Huczał wiatr. Burza szalała nad górami. Błyskawice kłuły sterczące szczyty niczym staruszek, który spomiędzy sztucznych zębów usiłuje wydłubać pestkę jeżyny.
Donośnie zabrzmiał wysoki, starczy głos:
— Rychłoż się zejdziem znów?
Zahuczał grom.
Inny, bardziej zwyczajny głos odpowiedział:
— Niby po co musiałaś tak wrzeszczeć? Przez ciebie grzanka mi wpadła do ognia.
Niania Ogg usiadła.
— Przepraszam cię, Esme. Tak sobie zawołałam, przez… no, przez pamięć dawnych czasów. Ale teraz jakoś to nie brzmi.
— Akurat się przypiekła i ładnie zbrązowiała.
— Przepraszam.
— Nie musiałaś tak krzyczeć.
— Przepraszam.
— W końcu nie jestem głucha. Mogłaś mnie spytać normalnym głosem, a ja bym wtedy odpowiedziała: „W przyszłą środę”.
— Przepraszam, Esme.
— Ukrój mi następną kromkę.
Niania Ogg skinęła głową i odwróciła się.
— Magrat, ukrój babci jeszcze… Oj. Zamyśliłam się trochę. Sama to zrobię, dobrze?
— Ha! — odparła babcia Weatherwax, wpatrując się w płomienie.
Chwilę milczały. Słychać było tylko wycie wiatru i nianię Ogg krojącą chleb, co robiła z efektywnością człowieka, który rozcina materac piłą łańcuchową.
— Myślałam, że kiedy się tu spotkamy, poprawi ci się nastrój — rzekła po chwili.
— Doprawdy.
To nie było pytanie.
— Rozerwiesz się trochę i w ogóle… — ciągnęła niania, czujnie obserwując przyjaciółkę.
— Mmm… — Babcia wciąż patrzyła w ogień.
Ojej, pomyślała niania. Nie powinnam tego mówić.
Chodziło o to, że… No, tak naprawdę chodziło o to, że niania Ogg się martwiła. Bardzo się martwiła. Wcale nie była pewna, czy przyjaciółka nie… jak by to określić… staje się… tak jakby… w pewnym sensie… no… czarna.
Wiedziała, że może się to przytrafić tym naprawdę potężnym. A babcia Weatherwax była niezwykle potężna. Stała się czarownicą znakomitszą nawet od niesławnej Czarnej Aliss, a każdy wiedział, jaki ją spotkał koniec. Wepchnięta do własnego piekarnika przez dwójkę dzieciaków… I tak wszyscy twierdzili, że dobrze się złożyło, choć czyszczenie pieca zajęło cały tydzień.
Jednak Aliss, aż do tego strasznego dnia, terroryzowała całe Ramtopy. Tak udoskonaliła swoją magię, że w jej głowie nie zostało już miejsca na nic innego.
Podobno żadna broń nie mogła jej zranić. Miecze odbijały się od jej skóry. Podobno jej obłąkańczy śmiech słychać było na milę dookoła; co prawda obłąkańczy śmiech od zawsze należał do typowych atrybutów czarownicy, jeśli wymagała tego konieczność, ten jednak był szalonym obłąkańczym śmiechem w najgorszym rodzaju. Zmieniała ludzi w pierniki i miała dom zbudowany z żab. Pod koniec sytuacja wyglądała już naprawdę bardzo paskudnie. Jak zwykle, kiedy czarownica staje się zła.
Czasami oczywiście czarownice nie przechodzą na stronę zła. Po prostu odchodzą… dokądś.
Intelekt babci potrzebował jakiegoś zajęcia. Źle znosiła nudę. Kładła się wtedy do łóżka i wysyłała umysł na Pożyczanie, do wnętrza głowy jakiegoś leśnego stworzenia; słuchała jego uszami i patrzyła przez jego oczy. Oczywiście, to całkiem wygodne do zastosowań ogólnych, ale babcia była zwyczajnie za dobra. Potrafiła przebywać poza własnym ciałem dłużej niż ktokolwiek, o kim niania Ogg by słyszała.
Było rzeczą właściwie oczywistą, że pewnego dnia nie zechce powrócić. A nastała ta najgorsza pora roku, gdy gęsi krzyczą i latają po niebie co noc, gdy jesienne powietrze jest rześkie i pociągające. Wyczuwa się w tym wszystkim jakąś straszliwą pokusę.
Niania Ogg miała wrażenie, że wie, co jest źródłem kłopotów.
Odchrząknęła.
— Widziałam wczoraj Magrat — powiedziała, zerkając z ukosa na babcię.
Żadnej reakcji.
— Dobrze wygląda. Królowanie jej służy.
— Hmm?
Niania jęknęła bezgłośnie. Jeśli babci nie chce się nawet wypowiedzieć jakiejś złośliwej uwagi, to znaczy, że naprawdę brakuje jej Magrat.
Niania Ogg z początku nie mogła w to uwierzyć, ale Magrat Garlick, płaczliwa jak bóbr, w jednym miała absolutną rację.
Trzy to naturalna liczba dla czarownic.
A one straciły jedną. No, nie dosłownie straciły. Magrat była teraz królową, a królowych trudno nie zauważyć. Ale to oznaczało, że jest ich teraz tylko dwie zamiast trzech.
Kiedy są trzy, jedna może się starać doprowadzić do zgody w razie kłótni. Magrat świetnie się do tego nadawała. Bez niej niania Ogg i babcia Weatherwax działały sobie na nerwy. Przy niej potrafiły we trójkę działać na nerwy wszystkim pozostałym na całym świecie, a to o wiele zabawniejsze.
I w żaden sposób nie da się Magrat odzyskać. Czy też, żeby być precyzyjną, nie da się Magrat odzyskać na razie.
Ponieważ wprawdzie trzy to dobra liczba dla czarownic, ale muszą to być odpowiednie trzy. Trzy odpowiedniego… rodzaju.
Samo myślenie o tym wprawiało nianię w zakłopotanie, co jest niezwykłe, gdyż zakłopotanie przychodziło niani równie łatwo jak kotu altruizm.
Jako czarownica nie wierzyła, oczywiście, w żadne okultystyczne bzdury. Ale istniały jedna czy dwie prawdy, głęboko zagrzebane w macierzystej skale duszy. I trzeba było się z nimi godzić. A wśród nich istniała ta dotycząca dziewicy, matki i… i tej trzeciej.
Uff… Udało się jakoś to pomyśleć.
Oczywiście, to tylko stare przesądy, należące do owych ciemnych czasów, kiedy takie określenia, jak „dziewica”, „matka” i… i ta trzecia, opisywały każdą kobietę w wieku powyżej dwunastu lat, mniej więcej. Obecnie każda dziewczyna dostatecznie inteligentna, by umieć liczyć, i dostatecznie rozsądna, by słuchać mądrych rad niani Ogg, mogła odsunąć stanie się przynajmniej jedną z nich na czas całkiem długi.
A jednak… był to bardzo stary przesąd, starszy niż księgi, starszy niż pismo. Takie wierzenia mocno obciążają gumową membranę doświadczenia i często wciągają ludzi w swoją orbitę.
Magrat była mężatką od trzech miesięcy. Co powinno oznaczać, że wypadła z pierwszej kategorii. A przynajmniej… niania skierowała ciąg myśli na boczny tor… prawdopodobnie wypadła. Oczywiście, młody Verence posłał po odpowiedni podręcznik, z rysunkami i numerowanymi częściami. Niania wiedziała o tym dobrze, bo kiedy składała pewnego dnia wizytę w zamku, zakradła się do królewskiej sypialni. Spędziła tam pouczające dziesięć minut, domalowując niektórym postaciom wąsy i okulary. Z pewnością nawet Magrat i Verence musieli sobie poradzić z… Nie, na pewno jakoś to rozpracowali, chociaż słyszała, że widziano Verence’a rozpytującego o ludzi, którzy mogliby dostarczyć fałszywe wąsy. Niedługo potrwa, a Magrat zacznie się nadawać do drugiej kategorii, nawet jeśli oboje czytają powoli.
Oczywiście, babcia Weatherwax zawsze demonstrowała swoją niezależność i samodzielność. Kłopot jednak polegał na tym, że człowiek powinien mieć kogoś obok siebie, żeby mu demonstrować, jaki to jest niezależny i samodzielny. Ludzie, którzy nie potrzebują innych ludzi, potrzebują innych ludzi, by im okazywać, że są ludźmi, którzy nie potrzebują innych ludzi.
To tak jak z pustelnikami. Nie ma sensu odmrażać sobie różnych części ciała na szczycie jakiejś góry, osiągając zjednoczenie z Nieskończonością, jeśli nie można liczyć na pewną liczbę naiwnych młodych kobiet, które zjawiają się od czasu do czasu i mówią „Och”.
…Znowu muszą być trzy. Życie stawało się ciekawsze, kiedy były trzy. Zdarzały się kłótnie i przygody, i rzeczy, które mogły babcię zirytować, a była szczęśliwa tylko wtedy, kiedy się irytowała. Właściwie, jak wydawało się czasem niani, babcią Weatherwax była tylko wtedy, kiedy się irytowała.
Tak. Potrzebne są trzy.
Bo jeśli nie… Jeśli nie, to czekają ją szare skrzydła wśród nocy albo trzask drzwiczek piekarnika…
Rękopis rozpadł się, gdy tylko pan Kozaberger go podniósł.
Nie był nawet spisany na porządnym papierze. Zapisano go na starych torebkach po cukrze, na odwrotnych stronach kopert i kartkach ze starych kalendarzy.
Pan Kozaberger burknął coś i zebrał garść pleśniejących stronic, by cisnąć je do ognia.
Jakieś słowo przyciągnęło jego wzrok.
Doczytał do końca strony, cofając się kilka razy, gdyż nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Odwrócił kartkę. Potem odwrócił z powrotem. I czytał dalej. W pewnym momencie wyjął z szuflady linijkę i przyjrzał się jej w zadumie.
Otworzył barek. Butelka brzęknęła wdzięcznie o brzeg kieliszka, kiedy usiłował sobie nalać.
Następnie wyjrzał przez okno na gmach Opery po drugiej stronie ulicy. Jakaś nieduża postać zamiatała schody.
Potem powiedział:
— Och jej…
Wreszcie podszedł do drzwi.
— Może pan tu przyjść, panie Cropper?! — zawołał.
Jego drukarz zjawił się, ściskając plik próbnych wydruków.
— Pan Cripslock będzie musiał jeszcze raz grawerować stronę jedenastą — oświadczył ze smutkiem. — Znowu napisał „głód” na pięć liter…
— Niech pan to przeczyta — przerwał mu Kozaberger.
— Mam właśnie przerwę śniada…
— Proszę czytać.
— Przepisy gildii mówią…
— Niech pan przeczyta i powie, czy nadal dopisuje panu apetyt.
Cropper usiadł niechętnie i spojrzał na pierwszą stronę.
Potem odwrócił ją i zaczął czytać drugą.
Po chwili wysunął szufladę, wyjął linijkę i przyjrzał się jej w zadumie.
— Właśnie przeczytał pan o Zupie z Bananową Niespodzianką — domyślił się Kozaberger.
— Tak!
— Niech pan zaczeka, aż pan dojdzie do Nakrapianego Ptaszka.
— Moja babcia piekła kiedyś Nakrapianego Ptaszka.
— Nie według tego przepisu — oświadczył Kozaberger z absolutnym przekonaniem.
Cropper przerzucał kartki.
— Do licha! Myśli pan, że coś z tego naprawdę działa?
— A kogo to obchodzi? Proszę iść zaraz do gildii i zatrudnić wszystkich wolnych grawerów. Najlepiej tych w starszym wieku.
— Ale nie skończyłem jeszcze przepowiedni na grune’a, czerwiec, lipiec i spune’a do przyszłorocznego almanachu…
— To nieważne. Proszę wykorzystać stare.
— Ludzie zauważą.
— Nigdy dotąd nie zauważyli. Zna pan przecież ten układ. Niezwykłe deszcze curry w Klatchu, zadziwiająca śmierć szeryfa Ee, plaga szerszeni w Howondalandzie. To jest ważniejsze.
Pan Kozaberger raz jeszcze spojrzał niewidzącym wzrokiem przez okno.
— O wiele ważniejsze.
Śnił sen wszystkich tych, którzy wydają książki. Ten, w którym miał w kieszeniach tyle złota, że musiał zatrudniać dwóch ludzi, by podtrzymywali mu spodnie.
Przed Agnes Nitt wyrastał potężny, zdobiony kolumnami, pełen gargulców front gmachu ankhmorporskiej Opery.
Zatrzymała się. A przynajmniej większa część Agnes Nitt się zatrzymała. Było tam bardzo dużo Agnes. Chwilę trwało, nim znieruchomiały jej zewnętrzne regiony.
Tak, była na miejscu. Wreszcie. Mogła wejść do środka albo mogła stąd odejść. To coś, co ludzie nazywają życiową decyzją. Nigdy dotąd nie musiała takiej podejmować.
Wreszcie, kiedy stała już nieruchomo tak długo, że gołąb zaczął rozważać możliwość budowy gniazda na jej wielkim, smętnie obwisłym czarnym kapeluszu, zaczęła wspinać się na schody.
Jakiś młody człowiek zamiatał stopnie — teoretycznie. W praktyce przesuwał brud z miejsca na miejsce, dostarczając mu nowych widoków i okazji poznania nowych przyjaciół. Młody człowiek ubrany był w długi płaszcz, trochę na niego za mały, i w czarny beret wciśnięty na osobliwie sterczące czarne włosy.
— Przepraszam — odezwała się do niego Agnes.
Efekt okazał się zaskakujący. Młody człowiek odwrócił się, zaczepił jedną nogą o drugą i upadł na swoją miotłę.
Agnes uniosła dłoń do ust. Potem schyliła się i podała mu rękę.
Jego dłoń wydawała się lepka, co sprawiało, że trzymający ją zaczynał tęsknie myśleć o mydle. Młody człowiek odgarnął z oczu tłuste włosy i rzucił Agnes zalękniony uśmiech. Twarz miał tego rodzaju, które niania Ogg nazywała niedopieczonymi: bladą, o niewyraźnych rysach.
— Żaden kłopot, panienko!
— Dobrze się czujesz?
Spróbował się podnieść, zdołał jakoś zaplątać miotłę między kolanami i ponownie usiadł gwałtownie na schodach.
— Hm… może panienka wyciągnąć miotłę?
Wysunęła ją z plątaniny. Młody człowiek wstał wreszcie po kilku nieudanych próbach.
— Pracujesz w Operze? — spytała Agnes.
— Tak, panienko…
— Powiedz, gdzie mam się zgłosić na przesłuchanie.
Rozejrzał się niespokojnie.
— Wejście dla aktorów! — wyjaśnił. — Pokażę!
Słowa wybiegały mu z ust pospiesznie, jak gdyby musiał uszeregować je i wystrzelić, nim znajdą czas, by się rozejść.
Wyrwał jej miotłę z ręki, po czym ruszył schodami w bok, w stronę rogu budynku. Kroczył w niezwykły sposób. Zdawało się, że coś ciągnie do przodu jego tułów, nogi zaś przebierają bez celu, stawiane wszędzie, gdzie znalazły sobie trochę miejsca. Nie był to właściwie chód, ale upadek odsuwany w nieskończoność.
Chwiejne kroki doprowadziły go do drzwiczek w bocznej ścianie. Agnes podążyła za nim.
Tuż za drzwiami zobaczyła coś w rodzaju szopy z jedną otwartą ścianą i blatem umieszczonym tak, że ktoś siedzący za nim mógł obserwować drzwi. Ten ktoś, kto tam właśnie siedział, musiał być istotą ludzką, ponieważ morsy nie noszą płaszczy.
Dziwny młody człowiek zniknął gdzieś w półmroku.
Agnes rozejrzała się zalękniona.
— Tak, panienko? — zapytał mors-człowiek. Miał imponujący wąs, który skupił w sobie cały zarost z reszty właściciela.
— Tego… ja chciałam… Bo przesłuchania… znalazłam plakat z wiadomością, że przesłuchujecie…
Uśmiechnęła się bezradnie. Twarz odźwiernego zdradzała, że widział już — i nie wywarły na nim wrażenia — więcej bezradnych uśmiechów, niż nawet Agnes potrafiłaby zjeść ciepłych posiłków. Wyjął kartkę i ogryzek ołówka.
— Musisz tu podpisać — poinformował.
— Kim był… była ta osoba, która mnie przyprowadziła?
Wąs poruszył się, sugerując ukryty gdzieś pod nim uśmiech.
— Wszyscy znają naszego Waltera Plinge’a.
To była chyba całość informacji, jakiej zamierzał udzielić.
Agnes ścisnęła ołówek.
Najważniejsze pytanie brzmiało: Jak powinna się podpisać? Jej imię miało liczne i cenne zalety, ale nie układało się gładko na języku. Spadało z podniebienia i stukało między zębami, ale na języku nie leżało gładko.
Niestety, nie przychodziło jej na myśl żadne inne o dużym potencjale gładkościowym.
Może Catherine?
Albo… Perdita. Mogłaby wrócić do Perdity. Wstydziła się trochę używać tego imienia w Lancre. Było tajemnicze, sugerowało mroczne sekrety, intrygi, a także — całkiem przypadkiem — kogoś, kto jest raczej szczupły. Wymyśliła sobie nawet pierwszą literę drugiego imienia: X, oznaczające „kogoś, kto ma eleganckie i tajemnicze drugie imię”.
Nie udało się. Mieszkańcy Lancre byli irytująco niewrażliwi na takie rzeczy. Mówili o niej „Agnes, która nazywa siebie Perditax”.
Nie ośmieliła się nikomu zdradzić, że chciałaby, aby jej pełne imię i nazwisko brzmiało Perdita X. Dream. Nie zrozumieliby. Pytaliby na przykład: Jeśli uważasz, że to właściwe imię dla ciebie, to czemu wciąż masz dwie półki pełne pluszowych zabawek?
Tutaj jednak może zacząć wszystko od nowa. Była dobra. Wiedziała, że jest dobra.
Chociaż pewnie na Dream nie ma szans.
Będzie musiała zostać przy Nitt.
Niania Ogg zwykle kładła się spać wcześnie. W końcu miała już swoje lata. Czasami szła do łóżka nawet o szóstej rano.
Teraz była w lesie. Jej oddech kłębami pary unosił się w chłodnym powietrzu. Liście szeleściły pod nogami. Wiatr ucichł, pozostawiając czyste, bezchmurne niebo, otwarte dla pierwszego przymrozku zimy — małego łobuza zrywającego płatki i marszczącego owoce, który pokazywał, jaką to matką jest w rzeczywistości Natura.
Trzecia czarownica.
Trzy czarownice mogą tak jakby… podzielić się pracą.
Dziewica, matka i… starucha. Właśnie.
Kłopot polega na tym, że babcia Weatherwax łączyła w sobie wszystkie trzy. Była dziewicą, o ile niania się orientowała; była przynajmniej w odpowiednim przedziale wiekowym dla staruchy; co do trzeciej… no cóż, kto narazi się babci Weatherwax w zły dzień, poczuje się jak kwiat na przymrozku.
Musi przecież znaleźć się kandydatka na to stanowisko. W Lancre mieszkało kilka dziewcząt w odpowiednim wieku.
Kłopot polegał na tym, że chłopcy w Lancre też o tym wiedzieli. Niania regularnie spacerowała latem po łąkach, a miała bystry, choć pełen zrozumienia wzrok oraz znakomity słuch sięgający poza horyzont. Violet Frottidge chodziła z młodym Przebiegłością Carterem, a przynajmniej robiła coś w zakresie dziewięćdziesięciu stopni od chodzenia. Bonnie Quarney w maju zbierała orzechy z Williamem Simple i tylko dzięki temu, że była przewidująca i zasięgnęła pewnej rady u niani, nie wyda w lutym owoców. A już niedługo matka młodej Mildred Tinker porozmawia dyskretnie z ojcem młodej Mildred Tinker, ten porozmawia ze swoim przyjacielem Thatcherem, a on z kolei porozmawia ze swoim synem Hobem; potem będzie wesele. Wszystko zostanie załatwione w sposób właściwy i cywilizowany, z wyjątkiem może jednego czy drugiego podbitego oka.[1]
Nie ma wątpliwości, pomyślała niania z rozmarzonym uśmiechem: niewinność podczas gorącego lata w Lancre to stan, w którym niewinność jest tracona.
Potem jeszcze jedno imię wynurzyło się na powierzchnię. No tak. Ona. Dlaczego wcześniej o niej nie pomyślała? Bo jakoś nie przychodziła do głowy. Kiedy człowiek myślał o dziewczętach z Lancre, zwykle o niej zapominał. Po czym mówił: A tak, ona też. Naturalnie, ma wspaniały charakter. I niezłe włosy, oczywiście.
Była inteligentna i utalentowana. W wielu dziedzinach. Jej głos, na przykład. To była jej moc, szukająca ujścia. I oczywiście miała też wspaniały charakter, więc niewielka była szansa, że okaże się… nieodpowiednia.
Czyli sprawa załatwiona. Z pewnością ucieszy babcię jeszcze jedna czarownica, żeby ją wykorzystywać i jej imponować. Natomiast Agnes z pewnością jej kiedyś podziękuje.
Niania Ogg odetchnęła z ulgą. Do sabatu potrzebne są przynajmniej trzy czarownice. Dwie czarownice to tylko kłótnia.
Otworzyła drzwi do swojej chaty i wspięła się po schodach do sypialni.
Jej kocur Greebo wyciągnął się na pierzynie niby plama szarego futra. Nie obudził się nawet wtedy, kiedy niania Ogg podniosła go trochę, by w nocnej koszuli wsunąć się do pościeli.
Żeby odpędzić złe sny, pociągnęła solidny łyk z butelki pachnącej jabłkami i radosną śmiercią mózgu. Potem ubiła poduszkę, pomyślała: Tak… ona — i odpłynęła w sen.
Po chwili zbudził się Greebo. Przeciągnął się, ziewnął i bezgłośnie zeskoczył na podłogę. Następnie najbardziej złośliwy i chytry kłąb futra, jaki kiedykolwiek miał dość inteligencji, by usiąść w karmniku dla ptaków z otwartą paszczą i kawałkiem chleba na nosie, zniknął za otwartym oknem.
Kilka minut później kogucik w sąsiednim ogrodzie wysunął głowę, by powitać piękny nowy dzień i zginął natychmiast, w pół kukuryku.
Przed Agnes panowała ciemność, a równocześnie niemal oślepiały ją światła. Tuż za krawędzią sceny wielkie płaskie świece pływały w długim korycie z wodą; dawały mocny, żółty blask, całkiem niepodobny do lamp naftowych w domu. Za światłami czekała widownia, niczym paszcza wielkiej i bardzo głodnej bestii.
Gdzieś spoza świateł odezwał się głos.
— Kiedy tylko będziesz gotowa, panienko.
Nie był to jakiś szczególnie nieprzyjazny głos. Chciał tylko, żeby wreszcie zaczęła, odśpiewała swój kawałek i sobie poszła.
— Bo ja mam taką, no… taką piosenkę, i ona…
— Oddałaś nuty pannie Proudlet?
— Eee… Właściwie to nie ma akompaniamentu, ona…
— Aha, to piosenka ludowa. Tak?
W ciemności rozległy się szepty i ktoś zaśmiał się cicho.
— Zaczynaj więc… Perdito, tak?
Agnes zaczęła piosenkę o jeżu, ale już około siódmego słowa zdała sobie sprawę, że nie był to dobry wybór. Potrzebna jest oberża i rechoczący ludzie, którzy walą kuflami w stoły. Ta wielka jasna pustka wsysała głos, przez co wydawał się piskliwy i słaby.
Przerwała na końcu trzeciej zwrotki. Czuła, jak rumieniec okrywają gdzieś od wysokości kolan. Potrwa jeszcze chwilę, zanim dotrze do twarzy, gdyż musi objąć dużą powierzchnię skóry, ale wtedy cała już będzie różowa jak truskawka.
Słyszała szepty. Wśród nich wybijały się takie słowa jak „timbre”, a potem — co wcale jej nie zdziwiło — nadbiegło „imponująca budowa”. Miała imponującą budowę, wiedziała o tym. Podobnie gmach Opery. Nie musiała być z tego powodu szczęśliwa.
Odezwał się głos:
— Nie kształciłaś się, moja droga. Prawda?
— Nie.
To była prawda. Jedyną poza Agnes wartą uwagi śpiewaczką w Lancre była niania Ogg, której podejście do piosenek można określić jako czysto balistyczne: należy wymierzyć głos w koniec zwrotki i ruszać.
Szepty. Szepty.
— Zaśpiewaj nam kilka gam, moja droga.
Rumieniec osiągnął wysokość piersi, pędząc po falujących powierzchniach…
— Gam?
Szepty. Stłumiony śmiech.
— Do re mi? Znasz to, moja droga? Zaczynając nisko? La la la?
— Aha. Tak.
Gdy armie zakłopotania szturmowały szyję, Agnes ustawiła głos jak mogła najniżej i zaczęła.
Skupiona na nutach, pracowicie sunęła od poziomu morza ku szczytom gór. Nie zauważyła, jak na początku zawibrowało krzesło po drugiej stronie sceny, a na końcu gdzieś pękło szkło i kilka nietoperzy spadło z sufitu.
W wielkiej pustce panowała cisza, jeśli nie liczyć stuku kolejnego nietoperza i cichego brzęczenia szkła gdzieś wysoko.
— Czy to… to twój pełny zakres, moja droga?
— Nie.
— Nie?
— Jeśli zaśpiewam jeszcze wyżej, ludzie mdleją — wyjaśniła Agnes. — A kiedy schodzę niżej, niektórzy mówią, że źle się wtedy czują.
Szepty, szepty. Szepty, szepty, szepty.
— Czy, hm… jeszcze coś…
— Umiem śpiewać ze sobą na trzy. Niania Ogg twierdzi, że nie każdy to potrafi.
— Przepraszam… — Tu na górze?
— Jak… do-re-mi. Równocześnie.
Szepty, szepty.
— Pokaż nam, mała.
— Laaaaaa…
Ludzie z boku sceny rozmawiali z wyraźnym podnieceniem.
Szepty.
— A teraz emisja… — zaczął głos z ciemności.
— Tak, to potrafię — rzuciła zirytowana Agnes. Zaczynała mieć tego dosyć. — Gdzie mam wyemitować głos?
— Słucham? Mówimy o…
— Tutaj?
— Czy tutaj?
— Albo tutaj?
To nietrudna sztuka, myślała Agnes. Może imponować, jeśli włoży się słowa w usta siedzącej obok kukiełki, jak to robią wędrowni sztukmistrze, ale nie da się ustawić głosu zbyt daleko tak, by nadal oszukać całą publiczność.
Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, rozpoznawała sylwetki ludzi odwracających się w fotelach. Byli wyraźnie zdumieni.
— Mówiłaś, że jak się nazywasz, moja droga?
Głos, który w pewnym momencie zdradzał ślady lekceważenia, teraz brzmiał jak pokonany.
— Ag-Per… Perdita — odparła Agnes. — Perdita Nitt. Perdita X… Nitt.
— Być może, trzeba będzie coś zrobić z tym Nitt, moja droga.
Drzwi chaty babci Weatherwax otworzyły się same.
Jarge Tkacz zawahał się. Oczywiście, jest przecież czarownicą. Ludzie uprzedzali go, że takie rzeczy się zdarzają.
Nie lubił tego. Ale nie lubił też swojego krzyża, zwłaszcza kiedy krzyż jego nie lubił. Nie jest łatwo, gdy atakuje człowieka jego własny kręgosłup.
Wszedł wolno, krzywiąc się i podpierając dwoma laskami.
Czarownica siedziała w fotelu na biegunach, odwrócona plecami do drzwi.
Jarge wahał się.
— Wejdź, Jarge Tkaczu — odezwała się babcia Weatherwax. — Dam ci coś na ten twój bolący grzbiet.
Szok sprawił, że Jarge spróbował się wyprostować, a to z kolei spowodowało wybuch czegoś rozpalonego do białości w okolicach krzyża.
Babcia Weatherwax przewróciła oczami i westchnęła.
— Możesz usiąść?
— Nie, psze pani. Ale mogę upaść na stołek.
Babcia wyjęła z kieszeni fartucha niewielką czarną buteleczkę. Potrząsnęła nią energicznie. Jarge szerzej otworzył oczy.
— Miała to pani już gotowe?
— Tak — potwierdziła szczerze babcia.
Już dawno pogodziła się z faktem, że ludzie oczekują czegoś lepkiego i dziwnie zabarwionego. Choć to nie lekarstwo załatwiało sprawę, ale raczej — w pewnym sensie — łyżka.
— To mieszanina rzadkich ziół i różnych takich — wyjaśniła. — W tym sukrozy i akwy.
— Coś takiego… — Na Jarge wywarło to spore wrażenie.
— A teraz łyknij solidnie.
Wykonał polecenie. Lekarstwo smakowało trochę jak lukrecja.
— Wypijesz jeszcze łyk wieczorem, zanim pójdziesz spać — tłumaczyła dalej babcia. — A potem trzykrotnie obiegniesz kasztan.
— …trzy razy kasztan…
— I jeszcze… Połóż sosnową deskę pod materac. Ale to musi być deska z dwudziestoletniego drzewa. Nie zapomnij.
— …dwudziestoletnie drzewo… — powtórzył Jarge. Uznał, że powinien dodać coś od siebie. — Żeby te bolące węzły z grzbietu przeszły do deski? — próbował zgadnąć.
Babcia spojrzała na niego z podziwem. Był to niezwykle pomysłowy element ludowych przesądów, wart zapamiętania na późniejsze okazje.
— Właśnie tak.
— I to wszystko?
— A chciałeś czegoś więcej?
— Bo ja… no… myślałem, że będą tańce, śpiewy i takie różne.
— Załatwiłam wszystko, zanim przyszedłeś — uspokoiła go babcia.
— Coś takiego… No tak. A tego… Chodzi o zapłatę…
— Och, nie chcę zapłaty — zapewniła. — Branie pieniędzy przynosi pecha.
— Aha. Rzeczywiście. — Jarge rozpromienił się.
— Ale może… Gdyby twoja żona miała jakieś stare ubrania, to noszę rozmiar 12, czarne w miarę możliwości. Albo gdyby akurat piekła ciasto, byle bez śliwek, bo mam po nich wzdęcia, albo odstawiła gdzieś trochę miodu na przykład. A może akurat będziesz bił świnię, najbardziej lubię od karku, czasem trochę szynki albo raciczki… Właściwie cokolwiek, co nie będzie ci potrzebne. Ale to nieobowiązkowe. Nie chciałabym narzucać ludziom żadnych obowiązków tylko dlatego, że jestem czarownicą. Jak tam w domu, wszystko w porządku? Nikomu nic nie dolega, mam nadzieję…
Patrzyła, jak zaczyna rozumieć.
— A teraz pomogę ci wyjść za próg — powiedziała.
Tkacz nie był pewien, co właściwie się stało. Babcia, zwykle tak pewnie stąpająca po ziemi, teraz jak gdyby potknęła się o jego laskę i upadła na plecy, ciągle trzymając go za ramiona. A potem jej kolano uniosło się jakoś i trafiło w pewien punkt na krzyżu, ona skręciła go w bok, coś kliknęło…
— Auuu!
— Przepraszam!
— Moje plecy! Mój krzyż!
Mimo wszystko, myślał potem Jarge, już się chyba starzeje. Pewnie jest trochę niezgrabna, a zawsze była nieuważna. Trzeba jednak przyznać, że robi świetne wywary. I jak szybko działają…
Zanim dotarł do domu, niósł obie laski pod pachą.
Babcia obserwowała go, kręcąc głową.
Ludzie są tacy… ślepi, myślała. Wolą wierzyć w bzdury niż w kręgarstwo.
Oczywiście, bardzo dobrze, że tak jest. Niech rozdziawiają usta ze zdumienia, że wie, kto się zbliża do jej chatki. Jakoś nikt nie zauważył, że okna dogodnie wychodzą na zakręt ścieżki. A co do skobla w drzwiach i sztuczki z kawałkiem czarnej nici…[2]
Chociaż… czego właściwie dokonała? Oszukała niezbyt mądrego staruszka.
Stawała twarzą w twarz z magami, potworami i elfami, a teraz cieszy się, że nabrała Jarge Tkacza — człowieka, który dwa razy nie zdołał uzyskać stanowiska Wioskowego Idioty, a to z powodu zbyt wysokich kwalifikacji.
Znalazła się na śliskim gruncie. Jeszcze trochę, a zacznie chichotać i zwabiać dzieci do piekarnika. A przecież nawet nie lubi dzieci.
Przez całe lata babci Weatherwax całkowicie starczały wyzwania, jakich dostarcza funkcja wioskowej czarownicy. A potem musiała ruszyć w podróż, zobaczyła kawałek świata i przez to nie potrafiła teraz usiedzieć na miejscu — zwłaszcza o tej porze roku, kiedy klucze gęsi latały po niebie, a pierwszy szron atakował liście w co głębszych dolinach.
Rozejrzała się po kuchni. Przydałoby się ją zamieść. Garnki czekały na zmywanie. Ściany porosły brudem. Zdawało się, że jest mnóstwo roboty, ale jakoś nie mogła się do niczego zabrać.
Usłyszała krzyki wysoko w górze; nierówny klin dzikich gęsi przeleciał nad polaną. Zmierzały ku cieplejszym dniom w miejscach, o których babcia Weatherwax jedynie słyszała.
To było kuszące.
Komisja rekrutacyjna zasiadła przy stole w gabinecie pana Seldoma Kubła, nowego właściciela Opery. Towarzyszyli mu pan Salzella, dyrektor muzyczny, i pan Undershaft, kierownik chóru.
— Tak więc — mówił pan Kubeł — dochodzimy do… tak, Christine… Wspaniała osobowość sceniczna, co? I świetna figura.
Mrugnął do Undershafta.
— Tak. Bardzo ładna — przyznał obojętnym tonem Undershaft. — Niestety, nie potrafi śpiewać.
— Wy, artyści, nie chcecie zrozumieć, że mamy Wiek Nietoperza — oświadczył Kubeł. — Opera to produkcja, a nie tylko kupa piosenek.
— Tak pan uważa. Ale…
— Zasada, że sopran to piętnaście akrów łona w rogatym hełmie, należy już do przeszłości.
Salzella i Undershaft porozumieli się wzrokiem. A więc będzie to… taki właściciel…
— Na nieszczęście — wtrącił kwaśno Salzella — zasada, że sopran powinien mieć w miarę sensowny głos, do przeszłości nie należy. Owszem, ona ma świetną figurę. Ma… iskrę. Ale nie potrafi śpiewać.
— Chyba możecie ją nauczyć, prawda? Kilka lat w chórze…
— Tak, może po kilku latach, jeśli będziemy uparci, stanie się zwyczajnie bardzo złą śpiewaczką — odparł Undershaft.
— No tak… panowie — rzekł Kubeł. — Ehm. No dobrze. Karty na stół, co? Jestem prostym człowiekiem. Nie lubię chodzić opłotkami i wolę nazywać rzeczy po imieniu…
— Niech pan nam przekaże swoje szczere opinie — wtrącił Salzella.
Stanowczo to właśnie ten rodzaj właściciela, myślał. Dorobił się własną pracą i jest z tego dumny. Myli pewność siebie i szczerość z niegrzecznością. Postawiłbym dolara, że wierzy, iż potrafi ocenić czyjś charakter z siły uścisku dłoni i patrząc mu głęboko w oczy.
— Wiele przeszedłem, żarna życia mnie przemieliły — zaczął Kubeł. — Jednak podniosłem się i doszedłem do tego, kim jestem dzisiaj…
Mąka do pieczenia? — pomyślał Salzella.
— Jednak muszę wam zdradzić, hm, pewne uwarunkowania finansowe. Jej ojciec, tego… właściwie, no… pożyczył mi sporą sumkę, żebym mógł kupić ten teatr, i złożył serdeczną ojcowską prośbę w kwestii córki. Jeśli dobrze sobie przypominam, jego słowa brzmiały: „Nie zmuszaj mnie, żebym połamał ci nogi”. Nie spodziewam się, żebyście wy, artyści, zrozumieli tę sytuację. To czysto biznesowe zależności. Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają, oto moje motto.
Salzella wsunął palce w kieszenie kamizelki, odchylił się na krześle i zaczął pogwizdywać.
— Rozumiem — mruknął Undershaft. — Cóż, nie pierwszy raz zdarza się coś takiego. Normalnie jednak chodzi o balerinę.
— To nic takiego, zapewniam — rzekł pospiesznie Kubeł. — Po prostu razem z pieniędzmi przychodzi ta dziewczyna, Christine. Zresztą musicie przyznać, że naprawdę świetnie wygląda.
— Och, niech będzie — zgodził się Salzella. — To w końcu pańska Opera. A teraz ta… Perdita…?
Uśmiechnęli się do siebie.
— Perdita! — powtórzył Kubeł, zadowolony, że sprawa Christine została załatwiona i znowu może być pewny siebie i szczery.
— Perdita X. — poprawił go Salzella.
— Co jeszcze wymyślą te dziewczęta…
— Uważam, że może być bardzo przydatna — stwierdził Undershaft.
— Tak, jeśli kiedyś będziemy wystawiać operę ze słoniami.
— Ale skala! Jakaż ona ma skalę!
— Owszem. Zauważyłem, jak się pan przygląda.
— Chodziło mi o jej głos, Salzella. Doskonale się sprawdzi w chórze.
— Ona sama jest chórem. Możemy zwolnić całą resztę. Na bogów, ona potrafi nawet śpiewać sama ze sobą na głosy. Ale czy widzi ją pan w którejś z głównych ról?
— Bogowie, nie! Stalibyśmy się pośmiewiskiem.
— Otóż to. Lecz wydaje się… posłuszna.
— Wspaniały charakter, od razu tak pomyślałem. I niezłe włosy, oczywiście.
Nie spodziewała się, że pójdzie jej tak łatwo. Słuchała w oszołomieniu, jak ludzie mówią jej o pensji (bardzo mało), potrzebie nauki (dużo) i kwaterze (dziewczęta z chóru mieszkały w samym gmachu Opery, pod dachem).
A potem wszyscy o niej zapomnieli. Stała z boku sceny i patrzyła, jak grupa potencjalnych baletnic wykonuje swe delikatne kroki.
— Naprawdę masz wspaniały głos!! — usłyszała kogoś za plecami.
Odwróciła się. Jak zauważyła kiedyś niania Ogg, człowiek dużo mógł się nauczyć, patrząc, jak Agnes się odwraca. Stąpała dość lekko, ale inercja fragmentów zewnętrznych sprawiała, że jej elementy jeszcze przez pewien czas starały się ustalić, w którą stronę mają się skierować.
Dziewczyna, która się odezwała, była drobnej budowy, nawet według typowych norm, a podjęła dodatkowe wysiłki, by wydawać się jeszcze szczuplejsza. Miała długie jasne włosy i radosny uśmiech kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że jest szczupły i ma długie jasne włosy.
— Mam na imię Christine!! — przedstawiła się. — Czy to nie podniecające?!
Miała też ten rodzaj głosu, którym można wykrzykiwać pytająco. Zdawało się, że podekscytowany pisk jest do niego przymocowany na stałe.
— Eee… no owszem — przyznała Agnes.
— Na ten dzień czekałam od lat!!
Agnes czekała jakiś tydzień, odkąd zauważyła ogłoszenie na ścianie gmachu Opery. Ale raczej skona, niż się do tego przyzna.
— Gdzie się szkoliłaś?! — pytała Christine. — Ja uczyłam się przez trzy lata u madame Venturi w Quirmskim Konserwatorium!!
— Hm… ja… — Agnes zawahała się, wypróbowując w myślach kolejne zdanie. — Szkoliła mnie… lady Ogg. Ale ona nie ma konserwatorium, bo w góry trudno sprowadzić szkło.
Christine chyba nie zamierzała tego kwestionować. Cokolwiek uznała za zbyt trudne do zrozumienia, ignorowała.
— W chórze nie płacą zbyt wiele, prawda?!
— Nie.
Płacili mniej niż za mycie podłóg. A to dlatego, że kiedy się daje ogłoszenie o brudnej podłodze, nie zgłaszają się setki chętnych do szorowania.
— Ale ja to właśnie zawsze chciałam robić. Poza tym liczy się status!!
— Rzeczywiście, trzeba go też doliczyć.
— Byłam obejrzeć te pokoje, które nam przydzielili. Strasznie są ciasne!! Który dostałaś?!
Agnes spojrzała tępo na klucz, który jej przekazano, wraz z licznymi surowymi instrukcjami w stylu „żadnych mężczyzn”, a także nieprzyjemnym („tobie nie muszę tego mówić”) wyrazem twarzy opiekunki chóru.
— Siedemnaście.
Christine klasnęła w dłonie.
— Cudownie!!
— Słucham?
— Tak się cieszę!! Mieszkasz obok mnie!!
Agnes zdumiała się. Pogodziła się już z tym, że zawsze wybierają ją ostatnią do wielkiej zespołowej gry Życia.
— No… tak, chyba rzeczywiście.
— Jaka musisz być szczęśliwa!! Masz taką majestatyczną figurę do opery!! I takie wspaniałe włosy, kiedy je tak upinasz do góry!! Przy okazji, do twarzy ci w czarnym!!
Majestatyczna, myślała Agnes. Takie słowo nigdy, ale to nigdy nie przyszłoby jej do głowy. A biel zawsze omijała z daleka, bo w białym wyglądała jak sznur z suszącą się bielizną w wietrzny dzień.
Podążyła za Christine.
Przyszło jej na myśl, kiedy maszerowała ku swojej nowej kwaterze, że jeśli człowiek spędzi z tą dziewczyną trochę czasu w jednym pomieszczeniu, powinien otworzyć okno, żeby nie utonąć w znakach przestankowych.
Gdzieś z tyłu sceny, całkiem niezauważony, ktoś przyglądał się, jak odchodzą.
Ludzie byli zwykle zadowoleni, widząc nianię Ogg. Potrafiła sprawić, że czuli się jak w domu we własnym domu. Ale była też czarownicą, a zatem i ekspertem pojawiania się akurat po upieczeniu ciasta czy zrobieniu kiełbas. Niania zwykle wędrowała z siatką wciśniętą w nogawkę jej długich do kolan reform. Na wypadek, jak to tłumaczyła, gdyby ktoś chciał jej coś podarować.
— A jak tam, pani Nitt — podsumowała w okolicach trzeciego kawałka ciasta i czwartej filiżanki herbaty — miewa się pani córeczka? Chodzi mi o Agnes.
— Ach, nie słyszała pani, pani Ogg? Wyruszyła do Ankh-Morpork, żeby zostać śpiewaczką.
Serce w niani zamarło.
— Co pani powie! — skomentowała ostrożnie. — Miała dobry, śpiewny głos, jak pamiętam. Naturalnie, udzieliłam jej kilku rad. Słyszałam czasem, jak śpiewa w lesie.
— To przez tutejsze powietrze — wyjaśniła pani Nitt. — Zawsze miała potężną pierś.
— Tak, trzeba przyznać. Znana była z tego. Czyli… no… nie ma jej tutaj, prawda?
— Zna pani naszą Agnes. Nigdy wiele nie mówi. Zdaje mi się, że było jej tu trochę nudno.
— Nudno? W Lancre?
— To samo jej powtarzałam — zgodziła się pani Nitt. — Powiadam: mamy czasami piękne zachody słońca. A w każdy Wtorek Duchowego Ciasta jest przecież jarmark, regularnie.
Niania Ogg myślała o Agnes. Trzeba wielkich myśli, żeby zmieścić ją w nich całą.
W Lancre zawsze rodziły się mocne, zdrowe kobiety. Lancrański farmer potrzebował żony, która bez trudu własnym fartuchem zatłucze wilka na śmierć, gdy spotka go podczas wycieczki do lasu po drewno. I chociaż całowanie początkowo ma więcej uroku od gotowania, porządny lancrański chłopak, szukający narzeczonej, ma w pamięci ojcowską radę, że pocałunki z czasem tracą na znaczeniu, natomiast kuchnia z latami staje się zwykle coraz lepsza. Dlatego swoje zaloty kieruje raczej ku tym rodzinom, które wyraźnie zdradzają tradycję dobrego jedzenia.
Agnes była, zdaniem niani, całkiem atrakcyjna w dość ekspansywnym stylu: piękny przykład typowej lancrańskiej kobiecości. To znaczy, że była w przybliżeniu jak dwie kobiecości z dowolnych innych okolic.
Niania pamiętała też, że była milkliwa i jakby wiecznie zakłopotana — pewnie chciała zmniejszyć zajmowany przez siebie fragment świata.
Ale zdradzała już oznaki odpowiednich zdolności. Właściwie należało się tego spodziewać. Nic nie stymuluje magicznych nerwów bardziej od uczucia niedopasowania. Dlatego Esme jest taka dobra. W przypadku Agnes poczucie to manifestowało się noszeniem czarnych koronkowych rękawiczek i bladego makijażu oraz przedstawianiem się jako Perdita plus inicjał z samego tyłka alfabetu. Niania uważała jednak, że wszystko to szybko jej przejdzie, gdy tylko zajmie się uczciwym czarownictwem.
Powinna bardziej uważać z tą muzyką. Moc znajduje wejścia różnymi drogami…
Muzyka i magia mają ze sobą wiele wspólnego. Na przykład obie są na „m”.
Niech to licho… Niania liczyła na tę dziewczynę.
— Często pisała do Ankh-Morpork, żeby jej przysyłali muzykę — powiedziała pani Nitt. — Sama popatrz.
Wręczyła niani stos kartek.
Niania przerzuciła je. Nuty były w Ramtopach dość popularne, a śpiewy w izbie uznawano za trzecie w kolejności najlepsze zajęcie na długie zimowe wieczory. Ale niania widziała, że nie jest to żadna normalna muzyka. Kartki były za bardzo zaczernione.
— Cos ifan Hita — przeczytała. — Die Meistersinger von Scrote.
— To zagraniczne — wyjaśniła z dumą pani Nitt.
— Rzeczywiście — przyznała niania.
Pani Nitt spoglądała na nią wyczekująco.
— Co? — zdziwiła się niania, ale natychmiast zrozumiała. — Aha.
Pani Nitt zerknęła szybko na pustą filiżankę po herbacie.
Niania westchnęła i odsunęła nuty. Czasami rzeczywiście pojmowała, o co chodzi babci Weatherwax: ludzie często zbyt mało oczekują od czarownic.
— Tak, oczywiście. — Starała się uśmiechać. — Zobaczmy, co przeznaczenie, w postaci tych wyschniętych już kawałków liści, postawiło na naszej drodze.
Przybrała odpowiednio okultystyczny wyraz twarzy i zajrzała na dno filiżanki.
Która sekundę później roztrzaskała się, uderzając o podłogę.
Pokój był mały. Właściwie była to połówka małego pokoju, gdyż przedzielono go cienką ścianką. Młodsze chórzystki w Operze stały jeszcze niżej niż zmieniający dekoracje uczniowie maszynistów.
W pokoju znalazło się dość miejsca na łóżko, szafę, garderobę i — całkiem tu nie na miejscu — wielkie lustro, duże jak drzwi.
— Imponujące, prawda?! — stwierdziła Christine. — Próbowali je wynieść, ale jest chyba wmurowane. Na pewno bardzo się przyda!!
Agnes nie odpowiadała. W swojej połówce pokoju — drugiej części tego tutaj — nie miała lustra. I była z tego zadowolona. Nie uważała luster za obiekty z natury przyjazne. Nie chodziło tylko o pokazywane obrazy. Było w lustrach coś… coś niepokojącego. Zdawało się, że na nią patrzą. Agnes nie znosiła, gdy ktoś na nią patrzył.
Christine stanęła w niewielkiej pustej przestrzeni na środku podłogi i okręciła się dookoła. Obserwowanie jej było przyjemnym zajęciem. Zdawała się skrzyć. Coś w niej sugerowało cekiny.
— To miło, prawda?! — powiedziała.
Nie lubić Christine to jakby nie lubić małego puchatego zwierzątka. Na przykład królika. Z pewnością niemożliwe było dla niej objęcie umysłem całej jednej myśli naraz. Musiała ją dzielić na mniejsze kawałki.
Agnes zerknęła w lustro. Odbicie patrzyło na nią. Przydałaby się jej teraz chwila samotności. Wszystko wydarzyło się tak prędko… A to miejsce jakoś ją niepokoiło. Wolałaby mieć chwilę tylko dla siebie.
Christine przestała się kręcić.
— Dobrze się czujesz?!
Agnes przytaknęła.
— Opowiedz mi coś o sobie!!
— Ja… tego… — Mimowolnie poczuła wdzięczność. — Pochodzę z takiego kraiku w górach, o którym pewnie nigdy nie słyszałaś…
Urwała. W głowie Christine ktoś przekręcił wyłącznik i światło zgasło. Agnes zdała sobie sprawę, że pytanie zostało zadane nie dlatego, by Christine chciała się czegokolwiek dowiedzieć, ale po prostu by przerwać milczenie. Mówiła dalej…
— Mój ojciec był imperatorem Klatchu, a matka miseczką budyniu malinowego.
— To ciekawe — zapewniła Christine, patrząc w lustro. — Jak myślisz, dobrze mi w tej fryzurze?!
Oto co Agnes by opowiedziała, gdyby Christine była zdolna słuchać dłużej niż kilka sekund:
Pewnego dnia obudziła się z przerażającą świadomością, że żyje z brzemieniem wspaniałego charakteru. Po prostu. Aha, i niezłych włosów.
Właściwie to nie charakter był problemem, lecz „ale”, które ludzie zawsze dodawali, kiedy o tym wspominali. „Ale za to ma wspaniały charakter”, mówili. Właśnie brak wyboru tak ją irytował. Nikt jej nie spytał przed narodzinami, czy woli wspaniały charakter, czy raczej paskudny charakter, a za to ciało, które wciśnie się w suknię rozmiaru dziewiątego. Ludzie usilnie starali się ją przekonać, że uroda to tylko zewnętrzna forma, liczy się wnętrze — tak jakby jakiś mężczyzna zakochał się kiedyś w parze nerek.
Czuła, że przyszłość usiłuje ją zgnieść.
Przyłapała się, że mówi „niedoczekanie” i „choroba”, kiedy chce zakląć, i że używa różowego papieru listowego.
Że cieszy się reputacją osoby spokojnej i opanowanej w sytuacjach kryzysowych.
Jeszcze trochę, a zacznie piec herbatniki i jabłeczniki nie gorsze niż matka. Wtedy nie będzie już dla niej nadziei.
Powołała więc do życia Perditę. Słyszała gdzieś, że wewnątrz każdej grubej kobiety tkwi szczupła kobieta, która usiłuje się wydostać,[3] więc nazwała ją Perditą. Była świetną powierniczką dla wszystkich tych myśli, które Agnes nie powinny nawet przychodzić do głowy ze względu na jej wspaniały charakter. Perdita używałaby czarnego papieru, gdyby tylko było to możliwe, i byłaby cudownie blada, a nie irytująco zarumieniona. Perdita chciała być interesująco zagubioną duszą z fioletową szminką. Od czasu do czasu jednak Agnes uznawała, że Perdita jest równie niemądra jak ona.
Czy jedyną alternatywę stanowiły czarownice? Wyczuwała ich zainteresowanie sobą — wyczuwała w sposób, jakiego nie potrafiłaby określić. Przypominało to uczucie, kiedy człowiek wie, że ktoś go obserwuje. Co prawda kilka razy zauważyła, że niania Ogg rzeczywiście obserwuje ją krytycznie, jak ktoś, kto zamierza kupić używanego konia.
Wiedziała, że ma pewien talent. Czasami odgadywała coś, co dopiero miało się zdarzyć, choć zawsze dostatecznie niejasno, żeby wizja była całkiem nieprzydatna — dopiero po fakcie… Miała też głos. Zdawała sobie sprawę, że te zdolności nie są całkiem naturalne. Zawsze lubiła śpiewać, a głos jakoś wykonywał wszystko, czego od niego chciała.
Ale widziała też, jak żyją czarownice. Pewnie, niania Ogg jest znośna — całkiem miłe stare pudło. Ale pozostałe były dziwne, leżące w poprzek świata, zamiast równolegle, jak należy i jak to czynią wszyscy inni. Matula Dismass, która widziała przyszłość i przeszłość, ale była całkiem ślepa na teraźniejszość… Albo Millie Hopwood spod Kromki, która się jąkała i oczy jej ciągle łzawiły. A już babcia Weatherwax…
Tak… Najlepsze zajęcie na świecie? Być wiecznie skwaszoną staruchą bez przyjaciół?
I stale szukały takich dziwacznych osób jak one same.
Ale Agnes Nitt będą szukać na próżno.
Miała już dość życia w Lancre, dość czarownic, a przede wszystkim dość bycia Agnes Nitt. Uciekła.
Zdawało się, że niania Ogg nie ma budowy odpowiedniej do biegów, jednak zaskakująco prędko pokonywała dystans. Jej ciężkie buty wyrzucały w górę tumany liści.
W górze krzyczały gęsi. Następny klucz przepłynął po niebie, ścigając lato z taką prędkością, że prawie nie poruszały skrzydłami w balistycznym pędzie.
Chatka babci Weatherwax wyglądała na opuszczoną. Wzbudzała uczucie wyjątkowej pustki.
Niania obiegła ją i przez kuchenne drzwi wpadła do wnętrza, tupiąc pokonała schody, spostrzegła wychudzoną postać na łóżku, błyskawicznie wyciągnęła wnioski, sięgnęła na marmurową toaletkę po dzbanek z wodą, podbiegła…
Dłoń wystrzeliła w górę i chwyciła ją za przegub.
— Chciałam się zdrzemnąć. — Babcia otworzyła oczy. — Przysięgam, Gytho, że wyczuwałam cię już o milę stąd.
— Musimy zaparzyć herbatę, ale szybko! — rzuciła niania, niemal obezwładniona ulgą.
Babcia Weatherwax była aż nadto inteligentna, więc nie próbowała nawet o nic pytać.
Ale z parzeniem herbaty nie można się spieszyć. Niania Ogg przestępowała z nogi na nogę, patrząc, jak babcia dmucha w ogień, jak wyławia z wiadra małe żabki, gotuje wodę i czeka, aż suszone liście naciągną.
— Nic nie mówię — oświadczyła niania, siadając w końcu. — Nalej filiżankę, to wszystko.
Na ogół czarownice pogardzają wróżeniem z fusów. Herbaciane fusy nie są wyjątkowe w swej wiedzy, co niesie przyszłość. Służą właściwie tylko jako punkt, na którym wzrok może spocząć, gdy umysł zajmuje się resztą. Praktycznie rzecz biorąc, może je zastąpić cokolwiek. Błoto w kałuży, kożuch na mleku… Niania Ogg potrafiła dostrzec przyszłość w pianie na kuflu z piwem. Przyszłość ta nieodmiennie ukazywała, że niania wypije odświeżający kufelek, za który prawie na pewno nie będzie musiała płacić.
— Pamiętasz młodą Agnes Nitt? — spytała niania, gdy babcia szukała mleka.
Babcia zawahała się.
— Agnes, która udaje Perditę?
— Perditę X. — poprawiła niania. Ona przynajmniej szanowała cudze prawo do tworzenia nowych osobowości.
Babcia wzruszyła ramionami.
— Gruba dziewucha. Świetne włosy. Przy chodzeniu zwraca stopy na zewnątrz. Śpiewa w lesie. Ma dobry głos. Czyta książki. Mówi „choroba” zamiast przekleństw. Rumieni się, kiedy ktoś na nią spojrzy. Nosi czarne koronkowe rękawiczki z uciętymi palcami.
— Pamiętasz, rozmawiałyśmy kiedyś o tym, że może być… odpowiednia.
— Och, jest w niej to właściwe odchylenie ducha, masz rację — przyznała babcia. — Ale… to bardzo nieszczęśliwe imię.
— Jej ojciec miał na imię Terminal — stwierdziła w zadumie niania. — Było ich trzech braci: Primal, Medial i Terminal. Obawiam się, że rodzina miała kłopoty z edukacją.
— Chodziło mi o Agnes. To imię zawsze jakoś mi się kojarzy z kłaczkami z dywanu.
— Pewnie dlatego zaczęła się nazywać Perditą.
— Jeszcze gorzej.
— Masz ją już przedstawioną w myślach?
— Tak, chyba tak.
— Dobrze. No to spójrzmy na te fusy.
Babcia spojrzała.
Nie było w nich nic szczególnie dramatycznego, może dlatego że niania zbudowała napięcie i zwiększyła oczekiwania. Ale mimo to babcia syknęła przez zęby.
— No, no, coś podobnego…
— Widzisz? Widzisz?
— Tak.
— Jakby… czaszka?
— Tak.
— A te oczy? O mało co bym się po… Wściekle mnie zdumiały te oczy, słowo daję.
Babcia spokojnie odstawiła filiżankę.
— Matka Agnes pokazała mi jej listy do domu — opowiadała niania. — Przyniosłam je tutaj. Naprawdę się martwię, Esme. Ona może się spotkać z czymś naprawdę niedobrym. To przecież dziewczyna z Lancre. Jedna z naszych. Zawsze powtarzam, że żadne kłopoty niestraszne, kiedy chodzi o kogoś z naszych.
— Herbaciane fusy nie znają przyszłości — przypomniała cichym głosem babcia. — Wszyscy o tym wiedzą.
— Fusy nie wiedzą.
— A kto byłby takim durniem, żeby tłumaczyć cokolwiek kupce suszonych liści?
Babcia Weatherwax przyjrzała się listom od Agnes. Były napisane starannym, okrągłym pismem kogoś, kto uczył się liter, kopiując je na tabliczce, a potem nie pisał już tak dużo, by zmieniło mu to charakter. Ten ktoś także bardzo porządnie przed pisaniem rysował ołówkiem na papierze delikatne linijki.
Kochana Mamo! Mam nadzieją, że list znajdzie cię w dobrym zdrowiu, w jakim mnie opuszcza. Jestem już w Ankh-Morpork i wszystko układa się dobrze. Nikt mnie jeszcze nie napadł! Mieszkam przy ulicy Melasowej pod numerem 4. Pokój jest całkiem…
Babcia wzięła następny.
Kochana Mamo! Mam nadzieją, że jesteś zdrowa. Wszystko idzie dobrze, ale pieniądze płyną tutaj jak woda. Trochę śpiewam w tawernach, ale nie zarabiam dużo, więc poszłam do Gildii Szwaczek, żeby dostać pracę krawcowej. Wzięłam parę robótek, żeby im pokazać, i powiem jedno: byłabyś ZDUMIONA…
I następny…
Kochana Mamo! Wreszcie jakieś dobre wieści. W przyszłym tygodniu są przesłuchania w gmachu Opery…
— Co to jest opera? — zapytała babcia Weatherwax.
— Coś takiego jak teatr, tylko że śpiewają — wyjaśniła niania Ogg.
— Ach, teatr… — mruknęła posępnie babcia.
— Nasz Nev mi wytłumaczył. Ani słowa normalnie, tylko śpiewają w zagranicznych językach. Nic nie mógł zrozumieć.
Babcia odłożyła listy.
— No tak, ale wasz Nev wielu rzeczy nie może zrozumieć. A co właściwie robił w tym operowym teatrze?
— Zwijał ołów z dachu — odparta z zadowoleniem niania. To nie była kradzież, jeśli robił to ktoś z Oggów.
— Niewiele wynika z tych listów poza tym, że zdobywa edukację — stwierdziła babcia. — Ale to jeszcze nie…
Ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Był to Shawn Ogg, najmłodszy syn niani, a także całość służby cywilnej i publicznej Lancre. W tej chwili miał na piersi odznakę listonosza. Lancrańska służba pocztowa polegała na zdjęciu torby listów z gwoździa, gdzie wieszał ją woźnica dyliżansu, i dostarczeniu ich do odległych domostw, kiedy Shawn znalazł wolną chwilę. Co prawda wielu obywateli miało zwyczaj osobiście zjawiać się przy drzewie i grzebać w worku, póki nie znaleźli jakiegoś listu, który im się spodobał.
Z szacunkiem dotknął hełmu na powitanie babci Weatherwax.
— Mam dużo listów, mamo — zwrócił się do niani Ogg. — Wszystkie są adresowane do… no, może lepiej sama zobacz.
Niania wzięła podany plik przesyłek.
— „Czarownica z Lancre” — przeczytała głośno.
— Czyli to do mnie — uznała babcia i stanowczo wyjęła jej listy z ręki.
— Aha. No tak… Lepiej już pójdę… — Niania cofała się do drzwi.
— Ciekawe, czemu ludzie do mnie piszą? — zastanawiała się babcia, otwierając kopertę. — Chociaż przypuszczam, że wieści się rozchodzą…
Zaczęła czytać.
— „Droga Czarownico, chciałabym tylko powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczna za przepis na Słynną Zapiekankę z Marchwi i Ostryg. Mój mąż…”.
Niania Ogg była już w połowie ścieżki, kiedy jej buty nagle stały się zbyt ciężkie, by je unieść.
— Gytho Ogg! Wracaj tu natychmiast!
Agnes spróbowała jeszcze raz. Nikogo w Ankh-Morpork nie znała i chciała z kimś porozmawiać, nawet jeśli ten ktoś nie słuchał.
— Myślę, że przybyłam tutaj głównie z powodu czarownic — oświadczyła.
Christine odwróciła się z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Ustami również. Przypominała bardzo ładną kulę bilardową.
— Czarownice?! — szepnęła.
— Tak — potwierdziła ze znużeniem Agnes. Czarownice zawsze ludzi fascynowały. Powinni pomieszkać trochę w ich sąsiedztwie, pomyślała.
— Rzucają zaklęcia i latają wszędzie na miotłach?!
— O tak.
— Nic dziwnego, że uciekłaś!!
— Co? Och… nie, to nie tak. Znaczy, one nie są złe. To coś… coś o wiele gorszego.
— Gorsze niż złe?!
— Uważają, że wiedzą, co jest dla człowieka najlepsze.
Christine zmarszczyła czoło, jak zwykła czynić, kiedy tylko rozważała problem bardziej skomplikowany niż „jak ci na imię?”.
— To nie jest chyba takie stra…
— Wtrącają się we wszystko! Wydaje im się, że skoro mają rację, to tak jakby postępowały dobrze! I właściwie nie rzucają prawdziwych czarów. Tylko oszukują ludzi i są sprytne! Myślą, że wolno im robić, na co tylko mają ochotę!
Jej emocje zaskoczyły Christine.
— Och, to straszne!! Chciały, żebyś coś zrobiła?!
— Chciały, żebym czymś się stała. Ale ja nie mam zamiaru!
Christine przyglądała się jej przez chwilę. A potem odruchowo zapomniała o wszystkim, co przed chwilą usłyszała.
— Chodźmy!! — zawołała. — Rozejrzymy się!!
Niania Ogg wyjęła coś podłużnego owiniętego w papier. Babcia przyglądała się jej surowo, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
— Rozumiesz — mamrotała niania pod jej laserowym spojrzeniem — mój zmarły mąż, pamiętam, powiedział kiedyś po kolacji… Tak powiedział: „A wiesz, mamuśko, szkoda by było, żeby wszystko, co wiesz, przeminęło razem z tobą. Czemu nie zapiszesz tego i owego?”. Więc zanotowałam coś czasem w wolnej chwili, a potem pomyślałam, że miło by było załatwić to jak należy, więc posłałam wszystko do ludzi od Almanachu w Ankh-Morpork, prawie nic ode mnie nie wzięli, a jakiś czas temu przysłali mi to… Myślę, że nieźle się sprawili, zadziwiające, że potrafią tak równo zapisać wszystkie litery…
— Napisałaś książkę — rzekła babcia.
— Tylko kucharską — usprawiedliwiała się niania takim tonem, jakby powoływała się na dotychczasową niekaralność.
— A co ty możesz wiedzieć o kuchni? Przecież już właściwie nie gotujesz.
— Przygotowuję dania specjalne.
Babcia przyjrzała się spornemu tomowi.
— „Pikuantne rozkosze” — przeczytała głośno. — Dzieło Czarownicy z Lancre. Ha! A niby czemu nie podpisałaś tego własnym imieniem? Książki muszą mieć wpisane imię, żeby wszyscy wiedzieli, kto zawinił.
— To mój psydonym artystyczny — wyjaśniła niania. — Pan Kozaberger z Almanachu powiedział, że tak jest bardziej tajemniczo.
Ostry wzrok babci padł na drobny tekst u samego dołu zadrukowanej gęsto okładki, gdzie napisano: „Wydanie CXXVII. Ponad dwadzieścia tysięcy sprzedanych exemplarzy. Pół dolara”.
— Posłałaś im jakieś pieniądze, żeby to wydrukowali? — zapytała.
— Tylko parę dolarów. I wściekle dobrze je wykorzystali, nie ma co. Zresztą potem odesłali mi te pieniądze, ale pomylili się i dostałam o trzy dolary więcej.
Babcia Weatherwax czytała z pewną niechęcią, ale liczyła bezbłędnie. Zakładała, że wszystko, co napisano, prawdopodobnie jest kłamstwem, i odnosiło się to również do liczb. Liczb używają tylko ludzie, którzy próbują wykręcić jakiś numer.
Myśląc o liczbach, bezgłośnie poruszała wargami.
— Aha — powiedziała spokojnie. — I to wszystko? Nigdy więcej tam nie pisałaś?
— Nigdy w życiu. Trzy dolary, rozumiesz. Mogliby mi jeszcze odpisać, że chcą je z powrotem.
— Rozumiem.
Babcia wciąż przebywała w świecie liczb. Zastanawiała się, ile kosztuje wydrukowanie książki. Pewnie niedużo; mają takie jakby prasy, które wykonują ciężką robotę.
— W końcu sporo różnych rzeczy można zrobić z trzema dolarami — dodała niania.
— Słusznie. Nie masz może ołówka? W końcu jesteś niby pisarką i w ogóle.
— Mam tabliczkę.
— Podaj mi.
— Trzymam ją przy sobie, na wypadek jakbym nagle obudziła się w nocy i wpadł mi do głowy pomysł na nowy przepis.
— Dobrze — mruknęła babcia.
Rysik skrzypiał po tabliczce.
Papier musi trochę kosztować. I pewnie trzeba dodać komuś parę pensów, żeby go sprzedał…
Kanciaste cyfry tańczyły w kolumnach.
— Zrobię jeszcze herbaty, dobrze? — zapytała niania, zadowolona, że rozmowa dobiegła chyba spokojnego końca.
— Hmm?
Babcia patrzyła na wynik, który podkreśliła dwoma liniami.
— Ale podobało ci się pisanie?! — zawołała.
Niania Ogg wysunęła głowę zza drzwi spiżarni.
— O tak — zapewniła. — Pieniądze były bez znaczenia.
— Nigdy nie byłaś za dobra w liczbach, prawda?
Babcia ujęła końcowy wynik w kółko.
— Och, znasz mnie przecież, Esme — odparła wesoło niania. — Nie potrafiłabym odjąć pierdnięcia od talerza fasoli.
— To dobrze, bo moim zdaniem Kozaberger powinien ci zapłacić trochę więcej niż trzy dolary, jeśli jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie.
— Pieniądze to nie wszystko, Esme. Zawsze powtarzam, że póki zdrowie dopisuje…
— Moim zdaniem, jeśli istnieje sprawiedliwość, będzie tego jakieś cztery do pięciu tysięcy dolarów — oświadczyła niegłośno babcia.
Ze spiżarni dobiegł głośny trzask.
— Czyli dobrze, że pieniądze są bez znaczenia. Inaczej byłoby naprawdę strasznie. Tyle znaczących pieniędzy…
Blada twarz niani wysunęła się zza drzwi.
— On przecież…
— Może trochę więcej — dodała babcia.
— To przecież…
— Wystarczy dodać, podzielić i gotowe.
Niania Ogg z przerażeniem i fascynacją wpatrywała się we własne palce.
— Przecież to…
Urwała. Jedyne słowo, jakie przychodziło jej do głowy, brzmiało „fortuna”, ale nie było odpowiednie. Czarownice nie funkcjonują w świecie ekonomii pieniężnej. Całe Ramtopy, wszyscy ich mieszkańcy radzili sobie, unikając komplikacji finansowych. Pięćdziesiąt dolarów — to była fortuna. Sto dolarów to… to… to… No, to dwie fortuny, tym właśnie jest sto dolarów.
— To mnóstwo pieniędzy — dokończyła słabym głosem. — Czego nie mogłabym zrobić z takimi pieniędzmi…
— Nie wiem — stwierdziła babcia Weatherwax. — A co zrobiłaś z trzema dolarami?
— Wsadziłam do puszki i schowałam w kominie — odparła niania Ogg.
Babcia z aprobatą pokiwała głową. Lubiła tak rozsądną politykę fiskalną.
— Ale naprawdę nie rozumiem, czemu ludziom tak zależy, żeby przeczytać książkę kucharską — dodała. — Przecież to nie jest coś…
Zapadła cisza. Niania Ogg zaszurała butami.
— To jest książka kucharska, prawda? — zapytała babcia głosem ciężkim od podejrzeń tym gorszych, że nie była pewna, co właściwie podejrzewa.
— O tak — zapewniła pospiesznie niania, unikając wzroku przyjaciółki. — Tak. Przepisy i takie tam. Tak.
Babcia spojrzała na nią groźnie.
— Tylko przepisy?
— Tak. O tak. Tak. I jeszcze… parę kucharskich anegdotek, tak.
Babcia nie spuszczała z niej wzroku.
Po chwili niania skapitulowała.
— Tego… Zerknij na Słynną Zapiekankę z Marchwi i Ostryg — powiedziała. — Strona dwudziesta piąta.
Babcia przewróciła kilka kartek. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie. Wreszcie…
— Rozumiem. Jeszcze coś?
— Eee… Paluszki Ślazowo-Cynamonowe… Strona siedemnasta.
Babcia zajrzała.
— I…?
— Tego… Selerowe Zaskoczenie… Strona dziesiąta.
Tam babcia również zajrzała.
— Nie powiem, żeby mnie to zaskoczyło — powiedziała. — I…?
— No… mniej więcej całe Zabawne Desery i Dekoracje Ciast. To rozdział szósty. Sama robiłam ilustracje.
Babcia znalazła rozdział szósty. Kilka razy musiała odwrócić książkę bokiem.
— Na co teraz patrzysz? — spytała niania Ogg, ponieważ każdy autor chciwy jest opinii czytelników.
— Chwiacz Truskawkowy.
— Aha. Ten zawsze śmieszy.
Wydawało się jednak, że dla babci Chwiacz zrobił wyjątek. Starannie zamknęła książkę.
— Gytho, odpowiedz mi szczerze. Czy jest w tej książce jakaś strona, czy jest choć jeden przepis, który nie odnosi się w jakiś sposób do… takich działań?
Niania Ogg, czerwona na twarzy jak jabłko, starannie rozważyła pytanie.
— Owsianka — stwierdziła po chwili.
— Naprawdę?
— Tak. Chociaż… Nie, skłamałam. Dodaje się tam mojej specjalnej mieszanki na miodzie.
Babcia znów otworzyła książkę i przewróciła strony.
— A to? Druhny?
— Zaczynają jako Druhny. Kończą jako Tarty.
Babcia raz jeszcze przyjrzała się okładce. „Pikuantne rozkosze”.
— I naprawdę zamierzałaś…
— To tak samo wyszło, naprawdę.
Babcia Weatherwax nie miała doświadczenia bojowego w sztuce miłosnej, ale jako inteligentny obserwator zdawała sobie sprawę, na czym polega ta gra. Nic dziwnego, że książka sprzedawała się jak gorące ciasteczka. Co drugi przepis radził, jak je upiec. Aż dziw, że kartki nie dymiły.
A autorką była Czarownica z Lancre. Świat wiedział, co babcia skromnie przyznawała, kim jest czarownica z Lancre. A konkretnie: wiedział, że to ona.
— Gytho Ogg!
— Tak, Esme?
— Gytho Ogg, spójrz mi w oczy.
— Przepraszam, Esme.
— Czarownica z Lancre. Tak tu stoi napisane.
— Nie pomyślałam, Esme.
— Dlatego pójdziesz do tego Kozabergera i każesz mu przestać, jasne? Nie chcę, żeby ludzie patrzyli na mnie i myśleli o tej Zupie z Bananową Niespodzianką. Ja nawet nie wierzę w Zupę z Bananową Niespodzianką. I nie bawi mnie, że kiedy przejdę ulicą, ludzie będą rzucali żarty o bananach.
— Tak, Esme.
— A ja pojadę z tobą, by się upewnić, że to zrobisz.
— Tak, Esme.
— I jeszcze porozmawiamy z nim o pieniądzach.
— Tak, Esme.
— Możemy przy okazji zajrzeć do tej młodej Agnes i sprawdzić, jak sobie radzi.
— Tak, Esme.
— Ale załatwimy to niby tak dyplomatycznie. Nie chcę, żeby ktoś sobie pomyślał, że wtykamy nosy w cudze sprawy.
— Tak, Esme.
— Nikt nie może chyba twierdzić, że się wtrącam, kiedy mnie nie proszą. Nie znajdziesz ani jednej osoby, która nazwałaby mnie wścibską.
— Tak, Esme.
— To miało znaczyć: „Tak, Esme, nie znajdę ani jednej osoby, która nazwałaby cię wścibską”, prawda?
— Tak, Esme.
— Jesteś pewna?
— Tak, Esme.
— To dobrze.
Babcia spojrzała na ciemne, szare niebo, na więdnące liście i poczuła, że krew zaczyna jej szybciej krążyć. Jeszcze wczoraj przyszłość zdawała się bolesna i smętna. Teraz była pełna niespodzianek, grozy i złych rzeczy przytrafiających się innym.
Jeśli tylko będzie miała coś do powiedzenia w tej sprawie.
W spiżarni niania Ogg uśmiechnęła się do siebie.
Agnes wiedziała co nieco o teatrze — do Lancre przybywała czasem wędrowna trupa aktorska. Ich scena była mniej więcej dwa razy większa od drzwi, a „kulisy” składały się z kawałka płótna, za którym zwykle jakiś człowiek usiłował zmienić spodnie i perukę równocześnie, a inny, przebrany za króla, ukradkiem dopalał papierosa.
Gmach Opery był prawie tak wielki jak pałac Patrycjusza i o wiele bardziej pałacowy. Zajmował powierzchnię trzech akrów. W piwnicy była stajnia na dwadzieścia koni i dwa słonie. Agnes spędziła tam dłuższą chwilę, gdyż słonie okazały się pocieszająco większe od niej.
Za sceną były pomieszczenia tak wielkie, że mieściły się w nich całe komplety dekoracji. Gdzieś w budynku znajdowała się szkoła baletowa; niektóre dziewczęta ćwiczyły właśnie na scenie, brzydkie w swych wełnianych getrach, powtarzające wciąż te same kroki.
Wnętrze gmachu Opery — a przynajmniej oglądane z bliska kulisy — kojarzyło się Agnes z zegarem, który jej brat rozebrał kiedyś, żeby sprawdzić, co w nim tyka. To nie był budynek — bardziej przypominał maszynę. Dekoracje, kurtyny i luźne sznury zwisały w ciemności jak coś przerażającego znalezionego w piwnicy. Scena była tylko niewielkim fragmentem całości, małym prostokątem światła wśród skomplikowanego mrocznego ogromu pełnego ważnych mechanizmów…
Obłoczek kurzu spłynął z mroku pod sufitem. Strzepnęła go.
— Zdawało mi się, że kogoś słyszałam na górze — powiedziała.
— To pewnie Upiór!! — odparła Christine. — Mamy tu jednego, wiesz? Och, powiedziałam „my”!! Czy to nie podniecające?!
— Człowiek z twarzą ukrytą pod białą maską — dodała Agnes.
— Och?! Więc ty też o nim słyszałaś?!
— Co? O kim?
— O Upiorze!!
A niech to, pomyślała Agnes. Zawsze ją to zaskakiwało. Kiedy już myślała, że zostawi wszystko za sobą… Wiedziała o pewnych sprawach, choć nie miała pojęcia, skąd wie. To niepokoiło ludzi. I z pewnością niepokoiło ją.
— Wiesz… ktoś mi musiał wspomnieć — wymamrotała.
— Podobno niewidzialny chodzi po gmachu Opery!! W jednej chwili jest na balkonie, w następnej gdzieś za kulisami!! Nikt nie wie, jak to robi!!
— Doprawdy?
— I podobno ogląda każde przedstawienie. Dlatego nigdy nie sprzedają biletów do ósmej loży!! Wiedziałaś?!
— Ósma loża? — zdziwiła się Agnes. — A co to jest loża?
— Loże! Nie wiesz? Tam siadają najważniejsi goście. Pokażę ci!
Christine przemaszerowała przez scenę, dumnie machając do pustej widowni.
— Loże — oświadczyła. — O tam. A na górze, nad nami balkon!!
Jej głos powrócił jako echo odbite od dalekiej ściany.
— Czy ci najważniejsi nie powinni siedzieć na balkonie? Wysoko?
— Ależ nie!! Najważniejsi siadają w lożach. Albo w pierwszych rzędach.
Agnes wyciągnęła rękę.
— A tam na dole kto siedzi? Na pewno mają dobry widok…
— Nie bądź głuptasem!! To jest kanał!! Dla muzyków!!
— To przynajmniej ma sens. Która loża jest ósma?
— Nie wiem! Ale mówią, że gdyby kiedyś sprzedali bilety do ósmej loży, wydarzyłaby się straszna tragedia!! Czy to nie romantyczne?!
Z jakiegoś powodu praktyczne spojrzenie Agnes przyciągnął wielki żyrandol wiszący nad widownią niczym fantastyczny morski potwór. Gruba lina znikała w mroku pod sklepieniem.
Brzęknęły szklane wisiorki.
Kolejny rozbłysk tej mocy, którą Agnes z całej siły starała się wytłumić, rozświetlił w jej umyśle zdradziecki obraz.
— To mi wygląda jak wypadek, który tylko czeka, żeby się zdarzyć — mruknęła.
— Jestem pewna, że to absolutnie bezpieczne!! — pisnęła Christine. — Przecież nie pozwoliliby…
Akord przetoczył się po sali, wprawiając scenę w wibracje. Żyrandol zadźwięczał, posypało się więcej kurzu.
— Co to było? — zdziwiła się Agnes.
— To organy!! Są takie wielkie, że stoją za sceną!! Chodź, zobaczymy!!
Inni pracownicy opery spieszyli już do organów. W pobliżu, w kałuży zielonej farby, leżało przewrócone wiadro.
Stolarz wyciągnął rękę obok Agnes i podniósł kopertę leżącą na stołku przy organach.
— To do szefa — stwierdził.
— Kiedy ja dostaję pocztę, listonosz zwykle po prostu stuka do drzwi. — Balerina zachichotała.
Agnes uniosła głowę. Liny w mroku kołysały się leniwie. Zdawało jej się, że dostrzega plamę bieli, która po chwili zniknęła.
Jakiś ledwie widoczny kształt wisiał między linami…
Coś wilgotnego i lepkiego kapnęło z góry i rozprysnęło się na klawiaturze.
Ludzie krzyczeli już, gdy Agnes wyciągnęła rękę, przejechała palcem po rosnącej mokrej plamie i powąchała.
— To krew! — rzekł stolarz.
— To krew, prawda? — upewnił się muzyk.
— Krew!! — wrzasnęła Christine. — Krew!!
Straszliwy los kazał Agnes zachowywać spokój w chwilach kryzysu. Raz jeszcze powąchała palce.
— Terpentyna — oznajmiła. — Hm… Przykro mi. Czy to niedobrze?
Wplątany w liny kształt jęknął.
— Czy nie powinniśmy opuścić go na dół? — dodała Agnes.
Cando Wycinak był skromnym drwalem. Nie dlatego skromnym, że był drwalem. Byłby wciąż całkiem skromny, gdyby nawet posiadał pięć tartaków. Po prostu był skromny z natury.
Właśnie bezpretensjonalnie układał kloce drewna w miejscu, gdzie droga z Lancre łączy się z głównym traktem górskim, gdy zauważył wóz, który zatrzymał się i wysiadły dwie starsze panie w czerni. Każda ściskała w jednej ręce miotłę, w drugiej jakiś tobołek.
Kłóciły się. Nie była to głośna kłótnia, ale chroniczny spór, który najwyraźniej trwał już dość długo i miał się ciągnąć jeszcze z dziesięć lat.
— Dobrze ci mówić, ale to przecież moje trzy dolary, więc nie rozumiem, czemu nie mogę decydować, jak pojedziemy.
— Lubię latać.
— A ja uważam, że trochę za zimno jest na miotle o tej porze roku. Wiatr przewiewa nawet takie miejsca, że nie śmiałabym o nich wspomnieć.
— Doprawdy? Nie wyobrażam sobie, co by to były za miejsca.
— Och, Esme!
— Przestań mnie tu ochesmować. To nie ja wymyśliłam Zabawny Tort Weselny ze Specjalnymi Paluszkami Biszkoptowymi.
— Zresztą Greebo nie lubi latać na miotle. Ma bardzo delikatny żołądek.
Wycinak zauważył, że jeden z tobołków porusza się dość leniwie.
— Gytho, widziałam raz, jak zeżarł połówkę skunksa, więc nie opowiadaj mi o jego delikatnym żołądku — odparła babcia, która kotów nie lubiła z zasady. — Poza tym… on znów To zrobił.
Niania Ogg lekceważąco machnęła ręką.
— Och, robi To tylko czasami, kiedy naprawdę nie może się inaczej bronić — wyjaśniła.
— Zrobił To w kurniku starej Omackowej w zeszłym tygodniu. Wyszła sprawdzić, co to za hałas, a on To zrobił na jej oczach. Musiała się potem położyć.
— Był pewnie jeszcze bardziej przerażony niż ona — broniła kota niania.
— Tak się kończą te zwariowane pomysły z obcych stron. Teraz masz kota, który… Tak, o co chodzi?
Wycinak zbliżył się do nich grzecznie i czekał przygarbiony, w postawie kogoś, kto próbuje zwrócić na siebie uwagę, ale nie chce przeszkadzać.
— Czy panie czekają tu na dyliżans?
— Tak — potwierdziła wyższa.
— Eee… Obawiam się, że najbliższy powóz się tu nie zatrzymuje. W ogóle się nie zatrzymuje aż do Sakowych Źródeł.
Przyjrzały mu się uprzejmie.
— Dziękuję — rzekła wyższa, po czym zwróciła się do towarzyszki. — W każdym razie paskudnie ją wystraszył. Boję się myśleć, czego się teraz nauczy.
— Tęskni, kiedy wyjeżdżam. Od nikogo innego nie chce przyjmować jedzenia.
— Bo próbują go otruć. I nic dziwnego.
Wycinak smętnie pokręcił głową i wrócił do sągu drewna.
Dyliżans pojawił się pięć minut później. Wyjechał z dużą prędkością zza zakrętu, zrównał się ze staruszkami…
…i stanął. To znaczy, konie usiłowały znieruchomieć, a koła się zablokowały.
Był to raczej obrót niż zwykły poślizg. Cały dyliżans wyhamował wreszcie jakieś trzydzieści sążni dalej, z woźnicą na drzewie.
Kobiety podeszły tam, kłócąc się ciągle. Jedna z nich szturchnęła woźnicę kijem od miotły.
— Dwa bilety do Ankh-Morpork poproszę.
Mężczyzna zeskoczył na drogę.
— Co to ma znaczyć: dwa bilety do Ankh-Morpork? Dyliżans się tu nie zatrzymuje!
— Jak dla mnie wygląda na całkiem zatrzymany.
— Czy to wyście coś zrobiły?
— Kto? My?!
— Posłuchaj no, paniusiu, nawet gdybym miał tu przystanek, to bilety są po czterdzieści dolarów każdy, na demona!
— Och!.
— A po co nosicie miotły?! — krzyczał woźnica. — Jesteście czarownicami?
— Tak. Czy czarownice są traktowane szczególnie?
— Owszem. Nazywam je wścibskimi, bezczelnymi starymi pudłami.
Wycinak miał wrażenie, że stracił fragment konwersacji, ponieważ następnie usłyszał:
— Czy mógłbyś powtórzyć, młody człowieku?
— Dwa bezpłatne bilety do Ankh-Morpork, szanowna pani. Proszę uprzejmie.
— Miejsca w środku. Żadnej jazdy na koźle.
— Ależ oczywiście, droga pani. Chwileczkę, uklęknę może na ziemi, żeby łatwiej było paniom Wsiąść.
Po chwili dyliżans odjechał, a Wycinak z zadowoleniem pokiwał głową. Miło się przekonać, że grzeczność i dobre maniery jeszcze nie zniknęły.
Ze sporymi kłopotami, przy akompaniamencie krzyków i rozplątywania lin, opuszczono biedaka na scenę.
Był zalany farbą i terpentyną. Liczna publiczność, złożona z obsługi mającej chwilowo wolne oraz artystów na wagarach z próby, tłoczyła się dookoła.
Agnes przykucnęła, rozluźniła mu kołnierzyk i próbowała odwinąć sznur, który omotał mu ramię i szyję.
— Czy ktoś go zna? — spytała.
— To Tommy Cripps — oświadczył któryś z muzyków. — Maluje dekoracje.
Tommy jęknął i otworzył oczy.
— Widziałem go — szepnął. — To było straszne.
— Co widziałeś? — zapytała Agnes.
I nagle ogarnęło ją uczucie, że wtrąca się do prywatnej rozmowy. Wokół zabrzmiał bowiem gwar podnieconych głosów.
— Giselle mówi, że widziała go w zeszłym tygodniu!
— Jest tutaj!
— Znowu się zaczyna!
— Czy jesteśmy zgubieni?! — pisnęła Christine.
Tommy Cripps ścisnął Agnes za rękę.
— Miał twarz niczym śmierć!
— Kto?
— Upiór!
— Jaki u…?
— To biała kość. Nie ma nosa!
Kilka tancerek z baletu zemdlało, ale ostrożnie, żeby nie zabrudzić kostiumów.
— No to jak… — zaczęła Agnes.
— Ja też go widziałem!
Jakby na dany znak, wszyscy odwrócili się równocześnie.
Starszy mężczyzna szedł po scenie. Miał na głowie znoszony cylinder, a na ramieniu niósł worek. Wolną ręką wykonywał przesadnie dramatyczne gesty człowieka, który właśnie uzyskał jakąś groźną informację i nie może się doczekać, by wzbudzić zimny dreszcz na pobliskich grzbietach. Niósł chyba coś żywego, bo worek trochę podskakiwał.
— Widziałem go! Ooooo tak! Jego czarną pelerynę i białą twarz bez oczu, tylko z dwoma otworami w miejscu, gdzie oczy powinny się znaleźć! Oooch! I…
— Nosił maskę? — spytała Agnes.
Starszy mężczyzna rzucił jej mroczne spojrzenie, zarezerwowane dla wszystkich, którzy uparcie próbują wtrącić głos rozsądku, kiedy sprawy zaczynają wyglądać interesująco upiornie.
— I nie miał nosa! — zawołał, ignorując jej pytanie.
— Już to powiedziałem — mruknął z pewną irytacją Tommy Cripps. — Mówiłem im o tym. Wiedzą.
— Jeśli nie miał nosa, to jak… — zaczęła Agnes, ale nikt jej nie słuchał.
— A wspomniałeś o oczach? — zapytał staruszek.
— Właśnie dochodziłem do oczu — burknął gniewnie Tommy. — Tak, miał oczy jak…
— Czy mówimy o jakiejś masce? — spytała Agnes.
Teraz wszyscy patrzeli na nią tak jak na nieszczęsnego ufologa, który nagle oświadczy: „Hej, gdy się osłoni oczy od słońca, widać, że to jednak stado gęsi!”.
Staruszek z workiem odkaszlnął i znów ruszył do ataku.
— Niczym wielkie otwory były one… — zaczął, ale stało się jasne, że już go to nie cieszy. — Wielkie dziury — dokończył. — Tyle widziałem. I bez nosa, jeśli wolno dodać, dziękuję uprzejmie.
— To znowu Upiór! — zawołał maszynista.
— Wyskoczył zza organów — powiedział Tommy Cripps. — Zanim się zorientowałem, miałem już sznur na szyi i wisiałem głową w dół.
Publiczność spojrzała na człowieka z workiem, ciekawa, czy potrafi to przebić.
— Wielkie czarne otwory — wymamrotał, trzymając się tego, co wiedział.
— Dobrze już, proszę wszystkich o spokój! Co się tu dzieje?
Za kulisy wkroczyła imponująca postać. Mężczyzna miał długie czarne włosy, starannie uczesane, by nadać im swobodny, rozwichrzony wygląd. Jednak twarz pod grzywą była obliczem organizatora. Skinął głową staruszkowi z workiem.
— Czemu się pan tak przygląda, panie Pounder? — zapytał.
Staruszek spuścił głowę.
— Wiem, co zobaczyłem, panie Salzella — odparł. — A wiele rzeczy widzę, o tak.
— Tyle, ile można dostrzec przez dno butelki… Nie wątpię, stary łobuzie. Co się stało Tommy’emu?
— To był Upiór! — zawołał Tommy zachwycony, że znów gra główną rolę. — Rzucił się na mnie, panie Salzella! Chyba mi złamał nogę — dodał szybko tonem człowieka, który dostrzegł szansę na kilka dni wolnych od pracy.
Agnes spodziewała się, że nowo przybyły powie: „Upiór? Coś takiego nie istnieje”. Miał twarz, która to właśnie wyrażała.
Ale zamiast tego mruknął:
— Znowu wrócił, co? I dokąd uciekł?
— Nie widziałem, panie Salzella. Po prostu zniknął gdzieś.
— Pomóżcie znieść Tommy’ego do bufetu — polecił Salzella. — I niech ktoś biegnie po doktora.
— On nie ma złamanej nogi — poinformowała Agnes. — Ma za to brzydkie otarcie od liny na szyi i jedno ucho pełne farby.
— A co ty o tym wiesz, panienko? — zaprotestował Tommy.
Ucho pełne farby nie dawało tak wielkich możliwości jak złamana noga.
— Trochę się uczyłam — odparła Agnes i dodała szybko: — Ale otarcie jest rzeczywiście bardzo groźne, no i istnieje ryzyko opóźnionego szoku.
— Brandy na to pomaga, prawda? — upewnił się Tommy. — Moglibyście spróbować siłą wlać mi trochę do ust.
— Dziękuję, Perdito. Reszta niech wraca do swoich zajęć — rzucił Salzella.
— Wielkie czarne dziury — przypomniał Pounder. — Bardzo wielkie.
— Tak, dziękuję bardzo, panie Pounder. Proszę pomóc Ronowi z panem Crippsem, dobrze? Perdito, podejdź tutaj. Ty też, Christine.
Dziewczęta stanęły przed dyrektorem muzycznym.
— Widziałyście coś? — zapytał Salzella.
— Widziałam wielką istotę z wielkimi trzepoczącymi skrzydłami i wielkimi otworami tam, gdzie powinny być oczy!! — oznajmiła Christine.
— Obawiam się, że widziałam tylko coś białego pod sufitem — rzekła Agnes. — Przykro mi.
Zaczerwieniła się, świadoma, jak blado to zabrzmiało. Perdita zobaczyłaby tajemniczą postać w pelerynie albo coś… Coś interesującego w każdym razie…
Salzella uśmiechnął się do niej.
— Chcesz powiedzieć, że dostrzegasz rzeczy, które naprawdę istnieją? Widzę, moja droga, że od niedawna masz kontakt z operą. Ale bardzo się cieszę, że chociaż raz mamy tu kogoś rozsądnego…
— Och, nie! — wrzasnął ktoś.
— To Upiór!! — pisnęła odruchowo Christine.
— Eee, to jakiś młody człowiek za organami — wyjaśniła Agnes. — Przykro mi.
— Nie tylko rozsądna, ale i spostrzegawcza — pochwalił ją Salzella. — Widzę również, że ty, Christine, świetnie będziesz tutaj pasować. O co chodzi, André?
Zza organowych piszczałek wynurzył się jasnowłosy młodzieniec.
— Ktoś porozbijał organy, panie Salzella — oznajmił z żalem. — Sprężyny klap, przeciwwagi i wszystko. Kompletnie zniszczone. Nie jestem pewien, czy zdołam wydobyć z nich cokolwiek. A przecież są bezcenne.
Salzella westchnął.
— Dobrze. Zawiadomię pana Kubła. Wam już dziękuję.
Ponuro skinął głową Agnes i odszedł.
— Nie powinnaś tak traktować ludzi — stwierdziła oględnie niania Ogg, gdy tylko dyliżans zaczął nabierać prędkości. Z szerokim, przyjaznym uśmiechem spojrzała na mocno już zmęczonych współpasażerów.
— Dzień dobry — powiedziała, sięgając do swego tobołka. — Nazywam się Gytha Ogg, mam piętnaścioro dzieci, to moja przyjaciółka Esme Weatherwax, jedziemy do Ankh-Morpork, czy ktoś ma ochotę na kanapkę z jajkiem? Zabrałam ich dużo. Kot się na nich przespał, ale nic im nie dolega, proszę spojrzeć, dadzą się bez kłopotu wyprostować. Nie? Nikogo nie zmuszam, oczywiście. Co tu jeszcze mamy? Aha. Czy ktoś mógłby mi pożyczyć otwieracz do piwa?
Mężczyzna w kącie dał znak, że istotnie posiada taki przyrząd.
— Świetnie — ucieszyła się niania Ogg. — A czy ktoś ma coś, z czego można by wypić to piwo?
Inny pasażer z nadzieją pokiwał głową.
— Doskonale. A czy ktoś ma może butelkę piwa?
Babcia, choć raz nie w centrum uwagi, gdyż wszystkie oczy z lękliwą fascynacją wpatrywały się w nianię i jej worek, obserwowała pozostałych pasażerów.
Ekspresowy dyliżans jechał przez całe Ramtopy i przez szachownicę małych państewek za nimi. Jeśli bilet z Lancre kosztował czterdzieści dolarów, to ci tutaj musieli płacić o wiele więcej. Co za ludzie skłonni są wydać większą część dwumiesięcznego zarobku tylko po to, żeby podróżować szybko i niewygodnie?
Chudy człowieczek, który kurczowo ściska swoją torbę, jest pewnie szpiegiem, uznała. Grubas, który chciał użyczyć szklanki, wyglądał, jakby czymś handlował; miał niezdrową cerę człowieka, który opróżnił zbyt wiele butelek, ale stracił zbyt wiele posiłków.
Obaj siedzieli ściśnięci na ławeczce, której pozostałą część zajmował mężczyzna o niemal magowskiej budowie. Chyba nie obudził się nawet, kiedy dyliżans zahamował. Twarz miał zakrytą chusteczką. Chrapał z regularnością gejzera i wyglądał tak, jakby jego jedynym zmartwieniem na tym świecie była skłonność niewielkich obiektów do spadania w jego kierunku, a od czasu do czasu także niewielki przypływ.
Niania Ogg wciąż przeszukiwała swój bagaż i — jak zwykle, kiedy była czymś pochłonięta — jej usta łączyły się bezpośrednio z oczami, bez interwencji mózgu.
Przyzwyczaiła się do lotów na miotle. Długodystansowa podróż naziemna była dla niej czymś nowym, więc przygotowała się starannie.
— …popatrzmy… zbiór zagadek na długie podróże… poduszka… puder do stóp… łapka na komary… rozmówki… torebka do wymiotowania… Oj…
Publiczność, która wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zdołała podczas tej litanii ścisnąć się jeszcze bardziej i oddalić od niani, czekała z lękiem i zaciekawieniem.
— Co? — zapytała babcia.
— Jak myślisz, czy ten powóz często się zatrzymuje?
— Ale o co chodzi?
— Powinnam iść, zanim wyszłyśmy. Przepraszam. To dlatego, że tak trzęsie. Ktoś wie, czy jest tu wygódka? — spytała głośno.
— Eee… — odezwał się prawdopodobny szpieg. — Zwykle czekamy do najbliższego przystanku, a poza tym…
Urwał. Zamierzał dodać „zawsze pozostaje okno”, które było męską opcją, kiedy droga wiodła przez odludne i pagórkowate tereny, ale się powstrzymał. Przeraził się, że ta potworna kobieta może całkiem poważnie rozważyć taką możliwość.
— Niedaleko stąd na trasie leży Ohulan — oznajmiła babcia, która próbowała drzemać. — Musisz poczekać.
— Dyliżans nie zatrzymuje się w Ohulan — poinformował usłużnie szpieg.
Babcia uniosła głowę.
— To znaczy nie zatrzymywał się tam do dzisiaj — powiedział szpieg.
Pan Kubeł siedział w gabinecie i usiłował zrozumieć coś z ksiąg rachunkowych Opery.
Nie miały żadnego sensu. Uważał, że nie gorzej od innych potrafi odczytywać zestawienia finansowe, ale to, co znalazł, tak się miało do księgowości, jak żwir do mechanizmu zegarowego.
Seldom Kubeł zawsze lubił operę. Nie rozumiał jej, nigdy mu się to nie udało, ale podobnie nie rozumiał na przykład oceanu, a też go lubił. Zakup Opery traktował, jak by to określić, jako zajęcie na stare lata, coś w rodzaju roboczej emerytury. Propozycja była zbyt atrakcyjna, żeby zrezygnować. Hurtowy rynek produktów mlecznych stawał się coraz trudniejszy, Kubeł postanowił więc szukać odpoczynku w spokojniejszych klimatach świata sztuki.
Poprzedni właściciele wystawili kilka wspaniałych oper; szkoda, że ich geniusz nie obejmował także księgowości. Zdawało się, że pieniądze są wycofywane z kont, kiedy tylko ktoś ich potrzebuje. System kwitów kasowych składał się głównie z notek na rozmaitych strzępach papieru, o treści: „Wziąłem $30, żeby zapłacić Q. Do poniedziałku. R.”. Kto to był R.? Kto to był Q.? Za co te pieniądze? W świecie sera takie rzeczy nie uszłyby nikomu.
Uniósł głowę, gdy otworzyły się drzwi.
— Ach, Salzella — powiedział. — Dziękuję, że pan przyszedł. Nie wie pan przypadkiem, kto to jest Q.?
— Nie, panie Kubeł.
— A R.?
— Obawiam, się, że też nie. — Salzella przysunął sobie krzesło.
— Zajęło mi to cały ranek, ale w końcu wykryłem, że płacimy rocznie ponad półtora tysiąca dolarów za pantofelki baletowe — rzekł Kubeł, machając kawałkiem papieru.
Salzella kiwnął głową.
— Rzeczywiście, przecierają się w palcach.
— Ale to przecież śmieszne! Ja sam wciąż mam parę butów, w których chodził mój ojciec!
— Drogi panie, pantofelki baletowe to raczej rękawiczki dla stóp niż buty…
— Co mi pan tu opowiada? Kosztują po siedem dolarów za parę, a prawie natychmiast się niszczą! Kilka przedstawień! Musi być jakiś sposób, żeby trochę zaoszczędzić…
Salzella obrzucił swego pracodawcę lodowatym wzrokiem.
— Może dałoby się poprosić dziewczęta, żeby spędzały więcej czasu w powietrzu? — zaproponował. — Parę dodatkowych grands jetés?
Kubeł zdziwił się trochę.
— To poskutkuje?
— Cóż, ich stopy nie będą już tak długo dotykać podłogi, prawda? — odparł Salzella tonem człowieka, który z całą pewnością wie, że jest inteligentniejszy od wszystkich obecnych.
— Słuszna uwaga. Słuszna uwaga. Porozmawia pan z szefową baletu?
— Oczywiście. Z pewnością będzie wdzięczna za tę sugestię. Być może, to jedno posunięcie pozwoli obniżyć koszty o połowę.
Kubeł rozpromienił się radośnie.
— I bardzo dobrze się składa — ciągnął Salzella. — Albowiem przyszedłem do pana w innej sprawie…
— Tak?
— Chodzi o te organy, które mieliśmy…
— Mieliśmy?! Jak to mieliśmy?! — zawołał Kubeł. — Chce mi pan opowiedzieć o czymś kosztownym, prawda? A co mamy teraz?
— Mnóstwo piszczałek i jedną czy dwie klawiatury. Reszta została rozbita.
— Rozbita? Przez kogo?
Salzella oparł się wygodniej. Nie był człowiekiem, którego łatwo rozśmieszyć, ale uświadomił sobie, że bawi go ta rozmowa.
— Proszę powiedzieć — rzekł. — Kiedy pan Pnigeus i pan Cavaille sprzedali panu tę Operę, czy wspominali o czymś… nadprzyrodzonym?
Kubeł poskrobał się po głowie.
— No… właściwie tak. Kiedy już podpisałem i zapłaciłem. To był taki żart. Powiedzieli: „Aha, przy okazji, mówią, że jakiś człowiek w stroju wieczorowym nawiedza gmach, cha, cha, śmieszne, prawda, ci artyści są jak dzieci, ale przekona się pan, że pewnie zechcą, by na wszystkie premiery zachowywał pan wolną lożę ósmą, cha, cha”. Pamiętam to całkiem dobrze. Oddanie trzydziestu tysięcy dolarów wspomaga koncentrację pamięci. A potem odjechali. Szybkim powozem, o ile sobie przypominam…
— Aha. — Salzella niemal się uśmiechnął. — Teraz więc, kiedy atrament już wysechł, może wprowadzę pana w szczegóły…
Śpiewały ptaki, wiatr grzechotał wyschniętymi nasionami kwiatów na wrzosowisku.
Babcia Weatherwax grzebała w zagłębieniach, szukając jakichś interesujących ziół.
Wysoko na niebie myszołów krzyknął i zatoczył łuk.
Dyliżans stał przy drodze, mimo że powinien teraz pędzić przed siebie, co najmniej dwadzieścia mil od tego miejsca.
W końcu babcia znudziła się i podeszła ostrożnie do kępy krzaków janowca.
— Jak ci idzie, Gytho?
— Świetnie, świetnie — odpowiedział jej stłumiony głos.
— Bo mam wrażenie, że woźnica trochę się niecierpliwi.
— Nie można popędzać Natury.
— Sama do siebie miej pretensje. To ty powiedziałaś, że za bardzo wieje, żeby lecieć na miotłach.
— Zrób mi uprzejmość, Esme — odpowiedział głos zza krzaków. — Będę wdzięczna, jeśli znajdziesz szczaw albo łopian. Na pewno rośnie tu gdzieś w pobliżu.
— Zioła? A co chcesz z nimi robić?
— Powiedzieć: na bogów, wielkie liście, akurat ich potrzebuję.
Niedaleko od miejsca, gdzie niania Ogg komunikowała się z Naturą, leżało spokojne pod jesiennym niebem jeziorko.
W trzcinach konał łabędź. Czy też powinien konać.
Nastąpiło nieprzewidziane opóźnienie.
Śmierć usiadł na brzegu.
POSŁUCHAJ, mówił. PRZECIEŻ WIEM, JAK TO POWINNO WYGLĄDAĆ. ŁABĘDZIE ŚPIEWAJĄ TYLKO RAZ, PIĘKNIE, NA SAM KONIEC ŻYCIA. STAD ZRESZTĄ WZIĘŁO SIĘ OKREŚLENIE „ŁABĘDZI ŚPIEW”. TO BARDZO WZRUSZAJĄCE. A TERAZ SPRÓBUJMYJESZCZE RAZ…
Z mrocznych zakamarków swej szaty wyjął kamerton i brzęknął nim o ostrze kosy.
TO PIERWSZA NUTA…
— E-e — odparł łabędź, kręcąc głową.
CZEMU UTRUDNIASZ?
— Podoba mi się tutaj.
TO NIE MA ŻADNEGO ZWIĄZKU…
— Wiesz, że uderzeniem skrzydła mogę złamać człowiekowi rękę?
A MOŻE ZACZNĘ ZA CIEBIE? ZNASZ „KSIĘŻYC NAD ZATOKĄ”?
— To przyśpiewka dobra dla gabinetu cyrulika! A ja jestem łabędziem!
„MAŁY GLINIANY DZBANEK”? Śmierć odchrząknął. „HA, HA, HA, HI, HI, HU, MAŁY…”.
— To ma być pieśń? — Łabędź syknął gniewnie i przestąpił z jednej błoniastej łapy na drugą. — Nie wiem, ktoś ty, mój panie, ale tam, skąd pochodzę, mamy lepsze gusta muzyczne.
DOPRAWDY? MOŻE WYKAŻESZ TO NA PRZYKŁADZIE?
— E-e.
NIECH TO!
— Myślałeś, że już mnie złapiesz, co? — powiedział łabędź. — Że mnie nabrałeś? Zdawało ci się, że bezmyślnie odśpiewam ci parę taktów pieśni Kupca z „Lohenshaaka”, co?
TEJ NIE ZNAM.
Łabędź z wysiłkiem nabrał tchu.
— To ta, która idzie: Schneide meinen eigenen Hals…
DZIĘKUJĘ, powiedział Śmierć. Świsnęła kosa.
— Do licha!
Po chwili łabędź wyszedł z ciała i nastroszył mocne, choć nieco przezroczyste skrzydła.
— A teraz co? — spytał.
TO ZALEŻY OD CIEBIE. TO ZAWSZE ZALEŻY OD CIEBIE.
Pan Kubeł siedział wygodnie rozparty w swym skrzypiącym skórzanym fotelu. Nie otwierał oczu, dopóki Salzella nie skończył.
— No tak — powiedział wreszcie. — Powtórzmy, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Jest ten Upiór. Za każdym razem, kiedy ktoś zgubi tu młotek, ukradł go Upiór. Za każdym razem, kiedy ktoś sfałszuje jakąś nutę, to z powodu Upiora. Ale także kiedy tylko ktoś znajdzie zgubioną rzecz, to dzięki Upiorowi. Jeśli zagra wyjątkowo udaną scenę, musiało się to stać za przyczyną Upiora. On w pewnym sensie należy do budynku, podobnie jak szczury. Od czasu do czasu ktoś go widzi, ale krótko, gdyż pojawia się i znika, no… jak upiór. Najwyraźniej na wszystkich premierach całkiem za darmo pozwalamy mu korzystać z ósmej loży. I mówi pan, że ludzie go lubią?
— „Lubią” to nie jest właściwe słowo — odparł Salzella. — Lepiej byłoby powiedzieć… To zwykły przesąd, naturalnie, ale uważają, że przynosi szczęście. W każdym razie uważali.
Ale ty tego nie zrozumiesz, ty prymitywny mały handlarzu sera, dodał w myślach. Ser to ser. Mleko kwaśnieje w sposób naturalny. Nie musisz zmuszać paruset osób, żeby trwały w napięciu, z nerwami jak struny…
— Szczęście — powtórzył zimno Kubeł.
— Szczęście jest bardzo ważne — zapewnił Salzella głosem, w którym udręczona cierpliwość pływała niczym kostki lodu. — Przypuszczam, że temperament nie jest istotnym czynnikiem w produkcji sera?
— Polegamy na podpuszczce — wyjaśnił Kubeł.
Salzella westchnął.
— W każdym razie zespół uważa, że Upiór jest… że przynosi szczęście. Kiedyś przysyłał ludziom liściki ze słowami zachęty. Po naprawdę dobrym przedstawieniu soprany znajdowały w garderobie pudełko czekoladek. I z jakiejś przyczyny martwe kwiaty.
— Martwe kwiaty?
— No, właściwie nie kwiaty jako takie. Po prostu bukiet martwych różanych łodyg, bez żadnych róż. Coś w rodzaju jego znaku firmowego. Wierzą, że to też przynosi szczęście.
— Martwe kwiaty przynoszą szczęście?
— Możliwe. Świeże kwiaty na scenie z pewnością przynoszą pecha. Niektórzy śpiewacy nie chcą ich nawet trzymać w garderobie. Zatem… martwe kwiaty są bezpieczne, można by powiedzieć. Dziwaczne, ale bezpieczne. I nikt się nie martwił, bo wszyscy wierzyli, że Upiór stoi po ich stronie. Kiedyś. To się zmieniło jakieś sześć miesięcy temu.
Pan Kubeł znów przymknął oczy.
— Proszę mi opowiedzieć.
— Zaczęły się… wypadki.
— Jakie wypadki?
— Takie, które człowiek woli nazywać… właśnie wypadkami.
Pan Kubeł nie otwierał oczu.
— Jak na przykład… — zaczął. — Kiedy Reg Plenty i Fred Chiswell pracowali nocą przy kadziach z mlekiem, a wyszło na jaw, że Reg się spotyka z żoną Freda i jakoś… — Kubeł przełknął ślinę. — Jakoś musiał się potknąć, tłumaczył Fred, i upadł…
— Nie znam osobiście dżentelmenów, o których mowa, ale… takie właśnie wypadki. Tak jest.
Kubeł westchnął.
— To był jeden z najlepszych Farmerskich Orzechowych, jakie wyszły z naszej firmy.
— Czy mam opowiedzieć o naszych wypadkach?
— Jestem pewien, że ma pan taki zamiar.
— Krawcowa przyszyła się do ściany. Młodszego inspicjenta znaleziono przebitego mieczem z rekwizytorni. Aha, i nie chce pan nawet słyszeć, co się stało z człowiekiem, który obsługiwał zapadnię. Cały ołów zniknął tajemniczo z dachu budynku, chociaż osobiście nie uważam, żeby to była robota Upiora.
— I wszyscy nazywają je… wypadkami?
— No cóż… chciał pan sprzedać swój ser, prawda? Nic chyba bardziej nie rozstroiłoby nerwów zespołu niż wiadomość, że ludzie padają tu jak muchy.
Wyjął z kieszeni kopertę i położył na blacie.
— Nasz Upiór lubi pozostawiać krótkie liściki — wyjaśnił. — Jeden leżał koło organów. Malarz dekoracji zauważył go i… o mało co nie miał wypadku.
Kubeł powąchał kopertę. Pachniała terpentyną. List wewnątrz był napisany na papierze firmowym Opery. Równym, ozdobnym charakterem pisma głosił:
Ahahahahaha! Ahahahaha! Ahahaha! STRZEŻCIE SIĘ!!!!!
Z wyrazami szacunku
— Co to za człowiek — mówił dalej Salzella — który siada i pisze obłąkańczy śmiech? I te wykrzykniki, zauważył pan? Pięć. Pewny znak, że ten ktoś nosi własne kalesony na głowie. Opera może to zrobić z człowiekiem. Proszę posłuchać, trzeba przynajmniej przeszukać budynek. Piwnice ciągną się w nieskończoność. Potrzebna będzie łódź…
— Łódź? W piwnicy?
— No tak… Nikt panu nie wspomniał o piwnicach?
Kubeł uśmiechnął się promiennie, jak człowiek, który sam bliski jest stawiania wielokrotnych wykrzykników.
— Nie — przyznał. — Nie powiedzieli mi o piwnicach. Zbyt byli zajęci niemówieniem mi, że ktoś tutaj biega i morduje zespół. Nie przypominam sobie, żeby ktoś choćby mimochodem rzucił: „A przy okazji, ludzie często giną, a na dodatek panuje lekka wilgoć”.
— Są zalane.
— No świetnie. Czym? Kubłami krwi?
— Nie zaglądał pan tam?
— Powiedzieli, że piwnice są w doskonałym stanie!
— I pan uwierzył?
— Cóż, było sporo szampana…
Salzella westchnął. Kubła uraziło to westchnienie.
— Tak się składa, że uważam się za niezłego znawcę charakterów — oświadczył. — Wystarczy spojrzeć człowiekowi prosto w oczy i mocno uścisnąć mu dłoń, a już wie się o nim wszystko.
— Istotnie — przyznał ostrożnie Salzella.
— A niech to… Pojutrze przybędzie tu senor Enrico Basilica. Myśli pan, że coś może mu się przytrafić?
— Och, niewiele. Może poderżnięte gardło.
— Co? Tak pan sądzi?
— Skąd mogę wiedzieć?
— A co ja powinienem zrobić? Zamknąć Operę? O ile dobrze rozumiem, w tym stanie i tak nie zarabia pieniędzy. Dlaczego nikt nie zawiadomił Straży Miejskiej?
— To by było jeszcze gorsze — zapewnił Salzella. — Wielkie trolle w zardzewiałych kolczugach, tupiące dookoła, wchodzące wszystkim w drogę i zadające głupie pytania. Wykończyliby nas.
Kubeł nerwowo przełknął ślinę.
— Nie, do tego nie wolno dopuścić — zgodził się. — Nie można pozwolić, żeby ludzie pracowali w takim napięciu.
Salzella wyprostował się i chyba trochę rozluźnił.
— W napięciu? Panie Kubeł, to jest opera — rzekł. — Wszyscy stale pracują w napięciu. Słyszał pan kiedy o krzywej katastrof, panie Kubeł?
Seldom Kubeł starał się nadążyć.
— No… wiem, że jest taki straszny zakręt na drodze do…
— Krzywa katastrof, panie Kubeł, to to, po czym posuwa się opera. Opera dzieje się dlatego, że zdumiewająca liczba rozmaitych rzeczy nie zdołała się nie udać. Wszystko działa dzięki nienawiści, miłości i nerwom. Przez cały czas. To nie ser. To opera. Jeśli szukał pan zajęcia na starość, panie Kubeł, nie powinien pan kupować Opery. Powinien się pan poświęcić czemuś naprawdę spokojnemu, na przykład dentystyce aligatorów.
Niania Ogg szybko się nudziła. Ale z drugiej strony, łatwo Ją było zainteresować.
— Ciekawy sposób podróżowania — stwierdziła. — Widzi się różne miejsca.
— Rzeczywiście — zgodziła się babcia. — Co jakieś pięć mil.
— Sama nie wiem, co mnie tak poruszyło.
— Chyba nie to, że konie zdołały przez całe rano iść trochę szybciej.
Były teraz same, jeśli nie liczyć grubego chrapiącego jegomościa. Pozostali pasażerowie siedzieli na zewnątrz.
Głównym tego powodem był Greebo. Z bezbłędnym kocim instynktem wyczuwał osoby, które nie lubią kotów, ciężko wskakiwał im na kolana i prezentował zachowanie w stylu „młody panicz wraca na plantację”. Kiedy zmusił już ofiarę do kapitulacji, układał się i zasypiał, wbijając pazury nie tak mocno, by popłynęła krew, ale całkiem wystarczająco, by zasugerować, że krew pozostaje otwartą opcją, gdyby taka osoba próbowała się poruszyć lub odetchnąć. A kiedy był już pewien, że ludzie pogodzili się z sytuacją, zaczynał cuchnąć.
Nikt nie wiedział, skąd płynął ten zapach. Nie łączył się z żadnym znanym otworem ciała. Po prostu już po kilku minutach drzemki powietrze nad Greebem przenikał ostry fetor sfermentowanych dywanów.
Teraz próbował wspiąć się na potężnego mężczyznę. Nie wychodziło mu to dobrze — brzuch okazał się dla Greeba zbyt duży. A poza tym bezustanne kołysanie, w górę i w dół, przyprawiało go o mdłości.
Chrapanie dudniło w powozie.
— Nie chciałabym się znaleźć między nim a deserem — stwierdziła niania Ogg.
Babcia wyglądała przez okno. A przynajmniej twarz miała zwróconą w stronę okna, ale wpatrywała się w nieskończoność.
— Gytho…
— Słucham, Esme?
— Mogę ci zadać pytanie?
— Normalnie nie pytasz, czy możesz — zauważyła niania.
— Czy to cię nie przygnębia, kiedy widzisz, że ludzie nie myślą jak należy?
Ojoj, pomyślała niania. Wyciągnęłam ją chyba w ostatniej chwili. Bogom dzięki za literaturę.
— O co ci chodzi?
— Wiesz… dają się rozpraszać.
— Szczerze powiem, Esme, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
— No… przypuśćmy, że powiem ci tak: Gytho Ogg, twój dom się pali. Co postarasz się ratować najpierw?
Niania przygryzła wargę.
— To takie pytanie z charakteru, co?
— Zgadza się.
— Niby że próbujesz zgadnąć, jaka jestem, na podstawie tego, co powiem?
— Gytho Ogg, znamy się przez całe życie. Wiem, jaka jesteś. Nie muszę zgadywać. Ale mimo to odpowiedz.
— Myślę, że wyniosłabym Greeba.
Babcia kiwnęła głową.
— Bo to pokazuje, że jestem z natury dobra i opiekuńcza — dokończyła niania.
— Nie. To pokazuje, że jesteś osobą, która stara się odgadnąć, jaka powinna być właściwa odpowiedź — sprostowała babcia. — Niegodną zaufania. To odpowiedź, jaka przystoi czarownicy, jeśli mogę to ocenić. Przebiegła.
Niania była wyraźnie dumna.
Chrapanie zmieniło się w cichsze „pfsss-pfsss”. Poruszyła się chustka na twarzy.
— …pudding karmelowy i dużo budyniu…
— Słyszałaś? Właśnie coś powiedział! — zawołała niania.
— Mówi przez sen — wyjaśniła babcia Weatherwax. — Zdarza mu się to od czasu do czasu.
— W ogóle nie słyszałam!
— Wyszłaś akurat z powozu.
— Aha.
— Na ostatnim postoju mówił o naleśnikach z polewą cytrynową — opowiadała babcia. — I ziemniakach polanych masełkiem.
— Głodna się robię od samego słuchania — stwierdziła niania. — Mam tu gdzieś zapiekankę z mięsem…
Chrapanie urwało się nagle. Uniesiona dłoń zdjęła chustkę. Twarz, jaka się pokazała, wyglądała na dobroduszną, brodatą i raczej drobną. Rzuciła czarownicom wstydliwy uśmiech, po czym skupiła wzrok na zapiekance.
— Może zje pan kawałek? — zaproponowała niania. — Mam też musztardę.
— Naprawdę mogę, droga pani? — upewnił się piskliwym głosem mężczyzna. — Sam już nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem prawdziwą zapiekankę z mięsem… Oj!
Skrzywił się, jakby właśnie powiedział coś niewłaściwego, ale zaraz się uspokoił.
— Mam też butelkę piwa, gdyby chciał pan wypić kropelkę — dodała niania.
Należała do tych osób, które widok jedzących cieszy niemal tak bardzo jak samo jedzenie.
— Piwo? Piwo? Wie pani, oni nie pozwalają mi pić piwa. Podobno źle wpływa na barwę. Oddałbym wszystko za kufel piwa…
— Wystarczy „dziękuję” — zapewniła niania, wręczając mu butelkę.
— O jakich „onych” pan wspominał? — zainteresowała się babcia.
— Prawdę mówiąc, to moja wina — stwierdził mężczyzna wśród niewielkiej fontanny okruchów. — Pozwoliłem się wciągnąć…
Nastąpiła zmiana dobiegających z zewnątrz odgłosów. Za oknem przesuwały się światła miasta, a dyliżans zwalniał.
Mężczyzna wcisnął sobie do ust resztę zapiekanki i popił kilkoma łykami piwa.
— Ooo! Cudowne… — westchnął. Potem oparł się i narzucił chustkę na twarz. Uchylił jeszcze rąbek. — Proszę nikomu nie mówić, że z paniami rozmawiałem. Ale zawsze będą panie miały przyjaciela w Henrym Sluggu.
— A czym się pan zajmuje, panie Henry Slugg? — zapytała czujnie babcia.
— Ja… występuję.
— To widzimy — stwierdziła niania.
— Nie, chodzi mi…
Dyliżans się zatrzymał. Zgrzytnął żwir, gdy pasażerowie zeskoczyli na ziemię. Ktoś otworzył drzwi.
Babcia zobaczyła spory tłum gapiów zaglądających nerwowo do wnętrza i odruchowo poprawiła kapelusz. Ale kilka rąk sięgnęło po Henry’ego Slugga, który wyprostował się, uśmiechnął słabo i pozwolił pomóc sobie wysiąść. Kilka osób głośno wykrzykiwało jakieś imię, ale nie było to imię Henry’ego Slugga.
— Kto to jest Enrico Basilica? — zdziwiła się niania.
— Nie mam pojęcia. Może to ten człowiek, którego pan Slugg się boi?
Zajazd dla dyliżansów okazał się nędzną ruderą, z dwoma tylko pokojami dla gości. Jako bezradne staruszki podróżujące samotnie, czarownice dostały jeden z nich — po prostu dlatego, że gdyby go nie dostały, rozpętałoby się piekło.
Pan Kubeł był wyraźnie urażony.
— Może mnie pan traktować jak prostego sprzedawcę serów — powiedział. — Może mnie pan uważać za twardogłowego człowieka interesu, który nie poznałby kultury, nawet gdyby ją znalazł pływającą w filiżance herbaty. Ale bywałem na operach tu i tam przez lata. Umiem zanucić prawie całą…
— Jestem pewien, że widział pan wiele oper — uspokoił go Salzella. — Ale… co pan wie o produkcji?
— Bywałem za sceną w wielu teatrach…
— Ach, teatr… Teatr nie jest podobny nawet w przybliżeniu. Opera to nie teatr ze śpiewem i tańcami. Opera to opera. Może się panu wydawać, że taki na przykład „Lohenshaak” jest pełen pasji, ale to piaskownica dla dzieci w porównaniu z tym, co dzieje się za sceną. Śpiewacy nienawidzą samego widoku kolegów, chór gardzi śpiewakami, jedni i drudzy nie znoszą orkiestry, a wszyscy boją się dyrygenta. Suflerzy z jednej strony nie rozmawiają z suflerami z drugiej, a tancerki z głodu dostają obłędu. Ale to dopiero początek, bo tak naprawdę…
Rozległa się seria puknięć do drzwi. Były boleśnie nieregularne, jak gdyby pukający musiał się mocno koncentrować.
— Wejdź, Walterze! — zawołał Salzella.
Walter Plinge wszedł, powłócząc nogami, z dwoma wiadrami w rękach.
— Przyszedłem napełnić pańską węglarkę, panie Kubeł.
Kubeł machnięciem ręki wskazał mu kierunek, po czym wrócił do rozmowy z dyrektorem muzycznym.
— Na czym to pan skończył?
Salzella przyglądał się Walterowi, który starannie układał jedną bryłę węgla na drugiej.
— Salzella!
— Co? A tak, przepraszam. Na czym to ja skończyłem?
— Że coś jest dopiero początkiem…
— Co? Tak, tak, rzeczywiście. Widzi pan, aktorom jest łatwiej. Zawsze jest dość ról dla starych ludzi. Gra to coś, co człowiek może robić przez całe życie. Jest wręcz coraz lepszy. Ale jeśli ktoś ma talent do tańca lub śpiewu… czas dla niego ucieka przez cały… — szukał lepszego słowa, ale w końcu dość kulawo zakończył: — …czas. Czas jest trucizną. Jeśli zajrzy pan za scenę podczas przedstawienia, zobaczy pan, że tancerki oglądają się stale w każdym napotkanym lustrze, szukając tej pierwszej niedoskonałości. Niech pan spojrzy na śpiewaków. Żyją w ciągłym napięciu, wiedząc, że może to być już ostatni ich doskonały występ, a jutro nastąpi początek końca. Dlatego wszyscy tak się przejmują szczęściem. Te przesądy o żywych kwiatach przynoszących pecha, pamięta pan? Tak samo kolor zielony. I prawdziwa biżuteria noszona na scenie. I wyglądanie na widownię przez szparę w kurtynie. I używanie nowych kosmetyków na premierze. Albo robienie na drutach na scenie, nawet podczas prób. Żółty klarnet w orkiestrze jest niezwykle wręcz pechowy, proszę nie pytać dlaczego. A już przerwanie przedstawienia przed jego właściwym zakończeniem jest najgorsze ze wszystkiego. Równie dobrze można by usiać pod drabiną i tłuc lustra.
Za plecami Salzelli Walter ostrożnie ułożył na stosie ostatni kawałek węgla i starannie zamiótł podłogę.
— Wielcy bogowie! — westchnął Kubeł. — A ja myślałem, że w serach nie jest łatwo.
Skinął ręką na plik papierów i tego, co miało uchodzić za księgi obrachunkowe.
— Zapłaciłem za to wszystko trzydzieści tysięcy dolarów — powiedział. — W samym centrum miasta! Idealne miejsce! Wydawało mi się, że twardo się targowałem.
— Zgodziliby się pewnie na dwadzieścia pięć.
— Niech mi pan jeszcze raz wytłumaczy, co z tą ósmą lożą. Pozwalacie, żeby Upiór ją zajmował?
— Upiór uważa, że jest jego podczas każdej premiery. Owszem.
— Jak się tam dostaje?
— Nikt tego nie wie. Wiele razy szukaliśmy ukrytych przejść…
— I naprawdę nie płaci?
— Nie.
— Warta jest pięćdziesiąt dolarów!
— Będą kłopoty, jeśli spróbuje ją pan sprzedać — ostrzegł Salzella.
— Na litość bogów, Salzella, przecież jest pan człowiekiem wykształconym! Jak może pan spokojnie siedzieć i godzić się na takie wariactwo? Jakaś kreatura w masce chodzi, gdzie zechce, bierze sobie najlepszą lożę, zabija ludzi, a pan mi mówi, że mogą być kłopoty?
— Przecież tłumaczyłem: przedstawienie musi trwać.
— Dlaczego? My nigdy nie mówiliśmy: „ser musi trwać”! Co jest takiego wyjątkowego w trwającym przedstawieniu?
Salzella uśmiechnął się.
— O ile dobrze to rozumiem, ta… moc przedstawienia, dusza przedstawienia, cała praca, jaką w nie włożono, niech pan to nazwie, jak pan chce… ona wycieka i rozlewa się wszędzie. Dlatego ciągle mówią „przedstawienie musi trwać”. Bo musi. Ale większa część zespołu nie rozumie nawet, jak można stawiać takie pytania.
Kubeł spojrzał z niechęcią na plik tego, co udawało rejestry finansowe Opery.
— Na pewno nie rozumieją, na czym polega księgowość! Kto tu prowadzi rachunki?
— Właściwie to my wszyscy — odparł Salzella.
— Wszyscy?
— Pieniądze się wkłada, pieniądze się wyjmuje… Czy to ważne?
Kubeł otworzył usta ze zdumienia.
— Czy to ważne?!
— Ponieważ — ciągnął gładko Salzella — opera nie przynosi pieniędzy. Nigdy.
— Na bogów, człowieku! Ważne? Niczego bym w serach nie osiągnął, gdybym uważał, że pieniądze nie są ważne.
Salzella uśmiechnął się smętnie.
— W tej chwili na scenie są ludzie — rzekł — którzy powiedzieliby, że pewnie robiłby pan lepsze sery. — Westchnął i nachylił się nad biurkiem. — Widzi pan, ser przynosi pieniądze. Opera nie. Opera to coś, na co się pieniądze wydaje.
— Ale… co się zyskuje?
— Zyskuje się operę. Wkłada pan pieniądze, rozumie pan, i wychodzi opera.
— Nie ma zysku?
— Zysk… zysk… — mruczał dyrektor muzyczny, skrobiąc się po głowie. — Nie, chyba nie natrafiłem na to słowo.
— Więc jak sobie radzimy?
— Jakoś to wszystko się toczy.
Kubeł ukrył twarz w dłoniach.
— Coś takiego!… — mruczał na wpół do siebie. — Wiedziałem, że zyski nie są duże, ale myślałem, że to tylko z powodu złego zarządzania. Mamy pełną widownię! Bierzemy pieniądze za bilety! A teraz się dowiaduję, że Upiór krąży tu, zabija ludzi i w dodatku nic nie zarabiamy!
Salzella rozpromienił się.
— Ach! — powiedział. — Opera!
Greebo skradał się po dachu zajazdu.
Większość kotów jest nerwowa i trochę zagubiona, kiedy znajdą się poza swoim terytorium. Książki o kotach radzą, że trzeba smarować im łapy masłem — pewnie dlatego, że ślizgając się bezustannie i wpadając na ściany, biedne zwierzę przestaje się przejmować, gdzie te ściany stoją.
Ale Greebo nie miał problemów z podróżami. Cały świat traktował jak swoją skrzynkę z piaskiem — co uważał zresztą za rzecz oczywistą.
Zeskoczył ciężko na dach wygódki i przeszedł do małego, otwartego okienka.
Miał koci stosunek do własności: był przekonany, że nic jadalnego nie ma prawa należeć do innych.
Z okna unosiły się rozmaite zapachy, wśród nich pieczeni wieprzowej i śmietany. Przecisnął się przez okienko i wylądował na półce w spiżarni.
Oczywiście, czasami bywał łapany. A w każdym razie przyłapywany…
Faktycznie, znalazł śmietanę. Usiadł wygodnie.
Był już w połowie miski, kiedy otworzyły się drzwi.
Greebo położył uszy po sobie. Zdrowe oko rozpaczliwie poszukiwało drogi ucieczki. Okienko było za wysoko, osoba otwierająca drzwi nosiła długą spódnicę, co sugerowało rezygnację ze starej sztuczki „między nogami”, i… i… i… nie było ucieczki.
Pazury zgrzytnęły o podłogę…
Och nie… to… nadchodziło…
Coś przeskoczyło w polu morfogenetycznym jego ciała. Oto pojawił się problem, z którym kocia forma nie mogła sobie poradzić. No cóż, ciało znało też inną…
Dookoła trzaskały garnki. Spadały półki, strącone wznoszącą się głową. Worek mąki eksplodował, by zrobić miejsce coraz szerszym barkom.
Kucharka popatrzyła na niego. Po chwili spojrzała w dół. Potem w górę. Aż w końcu jej wzrok, jak ściągany kołowrotkiem, zsunął się z powrotem ku dołowi.
Wrzasnęła.
Greebo też wrzasnął.
Rozpaczliwie chwycił miskę, by zasłonić część ciała, której odkrywanie — jako kota — nigdy go nie martwiło.
Wrzasnął znowu, gdyż oblał się cały letnim płynnym smalcem.
Macające na oślep palce chwyciły dużą miedzianą formę do galarety. Przyciskając ją do okolic krocza, Greebo rzucił się do drzwi, wybiegł ze spiżarni, z kuchni, z sali jadalnej, z zajazdu — prosto w noc.
Szpieg, który jadł właśnie kolację z wędrownym handlarzem, odłożył nóż.
— Czegoś takiego nie widuje się często — stwierdził.
— Czego takiego? — zapytał handlarz, siedzący tyłem do całego zamieszania.
— Taka staroświecka miedziana forma do galarety. Są teraz sporo warte. Moja ciotka ma taką, dobrze zachowaną.
Rozhisteryzowana kucharka dostała coś mocniejszego na uspokojenie, a kilka osób z obsługi wyruszyło, by zbadać sprawę.
Znaleźli tylko formę do galarety porzuconą żałośnie na dziedzińcu.
W domu babcia Weatherwax spała przy otwartych oknach, nie zamykając drzwi na zamek, bezpieczna w swej wiedzy, że rozmaite nocne stworzenia Ramtopów raczej zjedzą własne uszy, niż spróbują się do niej wedrzeć. Jednak w krainach groźnie cywilizowanych prezentowała całkiem inną postawę.
— Naprawdę nie uważam, żeby koniecznie trzeba było przesuwać łóżko pod drzwi, Esme — powiedziała niania Ogg, unosząc je z drugiego końca.
— Nigdy dość ostrożności — odparła babcia. — A gdyby jakiś człowiek w środku nocy zaczął szarpać klamkę?
— Nie w naszym wieku — westchnęła smutno niania.
— Gytho Ogg, jesteś najbardziej…
Babci przerwał szum wody. Dobiegał zza ściany i trwał przez dłuższą chwilę.
Ucichł, po czym zabrzmiał na nowo — chlupanie, które stopniowo zmieniało się w plusk cienkiego strumyka. Niania uśmiechnęła się.
— Ktoś napełnia wannę? — zdziwiła się babcia.
— …albo może to być ktoś, kto napełnia wannę — zgodziła się niania.
Zabrzmiały odgłosy trzeciego opróżnianego dzbana. Jakieś kroki świadczyły, że ktoś wyszedł z pokoju. Po kilku sekundach drzwi się otworzyły, rozległo się wyraźnie cięższe stąpanie, a po krótkiej chwili plusk i sapnięcie.
— Tak, jakiś człowiek wszedł do wanny — uznała babcia. — Co robisz, Gytho?
— Sprawdzam, czy nie ma tu gdzieś dziury po sęku — wyjaśniła niania. — O, znalazłam…
— Wracaj tu natychmiast!
— Przepraszam, Esme.
Wtedy zabrzmiał śpiew. Śpiewał bardzo miły głos, tenor, któremu wanna z wodą nadawała specyficzny timbre.
— Pokaż mi drogę do domu, zmęczonym i chcę już spać…
— Komuś tam jest bardzo przyjemnie — uznała niania.
— …gdziekolwiek bym wędrował…
Ktoś zastukał do drzwi łazienki, a śpiewak płynnie przeszedł na inny język.
— …per via di terra, mare o schiuma…
Czarownice spojrzały po sobie.
— Kupiłem termofor, szanowny panie — oznajmił stłumiony głos.
— Dziękuję ci bardzissimo — odpowiedział kąpiący się, wręcz ociekając obcym akcentem.
Kroki ucichły w oddali.
— …Indicame la strada… nie chcę znać. — Plusk, plusk. — Dobry wieczór, przyjacieeeeele…
— No, no, no… — odezwała się babcia Weatherwax, jakby do siebie. — I znowu mam wrażenie, że pan Slugg w tajemnicy jest poliglotą.
— Coś podobnego! — wykrzyknęła niania Ogg. — A nawet nie zajrzałaś przez dziurkę!
— Gytho, czy na całym świecie istnieje przynajmniej coś takiego, co w twoich ustach nie zabrzmi nieczysto?
— Jeszcze nie znalazłam, Esme — odpowiedziała z radosnym uśmiechem niania.
— Chodziło mi o to, że kiedy gada przez sen albo śpiewa w kąpieli, mówi tak samo jak my. Ale kiedy myśli, że ktoś go słyszy, zaczyna udawać zagranicznego.
— Pewnie chce zmylić tropy temu Basilice.
— Och, podejrzewam, że pan Basilica i Henry Slugg są sobie bardzo bliscy — stwierdziła babcia. — Właściwie przypuszczam nawet, że są jedną i tą…
Ktoś delikatnie zastukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytała groźnie babcia.
— To ja, proszę pani. Slot. To mój zajazd.
Czarownice odrobinę przesunęły łóżko i babcia uchyliła drzwi.
— Słucham? — spytała podejrzliwie.
— Tego… Woźnica mówił, że jesteście panie… czarownicami?
— Tak?
— Może zdołałyby panie nam pomóc?
— A co się dzieje?
— Chodzi o mojego chłopaka…
Babcia szerzej otworzyła drzwi i zobaczyła stojącą za Slotem kobietę. Jeden rzut oka na jej twarz całkiem wystarczył. Kobieta trzymała na rękach zawiniątko.
Babcia cofnęła się.
— Wnieście go tutaj, muszę małego obejrzeć.
Odebrała kobiecie dziecko, usiadła na jedynym krześle w pokoju i odchyliła koc. Niania Ogg zaglądała jej przez ramię.
— Hmm — mruknęła po chwili babcia. Zerknęła na nianię, która prawie niedostrzegalnie pokręciła głową.
— Ktoś rzucił klątwę na ten dom, ot co — stwierdził Slot. — Moja najlepsza krowa też śmiertelnie zachorowała.
— Tak? Macie oborę? — zapytała babcia. — Taka obora to dobre miejsce dla chorych. Bo jest ciepło. Pokażcie mi, gdzie to jest.
— Chcecie tam zabrać małego?
— Natychmiast.
Oberżysta spojrzał na żonę i wzruszył ramionami.
— No, myślę, że lepiej się na tym znacie. Tędy.
Poprowadził czarownice tylnymi schodami, przez podwórze, do słodko cuchnącej obory. Wyciągnięta na słomie leżała krowa. Przewróciła niespokojnie oczami, kiedy weszli, i spróbowała zamuczeć.
Babcia rozejrzała się i przez chwilę stała nieruchomo.
— To wystarczy — uznała w końcu.
— Czego wam trzeba? — zapytał Slot.
— Tylko ciszy i spokoju.
Oberżysta poskrobał się po głowie.
— Myślałem, że odśpiewujecie jakieś zaklęcia albo przyrządzacie wywar…
— Czasami.
— Znaczy, wiem, gdzie znaleźć ropuchę…
— Potrzebna mi będzie świeca — rzekła babcia. — Nowa, jeśli to możliwe.
— To wszystko?
— Tak.
Pan Slot sprawiał wrażenie nieco zawiedzionego. Mimo zatroskania coś w jego zachowaniu sugerowało, że jeżeli babcia Weatherwax nie chce ropuchy, to chyba nie jest zbyt dobrą czarownicą.
— I zapałki. — Babcia zauważyła to. — Talia kart też by się przydała.
— A ja potrzebuję baranich zrazów na zimno i dokładnie dwóch kufli piwa — dodała niania Ogg.
Mężczyzna skinął głową. Wymagania nie były zbytnio ropuchowe, ale lepsze to niż nic.
— Po co ci to wszystko? — spytała babcia Weatherwax, kiedy oberżysta wyszedł. — Nie wyobrażam sobie, do czego może się przydać! Zresztą zjadłaś już porządną kolację.
— Zawsze jestem gotowa na jakąś dokładkę. Nie chcesz, żebym tu z tobą siedziała, więc będę się nudzić.
— Czy mówiłam, że nie chcę, żebyś ze mną siedziała?
— No wiesz… nawet ja widzę, że chłopak jest w śpiączce, a krowa ma czerwoną robaczycę, o ile mogę to stwierdzić. Też marnie wygląda. Dlatego domyślam się, że planujesz jakąś… akcję bezpośrednią.
Babcia wzruszyła ramionami.
— W takiej chwili czarownica musi być sama — ciągnęła niania. — Ale lepiej uważaj, co robisz, Esme Weatherwax.
Przyniesiono dziecko owinięte w koc i ułożono je na słomie, możliwie wygodnie. Oberżysta zjawił się za nim z tacą.
— Pani Ogg odprawi niezbędne rytuały w swoim pokoju — oznajmiła dumnie babcia. — Ja zostanę tu na noc. Tylko żeby nikt nie wchodził, jasne? Pod żadnym pozorem.
Matka dygnęła, wyraźnie niespokojna.
— Myślałam, że może zajrzę koło północy…
— Nikt. A teraz już idźcie.
Kiedy już wszyscy zostali delikatnie, lecz stanowczo usunięci z obory, niania zajrzała jeszcze zza wrót.
— Ale co dokładnie planujesz, Esme?
— Dostatecznie często siedziałaś przy konających, Gytho.
— No tak, to… — Niania zbladła trochę. — Och, Esme, chyba nie masz zamiaru…
— Smacznego, Gytho.
Babcia zamknęła wrota.
Przez chwilę ustawiała skrzynki i beczki tak, by powstał prymitywny stół i by miała na czym usiąść. W oborze było ciepło i pachniało bydlęcymi gazami. Co jakiś czas sprawdzała stan obojga pacjentów, choć niewiele było do sprawdzania.
Odgłosy w zajeździe cichły stopniowo. Na końcu brzęknęły klucze oberżysty, kiedy zamykał drzwi. Babcia słyszała jeszcze, jak podchodzi do wrót obory i waha się przez chwilę. Wreszcie odszedł i zaczął wspinać się po schodach.
Odczekała jeszcze jakiś czas i zapaliła świecę. Tańczący płomyk rozjaśnił oborę ciepłym, spokojnym blaskiem.
Na desce służącej za stolik rozłożyła karty i spróbowała postawić pasjansa — czego nigdy jakoś nie zdołała opanować.
Świeca wypalała się powoli. Babcia odłożyła karty i siedziała nieruchomo, wpatrzona w płomień.
Po jakimś niemierzalnym odcinku czasu płomyk zamigotał. Nie zauważyłby tego nikt, kto nie koncentrował się na nim od dłuższej chwili.
Nabrała tchu.
— Dzień dobry — powiedziała.
DZIEŃ DOBRY, odezwał się głos przy jej uchu.
Niania Ogg już dawno skończyła baraninę i piwo, ale jeszcze nie spała. Leżała na łóżku całkiem ubrana, z rękami założonymi za głowę. Patrzyła w sufit.
Po jakimś czasie usłyszała, że coś drapie w okiennice. Wstała i otworzyła je.
Potężna postać wskoczyła do pokoju. Promienie księżyca ukazały na moment lśniący tors i grzywę czarnych włosów. Potem istota zanurkowała pod łóżko.
— Ojej, ale się porobiło — westchnęła niania.
Odczekała chwilę, po czym wzięła z tacy kawałek kości — wciąż pozostało na niej trochę mięsa. Schyliła się przy łóżku.
Ręka wysunęła się błyskawicznie i porwała kość.
Niania usiadła.
— Biedny maluch — westchnęła.
Jedynie w kwestii Greeba bezbłędne zwykle poczucie realizmu niani zaczynało szwankować. Dla niej Greebo był tylko powiększoną wersją puszystego kociaka, jakiego pamiętała sprzed lat. Wszyscy pozostali uważali go za pooraną bliznami kulę pomysłowej złośliwości.
Teraz jednak musiał sobie radzić z problemem rzadko dotykającym koty. Lata temu czarownice zmieniły go w człowieka, z powodów, które w owej chwili wydawały się całkiem uzasadnione. Wymagało to sporego wysiłku, a jego pole morfogenetyczne po kilku godzinach wróciło do równowagi, ku powszechnej uldze.
Ale magia nigdy nie jest rzeczą tak prostą, jak się ludziom wydaje. Musi się stosować do pewnych praw uniwersalnych. Jedno z nich głosi, że niezależnie od tego, jak coś byłoby trudne, jeśli raz zostało dokonane, staje się o wiele łatwiejsze, a zatem będzie dokonywane częściej. Potężna góra może być zdobyta przez silnych mężczyzn dopiero po stuleciach nieudanych prób, ale kilkadziesiąt lat później babcie będą wybierać się na szczyt, by wypić herbatkę, a potem wracać, żeby sprawdzić, czy nie zostawiły tam okularów.
Zgodnie z tym prawem dusza Greeba zapamiętała, że istnieje dodatkowa możliwość do wykorzystania w trudnych sytuacjach (obok typowo kociego zestawu ucieczki, walki, nabrudzenia dookoła i wszystkich trzech jednocześnie). A ta możliwość to Zmienić Się w Człowieka.
Przemiana cofała się po krótkim czasie, z którego większość poświęcona była na gorączkowe szukanie pary spodni.
Spod łóżka rozległo się chrapanie. Stopniowo, ku uldze niani, zmieniało się w mruczenie.
I nagle niania wyprostowała się gwałtownie. Znajdowała się spory kawałek od obory, ale…
— On tu jest — oświadczyła.
Babcia odetchnęła powoli.
— Podejdź i usiądź tak, żebym cię widziała. Tego wymagają dobre maniery. I zaznaczę od razu, jeśli pozwolisz, że wcale się ciebie nie boję.
Wysoka postać w czarnej szacie przeszła przez oborę i usiadła na poręcznej beczułce, opierając kosę o ścianę. Potem zsunęła kaptur. Babcia skrzyżowała ręce na piersi i spokojnie patrzyła przybyszowi prosto w oczodoły.
JESTEM POD WRAŻENIEM.
— Mam wiarę.
DOPRAWDY? A W JAKIE KONKRETNIE BÓSTWO?
— Och, żadne z nich.
ZATEM WIARĘ W CO?
— Po prostu wiarę. No wiesz… tak ogólnie.
Śmierć pochylił głowę. Blask świecy wyrysował nowe cienie na czaszce.
ODWAGA JEST ŁATWA PRZY BLASKU ŚWIECY. PANI WIARA, JAK PODEJRZEWAM, TKWI W PŁOMIENIU.
Uśmiechnął się.
Babcia schyliła się i zdmuchnęła świecę. Potem znowu skrzyżowała ramiona i patrzyła niezłomnie przed siebie.
Po dłuższym czasie odezwał się głos.
NO DOBRZE, POKAZAŁA PANI, CO PANI CHCIAŁA.
Babcia zapaliła zapałkę. Płomyk oświetlił czaszkę, która nie poruszyła się przez ten czas.
— Nie chcemy przecież siedzieć tu do rana, prawda? Po ile istnień przyszedłeś?
JEDNO.
— Krowę?
Śmierć pokręcił głową.
— To mogłaby być krowa.
NIE. TO BYŁABY ZMIANA HISTORII.
— Historia mówi właśnie o zmianach.
NIE.
Babcia wyprostowała się.
— W takim razie rzucam ci wyzwanie. Zagramy. Taka jest tradycja. To dozwolone.
Śmierć milczał przez chwilę.
TO PRAWDA.
— Dobrze.
RZUCENIE MI WYZWANIA ZA POŚREDNICTWEM GRY JEST DOPUSZCZALNE.
— Tak.
ALE… ROZUMIE PANI, ŻE ABY WYGRAĆ WSZYSTKO, MUSI PANI WSZYSTKO POSTAWIĆ?
— Podwójna stawka albo nic? Tak, wiem.
ALE NIE W SZACHY.
— Nie znoszę szachów.
ANI W OKALECZ PANA CEBULE. NIGDYNIE POTRAFIŁEM ZROZUMIEĆ ZASAD.
— Zgoda. Co powiesz na jedno rozdanie pokera? Po pięć kart, bez dobierania? Nagła śmierć, jak na to mówią.
Śmierć zastanowił się.
ZNA PANI TĘ RODZINĘ?
— Nie.
WIĘC DLACZEGO?
— Gramy czy rozmawiamy?
CO TAM… NIECH BĘDZIE.
Babcia sięgnęła po talię i potasowała, nie patrząc; cały czas uśmiechała się do Śmierci. Rozdała po pięć kart, sięgnęła…
Koścista dłoń chwyciła jej rękę w przegubie.
ALE NAJPIERW, PANI WEATHERWAX, PRZEŁOŻYMY KARTY.
Zamienił miejscami dwa stosiki, po czym skinął na babcię.
MADAME?
Babcia zajrzała w karty i rzuciła je na stół.
CZTERY DAMY. HMM. TO BARDZO WYSOKO.
Śmierć obejrzał własne karty, po czym spojrzał w nieruchome błękitne oczy babci.
Przez długi czas żadne z nich nawet nie drgnęło.
Wreszcie Śmierć wyłożył karty.
PRZEGRAŁEM, powiedział. MAM TYLKO CZTERY JEDYNKI.
Na chwilę znów popatrzył babci w oczy. W głębinach oczodołów jarzył się błękitny blask. Na ułamek sekundy, ledwie dostrzegalnie nawet przy bacznej obserwacji, światło w jednym z nich mrugnęło.
Babcia kiwnęła głową i wyciągnęła rękę.
Szczyciła się zdolnością oceniania ludzi z ich spojrzenia i uścisku ręki. W tym przypadku był to raczej chłodny uścisk.
— Weź krowę — zaproponowała.
TO CENNE STWORZENIE.
— Kto wie, kim się stanie dziecko?
Śmierć wstał i sięgnął po kosę.
AU, powiedział.
— A tak, trudno nie zauważyć — stwierdziła babcia Weatherwax swobodnie, gdyż napięcie wyraźnie opadło. — Wydaje się, że oszczędzasz to ramię.
WIE PANI, JAK TO JEST. POWTARZALNE NAPRĘŻENIA I W OGÓLE…
— Jeśli to tak zostawisz, może wyniknąć coś poważnego.
JAK POWAŻNEGO?
— Chcesz, żebym obejrzała?
JEŚLI MOŻNA. MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE BOLI W ZIMNE NOCE.
Babcia wstała i sięgnęła do ramienia Śmierci, ale jej dłonie przeszły przez niego jak przez mgłę.
— Posłuchaj, jeśli mam w czymś pomóc, musisz się stać trochę bardziej materialny…
MOŻE BUTELKA SUKROZY I AKWY?
— Cukru z wodą? Myślę, że ty przynajmniej wiesz: to tylko dla ciężko myślących. Dalej, podwiń rękaw. No, nie bądź dzieckiem. Co mogłabym ci zrobić najgorszego?
Palce babci przesunęły się po gładkiej kości. Miewała już gorsze przypadki. Przynajmniej na tych kościach nigdy nie było ciała.
Pomacała, zastanowiła się, ścisnęła mocno, skręciła…
Coś kliknęło.
AU.
— A teraz spróbuj unieść rękę powyżej ramienia.
HM. TAK. RZECZYWIŚCIE, O WIELE SWOBODNIEJ SIĘ RUSZA. TAK, NAPRAWDĘ. SŁOWO DAJĘ! BARDZO PANI DZIĘKUJĘ.
— Gdybyś znowu miał z nią problemy, to wiesz, gdzie mieszkam.
DZIĘKUJĘ. BARDZO DZIĘKUJĘ.
— Wiesz, gdzie każdy mieszka. Wtorki rano to dobra pora. Zwykle jestem w domu.
ZAPAMIĘTAM. DZIĘKUJĘ.
— W twoim przypadku umów się wcześniej. Bez urazy.
DZIĘKUJĘ.
Śmierć odszedł. Chwilę później krowa sapnęła cicho. To i lekkie opadnięcie skóry były wszystkim, co dzieliło żywe zwierzę od stygnącego mięsa.
Babcia podniosła dziecko i położyła mu dłoń na czole.
— Gorączka spadła — stwierdziła.
PANI WEATHERWAX, odezwał się Śmierć spod drzwi.
— Słucham?
MUSZĘ TO WIEDZIEĆ. CO BY SIĘ STAŁO, GDYBYM NIE… NIE PRZEGRAŁ?
Babcia ostrożnie ułożyła dziecko na słomie i uśmiechnęła się.
— No cóż, na początek… złamałabym ci tę nieszczęsną rękę.
Agnes długo nie mogła zasnąć; wszystko było tu nowe. Większość mieszkańców Lancre, jak mówi stare powiedzenie, kładzie się spać z kurami i wstaje z krowami.[4] Ale ona obejrzała najpierw wieczorne przedstawienie, potem obejrzała, jak po nim składają dekoracje, obejrzała, jak artyści wychodzą, czy też — w przypadku młodszych chórzystek — oddalają się do swoich kwater w różnych zakamarkach budynku. A potem zostali już tylko Walter Plinge i jego matka, zamiatający podłogę.
Ruszyła do schodów. Tutaj, na tyłach, nie było chyba ani jednej świecy, ale kilka płonących jeszcze na widowni wystarczało, by nadać ciemności kilka różnych odcieni.
Schody biegły w górę przy ścianie na tyłach sceny i tylko rozklekotana poręcz dzieliła je od przepaści. Prowadziły na strych i do składów, ale były też jedyną drogą na jaskółkę i do innych sekretnych platform, gdzie ludzie w płaskich kapeluszach i szarych kombinezonach odprawiali magię teatru, zwykle za pomocą wielokrążków…
Jakaś postać stała na wysięgniku ponad sceną. Klęczała, przyglądając się czemuś. W ciemności.
Agnes cofnęła się. Zaskrzypiał stopień.
Postać obejrzała się nerwowo. Kwadrat żółtego światła otworzył się nagle w mroku, promień przyszpilił Agnes do ściany.
— Kto tam? — zapytała, podnosząc dłoń do oczu.
— Kto to? — odpowiedział głos. A po chwili dodał: — Och, to… Perdita, prawda?
Kwadrat światła sunął w jej stronę, gdy postać prześlizgiwała się nad sceną.
— André? — upewniła się Agnes.
Miała ochotę się cofnąć, ale cegły jej nie pozwalały.
I nagle stał już na schodach — całkiem zwyczajny młody człowiek, żaden tajemniczy cień. Trzymał w ręku bardzo dużą latarnię.
— Co tu robisz? — zapytał.
— Ja… szłam do łóżka.
— A tak. — Uspokoił się. — Niektóre z was mają tu kwatery. Dyrekcja uznała, że tak będzie bezpieczniej, niż gdybyście wracały po nocy do domów.
— A co ty robisz tutaj? — zapytała Agnes, nagle uświadamiając sobie, że są tu tylko we dwoje.
— Ja… oglądałem to miejsce, gdzie Upiór próbował udusić pana Crippsa — wyjaśnił organista.
— Po co?
— Chciałem się upewnić, że jest już bezpiecznie, naturalnie.
— Robotnicy ze sceny tego nie zrobili?
— Och, wiesz, jacy oni są. Wolałem sam się upewnić.
Agnes przyjrzała się latarni.
— Nigdy jeszcze takiej nie widziałam. Jak zdołałeś tak szybko ją zapalić?
— Tego… To jest ślepa latarnia. Ma tu klapę, widzisz? — Zademonstrował. — Można ją zamknąć, a potem znowu otworzyć…
— Na pewno bardzo się przydaje, kiedy szukasz czarnych nut po ciemku.
— Nie bądź złośliwa. Po prostu nie chcę więcej kłopotów. Sama zaczniesz się rozglądać, kiedy…
— Dobrej nocy, André.
— No cóż, dobranoc.
Biegiem pokonała ostatnie stopnie i wskoczyła do swojej sypialni. Nikt jej nie ścigał.
Kiedy już się uspokoiła, co trwało dłuższy czas, rozebrała się pod obszernym namiotem swej czerwonej, flanelowej nocnej koszuli i położyła do łóżka. Oparła się wszelkim pokusom, by naciągnąć kołdrę na głowę.
Patrzyła w ciemny sufit.
To głupie, uznała w końcu. Przecież był rano na scenie. Nikt nie może poruszać się tak prędko…
Nie wiedziała, czy udało jej się w końcu zasnąć, czy ledwie zaczęła drzemać, kiedy usłyszała ciche stukanie do drzwi.
— Perdito!?
Znała tylko jedną osobę, która potrafiła krzyczeć szeptem.
Wstała i poczłapała do drzwi. Otworzyła je tylko troszeczkę, żeby sprawdzić, a Christine niemal wpadła głową naprzód do pokoju.
— Co się stało?
— Boję się!!
— Czego?
— Lustra!! Ono do mnie mówi!! Czy mogę spać w twoim pokoju?!
Agnes rozejrzała się. Już teraz było ciasno, z nimi dwiema stojącymi pośrodku.
— Lustro mówi?
— Tak!!
— Jesteś pewna?
Christine zanurkowała do łóżka Agnes i naciągnęła na siebie kołdrę.
— Tak!! — odpowiedziała niewyraźnie.
Agnes została sama w ciemności.
Nie wiedzieć czemu ludzie zawsze zakładali, że jakoś sobie poradzi, jak gdyby ta zdolność łączyła się z masą, niczym grawitacja. Jeśli powie teraz stanowczo: „Nonsens, lustra nie mówią”, pewnie niewiele to pomoże, zwłaszcza że połówka dialogu zakopana jest w pościeli.
Po omacku przeszła do sąsiedniego pokoju; po drodze uderzyła się boleśnie nogą o łóżko.
Gdzieś tutaj musi być świeca. Przejechała dłońmi po małej szafce nocnej, w nadziei że usłyszy dodający otuchy grzechot zapałek.
Lekki poblask nocnych świateł miasta docierał do wnętrza przez okno. Lustro zdawało się jarzyć.
Usiadła na łóżku, które zatrzeszczało pod nią ostrzegawczo.
Zresztą co tam… Jedno łóżko jest równie dobre jak drugie.
Właśnie miała się położyć, kiedy coś w ciemności brzęknęło. Kamerton.
— Christine, uważaj, proszę — powiedział ktoś.
Usiadła sztywno wyprostowana, patrząc w ciemność.
I wtedy napłynęło zrozumienie. Żadnych mężczyzn, powtarzali. Bardzo byli surowi w tej kwestii, jak gdyby opera stanowiła coś w rodzaju religii. W przypadku Agnes nie powodowało to żadnych problemów, przynajmniej nie w takim sensie, o jaki chodziło, ale kogoś podobnego do Christine… Podobno miłość zawsze znajdzie drogę, i oczywiście również pewne związane z nią czynności.
Na bogów! Czuła, że zaczyna się rumienić. W ciemności! Cóż to za głupia reakcja!
Całe życie przewinęło się przed nią. Na pierwszy rzut oka nie miało w sobie zbyt wielu uniesień. Zawierało za to długie lata rozsądku i opanowania, a także posiadania wspaniałego charakteru. Z pewnością mieściło w sobie raczej czekoladę niż seks. A chociaż Agnes nie bardzo potrafiła dokonać bezpośrednich porównań, i niezależnie od faktu, że tabliczką czekolady można się rozkoszować przez cały dzień, nie wydawało się to sprawiedliwą wymianą.
Ogarnęło ją to samo uczucie, które znała jeszcze z domu. Czasami życie dociera do tego rozpaczliwego punktu, gdzie zły wybór musi być dobrym wyborem. Nie ma znaczenia, w którą stronę człowiek wyruszy. Zwyczajnie trzeba się ruszyć.
Mocno chwyciła kołdrę, a w głowie odtworzyła sobie sposób mówienia przyjaciółki. Trzeba wykonać takie jakby przełknięcie, mówić tonem jakby bez tchu, jakby z dzwonkami w głosie — niczym ludzie, których myśli i tak prawie cały czas bawią się z wróżkami. Wypróbowała to w myślach, a potem przekazała metodę do strun głosowych.
— Tak?! Kto tu jest?!
— Przyjaciel.
Agnes wyżej podciągnęła kołdrę.
— W środku nocy?!
— Noc nic dla mnie nie znaczy. Noc to moja pora. I mogę ci pomóc.
Głos brzmiał miło. Zdawało się, że dobiega z lustra.
— W czym mi pomóc?!
— Chcesz zostać najlepszą śpiewaczką w operze?
— Och, Perdita jest o wiele lepsza ode mnie!!
Przez chwilę trwało milczenie. Potem głos odezwał się znowu.
— Jednak nie mogę jej nauczyć, żeby wyglądała i poruszała się jak ty. Ciebie mogę nauczyć, żebyś śpiewała jak ona.
Agnes patrzyła nieruchomo w ciemność; oszołomienie i upokorzenie unosiły się z niej niczym para.
— Jutro zaśpiewasz rolę Iodyny. A ja nauczę cię, jak śpiewać perfekcyjnie…
Następnego ranka czarownice miały wnętrze dyliżansu prawie tylko dla siebie. Takie wieści jak o Greebie rozchodzą się szybko. Był jednak Henry Slugg, jeśli rzeczywiście tak się nazywał, w towarzystwie bardzo elegancko ubranego chudego człowieczka.
— No to ruszamy znowu — powiedziała niania Ogg.
Henry uśmiechnął się nerwowo.
— Niezłe były te śpiewy w nocy — mówiła dalej niania.
Twarz Henry’ego przybrała dobroduszny wyraz, ale w oczach groza powiewała białą flagą.
— Obawiam się, że senor Basilica nie zna morporskiego, droga pani — wyjaśnił chudy człowieczek. — Ale mogę tłumaczyć, jeśli pani sobie życzy.
— Co? — zdziwiła się niania. — No to jakim cudem… Au!
— Przepraszam — powiedziała babcia Weatherwax. — Łokieć musiał mi się ześliznąć.
Niania Ogg roztarła bolące żebro.
— Mówiłam właśnie — rzekła — że przecież… Au!
— Och jej, znowu mi się zdarzyło — zawstydziła się babcia. — Ten pan tłumaczy nam, że jego przyjaciel… nie… zna… naszego… języka… Gytho.
— Co? Ale… co? Och. Ale… aha. Naprawdę? Ojej. No dobrze — mruczała niania. — No tak. Ale je nasze zapiekanki, kiedy… Au!
— Proszę wybaczyć mojej przyjaciółce. Już nie te lata. Łatwo się gubi — wyjaśniła babcia. — Podobał nam się jego śpiew. Słyszałyśmy przez ścianę.
— Miały panie wielkie szczęście — oświadczył z godnością chudy człowieczek. — Niekiedy ludzie muszą czekać latami, zanim usłyszą śpiew senora Basiliki…
— Pewnie najpierw musi skończyć kolację — wymamrotał cichy głos.
— Powiem więcej. W La Scaldzie w Genoi jego śpiew dziesięć tysięcy ludzi doprowadził do łez.
— …Ha, też to potrafię. Nie wiem, co w tym takiego niezwykłego…
Wzrok babci nie opuszczał twarzy Henry’ego „senora Basiliki” Slugga. Miała wyraz głębokiej ulgi, tłumionej strasznym przeczuciem, że ta ulga nie potrwa długo.
— Sława senora Basiliki sięga szeroko — mówił z dumą chudy człowieczek.
— …podobnie jak senor Basilica — mruknęła niania. — Po cudze zapiekanki. Tak, teraz to dla nas za wysokie progi, jest jedynym człowiekiem, którego można znaleźć w atlasie… Au!
— No cóż… — Babcia uśmiechnęła się w sposób, jaki wszyscy prócz niani Ogg uznaliby za niewinny. — W Genoi jest pięknie i ciepło. Domyślam się, że senor Basilica tęskni za domem. A czym pan się zajmuje, młody człowieku?
— Jestem jego impresariem i tłumaczem. Ehm… Ma pani nade mną przewagę, droga pani.
— W samej rzeczy. — Babcia kiwnęła głową.
— Tam, skąd pochodzimy, też mamy paru dobrych śpiewaków — oświadczyła buntowniczo niania.
— Doprawdy? — zdziwił się impresario. — A skąd panie pochodzą?
— Z Lancre.
Człowieczek uprzejmie spróbował umiejscowić Lancre na swej myślowej mapie wielkich ośrodków muzycznych.
— Czy mają tam panie konserwatorium?
— Oczywiście — zapewniła z dumą niania. A potem, żeby rozproszyć ewentualne wątpliwości, dodała: — Powinien pan zobaczyć, jakie mi rosną pomidory.
Babcia przewróciła oczami.
— Gytho, nie masz konserwatorium. To tylko duży parapet.
— Tak, ale łapie słońce prawie cały dzień i…
— Domyślam się, że senor Basilica jedzie do Ankh-Morpork?
— Zgodziliśmy się — odparł z dumą impresario — by tamtejsza Opera zaangażowała nas na pozostałą część sezonu…
Głos mu się załamał. Spojrzał na półkę bagażową.
— Co to jest?
Babcia zerknęła do góry.
— Och, to Greebo — wyjaśniła.
— A pan Basilica ma go nie zjadać — dodała niania.
— Ale co to takiego?
— Kot.
— On się do mnie szczerzy. — Impresario poruszył się niespokojnie. — W dodatku coś czuję…
— Zabawne — odparła niania. — Ja tam nie czuję niczego.
Zmienił się nieco rytm stuku kopyt na zewnątrz; dyliżans szarpnął, zwalniając.
— Ach… — powiedział menedżer zakłopotany. — Ja, tego… Widzę, że będziemy zmieniać konie. Mamy ten, no… ładny dzień. Może sprawdzę, no, czy nie ma miejsca na zewnątrz.
Wysiadł, gdy tylko powóz się zatrzymał. Kiedy po kilku minutach znów ruszyli, już nie wrócił.
— No, no — odezwała się babcia, gdy dyliżans nabrał tempa. — Wydaje się, że zostałyśmy tylko ty i ja, Gytho. I senor Basilica, który nie zna naszej mowy. Prawda, panie Henry Sluggu?
Henry Slugg wyjął chustkę i otarł czoło.
— Moje panie! Moje drogie panie! Błagam, przez litość bogów…
— Zrobił pan coś złego, panie Slugg? — wypytywała go niania. — Wykorzystał pan kobietę, która nie chciała być wykorzystana? Ukradł pan coś (poza ołowiem z dachu i innymi rzeczami, których braku nikt nawet nie zauważy)? Zamordował pan kogoś, kto na to nie zasługiwał?
— Nie!
— Mówi prawdę, Esme?
Henry wił się pod spojrzeniem babci Weatherwax.
— Tak.
— Aha. No to w porządku — ucieszyła się niania. — Wszystko rozumiem. Sama nie muszę płacić podatku, ale wiem o takich, którzy muszą, a nie chcą.
— Och, nie o to chodzi, zapewniam panią — rzekł Henry. — Zatrudniam ludzi, którzy płacą za mnie podatki.
— To niezła sztuczka — pochwaliła niania.
— Pan Slugg opanował też inną sztuczkę — wtrąciła babcia. — I chyba wiem, na czym polega. To jak cukier i woda.
Henry zamachał rękami.
— Chodzi o to, że gdyby się dowiedzieli… — zaczął.
— Wszystko jest lepsze, jeśli dociera z bardzo daleka. To cała tajemnica.
— Hm… Tak, przynajmniej w części na tym wszystko polega. Przecież nikt nie chciałby słuchać Slugga.
— Skąd pochodzisz, Henry? — spytała niania.
— Ale naprawdę — dodała babcia.
— Wychowałem się przy Gawronim Dziedzińcu, na Mrokach. W Ankh-Morpork. To była straszna, groźna dzielnica. Prowadziły stamtąd tylko trzy drogi. Można było sobie wyśpiewać wyjście na świat albo można było je sobie wywalczyć.
— A trzecia droga? — dopytywała się niania.
— Och, można było przejść przez taki zaułek na ulicę Fałszonogą, a potem skrótem na Kopalnię Melasy — wyjaśnił Henry. — Ale nikt, kto poszedł tamtędy, niczego szczególnego w życiu nie osiągnął.
Westchnął.
— Zarobiłem parę miedziaków, śpiewając w tawernach — opowiadał. — Ale kiedy próbowałem czegoś lepszego, pytali: „Jak się nazywasz?”. Mówiłem jak, a oni się śmiali. Myślałem, czy nie zmienić nazwiska, ale przecież znali mnie wszyscy w Ankh-Morpork. I nikt nie chciał słuchać śpiewu człowieka, który tak pospolicie się nazywa.
Niania pokiwała głową.
— To jak z magikami — stwierdziła. — Nigdy nie nazywają się Fred Jakośtam. Zawsze to coś w rodzaju: Wielki Zdumioso, prosto z dworu władcy Klatchu, i Gladys.
— Wszyscy wtedy zwracają na niego uwagę — dodała babcia. — I pilnie uważają, żeby się nie zastanowić, po co właściwie, jeśli przybywa od władcy Klatchu, pokazuje sztuczki z kartami w Kromce, która ma raptem siedmioro mieszkańców.
— Sztuka polega na tym, że gdziekolwiek człowiek się znajdzie, powinien pochodzić skądinąd — wyjaśnił Henry. — A potem byłem już sławny, ale…
— Ale zostałeś Enrico — dokończyła babcia.
Przytaknął.
— Chciałem tylko zarobić trochę pieniędzy. Miałem zamiar wrócić i ożenić się z moją małą Angeliną…
— Kto to taki? — wtrąciła babcia.
— Och, to dziewczyna, z którą się wychowywałem — odparł wymijająco Henry.
— Wspólny rynsztok na uliczce w Ankh-Morpork i takie rzeczy? — domyśliła się niania.
— Rynsztok? W tamtych czasach trzeba było się zapisać do kolejki i czekać pięć lat na kawałek rynsztoka — oświadczył Henry. — Ludzi z rynsztoka uważaliśmy za arystokratów. My mieszkaliśmy w ścieku. My i jeszcze dwie inne rodziny. I człowiek, który żonglował węgorzami.
Westchnął znowu.
— Ale odszedłem stamtąd, i zawsze było jeszcze jakieś miejsce, gdzie powinienem pojechać, i uwielbiali mnie w Brindisi… i… i…
Wytarł nos w chusteczkę, złożył ją starannie i wyjął z kieszeni nową.
— Nie przeszkadza mi makaron i ośmiorniczki — zapewnił. — No, w każdym razie nie za bardzo. Ale za skarby świata nie można tam dostać porządnego kufelka, do wszystkiego dodają oliwy, dostaję wysypki od pomidorów, a w całym kraju nie znajdzie się czegoś, co bym nazwał porządnym twardym serem.
Otarł chusteczką twarz.
— Ludzie wszędzie są tacy mili. Myślałem, że w drodze uda się zjeść jaki befsztyk, ale dokądkolwiek trafię, specjalnie dla mnie przyrządzają makaron. W sosie pomidorowym! Czasami nawet smażony! A co robią z ośmiornicami… — Zadrżał. — Potem uśmiechają się i przyglądają, jak to zjadam. Myślą, że mi smakuje! Co ja bym dał za talerz baraniej pieczeni z kopytkami…
— Dlaczego im nie powiesz? — zdziwiła się niania.
Wzruszył ramionami.
— Enrico Basilica je makaron. Teraz nic już nie można na to poradzić. — Rozsiadł się wygodniej. — Interesuje się pani muzyką, pani Ogg? — zapytał.
Niania przytaknęła z dumą.
— Potrafię wydobyć melodię prawie ze wszystkiego, jeśli tylko dostanę parę minut, żeby to obejrzeć. Nasz Jason umie grać na skrzypcach, nasz Kev na trąbce, wszystkie moje dzieci potrafią śpiewać, a nasz Shawn wypierdzi każdą melodię, jaką kto zamówi.
— Wybitnie utalentowana rodzina — przyznał Enrico. Sięgnął do kieszonki kamizelki i wyjął dwa podłużne kartoniki. — Proszę, drogie panie, przyjmijcie to jako drobny dowód wdzięczności od kogoś, kto zjada cudze zapiekanki. Co pozostanie naszą małą tajemnicą, prawda? — Mrugnął desperacko do niani. — To bilety do Opery.
— Zadziwiające — stwierdziła niania. — Ponieważ wybieramy się właśnie… Au!
— Bardzo dziękujemy — powiedziała babcia, odbierając bilety. — To ładnie z twojej strony. Na pewno skorzystamy.
— A teraz proszę wybaczyć — rzekł Enrico — ale muszę nadgonić sen.
— Nie szkodzi. Nie wydaje się, żeby zdążył uciec za daleko — uspokoiła go niania.
Śpiewak usadowił się wygodnie, nakrył twarz chusteczką i po kilku minutach zaczął chrapać jak człowiek szczęśliwy, który wykonał swój obowiązek i przy odrobinie szczęścia nigdy więcej nie spotka tych irytujących starszych dam.
— Już odpłynął — stwierdziła po chwili niania. Zerknęła na bilety w dłoni babci. — Chcesz iść na operę?
Babcia spoglądała w pustkę.
— Pytałam, czy chcesz iść na operę? — powtórzyła niania.
Babcia przyjrzała się biletom.
— Podejrzewam, że to, czego chcę, nie ma znaczenia.
Niania tylko kiwnęła głową.
Babcia Weatherwax była stanowczo przeciwna fikcji. Życie jest dostatecznie ciężkie bez tych wszystkich kłamstw unoszących się dookoła i zmieniających sposób myślenia ludzi. A że teatr jest fikcją ucieleśnioną, teatru nienawidziła najbardziej. Ale o to właśnie chodziło — nienawiść to dobre określenie. Nienawiść jest siłą przyciągającą — to po prostu miłość odwrócona plecami.
Nie pogardzała teatrem, gdyż wtedy unikałaby go całkowicie. Tymczasem korzystała z każdej okazji, by obejrzeć występy trup aktorskich, które zjawiały się w Lancre. Na każdym przedstawieniu siedziała sztywno wyprostowana w pierwszym rzędzie. Nawet spokojni ludzie z teatrzyków kukiełkowych słyszeli ją pośród dzieci. Rzucała uwagi typu „Nieprawda!” albo „Czy to ładnie tak się zachowywać?”. W rezultacie Lancre znane było na całych równinach Sto jako miejsce, gdzie publiczność jest wyjątkowo trudna.
Ale naprawdę nie było ważne, czego chciała. Czy się to komu podoba, czy nie, coś prowadzi czarownice na krawędzie zjawisk, gdzie stykają się różne stany. Wyczuwają przyciąganie drzwi, obwodów, granic, bram, luster, masek…
…i scen.
Śniadanie podawano we wspólnej jadalni w Operze, o wpół do dziesiątej. Aktorzy nie słyną raczej z wczesnego wstawania.
Agnes zaczęła już padać na twarz w swoją jajecznicę, lecz ocknęła się w ostatniej chwili.
— Dzień dobry!!
Christine przysiadła się do niej z tacą, na której — co wcale Agnes nie zaskoczyło — leżał talerzyk z jednym zielonym selerem, jedną rodzynką i mniej więcej łyżka mleka w kubku. Dziewczyna pochyliła się nad Agnes, chwilowo nieco zatroskana.
— Dobrze się czujesz?! Źle wyglądasz!!
Agnes drgnęła w połowie chrapnięcia.
— Nic mi nie dolega — zapewniła. — Jestem tylko trochę zmęczona.
— To świetnie!! — Krótki dialog wyczerpał chyba jej bardziej zaawansowane procesy myślowe i Christine przeszła w tryb automatyczny. — Podoba ci się moja nowa suknia?! — wykrzyknęła. — Czy nie jest śliczna?!
Agnes przyjrzała się.
— Tak — przyznała. — Bardzo… biała. Bardzo koronkowa. Bardzo podkreślająca figurę.
— I wiesz co?!
— Nie. A co?
— Mam już tajemniczego wielbiciela!! To strasznie emocjonujące!! Wszystkie wielkie śpiewaczki takich miały, wiesz?!
— Tajemniczego wielbiciela…
— Tak!! Ta suknia!! Przed chwilą dostarczono ją do wejścia dla aktorów!! Czy to nie ekscytujące?!
— Rzeczywiście dziwne — mruknęła posępnie Agnes. — A przecież jeszcze nawet nie zaśpiewałaś. Hm. Od kogo to?
— Nie zdradził, oczywiście!! Przecież wielbiciel musi być tajemniczy!! Pewnie będzie przysyłał mi kwiaty i pił szampana z mojego bucika!!
— Naprawdę? — Agnes skrzywiła się. — Ludzie tak robią?
— To tradycja!!
Sympatia dla świata aż się z niej wylewała i Christine musiała się nią z kimś podzielić.
— Rzeczywiście wyglądasz na zmęczoną!! — powiedziała. Nagle uniosła dłoń do ust. — Oj!! Przecież zamieniłyśmy pokoje!! Taka byłam niemądra!! A wiesz — dodała z tą pustą przebiegłością, która była najlepszym możliwym dla niej przybliżeniem spostrzegawczości — mogłabym przysiąc, że słyszałam w nocy śpiew!! Ktoś ćwiczył oktawy?!
Agnes była nauczona mówić prawdę. Wiedziała, że powinna odpowiedzieć: „Chyba przez pomyłkę dostałam kawałek twojego życia. Przykro mi, nastąpiło nieporozumienie”.
Ale nauczono ją też, by robić, co jej każą, nie pchać się do przodu, szanować starszych i nie przeklinać słowami gorszymi niż „choroba”.
A teraz mogła sobie pożyczyć bardziej interesującą przyszłość. Tylko na jedną, najwyżej dwie noce. Przecież w każdej chwili może zrezygnować.
— Wiesz, to zabawne — stwierdziła. — Bo przecież byłam w sąsiednim pokoju, a niczego nie słyszałam.
— Nie?! No to wszystko w porządku!!
Agnes przyjrzała się skromnemu posiłkowi koleżanki.
— To całe twoje śniadanie?
— O tak!! Mogłabym przecież nadąć się jak balon!! Ty masz szczęście, możesz jeść wszystko!! Nie zapomnij, że za pół godziny mamy próbę!!
I odbiegła.
Ma w głowie tylko powietrze, uznała Agnes. Na pewno nie chciała mnie urazić.
Ale głęboko w jej wnętrzu Perdita X. Dream pomyślała brzydkie słowo.
Pani Plinge wyjęła z komórki miotłę i obejrzała się.
— Walterze!
Głos zabrzmiał echem na pustej scenie.
— Walterze!
Niespokojnie zastukała w podłogę kijem od miotły. Walter zawsze postępował zgodnie z rutynową procedurą. Nauczenie go tej rutyny zajęło całe lata. Dlatego tak dziwna była jego nieobecność na właściwym miejscu we właściwej chwili.
Pani Plinge pokręciła głową i wzięła się do pracy. Widziała, że nie obejdzie się bez szorowania. I miną wieki, zanim uda się pozbyć tego zapachu terpentyny.
Ktoś przeszedł po scenie, pogwizdując.
Pani Plinge była oburzona.
— Panie Pounder!
Zawodowy szczurobójca zatrudniony w gmachu Opery przystanął i odłożył wyrywający się worek. Nosił cylinder, by pokazać, że należy do kategorii wyższej niż zwykły szczurzy funkcjonariusz; rondo było grube od wosku ściekającego ze świec, jakimi oświetlał sobie drogę w ciemnych piwnicach.
Pracował wśród szczurów tak długo, że sam stał się nieco podobny do szczura. Jego twarz wyglądała na przedłużenie nosa do tyłu. Wąsiki sterczały. Przednie zęby były duże. Ludzie odruchowo szukali wzrokiem jego ogona.
— O co chodzi, pani Plinge?
— Wie pan przecież, że nie wolno gwizdać na scenie! To przynosi pecha!
— No tak, ale to z radości, pani Plinge. Gdyby wiedziała pani to, co ja wiem, też byłaby pani szczęśliwym człowiekiem. Chociaż w pani przypadku byłaby pani raczej szczęśliwą kobietą, a to z powodu tego, że jest pani kobietą. Ach! Czegóż to ja nie widziałem, pani Plinge!
— Znalazł pan złoto w tych piwnicach, panie Pounder?
Pani Plinge przyklęknęła, by starannie zeskrobać plamkę farby. Pan Pounder chwycił worek i ruszył dalej.
— Mogłoby to być złoto, pani Plinge! — zapewnił jeszcze. — Równie dobrze mogłoby to być złoto!
Chwilę trwało, nim pani Plinge zmusiła swe artretyczne kolana, by pozwoliły jej wstać i odwrócić się.
— Słucham, panie Pounder?
Z pewnej odległości dobiegło głuche uderzenie, jak gdyby kiść worków z piaskiem wylądowała miękko na podłodze.
Scena była rozległa, naga i pusta — jeśli nie liczyć sunącego z determinacją ku wolności worka pana Poundera.
Pani Plinge rozejrzała się uważnie.
— Panie Pounder? Gdzie pan jest?
Nagle odniosła wrażenie, że scena jest jeszcze większa i jeszcze wyraźniej pusta niż przed chwilą.
— Panie Pounder! Hej, hej!
Wyciągnęła szyję.
— Halo! Panie Pounder!
Coś sfrunęło z góry i wylądowało obok niej…
Był to brudny czarny cylinder z ogarkami świec na rondzie.
Uniosła głowę.
— Panie Pounder? — szepnęła.
Pan Pounder był przyzwyczajony do mroku. Mrok nie budził w nim lęku. Zawsze też był dumny z tego, że widzi w ciemności. Jeśli zauważył jakiekolwiek światło, jasną plamkę czy lśnienie fosforyzującego próchna, potrafił je wykorzystać. Kapelusz ze świecami służył mu bardziej na pokaz niż do praktycznego stosowania.
Kapelusz… Zdawało mu się, że go zgubił, ale — to dziwne — wciąż go miał na głowie. Rzeczywiście. W zadumie potarł szyję. Chodziło o coś ważnego, czego nie mógł sobie przypomnieć…
Było bardzo ciemno.
PIP?
Uniósł głowę.
W powietrzu, mniej więcej na wysokości oczu, unosiła się okryta czarną szatą postać wielkości jakichś sześciu cali. Spod kaptura wystawał kościsty nos z zakrzywionymi wąsikami. Drobne kościste palce ściskały bardzo małą kosę.
Pan Pounder pokiwał ze zrozumieniem głową. Człowiek, którego przyjęli do Wewnętrznego Kręgu Gildii Szczurobójców, musiał przez lata słyszeć różne powtarzane szeptem plotki. Szczury mają swojego Śmierć, podobnie jak swoich królów, parlamenty i narody. Co prawda żaden człowiek nigdy ich nie widział…
Aż do teraz.
Poczuł się zaszczycony. Od pięciu lat co roku zdobywał Złoty Młotek za najwięcej schwytanych szczurów, ale szanował je, tak jak żołnierz czuje szacunek dla chytrego i odważnego przeciwnika.
— Eee… Jestem martwy, prawda?
PIP.
Pan Pounder czuł, że obserwują go liczne oczy. Liczne malutkie, błyszczące oczka.
— I… co teraz?
PIP.
Dusza pana Poundera spojrzała na jego ręce. Zdawały się wydłużać, porastać sierścią… Czuł, jak rosną mu uszy, czuł także pewne krępujące wydłużenie u podstawy kręgosłupa. Większą część swego życia poświęcił dość jednostajnym czynnościom w ciemnych miejscach, ale mimo to…
— Przecież ja nie wierzę w reinkarnację! — zaprotestował.
PIP.
A to — co pan Pounder zrozumiał z absolutną, szczurzą pewnością — oznaczało: reinkarnacja wierzy w ciebie.
Pan Kubeł bardzo ostrożnie przejrzał pocztę i wreszcie odetchnął, kiedy w stosie nie znalazł kolejnego listu z godłem Opery w Ankh-Morpork.
Oparł się wygodnie i wysunął szufladę biurka.
Leżała tam koperta.
Przyjrzał się jej, a potem bardzo powoli sięgnął po nóż do papieru.
Zzziuut…
…szur szur…
Będę zobligowany, jeśli Christine wystąpi jako Iodyna w dzisiejszym przedstawieniu „La Triviata”.
Pogoda nadal dopisuje. Mam nadzieję, że cieszy się pan dobrym zdrowiem.
Łączę wyrazy szacunku
— Salzella! Panie Salzella!
Kubeł odsunął fotel i pędem ruszył do drzwi. Otworzył i stanął twarzą w twarz z baleriną, która zaczęła wrzeszczeć.
Ponieważ i tak miał nerwy napięte jak postronki, wrzasnął w odpowiedzi. Przyniosło to skutek taki, jaki zwykle osiąga mokry ręcznik albo silny policzek: umilkła i spojrzała na niego z urazą.
— Zaatakował znowu, prawda? — jęknął Kubeł.
— Jest tutaj! To Upiór! — krzyknęła dziewczyna, która wyraźnie postanowiła wygłosić swoją kwestię, choć nie było to już potrzebne.
— Tak, tak, chyba wiem! — ryknął Kubeł. — Mam tylko nadzieję, że nie był to nikt kosztowny!
Zatrzymał się jeszcze w połowie korytarza i odwrócił gwałtownie. Dziewczyna cofnęła się przerażona przed jego wyciągniętym groźnie palcem.
— Przynajmniej stawaj na paluszkach! — krzyknął. — Samo twoje przyjście tutaj kosztowało już pewnie z dolara!
Na scenie zebrała się spora grupka. W samym środku była nowa dziewczyna, ta gruba. Klęczała, uspokajając jakąś starszą kobietę. Tę Kubeł niejasno sobie przypominał: należała do pracowników, których zyskał razem z budynkiem — element całości, podobnie jak szczury i gargulce, które obsiadły dach.
Kobieta przyciskała coś do piersi.
— Spadł tutaj — powtarzała. — Jego nieszczęsny kapelusz…
Kubeł spojrzał w górę. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, rozróżnił wśród belek jakiś wirujący powoli kształt.
— Och… — westchnął. — A już mi się wydawało, że napisał taki uprzejmy list…
— Doprawdy? — odezwał się Salzella, podchodząc z tyłu. — To niech pan teraz przeczyta ten.
— Muszę?
— Jest adresowany do pana.
Kubeł rozłożył arkusik papieru.
Hahahaha! Ahahahaha!
Z wyrazami szacunku
PS Ahahahaha!!!!!
Spojrzał zrozpaczony na Salzellę.
— Kim jest ten biedak na górze?
— Pan Pounder, szczurobójca. Sznur oplatał mu się wokół szyi, a do drugiego końca umocowane były worki z piaskiem. Worki spadły na dół, on… poleciał w górę…
— Nie rozumiem! Czy ten Upiór oszalał?
Salzella objął go za ramiona i odprowadził na bok.
— No cóż — powiedział jak najłagodniej. — Jest to człowiek, który zawsze nosi strój wieczorowy, czai się w mroku, a od czasu do czasu zabija innych ludzi. Potem wysyła liściki, w których zapisuje obłąkańczy śmiech. Znowu pięć wykrzykników, jak zauważyłem. Zadajmy więc sobie pytanie: czy to kariera dla kogoś całkiem zdrowego na umyśle?
— Ale dlaczego on to robi? — jęknął Kubeł.
— To pytanie jest sensowne tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z kimś psychicznie normalnym — odparł spokojnie Salzella. — Ale ten może to robić, bo tak mu każą małe żółte skrzaty.
— Normalny? Jak tutaj może być normalny? — rzucił Kubeł. — Miał pan rację, wie pan? Atmosfera tego miejsca każdego może doprowadzić do szaleństwa. Możliwe, że jestem tu jedyny, który pewnie stoi obiema nogami na ziemi.
Obejrzał się. Zmrużył gniewnie oczy, widząc grupę dziewcząt z baletu, które nerwowo szeptały między sobą.
— Hej, wy tam! — krzyknął. — Nie stójcie tak! Chcę widzieć, jak wysoko podskakujecie! Na jednej nodze!
Wrócił do Salzelli.
— Co to ja mówiłem?
— Mówił pan, że pewnie stoi obiema nogami na ziemi. W przeciwieństwie do corps de ballet. I corps de Pounder.
— Sądzę, że ta uwaga była w złym guście — zauważył chłodno Kubeł.
— Moim zdaniem — rzekł dyrektor muzyczny — powinniśmy zamknąć Operę, zebrać wszystkich sprawnych mężczyzn, wydać im pochodnie, przeszukać budynek od dachu po piwnice, wykurzyć go, pogonić przez miasto, złapać, rozbić na miazgę, a to, co zostanie, wrzucić do rzeki. To jedyny sposób, by mieć pewność.
— Wie pan, że nie stać nas na zamknięcie Opery — odparł Kubeł. — Podobno zarabiamy tysiące dolarów tygodniowo, ale i wydajemy tysiące dolarów tygodniowo. Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Myślałem, że kierowanie tutaj polega na ściągnięciu ludzi na widownię, ale ile razy podniosę wzrok, widzę kogoś ściągniętego do góry, obracającego się wolno w powietrzu… Sam siebie pytam, co jeszcze nas czeka…
Popatrzyli na siebie, a potem ich spojrzenia, jakby kierowane jakimś zwierzęcym magnetyzmem, równocześnie skierowały się ku widowni… I odnalazły potężną, migotliwą bryłę żyrandola.
— Och nie… — jęknął Kubeł. — Do tego się nie posunie, prawda? Wtedy naprawdę musielibyśmy zamknąć…
Salzella westchnął tylko.
— Proszę posłuchać… To waży niemal tonę, a wisi na linie grubszej niż pańskie ramię. Bloki, kiedy się ich nie używa, są zamknięte na kłódkę. Nic nam nie grozi.
Popatrzyli na siebie znowu.
— Postawię kogoś na straży. W czasie przedstawienia mocowanie nie zostanie bez nadzoru ani przez minutę — obiecał Salzella. — Sam przypilnuję, jeśli pan woli.
— Ale on chce, żeby Christine zaśpiewała dziś partię Iodyny! Przecież ona ma głos jak gwizdek!
Salzella uniósł brew.
— To chyba najmniejszy z naszych problemów, nie sądzi pan?
— Doprawdy? Przecież to istotna rola!
Salzella objął właściciela ramieniem.
— Chyba już czas, by odkrył pan kilka mniej znanych zakątków tego cudownego świata, jakim jest opera — powiedział.
Dyliżans zahamował i stanął na placu Sator w Ankh-Morpork. Agent biura czekał niecierpliwie.
— Jest pan spóźniony o piętnaście godzin, panie Reever! — zawołał.
Woźnica obojętnie skinął głową. Odwiesił lejce, zeskoczył z kozła i sprawdził konie. Jego ruchy wydawały się odrobinę sztywne.
Pasażerowie pospiesznie brali swoje bagaże.
— I co? — zapytał agent.
— Zatrzymaliśmy się na piknik — odparł woźnica. Twarz miał poszarzałą.
— Stanęliście na piknik?
— I trochę śpiewów. — Woźnica wyjął spod kozła worki z obrokiem.
— Chce pan powiedzieć, że zatrzymał pan pocztowy dyliżans na piknik i śpiewy?
— Aha, i jeszcze kot utknął na drzewie. — Woźnica possał dłoń i agent zauważył, że jest obwiązana chustką. Oczy woźnicy zaszły mgiełką wspomnień. — A potem były historie.
— Jakie historie?
— Ta mała gruba uznała, że każdy musi opowiedzieć jakąś historię, by czas szybciej mijał.
— Tak? Nie rozumiem, w jaki sposób mogło to spowolnić przejazd.
— Powinieneś pan usłyszeć jej historię. Tę o bardzo wysokim człowieku i fortepianie. Tak się zawstydziłem, że spadłem z powozu. Ja takich słów nie użyłbym nawet przy mojej własnej drogiej babci.
— I oczywiście — rzekł agent, który szczycił się swym ironicznym stosunkiem do świata — podczas tego wszystkiego nawet nie przemknęły panu przez myśl słowa „rozkład jazdy”?
Woźnica przystanął i po raz pierwszy spojrzał wprost na agenta. Ten cofnął się o krok — zobaczył twarz człowieka, który na lotni przefrunął nad piekłem.
— Sam im pan to powiedz — rzucił woźnica i odszedł.
Agent spojrzał za nim zdziwiony, po czym zbliżył się do drzwi.
Chudy człowieczek z udręką na twarzy wysiadł, ciągnąc za sobą wielkiego, grubego mężczyznę. Mówił coś szybko w języku, którego agent nie rozumiał.
A potem agent został sam przy powozie i koniach, wewnątrz rozszerzającego się szybko kręgu odchodzących pasażerów.
Otworzył drzwiczki i zajrzał do środka.
— Dzień dobry — powiedziała niania Ogg.
Ze zdziwieniem spoglądał to na nią, to na babcię Weatherwax.
— Czy wszystko w porządku, drogie panie?
— Bardzo przyjemna podróż — zapewniła niania, ujmując go pod ramię. — Następnym razem stanowczo skorzystamy z usług tej linii.
— Woźnica wspominał, że były jakieś problemy…
— Problemy? — zdziwiła się babcia. — Niczego nie zauważyłam. A ty, Gytho?
— Mógłby się trochę bardziej pospieszyć z drabiną — stwierdziła niania, wysiadając z powozu. — I jestem pewna, że mruczał coś pod nosem, kiedy się zatrzymaliśmy, żeby podziwiać widoki. Ale skłonna jestem mu wybaczyć.
— Zatrzymaliście się, żeby podziwiać widoki? — zdumiał się agent. — Kiedy?
— Och, kilka razy. Przecież nie ma sensu tak ciągle pędzić, prawda? Wolniej jedziesz, dalej dojedziesz i w ogóle. Czy mógłby pan wskazać nam drogę na ulicę Wiązów? Mamy kwaterę u pani Palm. Nasz Nev bardzo dobrze się o niej wyrażał. Mówił, że nikt go tam nigdy nie szukał…
Agent cofnął się, jak prawie wszyscy wobec niesamowitego tempa wymowy niani.
— Ulica Wiązów? — powtórzył. — Ale… szanowane damy nie powinny tam bywać…
Niania poklepała go po ramieniu.
— Bardzo dobrze — powiedziała. — W ten sposób nie spotkamy nikogo znajomego.
Kiedy babcia mijała konie, usiłowały schować się za powozem.
Kubeł uśmiechnął się promiennie. Na jego twarzy błyszczały drobne kropelki potu.
— Ach, Perdita — powiedział. — Siadaj, moja droga. Tego… podoba ci się u nas, jak dotąd?
— Tak. Bardzo dziękuję, proszę pana — odparła grzecznie Agnes.
— Dobrze. To dobrze. Czy to nie dobrze, Salzella? Czy nie uważa pan, że to dobrze, panie Undershaft?
Agnes spojrzała na trzy zatroskane twarze.
— Bardzo nas to cieszy — zapewnił ją Kubeł. — I jeszcze, tego… mamy dla ciebie wspaniałą propozycję, dzięki której spodoba ci się u nas jeszcze bardziej.
Agnes przyglądała się im z uwagą.
— Tak? — spytała czujnie.
— Wiemy, że… że dopiero od niedawna jesteś tu z nami, ale postanowiliśmy, eee… — Kubeł przełknął nerwowo ślinę. — Postanowiliśmy, że pozwolimy ci zaśpiewać partię Iodyny w dzisiejszym przedstawieniu „La Triviaty”.
— Tak?
— Ehm… Nie jest to żadna z głównych ról, ale oczywiście zawiera słynną arię „Pożegnanie”…
— Aha. I co?
— Ehm… Widzisz, jest… tego… jest coś… — Kubeł zrezygnował i bezradnie obejrzał się na dyrektora muzycznego. — Salzella!
Salzella pochylił się nad Agnes.
— Właściwie chcielibyśmy, Perdito, żebyś zaśpiewała tę rolę, ale nie… ale nie żebyś ją zagrała.
Agnes słuchała ich wyjaśnień. Będzie stała w chórze, tuż za Christine. Christine dostanie polecenie, by śpiewać bardzo cicho. Takie rzeczy robiło się już dziesiątki razy, tłumaczył Salzella. O wiele częściej, niż publiczność się domyśla: kiedy śpiewaków bolało gardło albo całkiem stracili głos, albo przyszli na przedstawienie tak pijani, że ledwie mogli ustać, albo — przy pewnej dramatycznej okazji wiele lat temu — kiedy umarli w czasie przerwy i w konsekwencji odśpiewali swoją słynną arię, korzystając z przywiązanego do grzbietu kija od miotły i sznurka poruszającego szczęką.
To nie było niemoralne. Przedstawienie musi trwać.
Otaczał ją krąg desperacko uśmiechniętych twarzy.
Mogę zwyczajnie stąd wyjść, myślała. Mogę zostawić te wyszczerzone twarze i tego tajemniczego Upiora. Nie zdołają mnie zatrzymać.
Ale nie miała dokąd pójść — mogła najwyżej wrócić.
— Tak, no… zgoda — powiedziała. — Jestem… no… ale dlaczego w ten sposób? Czy nie mogę normalnie zająć jej miejsca i zaśpiewać?
Mężczyźni spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, a potem zaczęli mówić wszyscy naraz.
— Tak, ale widzisz, Christine jest… ma większe doświadczenie…
— …orientację techniczną…
— …osobowość sceniczną…
— …widoczne umiejętności liryczne…
— …pasuje do kostiumu…
Agnes popatrzyła na swoje duże dłonie. Czuła, że rumieniec nadciąga niczym horda barbarzyńców, paląc wszystko na swojej drodze.
— Chcielibyśmy, jak to mówią — rzekł Kubeł — żebyś była duchem tej roli…
— Duchem? Takim niby-upiorem?
— To taki sceniczny termin — wyjaśnił Salzella.
— Aha, rozumiem — mruknęła Agnes. — Tak, oczywiście. Postaram się jak najlepiej.
— Doskonale — ucieszył się Kubeł. — Nie zapomnimy ci tego. I jestem przekonany, że idealna dla ciebie rola pojawi się już niedługo. Zgłoś się po południu do pana Undershafta, który nauczy cię wszystkiego.
— Hm… Całkiem dobrze znam tę partię, dziękuję.
— Doprawdy? Skąd?
— Ja… brałam lekcje.
— Brawo, moja droga. To dowodzi wielkiej bystrości. Jesteśmy pełni podziwu. Ale mimo to zjaw się u pana Undershafta…
Agnes wstała i wyszła ze spuszczoną głową.
Undershaft westchnął ciężko.
— Biedne dziecko — stwierdził. — Za późno przyszła na świat. Kiedyś w operze chodziło tylko o głosy. Wiecie, pamiętam czasy wielkich sopranów. Donna Violetta Gigli, donna Clarissa Extendo… Ciekawe, co się z nimi stało.
— Czy klimat się nie zmienił w tym czasie? — spytał złośliwie Salzella.
— A tam mamy figurę, która powinna się przyczynić do wznowienia „Pierścienia Nibelungingungów” — ciągnął Undershaft. — To dopiero była opera…
— Trzy dni bogów pokrzykujących na siebie i dwadzieścia minut wpadających w ucho melodii? — mruknął Salzella. — Nie, dziękuję bardzo.
— Ale czy nie słyszy pan jej śpiewającej Hildabrunę, pierwszą z Walkirii?
— Tak. O tak. Niestety, słyszę ją również śpiewającą karła Nobbo i Io, przywódcę bogów.
— To były czasy! — westchnął smutnie Undershaft. — Wtedy mieliśmy prawdziwe opery. Pamiętam, jak donna Veritasi wepchnęła trębacza do jego własnej tuby, bo ośmielił się ziewnąć…
— Tak, tak, ale teraz mamy Wiek Nietoperza. — Salzella wstał. Rzucił okiem na drzwi i pokręcił głową. — Zadziwiające — stwierdził. — Myślicie, że ona zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest gruba?
Babcia zapukała i otworzyły się drzwi dyskretnej rezydencji pani Palm.
Za progiem stała młoda dziewczyna. Bardzo wyraźnie dziewczyna. Absolutnie nie można jej było pomylić z chłopcem w żadnym znanym języku — zwłaszcza w Braille’u.
Niania zajrzała nad jej upudrowanym ramieniem do wnętrza pełnego czerwonego pluszu i złoceń, potem zerknęła na nieruchomą twarz babci Weatherwax, a potem znów na dziewczynę.
— Kiedy wrócimy do domu, wygarbuję Nevowi skórę — mruknęła. — Chodźmy, Esme. Nie chcesz tu wchodzić. Za długo by tłumaczyć…
— Ojej, babcia Weatherwax! — zawołała radośnie dziewczyna. — A kto to z wami przyszedł?
Niania obejrzała się na babcię, której wyraz twarzy nie zmienił się ani trochę.
— Niania Ogg — powiedziała wreszcie. — Tak, jestem niania Ogg. Mama Neva — dodała ponuro. — W samej rzeczy. Tak. Dlatego że jestem… — Słowa „szanowaną wdową” usiłowały przecisnąć się do strun głosowych, ale zrezygnowały, porażone ogromem fałszu. Poprzestała więc na: — …jego matką. Tak. Matką Neva.
— Witaj, Colette — powiedziała babcia. — Jakie masz fascynujące kolczyki! Czy pani Palm jest w domu?
— Zawsze jest w domu dla ważnych gości — odparła Colette. — Wejdźcie, babciu, wszyscy się ucieszą!
Babcia wkroczyła w szkarłatny półmrok, witana radosnymi okrzykami.
— Co? Już tu byłaś? — zdumiała się niania, obserwując różowe ciała i białe koronki tworzące większą część dekoracji.
— Oczywiście. Pani Palm to moja stara przyjaciółka. Niemalże czarownica.
— Ale… ale wiesz, co to za miejsce, Esme? — Niania Ogg czuła dziwną irytację. Bez oporu ustępowała babci pierwszeństwa w dziedzinie doświadczeń ze świata umysłu i magii, ale żywiła mocne przekonanie, że pewne specjalistyczne obszary wiedzy zdecydowanie należą do terytorium Oggów. Babcia Weatherwax nie powinna się nawet domyślać, czego dotyczą.
— Oczywiście — odparła spokojnie babcia.
Cierpliwość niani wreszcie się wyczerpała.
— To dom o złej reputacji, ot co!
— Wręcz przeciwnie. Słyszałam, że bywalcy bardzo go chwalą.
— Wiedziałaś? I nie powiedziałaś mi?
Babcia z ironią uniosła brew.
— Damie, która wymyśliła truskawkowego chwiacza?
— Niby tak, ale…
— Wszyscy przeżywamy swoje życie najlepiej, jak potrafimy, Gytho. A wielu ludzi uważa, że to czarownice są złe.
— Tak, ale…
— Zanim zaczniesz kogoś krytykować, Gytho, przejdź milę w jego butach — poradziła babcia z lekkim uśmieszkiem.
— W butach, które ona nosiła, skręciłabym sobie nogę — odparła niania, zaciskając zęby. — Potrzebowałabym drabiny tylko po to, żeby się do nich dostać.
Doprowadzało ją do wściekłości to, jak babcia sprytnie zmusiła ją do wygłaszania swojej części dialogu. I pozwoliła jej otworzyć przed samą sobą własny umysł — w sposób zupełnie nieoczekiwany.
— Poza tym miło nas tu witają, a łóżka są wygodne — dodała babcia.
— I pewnie ciepłe. — Niania skapitulowała wreszcie. — I zawsze przyjazne światło pali się w oknie.
— Coś podobnego, Gytho Ogg… Myślałam, że nie da się ciebie zaszokować.
— Zaszokować nie. Ale zdziwić jest całkiem łatwo.
Kierownik chóru, doktor Undershaft, spojrzał na Agnes ponad krawędziami swoich półkolistych szkieł.
— Aria „Pożegnanie”, jak się ją nazywa — rzekł — to prawdziwe małe arcydzieło. Nie należy do wielkich przebojów operowych, ale jest bardzo popularna.
Oczy błysnęły mu wilgocią.
— Questa maledetta, śpiewa Iodyna, mówiąc Peccadillowi, jak trudno jej go opuścić… Questa maledetta porta si blocccccca, Si blocca comunque diavolo lo faccccc-cio…!
Przerwał i zaczął bardzo starannie przecierać chusteczką okulary.
— Kiedy Gigli to śpiewała, nie było suchych oczu na widowni — mamrotał. — Byłem tam. Właśnie wtedy postanowiłem… Och, wspaniałe czasy.
Założył okulary i wytarł nos.
— Zaśpiewam ci raz — powiedział. — Żebyś wiedziała, jak to powinno iść. Proszę bardzo, André.
Młody człowiek, którego ściągnięto, żeby zagrał na fortepianie w sali prób, mrugnął do Agnes porozumiewawczo.
Udała, że go nie widzi, i z wyrazem skupienia wysłuchała, jak starszy pan przebija się przez muzykę.
— A teraz — powiedział w końcu — sprawdzimy, jak sobie radzisz.
Wręczył jej nuty i skinął na pianistę.
Agnes zaśpiewała arię, a przynajmniej kilka początkowych taktów. André przestał grać i oparł głowę o fortepian, usiłując powstrzymać śmiech.
— Ehm… — powiedział Undershaft.
— Czy zrobiłam coś źle?
— Śpiewałaś tenorem — wyjaśnił, patrząc na André surowo.
— Śpiewała pańskim głosem!
— Może spróbowałabyś zaśpiewać tak, jak… hm, jak śpiewałaby Christine?
Zaczęli od początku.
— Questa?! Maledetta!!…
Undershaft uniósł ręce. André od tłumionego śmiechu trzęsły się ramiona.
— Tak, tak. Bardzo celna obserwacja, jeśli mogę to ocenić. Ale zaczniemy jeszcze raz, a ty, no… a ty zaśpiewasz tak, jak twoim zdaniem należy to śpiewać.
Agnes kiwnęła głową.
Zaczęli…
…i skończyli.
Undershaft usiadł, odwrócony bokiem. Nie oglądał się, jakby unikał jej wzroku. Agnes przyglądała mu się niepewnie.
— Eee… czy było dobrze? — spytała.
André wstał od fortepianu i wziął ją za rękę.
— Myślę, że lepiej zostawić go samego — powiedział cicho i pociągnął ją w stronę drzwi.
— Tak źle śpiewałam?
— Nie… niezupełnie.
Undershaft uniósł głowę, choć nadal się nie oglądał.
— Więcej ćwiczeń z tymi R, madame, i proszę się starać o pewniejsze brzmienie powyżej pięciolinii — rzucił chrapliwie.
— Tak. Tak, spróbuję.
André wyprowadził ją na korytarz, zamknął drzwi i zwrócił się do niej:
— To było naprawdę niesamowite. Słyszałaś kiedyś, jak śpiewała wielka Gigli?
— Nie wiem nawet, kto to jest Gigli. Co takiego śpiewałam?
— Tego też nie wiesz?
— Nie. Nie wiem, co to znaczy.
André spojrzał na trzymane w ręce nuty.
— Hm… Nie jestem za dobry w językach, ale wydaje mi się, że początek oznacza mniej więcej:
Te przeklęte drzwi się zacięły!
Te przeklęte drzwi się zacięły!
Zacinają się, cokolwiek robię, do diabła!
Napisane jest „Ciągnąć” i rzeczywiście ciągnę.
Może powinien tu być napis „Pchać”?
Agnes zamrugała niepewnie.
— I to jest to?
— Tak.
— Ale to przecież ma być bardzo wzruszające i romantyczne…
— Bo jest — odparł André. — Było. Nie w prawdziwym życiu, ale to jest opera. Nie jest ważne, co znaczą słowa. Liczą się uczucia. Czy ktoś ci mówił…? Wiesz co? Siedzę na próbach całe popołudnie, ale może byśmy się spotkali jutro? Może po śniadaniu?
Nie, nie, pomyślała Agnes. Znów się zaczyna.
Rumieniec niepowstrzymanie sunął w górę. Zastanowiła się, czy jeśli pewnego dnia dotrze do twarzy, będzie wznosił się dalej i skończy jako wielka różowa chmura nad jej głową.
— Eee… tak — powiedziała. — Tak. To będzie… bardzo pomocne.
— Muszę już iść. — Uśmiechnął się do niej lekko i poklepał ją po ręce. — I wiesz… naprawdę mi przykro, że tak się ułożyło. Bo… to było niesamowite.
Odwrócił się już i odszedł kilka kroków, ale przystanął.
— Eee… przepraszam, jeśli cię wczoraj wystraszyłem — powiedział.
— Co?
— Na schodach.
— Ach, to. Nie przestraszyłam się.
— Ale… no… nie wspomniałaś o tym nikomu? Nie chciałbym, żeby uważali, że przejmuję się głupstwami.
— Nie myślałam już o tym, prawdę mówiąc. Wiem, że nie możesz być Upiorem, jeśli o to ci chodzi. Prawda?
— Ja? Upiorem? Cha, cha!
— Cha, cha — zgodziła się Agnes.
— No to… do zobaczenia jutro.
— Świetnie.
Głęboko zamyślona ruszyła do swojego pokoju.
A tam była Christine, krytycznie spoglądającą w lustro. Odwróciła się gwałtownie, kiedy weszła Agnes — nawet poruszała się z wykrzyknikami.
— Och, Perdito!! Słyszałaś?! Mam dzisiaj śpiewać partię Iodyny!! Czy to nie cudowne?!
Podbiegła, spróbowała podnieść Agnes i ją uściskać. W końcu poprzestała na uściskach.
— I podobno pozwolili ci już wystąpić w chórze?!
— Rzeczywiście.
— Czy to nie miłe?! Cały ranek ćwiczyłam z panem Salzellą!! Kesta?! Mallydetta!! Porter sy bloker!!
Zawirowała radośnie. Niewidzialne cekiny wypełniły powietrze blaskiem.
— Kiedy będę już sławna, nie pożałujesz, że byłam twoją przyjaciółką!! Zrobię, co tylko można, żeby ci pomóc!! Jestem pewna, że przynosisz mi szczęście!!
— Rzeczywiście — zgodziła się załamana Agnes.
— Bo kiedyś mój kochany tato powiedział, że pewnego dnia zjawi się kochany mały skrzat i pomoże mi osiągnąć mój wielki cel, i wiesz co?! Myślę, że ten skrzacik to ty!!
Agnes uśmiechnęła się smętnie. Kiedy człowiek już trochę poznał Christine, musiał walczyć z pragnieniem, by zajrzeć jej do ucha i sprawdzić, czy nie zobaczy światła wpadającego z drugiej strony.
— Wiesz… zdawało mi się, że zamieniłyśmy pokoje.
— Ach, to!! — Christine uśmiechnęła się. — Czy to nie było niemądre?! Zresztą będzie mi potrzebne duże lustro, skoro mam zostać primadonną!! Nie przeszkadza ci to, prawda?!