiotą, który nawet butów zasznurować nie potrafi!!! Ahahaha!!!! Ehm… To wszystko twoja wina, Walterze Plinge…
— Tak, panie Salzella!
— Nie.
Salzella rozejrzał się.
— Nikt by nie uwierzył Walterowi Plinge. Nawet Walter Plinge nie jest pewien rzeczy, które Walter Plinge widzi. Nawet jego matka obawiała się, że mógł mordować. Ludzie skłonni są podejrzewać Waltera Plinge o wszystko.
Głosowi z dołu towarzyszyło jednostajne stukanie.
Obok Salzelli otworzyła się klapa w podłodze.
Z otworu powoli wynurzył się spiczasty kapelusz, a po nim reszta babci Weatherwax z rękami skrzyżowanymi na piersi. Przestała stukać nogą o deski, gdy fragment podłogi opadł na miejsce.
— No, no… — powiedział Salzella. — Lady Esmeralda, co?
— Przestałam już być lady, panie Salzella.
Zerknął na jej kapelusz.
— I teraz jest pani czarownicą?
— W samej rzeczy.
— Złą czarownicą, jak sądzę?
— Gorzej.
— Ale to — rzekł Salzella — jest miecz. Wszyscy wiedzą, że czarownice nie potrafią zaczarować żelaza ani stali. Z drogi!!!
Klinga świsnęła.
Babcia wyciągnęła rękę. Zamigotała stal przesłonięta ciałem i…
…babcia trzymała miecz za ostrze.
— Wie pan co, panie Salzella? — odezwała się spokojnie. — Wszystko zakończyć powinien Walter Plinge. To jego pan skrzywdził, poza tymi, których pan zamordował, oczywiście. Nie musiał pan. Ale nosił pan maskę, prawda? W maskach ukryta jest pewna magia. Zasłaniają twarz, ale odkrywają inną. Tę, która ujawnia się tylko w ciemności. Założę się, że w masce mógł pan robić wszystko, na co przyszła panu ochota…
Salzella zamrugał zdziwiony. Pociągnął za miecz, mocno szarpnął ostrą klingą trzymaną w nieosłoniętej dłoni…
Kilku członków chóru jęknęło głośno. Babcia uśmiechnęła się tylko. Kostki jej pobielały, kiedy ścisnęła mocniej.
Obejrzała się na Waltera Plinge.
— Załóż maskę, Walterze.
Wszyscy spojrzeli na pognieciony karton na podłodze.
— Już jej nie mam, pani Weatherwax!
Babcia zobaczyła, na co patrzy.
— Och, jej, co za nieszczęście — westchnęła. — Coś trzeba będzie na to poradzić. Spójrz na mnie, Walterze.
Spełnił polecenie. Babcia przymknęła oczy.
— Ufasz Perdicie… prawda, Walterze?
— Tak, pani Weatherwax!
— To dobrze, Walterze Plinge, ponieważ ona ma dla ciebie nową maskę. Jest taka jak poprzednia, ale zakłada się ją pod skórę, nie trzeba zdejmować. I nikt oprócz ciebie nie musi wiedzieć, że ją nosisz. Masz ją, Perdito?
— Ale ja… — zaczęła Agnes.
— Masz ją?
— Eee… Tak. Tu jest. Tak. Trzymam w ręku. — Niepewnie machnęła pustą dłonią.
— Trzymasz ją odwrotnie, dziewczyno!
— Oj, przepraszam.
— Już dobrze? Podaj mu.
— Już. Tak.
Agnes zbliżyła się do Waltera.
— Odbierz maskę, Walterze — poleciła babcia, wciąż ściskając miecz.
— Tak, pani Weatherwax.
Wyciągnął rękę do Agnes. A kiedy ją cofał, była pewna, że przez krótką chwilę czuła delikatny nacisk na czubki palców.
— No? Załóż.
Walter wahał się.
— Wierzysz, że trzymasz maskę. Prawda, Walterze? — zapytała babcia. — Perdita jest rozsądna i umie poznać niewidzialną maskę. Zna się na tym.
Wolno pokiwał głową i podniósł dłonie do twarzy.
Agnes miała wrażenie, że nagle się wyostrzył. Z pewnością nie zaszło nic, co można by zmierzyć dowolnym instrumentem — jak nie można zważyć idei ani sprzedawać szczęścia na łokcie. Ale Walter wyprostował się i uśmiechnął lekko.
— Dobrze — pochwaliła go babcia. Popatrzyła groźnie na Salzellę. — Uważam, że powinniście walczyć jeszcze raz. Ale nikt nie powie, że nie jestem sprawiedliwa. Spodziewam się, że ma pan przy sobie maskę Upiora? Pani Ogg widziała, jak pan nią wymachuje. Nie jest taka tępa, na jaką wygląda…
— Dziękuję ci uprzejmie — obruszyła się gruba balerina.
— …i zastanowiła się, skąd ludzie mają pewność, że widzieli Upiora? Bo go rozpoznają po masce. Czyli muszą istnieć dwie maski.
Pod jej spojrzeniem, tłumacząc sobie, że przecież może odmówić, jeśli tylko zechce, Salzella sięgnął do kieszeni i wyjął własną maskę.
— Proszę ją włożyć. — Babcia puściła ostrze. — Wtedy ten, którym pan jest, będzie mógł walczyć z tym, którym jest on.
W dole, w kanale, perkusista patrzył bezradnie, jak jego pałeczki wznoszą się i wybijają werbel.
— Ty to robisz, Gytho? — spytała babcia Weatherwax.
— Myślałam, że ty.
— W takim razie to opera. Przedstawienie musi trwać.
Walter Plinge podniósł miecz. Zamaskowany Salzella spojrzał na niego, potem na babcię… i zaatakował.
Szczęknęły klingi.
Agnes uświadomiła sobie, że oba Upiory toczą sceniczny pojedynek. Miecze dzwoniły i szczękały, walczący tańczyli tam i z powrotem po scenie. Walter nie próbował trafić Salzelli. Każde pchnięcie było odparowane. Każda okazja kontrataku — gdy dyrektor muzyczny zaczął odczuwać zmęczenie — zignorowana.
— To nie jest walka! — krzyknął Salzella i cofnął się. — To…
Walter pchnął.
Salzella zatoczył się na nianię Ogg. Utykając, odszedł na bok. Potem zatoczył się do przodu, opadł na kolano, wstał chwiejnie i, zataczając się ciągle, dotarł na środek sceny.
— Cokolwiek mnie czeka — wydyszał — nie będzie gorsze od kolejnego sezonu w operze!!!! Nieważne, gdzie trafię, byle nie było tam grubych mężczyzn udających szczupłych chłopców!!!! I żadnych długich i głośnych pieśni, którymi wszyscy się zachwycają tylko dlatego, że nie mają pojęcia, o czym jest mowa!!!! Ach… aargh…
Osunął się na podłogę.
— Przecież Walter go… — zaczęła Agnes.
— Cicho bądź! — szepnęła niania samym kącikiem ust.
— Ale on nie… — spróbował Kubeł.
— A jest też druga rzecz, której nienawidzę w operze — powiedział Salzella, wstając. Zachwiał się i poleciał na bok, w stronę kulisy. — To fabuły. Nie mają sensu!! Ale nikt tego głośno nie powie!!! A gra aktorska? Nie istnieje!! Wszyscy stoją dookoła i gapią się na osobę, która śpiewa. Na bogów, to prawdziwa ulga, że się od tego uwolniłem… ach… argh…
Upadł na podłogę.
— To już koniec? — spytała niania.
— Nie przypuszczam — mruknęła babcia Weatherwax.
— A co do ludzi, którzy przychodzą do opery — powiedział Salzella, wstając znowu z wysiłkiem i zataczając się w bok — myślę, że może ich nienawidzę jeszcze bardziej!!! To tacy ignoranci!!! Rzadko który wie cokolwiek o muzyce!!! Gadają o melodiach!!! Cały dzień starają się być ludźmi rozsądnymi, a potem wchodzą tutaj i odwieszają inteligencję na gwóźdź przy drzwiach…
— Dlaczego pan nie odszedł? — spytała Agnes. — Jeśli ukradł pan tyle pieniędzy, czemu pan gdzieś nie wyjechał, skoro tak bardzo pan tego nienawidzi?
Salzella patrzył na nią, kołysząc się w przód i w tył. Raz czy dwa otworzył i zamknął usta, jakby bezgłośnie próbował powtórzyć obce słowa.
— Odejść? — wykrztusił w końcu. — Odejść? Opuścić operę? Argh, argh, argh…
Znów runął na podłogę.
André szturchnął ciało.
— Czy już umarł?
— Jak mógł umrzeć? — zirytowała się Agnes. — Wielcy bogowie, czy nikt nie widzi, że…
— A wiecie, co mnie naprawdę dobija? — spytał Salzella, unosząc się na kolana. — To, że w operze każdy potrzebuje tyle!!!!!… czasu!!!!!… żeby!!!!!… argh… argh… argh…
Upadł.
Zespół czekał jeszcze. Publiczność grupowo wstrzymała oddech.
Niania Ogg trąciła Salzellę butem.
— Tak, to chyba wszystko — stwierdziła. — Wygląda na to, że po raz ostatni wyszedł przed kurtynę.
— Przecież Walter go nie trafił! — zawołała Agnes. — Czemu nikt mnie nie słucha? Patrzcie, ten miecz go nie przebił! On go tylko trzyma pod pachą!
— Tak — zgodziła się niania. — Naprawdę szkoda, że tego nie zauważył. — Podrapała się po ramieniu. — Wiecie, te kostiumy baletowe strasznie łaskoczą…
— Ale on nie żyje!
— Pewnie za bardzo się zdenerwował. — Niania usiłowała odpiąć pasek.
— Zdenerwował?
— Rozgorączkował. Znasz artystów… Zresztą sama do nich należysz, oczywiście.
— Naprawdę nie żyje? — upewnił się Kubeł.
— Na to wygląda — potwierdziła babcia. — Głowę dam, że to jedna z najlepszych śmierci w historii opery.
— To straszne! — Kubeł chwycił byłego Salzellę za kołnierz i postawił na nogi. — Gdzie są moje pieniądze? No dalej, gadaj, co zrobiłeś z moimi pieniędzmi!!! Nie słyszę!!!! On nic nie mówi!!!
— Bo jest martwy — wyjaśniła babcia. — Zmarli nie są zbyt rozmowni. Z zasady.
— Ale pani jest czarownicą!!! Może pani zrobić jakąś sztuczkę z kartami i kieliszkami!!!
— No, właściwie… moglibyśmy zagrać w pokera — uznała niania. — Dobry pomysł.
— Pieniądze są w piwnicy — poinformowała babcia. — Walter panu pokaże.
Walter Plinge stuknął obcasami.
— Oczywiście — zapewnił. — Z przyjemnością.
Kubeł wytrzeszczył oczy. Był to głos Waltera Plinge i wydobywał się z ust na twarzy Waltera Plinge, ale i twarz, i głos były inne. Subtelnie różniły się od dawnych. Głos stracił odcień niepewności i lęku. Z twarzy zniknęło skrzywienie…
— Coś podobnego… — mruknął Kubeł i puścił kołnierz Salzelli. Ciało uderzyło głucho o deski.
— A że będzie panu potrzebny nowy dyrektor muzyczny — dodała babcia — łatwo może pan trafić gorzej niż z tym tutaj Walterem.
— Walterem?
— Wie wszystko o operze. I o gmachu Opery.
— Powinien pan zobaczyć, jaką pisze muzykę… — wtrąciła niania.
— Walter? Dyrektorem muzycznym? — powtarzał Kubeł.
— …można naprawdę sobie nucić…
— Tak. Będzie pan zaskoczony.
— …jest taka, gdzie dużo marynarzy tańczy i śpiewa, że nie ma kobiet…
— Chodzi o Waltera? Dobrze rozumiem?
— …i w teatrze jedna dziewczyna występuje za inną…
— Tak, to Walter — zapewniła babcia. — Ta sama osoba.
— …i jeszcze takie, naprawdę świetne, jak koty skaczą dookoła i śpiewają, bardzo zabawne — paplała niania. — Naprawdę nie mam pojęcia, skąd ma takie pomysły…
Kubeł podrapał się po brodzie. I tak już kręciło mu się w głowie.
— Jest też godny zaufania — mówiła babcia. — I uczciwy. Jak wspomniałam, doskonale zna gmach Opery. A także… wie, gdzie jest wszystko…
Dla Kubła tyle wystarczyło.
— Chcesz zostać dyrektorem muzycznym, Walterze?
— Dziękuję, panie Kubeł — odparł Walter Plinge. — Bardzo bym chciał. Ale co z czyszczeniem wygódek?
— Słucham?
— Nie będę musiał przestać ich czyścić? Bo w końcu zaczęły działać jak należy.
— Tak? No cóż… naprawdę? — Kubeł na chwilę zrobił zeza. — No świetnie. Możesz śpiewać, kiedy się tym zajmujesz — dodał łaskawie. — I nawet nie zmniejszę ci pensji! Ja… dam ci podwyżkę! Sześć… Nie, siedem błyszczących dolarów!
Walter potarł dłonią policzek.
— Panie Kubeł…
— Tak, Walterze?
— Wydaje mi się, że pan Salzella dostawał czterdzieści błyszczących dolarów.
Kubeł zwrócił się do babci.
— Czy to jakiś potwór?
— Niech pan tylko posłucha, jaką pisze muzykę — mówiła niania. — Świetne piosenki, nawet nie po zagranicznemu. Niech pan tylko popatrzy… Przepraszam…
Odwróciła się plecami do widowni…
…twing, twang, twong…
i z powrotem, tym razem trzymając plik papieru nutowego.
— Potrafię rozpoznać dobrą muzykę — zapewniła, wręczając plik Kubłowi i w podnieceniu wskazując palcem fragmenty. — Wszędzie są kleksy i te zawinięte kawałki, widzi pan?
— Ty napisałeś tę muzykę? — zwrócił się Kubeł do Waltera. — Muzykę, która z nieznanych przyczyn jest dziwnie ciepła?
— Istotnie, panie Kubeł.
— W godzinach pracy?
— Jest tu taka śliczna piosenka — opowiadała niania. — „Nie czekaj mnie w Genoi”. Bardzo smutna. Co mi przypomina, że powinnam iść sprawdzić, czy pani Plinge już wróciła do się… to znaczy, czy się obudziła. Może trochę przesadziłam z jabłkownikiem. — Odeszła, poprawiając elementy kostiumu. Po drodze szturchnęła zafascynowaną baletnicę. — Od tych tańców to się człowiek nie spoci, nie uważasz?
— Przepraszam, ale jest coś, w co ciągle nie mogę uwierzyć — rzekł André. Podniósł miecz Salzelli i sprawdził ostrze. — Au… — syknął.
— Ostre, co? — spytała Agnes.
— Tak. — André ssał kciuk. — A ona złapała je w rękę!
— Jest czarownicą — przypomniała Agnes.
— Ale to stal! Przecież nikt nie może zaczarować stali. Wszyscy o tym wiedzą!
— Nie dziwiłabym się tak na twoim miejscu — powiedziała kwaśnym tonem Agnes. — To pewnie zwykła sztuczka.
André zwrócił się do babci.
— Pani dłoń nie jest nawet skaleczona! Jak… pani…
Jej spojrzenie trzymało go przez moment niczym w szafirowym, imadle. Kiedy się odwrócił, minę miał lekko zdziwioną — jak człowiek, który nie może sobie przypomnieć, gdzie coś położył.
— Mam nadzieję, że nie zranił Christine — wymamrotał. — Dlaczego nikt się nią nie zajmuje?
— Pewnie dlatego że ona zawsze pamięta, by krzyknąć i zemdleć, zanim cokolwiek się stanie — odpowiedziała Perdita ustami Agnes.
André ruszył w poprzek sceny. Agnes wlokła się za nim. Kilka tancerek klęczało przy Christine.
— Byłoby straszne, gdyby coś się jej stało — powiedział André.
— O tak…
— Wszyscy twierdzą, że świetnie się zapowiada…
Walter stanął obok niego.
— Tak. Trzeba ją gdzieś przenieść — rzucił. Mówił wyraźnie i precyzyjnie.
Agnes poczuła, że z jej świata odrywa się dno.
— Ale przecież… wiesz, że to ja śpiewałam.
— No tak… tak, oczywiście — przyznał zakłopotany André. — Ale… to jest opera… no wiesz…
Walter ujął ją za rękę.
— Mnie uczyłeś, nie ją! — oświadczyła zrozpaczona.
— W takim razie byłaś bardzo dobra — przyznał. — Podejrzewam, że ona nie będzie taka nawet w przybliżeniu, mimo wielu miesięcy moich nauk. Ale, Perdito, słyszałaś kiedyś określenie „potencjał gwiazdy”?
— Czy to jest to samo co „talent”? — rzuciła gniewnie Agnes.
— Coś rzadszego.
Popatrzyła na Waltera. Twarz, choć panował nad nią, miał całkiem miłą w blasku świec przed sceną. Wyrwała mu dłoń.
— Bardziej cię lubiłam, kiedy byłeś Walterem Plinge! — powiedziała.
Odwróciła się i poczuła na sobie wzrok babci Weatherwax. Była pewna, że to drwiący wzrok.
— Ehm… Lepiej przenieśmy Christine do gabinetu pana Kubła — zaproponował André.
Te słowa jak gdyby złamały czar.
— Rzeczywiście!!! — zawołał Kubeł. — Nie możemy też zostawić pana Salzelli, żeby grał trupa na scenie. Wy dwaj, wynieście go za kulisy. Reszta… cóż, i tak się już prawie kończyło… no… Tak jest. Opera skończona.
— Walterze!
Wróciła niania Ogg, podtrzymująca panią Plinge. Matka Waltera przyglądała mu się podejrzliwie.
— Byłeś niegrzecznym chłopcem? — spytała.
Kubeł podszedł i poklepał ją po ręce.
— Chyba lepiej, żeby pani też zajrzała do mojego gabinetu — zaproponował.
Plik nut przekazał André, który otworzył je całkiem losowo. Z początku rzucił tylko okiem, ale nuty wyraźnie go zainteresowały.
— Chwileczkę… to dobre — stwierdził.
— Naprawdę?
André zajrzał na następną stronę.
— Na bogów!
— Co? Co? — dopytywał się Kubeł.
— Jeszcze nigdy… Znaczy, nawet ja widzę… tum-ti TUM tum-tum… Tak… Panie Kubeł, wie pan, że to nie jest opera? Owszem, ma muzykę i… tak, śpiewy i tańce, ale to nie opera. Wcale nie opera. To jest bardzo dalekie od opery.
— Jak dalekie? Chcesz powiedzieć… — Kubeł umilkł, przez chwilę rozkoszując się samą myślą. — Chcesz powiedzieć, że jest możliwe, by wkładać tam muzykę, a wyciągać pieniądze?
André zanucił kilka taktów.
— To bardzo możliwe, panie Kubeł.
Właściciel Opery się rozpromienił. Objął ramieniem André, a drugim Waltera.
— Doskonale!!!!! — oświadczył. — Z tej okazji zapraszam was na wiel… na średnich rozmiarów drinka.
Jeden po drugim, czasem grupkami, śpiewacy i tancerze opuścili scenę. Pozostały tylko czarownice i Agnes.
— To już wszystko? — spytała Agnes.
— Niezupełnie — odparła babcia.
Ktoś wszedł chwiejnie na scenę. Jakaś miłosierna dłoń obandażowała głowę Enrica Basiliki, a inna, zapewne również miłosierna, podała mu talerz spaghetti. Wciąż wydawał się trochę oszołomiony po wstrząsie. Zamrugał, widząc czarownice; przemówił jak człowiek, który stracił z oczu niedawne wydarzenia, więc trzyma się mocno tego, co wie na pewno.
— Ktoś dał mie ghetti — powiedział.
— To miło — przyznała niania Ogg.
— Ha! Ghetti jest dobre dla takich, co lubią, ale nie dla mie. Tak!
Odwrócił się i spojrzał zamglonym wzrokiem w ciemność widowni.
— Wiecie, co teraz zrobię? Wiecie co? Powiem „Żegnaj” Enrico Basilice! O tak. Zjadł już swoją ostatnią mackę! — Nabierał wigoru. — Zaraz stąd wyjdę i zamówię osiem kufli prawdziwego turbota. Tak jest! I pewnie jeszcze kiełbaskę w bułce. Potem udam się do Muzyk Halu i posłucham, jak Nellie Stamp śpiewa „Co nam z małży, kiedy igły ci brak”. A jeżeli kiedyś jeszcze tu wystąpię, to pod własnym, dumnym imieniem Henry’ego Slugga, słyszycie…?
Na widowni zabrzmiał głośny pisk.
— Henry Slugg?!
— No… tak.
— Tak sobie myślałam, że to ty! Zapuściłeś brodę i wcisnąłeś do spodni stóg siana, ale od razu mi się wydawało, że pod tą maską to mój Henry, jak nic!
Henry Slugg osłonił oczy od świateł sceny.
— Angelina!
— Nie, nie… — westchnęła Agnes. — Takie rzeczy się nie zdarzają.
— W teatrze zdarzają się co chwila — zapewniła ją niania.
— To prawda — zgodziła się babcia. — Prawdziwe szczęście, że on nie ma dawno zaginionego brata bliźniaka.
Na widowni ktoś przeciskał się między rzędami, ciągnąc za sobą kogoś innego.
— Mamo! — zabrzmiał głos w mroku. — Co ty robisz?
— Po prostu chodź ze mną, młody Henry!
— Mamo, nie możemy wejść na scenę!
Henry Slugg jak dyskiem cisnął talerzem w kulisy, zbiegł, po czym z pomocą dwóch skrzypków podciągnął się na brzeg kanału orkiestry.
Spotkali się przy pierwszym rzędzie siedzeń. Agnes słyszała ich głosy.
— Chciałem wrócić. Wiesz przecież!
— Chciałam zaczekać, ale te czy inne przypadki… zwłaszcza te. Podejdź tu, młody Henry…
— Mamo, co się dzieje?
— Synu… pamiętasz, zawsze ci mówiłam, że twoim ojcem był pan Lawsy, żongler węgorzy?
— Tak, oczywi…
— Proszę, chodźcie oboje do mojej garderoby! Widzę, że mamy wiele do opowiadania.
— O tak. Bardzo wiele.
Odeszli. Publiczność klaskała — potrafiła docenić operę, nawet kiedy nikt nie śpiewał.
— No dobrze — powiedziała Agnes. — Czy teraz to już koniec?
— Prawie — zgodziła się babcia.
— Czy zrobiłyście coś z głowami ich wszystkich?
— Nie, ale miałam ochotę palnąć kilka.
— Nikt nawet nie powiedział „dziękuję” ani nic…
— Często się zdarza — stwierdziła babcia.
— Myśleli już tylko o następnym spektaklu — wyjaśniła niania. — Przedstawienie musi trwać — dodała.
— Ale… ale to jakiś obłęd…
— To opera. Zauważyłam, że nawet pan Kubeł się zaraził. Ten młody André chyba został ocalony od kariery policjanta, jeśli mogę to ocenić.
— A co ze mną?
— Och, ci, co tworzą zakończenia, sami ich nie zaznają — odparła babcia, strzepując niewidoczny pyłek z ramienia. — Myślę, że pora nam wracać, Gytho. — Odwróciła się plecami do Agnes. — Jutro rano ruszamy.
Niania przeszła na brzeg sceny. Osłaniając oczy od światła, spojrzała w czarną paszczę sali.
— Wiesz co? Publiczność jeszcze nie poszła. Ciągle tam siedzą.
Babcia podeszła do niej.
— Nie rozumiem dlaczego — zdziwiła się. — Przecież powiedział, że opera skończona.
Odwróciły się obie i popatrzyły na Agnes, która stała w samym centrum i dąsała się na nikogo.
— Trochę jesteś zła? — spytała niania. — Nie ma się czemu dziwić.
— Tak!
— Masz uczucie, że wszystko stało się dla innych, a nie dla ciebie?
— Tak!
— Ale — wtrąciła babcia — spójrz na to z innej strony. Na co może liczyć Christine? Zostanie tylko śpiewaczką. Utknie w swoim małym świecie. Jasne, może okaże się dobra i zyska odrobinę sławy, ale pewnego dnia głos ją zawiedzie i to będzie koniec jej życia. Ty masz wybór. Możesz albo zostać na scenie, jako zwykła artystka wyśpiewująca swoje wersy… Albo możesz żyć poza sceną, wiedzieć, jaki jest scenariusz, gdzie wiszą dekoracje, gdzie są klapy… Czy to nie lepsze?
— Nie!
Co naprawdę złościło u niani Ogg i babci Weatherwax, jak potem uznała Agnes, to że czasami działały w tandemie, nie zamieniając wcześniej nawet słowa. Oczywiście, miały też inne irytujące cechy: wtrącania się nigdy nie uważały za wtrącanie, jeśli one to robiły; automatycznie zakładały, że cudze sprawy są ich sprawami; szły przez życie zawsze w linii prostej; a kiedy zastawały gdzieś dowolną sytuację, natychmiast zaczynały ją zmieniać. W porównaniu z tym wszystkim zgodne działanie bez wcześniejszych ustaleń było jedynie drobnym powodem do irytacji, ale zdarzyło się właśnie teraz i blisko.
Podeszły do niej obie i każda położyła jej dłoń na ramieniu.
— Rozgniewana? — spytała babcia.
— Tak!
— Na twoim miejscu wyrzuciłabym to z siebie — poradziła niania.
Agnes zamknęła oczy, zacisnęła dłonie w pięści, otworzyła usta i wrzasnęła.
Zaczęła nisko. Gipsowy pył posypał się z sufitu. Kryształki na żyrandolu wibrowały, dźwięcząc delikatnie.
Krzyk wznosił się, szybko mijając tę tajemniczą wysokość czternastu cykli na sekundę, kiedy to ludzki umysł zaczyna odczuwać wyraźny niepokój w kwestii wszechświata i miejsca w nim dla własnych jelit. Niewielkie przedmioty w całym gmachu Opery drżały, spadały z półek i rozbijały się na podłodze.
Głos wzniósł się jeszcze, zadźwięczał jak dzwon, potem wzniósł się znowu. W kanale orkiestry struny skrzypiec strzelały jedna po drugiej.
Jeszcze wyżej, i zadygotały kryształy żyrandola. W barze salwą wypaliły korki szampana. Kostki lodu w wiaderku zadzwoniły i rozpadły się. Stojące rzędem kieliszki dołączyły do chóru, zmętniały na brzegach i eksplodowały niczym grządka samobójczych kwiatów.
Wibracje i echa wywoływały dziwne skutki. W garderobie numer trzy rozpuściła się szminka. Pękły lustra, milionami rozbitych odbić wypełniając salę baletu.
Wznosił się kurz, spadały owady. W kamieniach murów gmachu Opery maleńkie cząsteczki kwarcu zatańczyły przez moment…
Potem zapadła cisza, zakłócana tylko z rzadka stukiem czy brzękiem.
Niania uśmiechnęła się szeroko.
— No — rzekła. — Teraz opera się skończyła.
Salzella otworzył oczy.
Scena była pusta i ciemna, a równocześnie zalana światłem. Inaczej mówiąc, potężny bezcieniowy blask padał z jakiegoś niewidocznego źródła, jednak oprócz samego Salzelli nie miał czego oświetlać.
W oddali zabrzmiały kroki. Idący nie spieszył się, ale gdy w końcu wstąpił w to płynne światło wokół Salzelli, jakby stanął w płomieniach.
Nosił się na czerwono: czerwony kostium z koronką, czerwone buty z rubinowymi klamrami, kapelusz z szerokim rondem, także czerwony i ozdobiony wielkim czerwonym piórem. Podpierał się nawet długą czerwoną laską strojną w czerwone wstążki. Ale jak na kogoś, kto zadał sobie tyle trudu w doborze kostiumu, okazał wyjątkową niedbałość w kwestii maski. Był to prymitywny wizerunek czaszki, jaki można kupić w przyteatralnym sklepiku — Salzella zauważył nawet sznurek.
— Gdzie wszyscy poszli? — zapytał. Przykre wspomnienia z niedawnych chwil zaczynały wynurzać się z głębin umysłu. Chwilowo nie potrafił sobie przypomnieć wszystkiego, ale nie wyglądało to dobrze.
Przybysz milczał.
— Gdzie jest orkiestra? Co się stało z publicznością?
Wysoki osobnik w czerwieni ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami.
Salzella zaczął zauważać inne szczegóły. To, co uznał za scenę, chrzęściło pod nogami jak żwir. Sufit znajdował się bardzo daleko w górze, może tak daleko, jak to tylko możliwe; pokrywały go zimne, ostre świetlne punkty.
— Zadałem ci pytanie!
WŁAŚCIWIE NAWET TRZY PYTANIA.
Słowa zabrzmiały po wewnętrznej stronie uszu Salzelli, bez najlżejszej sugestii, że musiały pokonać drogę zwykłego dźwięku.
— Nie odpowiedziałeś!
PEWNE KWESTIE MUSISZ SAM ROZSTRZYGNĄĆ. A WIERZ MI, TO WŁAŚNIE JEDNA Z NICH.
— Kim jesteś? Na pewno nie należysz do zespołu! Zdejmij tę maskę!
JAK SOBIE ŻYCZYSZ. LUBIĘ SIĘ WCZUWAĆ W ROLĘ.
Przybysz zdjął maskę.
— A teraz zdejmij tę drugą! — zażądał Salzella. Lodowate palce lęku sięgnęły mu do serca.
Śmierć dotknął zamaskowanego przycisku na kiju. Wyskoczyło ostrze tak cienkie, że aż przezroczyste. Krawędź migotała błękitem, gdy rozcinało molekuły powietrza na pojedyncze atomy.
NO CÓŻ, powiedział, wznosząc kosę. PRZYZNAM, ŻE TU MNIE MASZ.
W piwnicach było ciemno, ale niania Ogg wędrowała samotnie przez tajemnicze jaskinie pod Lancre, a także nocą przez las w towarzystwie babci Weatherwax. W nikim z Oggów ciemność nie mogła budzić lęku.
Zapaliła zapałkę.
— Greebo?
Przez długie godziny ludzie chodzili tędy tam i z powrotem i ciemność nie była już tajemnicza. Ludzie musieli choćby wynieść stąd wszystkie pieniądze. Aż do końca opery było w tych piwnicach coś niezwykłego. Teraz stały się tylko… no… wilgotnymi pomieszczeniami pod ziemią. Coś, co tu żyło, przeniosło się gdzie indziej.
Pod stopą zagrzechotał kawałek glinianego naczynia.
Sapnęła i przyklęknęła na jedno kolano. Ziemię pokrywało rozchlapane błoto i szczątki doniczek. Tu i tam, wyrwane i połamane, leżały martwe gałązki.
Tylko dureń mógłby pod ziemią wtykać kawałki drewna w błoto i liczyć, że coś wyrośnie.
Podniosła jedną gałązkę i powąchała ostrożnie. Pachniała błotem. I niczym więcej.
Chciałaby wiedzieć, jak to zrobił. Zawodowe zainteresowanie, oczywiście, nic więcej. Rozumiała też, że nigdy się nie dowie. Walter był teraz człowiekiem zapracowanym, działającym w pełnym świetle. A żeby coś się zaczęło, coś innego musi się skończyć.
— Wszyscy nosimy maski, takie albo inne — oświadczyła, zwracając się do wilgotnego powietrza. — Nie ma sensu teraz wszystkiego wywracać…
Dyliżans odjeżdżał dopiero o siódmej rano. Według standardów Lancre, było to prawie południe. Czarownice zjawiły się wcześnie.
— Miałam nadzieję, że kupię jakieś pamiątki — powiedziała niania, tupiąc głośno, by się rozgrzać: — Dla dzieciaków.
— Nie ma czasu — odparła babcia Weatherwax.
— To zresztą bez znaczenia, bo i tak nie mam już pieniędzy na kupowanie — mówiła dalej niania.
— Nie moja wina, że wszystko przehulałaś.
— Nie przypominam sobie ani jednej okazji do hulania.
— Pieniądze są użyteczne tylko dzięki temu, co można z nimi osiągnąć.
— Wiesz, na początek chętnie bym osiągnęła nowe buty.
Niania poskakała chwilę, gwiżdżąc wokół zęba.
— To miło, że pani Palm pozwoliła nam mieszkać u siebie za darmo — powiedziała.
— Tak.
— Oczywiście, pomagałam jej. Grałam na fortepianie i opowiadałam żarty.
— Dodatkowa korzyść. — Babcia kiwnęła głową.
— I jeszcze wszystkie te przekąski, które szykowałam. Ze Specjalnym Dipem Bankietowym.
— Rzeczywiście. — Babcia demonstrowała twarz pokerzysty. — Dziś rano pani Palm mówiła, że myśli o przejściu na emeryturę w przyszłym roku.
Niania raz jeszcze rozejrzała się po ulicy.
— Młoda Agnes zjawi się pewnie lada chwila — rzekła.
— Naprawdę nie mam pojęcia — odparła z godnością babcia.
— W końcu co ją tu czeka?
Babcia pociągnęła nosem.
— To już tylko od niej zależy.
— Wszystkim bardzo zaimponowało, kiedy złapałaś ten miecz gołą ręką…
Babcia westchnęła.
— Jasne. Tego się po nich można spodziewać. Nie potrafią rozsądnie myśleć i tyle. Ludzie tu są leniwi. Nie przyjdzie im nawet do głowy, że może miałam w ręku kawałek metalu albo co. W ogóle nie podejrzewają, że to sztuczka. Nie pomyślą, że zawsze jest jakieś rozsądne wytłumaczenie i trzeba je tylko znaleźć. Uważają pewnie, że zastosowałam magię.
— Niby racja, ale… Nie miałaś niczego w ręku, prawda?
— Nie o to chodzi. Mogłam mieć. — Babcia rozejrzała się na wszystkie strony. — Poza tym nie da się zaczarować żelaza.
— Szczera prawda. Żelaza się nie da. Chociaż… ktoś taki jak Czarna Aliss potrafiłby zmienić swoją skórę, żeby była mocniejsza niż stal. Ale to pewnie tylko legenda.
— Potrafiła, zgadza się. Ale nie można tak sobie grzebać w zależnościach przyczyn i skutków. To właśnie pchnęło ją w obłęd tuż przed końcem. Uważała, że potrafi się postawić poza takimi sprawami jak przyczyna i skutek. No więc to niemożliwe. Kiedy łapiesz miecz za ostrze, to odnosisz ranę. Gdyby ludzie o tym zapominali, świat stałby się strasznym miejscem.
— Ale ty nie byłaś ranna…
— Nie moja wina. Nie miałam czasu.
Niania chuchnęła w dłonie.
— Jedno się udało — powiedziała. — Żyrandol nie spadł. Martwiłam się o to, jak tylko go zobaczyłam. Za dramatycznie wyglądał, żeby miało mu to wyjść na dobre. Pierwsza rzecz, jaką bym strąciła, gdybym była wariatką.
— Tak.
— Nie mogłam znaleźć Greeba. Od wczorajszego wieczoru…
— Dobrze.
— Ale zawsze w końcu wraca.
— Niestety.
Zastukały podkowy i dyliżans wyjechał zza zakrętu.
Zatrzymał się.
Woźnica szarpnął lejce, zawrócił ostro i zniknął znowu.
— Esme… — odezwała się po chwili niania.
— Tak?
— Jakiś człowiek i dwa konie wyglądają zza rogu. — Podniosła głos. — Chodźcie! Wiem, że tam jesteście! Już siódma, dyliżans powinien odjeżdżać! Masz bilety, Esme?
— Ja?
— Aha — mruknęła smętnie niania. — Czyli nie mamy osiemdziesięciu dolarów na bilety?
— A co masz wciśnięte za gumkę? — spytała babcia.
Powóz zbliżał się ostrożnie.
— Obawiam się, że nic, co byłoby legalnym środkiem płatniczym dla celów podróży.
— W takim razie… nie, nie stać nas na bilety.
Niania westchnęła.
— Co tam, wykorzystam swój urok.
— Czeka nas długa droga piechotą — stwierdziła babcia.
Dyliżans podjechał. Niania z niewinnym uśmiechem podeszła do woźnicy.
— Dzień dobry, mój panie!
Obrzucił ją trochę lękliwym, ale przede wszystkim podejrzliwym wzrokiem.
— A jest dobry?
— Żywimy pragnienie podróży do Lancre, niestety jednak sytuacja nasza jest dość kłopotliwa w regionie bieliźnianym.
— A jest?
— Ale jesteśmy czarownicami i możemy chyba zapłacić za podróż, na przykład lecząc wszelkie krępujące dolegliwości, jakie mogłyby ci dokuczać.
Woźnica zmarszczył brwi.
— Nie zabiorę was za darmo, staruchy. I nie mam żadnych krępujących dolegliwości.
Zbliżyła się babcia.
— A ile chciałbyś mieć? — zapytała.
Deszcz szumiał na równinach. Nie była to przerażająca, ramtopowa burza z piorunami, ale leniwy, natrętny deszcz z nisko zawieszonych chmur, podobny raczej do utuczonej mgły. Towarzyszył im przez cały dzień.
Czarownice miały powóz tylko dla siebie. Kilka osób otwierało drzwiczki, kiedy czekały na odjazd, ale z jakiejś przyczyny wszyscy chętni uznawali nagle, że ich plany podróżne na ten dzień nie obejmują jazdy dyliżansem.
— Niezłe mamy tempo — stwierdziła niania. Odsunęła zasłonę i wyjrzała przez okienko.
— Pewnie woźnica się spieszy.
— Tak, chyba tak.
— Zamknij okno. Robi się wilgotno.
— Słusznie.
Niania chwyciła pasek zasłony, ale nagle wysunęła głowę na deszcz.
— Stać! Stać! Woźnica, zatrzymać powóz!
Dyliżans zahamował w strugach błota.
Niania otworzyła drzwiczki.
— No wiesz! Próbowałeś dojść piechotą do domu? W taką pogodę? Mogłeś się na śmierć przeziębić!
Deszcz i mgła wpadały do wnętrza. Po chwili przemoczony kształt wczołgał się do powozu i zniknął pod siedzeniem, pozostawiając za sobą małe kałuże.
— Próbował być niezależny — stwierdziła niania. — Zuch.
Dyliżans ruszył dalej. Babcia wyglądała na nieskończone ciemniejące pola i nieustającą mżawkę. Zauważyła jeszcze jedną postać brnącą powoli błotnistą drogą, która w końcu doprowadzi ją do Lancre. Przejeżdżając obok, powóz ochlapał ją rzadką mazią.
— To prawda. Być niezależnym to piękny cel — stwierdziła, zaciągając zasłony.
Drzewa stały już nagie, gdy babcia Weatherwax powróciła do swojej chatki. Wiatr nawiał pod drzwi drobne gałązki i nasiona. Sadza sypała się z komina. Chatka, zawsze jakby trochę organiczna, zbliżyła się nieco do swych korzeni w glinie.
Były sprawy, którymi babcia musiała się zająć, więc się zajęła. Trzeba było wymieść liście i ułożyć pod okapem zapas drewna. Umocowany za ulami rękaw wskazujący wiatr był podarty przez jesienne wichury i wymagał cerowania. Trzeba zdobyć siano dla kóz, zebrać jabłka i ułożyć je na stryszku. Ścianom przydałoby się bielenie.
Jednak było coś, co musiała załatwić przede wszystkim. W efekcie dalsze prace okażą się trudniejsze, ale nie ma na to rady. Nie można zaczarować żelaza. I nie można chwycić miecza tak, by nie zranił. Gdyby to podważyć, zachwiałby się porządek świata.
Babcia zaparzyła sobie herbaty, po czym znowu zagotowała wodę. Z pudełka na komodzie wyjęła garść ziół, wrzuciła je do misy i zalała wrzątkiem. Obok misy przygotowała czysty bandaż. Nawlokła bardzo ostrą igłę i położyła ją przy bandażu. Z małego słoiczka nabrała palcem trochę zielonej maści i rozsmarowała ją na kwadracie płótna.
To już chyba wszystko.
Usiadła i oparła rękę o blat, dłonią do góry.
— Dobrze — powiedziała, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Teraz mam już czas.
Trzeba było przesunąć wygódkę, a tę pracę babcia wolała wykonywać sama. Z wykopania głębokiej dziury czerpała jakąś wyjątkową satysfakcję. To takie… nieskomplikowane. Wobec dziury w ziemi człowiek dokładnie wie, na czym stoi. Ziemia nie miewa dziwacznych pomysłów, nie wierzy, że ludzie są przyzwoici tylko dlatego, że mają silny uścisk ręki i patrzą prosto w oczy. Ziemia leży tylko i czeka, aż ktoś ją przerzuci. A kiedy już człowiek skończy, może sobie siedzieć i rozkoszować się miłą, spokojną świadomością, że miną długie miesiące, zanim będzie musiał zrobić to ponownie.
Stała właśnie na dnie otworu, kiedy padł na nią cień.
— Dzień dobry, Perdito — powiedziała, nie patrząc w górę.
Podniosła kolejną łopatę ziemi na wysokość głowy i przerzuciła przez krawędź.
— Wróciłaś odwiedzić rodziców, co?
Wbiła łopatę w glinę na dnie, skrzywiła się i przycisnęła ją stopą.
— Myślałam, że świetnie sobie radzisz w Operze — mówiła dalej. — Oczywiście, nie jestem w tych sprawach ekspertem. Ale miło popatrzeć na młodych ludzi, którym udaje się znaleźć szczęście w wielkim mieście.
Teraz spojrzała w górę z szerokim, przyjaznym uśmiechem.
— Widzę też, że zrzuciłaś trochę wagi. — Słowa wręcz ociekały niewinnością jak karmelem.
— Trochę… ćwiczyłam — wyjaśniła Agnes.
— Ćwiczenia to świetny pomysł, naturalnie. — Babcia wróciła do kopania. — Chociaż mówią, że nie należy przesadzać. Kiedy wracasz?
— Ja… jeszcze nie zdecydowałam.
— No wiesz, nie zawsze opłaca się wszystko z góry planować. Człowiek nie powinien się za bardzo wiązać, zawsze to powtarzam. Mieszkasz u mamy?
— Tak.
— Bo wiesz, chatka Magrat ciągle stoi pusta. Zrobiłabyś nam wszystkim przysługę, gdybyś ją trochę przewietrzyła. Wiesz… dopóki tu jesteś.
Agnes milczała. Żadna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.
— To zabawne… — Babcia okopywała jakiś szczególnie kłopotliwy korzeń. — Nie każdemu bym się przyznała, ale właśnie wczoraj myślałam, jak to byłam kiedyś młoda i nazywałam siebie Endemonidią…
— Naprawdę? Kiedy?
Babcia otarła czoło zabandażowaną dłonią, pozostawiając glinianoczerwoną smugę.
— Och, przez jakieś trzy, cztery godziny — odparła. — Niektóre imiona się nie trzymają. Nigdy nie wybieraj sobie imienia, z którym nie możesz szorować podłogi.
Wyrzuciła z otworu łopatę.
— Pomóż mi wyjść, dobrze?
Agnes podała jej rękę. Babcia otrzepała z fartucha ziemię i liście, po czym spróbowała tupaniem pozbyć się gliny z butów.
— Pora na herbatkę, co? — powiedziała. — Naprawdę dobrze wyglądasz. To świeże powietrze. W Operze było duszno; od razu tak pomyślałam.
Agnes na próżno usiłowała dostrzec w oczach babci Weatherwax cokolwiek prócz szczerości i dobrej woli.
— Tak, też mi się tak wydawało — przyznała. — Eee… zraniłaś się w rękę?
— Zagoi się. Jak prawie wszystkie rany.
Babcia zarzuciła łopatę na ramię i ruszyła do chatki. W połowie drogi obejrzała się jeszcze.
— Tak tylko pytam — uprzedziła. — Po sąsiedzku. Z ciekawości. Nie byłabym chyba człowiekiem, gdybym nie spytała…
Agnes westchnęła ciężko.
— Tak?
— …dużo masz teraz zajęć wieczorami?
Agnes zachowała w sobie dość buntu, by jej odpowiedź zabrzmiała ironicznie.
— A co? Proponujesz, że mnie czegoś nauczysz?
— Nauczę? Nie — odparła babcia. — Nie mam dość cierpliwości. Ale może pozwolę ci czegoś się dowiedzieć.
— Rychłoż się zejdziem znów?
— Jakie znów? Przecież jeszcze się nie zeszłyśmy po raz pierwszy.
— Ależ tak. Osobiście cię znam od co najmniej…
— Ale się nie zeszłyśmy. We trzy. No wiesz… oficjalnie.
— No dobrze. Rychłoż się zejdziem?
— Przecież już tu jesteśmy.
— No dobrze. Rychłoż…
— Może daj już spokój i zajmij się prawoślazem. Agnes, podaj niani prawoślaz.
— Tak, babciu.
— Tylko nie przypalcie mojego.
Babcia odetchnęła. Noc była jasna, choć chmury wzbierające od Osi obiecywały wkrótce śnieg. Kilka iskier wystrzeliło ku gwiazdom.
Rozejrzała się z satysfakcją.
— Czy nie jest miło?