Część Druga Księga Poszukiwań

1

Jak mogę pozostać na Zamku po tym, co się stało? — spytał Navigorn. Jego mocna, wyrazista twarz była w tej chwili prawdziwą maską cierpienia. — Okryłem się hańbą, mój panie. Nie mogę spojrzeć w oczy uczciwym ludziom. Wyznaczyłeś mi obowiązki, a ja nie potrafiłem się z nich wywiązać i popatrz, do czego doprowadziłem. Cóż innego mogę zrobić niż opuścić Zamek, udać się na wygnanie? Błagam cię, panie, pozwól mi…

Prestimion uniósł dłoń.

— Spokojnie, Navigornie — powiedział. — Nie wątpię, że to miało prawo wstrząsnąć tobą i wstrząsnęło, ale ja nadal potrzebuję cię przy swym boku. Prośbie o zezwolenie na opuszczenie Zamku odmawiam. Uspokój się i bądź uprzejmy powiedzieć mi, jak doszło do tej ucieczki.

— Gdybyśmy tylko mieli pewność…

— Nie macie pewności. Rozumiem. A co przypuszczacie?

— Powiem ci wszystko, co wiem.

Navigorn wstał z ławki po lewej ręce Prestimiona. Zaczął chodzić po sali, jak zwierzę zamknięte w zbyt małej klatce.

Spotkanie odbywało się nie w sali królewskiej, lecz w skromnej, surowej sali tronowej Lorda Stiamota, chyba przypadkiem ocalałej w niezmienionym stanie, sąsiadującej przez ścianę z majestatycznymi, oszałamiającymi świetnością komnatami, będącymi jądrem współczesnego Zamku, małej, pozbawionej dekoracji, umeblowanej prostym marmurowym fotelem dla Koronala, niskimi ławkami przeznaczonymi dla ministrów i dywanem z Makroposopos w stłumionych kolorach, prawdopodobnie kopią oryginału, pochodzącego z czasów Stiamota.

Ale czasy Stiamota odeszły w przeszłość siedem tysięcy lat temu. Sala, w której znajdowali się teraz zastąpiona została przez inne komnaty ceremonialne, zbudowane przez Lorda Makhario, które po wielu stuleciach ustąpiły miejsca kolejnym, jeszcze wspanialszym. Lord Confalume wyposażył je w tron tak niezwykle przepyszny, że wydawał się odpowiedni dla bogów raczej niż ludzkich władców. Jednak Prestimion, po powrocie z wizyty w miastach Góry, zaczął używać do pracy bezpretensjonalnej sali Stiamota, przedkładając jej prostotę nad przytłaczający przepych komnat Confalume’a. Rozbawiła go informacja, że po pierwszych tygodniach swych krótkich rządów Korsibar postąpił podobnie.

W spotkaniu uczestniczyli wyłącznie jego najbliżsi współpracownicy: Septach Melayn, Gialaurys, Maundigand-Klimd, oraz bracia: Abrigant i Teotas. Prestimion zdawał sobie sprawę z tego, że powinien zaprosić także Volgaza Sara, oficjalnego przedstawiciela Pontyfikatu na Zamku oraz hierarchinię Marcatain, jako reprezentanta Pani Wyspy, w tej chwili nie wiedział jednak, jak przyznać się Pontifexowi — i matce — do wielkiego oszustwa, którego dopuścił się kosztem całego świata. Rządził więc, jakby był jego jedyną Potęgą, nie dzieląc się władzą i odpowiedzialnością z reprezentantami władzy, która konstytucyjnie przewyższała jego władzę.

Nie mogło to trwać wiecznie. Kryzys wywołany przez ucieczkę Dantiryi Sambaila już zmusił go do ujawnienia zdumionym braciom prawdy o wymazaniu pamięci. Im mógł zaufać, wiedział, że będą milczeć tak długo jak on, ale nie mógł zażądać milczenia ani od matki, ani od Confalume’a.

Navigorn nadal chodził po sali, tam i z powrotem.

— Ktoś kogoś przekupił, co do tego nie mam żadnych wątpliwości — powiedział. — Mandralisca…

— Ten demon! — przerwał mu Gialaurys.

— Demon, tak. Sprawdza, czy jedzenie prokuratora nie zostało zatrute, a sam jest jak trucizna. Zamknęliśmy go i uznaliśmy, że jesteśmy bezpieczni, a on powoli, cierpliwie nakłaniał strażników do zdrady, obiecując… to nie jest jasne… wielkie posiadłości w Zimroelu lub coś w tym guście. W każdym razie brakuje czterech ludzi. Uwolnili go i znikli, jakby ich nigdy nie było.

— Masz ich nazwiska, prawda? — zainteresował się Septach Melayn.

— Oczywiście.

— Znajdę ich, choćby się zapadli pod ziemię. I ukarzę w najsurowszy przewidziany przez prawo sposób. — Wygiął przegub szybkim, lekkim ruchem, jakby przecinał powietrze ostrzem niewidzialnego miecza. — A swoją drogą ciekawe, czy w naszym świecie pojawiło się już kiedyś takie jak on wcielenie niegodziwości. Od pierwszego spojrzenia widziałem…

— Tak, pamiętam. — Prestimion uśmiechnął się słabo. — Igrzyska pogrzebowe ku czci starego Pontifexa. Założyliśmy się o wynik szermierki na kije, a ty postawiłeś przeciw Mandralisce z czystej nienawiści do tego człowieka, chociaż wiedziałeś, że jest lepszy. Dzięki czemu wzbogaciłem się o pięć koron. — Spojrzał na Navigorna. — W porządku, pora wrócić do twojej historii. Mandralisce udało się uciec. Jakim cudem udało mu się dotrzeć do prokuratora, uwięzionego w innej części tuneli?

— Tego też jeszcze nie wiemy, panie, ale kolejne przekupstwo wydaje się pewne.

— Jak źle musisz płacić ludziom, że chętnie sprzedają się więźniom? — warknął Teotas.

Navigorn obrócił się na pięcie, jakby słowa młodszego brata Koronala boleśnie go zraniły. Jego oczy zapłonęły szalonym gniewem, ale Teotas, smukły, jasnowłosy młody mężczyzna, niezwykle podobny do swego królewskiego brata, lecz znacznie od niego gwałtowniejszy, odpowiedział mu równie gniewnym spojrzeniem. Przez chwilę wydawało się, że tych dwóch będzie chciało walczyć, ale w chwili, gdy Prestimion już miał nakazać interweniować Gialaurysowi, Navigorn odwrócił się i, ze zmęczeniem i rezygnacją wypisanymi na twarzy, powiedział cicho:

— Twoje pytanie nie zasługuje na odpowiedź, chłopcze. Mimo to coś ci wyjaśnię: mogłem dawać im nawet sto rojali tygodniowo i nic bym przez to nie zyskał. On przejął władzę nad ich duszami.

— Tak jest rzeczywiście. — Septach Melayn lekko dotknął palcami piersi królewskiego brata, powstrzymując go tym gestem od odpowiedzi. — Mandralisca płaci diabelskim pieniądzem. Kiedy ma dobry dzień, podporządkuje sobie każdego, dosłownie każdego.

— Mnie? Ciebie? Prestimiona? — Teotas odsunął jego rękę gwałtownym gestem. — Demon czy nie demon, nie jest przecież w stanie kupić wszystkich! Mówisz wyłącznie za siebie, Septachu Melaynie!

Prestimion stracił wreszcie cierpliwość.

— Dość tych kłótni! Odbiegamy od tematu. Więc co powiesz, Navigornie? Jak Mandralisca odnalazł celę swego pana?

— Nie wiem, po prostu nie wiem. Zakładam, że pomógł mu jeden z czterech przekupionych. Mogę tylko powiedzieć, że do niej dotarł, uwolnił go i przeprowadził przez tunele tak, że nikt ich nie zatrzymał. Bardzo prawdopodobne, że na strażników przy bramie rzucił jakiś czar, zdolny zaćmić ich umysły i przeszedł między nimi niczym między śpiącymi.

— Nie wiedziałem, że ten Mandralisca tak dobrze posługuje się czarnoksięstwem — zauważył zaskoczony Prestimion.

— Każdy może nauczyć się jednego czy drugiego zaklęcia — odparł Maundigand-Klimd. — A takie należą do najprostszych.

— Może dla ciebie. Ale czary rzucałby zaraz po aresztowaniu, gdyby je tak dobrze znał. Nie, zaklęcia dostał dzień przed ucieczką.

— Ale od kogo? — spytał Gialaurys.

— Kogoś z bezpośredniego otoczenia prokuratora, który mu je przeszmuglował! — krzyknął Septach Melayn. — Wślizgnął się pewnie do tuneli w ten sam sposób, w jaki Mandralisca z prokuratorem z nich wyszli. Spisek! Ludzie z Ni-moya dowiedzieli się, gdzie jest ich prokurator i postanowili uwolnić go za pomocą magii!

— Wstyd! — Teotas znów obrzucił Navigorna wściekłym spojrzeniem. — Jeśli czarnoksięstwem tak łatwo uwolnić więźniów, dlaczego nie użyto go do ich zatrzymania? Dlaczego nie położono na celach jakiegoś kontrzaklęcia?

— Zaklęcia, zaklęcia na zaklęcia, zaklęcia na zaklęcia na zaklęcia… można tak bez końca — zirytował się Prestimion. — Nie da się wykluczyć wszystkich możliwości, Teotasie. — Spojrzał na Su-Suherisa. — Poleciłem ci wymazać z umysłu Dantiryi Sambaila pewne specjalne wspomnienia. A także miałeś pozbawić go zdolności czynienia zła. Czy to zrobiłeś?

— Dopiero zacząłem, byłem jeszcze we wstępnej fazie. Usunąłem wspomnienia, owszem. Poważniejsza praca, stłumienie instynktu czynienia zła, tak głęboko w nim zakorzenione, wymaga wielkiej ostrożności, panie, jeśli nie chce się zredukować człowieka do bełkoczącego idioty.

— Nic byśmy nie stracili, gdyby ten człowiek stał się śliniącym się idiotą — prychnął Gialaurys. — No to mamy teraz niezły bałagan: Dantirya Sambail na wolności, nadal wypełniony tą swoją obrzydliwością, zmierza właśnie na Zimroel, gdzie może zgromadzić armię. Z tym sobie poradzimy. Wyślemy najszybszych posłańców, na zachód i na południe. Nałożę obowiązek prowadzenia obserwacji we wszystkich portach na obu wybrzeżach. Stoien, Treymone, Alaisor… odetniemy go od domu, wytropimy i przyprowadzimy z powrotem na Zamek. W kajdanach. Bo to nie tak, żeby prokuratora trudno było rozpoznać.

— To ostatnie jest prawdą — Abrigant do tej pory milczał, odezwał się po raz pierwszy. — Możliwe jednak, że nie zmierza ani na południe, ani na zachód.

— Co? — spytali jednym głosem Septach Melayn i Gialaurys.

Abrigant rozłożył formularz depeszy.

— Akbalik dostarczył mi ją pięć minut przed początkiem naszego spotkania — wyjaśnił. — Zgodnie z tym, co tu napisano, dwa dni temu widziano kogoś bardzo przypominającego prokuratora w prowincji Vrambikat. Zwracam waszą uwagę na to, że to na wschód stąd.

— Na wschód? — zdumiał się Gialaurys. — Co mu da ucieczka na wschód? Musisz się mylić. Nie uciekniesz z Góry na Zimroel jadąc na wschód.

Septach Melayn uśmiechnął się szelmowsko.

— Uciekniesz, jeśli zdołasz dotrzeć na wybrzeże Wielkiego Morza i przepłyniesz na jego drugą stronę.

Gialaurys prychnął, zirytowany.

— Nikt w całej naszej historii nie przepłynął Wielkiego Morza. Dlaczego sądzisz, że Dantirya Sambail mógłby spróbować czegoś aż tak niemożliwego?

— Miejmy nadzieję, że rzeczywiście spróbuje. — Akbalik uśmiechnął się szeroko. — I nigdy go już nie zobaczymy.

Septach Melayn roześmiał się głośno, wesoło.

— A nawet jeśli jakimś cudem po roku lub dwóch wyląduje wreszcie na Zimroelu, będzie miał przed sobą jeszcze pół roku podróży z Pidruid, Narabalu, czy gdzie tam uda mu się dotrzeć, do swojego Ni-moya. Gdzie już będą na niego czekali żołnierze. I natychmiast go aresztują.

Tylko Prestimion nie sprawiał wrażenia rozbawionego.

— Sama myśl, że prokurator zdecydowałby się na takie przedsięwzięcie, jest dowodem wyjątkowej głupoty — powiedział stanowczo. — Tego po prostu nie da się zrobić.

— Mówi się — powiedział powoli Maundigand-Klimd — że za czasów Lorda Arioca podjęto próbę przepłynięcia oceanu. Statek wypłynął z Tilomon na zachód, ale wplątał się w dryfującą smoczą trawę, potem zgubił kierunek, błądził pięć lat, a niektórzy twierdzą, że nawet jedenaście, ale w końcu udało mu się wrócić do portu macierzystego…

— Świetnie, doskonale — przerwał mu zirytowany Prestimion — ale ja nie wierzę, by Dantirya Sambail myślał o tego rodzaju wyczynach. Jeśli rzeczywiście pojechał na wschód, to z pewnością próbuje jakichś sztuczek. Wschodni Alhanroel jest względnie pusty, słabo zaludniony. Łatwo tam zniknąć, a po jakimś czasie, kiedy zrobi się spokojniej, zmienić kierunek na północny i poszukać transportu na Zimroel choćby w Bandar Delem albo w Vythiskiorn. Albo pojechać na południe, przez tropiki. Jednego pomysłu nigdy nie zaakceptuję. Nie wierzę, by rzeczywiście chciał wrócić do domu drogą morską, której nikt przed nim nie był w stanie pokonać.

— Więc co masz zamiar zrobić? — spytał Septach Melayn.

— Wysłać wojsko do Vrambikat. Ma go wytropić, nim prokurator ostatecznie zniknie nam z oczu. — Prestimion wskazał palcem Gialaurysa. — Pod twoją komendą. Wspólną, twoją i Abriganta. Macie wyruszyć w ciągu pięćdziesięciu godzin. — Zawahał się chwilę, po czym wskazał Su-Suherisa. — Pojedziesz z nimi, Maundigandzie-Klimdzie. Chcę też mieć w ekipie Vroona. Vroonowie są świetni, jeśli chodzi o wyczarowywanie kierunku na drodze. Masz może jakiegoś wśród znajomych czarodziejów, Maundigandzie-Klimdzie? Takiego, który zgodziłby się pojechać z tobą.

— Owszem. Znam niejakiego Galielbera Dorna. Posiada umiejętności, których będziemy potrzebowali.

— Gdzie go można znaleźć?

— W Morpin Wysokim, panie. Ma pozwolenie na czytanie w myślach, w parku lustrzanych zjazdów.

— To nie tak daleko. Wyślij do niego wiadomość, ma stawić się na Zamku do jutrzejszego popołudnia. Zapłać tyle, ile zechce wziąć za stanowisko przewodnika.

W tym momencie Prestimionowi przyszła do głowy myśl: jak by to było wyruszyć na wschód, gdzie nigdy nie był, do krainy, której nikt niemal nie odwiedzał? Poczuł pokusę, podniecenie, tęsknotę za włóczęgą, tak silne, że niemal nie do zwalczenia. Pożądanie, by opuścić Zamek z jego mnóstwem odbijających echo komnat, wyruszyć na poszukiwanie kolejnych cudów Majipooru, jedyną tęsknotę, jedyne pożądanie zastępujące mu posiadanie towarzyszki życia.

Nie pozwoli, by udali się w te dziwne kraje bez niego.

Nie jest w stanie im na to pozwolić.

Potrzebuje dobrego pretekstu, pozwalającego mu znów opuścić Zamek. No proszę, gdzie znalazłby lepszy niż poszukiwanie Dantiryi Sambaila?

Uśmiechnął się promiennie, przerywając długą chwilę milczenia.

— Wiesz, Septachu Melaynie, zdaje się, że znów będę cię potrzebował w charakterze regenta. Bo ja też wezmę udział w tej wyprawie.

2

Niemal od razu zyskał pewność, że podjął prawidłową decyzję. Kraina, rozciągająca się na wschód od Zamkowej Góry, była wręcz nieprawdopodobnie piękna. Prestimion nie był jedynym członkiem wyprawy, dla którego stanowiła całkowitą nowość. Spośród nich wszystkich był tu już kiedyś chyba tylko ten mały Vroon, Galielber Dorn, pełniący funkcję przewodnika. Nie było całkiem jasne, czy kiedyś już tędy wędrował, ale zachowywał się jakby znał teren, wymieniając nazwy punktów orientacyjnych pewnie, z lekkim znudzeniem kogoś, kto widział je wielokrotnie. Prestimion wiedział, że na tym właśnie polega specjalny dar Vroonów: mają praktycznie niezawodny zmysł kierunku, doskonale orientują się we wzajemnym położeniu różnych miejsc. Zupełnie jakby przychodzili na świat wyposażeni w szczegółowe mapy każdego zakątka wszechświata, obecne w ich głowach, za wielkimi złotymi oczami. Prawdę mówiąc Galielber Dorn mógł być tak tu obcy jak każdy z nich.

Za ich plecami niebo wypełniał potężny masyw Zamkowej Góry. Przed sobą mieli mglistą dolinę Vrambikat, dalej rozciągało się nieznane. W zasięgu wzroku już mieli rzeczy dziwne i tajemnicze, ponieważ teren nadal opadał gwałtownie, pozwalając widzieć na całe mile na północ, południe i wschód.

— Ta plama czerwieni, Galielberze Dornie… — spytał Abrigant, wskazując na południowy wschód, gdzie na horyzoncie widać było przedziwnie jaskrawy punkt — …co to takiego? Miejsce bogate w rudę żelaza, prawda? Żelazo jest takie czerwonawe…

Prestimion zachichotał.

— On wszędzie szuka metalu — powiedział cicho do Gialaurysa. — Ma obsesję.

— To tylko piasek — wyjaśnił Vroon. — Krwawoczerwone wydmy Minnegara na granicy szkarłatnego morza Barbikire. Zawdzięczają swój kolor skorupkom miliardów żyjących w nim stworzonek.

— Szkarłatne morze. — Prestimion potrząsnął głową. — Krwawoczerwone wydmy.

Mogli je dokładniej obejrzeć trzy dni później: równoległe rzędy wydm w kształcie sierpa o szczytach ostrych jak szable, o barwie tak intensywnej, że drżące nad nimi niebo wydawało się czerwone. Dalej, aż poza zasięg wzroku, rozciągało się długie, wąskie jezioro sprawiające wrażenie wypełnionego niczym więcej niż krwią. Widok był piękny, oszałamiający, ale też w jakiś sposób groźny. Abrigant, opętany myślą o metalach, nie pragnął niczego bardziej niż zboczyć z drogi i zbadać jego brzegi, ale Vroon twierdził stanowczo, że o obecności tam żelaza nie może być mowy, a Prestimion tonem nie znoszącym sprzeciwu nakazał bratu, by wybił sobie z głowy ten pomysł. W tej chwili mieli co innego do roboty.

W mieście Vrambikat przepytali troje jego mieszkańców, którzy mieli widzieć Dantiryę Sambaila. Byli to prości ludzie, dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy tak onieśmieleni wezwaniem przed oblicze ludzi bez wątpienia wysokiej rangi, że niemal nie sposób było wydobyć z nich choćby kilku zrozumiałych słów. Gdyby ktoś im powiedział, że stoją naprzeciw Koronala, brata Koronala i Wielkiego Admirała królestwa, zapewne padliby im do stóp, zemdleni, a to gorsze nawet od jąkania się i zacinania.

Galielber Dorn po raz kolejny udowodnił swą użyteczność.

— Jeśli mogę… — powiedział robiąc krok w stronę próbującej coś wyjaśniać trójki i wyciągając swe długie, cienkie macki.

Jak wszyscy Vroonowie był mały, sięgał kolan niższej z kobiet, a jednak oni wszyscy cofnęli się na jego widok. Zatrzymały ich trzy ciche dźwięczne kliknięcia, wydobywające się z zakrzywionego złotego dzioba; stanęli i tylko przestępowali z nogi na nogę. Galielber Dorn podchodził do nich po kolei, wyciągał dwie splecione w skomplikowany wzór macki i ujmował nimi przegub każdego z nich, jednocześnie patrząc mu wprost w oczy. Za każdym razem trwało to kilka chwil.

Kiedy skończył, świadkowie byli tak spokojni, jakby otrzymali jakiś działający na nerwy eliksir. A kiedy, zachęceni przez Prestimiona, zaczęli mówić, powiedzieli wszystko jasno i otwarcie.

Rzeczywiście, spotkali dwóch szorstkich, bardzo nieprzyjemnych mężczyzn, doskonale odpowiadających opisom Dantiryi Sambaila i jego sługi, Mandraliski. Jeden z opisywanych był wysoki, miał długie ręce i nogi, i poruszał się z wdziękiem smukłego sportowca. Twarz miał ponurą, zaciętą, z ostrymi jak nóż kościami policzkowymi i oczami niczym gładzone kamyki. Drugi, niższy i grubszy, przewiązywał twarz chustą, jakby bronił się w ten sposób przed wiatrem i słońcem, ale widzieli jego oczy, znacznie niezwyklejsze niż u towarzysza, cudowne, fiołkowe, łagodne i ciepłe, a nie ciemne, wrogie i zimne.

— A więc nie ma żadnych wątpliwości, prawda? — spytał retorycznie Gialaurys. — Nikt na świecie nie ma takich oczu, jak prokurator.

Uciekinierzy wjechali do Vrambikat na dwóch tłustych wierzchowcach wyglądających jak po długiej jeździe, niemal doszczętnie wyczerpanych. Oznajmili, że muszą je sprzedać i kupić nowe, a potem ruszają dalej.

— Roześmiałem się — mówił mężczyzna — i powiedziałem, że żaden właściciel stajni nie zapłaci pięćdziesięciu wag za dwa półmartwe stworzenia. Ten wysoki uderzył mnie wtedy tam mocno, że upadłem i chyba by mnie zabił, gdyby ten drugi nie kazał mu przestać. Wtedy Astakapra — wskazał na starszą z kobiet — wytłumaczyła im, gdzie znajdą najbliższą stajnię. Odeszli i dobrze. Niech nie wracają.

— Gdzie jest ta stajnia? — spytał Prestimion. — Łatwo do niej dotrzeć?

— Nic łatwiejszego, panie — zapewnił go mężczyzna. — Ta szeroka ulica to Droga Eremoila. Dwie przecznice dalej, na rogu Amytilir, skręćcie w prawo. Drugi budynek od narożnika po lewej, to stajnia. Zobaczycie przed nią bele siana. Nie można go nie zauważyć.

— Zapłać im coś — powiedział Prestimion do Abriganta.

Odjechali.

Stajenni aż za dobrze pamiętali akurat tych dwóch gości. Nietrudno było zidentyfikować wierzchowce, na których przyjechali Mandralisca i Dantirya Sambail jako skradzione, bo na zadach nosiły znak znanego hodowcy z podnóża Góry, z Megenthorp, a hodowca niedawno rozesłał wiadomość, że włamało się do niego dwóch obcych i ukradło dwie cenne klacze. Te klacze stały teraz przed nimi, wynędzniałe ze zmęczenia. A ci dwaj — powiedzieli im stajenni — natychmiast wyciągnęli broń i grożąc nią zabrali dwa wypoczęte wierzchowce, zostawiając w zamian te z Megenthorp.

— A więc mają teraz i miecze — zauważył Abrigant. — Ciekawe, czy dostali je od wspólników, którzy umożliwili im ucieczkę, czy zdobyli gdzieś po drodze.

— Najpewniej jednak zdobyli po drodze — odparł Prestimion. — Podobnie jak środek transportu. — Zwrócił się do stajennych. — Wiecie może, dokąd się kierowali wyjeżdżając z miasta?

— A tak, panie, oczywiście! — usłyszał w odpowiedzi. — Pytali, którędy biegnie najlepsza droga na wschód. Więc powiedzieliśmy im, bo kto by nie powiedział, czując ostrze miecza na gardle.

A więc jednak wschód. Ale jak długo mieli zamiar jechać na wschód? Aż do samego Wielkiego Morza? Od wybrzeża dzieliły ich nieprzeliczone tysiące mil. Z całą pewnością obaj uciekinierzy nie byli tak szaleni, by zamierzali powrócić na Zimroel tą drogą.

Dokąd naprawdę jadą? — głowił się Prestimion.

— W drogę — powiedział głośno. — Marnujemy czas.

— My mamy latacze, oni wierzchowce — przypomniał mu Gialaurys. — Prędzej czy później ich dopędzimy.

— Zdobędą latacze w ten sam sposób, w jaki zdobyli wierzchowce.


* * *

Tereny za Vrambikat okazały się niemal niezamieszkane, były tu tylko rzadko rozrzucone małe miasteczka, od czasu do czasu trafiało się także na obozy imperialnych wojsk, odbywających manewry. Na grzbietach flankujących drogę wzgórz stały samotne wieże strażnicze. Nikt nie spotkał przejeżdżających niedawno dwóch mężczyzn na wierzchowcach i nic dziwnego, nietrudno było przemknąć się tu pod osłoną nocy. Przez dwie kolejne noce Prestimion i Gialaurys śnili ten sam sen, w którym wyczuli, że uciekinierzy przemieszczają się wytrwale na drodze leżącej bezpośrednio przed nimi.

— W sny trzeba wierzyć — powiedział Gialaurys. Prestimion nie miał zamiaru z nim dyskutować.

Przed ich oczami przewijały się niezwykłe cuda. Długie szkarłatne jezioro zmieniło się w cienki pasek, widoczny daleko po ich prawej ręce, a potem znikło, lecz niemal natychmiast zastąpiły je bladozielone góry, a po drugiej stronie, na północy, wędrowcy widzieli łańcuch niewielkich, idealnie kolistych jeziorek, czarnych jak najczarniejszy onyks i jak on błyszczących, rozciągających się w trzech rzędach jak okiem sięgnąć. Zupełnie tak, jakby to ręka wielkiego artysty rozłożyła je w krajobrazie uważnie i bardzo troskliwie.

Cudowne widoki w niegościnnej krainie.

— Nazywają je „Tysiąc oczu” — oznajmił Galielber Dorn. — Ziemia przy nich jest całkowicie jałowa. Przed nami nie ma żadnych osiedli. Nie ma nawet dzikich zwierząt, bo żadna żywa istota nie jest w stanie znieść tej czarnej wody. Pali skórę niczym ogień, a wypicie jej oznacza śmierć.

Cztery dni później dotarli nad krawędź wijącej się, nieprawdopodobnie głębokiej rozpadliny, ciągnącej się na południowy wschód aż po horyzont, tam gdzie ziemia zbiegała się z niebem. W stojącym wysoko słońcu jej groźne, pionowe ściany lśniły złotym blaskiem.

— Rów Żmii — wyjaśnił Vroon. — Ma trzy tysiące mil długości, może więcej. Głębi nie da się zmierzyć. Jej dnem płynie rzeka o zielonej wodzie, ale chyba nikomu nie udało się jeszcze zejść po tych ścianach ma sam dół.

Przejeżdżali przez las drzew o długich, powyginanych kanciasto, czerwonych igłach grających na wietrze jak harfy. Widzieli miejsce, gdzie strumienie gorącej wody spadały z urwiska wysokiego na tysiąc stóp, i miejsce cynobrowych wzgórz i purpurowych parowów, przez które biegły nici pajęczyny mocne jak liny, i miejsce, gdzie szkarłatna, czysta energia wulkanu niezmordowanie biła w niebo z trójkątnego otworu w ziemi.

Wszystko to było na swój sposób fascynujące, zgoda, ale na tej wspaniałej ziemi nie spotykali nikogo. Rządziła nią przede wszystkim przerażająca cisza. Dantirya Sambail mógł być wszędzie… bądź nigdzie. Czy kontynuowanie tak beznadziejnego pościgu miało w ogóle jakiś sens? Prestimion zaczynał powoli rozważać możliwość powrotu. Było z jego strony nieodpowiedzialnością podążać dalej wyłącznie z ciekawości. Na Zamku czekały go ważne sprawy, a te poszukiwania… nie zanosiło się na to, by mieli odnieść sukces.

I nagle udało im się dowiedzieć czegoś o uciekinierach.

— Dwaj mężczyźni na wierzchowcach? — spytał flegmatyczny wieśniak o płaskiej twarzy, mieszkający w osadzie ulokowanej na skrzyżowaniu dwóch dróg, którymi nie podróżował nikt. Odnalazł go Maundigand-Klimd. Nie sprawiał wrażenia zdziwionego tym, że nagle pojawił się przed nim Su-Suheris, ale też wydawało się, że nic nie jest w stanie go zdziwić. — Byli tu. Jeden wysoki, chudy, a drugi starszy, grubszy. Minęło dziesięć, dwanaście, może czternaście dni. — Wyciągnął rękę. — Jechali na wschód.

Wschód, wschód, zawsze wschód.

Droga wydawała się ciągnąć w nieskończoność.

Jechali dalej. Przynajmniej widoki były niezwykle piękne, powietrze nieskazitelnie czyste, pogoda łagodna, wiatry umiarkowane. Ziemia sprawiała wrażenie żyznej. Zachwycał każdy kolejny, złotozielony wschód słońca. Tylko że nie istniały tu miasta, wyłącznie rozrzucone rzadko maleńkie osady, odległe od siebie nawzajem o dziesiątki mil. Ich mieszkańcy otwierali usta ze zdumienia na widok wysoko urodzonych podróżnych i procesji ich błyszczących, ozdobionych emblematem rozbłysku gwiazd lataczy.

Przecież to nie do pomyślenia — powtarzał sobie Prestimion — by po tysiącach lat kolonizacji planety istniało na niej tyle wolnego miejsca i to nie na jakimś odludziu, lecz w odległości zaledwie kilku tygodni drogi od Zamkowej Góry. Wiedział, że ogromne połacie środkowego Zimroelu pozostają niezagospodarowane, ale widzieć te ogromne ziemie, pozostające niemal w cieniu Góry… nie tego się spodziewał, nie oczekiwał niczego aż tak dziwnego. I zawstydzającego. Człowiek uczył się tu prawdziwego znaczenia słowa „przestrzeń”; od tysięcy lat kolonizowany Majipoor nadal oferował aż nadto przestrzeni na ekspansję.

Te ziemie z pewnością dałoby się zyskownie zagospodarować. Kolejny pomysł do zrealizowania w przyszłości — pomyślał. Jakby nie miał tylu planów na przyszłość.

Droga, którą jechali, szeroka, dobrze utrzymana, prosta, odchylała się nieco na południe, choć nadal wiodła w kierunku wschodnim. Odległości dzielące wioski jeszcze się powiększyły, same wioski zaś składały się z krytych trzciną chatek, otoczonych niechlujnymi warzywnikami. Zielone łąki i lasy ustąpiły ciemnym plamom dzikiego pustkowia na północy i linii skalistych, błękitnych wzgórz na południu, zaś przed nimi otwierała się kraina zielonych traw, strumieni i małych jezior, cicha, spokojna, kusząca.

Były także oznaki świadczące o tym, że nie jest ona aż tak bukoliczna, jak mogłoby się wydawać. Nad ich głowami często przelatywały stada ciemnoskrzydłych drapieżnych ptaków, khestrabonów zapewne, lub nawet większych od nich i groźniejszych surastrenów, z długimi żółtymi szyjami wyciągniętymi na pełną długość i głodnymi ślepiami obserwującymi uważnie wszystko, co działo się poniżej. Od czasu do czasu widzieli, jak daleko, prawie na horyzoncie, nurkowały po dwa i trzy, zapewne po to, by porwać z ziemi jakieś bezradne stworzenie. Nie brakowało tu też przerażających owadów, żuków dwukrotnie większych od jaja thuvny, z sześcioma długimi na cal rogami na głowie, czarnymi kadłubami i sprawiającymi niesamowite, groźne wrażenie czerwonymi plamami na skrzydłach. Cała ich armia, na pół mili długa, pojawiła się pewnego ranka na poboczu drogi. Maszerowały w rzędach po pięć, klekocząc przeraźliwie wielkimi dziobami.

Gialaurys zapragnął poznać ich nazwę.

— To calderoule — powiedział Vroon. — W dialekcie wschodniego Alhanroelu oznacza to „plujące jadem”, bo podrażnione wyrzucają żrący kwas nawet na dziesięć stóp. Biada temu, którego trafią w usta lub nozdrza.

— Zdaje się, że to piękne miejsce nie jest tak urocze, jak mogłoby się zdawać — zauważył Abrigant, a Prestimion przekazał kierowcom podążających za nimi lataczy rozkaz, by nikt z nich nie wysiadał, póki nie zostawią calderouli daleko za sobą.

Jeśli chodzi o powszechne tu rośliny, to w niczym nie przypominały one tych, do których Prestimion i jego towarzysze byli przyzwyczajeni. Confalume jako Koronal bardzo interesował się botaniką, podobnie jak wieloma innymi rzeczami i Prestimion często spacerował z nim po szklarniach, których kilka kazał wybudować na Zamku, podziwiając piękne i dziwne rośliny, sprowadzone ze wszystkich zakątków świata. Mijał czas i coś z tej pasji przeszło także na niego. Na jego prośbę Galielber Dorn nazywał wiele roślin, które wpadały im w oczy, niektóre nazywał księżycowym pnączem, inne carrionfury. Niskie, pękate chwasty nazywały się mikkusfleur, a białe pnie porośnięte owocami jak kule zielonego nefrytu to drzewa kammoni. Być może Vroon wymyślał te egzotyczne nazwy, być może istniały one rzeczywiście, przyszedł jednak czas, kiedy zabrakło mu słów i na kolejne pytania ciekawskich, których coś szczególnie zainteresowało, odpowiadał wyłącznie wzruszeniem ramion.

Nadal jednak znał nazwy mijanych fenomenów natury, choćby zaskakującej Fontanny Win, gdzie, jak twierdził, stworzenia zbyt małe, by dostrzec je gołym okiem prowadzą naturalną fermentację w podziemnym zbiorniku, a gejzer wyrzuca ich produkt w powietrze pięć razy dziennie.

— Nie chciałbyś go pić, panie — przestrzegł Gialaurysa, który wyraził zainteresowanie tym zjawiskiem.

Były też Tańczące Wzgórza… Ściana Płomienia… Wielki Sierp… Sieć Klejnotów…

Jechali mila za milą. Mijały dni, mijały tygodnie. Podążali niezmiennie na wschód. Góra za ich plecami malała i nikła, znikły też wioski, które do tej pory pojawiały się przy drodze, choć coraz rzadziej, nie widzieli już niczego oprócz rozległych stepów porośniętych gęstą trawą o różnych odcieniach: kobaltowym, bordowym, indygo, kremowego pierwiosnka, szafranu, chartreuse.

— Jesteśmy już blisko Wielkiego Oceanu — powiedział w pewnym momencie Abrigant. — Przyjrzyjcie się, jak wygląda ta ziemia. I rośnie tu tylko trawa, jak na wilgotnym piasku. Morze musi już być blisko.

— Bardzo w to wątpię — burknął Gialaurys. Ekspedycja poszukiwawcza dawno przestała mu się podobać, uważał ją w najlepszym razie za lekkomyślną. Spojrzał pytająco na Vroona. — Moim zdaniem od morza dzieli nas jeszcze rok drogi. Co do dnia. A ty jak sądzisz, mały?

— Och, morze, morze. — Galielber Dorn wydał przez dziób terkoczący odgłos, będący vroońskim odpowiednikiem uśmiechu. Pomachał mackami mniej więcej na wschód. — Morze jest daleko, bardzo daleko.

Trawiaste stepy skończyły się wkrótce, zastąpiła je kraina bladofioletowych granitowych wzgórz, w niczym nie przypominających typowego nadmorskiego krajobrazu, który po pewnym czasie ustąpił miejsca gęstemu lasowi drzew o grubych liściach, dających jaskrawe okrągłe owoce nieznanego im rodzaju, oblepiających każde wolne miejsce na gałęzi, wyglądających jak złote lampy wśród zielonej nocy.

Mimo manifestowanego głośnym burczeniem niezadowolenia Gialaurysa, nie był jeszcze gotów zrezygnować z pościgu za prokuratorem. Wszyscy zaczęli szukać Dantiryi Sambaila w snach. Był to często stosowany i czasami skuteczny sposób zdobywania informacji, gdy zawodziły wszystkie inne sposoby.

I rzeczywiście, nie musieli długo czekać na rezultaty. Mnóstwo rezultatów. Jak się szybko okazało, za wiele rezultatów. Abrigant, oddawszy się snom, poprzedzonym prośbą zaniesioną do Pani Wyspy, otrzymał jasną wizję prokuratora i jego zausznika, którzy zatrzymali się w wiosce niskich, okrągłych chat, krytych niebieską dachówką, stojących nad bystrym strumieniem. Obudził się przekonany, że od tego miejsca dzieli ich niespełna sześćdziesiąt mil i że powinni jechać na zachód. Ale… Gialaurys także śnił o uciekinierach i ich obóz zobaczył na słodkiej łące, którą pozostawili za sobą, w tym miejscu, gdzie widzieli stada drapieżnych ptaków o żółtych szyjach. Przemawiający do niego głos powiedział wyraźnie, że przed wielu tygodniami wyprzedzili prokuratora nocą, nawet sobie tego nie uświadamiając i oddalili się od niego o wiele tysięcy mil na wschód, jeden z kapitanów Prestimiona, pochodzący z północnozachodniego Alhanroelu, Yeben Kattikawn, równie jak Gialaurys pewien był, że prokurator z Mandraliscą podróżują skradzionym ścigaczem i właśnie docierają do brzegów jeziora Embolain o jedwabiście gładkich wodach, w tej części wschodniego Alhanroelu, o której wiedzieli wszyscy, choć nikt nie potrafił powiedzieć dokładnie, gdzie się znajduje. Sam Prestimion natomiast, zmagając się z problemem całą noc, przewracając się z boku na bok, obudził się przekonany, że Dantirya Sambail objechał ich przez Tańczące Wzgórza, które widział we śnie w najdrobniejszych detalach. Widział też ich latacz, przesuwający się szybko po niestabilnym grzbiecie wzgórz mniej więcej na północ. Mieli zamiar zatoczyć wielki łuk i objechać Zamkową Górę w drodze na przeciwległe wybrzeże.

Taki zbiór sprzecznych relacji nie był oczywiście żadną pomocą. W południe, kiedy zatrzymali się na odpoczynek w zagajniku wysokich paproci o szarych liściach i pniach porośniętych szkarłatnym futrem, Prestimion odciągnął na bok Maundiganda-Klimda i poprosił go o wyjaśnienie fenomenu różnorodnych snów. Su-Suheris, nie biorący udziału w ogólnym śnieniu, ponieważ jego rasa nie szuka objawienia w ten sposób, odparł spokojnie, że podejrzewa czarnoksięstwo.

— Sądzę, że to fałszywe tropy, zaszczepione wam w głowach przez przeciwnika — powiedział. — Uciekinier może rzucić zaklęcia rozproszenia sprawiające, że tropiący go schodzą z właściwej ścieżki. Wasze sny zawierają wszystkie konieczne elementy i świadczą o tym, że prokurator rzucił właśnie takie zaklęcie, albo rozkazał komuś je rzucić.

— A ty? Jak sądzisz, gdzie jest w tej chwili?

Czarnoksiężnik natychmiast wszedł w trans, jego głowy złączyły się w porozumieniu i tak stał przed Koronalem na chwiejnych nogach, nie odzywając się słowem. Najwyraźniej przebywał teraz w innym świecie. Z południa wiał delikatny, słodki wietrzyk, zaledwie muskający liście paproci. Świat zamarł, cichy i nieruchomy, na chwilę wydającą się trwać nieskończoność. Nagle cztery oczy maga otworzyły się, patrząc jeszcze bardziej posępnie niż zazwyczaj.

— Jest wszędzie i nigdzie jednocześnie.

— A to znaczy…? — spytał z anielską cierpliwością Prestimion, nie mogąc doczekać się sensownego wyjaśnienia.

— Że daliśmy mu się oszukać. Jak dzieci. Jest jak podejrzewałem, sam prokurator lub mag na jego usługach zasiał zamieszanie nad wschodnimi prowincjami i ci, nieliczni, ludzie, których spotykaliśmy, tylko wyobrażali sobie, że widzieli uciekinierów. Informacje, które do tej pory otrzymywaliśmy, są bezwartościowe. Obawiam się, że obrazy ze snów Abriganta i Kattikawna też.

— Czy twój trans pozwala stwierdzić, gdzie jest?

— Obawiam się, że tylko to, gdzie go nie ma — odparł Su-Suheris. — Spodziewam się jednak, że twój sen będzie bliższy prawdy niż sen Gialaurysa: Dantirya Sambail zapewne wcale nie dotarł tak daleko. Zapewne udawał tylko ucieczkę na wschód, pozwolił nam myśleć, że zmierza ku brzegom Wielkiego Morza, a w rzeczywistości uciekał w zupełnie innym kierunku.

Prestimion kopnął gniewnie gąbczastą złotą ziemię.

— Od początku podejrzewałem, że to właśnie zrobi. Skieruje nas na bezludny, nieznany wschód, a potem zawróci gdzieś, ominie Górę i poszuka zachodniego portu, gdzie znajdzie transport na Zimroel.

— Wygląda na to, że tak właśnie postąpił, panie.

— Ale i tak znajdziemy go, gdziekolwiek jest. Mamy stu czarnoksiężników na jego jednego. Więc jesteś pewien, że nie ma go przed nami?

— Nie jestem pewien niczego, panie, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. I nie widzę sensu w dalszej jeździe na wschód. Intuicja, której ufam, mówi mi, że jest za nami i że z każdym dniem się od niego oddalamy.

— Oczywiście, póki jedziemy w złym kierunku. Jak widać, do tej pory ścigaliśmy senną marę.

Znikło ostatnie usprawiedliwienie kontynuowania podróży, pozostała tylko chęć podróży nieznaną krainą. A to nie wystarczało. Prestimion klasnął w dłonie.

— Gialaurysie! Abrigancie!

Podbiegli do niego obaj, a on wyjaśnił im, czego dowiedział się od Maundiganda-Klimda.

— I świetnie. — Gialaurys uśmiechnął się z satysfakcją. — Zaraz poinformuję wszystkich, że wracamy na Górę.

Abrigant dzielnie bronił swej koncepcji wioski krytych błękitną dachówką chat, odległej o zaledwie sześćdziesiąt mil, ale Prestimion doskonale wiedział, że głupotą byłoby ściganie kolejnego wytworu wyobraźni. Nie bez smutku zrezygnował z przygody i pozwolił Gialaurysowi zarządzić odwrót.


* * *

Tego wieczoru zatrzymali się na nocleg w lesie. Z wilgotnej ziemi wstawała fioletowa mgła, zmieniając kolor szarych, napływających o zachodzie chmur na fioletowy, zaś nachylające się słońce prześwietliło liście, nadając im magiczną barwę przezroczystej czerwieni. Prestimion długo stał patrząc na zachód, w owo dziwne światło, aż wreszcie słońce znikło za daleką Zamkową Górą i ze wschodu nadbiegła na niego ciemność, zrodzona z dalekiej krainy na wybrzeżu Wielkiego Morza, którego ogromu, był o tym przekonany, nie będzie mu dane ujrzeć.

A jednak ujrzał go zaledwie kilka godzin później, kiedy, gdy tylko zamknął powieki, objawił mu się sen jak żywy, z najdrobniejszymi szczegółami. We śnie tym nie zrezygnowali z pościgu, jechali na wschód, coraz dalej i dalej, i dalej, aż za ostatnią oznakę cywilizacji, osadę Kekkinkork, gdzie wydobywano błękitny morski szpat, użyty w dawnych czasach przez Lorda Pinitora do przyozdobienia murów Bombifale. Tuż za Kekkinkork leżało Wielkie Morze, ukryte za grzbietami klifów, ciągnących się wzdłuż wybrzeża, na północ i południe daleko, jak okiem sięgnął, wspaniałą, pozornie nieskończoną barierą lśniącego, czarnego kamienia, przeszywaną błyszczącymi żyłami białego kwarcu. Było w niej tylko jedno otwarcie, wąska drzazga przejścia, przez które przedzierał się blask poranka i w tym śnie Koronal pobiegł ku niej, zszedł na dół, spotkał oczekującą go falę przyboju, wszedł do różowej, łagodnie falującej wody, stał w oceanie, pokrywającym blisko połowę gigantycznej planety…

Śnił, że stoi na skraju świata.

Gdzieś tam, daleko, było też zachodnie wybrzeże Zimroelu. Nieprawdopodobnie daleko, ukryte za linią horyzontu. Patrzył przed siebie starając się, bezskutecznie, uświadomić sobie ogrom przestrzeni, dzielącej go od drugiego brzegu. Ludzki umysł nie był w stanie jej ogarnąć. Ogarniał tylko wodę, jasnoróżową na piasku, dalej bladozieloną, jeszcze dalej turkusową i wreszcie nasyconą błękitem. Potem była już tylko szarość o odcieniu lazuru, niepostrzeżenie przechodząca w niebo.

Nie był w stanie uwierzyć, że jest gdzieś kres bezkresnego oceanu, choć racjonalna część umysłu podpowiadała mu, że musi być. Daleko, tak daleko, że do dziś nie zbudowano statku mogącego pokonać tę drogę. Przed nim naprawdę był kontynent, Zimroel, a dalej Morze Wewnętrzne, które wydawało mu się takie wielkie, kiedy, dawno temu, płynął z Alaisor do Piliplok, choć w porównaniu z tym oceanem miało rozmiar zaledwie sadzawki, a gdyby podróżować dalej na wschód stanęłoby się wreszcie na brzegu Alhanroelu o tysiącu miast, Alhanroelu z jego Zamkiem, z jego Labiryntem, a on stał właśnie na brzegu Alhanroelu, na jego przeciwległym brzegu, patrzył w kierunku Zimroelu i nie pojmował dzielącej go od niego odległości…

— Prestimionie — rozległ się cichy głos.

Był to głos Thismet.

Obrócił się i zobaczył, jak wychodzi na piasek przez wąskie przejście w czarnych skałach klifu, jak biegnie ku niemu, uśmiecha się, wyciąga ręce. Ubrana była tak jak wtedy, w jego namiocie, stojącym w cichej Dolinie Gloyn, tuż przed ostatnią bitwą wojny domowej. Przybyła wówczas przyznać się do błędu, jaki popełniła zachęcając brata do sięgnięcia po koronę, ofiarować mu siebie, stać się jego narzeczoną, towarzyszką życia: śnieżnobiała suknia, a pod nią nic, tylko jej smukłe, piękne ciało, wokół którego słońce rysowało złote halo.

— Możemy popłynąć na Zimroel, Prestimionie — powiedziała. — Chciałbyś? Tak? To chodź.

Zrzuciła suknię; w jasnym blasku porannego słońca jej ciemne ciało płonęło w swej cudownej nagości niczym gładzony brąz. Patrzył na jej zgrabną, smukłą sylwetkę, przeniesiony w krainę zachwytu, zdumionymi oczami przesunął w dół, na wąskie ramiona, drobne twarde piersi, płaski brzuch i wspaniałe biodra, przechodzące w długie nogi.

Wyciągnął ku niej drżące dłonie… Ujęła je, splotła palce z jego palcami, ale nie przytuliła się do niego, lecz raczej przyciągnęła go do siebie z siłą, której nie mógł, ale i nie chciał się przeciwstawić. Poprowadziła go głębiej, w morze. Woda otoczyła i obmyła ciało Prestimiona, ciepła, kojąca, łono matki z pewnością nie było bardziej komfortowe. Popłynęli na południe, pracując mocno, lecz pewnie. Thismet prowadziła, czarne włosy lśniły w promieniach poranka; płynęli godzinę za godziną, płynęli na kontynent zamykający ocean od przeciwnej strony, a ona tylko odwracała się co chwila, obdarzała go promiennym uśmiechem i zachęcającym gestem małej dłoni.

Prestimion nie czuł zmęczenia. Wiedział, że może tak pływać całe dnie, tygodnie, miesiące.

Ale kiedy znów poszukał wzrokiem Thismet nie zobaczył jej, uświadomił też sobie nagle, że wiele czasu minęło od chwili, gdy widział ją po raz ostatni, że nie pamięta, kiedy to było.

— Thismet! — zawołał. — Thismet, gdzie jesteś!

Nie doczekał się odpowiedzi, słyszał tylko łagodny szum fal i wiedział, że został sam w mocy wielkiego oceanu.


* * *

Rankiem Prestimion nie odezwał się do nikogo ani słowem, umył tylko twarz w przejrzystej wodzie płynącego obok ich obozu strumienia, zjadł kawałek pozostawionego z kolacji, zimnego mięsa, a niedługo potem zlikwidowali obóz i rozpoczęli długi powrót na Zamek. I nikt nie mówił nic o snach, których doświadczył tej nocy oraz o porażce poszukiwań.

3

Nie wybiło jeszcze południe, a już do gabinetu Koronala zdążyło wpaść przynajmniej dziesięciu zabójców z obnażonymi mieczami. Septach Melayn wyeliminował ich wszystkich z właściwą sobie skutecznością. Zazwyczaj przybywali dwójkami i trójkami, choć w ostatniej grupie, tej sprzed pół godziny, było ich aż czterech.

Otrzymali niezapomnianą lekcję fechtunku.

Teraz Septach Melayn siedział z ponurą miną za biurkiem Prestimiona, pochylając się nad najnowszym, grubym plikiem urzędowych dokumentów czekających na jego podpis i czuł przemożną chęć pozbycia się jeszcze kilku napastników. Nie chodziło tylko o utrzymanie formy, choć i to miało znaczenie, ale przede wszystkim o pozostanie przy zdrowych zmysłach. Dawno temu Septach Melayn przysiągł, że będzie służył Prestimionowi we wszystkim, czego ten może od niego zażądać. Nie spodziewał się jednak, że skazuje się na wielotygodniowe uwięzienie w gabinecie Prestimiona na Zamku i wykonywanie jego najbardziej męczących obowiązków, podczas gdy prawdziwy Koronal podróżował po tajemniczych, wschodnich rubieżach nie tylko polując na Dantiryę Sambaila, ale przeżywając przy okazji wspaniałe przygody i podziwiając cuda świata.

Następnym razem, gdy Prestimionowi zachce się wyruszyć na wycieczkę, niech ktoś inny zostanie regentem — pomyślał Septach Melayn. Choćby Gialaurys, albo Navigorn, albo Diuk Miaule z Hither Miaule, albo ktokolwiek — Akbalik, Maundigand-Klimd czy choćby ten nowy chłopak, Dekkeret.

Ktokolwiek. Byleby nie ja, myślał. Mam tego więcej niż dość. Jestem człowiekiem czynu, nie dla mnie biurka i papiery. Byłeś dla mnie niesprawiedliwy, Prestimionie.

Spojrzał na dokument z wierzchu stosu.

Rozporządzenie nr 1278, Rok 1 Pont. Confalume Kor. Lord Prestimion. Mając na uwadze, że rada miasta Morpin Niskie udowodniła ponad wszelką wątpliwość istnienie konieczności przeprowadzenia renowacji kanalizacji miejskiej przebiegającej pomiędzy Drogą Havilbove w centrum Morpin Niskiego dogranie dzielnicy Siminave w mieście Frangior, a rada miasta Frangior uznaje wyżej wspomnianą renowację za niesprzeczną z jej interesami, postanawia się niniejszym, że…

Tak. Postanawiamy. Cokolwiek postanawiamy, postanówmy to niniejszym raz na zawsze. Nawet jeśli chodziło o wylewanie ścieków na główny plac Sipermit, Septacha Melayna to nie obchodziło. Czemu miałoby go obchodzić? Czemu, właściwie, miałoby obchodzić samego Koronala? Ze znudzenia i zmęczenia zaczynał widzieć podwójnie. Nawet nie czytając reszty, niedbale podpisał dokument i odłożył go na bok.

Następny: Rozporządzenie nr 1279, Rok 1 Pont. Confalume’a…

Nie mógł już tego znieść. Wytrzymywał najwyżej pół godziny i musiał robić przerwę, bo wszystko się w nim buntowało.

— Cóż to? — huknął, unosząc wzrok. — Kolejni mordercy? Ha! Czy na świecie nie ma już szacunku dla urzędu?

Tym razem było ich pięciu, wszyscy smukli, o ostrych nosach i ciemnej skórze południowców. Septach Melayn zerwał się zza biurka. Już trzymał rapier, który cały czas miał pod ręką, już wprawiał go w ruch.

— Spójrzcie tylko na siebie! — wykrzyknął z pogardą. — Spójrzcie na swoje brudne buciory! Na te obdarte skórzane kurtki! Całe w tłustych plamach! Nie umiecie się nawet porządnie ubrać na wizytę w Zamku!

Zamachowcy ustawili się półkolem na całą szerokość pokoju. Zacznę od tego pod oknem — pomyślał Septach Melayn — i dalej, po kolei…

— Ha! — krzyknął. — Tak! — Raz, raz, raz: z satysfakcją przebił gardło zabójcy z blizną, który stał pod oknem, zawirował zgrabnie i wbił sztych w brzuch tego z czerwoną bandaną, który był na tyle uprzejmy, że wpadł na trzeciego, wyjątkowego brzydala, zmuszając go do zwrócenia się plecami do Septacha Melayna na dość długo, by cios z boku dosięgnął serca.

— Ach! Tak! Raz! — Raz, dwa, trzy. To było jak taniec, jak dziecinna zabawa. Pozostali dwaj zabójcy próbowali zaatakować jednocześnie, ale Septach Melayn był dla nich za szybki. Wykonał wypad w prawo, wbił pierwszemu ostrze na wysokości pasa, po czym zginając lewe kolano uniknął ataku drugiego napastnika, wyrwał rapier z ciała pierwszego, wydał bojowy okrzyk, obrócił się i…

Przerwało mu pukanie do drzwi i dobiegający z korytarza głos:

— Mój panie! Septachu Melaynie! Panie, czy wszystko jest w porządku?

Niech to. To ten starzec, Nilgir Sumanand, sekretarz i majordomus Prestimiona.

— Oczywiście, że wszystko w porządku — powiedział Septach Melayn. — A cóż myślałeś?

Szybko wrócił za biurko i schował rapier. Poprawił niesforny lok, który opadł mu na twarz. Sięgnął po rozporządzenie nr 1279 i udawał, że uważnie je studiuje.

Nilgir Sumanand zajrzał przez uchylone drzwi.

— Wydawało mi się, że z kimś rozmawiasz, panie, chociaż wiedziałem, że nikogo tu nie ma — rzekł. — Słyszałem też krzyki, albo tak mi się zdawało. I takie dziwne dźwięki, jakby ktoś chodził po pokoju. I szamotaninę. Ale widzę, że jesteś sam. Na miłość Bogini, Septachu Melaynie! Musiałem paść ofiarą swojej wyobraźni.

Nie ty, pomyślał ponuro Septach Melayn, ja. Wyraźnie widział zakrwawione ciała martwych napastników, choć wiedział, że majordomus nie może ich zobaczyć.

— Słyszałeś — powiedział — jak regent uprawia ćwiczenia. Nie przywykłem do siedzącego trybu życia. Wstaję więc co godzinę i ćwiczę, rozumiesz? Żeby nie zardzewieć. Szybka finta, cięcie, małe wprawki nadgarstka, ramienia i oka. Czego sobie życzysz, Nilgirze Sumanandzie?

— Już południe, czas na spotkanie.

— A jakież to spotkanie?

Nilgir Sumanand wyglądał na zaskoczonego.

— Ależ, panie, chodzi o transmutację metali. Trzy dni temu postanowiłeś, że spotkasz się ze specjalistą dzisiaj w południe.

— Ach. Zaiste, postanowiłem. Pamiętam.

Niech to. Niech to, niech to, niech to…

Chodziło o alchemika, który twierdził, że potrafi wytworzyć metal z węgla. Znów piekielne zawracanie głowy, pomyślał, krzywiąc się Septach Melayn. To był pomysł Abriganta, nie Prestimiona. Nie wystarczy pracować za Koronala, trzeba też zajmować się interesami jego brata. Abrigant pojechał z Prestimionem na wschód, a ponieważ nikt nie wiedział, kiedy wrócą, pod ich nieobecność wszystkie dziwne sprawy spadły na barki Septacha Melayna. A ten ostatni brzmiał jak mrzonka — kto słyszał o przemienianiu w cenny metal bezużytecznego węgla? Jednak regent obiecał, że poświęci alchemikowi odrobinę swego cennego czasu.

— Niech wejdzie, Nilgirze Sumanandzie.

Majordomus odsunął się, pozwalając wejść gościowi.

— Chwała wielkiemu panu, Septachowi Melaynowi — powiedział gość uniżenie i wykonał głęboki, choć niezdarny ukłon.

Septach Melayn poczuł niesmak. Przed nim stał Hjort! Tego się nie spodziewał: Hjorta o wielkim brzuchu i szarej skórze, pokrytej naroślami przypominającymi kształtem i rozmiarem rzeczne kamyki, krótkich nóżkach, z błyszczącymi, wyłupiastymi, jakby rybimi oczyma. Septach Melayn nie przepadał za Hjortami. Wiedział, że to źle, że byli obywatelami jak wszyscy inni, w sumie porządnymi i ich paskudny wygląd nie był ich winą. Gdzieś w kosmosie musiała istnieć cała planeta pełna Hjortów i jej mieszkańcy na pewno mieliby Septacha Melayna za coś ohydnego. Mimo to, czuł się w ich towarzystwie źle. Irytowali go. Ten akurat Hjort, ubrany ze szczególnym przepychem w obcisłe, czerwone spodnie, ciemnozielony dublet ze szkarłatną lamówką i rodzaj peleryny z fioletowego pluszu, sprawiał wrażenie, że z dumą podkreśla własną brzydotę. Nie wyglądało na to, by przebywanie w prywatnym gabinecie Lorda Koronala czy w obecności Wysokiego Doradcy Septacha Melayna robiło na nim szczególne wrażenie.

Jako osoba prywatna wysokiego stanu, Septach Melayn mógł dowolnymi uczuciami darzyć przybyszy z innych światów. Ale jako regent Koronala Majipooru wiedział, że musi okazywać szacunek wszystkim obywatelom, czy to Hjortom, Skandarom, Vroonom czy Liimenom, Su-Suherisom, Ghayrogom i innym. Powitał Hjorta — którego imię brzmiało Taihjorklin — i poprosił go, by wyjaśnił szczegóły swych badań, jako że nieobecny Abrigant nie pozostawił mu zbyt wielu informacji.

Hjort klasnął w pulchne dłonie, przywołując dwóch asystentów — należących do jego rasy — toczących sporych rozmiarów wózek, zastawiony przyrządami, tablicami, pergaminami i innymi szpargałami. Wyglądało, że był przygotowany na długą prezentację.

— Musisz zrozumieć, panie, że wszystkie rzeczy nieustannie łączą się i rozdzielają, a jeśli zdoła się zgłębić rytm tych podziałów, można także odtworzyć połączenia. Albowiem niebo daje, a ziemia otrzymuje, gwiazdy dają, a kwiaty otrzymują, ocean daje, a ciało otrzymuje. Mieszanie się i łączenie są częścią wielkiego łańcucha istnienia, harmonii gwiazd i…

— Tak — przerwał Septach Melayn — książę Abrigant wyjaśnił mi już te i inne filozoficzne zagadnienia. Bądź tak dobry i pokaż mi, jak udaje ci się zamienić węgiel w metal.

Szorstkość Septacha Melayna tylko trochę zbiła Hjorta z tropu.

— Mój panie, osiągnęliśmy nasz cel, używając wielu naukowych metod, takich jak kalcynacja, sublimacja, rozpuszczanie, spalanie i łączenie eliksirów. Jestem gotów opowiedzieć szczegółowo o każdej z tych metod, jeśli sobie tego życzysz, mój panie.

Nie słyszał zachęty, ale mówił dalej, prezentując po kolei zawartość wózka.

— Musisz zrozumieć, panie, że wszystkie substancje składają się z metalu i niemetalu w różnych proporcjach. Naszym zadaniem jest zwiększyć zawartość tego pierwszego, zmniejszając zawartość drugiego. Jako katalizatorów używamy zarówno płynów korodujących i płynów palących. Naszymi głównymi odczynnikami są zielony witriol, siarka, siarczek arsenu i różne aktywne sole, zwłaszcza sal hepatica i salmiak, choć istnieje wiele innych. Pierwszym krokiem, mój panie, jest kalcynacja, czyli pozbawienie materii substancji lotnych. Po niej następuje rozpuszczanie, czyli działanie destylatów naszych substancji aktywnych na substancje suche, po którym indukujemy rozdzielenie i następnie połączenie, polegające na…

— Pokaż mi metal wyprodukowany w tym procesie, jeśli łaska — powiedział Septach Melayn wcale grzecznie.

— Ach. — Podobna do balonu membrana na gardle Taihjorklina nadęła się niepokojąco. — Oczywiście. Metal. Oto on, mój panie.

Hjort odwrócił się, podniósł z wózka delikatny kawałek jasnego drutu, cienkiego jak włos i nie dłuższego od palca i pokazał go Septachowi Melaynowi teatralnym gestem.

Regent obejrzał go chłodno.

— Spodziewałem się przynajmniej sztaby.

— Sztaby pojawią się w swoim czasie, mój panie.

— Ale obecnie to wszystko, czym dysponujesz?

— To, co tutaj mam, to niemałe osiągnięcie, wasza miłość. Ale proces jest dopiero rozpoczęty. Poznaliśmy jego ogólne zasady, jesteśmy gotowi kontynuować. Potrzebujemy wiele sprzętu, by móc rozpocząć produkcję na dużą skalę. Konieczne są choćby piece, destylatory, sublimatoria, spalarki, tygle, zlewki, ekstraktory refluksacyjne…

— I wszystko to, jak rozumiem będzie kosztowało dużo pieniędzy?

— Konieczne będzie znaczne dofinansowanie, to fakt. Ale nie ma wątpliwości, że odniesiemy sukces. W końcu będziemy wytwarzać potrzebne ilości metalu z podstawowych substancji tak, jak rośliny wytwarzają substancje odżywcze z powietrza, wody i gleby. Albowiem wszystko jest jednym i jedno jest wszystkim, i jeśli nie ma się jednego, wtedy wszystko jest niczym, ale z odpowiednią wiedzą największe staje się najmniejszym i najmarniejsze urasta do wielkości, i osiągnięcie wszystkiego staje w zasięgu ręki. Posiadamy substancję, która umożliwia wszystko. Substancja ta, zapewniam cię, mój panie, jest niczym innym jak suchą wodą, której przez tyle czasu szukało tak wielu, a którą ja sam wreszcie…

— Sucha woda?

— Ona właśnie. Wielokrotna destylacja zwyczajnej wody, sześćset, siedemset destylacji usuwa wilgotność, o ile do substratu w odpowiednich momentach procesu dodawane są szczególne, niezmiernie suche substancje. Pozwól, że zaprezentuję, mój panie.

Taihjorklin sięgnął za siebie i podniósł z wózka zlewkę.

— Proszę, wasza miłość, oto sucha woda. Ta świetlista, biała substancja, podobna do soli.

— Masz na myśli ten łuskowaty osad na ściance zlewki?

— Nie inaczej. To czysty żywioł, esencja suchości zamknięta w materii. Z podobnych składników tworzy się eliksir transmutacji, przezroczysty, lśniąco czerwony, który…

— Tak. Dziękuję ci — powiedział Septach Melayn.

— Mój panie?

— Przekażę szczegóły dzisiejszego spotkania Koronalowi, kiedy tylko powróci. Jedno jest wszystkim, powiem mu. Wszystko jest jednym. Jesteś mistrzem kalcynacji i spalania, a tajemnica suchej wody jest dla ciebie dziecinną igraszką. Z odpowiednim dofinansowaniem jesteś w stanie z piasków Majipooru wydobyć nieskończony zapas cennych metali. Czy dobrze zrozumiałem, mości Taihjorklinie? Doskonale. Sporządzę więc raport, a Koronal podejmie odpowiednią decyzję.

— Mój panie… Dopiero zacząłem wyjaśniać…

— Dziękuję, mości Taihjorklinie. Skontaktujemy się z tobą.

Wezwał Nilgira Sumananda. Hjorta i jego asystentów wyprowadzono z pokoju.

Phi, pomyślał Septach Melayn, kiedy wyszli. Jedno jest wszystkim! Wszystko jest jednym!

Olbrzymia liczba czarodziejów, egzorcystów, geomantów, haruspików, taumaturgów, zaklinaczy i wszelkiego rodzaju handlarzy przesądami, którzy rozprzestrzenili się po świecie od czasów jego dzieciństwa, wydawała się Septachowi Melaynowi wystarczająco nieciekawa. Ale okazało się, że jeden transmutator metali mógł wymyślić więcej bzdur niż wszyscy oni razem wzięci.

Ale to był problem Prestimiona — kiedy tylko, o ile w ogóle, raczy wrócić z wyprawy na wschód. On i Abrigant mogli sobie zatrudniać tysiące transmutatorów tygodniowo, jeśli tylko mieli taki kaprys. To nie jest problem Septacha Melayna.

Jego problem polegał na tym, że regencja powoli doprowadzała go do szaleństwa. Może zabicie jeszcze kilku morderców pomoże mu się uspokoić? Sięgnął po rapier. Spojrzał spode łba na nową grupę napastników, która wdarła się do gabinetu.

— Cóż to, sześciu naraz? Wasza bezczelność nie zna granic, psy! Pozwólcie jednak, że dam wam krótką lekcję fechtunku. Patrzcie! To nazywa się kalcynacją! Oto spalanie i sublimacja! Ha! Mój rapier pokryty jest suchą wodą! Jego bezlitosne ostrze przemienia jedno we wszystko i wszystko w jedno. Raz! Transmutuję cię! Raz! Raz! Raz!


* * *

Plan na popołudnie był napięty. Na początek spotkanie z Volgazem Sarem, oficjalnym delegatem Pontifexa w Zamku. Był to pogodny mężczyzna w średnim wieku, o jasnej skórze i zdrowym wyglądzie, sprawiający wrażenie zachwyconego, że wyrwał się z ponurych głębi Labiryntu, gdzie całe dotychczasowe życie spędził w służbie Pontifexowi. Pochodził z Sippulgar, słonecznego miasta złotych budynków, położonego na dalekim wybrzeżu Aruachozji i, jak wielu południowców, miał lekki, przyjemny sposób bycia, który podobał się Septachowi Melaynowi. Dzisiaj jednak Vologaz Sar wydawał się zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością Lorda Prestimiona na Zamku. Wyraził niezrozumienie faktu, że nowy Koronal spędza tak wiele czasu w podróżach, a tak mało w stolicy.

— Jak rozumiem, tym razem Lord Prestimion podążył na wschód — powiedział. — To raczej niespotykane. Koronal może chcieć pokazać się swoim poddanym, ale komuż może pokazać się na wschodzie?

Pili łagodne, niebieskie wino z południa, które rzadko eksportowano do innych prowincji. Niezwykle miło ze strony Volgaza Sara, że zdecydował się przynieść tak wspaniały podarek, pomyślał Septach Melayn. Delegat Pontifexa był w każdy calu człowiekiem z klasą i gustem. Widać to było choćby w jego stroju. Vologaz Sar odziany był znakomicie, w długą, niezwykle białą, bawełnianą szatę, wyszywaną w abstrakcyjne wzory w stylu okolic Stoienzar, narzuconą na tunikę z ciemnofioletowego jedwabiu, oraz pończochy w jaśniejszym odcieniu fioletu. Z ramion zwisała mu czarna, aksamitna opończa. Wiszący na jego piersi złoty znak Labiryntu, oznaka przynależności do Pontyfikatu, ozdobiony był trzema maleńkimi szmaragdami niezwykle ciemnej barwy. Septach Melayn uznał ten strój za wielce gustowny. Podobne przywiązanie do detali zawsze budziło jego podziw.

Napełnił kielichy i rzekł, ostrożnie dobierając słowa:

— Podróż na wschód nie jest częścią oficjalnej procesji. Koronala wezwały sprawy wielkiej wagi.

Delegat Pontifexa ponuro skinął głową.

— Ach, rozumiem.

Jakże mógłby rozumieć? Oczywiście, Vologaz Sar był zbyt dobrze wychowany, by nie zmienić tematu. Po krótkiej pauzie powiedział:

— A gdy wróci, cóż wtedy? Czy czekają go inne ważne sprawy, inna podróż?

— Nic mi o tym nie wiadomo. Czy Pontifex jest poważnie zaniepokojony częstą nieobecnością Lorda Prestimiona?

— Poważnie zaniepokojony? — powtórzył spokojnie Vologaz Sar. — Ależ nie, „poważne zaniepokojenie” to niezbyt szczęśliwy termin.

— A więc…?

Na chwilę zapadła cisza. Septach Melayn siedział nieruchomo i z uśmiechem czekał, aż delegat jego wysokości przejdzie do rzeczy.

Po chwili przemówił, tonem łagodnym, ale zauważalnie poważniejszym:

— Czy kwestia wizyty Lorda Prestimiona w Labiryncie celem złożenia hołdu jego imperialnej wysokości została już omówiona?

— Tak, wizyta znajduje się w naszych planach.

— Wolno mi spytać, czy znana jest przybliżona data?

— Póki co, nie — odparł Septach Melayn.

— Ach, rozumiem. — Vologaz Sar w zamyśleniu pociągnął łyk wina. — Jest wieloletnią tradycją, że nowo mianowany Koronal odwiedza Pontifexa stosunkowo szybko, celem otrzymania formalnego błogosławieństwa i przedstawienia planów legislacyjnych, jeśli takowe posiada. Może fakt ten został przeoczony, w końcu tak dawno nie mieliśmy zmian pośród Potęg Świata. — Jego ton stał się jeszcze poważniejszy, ale zmiana ta była niemal niezauważalna, wciąż mówił lekko i serdecznie. — Pontifex jest, bądź co bądź, zwierzchnim monarchą i nominalnym ojcem Koronala. Jak dowiedziałem się od Diuka Oljebbina, Confalume wspominał ostatnio, że miał raczej sporadyczny kontakt z Lordem Prestimionem.

Septach Melayn powoli zaczynał rozumieć.

— Czy można rzec, że jego wysokość jest niezadowolony?

— To byłyby zbyt mocne słowa. Jednak jest niewątpliwie zdumiony. Darzy Lorda Prestimiona afektem, jak rozumiesz. Nie muszę chyba wspominać, że gdy sam był Koronalem, myślał o nim wręcz jak o własnym synu. Teraz zaś jest całkowicie pominięty — abstrahując od kwestii konstytucyjnych, to sprawa zwykłej uprzejmości, nieprawdaż?

Bardzo miło powiedziane. Septach Melayn czuł jednak, że wkraczają w rejony poważnej dyplomacji. Znowu nalał wina.

— Zapewniam, że nieuprzejmość nigdy nie była naszym celem. U progu swojego panowania Koronal musiał uporać się z pewnymi nader trudnymi sprawami. Uznał, że należy zrobić to natychmiast, a dopiero potem pozwolić sobie na przyjemność odwiedzenia swego ojca, Pontifexa.

— Sprawy te są tak trudne, że postanowił nie przedstawiać ich Pontifexowi? Jak oczywiście wiesz, powinni rządzić wspólnie. — To było, ponad wszelką wątpliwość, upomnienie, choć wyrażone nader uprzejmie.

— Nie jest w mojej mocy cokolwiek tutaj wyjaśnić — powiedział Septach Melayn, ostrożnie odpowiadając uprzejmością na uprzejmość, jednak czuł, że rozgrywa się tu walka na najwyższym poziomie. — To sprawa między Lordem Prestimionem a Pontifexem. Jego wysokość, mam nadzieję, ma się dobrze?

— Dość dobrze, owszem. Jak na kogoś w jego wieku ma ogromnie dużo energii. Myślę, że Lord Prestimion może spodziewać się długich lat rządów jako Koronal, nim zasiądzie w Labiryncie.

— Koronal będzie uradowany tą informacją. Darzy jego wysokość najszczerszą miłością.

Zmiana pozycji Volgaza Sara zasugerowała, że poruszać będzie najważniejsze kwestie, choć słodki ton jego głosu nie zmienił się ani o jotę.

— W najgłębszym zaufaniu wyznam ci, Septachu Melaynie, że ostatnimi czasy Pontifex był w dość ponurym nastroju. Nie wiem, jaka jest przyczyna, on sam nie umie tego wyjaśnić. Przemierza sektor imperialny Labiryntu, wyglądając na zagubionego, jakby nigdy wcześniej tam nie był. Źle sypia. Ponoć ożywia się wielce na wieść, że ma gości, jednak na ich widok okazuje wyraźne rozczarowanie, jak gdyby wciąż czekał na kogoś, kto nigdy nie przybędzie. Nie próbuję powiedzieć, że na pewno chodzi o Prestimiona. To tylko domysły. Ciężko sądzić, że Pontifex spodziewa się Koronala bez uprzedniej zapowiedzi. Może po prostu przygnębiła go przeprowadzka z Zamku do Labiryntu. Po czterdziestu latach bycia Koronalem, życia w jasnym, wspaniałym Zamku w otoczeniu szlachty i dworu, nagłe przenosiny do ciemnych głębi Labiryntu… Niejeden Koronal zniósł to ciężko. A Confalume, zawsze taki energiczny, towarzyski. .. Ogromnie zmienił się przez tych parę miesięcy.

— Wizyta Lorda Prestimiona mogłaby go więc rozweselić?

— Ponad wszelką wątpliwość — rzekł Vologaz Sar.

Septach Melayn nalał resztę niebieskiego wina i wraz z gościem wznieśli uprzejmy toast.

Wizyta dobiegała końca. Można było uznać ją za udaną, jednak uprzejmość Volgaza Sara nie pozostawiła miejsca na domysły. Prestimion unikał Confalume’a. Od wstąpienia na tron rządził, jak gdyby był monarchą absolutnym, a Confalume zdawał sobie z tego sprawę i był niezadowolony. A teraz rozkazał — tak, tylko tego słowa można użyć, rozkazał — by Prestimion niezwłocznie przybył do Labiryntu i ugiął kolano przed zwierzchnim monarchą, jak tego wymagał obyczaj.

Prestimion nie będzie tym zachwycony. Septach Melayn wiedział, że Confalume był jedyną osobą na świecie, której Koronal wolał unikać.

Septach Melayn doskonale rozumiał — i zrozumie to też Prestimion — co działo się w głowie Pontifexa. Fakt, że Prestimion z premedytacją unikał wypełniania ceremonialnych obowiązków w Labiryncie był sprawą drugorzędną. Gośćmi, na których Confalume wciąż nieświadomie czekał i których nieobecność powodowała jego cierpienie, byli Thismet i Korsibar, dzieci z jego krwi, potomkowie, o których istnieniu nie miał już pojęcia. Ich nieobecność bolała Pontifexa tak, jak boli amputowana kończyna.

Szczególne to było cierpienie i na pewno ścisnęłoby się serce Prestimiona, gdyby się o nim dowiedział. Obecny Koronal nie spowodował śmierci Korsibara i Thismet w wojnie domowej, był to los, który sami sobie zgotowali, ale ponad wszelką wątpliwość to Prestimion wykradł Confalume’owi wspomnienia o zmarłych dzieciach. Była to kradzież, która samemu Prestimionowi musi wydawać się potworna i właśnie to poczucie winy sprawiło, że unikał smutnego, starego człowieka, jakim stał się teraz Confalume.

Nic nie można na to poradzić, pomyślał Septach Melayn. Wszystkie czyny mają konsekwencje, których nie można unikać w nieskończoność. Prestimion musi żyć ze świadomością tego, co spowodował. Nie mógł wiecznie unikać Labiryntu. Confalume był Pontifexem, a Prestimion Koronalem i najwyższy czas, by wypełnić rytuały związane z ich relacjami.

— Przekażę wszystko, co zostało tu powiedziane Lordowi Prestimionowi zaraz po jego powrocie — powiedział Septach Melayn, odprowadzając delegata Pontyfikatu do drzwi.

— Jego wysokość będzie wdzięczny.

— Ja zaś wdzięczny będę jego delegatowi — odrzekł Septach Melayn — jeśli podzieli się ze mną jedną informacją.

Vologaz Sar wyglądał na zbitego z tropu, jeśli nie lekko zaniepokojonego.

— Jaką informacją?

Septach Melayn uśmiechnął się. Na sprawach wielkiej wagi można skupiać się tylko przez jakiś czas. Postanowił, że jak najszybciej zatrze napięcie związane z tym spotkaniem.

— Jak brzmi nazwisko kupca — powiedział — który sprzedał materiał na tak wspaniałą szatę.


* * *

W planie na popołudnie miał jeszcze dwa spotkania, później był wolny.

Najpierw miał przybyć Akbalik, którego Prestimion, tuż przed wyjazdem mianował specjalnym wysłannikiem do odległego Zimroelu, pragnąc mieć w Ni-moya lojalnego człowieka, który wypatrywałby niepokojących zachowań zwolenników Dantiryi Sambaila. Akbalik był gotów wyruszyć w podróż. Miał stawić się w gabinecie Koronala, by Septach Melayn, jako regent, mógł podpisać jego dokumenty.

Ku zaskoczeniu Septacha, Akbalik przyprowadził ze sobą nowego rycerza kandydata Dekkereta, dużego, krzepkiego chłopaka, którego Prestimion odkrył podczas swojej podróży do Normork. Widać było, że to pierwsza wizyta Dekkereta w apartamentach władcy, gdyż rozglądał się po wspaniałym pokoju z nieskrywanym podziwem, oglądał palisandrowe biurko, wielkie okno z widokiem na niebo i inkrustacje z rzadkiego drewna, tworzące na podłodze symbol rozbłysku gwiazd.

Septach Melayn rzucił Akbalikowi pytające spojrzenie. Nikt go nie poinformował, że przybędzie też Dekkeret. Wskazując na swojego towarzysza, Akbalik powiedział:

— Pomyślałem, że zabiorę go ze sobą na Zimroel. Jak sądzisz, czy Koronal miałby coś przeciwko temu?

Septach Melayn odparł złośliwie:

— Ach, więc tak szybko się zaprzyjaźniliście?

Akbalik nie wyglądał na rozbawionego.

— Nic z tych rzeczy, Septachu Melaynie, i dobrze o tym wiesz.

— O co więc chodzi? Czyżby ten chłopak już potrzebował wakacji? Dopiero rozpoczął szkolenie.

— I to właśnie byłaby część jego szkolenia — odparł Akbalik. — Zapytał mnie, czy może mi towarzyszyć i sądzę, że mogłoby mu to dobrze zrobić. Jak wiesz, młody kandydat powinien poznać świat poza Górą Zamkową. Doświadczyć podróży przez ocean, poczuć, jak ogromny jest nasz Majipoor. Zobaczyć miejsce tak spektakularne, jak Ni-moya. I popatrzeć, jak machina rządowa radzi sobie z tak olbrzymimi odległościami.

Odwracając się do Dekkereta, Septach Melayn powiedział:

— Olbrzymie odległości, tak. Czy zdajesz sobie sprawę, chłopcze, że nie będzie cię przez dziewięć miesięcy, może nawet przez rok? Uważasz, że twoje szkolenie może tyle czekać?

— Lord Prestimion powiedział w Normork, że moje szkolenie powinno być przyspieszone. Taka podróż na pewno uczyni je szybszym, panie.

— Tak, zapewne tak. — Septach Melayn wzruszył ramionami. Czy Prestimionowi będzie przeszkadzało, jeśli chłopak zniknie na rok na Zimroelu? A skąd niby miał to wiedzieć? Tysięczny raz przeklął Prestimiona za zrzucenie na niego odpowiedzialności. Cóż, Prestimion sam uczynił go regentem, niech więc tak będzie, zrobi, co uważa za słuszne. Czemu zatrzymywać chłopaka tutaj? Jeśli pojedzie, będzie zawracał głowę Akbalikowi, nie jemu. Poza tym Akbalik miał rację: młody człowiek powinien dowiedzieć się czegoś o prawdziwym świecie.

Dekkeret patrzył na niego podejrzliwie. Septach Melayn uznał, że w jego pytającym, pełnym woli działania spojrzeniu było coś uroczo niewinnego. Pamiętał czasy, kiedy sam był chętny do działania. To było dawno temu, zanim postanowił skryć się za maską wytwornego lekkoducha, która teraz przestała być maską, a stała się istotą jego osoby. Patrząc na tego chłopaka dostrzegał powagę i siłę, które zobaczył w nim Prestimion.

Niech będzie, pomyślał. Niech jedzie na Zimroel.

— Doskonale. Twoje dokumenty są już gotowe, Akbaliku. Dopiszę tu tylko imię rycerza kandydata Dekkereta, i złożę parafę.

Już zazdrościł temu chłopakowi. Wyrwać się z Zamku, wyruszyć w dalekie rejony królestwa, uciec choć na chwilę od politykowania i napełnić płuca świeżym powietrzem odległej krainy!

Zerknął na Dekkereta i powiedział:

— Jeśli łaska, pozwól, że udzielę ci drobnej rady. Jeśli nie będziesz zbyt zajęty w Ni-moya, powinieneś wybrać się z Akbalikiem na północ, na bagna Khyntoru, i zapolować na stitmoje. Słyszałeś o stitmojach, prawda, chłopcze?

— Widziałem ich futra.

— Noszenie etoli z futra stitmoja to nie całkiem to samo, co spojrzenie temu zwierzęciu prosto w oczy. O ile mi wiadomo, stitmoj jest najbardziej niebezpiecznym stworem świata. Piękna bestia: gęste futro, płonące ślepia. Sam na nie kiedyś polowałem, kiedy wybraliśmy się z Prestimionem na Zimroel. Wynajmuje się zawodowych myśliwych w Ni-moya i wyrusza daleko na północ, na bagna. To zimne, pokryte śniegiem miejsce, niepodobne do niczego, co kiedykolwiek widziałeś, pełne mglistych lasów i dzikich jezior pod niebem jak żelazny talerz. Tropi się tam watahę stitmojów, a to wcale nie jest łatwe, znaleźć białe zwierzęta na białym śniegu, i podchodzi się do nich bliziutko, z puginałem w jednej ręce i maczetą w drugiej…

Oczy chłopca aż błyszczały z podekscytowania, choć Akbalik sprawiał wrażenie mniej zachwyconego.

— Obawiałeś się, że jadąc ze mną Dekkeret zaniedba szkolenie. A teraz nagle chcesz, by biegał po Khyntorze i uganiał się w śniegu za stitmojami. Och, przyjacielu, nigdy nie umiałeś na długo zachować powagi!

Septach Melayn poczerwieniał. Zrozumiał, że stracił panowanie nad sobą.

— To również będzie częścią jego szkolenia — rzucił urażonym tonem i przybił swoją pieczęć pod dokumentami Akbalika. — Życzę wam obu udanej podróży. I, Akbaliku, wypuść go na tydzień do Khyntoru — dodał, kiedy wychodzili. — Cóż złego mogłoby się stać?


* * *

Książę Serithorn z Samivole był ostatnią osobą, z którą Septach musiał się tego dnia spotkać, a później mógł udać się do sali treningowej we wschodnim skrzydle na codzienny, popołudniowy trening szermierczy z jednym z oficerów gwardii. Codziennie ćwiczył inną bronią — rapierem, dwuręcznym mieczem, szablą z koszem, krótkim mieczem z Narabalu, palcatem, ketherońską piką — i z nowym przeciwnikiem, ponieważ tak szybko uczył się ruchów innych szermierzy, że więcej niż dwa, trzy sparingi z tą samą osobą nudziły go. Tego dnia jego przeciwnikiem miał być nowy, młody gwardzista z Tumbrax, imieniem Mardileek, ponoć dobry w szabli, zarekomendowany przez samego diuka Sparlisesa. Najpierw jednak trzeba było zmierzyć się z Serithornem.

Książę umówił się na audiencję u Septacha Melayna zaledwie dziś rano. Normalnie niemożliwym było załatwić widzenie z regentem w tak krótkim czasie, jednak dla Serithorna, największego spośród arystokracji Zamku, robiono wyjątek od tej reguły, podobnie jak od wszystkich innych. Poza tym, Septach Melayn, jak wszyscy, uważał Serithorna za osobę przyjemną i ciekawą. Nieistotne było, że po długich deliberacjach poparł w wojnie domowej stronę Korsibara. Ciężko było długo chować urazę wobec Serithorna. A wojna nie była już nawet kwestią zamierzchłej historii, gdyż w ogóle do historii nie należała.

Zazwyczaj Serithorn spóźniał się na spotkania. Dziś jednak, z jakiegoś powodu, przybył punktualnie. Ciekawe czemu, zastanawiał się Septach Melayn. Serithorn ubrany był prosto i bez ostentacji, w rdzawą pelerynę narzuconą na ciemnofioletową tunikę i proste skórzane buty obrębione futrem. Najbogatszy obywatel Majipooru nie potrzebował obnosić się ze swym bogactwem. Może ktoś inny wybrałby krzykliwy kapelusz z szerokim rondem, z ozdobami z metalu i piór tiruvyna, ale książę Serithorn nosił dziwną, sztywną, żółtą czapkę, wysoką i kwadratową, którą założyć mógłby liimeński handlarz kiełbaskami. Zdjął ją właśnie i rzucił na biurko Koronala takim gestem, jakby znajdował się we własnym salonie.

— Jak rozumiem, przed chwilą był tu mój bratanek. Wspaniały chłopak z tego Akbalika. Duma rodziny. Słyszałem, że Prestimion wysyła go na Zimroel. Zastanawiam się, po co?

— Przypuszczam, że pragnie dowiedzieć się, jak miejscowa ludność zareagowała na wieść o nowym Koronalu. Zgodzisz się chyba, że to dobry pomysł, by Prestimion miał dostęp do najnowszych informacji o tamtejszych nastrojach.

— Tak, zapewne tak jest — i, wskazując gruby plik dokumentów na biurku, Serithorn dodał: — Ciężko pracujesz jak na takiego lekkoducha, prawda? Przedzieranie się przez te wszystkie papiery! Jestem pod wrażeniem twojej nowo nabytej pracowitości, Septachu Melaynie.

— Niezasłużony komplement, książę Serithornie. Te dokumenty wciąż wymagają mojej uwagi.

— Ale im ją poświęcisz, jestem pewien! To godne podziwu, Septachu Melaynie! Ja sam, jak doskonale wiesz, jestem jak ty człowiekiem lekkiego ducha, a jednak widzę cię bohatersko zmagającego się z obowiązkami regenta dzień po dniu, podczas gdy ja nie umiem poświęcić się poważnym sprawom dłużej niż trzy minuty. Moje gratulacje są najszczersze.

Septach Melayn potrząsnął głową.

— Sądzę, że mnie przeceniasz. Siebie zaś nie doceniasz. Są na świecie ludzie głupi, ukrywający swoją głupotę pod płaszczykiem powagi czy chełpliwości. Ty jednak jesteś człowiekiem głębokim, udającym lekkoducha. I masz ogromny wpływ na królestwo. Przypadkiem wiem, że to ty zasugerowałeś Lordowi Confalume’owi wybór Prestimiona na swego następcę.

— Ja? Mylisz się, przyjacielu. Confalume odkrył zalety Prestimiona bez mojej pomocy, ja tylko udzieliłem swego poparcia, gdy zapytał mnie o zdanie. — Serithorn uniósł brew. Na usta wpełznął mu lekki uśmiech. — Człowiek głęboki, mówisz? Schlebia mi ta opinia, schlebia ogromnie. Szkoda, że to nieprawda. Może ty, przyjacielu, skrywasz głębię, bardzo to możliwe. Ja jednak jestem lekkoduchem do szpiku kości. Zawsze taki byłem, zawsze będę.

Duże, jasne oczy Serithorna przewiercały Septacha Melayna na wskroś, zaprzeczając wszystkiemu, co właśnie powiedział. W tym człowieku kryją się nieprzebrane pokłady chytrości, pomyślał Septach Melayn.

Nie podjął jednak wyzwania. Z przymilnym śmieszkiem odparł:

— Wygląda na to, że obaj przeceniamy się wzajemnie. Mówisz, że jesteś lekkoduchem do szpiku kości? Doskonale: przyjmuję twoją opinię o samym sobie. Co się zaś tyczy mnie, proponuję przyjąć, że jestem tylko beztroskim kpiarzem, leniwym i wesoło usposobionym, nadmiernie kochającym drogie jedwabie, perły i dobre wino, którego jedynymi zaletami są pewna sprawność w fechtunku i głęboka lojalność wobec przyjaciół. Czy co do tego też możemy być zgodni? Możemy się tak umówić, Serithornie?

— Tak jest. Jesteśmy z tej samej gliny, Septachu Melaynie. Dwóch pustych kpiarzy. Masz więc moje najgłębsze współczucie, że Prestimion zmusił cię do zmagania z tymi biurokratycznymi bzdurami. Masz zbyt radosnego i beztroskiego ducha do tej roboty.

— To prawda. Na czas kolejnej podróży Koronala, ja pojadę z nim, a ty możesz być regentem.

— Ja? Ależ powołuję się na naszą umowę! Nie jestem ani trochę zdatniejszy do siedzenia za biurkiem od ciebie. Nie, niech to stanowisko obejmie stateczniejszy obywatel. Gdybym chciał wykonywać ciężką pracę Koronala, dużo wcześniej zapewniłbym sobie idące z nią w parze chwałę i zaszczyty. Jednak ani przez chwilę nie pragnąłem korony, Septachu, a powodem tego jest właśnie ta góra papierów na twoim biurku.

Septach Melayn wiedział, że Serithorn mówił teraz całkowicie poważnie. Na pewno nie był tak niefrasobliwy, jak udawał, ale zawsze zadowalała go możliwość robienia, co mu się żywnie podobało i znajdowania blisko tronu, ale nigdy na nim. W jego żyłach płynęła krew wielu królów, nikt nie miał od niego lepszego pochodzenia, choć samo to nie mogło uczynić Koronalem. Co innego inteligencja i spryt, a tego Serithorn miał pod dostatkiem. Był w każdym calu królewski, poza jedną cechą: głębokim, z serca płynącym pragnieniem, by nie dźwigać brzemienia władzy.

Prestimion, który słyszał tę historię od swojej matki, opowiadał, że dziesiątki lat temu Lord Prankipin wprost zaproponował Serithornowi sukcesję, gdy sam obejmował urząd Pontifexa, lecz książę miał odrzec: „Nie, oddaj tę robotę księciu Confalume’owi”. Ta historia mogła być prawdą. Nie było innego powodu, dla którego Serithorn nie zasiadł na tronie. A teraz, tyle lat później, Confalume jest Pontifexem po długich i wspaniałych rządach, a Serithorn nigdy nie był nikim więcej, jak tylko osobą prywatną, mile widzianą w kręgach władzy, lecz władzy całkowicie pozbawioną; wesołym, serdecznym człowiekiem, którego gładka twarz i łagodny styl bycia sprawiały, że wyglądał na dwadzieścia, trzydzieści lat młodszego, niż był w istocie.

— No cóż — powiedział po chwili Septach Melayn. — Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, zdradzisz mi może, czy twoja wizyta ma jakiś szczególny powód? Czy jest czysto towarzyska?

— Twoje towarzystwo jest nader przyjemne, Septachu. Przyszedłem jednak w interesach. — Serithorn zmarszczył brew, a jego głos stał się poważniejszy. — Czy byłbyś tak uprzejmy i wyjaśnił mi, w największym choćby skrócie, co dzieje się ostatnio pomiędzy Prestimionem i prokuratorem Ni-moya?

Septach Melayn poczuł, jak napięły się jego mięśnie. Tak bezpośrednio zadane pytanie w niczym nie przypominało typowego dla Serithorna, beztroskiego podejścia. Należało działać ostrożnie.

— Sądzę — powiedział — że najlepiej będzie, jeśli porozmawiasz o tym z Prestimionem osobiście.

— To właśnie bym zrobił, gdyby nie to, że go tu zabrakło. Postanowił wyruszyć w niekończącą się podróż po wschodnich rubieżach, nieprawdaż? A ty zajmujesz teraz jego miejsce. Septachu Melaynie, nie chcę sprawiać problemów, wręcz przeciwnie, chciałbym pomóc. Brakuje mi jednak podstawowych informacji, potrzebnych do właściwej oceny tego kryzysu — o ile „kryzys” jest w ogóle właściwym określeniem obecnej sytuacji. Chodzą wszakże słuchy, że podczas tygodnia koronacyjnego Dantirya Sambail z jakichś przyczyn był uwięziony w tunelach Sangamora.

— Mógłbym temu oficjalnie zaprzeczyć.

— Mógłbyś, ale nie kłopocz się. Słyszałem tę historię od Navigorna, który mówił, że Prestimion powierzył mu dozór nad prokuratorem. Sam był tym faktem zaskoczony, podobnie jak my wszyscy. Czy możemy więc zgodzić się, że faktem jest, iż Prestimion przetrzymywał Dantiryę Sambaila w podziemiu podczas koronacji, a także po niej? Zapewne mając ku temu dobry i słuszny powód, o który chwilowo nie pytam?

— Można tak przyjąć, Serithornie.

— Dobrze. Zauważ, że mówiłem w czasie przeszłym. Prokurator jest teraz na wolności, prawda?

— Naprawdę chciałbym, żebyś skierował te wszystkie pytania do Prestimiona — powiedział Septach Melayn niepewnie.

— Nie wątpię, że chciałbyś. Proszę cię, przestań odpowiadać ciosem na cios, to nie pojedynek. Faktem jest, że Dantirya Sambail uciekł, a Prestimion wraz z Gialaurysem, Abrigantem i sporym oddziałem wojska błądzi gdzieś pomiędzy Zamkiem i Wielkim Morzem, licząc, że znów go pochwyci. Wiem o wszystkim, Septachu Melaynie. Nie ma sensu zaprzeczać. Teraz zapomnij, proszę, że pytałem o szczegóły niezgody pomiędzy Prestimionem i prokuratorem. Powiedz tylko, że ta niezgoda ma miejsce. Że w gruncie rzeczy ci dwaj są zajadłymi wrogami. Mam rację?

— Tak — powiedział Septach Melayn, kiwając głową i wzdychając — masz rację.

— Dziękuję. — Serithorn wyciągnął ze zwojów płaszcza kartkę papieru. — Jeśli Prestimion jeszcze o tym nie wie, sądzę, że powinieneś go poinformować, że szuka w niewłaściwym miejscu.

— A szuka? — spytał Septach Melayn, na chwilkę szeroko otwierając oczy ze zdumienia.

Serithorn uśmiechnął się.

— Jak wiesz, mam w swoim posiadaniu dość rozległe włości. Nieustannie otrzymuję sprawozdania od zarządców moich ziem w różnych częściach świata. To akurat przyszło od niejakiego Haigina Harthy, z miasta Bailemoona w prowincji Balimoleronda. Opisuje wyjątkowo dziwne zdarzenie. Ponoć grupa obcych — Haigin Hartha nie pisze, jak liczna — została przyłapana na kłusowaniu na gambilaki na moich ziemiach pod Bailemoona. Kiedy mój łowczy ich upomniał, jeden z kłusowników oświadczył, że mięso potrzebne było Dantiryi Sambailowi, prokuratorowi Ni-moya, który odbywa wielki objazd tych ziem. Na to inny kłusownik… Czy cię nudzę, Septachu Melaynie?

— Bynajmniej.

— Sprawiałeś wrażenie nieobecnego.

— Myślałem.

— Ach. Wracając: inny kłusownik uderzył wtedy tego pierwszego w twarz, oświadczył mojemu łowczemu, że historia o prokuratorze była całkowicie zmyślona i że najlepiej będzie, jeżeli łowczy natychmiast wymaże ją z pamięci. Twierdził, że polowali wyłącznie na własny użytek. Zaproponował mojemu człowiekowi pięćdziesiąt koron, a ponieważ wszystko wskazywało na to, że alternatywą jest natychmiastowa utrata życia, łowczy pieniądze przyjął, a kłusownicy odjechali ze zwierzyną. Nieco później, Haigin Hartha — jak zapewne pamiętasz, mój zarządca w Bailemoonie — usłyszał od znajomego, że owego ranka na przedmieściach widziano kogoś bardzo podobnego do Dantiryi Sambaila, podróżującego z grupą ludzi. Tenże znajomy mojego zarządcy zastanawiał się, czy spodziewana jest oficjalna wizyta prokuratora w naszej posiadłości. Jak rozumiesz, Haigin Hartha mocno zaniepokoił się tą perspektywą. A w chwilę później pojawił się łowczy i opowiedział mu historię o kłusownikach i łapówce. Co sądzisz o tym wszystkim, Septachu Melaynie?

— Wydaje mi się to dość jasne. Zastanawia mnie jednak ten kłusownik, który uderzył swojego towarzysza. Był może wysoki i szczupły, z kanciastą twarzą i paskudnymi oczami mordercy?

— Mówisz o przybocznym prokuratora? Wyjątkowo nieciekawy typ.

— Tak, Mandralisca. Zapewne podróżuje z Dantiryą Sambailem. Czy ta historia ma ciąg dalszy?

— Nie. Haigin Hartha kończy sprawozdanie zapewnieniem, że prokurator nie zapowiadał żadnej wizyty i pyta, czy powinien się jej spodziewać. Oczywiście nie powinien. Czemu właściwie prokurator Ni-moya miałby odbywać wielki objazd po prowincji Balimoleronda, czy jakiejkolwiek części Alhanroelu?

— Wielki objazd to niewątpliwie błędna nazwa. Sądzę, że po prostu przejeżdża przez Balimolerondę w drodze na Zimroel.

— Z więzienia w Zamku? — łagodnie spytał Serithorn. — Jak rozumiem, jest zbiegłym więźniem?

— Wolałbym, gdybyś wstrzymał się z użyciem słów „więzienie” i „zbieg”, póki nie porozmawiasz z Prestimionem. Ale przyznam, że tak, Koronal faktycznie stara się ustalić miejsce pobytu Dantiryi Sambaila. A jako że Bailemoona znajduje się, o ile mi wiadomo, na południe od Góry Zamkowej, Prestimion nic nie znajdzie na wschodzie. W jego imieniu dziękuję ci za tę nader użyteczną informację.

— Naprawdę chciałbym pomóc.

— I pomogłeś. Dopilnuję, żeby Koronal dowiedział się o wszystkim jak najszybciej. — Septach Melayn wstał, przeciągnął się i powiedział: — Mam nadzieję, że wybaczysz mi, jeśli wyglądam na zmęczonego. Miałem ciężki dzień. Czy jest coś jeszcze, co chciałbyś omówić?

— Nie sądzę.

— W takim razie udam się na salę treningową, żeby odreagować całodzienny stres, wyżywając się na niewinnym gwardziście z Tumbrax.

— Doskonały pomysł. Sam zmierzam w tym kierunku, mogę ci towarzyszyć?

Wyszli razem. Serithorn, uroczy jak zawsze, dzielił się z Septachem Melaynem najświeższymi ploteczkami, gdy przemierzali labirynt Wewnętrznego Zamku, mijając budowle tak starożytne, jak balkony Vildivara, wieżę Lorda Arioka i warownię Stiamota, aż doszli do Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodów, prowadzących do zewnętrznych rejonów eklektycznych zabudowań Zamku.

Dotarli w pobliże porażająco brzydkiej budowli z czarnego kamienia, którą Prankipin postawił we wczesnych dniach swojego panowania, by służyła za siedzibę Ministerstwa Skarbu. Tam Septach Melayn dostrzegł, że z przeciwnego kierunku zbliżała się intrygująco niedobrana para: wysoka, uderzająco atrakcyjna, ciemnowłosa kobieta w towarzystwie niższego, tęgiego mężczyzny, ubranego w lśniącą od cekinów i groteskowo wyszukanych brokatów szatę, wyglądającą jak błyszcząca parodia strojów dworskich. Jego widok też był uderzający, ale z zupełnie innych powodów, był bowiem wyjątkowo brzydki, a wzrok najmocniej przyciągała precyzyjnie ufryzowana góra siwych włosów nad szerokim czołem.

Septach Melayn rozpoznał ich natychmiast. Był to finansista Simbilon Khayf, niewątpliwie idący mataczyć w Skarbcu, i jego córka, Varaile. Septach widział ich ostatni raz parę miesięcy wcześniej, w wielkiej posiadłości Simbilona Khayfa w Stee, kiedy przebrany w surowy strój kupiecki, ze złotymi włosami schowanymi pod brązową peruką i sztuczną brodą, odgrywał rolę wiejskiego idioty, by pomóc Prestimionowi w rozwiązaniu zagadki szaleńca, który podając się za Koronala terroryzował ruch rzeczny w mieście. Dzisiaj ubrany był dużo lepiej, jak przystało na Wysokiego Doradcę Królestwa. Jednak po długim, męczącym dniu ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, była konfrontacja z prostackim, wulgarnym wręcz Simbilonem Khayfem.

— Czy moglibyśmy tu skręcić? — spytał cicho Serithorna.

Za późno. Od Simbilona Khayfa i jego córki dzieliło ich może pięćdziesiąt stóp, gdy bankier ich wypatrzył i już wywrzaskiwał powitania.

— Książę Serithornie! Na wszystkie świętości, książę Serithornie, jak wspaniale cię znowu widzieć! I och! Patrz, Varaile, to Septach Melayn, Wysoki Doradca we własnej osobie! Panowie! Cóż za radość! — Simbilon Khayf podbiegł do nich tak spiesznie, że prawie potknął się o swój brokatowy płaszcz. — Musicie poznać moją córkę, panowie! Jest na Zamku pierwszy raz i obiecałem jej, że zobaczy wielkie rzeczy, ale nie spodziewałem się, że tak szybko natkniemy się na dwóch tak wspaniałych i znaczących panów jak Serithorn z Samivole i Wysoki Doradca Septach Melayn!

Wypchnął Varaile przed siebie. Jej wzrok unosił się wyżej i wyżej, aż napotkał twarz Septacha Melayna. Dziewczyna westchnęła, zaskoczona. Przemówiła cichutko:

— Zdaje mi się, że już się widzieliśmy.

Zapanowała niezręczna cisza.

— To niemożliwe, moja pani. Musiała zajść jakaś pomyłka.

Nie odrywała od niego wzroku. Po chwili uśmiechnęła się.

— Nie sądzę — powiedziała. — Nie. Znam cię, panie.

4

— Staliśmy — powiedział Septach Melayn — tuż obok skarbca Lorda Prankipina, ona, ja, Serithorn i ten jej wdzięczący się tatulek. Oczywiście upierałem się, że nie było możliwości, abyśmy spotkali się już wcześniej. Nic innego nie mogłem zrobić.

— A jak na to zareagowała? — spytał Prestimion.

Znajdowali się w prywatnych apartamentach w wieży Lorda Thrayma. Był to pierwszy dzień Prestimiona po powrocie ze wschodu. Długa i bezowocna podróż bardzo go wyczerpała, a ledwo zdążył się wykąpać i przebrać, już przybiegł do niego Septach Melayn, by opowiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się pod jego nieobecność. A było o czym opowiadać! Najpierw abrigantowy Hjort czarnoksiężnik, który twierdził, że potrafi zamieniać śmieci w metal, później rzekome pojawienie się Dantiryi Sambaila opodal Bailemoony, Confalume, który skarży się, że Koronal go zaniedbuje, a do tego jeszcze historie o społecznych niepokojach i nowych przypadkach szaleństwa w kilku miastach.

Prestimion chciał natychmiast poznać szczegóły tych wszystkich zdarzeń. Jednak Septach Melayn wydawał się pochłonięty epizodem z córką Simbilona Khayfa.

— Wiedziała, że kłamię — mówił. — Tego nie dało się ukryć. Patrzyła mi w oczy, porównywała mój wzrost ze swoim, jasne było, że zastanawia się: „Gdzie widziałam takie oczy, gdzie widziałam mężczyznę tak szczupłego i wysokiego?”. Jeśli wyobraziła sobie perukę i sztuczną brodę, to ma już gotową odpowiedź. Przez moment myślałem, że będzie upierała się przy swoim i nalegała, że już się spotkaliśmy. Ale jej ojciec, który może i jest nieokrzesany, ale na pewno nie głupi, zrozumiał, co się zaraz wydarzy i nie chciał, żeby córka zarzuciła Wysokiemu Radcy kłamstwo, więc zaczął ją zagadywać. Zrozumiała aluzję.

— Ale podejrzewa prawdę i to może narobić kłopotów.

— O, nie tylko podejrzewa — rzucił lekko Septach Melayn. Uśmiechnął się i wykonał teatralny gest obiema dłońmi. Prestimion znał ten ruch aż za dobrze. Oznaczał on, że Septach Melayn zrobił coś po swojemu i prosi o wybaczenie, choć wcale nie żałuje. — Wezwałem ją następnego dnia i opowiedziałem jej wprost całą historię naszej przebieranki.

Prestimionowi opadła szczęka.

— Mówisz poważnie?

— Musiałem. Kobiety takiej jak ona nie można okłamywać, Prestimionie. A już na pewno nie wierzyłaby moim zaprzeczeniom.

— Spodziewam się, że powiedziałeś jej też, kim byli twoi dwaj towarzysze?

— Tak.

— Och, doskonale, Septachu Melaynie! Znakomicie! I ciekawe, co powiedziała, kiedy dowiedziała się, że gościła w salonie Koronala Majipooru, Wysokiego Doradcę i Wielkiego Admirała?

— Westchnęła z zaskoczenia. Mocno poczerwieniała. Sprawiała wrażenie bardzo podekscytowanej. Wydaje mi się, że również lekko rozbawionej i może zadowolonej.

— Rozbawionej, tak? Zadowolonej?! — Prestimion wstał i zaczął chodzić po pokoju. Zatrzymał się przy oknie, wychodzącym na lekki most z lśniącego, różowego agatu, przeznaczony do wyłącznego użytku Koronala i prowadzący nad Dworem Pinitora z królewskich gabinetów do sal ceremonialnych w Zamku Wewnętrznym. — Chciałbym czuć się tak samo. Wyznam ci coś. Septachu Melaynie: nie widzę nic przyjemnego w fakcie, że Simbilon Khayf wie, że myszkowałem po Stee w jakimś operetkowym przebraniu i udawałem tępego sprzedawcę maszyn liczących. Zastanawiam się, jak wykorzysta tę informację.

— Nijak, Prestimionie. Nie ma o tym pojęcia i nigdy się nie dowie.

— Nie?

— Nie. Jego córka obiecała, że dochowa tajemnicy.

— I oczywiście dotrzyma słowa?

— Tak myślę. Dobrze zapłaciłem ze jej milczenie. Ona i Simbilon Khayf zostaną zaproszeni na najbliższe formalne przyjęcie na dworze i oficjalnie ci przedstawieni. Przy tej okazji on zostanie odznaczony Orderem Lorda Havilbove’a lub innym, podobnym zaszczytem bez znaczenia.

Z gardła Prestimiona wyrwał się jakby skrzek, wyrażający niedowierzanie.

— Czy ty mówisz poważnie? Naprawdę chcesz, żebym pozwolił jakiemuś szkaradnemu klaunowi postawić stopę w królewskich komnatach? Pozwolić mu stanąć przed tronem Confalume’a?

— Prestimionie, ja zawsze mówię poważnie… na swój sposób. Zamkniemy jej usta. Koronal i jego przyjaciele wybrali się na mały wypad do Stee i nikt nie musi o tym wiedzieć. Ona dotrzyma swojej części umowy, jeśli ty dotrzymasz swojej. Będziesz siedział na tronie, oni zbliżą się z wielką czcią, zrobią znak gwiazd, uśmiechniesz się, łaskawie przyjmiesz ich hołd i będzie po wszystkim. Simbilon Khayf do końca życia będzie zachwycony, że przyjęto go na dworze.

— Ale jak mogę…

— Posłuchaj mnie, Prestimionie. Uważam tę umowę za sprytną z trzech powodów. Po pierwsze, skoro chcesz ukryć naszą wycieczkę do Stee, to ją w ten sposób ukryjesz. Po drugie, Simbilon Khayf pożycza pieniądze połowie książąt z Zamku i prędzej czy później któryś z nich, pragnąc lepszych warunków lub przedłużenia spłaty, będzie próbował załatwić mu zaproszenie na dwór. I choć masz Simbilona Khayfa za pogardy godnego gbura, przystaniesz na to, bo prośba wyjdzie od kogoś tak wpływowego i użytecznego jak Fisiolo, Belditan czy mój kuzyn Dembitave. A tak, dasz Simbilonowi Khayfowi wstęp na dwór, który i tak by kiedyś otrzymał, ale na korzystnych dla ciebie warunkach.

Prestimion rzucił Septachowi Melaynowi ponure spojrzenie, ale musiał niechętnie przyznać, że argumenty przyjaciela nie były pozbawione logiki, choć cała sprawa wydawała mu się okropna.

— A trzeci powód? Mówiłeś, że są trzy.

— Przecież chcesz znowu zobaczyć Varaile, nieprawdaż? Oto masz szansę. Jeśli będzie mieszkać w Stee, to równie dobrze mogłaby znajdować się miliony mil stąd. Może już nigdy w życiu nie odwiedzisz Stee. Ale jeśli zamieszka w Zamku jako jedna z dam dworu, co możesz jej zaproponować w rozmowie po przyjęciu w sali tronowej…

— Zaczekaj no — powiedział Prestimion. — Troszkę się zagalopowałeś, przyjacielu. Skąd pomysł, że chcę ją znów zobaczyć?

— A nie chcesz? W Stee bardzo ci się spodobała.

— Skąd ten pomysł?

Septach Melayn roześmiał się.

— Nie jestem ślepy, Prestimionie. Ani głuchy. Nie mogłeś oderwać od niej wzroku. Przez pół pokoju było widać, jak na jej widok rozszerzają ci się źrenice.

— To impertynencja, Septachu. Przyznaję, jest atrakcyjną kobietą. Każdy to dostrzeże, nawet ty. Ale żebyś od razu sugerował, że… że ja…

Prestimion zaczął się jąkać.

— Och, Prestimionie! — powiedział Septach Melayn, uśmiechając się do niego ciepło. — Prestimionie, Prestimionie! — W jego oczach był spryt, było zrozumienie, i nie przemawiał jak poddany do monarchy, ani nawet jak Wysoki Doradca do Koronala, lecz używał łagodnego tonu, właściwego rozmowom przyjaciół, którzy niejedną noc wspólnie przegadali.

Prestimion doznał wyrzutów sumienia. Nie mógł ich w żaden sposób odpędzić. Fakt pozostawał faktem, tamtego wieczora w Stee wpatrywał się w Varaile z głęboką fascynacją. Jej piękno wywołało w nim dreszcz aprobaty. Może nawet pożądania.

Śnił o niej. Nie raz.

— Wkraczamy w rejony — powiedział po dłuższej przerwie — gdzie nie jestem pewien znaczenia własnych uczuć. Błagam cię, Septachu Melaynie, odłóż na razie ten temat. Powinniśmy omówić historię Serithorna o Dantiryi Sambailu.

— Navigorn jest w posiadaniu najnowszych informacji na ten temat. Właśnie do nas idzie. Pozwolisz Simbilonowi Khayfowi i jego córce na audiencję? Dałem słowo.

— Tak, Septachu Melaynie! Niech ci będzie. Gdzie się podziewa ten Navigorn!?


* * *

— Najprawdopodobniej znajduje się w tej okolicy — powiedział Navigorn. Przyniósł ze sobą mapę, półkulę z cienkiej, białej porcelany, na której na niebiesko, żółto, różowo, fioletowo, ciemnozielono i brązowo wymalowano szczegóły topografii. Ten rodzaj mapy wyposażony był w podświetlane elementy i tę właśnie funkcję włączył Navigorn.

W dolnej części kontynentu alhanroelskiego pojawiły się ognistoczerwone punkty, połączone jasnozielonymi liniami.

— To Bailemoona, na południe i nieco na wschód od Labiryntu — powiedział, wskazując najjaśniejszą czerwoną kropkę. — Nie ulega wątpliwości, że tam go widziano. Nie tylko ktoś podobny do Dantiryi Sambaila znalazł się w pobliżu ziem Serithorna mniej więcej w czasie, kiedy przyłapano kłusowników, ale i jeden z jego ludzi wyznał, że kradł mięso dla Dantiryi Sambaila.

— Na wschodzie też widziano go wielokrotnie — wspomniał Abrigant. — Był wszędzie. Wszystko to okazało się pułapką, zastawioną przez magów prokuratora, by nas zmylić. Czemu uważasz, że tym razem to nie jest magia?

Navigorn skrzywił się. Prestimion spojrzał prosząco na Maundiganda-Klimda, który powiedział:

— Nie ma wątpliwości, że prokurator przez jakiś czas przebywał na wschodzie. Wierzę, że wieśniacy z okolic Vrambikat widzieli go naprawdę. Jednak większość doniesień, które pchały nas naprzód, była złudzeniem spowodowanym przez zaklęcia i sny, a nie zeznaniami naocznych świadków. Kiedy my goniliśmy za nimi, prokurator wycofał się do centralnego Alhanroelu, a nam pozostało chwytanie stworzonych przez niego mar. Sądzę, że raport z Bailemoony jest autentyczny.

Abrigant nie wyglądał na przekonanego.

— Mówisz nam, że jedne sprawozdania były złudzeniem, a to jest prawdą. Nie masz jednak żadnego dowodu.

Wcześniej przemawiała lewa głowa Su-Suherisa. Teraz prawa powiedziała spokojnie:

— Jestem obdarzony darem podwójnego widzenia. Raport z Bailemoony brzmi dla mnie prawdziwie, więc postanowiłem dać mu wiarę. Nie musisz się ze mną zgadzać.

Abrigant burczał pod nosem, wymyślał jakąś odpowiedź, ale Navigorn, głosem ostrym i wręcz zaczepnym, powiedział:

— Czy mogę kontynuować? — Przeciągnął ręką nad podświetlonymi punktami na mapie. — Jest więcej informacji, mniej lub bardziej wiarygodnych, że widziano go tu, tu i tu. Jak widzicie, porusza się na południe. Nic nie zyska wracając na wschodnie rubieże. Tutaj zaś mamy wyraźną trasę, prowadzącą go na południowe wybrzeże.

— Co to za miasta? — zapytał Abrigant, wskazując na czerwone kropki, wyglądające jak świetliste koraliki nanizane na zielone linie ciągnące na południe.

— Tutaj jest Ketheron — odparł Navigorn — dalej Arvyanda. To Kajith Kabulon, gdzie nigdy nie przestaje padać deszcz. Kiedy przebędzie dżunglę, dostanie się na południowe wybrzeże, a tam ma setkę portów, w których łatwo wsiądzie na statek do Zimroelu.

— Które porty są główne?

— Na południe od tropikalnej puszczy — odpowiedział Navigorn — mamy Sippulgar, o tutaj. Dalej na zachód wzdłuż wybrzeża może dotrzeć do Maximin, Karasat, Gunduby, Slail i Porto Gambieris. — Przemawiał suchym, rozkazującym tonem. Porządnie przygotował się do tego spotkania, może chcąc zadośćuczynić za fakt, że pozwolił Dantiryi Sambailowi uciec. — Poza Sippulgarem, żaden z nich nie ma bezpośredniego połączenia z Zimroelem, ale w każdym z nich oraz w miastach sąsiednich, wzdłuż północnego wybrzeża półwyspu Stoienzar, można wsiąść na łódź, która zaniosłaby go do Stoien, Treymone albo nawet do Alaisor. Tam mógłby załatwić podróż przez morze do Piliploku, a stamtąd rzeką do Ni-moya.

— Nie tak prosto — powiedział Gialaurys. — Jak pamiętasz, objąłem porty od Stoien po Alaisor ścisłym nadzorem. Nie ma mowy, by ktoś tak charakterystyczny jak on, przemknął niezauważony koło najgłupszego nawet celnika. Możemy rozciągnąć blokadę na wschód aż do Sippulgaru. Nawet dalej, jeśli zechcesz, Prestimionie.

Prestimion, uważnie studiujący mapę, odpowiedział nie od razu.

— Tak — odparł po długiej chwili. — Sądzę również, że moglibyśmy ustanowić wojskowe patrole wzdłuż linii zaczynającej się na północ od Bailemoony i ciągnącej się na zachód aż do miasta Stoien.

— Czyli wzdłuż płotu na klorbigany — powiedział Septach Melayn i zaczął się śmiać. — Jakież to odpowiednie do sytuacji! W końcu tym właśnie jest, czyż nie? Paskudny jak klorbigan i pięć razy groźniejszy!

Prestimion i Abrigant również się roześmiali. Gialaurys, zdezorientowany, powiedział:

— Proszę, powiedzcie, o czym wy mówicie?

— Klorbigany — powiedział Prestimion, wciąż chichocząc — to grube, leniwe, niezdarne, kopiące nory zwierzęta z południowocentralnego Alhanroelu, z różowymi nosami i wielkimi, włochatymi łapami. Żywią się korą i korzeniami drzew i tam, skąd pierwotnie pochodzą, jedzą tylko niektóre, nikomu niepotrzebne gatunki. Ale jakieś tysiąc lat temu zaczęły migrować na północ, w rejony, gdzie rolnicy sadzą stajję i glein, i odkryły, że bulwy stajji smakują im nie mniej, niż nam. Nagle więc w centralnym Alhanroelu pojawiło się pół miliona klorbiganów, wykopujących stajje. Farmerzy nie nadążali z zabijaniem tych potworów. Ktokolwiek był wtedy Koronalem, wpadł w końcu na pomysł zbudowania specjalnego płotu przez środek kontynentu. Jest wysoki tylko na kilka stóp, więc każde zwierzę trochę mniej ospałe niż klorbigan przejdzie nad nim z łatwością, ale za to jest wkopany na sześć czy siedem stóp w ziemię i wygląda na to, że skutecznie powstrzymuje je od przekopywania się dołem.

— Lord Kybris. On go zbudował — powiedział Septach Melayn.

— Tak, Kybris — powtórzył Prestimion. — Cóż, teraz my zbudujemy własny płot na klorbigany. Nieprzerwana linia patroli, która złapie Dantiryę Sambaila, jeśli postanowi zawrócić na pół… — przerwał w pół słowa — Navigornie? Navigornie, co ci jest?

Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Wysoki, czarnobrody Navigorn odwrócił się od mapy i kucał z pochyloną głową i rękoma na brzuchu, jakby szarpał nim potworny spazm bólu. Po chwili uniósł głowę i Prestimion zobaczył, że jego rysy zlały się w upiorny grymas. Przerażony Prestimion przyzwał gestem stojących najbliżej Gialaurysa i Septacha Melayna, by mu pomogli. Ale Maundigand-Klimd był szybszy. Su-Suheris podniósł rękę i pochylił obie głowy do siebie. Coś niewidzialnego przepłynęło w powietrzu między nim i Navigornem i po chwili cała dziwaczna sytuacja się skończyła. Navigorn stał prosto jakby nigdy nic, mrugając oczami jak ktoś, kto zapadł niechcący w drzemkę. Twarz miał spokojną.

— Mówiłeś coś, Prestimionie?

— Działo się z tobą coś bardzo dziwnego i pytałem, co ci jest. Wyglądało, jakbyś miał jakiś atak.

— Atak? — Navigorn był zszokowany. — Nie pamiętam nic takiego. — Po chwili jakby coś zrozumiał. — Ach! Czyli to znowu się stało, a ja nic nie wiedziałem!

— Miewasz takie ataki częściej? — spytał Septach Melayn.

— Zdarzyło się więcej niż raz. — Navigorn wyglądał teraz na zakłopotanego. Wstydził się przyznawać do słabości, to było jasne. Mimo to kontynuował: — Nachodzą mnie potworne bóle głowy, które nagle pojawiają się i znikają, a czuję się wtedy, jakby miała mi pęknąć czaszka. Mam też paskudne sny. Bardzo często. Nigdy wcześniej nie miewałem takich snów.

— Opowiesz je nam? — zapytał łagodnie Prestimion.

Delikatną sprawą było prosić kogoś, szczególnie arystokratę i wojownika, by opowiedział swoje sny takiej grupie. Mimo to Navigorn streścił mu je bez wahania.

— Za każdym razem stoję na polu bitwy, na wielkim, błotnistym polu. Ze wszystkich stron umierają ludzie, a pod nogami płyną strumienie krwi. Któż z nas stoczył kiedyś bitwę, mój panie? Któż z nas może ją stoczyć? Przecież to taki spokojny świat. A jednak stoję tam, w zbroi i z bronią, siejąc spustoszenie moim mieczem. Zabijam każdym ciosem. Zabijam obcych, zabijam też przyjaciół, mój panie.

— Zabijasz może mnie? Albo Septacha Melayna?

— Nie, ciebie nie. Nie znam tych ludzi, ale padają pod moimi ciosami. Nie rozpoznaję ich twarzy kiedy się budzę i wspominam mój sen. Ale we śnie wiem, że zabijam drogich przyjaciół i nie daje mi to spokoju. Nie daje mi to spokoju. — Navigorn wzdrygnął się, choć w pokoju było ciepło. — Mówię ci, mój panie, wciąż i wciąż śnię ten sen, czasem przez trzy noce z rzędu, tak że teraz boję się w ogóle zamykać oczy.

— Jak długo to trwa? — spytał Prestimion.

Navigorn odparł, wzruszając ramionami:

— Dni? Tygodnie? Ciężko mi powiedzieć. Czy mógłbym na parę minut wyjść?

Prestimion skinął głową. Navigorn wyszedł z pokoju, zarumieniony i mokry od potu. Prestimion szepnął do Septacha Melayna:

— Słyszałeś? Bitwa, w której zabija przyjaciół. To kolejna rzecz, za którą ponoszę winę.

— Mój panie, to wina Korsibara, nie twoja — powiedział Septach Melayn.

Ale Prestimion tylko potrząsnął głową. Opadły go ponure myśli. Bitwa, w której zginęło tylu ludzi, faktycznie była winą Korsibara. Ale straszne sny Navigorna, jego spazmy bólu, jego zagubienie na długo potem, to wszystko stanowiło część nowego szaleństwa, a kto był za nie odpowiedzialny, jeżeli nie sam Prestimion? To szaleństwo sprowadzili na świat czarownicy na jego żądanie, choć nie wiedział, że takie będą konsekwencje.

Gdy czekali na powrót Navigorna, Abrigant gwałtownie przerwał rozważania Prestimiona.

— Bracie, czy pojedziesz szukać prokuratora na południu?

To pytanie zaskoczyło Prestimiona, gdyż sam właśnie zaczął o tym myśleć. Cóż, on i Abrigant byli jednej krwi, a czasami także jednego umysłu. Wyszczerzył zęby i oparł:

— Sądzę, że mógłbym. Trzeba by to oczywiście przedyskutować przy pełnym składzie Rady. Jego wysokość Pontifex chce, żebym przybył do Labiryntu, i ma słuszność. Skoro więc pojadę tak daleko na południe, prawdopodobnie wyruszę dalej w stronę Stoien z nadzieją, że znajdę…

— Skoro mowa o pełnej Radzie — powiedział Septach Melayn — póki Navigorn nie wrócił, pozwól, Prestimionie, że cię o coś zapytam. Załóżmy, że któryś z członków Rady — Serithorn, dajmy na to, albo mój kuzyn Dembitave — zażąda wyjaśnień, dlaczego Dantirya Sambail jest zbiegiem, którego ścigasz po całym Alhanroelu. Co mu wtedy powiesz?

— Powiem po prostu, że popełnił czyny niezgodne z prawem i skierowane przeciw osobie Koronala.

— I niczego nie będziesz wyjaśniał?

— Przypominam ci, Septachu Melaynie, że on jest Koronalem — powiedział Gialaurys ostro. — Może robić, co mu się podoba.

— Bynajmniej, drogi przyjacielu — zaprotestował Septach Melayn. — Jest królem, tak, ale nie władcą absolutnym, despotą. Podlega zarządzeniom Pontifexa jak my wszyscy i do pewnego stopnia odpowiada przed Radą. Ogłoszenie, że potentat jak Dantirya Sambail jest przestępcą, bez wyjaśnienia tego Radzie — tego nie może zrobić nawet Koronal.

— Wiesz, czemu musi to zrobić — powiedział Gialaurys.

— Tak. Dlatego, że pewien poważny fakt został ukryty przed wszystkimi na świecie, poza piątką tu obecnych i nieobecnym Teotasem — tu Septach Melayn skinął głową Maundigandowi-Klimdowi i Abrigantowi, którzy prawdę o wydarzeniu pod Granią Thegomar poznali później. — Ale im dłużej próbujemy skrywać nasz sekret, tym głębiej brniemy w matactwa, wykręty i zwykłe kłamstwa.

— W porządku, Septachu Melaynie — powiedział Prestimion. — Nie mam gotowych odpowiedzi na twoje pytania, wiem tylko, że jeśli Rada będzie zbytnio naciskać w kwestii tajemniczej zbrodni Dantiryi Sambaila, ucieknę w matactwa i wykręty. Być może nawet skłamię. Ale nie podoba mi się to bardziej, niż tobie. Navigorn wraca, skończmy ten temat.

Kiedy Navigorn stanął w drzwiach, Abrigant powiedział:

— Jeszcze jedno, bracie. Jeśli wyruszysz na południe do Aruachozji, chciałbym, jeśli tylko pozwolisz, towarzyszyć ci przez część drogi.

— Tylko część?

— Jest pewne miejsce, nazywa się Skakkenoir, rozmawialiśmy o nim niedawno. Można pozyskiwać użyteczne metale z łodyg i liści roślin tam rosnących. Znajduje się na południu, gdzieś na wschód od Aruachozji, może nawet na wschód od Vrist. Kiedy będziesz polował na Dantiryę Sambaila na południu, ja poszukałbym Skakkenoir.

Rozbawiony Prestimion rzekł:

— Widzę, że nic nie sprawi, że porzucisz swoje poszukiwania. Ale wiedz, że metalonośne rośliny Skakkenoir są mrzonką, Abrigancie.

— Skąd wiesz, bracie? Pozwól mi pojechać i się przekonać.

Prestimion znów się uśmiechnął. Abrigant był nieprzejednany.

— Porozmawiamy o tym później, w porządku, Abrigancie? Teraz nie pora na to. Navigornie, czujesz się już lepiej? Proszę, napij się wina. Ukoi twoją duszę. Wracając do tematu: Pontifex Confalume przypomniał mi, że już dawno powinienem był odwiedzić go w jego nowym domu, i w związku z tym…


* * *

Tego wieczoru, gdy jedli kolację we dwóch w apartamentach Koronala, Septach Melayn zapytał Prestimiona:

— Widzę, jak zmagasz się z naszym wielkim sekretem i wiem, ile cię to kosztuje. Jak zamierzasz się z tym uporać, Prestimionie?

Siedzieli naprzeciwko siebie w prywatnej jadalni Prestimiona, podwyższonym, siedmiokątnym pokoju, oddzielonym od otoczenia siedmioma stopniami z bali czarnego dębu i ozdobionym wiekowymi tapiseriami przedstawiającymi sceny polowań, wykonanymi z kolorowego jedwabiu przeplatanego złotymi i srebrnymi nićmi.

— Gdybym znał odpowiedź — odparł Prestimion — powiedziałbym ci dziś po południu.

Septach Melayn przez moment wpatrywał się w prawie nietkniętego pieczonego kaspoka, spoczywającego na jego talerzu. Był to rzadki przysmak, ryba z północnych rzek, o mięsie słodkim jak leśne owoce. Wziął łyk wina, po czym zaraz wypił więcej.

— Mówiłeś mi, że chciałeś wyleczyć świat z bólu wymazując wspomnienia o wojnie. Chciałeś dać każdemu szansę, by zaczął od nowa. Bardzo to piękne. Ale to szaleństwo, które wydaje się nasz świat ogarniać…

— Nie spodziewałem się tego. Nigdy nie zdecydowałbym się na czar zapomnienia, gdybym mógł przewidzieć, co się wydarzy. Wiesz o tym, Septachu Melaynie.

— Oczywiście, że wiem. Myślisz, że cię obwiniam?

— Tak to wygląda.

— Bynajmniej. Jest dokładnie odwrotnie. To już się stało, a ty próbujesz przyjąć za to odpowiedzialność i widzę, jak to na ciebie działa. Powiem więc jeszcze raz: co się stało, to się nie odstanie. Przestań marnować siły na poczucie winy i zajmij się wyzwaniami, które przed nami stoją. Inaczej zrobisz sobie krzywdę. Kiedy Navigorn dostał tego ataku…

— Posłuchaj mnie — powiedział Prestimion. — Jestem odpowiedzialny za to szaleństwo. I odpowiadam za wszystko, co stało się od czasu mojej koronacji i co wydarzy się za moich rządów. Jestem Koronalem, a to oznacza, przede wszystkim, dźwiganie ciężaru odpowiedzialności za losy świata. Jestem gotów.

Septach Melayn próbował coś powiedzieć, ale Prestimion nie dopuścił go do głosu.

— Nie. Wysłuchaj mnie. Czy myślisz, że spodziewałem się, że noszenie korony to tylko Wielkie Procesje, wspaniałe bankiety i siedzenie w pełnych przepychu pokojach Zamku, wśród zabytkowych draperii i rzeźb? Kiedy pod Granią Thegomar zadecydowałem o wymazaniu ze świata wspomnień o wojnie, była to decyzja pospieszna i teraz rozumiem, że mogłem popełnić błąd. Tym niemniej była to moja decyzja, którą podjąłem nie bez powodu i która wciąż nie wydaje mi się całkiem błędna. Czy brzmię jak ktoś dręczony wyrzutami sumienia?

— Sam użyłeś dzisiaj podobnego określenia. Pamiętasz? „To kolejna rzecz, za którą ponoszę winę”.

— Chwilowy kaprys, nic więcej.

— Chyba nie tak chwilowy. I nie tylko kaprys, Prestimionie. Nie muszę być magiem, by czytać w twoim umyśle. Każda nowa informacja o szaleństwie przeszywa cię bólem.

— A nawet jeśli, czy warto psuć dobrą kolację przypominaniem mi o tym? Ból z czasem mija. Tego kaspoka przywieźli dzisiaj kurierzy z brzegów Sintalmondu, byśmy mogli się nim delektować, a ty pozwalasz mu się zmarnować, męcząc mnie tym gadaniem. Jedz, Septachu Melaynie. Pij. Zapewniam cię, jestem gotów żyć pomimo możliwego dyskomfortu spowodowanego konsekwencjami mojej decyzji pod Granią Thegomar.

— W porządku. Pozwól mi więc przejść do rzeczy. Skoro musisz żyć w bólu, czemu decydujesz się znosić go samotnie?

Prestimion patrzył na niego, nie rozumiejąc.

— O czym ty mówisz? Jak to samotnie? Mam ciebie. Mam Gialaurysa. Mam mądrość i pociechę płynącą z obu głów Maundiganda-Klimda. Mam dwóch braci. Mam…

— Thismet nie zmartwychwstanie, Prestimionie.

Odważne słowa Septacha Melayna były dla Prestimiona jak policzek.

— Co? — zapytał po chwili. — Czy i ciebie dopadło szaleństwo, że mówisz takie kretynizmy? Tak, Thismet jest martwa i martwa pozostanie. Ale…

— Zamierzasz spędzić resztę życia w żałobie po niej?

— Nikt poza tobą, Septachu Melaynie, nie odważyłby się tak do mnie mówić.

— Znasz mnie dobrze. — Nie było ucieczki przed świdrującym spojrzeniem błękitnych oczu Septacha Melayna. — Żyjesz w straszliwej samotności, Prestimionie. Był taki czas, na krótko przed Granią Thegomar, kiedy byłeś pełen życia, radosny, jakbyś nagle odzyskał brakujący fragment samego siebie. Tym fragmentem była Thismet. Wszyscy widzieliśmy, że zatriumfujemy w tej bitwie, bo byłeś naszym wodzem i otaczała cię jakby aura niezwyciężoności. I tak się stało, jednak w chwili zwycięstwa Thismet została zabita i nic już nie było dla ciebie takie samo.

— Nie mówisz mi nic, czego sam bym nie…

Koronal czy nie, Septach Melayn wszedł mu w słowo.

— Pozwól mi skończyć, Prestimionie. Thismet umarła i był to dla ciebie koniec świata. Krążyłeś po polu bitwy jakbyś to ty przegrał wojnę. Wezwałeś do wymazania pamięci, jakbyś próbował ukryć mroczne okoliczności objęcia przez ciebie władzy, lecz kto by ci się podówczas sprzeciwił? W dzień twojej koronacji znalazłem cię rozpaczającego w Sali Hendighaila i powiedziałeś mi wtedy rzeczy, w które nie uwierzyłby nikt, gdybym nawet próbował to powtarzać. Mówiłeś, że bycie królem nic dla ciebie nie znaczy, poza latami pracy bez cienia radości i oczekiwaniem w Labiryncie na śmierć. Przypisuję tę rozpacz stracie Thismet.

— A jeśli nawet, to co?

— Musisz wypędzić Thismet ze swojego umysłu, Prestimionie! Na Boginię, człowieku, nie rozumiesz, że pora się od niej uwolnić? Może i będziesz ją zawsze kochał, ale miłość do ducha to ulotna pociecha. Potrzebujesz żywej małżonki, która będzie z tobą dzielić chwałę rządzenia, kiedy wszystko układa się pomyślnie i służyć ci wsparciem w mroku złych czasów.

Blada skóra Septacha Melayna była zarumieniona z podniecenia własnymi słowami. Prestimion wpatrywał się w niego, zszokowany. To była bezczelność. Septach Melayn był wyjątkowo uprzywilejowanym przyjacielem, tylko on mógł tak się odzywać. Ale to, co mówił teraz, zakrawało na nadużycie wszelkich przywilejów. Powstrzymując się z niemałym wysiłkiem, Prestimion zapytał:

— I przypuszczam, że masz upatrzoną kandydatkę na to stanowisko?

— Tak się składa. To Varaile ze Stee.

— Varaile?

— Kochasz ją, Prestimionie! Proszę, nie zaprzeczaj. To jasne jak słońce.

— Spotkałem ją tylko raz, zaledwie przez godzinę, kiedy występowałem pod innym imieniem i miałem doklejone wąsy.

— Potrzeba było nie więcej niż pięciu sekund, żeby między wami zaiskrzyło. Wbiła się w twoje serce jak topór i skrzesała iskry, które rozświetliły cały pokój.

— Uważasz, że mam serce z metalu, skoro topór krzesze o nie iskry? A może jestem z kamienia?

— Nie ma wątpliwości: ona jest dla ciebie, ty dla niej.

Zaprzeczenia na nic by się nie przydały, Prestimion był jednak oburzony, że ktokolwiek, nawet Septach Melayn, tak wdziera się w jego prywatność. Wziął ze stołu karafkę z winem i długo się jej przyglądał, zanim napełnił kielichy. W końcu powiedział:

— To, co proponujesz, jest niemożliwe. Varaile pochodzi z ludu, Septachu Melaynie, a jej ojciec jest nieokrzesany i gburowaty.

— Nie poślubiasz jej ojca. Co się tyczy jej samej, Koronalowie nie raz poślubiali kobiety z ludu. Jeśli chcesz, poszukam przykładów w annałach. Zresztą wszyscy arystokraci pochodzą z ludu, wystarczy odpowiednio daleko sięgnąć. Bez urazy, Prestimionie, ale czy twoja książęca rodzina z Muldemar nie pochodzi od farmerów i winiarzy?

— To było wieki temu, na długo przed rządami Stiamota, Septachu Melaynie. Kiedy rozpoczęła się budowa tego Zamku, już byliśmy szlachtą.

— Więc zmusisz się i podniesiesz Simbilona Khayfa do godności diuka lub para. Nie będzie, jak sądzę, pierwszym odstręczającym lichwiarzem, którego spotka ten zaszczyt. W ten zaś sposób będziesz mógł uczynić jego córkę królową.

Prestimion z trudem powstrzymał się, by nie wyrzucić Septacha Melayna z pokoju. Szukał w sobie spokoju, znalazł go w końcu i powiedział:

— Zaskakujesz mnie, przyjacielu. Przyznaję, że w chwili obecnej rozpaczanie po Thismet byłoby głupie, a Koronal powinien mieć małżonkę. Ale czy naprawdę chcesz, bym poślubił kobietę, którą widziałem tak krótko? Zapomnijmy o kwestii urodzenia, ale chcę ci przypomnieć, że jesteśmy sobie zupełnie obcy.

— To można łatwo naprawić. Ona jest już na Zamku. W przyszłym tygodniu stanie przed tobą na audiencji. Jak już mówiłem, jeśli poprosisz ją, by dołączyła do dam dworu, nie będzie mogła odmówić. A wtedy będziecie mieli wiele okazji, by…

Gniew, którym przed chwilą Prestimion mógł wybuchnąć, zamienił się w śmiech.

— Ach, wszystko już rozumiem! Bardzo sprytnie wymyśliłeś, żeby zaproponować im audiencję.

— To było konieczne, by zapewnić sobie jej milczenie, w przeciwnym razie Simbilon Khayf wiedziałby, kim byli trzej kupcy, którzy odwiedzili go w Stee.

— Tak twierdzisz. Zastanawiam się, czy nie dało się tego załatwić prościej. W każdym razie, Septachu Melaynie, skończmy z tym. Chcę, żebyś wiedział, że chwilowo daleki jestem od myślenia o małżeństwie. Czy to jasne?

— Proszę cię tylko, byś wykorzystał tę szansę, aby lepiej ją poznać. Czy to tak wiele?

— Widzę, że naprawdę ci zależy.

— Owszem.

— W takim razie, zrobię to dla ciebie, Septachu Melaynie. Ale nie podsycaj w niej fałszywej nadziei. Może ci nie wiem jak zależeć, ale nie zamierzam się teraz żenić. Jeśli tak pragniesz, by na Zamku odbył się ślub, możesz sam ją brać.

— Jeśli ty jej nie poślubisz — rzucił beztrosko Septach Melayn — to tak właśnie zrobię.

5

Było zwyczajem Lorda Confalume’a, a przed nim Lorda Prankipina, by w drugi dzień gwiazdy każdego miesiąca udzielać oficjalnych audiencji. Tego dnia prominenci królestwa przybywali przed oblicze Koronala, który zaszczycał ich chwilą lub dwiema swej uwagi. Prestimion, choć uważał ten zwyczaj za niedorzeczny, a wręcz niesmaczny, rozumiał, jak użyteczny był on w tworzeniu więzów, które ułatwiały rządzenie. Chwila spędzona przed obliczeniem Koronala pozostawała w pamięci obywatela na całe życie, sprawiając, że czuł się w jakiś sposób związany z wielkością i potęgą władcy. Wzbogacało go to, przepełniało wdzięcznością i czyniło na zawsze lojalnym.

Było to zaledwie trzecie oficjalne przyjęcie, na które Prestimion znalazł czas od chwili wstąpienia na tron. Jako ważna część politycznego przedstawienia, wydarzenie to wymagało dokładnego przygotowania i wielu prób. Między innymi Prestimion zmuszony był poprzedniego wieczora spędzić godzinę czy dwie z szambelanem Zeldorem Luuwidem na zapamiętywaniu jakiejś pochlebnej informacji o każdym z zaproszonych. Później, w sam dzień audiencji, przynajmniej godzina potrzebna była na przywdzianie odpowiedniego stroju. Musiał wyglądać aż do przesady królewsko. Oznaczało to nie tylko strój w tradycyjnych odcieniach zieleni i złota, kolorów, które jak świat szeroki symbolizowały urząd i potęgę Koronala. Konieczne też były wyszukane dodatki: futrzane opończe, jedwabne chusty, sztywne, szerokie epolety, różne diademy i klejnoty, falbany i falbanki, i lamówki. Wszystko to zakładano na niego i zdejmowano, aż wreszcie osiągnięto właściwy poziom wspaniałości.

Tego dnia podstawę jego stroju stanowił luźny dublet z wysokim stanem uszyty ze złotego aksamitu, rozcięty z przodu i z tyłu tak, by ukazywać założoną pod spód zieloną, jedwabną koszulę. Szerokie rękawy dubletu były podobnie rozcinane aż do łokcia, opinały jego przedramiona i kończyły się w nadgarstkach wykładanymi mankietami z czarnej koronki, częściowo ukrytymi pod zgrabnymi rękawiczkami z karmazynowej skóry. Wykonane z tej samej skóry buty także były wywinięte i ukazywały zielone, jedwabne pończochy.

Problemem okazały się buty, których grube podeszwy dodawały Prestimionowi dwa cale wzrostu. Koronal już dawno pogodził się z faktem, że był niższy od wielu mężczyzn i wcale mu to nie przeszkadzało. Właściwie nie zwracał na to uwagi. Poczuł się dotknięty, że dodaje mu się wzrostu specjalnymi butami i poprosił o normalną parę. Po piętnastu minutach okazało się jednak, że w jego garderobie nie było niepodwyższonych butów, pasujących kolorem do reszty stroju, co oznaczało, że musiałby ubierać się od nowa w dublet w innym odcieniu złota. Wywołało to w nim wybuch gniewu, gdyż na przebranie się było za późno, musiał więc założyć buty na grubej podeszwie, choć sprawiały, że czuł się dziwacznie, patrząc na świat ze znacznie podwyższonej perspektywy.

Na skroni miał wielką koronę rozbłysku gwiazd Lorda Confalume’a, groteskowo skomplikowane połączenie szmaragdów, rubinów, fioletowych dinibów i wycyzelowanych metali, która z siłą grzmotu ogłaszała światu, że ten, kto ją nosi, jest prawowitym władcą królestwa. Na jego piersi spoczywał złoty medalion, który otrzymał od Confalume’a w dzień koronacji, zdobiony pośrodku odciskiem sygnetu Lorda Stiamota. Mówiło się, że to współczesna reprodukcja medalionu, który nosili dawni Koronalowie. Była to nieprawda. Sam Prestimion, wraz z Septachem Melaynem i zapomnianym księciem Korsibarem, wymyślił historię o medalionie i wspólnie zaprojektowali przekonująco wyglądającą „reprodukcję” rzekomo dawno zagubionego oryginału, którą wręczyli Confalume’owi na obchodach jego czterdziestej rocznicy panowania. Teraz przeszedł on na Prestimiona i można się było spodziewać, że będzie przekazywany z Koronala na Koronala przez stulecia. Za kilkaset lat za niepodważalny fakt uzna się, że na wpół legendarny Lord Stiamot nosił dokładnie ten sam ponad wszelką wątpliwość medalion eon wcześniej. Tak oto, myślał Prestimion, rodzą się wielkie tradycje.

Lord Confalume wyposażył salę tronową w trójnogi, kadzielnice i maszyny astrologiczne swoich nadwornych magów. Nie uczynił tak dlatego, że przyrządy te odgrywały jakąkolwiek rolę w dworskim ceremoniale, lecz po prostu z tej przyczyny, że na starość lubił się nimi otaczać. Prestimion był jednak mniej zabobonny niż Confalume. Na chłodno rozumując, zdawał sobie sprawę z wartości i zastosowań magii we współczesnym świecie, ale nigdy nie potrafił zaakceptować faktu, że lud tak fascynował się zwykłym zabobonem i szarlatanerią.

Z tego powodu rozkazał usunąć wszystkie przyrządy Confalume’a z sali tronowej. Pozwalał magowi lub dwóm na obecność przy audiencjach, ale tylko po to, by zaspokoić potrzebę ludu. Jeśli lud chciał wierzyć, że Prestimion rządzi nie tylko z łaski Pani, ale też z pomocą demonów, duchów czy jakichkolwiek ponadnaturalnych sił, które akurat poważano w Majipoorze, nie zamierzał temu zaprzeczać.

Maundigand-Klimd był tego dnia dyżurnym magiem — Su-Suheris zawsze był przydatny, bo wzbudzał podziw — i, na specjalną prośbę Septacha Melayna, obecnych było również dwóch geomantów z Tidias, ubranych w wysokie hełmy z mosiądzu i lśniące metalicznie szaty. Swego czasu Lord Confalume sprowadził ich do Zamku wraz z wielką grupą innych przedstawicieli tej profesji i jakimś sposobem wciąż tu pozostawali i opłacano ich z publicznej kasy, choć nie pełnili żadnej funkcji w administracji nowego Koronala. Podobno tych dwóch poskarżyło się na swoją bezczynność Septachowi Melaynowi, który sam pochodził z Tidias. Skutkiem tego stali teraz po obu bokach Maundiganda-Klimda jak ubrane w mosiężne hełmy imponujące symbole ponadnaturalnych sił, które na Majipoorze współistniały z widzialnym światem. Nie pozwolono im jednak wypowiadać inkantacji, malować niewidzialnych linii mocy na podłodze ani spalać kolorowych proszków o magicznych właściwościach. Byli zaledwie dekoracją, jak kiście kamieni księżycowych, turmalinów, ametystów i szafirów, które Lord Confalume, mimo astronomicznych kosztów, nakazał umieścić na ogromnym złoconych przyporach sufitu, kiedy budowano tę salę.

— Wasza wysokość — powiedział majordomus Nilgir Sumanand — pora na audiencję.

Faktycznie. Prestimion, czując się fatalnie w butach o grubej podeszwie, opuścił gotowalnię i ruszył korytarzami starożytnego Zamku o niezliczonych pomieszczeniach, który odziedziczył po swoich poprzednikach. Wiedział, że kiedyś, gdy przyjdzie jego czas, sam pozostawi swój ślad na Zamku Koronala. W końcu do tradycji należało, by każdy władca coś dodał lub zmienił.

Na przykład ciąg niewielkich pomieszczeń pomiędzy gotowalnią a salą tronową Lorda Confalume’a sprawiał wrażenie, że źle wykorzystano przeznaczoną nań przestrzeń. Prestimion planował usunąć je wszystkie i wybudować obok tronowej wielką salę sądową, imponującą rozmiarami i splendorem, z kryształowymi kandelabrami i oknami z matowego szkła. Surowa, lecz majestatyczna kaplica, umieszczona opodal, by Koronal mógł oddawać się osobistej refleksji, również była warta przemyślenia. Obecna kaplica była małym, nieciekawym pokojem pozbawionym zalet architektonicznych, zbudowanym jakby na odczepnego. A poza rdzeniem Zamku, może obok wieży strażniczej, którą wybudował Lord Arioc dawno temu, Prestimion chciał wznieść muzeum historii Majipooru, archiwum, które zawierałoby pamiątki długiej przeszłości świata i gdzie przyszli Koronalowie mogliby poznawać osiągnięcia swoich poprzedników i kontemplować swoje własne plany. Ale to wszystko należało do przyszłości. Jego panowanie dopiero się rozpoczęło.

Bez uśmiechu, nie spoglądając na boki, idąc sztywno, żeby nie potknąć się w swoich kłopotliwych butach, z powagą pochylając głowę, gdy jego poddani witali go znakami gwiazd, Prestimion wkroczył do sali tronowej i wszedł po licznych schodach na mahoniowy piedestał, na którym ustawiony był tron.

Powaga. To był klucz. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak pustą farsą był w rzeczywistości ten spektakl. Jego nadrzędnym i być może jedynym celem było zadziwić łatwowiernych. A jednak, mimo swojej inteligencji, wyrafinowania i odrobiny lekceważenia, której miał nadzieję nigdy nie stracić, Prestimion sam był bardziej niż trochę zadziwiony. Wiedział, że Koronal musi wierzyć w farsę, którą odgrywa, inaczej nigdy nie uwierzą w nią ludzie.

Był przekonany, że ta wiara w wielkość i potęgę Lorda Koronala, zakorzeniona w tej właśnie pompie, tym pokazie szat, tronów i koron, miała wiele wspólnego ze spokojem i dobrobytem, którymi ten ogromny świat cieszył się przez trzynaście tysięcy lat, odkąd przybyli tu pierwsi ludzie. Koronal uosabiał nadzieje, lęki i pragnienia całego świata. Wszystko to zostało teraz powierzone Prestimionowi z Muldemar, który aż za dobrze wiedział, że jest tylko zwykłym śmiertelnikiem, ale musiał zachowywać się, jakby był czymś znacznie większym. Jeśli dla publicznego dobra musiał zakładać wyszukane, zielone i złote szaty i z poważną miną siedzieć na olbrzymim, lśniącym bloku czarnego opalu przecinanego żyłkami krwiście czerwonego rubinu, niech i tak będzie. Odegra swoją rolę tak, jak powinien.

Po jego lewej stronie stał szambelan Zeldor Luudwid, tuż obok stolika, na którym ułożone były odznaczenia przeznaczone do przyznania tego dnia. Nieco dalej stał Maundigand-Klimd, mający po bokach dwóch geomantów z Tidias. Z prawej strony tronu stali pomniejsi szambelani, dwóch Skandarów wielkich nawet według standardów swojej rasy, trzymających symbolizujące ich pozycję laski. W cieniu tuż za nimi Prestimion dostrzegł Septacha Melayna, który uważnie mu się przyglądał. Było rzeczą dość niezwykłą, że Wysoki Doradca przybył na audiencję, lecz Prestimion dobrze wiedział, czemu zjawił się akurat dziś.

Powodem był Simbilon Khayf, znajdujący się wśród tłumu obywateli, którzy mieli tego dnia stanąć przed Koronalem. Widać go było doskonale — z niczym nie dało się pomylić sztywnej wieży ze srebrnych włosów — a u boku ojca stała Varaile, wysoka, dostojna i piękna. Septach Melayn zaś — niech go! — też tu był, aby nadzorować spotkanie bankiera z Koronalem.

— Jego Wysokość Koronal Prestimion pragnie powitać was w Zamku — tubalnie obwieścił Zeldor Luudwid — i chce, byście wiedzieli, że z wielką uwagą zapoznał się z waszymi osiągnięciami i uważa każdego z was za ozdobę królestwa.

Było to zwyczajowe powitanie. Prestimion prawie nie słuchał, przybrał jednak pozę pozornej uwagi. Siedział idealnie prosto i spokojnie patrzył na oczekujący tłum. Uważał jednak, by jego wzrok nie zatrzymał się na nikim. Spoglądał wysoko ponad ich głowami tak, że jego wzrok spoczywał na przeciwległej ścianie, na błyszczącym arrasie przedstawiającym Lorda Stiamota przyjmującego hołd pokonanych Metamorfów.

Nie po raz pierwszy Prestimion zastanawiał się, ile tysięcy rojali wydać musiał Confalume, kiedy jeszcze był Koronalem, na stworzenie fantastycznej sali tronowej, która nosiła teraz jego imię. Zanotował w pamięci, by sprawdzić to któregoś dnia w archiwach. Mogła to być suma większa od tej, którą wydał Stiamot na zbudowanie pierwotnego Zamku. Całe lata trwała budowa tej wysoko sklepionej sali, z belkowaniem sufitu wysadzanym klejnotami i pokrytym młotkowanymi arkuszami bladoczerwonego złota, z zapierającymi dech arrasami i podłogą z drogocennego drewna gurna. Sam tron musiał kosztować fortunę — wydaną nie tylko na ten kolosalny blok czarnego opalu, z którego go wykonano, lecz także na stojące obok grube podpory ze srebra i oparty na nich baldachim ze złota wykładanego macicą perłową i na górujący nad wszystkim symbol rozbłysku gwiazd, wykonany z białej platyny i kul z fioletowego onyksu.

Oczywiście Confalume miał pieniądze na takie wydatki. Majipoor nigdy nie zaznał takiego dobrobytu i powodzenia, jak za jego rządów.

Zawdzięczał to głównie szczęściu. Od wielu dekad nie było susz, powodzi, wielkich burz i innych naturalnych katastrof. Poza tym poprzedni Koronal, kontynuując dzieło poprzednika, Lorda Prankipina, mocno obciął podatki i osiągnął z tego natychmiastowe korzyści, a także z wielkim zaangażowaniem i wysiłkiem wyszukał i zniósł stare i głupie zakazy handlowe, które ograniczały swobodny przepływ dóbr między prowincjami. Na wiele sposobów eliminował niepotrzebne ograniczenia prawne. Miał w tym jakże cenne poparcie Dantiryi Sambaila, który, jako prokurator Ni-moya, doszedł przez lata do pozycji, w której praktycznie rządził mniejszym kontynentem Majipooru jak niezależny monarcha. Wiele tych dawnych ograniczeń miało chronić interesy Zimroelu przed starszym i lepiej rozwiniętym Alhanroelem, ale Dantirya Sambail rozumiał, że były to prawa nieadekwatne do ówczesnej sytuacji i robiły więcej szkody niż pożytku, nie protestował więc przeciwko usunięciu ich z kodeksów. Skutkiem tego nastąpił ogromny, światowy wzrost produkcji i ogólnego dobrobytu.

Z punktu widzenia Prestimiona było to zarazem dobre i złe. Otrzymał tron wspaniale rozwijającego się królestwa i chociaż obecnie trzeba było poradzić sobie z konsekwencjami wojny domowej i faktem, że Dantirya Sambail zmienił się ze współsprawcy ogólnego dobra w przeszkodę w rozwoju, Prestimion wierzył, że obydwa te problemy da się łatwo rozwiązać. Oby tak było. Jego imię zostanie na wieki przeklęte, jeśli w nadchodzących latach nie uda mu się utrzymać poziomu życia, który osiągnięto za panowania Lorda Confalume.


* * *

Jeden po drugim, ozdoby królestwa, z których osiągnięciami Koronal zapoznał się z tak wielką uwagą, wzywano przed tron, gdzie miały otrzymać wyrazy uznania za swe dokonania.

Nie było pośród nich szlachciców. Arystokrację nagradzano w inny sposób. Grupa zgromadzona przed Koronalem składała się z ludzi prostszych: przedstawicieli władz miast i prowincji, biznesmenów, rolników, którzy w znaczący sposób wpłynęli na rozwój upraw, artystów, pisarzy, aktorów, sportowców, nawet jednego czy dwóch naukowców.

Zazwyczaj Prestimion był w stanie przywołać z pamięci powód, dla którego dana osoba znalazła się na tej ceremonii, albo zgadywał go na podstawie prezentacji, którą każdorazowo wygłaszał Zeldor Luudwid. Jeśli nie mógł przypomnieć sobie niczego konkretnego, zawsze mógł wygłosić ogólną uwagę i to wystarczało. Tak więc, kiedy wystąpiła burmistrz Khyntoru w Zimroelu, która miała zostać nagrodzona za jakieś wybitne osiągnięcie, Prestimion w żaden sposób nie mógł przywołać w pamięci czynów tej dobrej kobiety, ale bez trudu wygłosił pean na cześć sławnych mostów w Khyntorze, perełek sztuki inżynierskiej, cudownie rozciągniętych nad zdumiewająco szeroką rzeką Zimr, o których słyszało każde dziecko Majipooru. Kiedy przyszła kolej psychomalarza Sefarada, który stworzył sławną serię obrazów przedstawiających baseny pływowe w Varfanir, Prestimion zdał sobie sprawę, że myli mu się on z innym psychomalarzem, znanym z portretów baletnic i że nie potrafi sobie przypomnieć, który z nich zajmuje się basenami, a który jest koneserem tańca. Zaczął więc mówić o psychomalarstwie jako takim, o swojej fascynacji tą gałęzią sztuki, polegającą na przelewaniu wizji artysty na psychoczuły materiał i wyraził nadzieję, że sam będzie kiedyś miał okazję się tego nauczyć, o ile pozwolą mu na to monarsze obowiązki. I tak dalej, jedna za drugą sypały się sprytne przemowy, wdzięczne, zgrabne, królewskie. Po każdej z nich Zeldor Luudwid wręczał odpowiednie insygnia nagrody, czy to jaskrawą szarfę, czy połyskliwy medalion, czy coś innego i delikatnie odsyłał nagrodzonego na miejsce, a ten odchodził przyjemnie oszołomiony spotkaniem z wielkością.

Simbilon Khayf był jednym z ostatnich przedstawionych. W jego wypadku Prestimion nie miał najmniejszych problemów z pamięcią. Najpierw mówił, jak ważną rolę grają prywatne banki w stymulowaniu gospodarczego rozwoju Majipooru, a potem płynnie przeszedł do wybitnego życiorysu samego Simbilona Khayfa, który z biednych szeregów robotników ze Stee wzniósł się do swojej obecnej pozycji pana świata finansów. Simbilon Khayf nie odrywał oczu od Koronala przez cały czas trwania jego przemowy i Prestimion kolejny raz zastanawiał się, czy ten nieprzyjemny, choć sprytny człowiek jest w stanie skojarzyć zasiadającego na tronie króla z wąsatym kupcem, który przyszedł do jego posiadłości w Stee prosić o pożyczkę.

Nawet jeśli tak, to w niczym się nie zdradził. Przez cały czas, który spędził przed tronem, jego twarz pozostawała zastygła w wyrazie pokory i podziwu, a kiedy odbierał z rąk Zeldora Luudwida złoty wieniec orderu Lorda Havilbove i dukał podziękowania, głos miał zduszony z podniecenia, a ręce mu drżały. Wyglądał, jakby ledwo był w stanie znieść olbrzymią wagę zaszczytu, którego właśnie dostąpił.

Po ceremonii Koronal urządzał kolejną audiencję w przyległym pomieszczeniu, przeznaczoną dla tych, którzy otrzymali ważniejsze odznaczenia. Tu i teraz — Prestimion dobrze o tym wiedział — nastąpi ukoronowanie planu Septacha Melayna, ci bowiem, którzy otrzymali order Lorda Havilbove, mieli prawo uczestniczyć w drugiej audiencji. Prestimion miał więc ponownie spotkać się z Simbilonem Khayfem i jego córką i to w okolicznościach, w których uniknięcie dłuższej rozmowy było bardzo trudne. Właściwie niemożliwe.

A na tym właśnie zależało Septachowi Melaynowi.


* * *

Prestimion poruszał się po zatłoczonym pokoju zręcznie i płynnie, zamieniając parę słów z każdym z gości. Nienaturalnie grube podeszwy butów sprawiały mu tylko nieznaczny problem, choć dziwnie się czuł ze swoim nowym wzrostem. Po pewnym czasie zobaczył przed sobą wieżę z włosów Simbilona Khayfa. Co dziwne, nigdzie w pobliżu ojca nie było widać Varaile, lecz po chwili Prestimion dostrzegł ją po drugiej stronie pokoju, pogrążoną w rozmowie z Septachem Melaynem.

Bankier wciąż sprawiał wrażenie przytłoczonego wydarzeniami. Ledwo był w stanie składać zdania, kiedy wypluwał z siebie podziękowania dla Koronala, które po chwili zmieniły się w bezsensowną, pozbawioną ładu i składu paplaninę o własnych osiągnięciach, chaotyczną, za to z towarzyszeniem ciężkiego oddechu i zaczerwienionej twarzy. Symptomatyczne połączenie wysokiego mniemania o sobie i wielkiego braku pewności siebie. Zachowanie bankiera utwierdziło Prestimiona w przekonaniu, że szansa, iż Simbilon Khayf skojarzył brodatego gościa w Stee ze stojącym przed nim Koronalem była nikła. Varaile ze swojej strony dotrzymała umowy i zachowała prawdę dla siebie.

Gadanina Simbilona Khayfa zdawała się nie mieć końca. W końcu Prestimion zdołał się od niego uwolnić i zaczął przemieszczać się przez tłum, choć dotarcie do Varaile zajęło mu kolejnych dziesięć minut.

Ich spojrzenia spotkały się i przez chwilę było dokładnie tak, jak kiedyś, w domu jej ojca w Stee: Prestimion poczuł niepokojące mrowienie niczym łagodny elektryczny szok, dreszcz podniecenia, niepewności, zagubienia. Był pewien, że ona poczuła to samo. Widział, jak rozszerzają się jej nozdrza, jak drżą jej kąciki ust, jak gwałtownie rzuca oczami na boki, jak po jej doskonałej twarzy rozlewa się rumieniec.

To nie złudzenie, pomyślał. To coś bardzo prawdziwego.

Szybko jednak przeminęło. W mgnieniu oka znów była spokojna, skupiona i panowała nad sobą całkowicie — jak ideał dobrze wychowanej, młodej kobiety, która nie ma wątpliwości, jak zachować się w obecności swego króla. Khayf był niezręczny i nerwowy, ona opanowana i doskonale poprawna: powitała Koronala z czcią, czyniąc znak gwiazd i prostymi, lecz ciepłymi słowami, swym głębokim, melodyjnym głosem, który tak dobrze pamiętał ze Stee, podziękowała za zaszczyt, który spotkał jej ojca. W podobnej sytuacji nie trzeba było robić nic więcej. Prestimion mógł z łatwością odpowiedzieć na jej podziękowania paroma słowami i oddalić się do następnego gościa.

Widział jednak Septacha Melayna, stojącego z boku z założonymi ramionami, przyglądającego się uważnie, ze sprytnym uśmieszkiem i wiedział, że w tej sytuacji jego przyjaciel ma w ręku wszystkie atuty. Mistrz pojedynków zepchnął go do obrony. Najlepszy przyjaciel nie zamierzał pozwolić mu na łatwą, tchórzliwą ucieczkę.

Varaile czekała. Prestimion szukał w głowie słów, które zasypią przepaść między Koronalem i poddaną, dopuszczą normalną rozmowę między mężczyzną a kobietą. Nic nie znajdował. Zastanawiał się, czy taka rozmowa w ogóle jest możliwa. Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Od dziecka uczono go, jak zachować się w każdej sytuacji wymagającej dyplomacji, ale nie przygotowano go na coś takiego. Stał oniemiały i niezdolny wydać z siebie głosu.

W końcu uratowała go Varaile. Pozwoliła, by przez lodowatą ciszę i chłodną, formalną pozę przebiło coś innego, coś cieplejszego i mniej sztywnego. W jej oczach pojawił się cień rozbawienia, na jej ustach niezauważalny prawie, leciutki uśmieszek, milczące potwierdzenie, że widzi komizm ich obecnej sytuacji. Tylko tyle było trzeba. Natychmiast znów pojawiło się między nimi połączenie, gwałtowne, niepokojące, silne.

Prestimion poczuł wielką ulgę i zachwyt.

Ciężko mu było zachować powagę i aurę królewskości, gdy czuł to wszystko. Pozwolił sobie na lekkie rozluźnienie swojej oficjalnej pozy, subtelną zmianę poważnej miny, a ona to dostrzegła. Przemówiła cicho, codziennym, nieoficjalnym tonem i patrząc mu głęboko w oczy, czego jeszcze przed chwilą nie odważała się zrobić:

— Jesteś wyższy teraz, niż byłeś w Stee. Wtedy twoje oczy były na równi z moimi.

Był to olbrzymi skok ponad tym wszystkim, co ich rozdzielało. Natychmiast odsunęła się, wciągając powietrze i zakrywając usta dłońmi, jakby dopiero zdała sobie sprawę z własnej bezpośredniości. Znowu byli monarchą i poddanym.

Czy tego chciał? Nie. Absolutnie nie. Przyszła więc pora, by to Prestimion przełamał bariery albo wszystko przepadnie.

— To te idiotyczne buty — powiedział z uśmiechem. — Miały sprawić, że będę wyglądał dostojniej. Więcej mnie w nich nie zobaczysz, zapewniam cię.

W jej oczach znów zabłysły bezczelne iskierki.

— Butów nie zobaczę. Ale czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę ciebie?

Septach Melayn, oparty o ścianę o tuzin stóp za nią, kiwał głową i aż promieniał z zachwytu.

— A chciałabyś? — spytał Prestimion.

— Och… mój panie… tak, mój panie…

— Jeśli chcesz, jest dla ciebie miejsce na dworze — powiedział Prestimion. — Septach Melayn to załatwi. Ja będę musiał się wkrótce udać do Labiryntu, ale może moglibyśmy razem zjeść kolację, gdy wrócę na Zamek. Chciałbym cię dużo lepiej poznać.

— Bardzo by mnie to ucieszyło, mój panie — jej ton był mieszaniną uprzejmości i zapału. Lekkie drżenie zdradzało jej zmieszanie. Mimo jej opanowania, nie miała pojęcia, jak radzić sobie z tym, co teraz się działo. On też nie. Prestimion zastanawiał się, co dokładnie Septach Melayn powiedział jej o jego intencjach. Myślał, jakie właściwie ma intencje.

Rozmowa zbytnio się przeciągnęła. Teraz przyglądał im się nie tylko Septach Melayn.

— Mój panie? — powiedziała, kiedy oficjalnie się z nią pożegnał i zaczął odchodzić.

— Tak, Varaile?

— Mój panie, czy wtedy, w naszym domu w Stee, to naprawdę byłeś ty?

— Wątpisz w to?

— A po co, jeśli mogę spytać, tam byłeś?

— Żeby cię poznać — powiedział i czuł, że teraz już nie ma odwrotu.

6

Labirynt Majipooru był, najłagodniej mówiąc, miejscem pozbawionym radości, wielkim, podziemnym miastem, schodzącym kolejnymi poziomami coraz dalej w głąb planety. Na najniższym poziomie, w miejscu najbardziej oddalonym od słonecznego światła, ukryte były kwatery Pontifexa.

Prestimion przeżył tu jedną z najgorszych chwil swego życia.

To właśnie w wielkiej sali Labiryntu, zwanej Tronową, kiedy ogłoszono śmierć Pontifexa Prankipina, Korsibar przeprowadził niespodziewane przejęcie władzy, która miała należeć do Presitmiona. Zrobił to na oczach najważniejszych osób w królestwie.

Właśnie w pokojach Labiryntu, które przeznaczone były do użytku Koronala, Prestimion stanął przed Confalumem, teraz Pontifexem, ojcem Korsibara, i zażądał obiecanego tronu. Zszokowany i załamany Confalume odparł, że nic nie można było zrobić, że uzurpacja była rzeczą nieodwołalną i Korsibar był teraz Koronalem, a Prestimion może teraz tylko żyć bez nadziei, że kiedykolwiek zdobędzie tron. Confalume zapłakał, kiedy Prestimion naciskał, by podjęto jakieś działania przeciwko temu skandalicznemu postępkowi — Confalume płakał! Ale Pontifexa paraliżował strach. Bał się krwawej wojny domowej, która na pewno byłaby skutkiem rzucenia Korsibarowi wyzwania, obawiał się jej bardziej, niż pragnął sprzeciwić się niesamowitemu i bezprawnemu postępkowi syna. Stało się, powiedział Confalume. Teraz Korsibar ma władzę.

To, co się stało, było teraz zmienione, Korsibar został wymazany z pamięci, jakby nigdy go nie było, a Prestimion stał się Lordem Prestimionem i powracał w chwale do miejsca, które opuścił we wstydzie i upokorzeniu. Nikt, poza Gialaurysem i Septachem Melaynem, nie wiedział o ponurych wydarzeniach, które miały miejsce w podziemnej metropolii po śmierci Pontifexa Prankipina. Ale dla Prestimiona Labirynt był pełen bolesnych wspomnień. Gdyby mógł uniknąć tej podróży, zrobiłby to. Nie chciał oglądać Labiryntu przed dniem, kiedy Confalume umrze i on sam będzie musiał przyjąć tytuł Pontifexa — oby dzień ten nastąpił jak najpóźniej!

Nie dało się jednak wiecznie unikać Labiryntu. Nowy Koronal musiał wkrótce po objęciu rządów stanąć przed Pontifexem, od którego otrzymał tron.

Dlatego tu był.

Confalume czekał na niego.


* * *

— Mam nadzieję, że miałeś przyjemną podróż?

— Przez całą drogę pogoda nam dopisywała, wasza wysokość — powiedział Prestimion. — Dobra bryza pchała nas na południe w dół Glayge.

Było już po wstępnych formalnościach, uściskach i ucztach i teraz mogli spokojnie porozmawiać sam na sam, Pontifex i Koronal, cesarz i król, nominalny ojciec i adoptowany syn.

Aby się tu dostać, Prestimion udał się drogą wodną, zwyczajowo wybieraną przez pana Zamku odwiedzającego Labirynt. Podróżowali na królewskim okręcie w dół bystrej, szerokiej rzeki Glayge, która brała swój początek u podnóża Góry i płynęła na południe poprzez jedne z najżyźniejszych prowincji Alhanroelu aż do stolicy imperium. Wzdłuż jej brzegów zebrała się ludność, by wiwatować na cześć przepływającego Koronala. Byli w Storp i Mitripond, w Nirnivanie i Wodospadach Stangrad, w Makroposopos i Pendwane, w niezliczonych miastach przy brzegach jeziora Roghoiz i w miastach nad Niższą Glayge za jeziorem: w Palaghat i Terabessie i Grewin i we wszystkich innych. Kilka lat wcześniej Prestimion przebył tę trasę w drugą stronę, gdy wracał z Labiryntu na Zamek po uzurpacji. Była to bardzo ponura podróż, w każdym porcie w twarz śmiało mu się wymalowane na flagach oblicze nowego Lorda Korsibara. Ale to było wtedy, a teraz w każdym mijanym mieście słyszał tylko okrzyki „Prestimion! Prestimion! Chwała Lordowi Prestimionowi!”.

Do Labiryntu prowadziło siedem wejść, a Koronalowie używali Bramy Wód. Rzeka Glayge opływała w tym miejscu wysoki, brązowy kopiec, który był jedyną częścią Labiryntu widoczną nad ziemią. Prestimion wiedział, że tutaj musi zostawić za sobą słodką bryzę i łagodne, zielonozłote światło słońca i wkroczyć w tajemniczą, wieczną noc podziemnego miasta, w złowrogie sploty prowadzących wciąż w dół, gęsto zaludnionych poziomów, do hermetycznego, jakby pozbawionego powietrza królestwa pod ziemią, które było domem Pontifexa.

Zamaskowani urzędnicy Pontyfikatu czekali przy wejściu, by go powitać, a przewodził im pompatyczny, białowłosy kuzyn Prestimiona, Oljebbin ze Stoienzar, świeżo podniesiony do godności Wysokiego Rzecznika Pontifexa. Szybka winda, przeznaczona do wyłącznego użytku Potęg Królestwa, zabrała Prestimiona w dół. Mijał okrągłe poziomy, na których żyły miliony mieszkańców Labiryntu; zarówno tych, którzy służyli Pontyfikatowi, jak i trudniących się skromnymi zajęciami typowymi dla każdego miasta. Zjeżdżał niżej, na poziomy, gdzie znajdowały się sławne cuda architektury Labiryntu, jak Sadzawka Snów, tajemnicza Sala Wichrów, niesamowity Dziedziniec Piramid, Miejsce Masek, niewyjaśniona pusta przestrzeń zwana Areną i wiele innych. Z zapierającą dech w piersiach prędkością dotarł do sektora imperialnego i do Pontifexa, który natychmiast odprawił z pokoju całą swoją świtę, nawet Oljebbina. Prestimion miał rozmawiać z Confalumem bez świadków.

Confalume, który przed nim stał, nie był Confalumem, którego Prestimion się spodziewał.

Obawiał się, że spotka się ze słabym, zniszczonym wrakiem człowieka, smutną i nędzną pozostałością wielkiego Confalume’a z dawnych czasów. Początek jego załamania widać było już przy ich ostatnim spotkaniu. Confalume, z którym odbył bezowocną, przygnębiającą rozmowę w ponurym czasie po szokującym przejęciu władzy przez Korsibara, ten człowiek, który płakał, trząsł się i rozpaczliwie błagał, by zostawić go w spokoju był zaledwie cieniem dawnego Confalume’a, którego rządy były nieprzerwanym pasmem sukcesów.

Chociaż wymazanie wspomnień o uzurpacji i wojnie domowej oszczędziło Confalume’owi cierpienia wywołanego postępkami jego syna, nie było powodu, by sądzić, że kiedykolwiek wyleczy się z ran, jakie zadano jego duszy. Nawet podczas koronacji Prestimiona, kiedy cała historia z Korsibarem już została zapomniana, Confalume był niemal pustą skorupą. Zachował siłę fizyczną, ale jego umysł był zmącony, nawiedzały go duchy, których nie mógł rozpoznać. Z tego, co mówił Septach Melayn po rozmowie z delegatem Volgazem Sarem, Pontifex wciąż był głęboko niespokojny, zagubiony i w depresji, nękany bezsennością i otoczony rozpaczą niczym trującą chmurą.

Prestimion podejrzewał, że nic nie pozostało ze starego Confalume’a i spotka słabego, trzęsącego się, stojącego nad grobem starca. Strasznie było myśleć, że być może przed Confalumem pozostało niewiele życia, bo Prestimion dopiero co rozpoczął swoje rządy. Nie był wcale przygotowany na przedwczesne wyrwanie z Zamku i zamknięcie w ciemnej jamie, jaką był Labirynt, choć wiedział, że grozi to każdemu Koronalowi, wstępującemu na tron po kimś, kto rządził tak długo, jak Confalume.

W Sali Tronowej o ścianach z czarnego kamienia, wznoszących się wysoko do ostrołukowego sklepienia, tej samej, w której Korsibar przeprowadził swój zamach i w której Pontifex z Koronalem mieli siedzieć obok siebie na podwyższeniu, Prestimion stanął oko w oko z odrodzonym i odnowionym Confalumem. Wyglądał dokładnie tak krzepko i mocno jak Prestimion pamiętał z dawnych dni. Stał żwawy i wyprostowany w szkarłatnoczarnych szatach Pontifexa, w jednej klapie lśniła mu miniaturowa replika ozdobnej pontyfikalnej tiary, w drugiej mała, złota rohilla, amulet astrologiczny, który tak lubił nosić. Nic w jego osobie nie zdawało się zwiastować rychłej śmierci. Kiedy padli sobie w objęcia, nie dało się nie być pod wrażeniem siły tego starca.

Confalume był na powrót sobą, wyraźnie odmłodniał. Zawsze był człowiekiem dużej fizycznej siły, niewysokim, ale potężnie zbudowanym, o uważnych, szarych oczach i grzywie kasztanowych włosów, które zachowały kolor mimo upływu lat. Przy każdym zebraniu na Zamku dawny Lord Confalume automatycznie stawał się centrum uwagi, nie tylko dlatego, że był Koronalem, ale ponieważ emanował osobliwym magnetyzmem, wewnętrzną siłą przyciągania, która sprawiała, że trzeba się było do niego odwracać. Widać teraz było wyraźnie, że z tamtego Confalume’a niemało jeszcze zostało. Ta jego wrodzona siła pozwoliła mu przetrwać kryzys. Dobrze, pomyślał Prestimion. Czuł, jak zalewa go fala ogromnej ulgi. Zarazem jednak zrozumiał, że nie będzie miał do czynienia z załamanym, zmęczonym staruszkiem, któremu mógł powiedzieć wszystko, co uznałby za użyteczne, lecz z człowiekiem, który przeżył ponad czterdzieści lat na tronie Koronala i kto lepiej niż ktokolwiek na świecie znał się na trzymaniu władzy.


* * *

— Dobrze wyglądasz, wasza wysokość. Wyjątkowo dobrze.

— Ty zaś wyglądasz na zaskoczonego, Prestimionie.

— Słyszałem plotki o twym złym nastroju, o niepokoju, kłopotach ze snem…

— Pff! Plotki, nic więcej. Bajki. Miałem może ciężkie chwile na początku. Kiedy przybyło się z Zamku, by żyć tutaj, konieczny jest czas, by się przystosować. Nie będę udawał, że to łatwe. Ale wszystko mija i zaczynasz czuć się tu jak w domu.

— Tak więc się czujesz?

— Tak. I powinno cię to pocieszać. Nie było jeszcze Koronala, którego nie mierziłaby świadomość faktu, że kiedyś będzie musiał usunąć się do Labiryntu. I nic dziwnego. Codziennie budzić się na Zamku, widzieć wokół nieskończone przestrzenie, móc zejść z Góry kiedy się chce i pojechać, gdzie dusza zapragnie, do Alaisor czy Embolain czy Ketheronu jeśli wola, albo nawet do Pidruid albo Narabalu… Wszystko to ze świadomością, że pewnego dnia stary cesarz obudzi się martwy i kiedy to się stanie, przyjdą po ciebie i wpakują na statek w dół Glayge, pokażą palcami miejsce dziewięć mil pod ziemią i powiedzą: „Oto twój nowy dom, Lordzie taki a taki” — Pontifex uśmiechnął się. — No, ale uwierz mi, tu nie jest aż tak strasznie. Jest inaczej. Można wypocząć.

— Wypocząć? — to słowo w żaden sposób nie pasowało do miejsca pozbawionego słońca i radości.

— Och, tak. Jest coś w tym odosobnieniu, spokojnym, cichym. Nikt nawet nie może odezwać się wprost do ciebie, poza twoim rzecznikiem i Koronalem. Żadnych przeklętych petentów, wiszących u twojego rękawa, żadnych tłumów ambitnych paniczyków, biegających za tobą w nadziei na zaszczyty, żadnych niewygodnych wypraw przez tysiące mil tylko dlatego, że Rada postanowiła, że musisz pokazać się w jakiejś odległej prowincji. Nie, Prestimionie, po prostu siedzisz sobie tutaj, w przytulnym podziemnym pałacu, znoszą ci dokumenty do przeczytania, a ty tylko rzucasz na nie okiem i mówisz tak lub nie lub może, a wtedy zabierają je i nie musisz już o nich myśleć. Jesteś młody i pełen życia, nie możesz więc zrozumieć zalet zamknięcia w Labiryncie. Przyznaję, trzydzieści lat temu też tak myślałem. Przekonasz się. Pobądź Koronalem przez czterdzieści z okładem lat, jak ja, a przysięgam ci, będziesz gotów zejść do Labiryntu i przyjmiesz to bez żalu.

Czterdzieści lat bycia Koronalem? Prestimion wiedział, że to niemożliwe. Confalume miał już ponad siedemdziesiąt lat. Nowy Koronal mógł w najlepszym wypadku liczyć na jakąś dekadę rządów, później sam zostanie Pontifexem. Jednak Confalume sprawiał wrażenie, jakby mówił szczerze i to było pocieszające.

— Nie wątpię, że wszystko, co mówisz mi o życiu w Labiryncie jest samą prawdą — powiedział Prestimion z uśmiechem. — Wolałbym mimo to poczekać czterdzieści lat, zanim się przekonam.

Confalume wyglądał na zadowolonego. Prestimion zrozumiał, że powrót Pontifexa do dawnej siły nie był pozorem ani iluzją. Confalume wyglądał na odmłodniałego, aż kipiał energią, wyraźnie miał zamiar długo pozostać w swoim nowym domu.

Własnoręcznie nalał im wina do kielichów. Choć raz nigdzie w pobliżu nie krążyli przesadnie uniżeni słudzy. Potem odwrócił się do Prestimiona i powiedział:

— A ty? Nie przytłaczają cię nowe obowiązki?

— Na razie daję sobie radę, wasza wysokość, chociaż byłem bardzo zajęty.

— Nie wątpię, że tak było. Dostawałem od ciebie tak mało wiadomości. Nie dajesz mi cienia informacji o wydarzeniach w królestwie, a to niedobrze.

Powiedział to lekko, ale pod gładkością słów kryły się nagie ostrza. Odpowiedź Prestimiona była tym razem ostrożna.

— Zdaję sobie sprawę, panie, że zaniedbałem informowanie cię. Musiałem naraz zająć się wieloma problemami i chciałem móc przedstawić ci wyniki moich starań.

— Problemy? Na przykład? — zapytał Pontifex.

— Na przykład Dantirya Sambail.

— Tak, przeklęty prokurator. Ale on chyba tylko szczeka, a nie gryzie, prawda? Co też wymyślił?

— Planuje, jak się wydaje, stworzyć sobie odrębne królestwo w Zimroelu.

Ręka Confalume’a, jakby obdarzona własnym życiem, skoczyła do rohilli na piersi i potarła ją przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Pontifex zagapił się na Prestimiona z niedowierzaniem.

— Mówisz poważnie? On to planuje? Gdzie teraz jest? Czemu ja nic o tym nie wiem?

Prestimion poruszył się na krześle, zakłopotany. Wkraczali na niebezpieczny teren.

— Zwlekałem, panie, aż będę mógł osobiście wypytać prokuratora o jego intencje. Przez jakiś czas przebywał na Zamku — to akurat była prawda — po czym wyjechał, ponoć na wschód.

— Czemu miałby tam jechać?

— Kto wie, dlaczego Dantirya Sambail robi to czy tamto? W każdym razie, zebrałem ludzi i wyruszyłem za nim.

— Tak — powiedział kwaśno Pontifex — wiem o tym. Mogłeś mnie poinformować.

— Wybacz, panie, widzę, że zaniedbałem wiele spraw. Założyłem jednak, że twoi urzędnicy poinformują cię, że opuściłem Zamek.

— I tak uczynili… Wygląda na to, że Dantirya Sambail umknął ci na wschodzie.

— Znajduje się teraz w południowym Alhanroelu i, jak sądzę, zamierza popłynąć statkiem do domu. Kiedy stąd wyjadę, udam się do Aruachozji i spróbuję go odnaleźć. — Prestimion zawahał się. — Wielki Admirał zablokował porty.

Zdumienie biło z oczu Confalume’a.

— Próbujesz mi więc powiedzieć, że uważasz najpotężniejszego poza tobą i mną człowieka na świecie za zagrożenie dla bezpieczeństwa królestwa? Dobrze cię zrozumiałem? I że udało mu się zniweczyć twoje próby aresztowania go. I jest zbiegiem biegającym po Alhanroelu w poszukiwaniu drogi przez morze. Co my tu mamy, Prestimionie, zarzewie wojny domowej? Dlaczego? Czemu prokurator miałby tak nagle chcieć stworzyć niezawisłe królestwo? Przez lata był zadowolony z obecnego podziału władzy. Czy chodzi o to, że uważa władzę za słabą i czuje, że może działać? Na Boginię, nie uda mu się to! Jesteś jego krewniakiem, Prestimionie. Jak on śmie podnosić rękę na własną rodzinę?

Już raz podniósł, pomyślał Prestimion, i wywołał walki toczone olbrzymim kosztem. Świat nigdy nie będzie już taki sam przez niego. Nie mógł jednak o tym mówić, a tymczasem twarz Confalume’a niebezpiecznie poczerwieniała z wściekłości.

Prestimion spokojnie powiedział:

— Te plotki mogą być przesadzone, panie. Muszę znaleźć prokuratora i osobiście odkryć, czy uważa swoją obecną pozycję za nie dość wysoką. Jeśli tak jest, zapewniam cię, że przekonam go, że się myli, Nie dopuszczę do wojny domowej.

Pontifex zdawał się być usatysfakcjonowany tą odpowiedzią. Na moment zajął się swoim winem, po czym zaczął szybko wypytywać Prestimiona o inne kwestie dotyczące rządów, sprawnie poruszając się między tematami. Rozmawiali o odbudowie tamy na rzece Iyann, problemie słabych zbiorów w Stymphinorze i dolinie Jhelum, o zastanawiających doniesieniach o wybuchach szaleństwa w wielu miastach. Jasne było, że Confalume nie jest słabym, niedoinformowanym pustelnikiem, schowanym w ciemnych zakamarkach Labiryntu i przeczekującym ostatnie lata życia. Wyraźnie zamierzał być aktywnym i prężnym Pontifexem, silnym cesarzem, któremu Koronal podlegałby jako zaledwie król. Nawet pomimo braku szczegółowych sprawozdań od Prestimiona, udało mu się być na bieżąco z większością wydarzeń na świecie. Może nawet wiedział więcej, niż teraz mówił. Powszechnie było wiadomo, że Confalume’a u szczytu jego możliwości niebezpiecznie było nie doceniać, a Prestimion czuł, że nie wolno tego robić nawet teraz.


* * *

Ich spotkanie okazało się długie, nie krótkie i zdawkowe, jak liczył Prestimion. Odpowiadał na pytania bardzo szczegółowo, ale z najwyższą uwagą dobierał słowa. Ciężko było tłumaczyć Confalume’owi swoje plany rozwiązania problemów bez zdradzenia, skąd pojawiły się one w ich harmonijnym i radosnym świecie.

Choćby zniszczenie tamy Mavestoi. Dokonał tego rodzony syn Confalume’a, Korsibar, za podszeptem Dantiryi Sambaila i była to jedna z największych tragedii wojny domowej. Ale jak wytłumaczyć to Confalume’owi, który nie pamiętał nawet Korsibara, o wojnie nie wspominając? W dolinie Jhelum i w Stymphinorze panował głód, ponieważ stoczono tam wielkie bitwy, zaopatrywano tysiące żołnierzy, którzy zjedli co było w spichrzach i stratowali pola. Nikt nie pamiętał o bitwach, ale ich konsekwencje pozostały. A szaleństwo? Istniała wszakże duża szansa, że spowodowane było ono magią, przyzwaną przez Heszmona Gorse’a na rozkaz samego Prestimiona! Żeby spróbować to wyjaśnić, trzeba by mówić o wojnie, o jej krwawym zakończeniu, wreszcie o decyzji Prestimiona wymazania wszystkiego z pamięci miliardów ludzi, która teraz nawet jemu zdawała się pochopna.

Poczuł w sobie głębokie pragnienie, by tu i teraz wyznać Confalume’owi prawdę, by podzielić się z nim tym strasznym brzemieniem, żeby zdać się na jego łaskę i mądrość. Ale była to pokusa, której nie odważył się ulec.

Musiał jakoś odpowiadać na pytania Pontifexa, nie chciał wydać się niekompetentnym w oczach człowieka, który wybrał go na swojego następcę. O wielu rzeczach nie mógł jednak wspomnieć. Aż za często zdawało mu się, że na pytania Confalume’a może odpowiedzieć tylko albo bezczelnym kłamstwem, czego najszczerzej chciał uniknąć, albo zdradzając mu tajemnicę.

W jakiś sposób, posługując się półprawdami i niedomówieniami, udało się Prestimionowi wybrnąć z labiryntu pytań, stawianych przez Pontifexa, nie mówiąc o rzeczach, o których mówić nie mógł i nie uciekając się do naprawdę haniebnych oszustw. Wyglądało na to, że Confalume przyjmował wszystko, co mu mówiono, za dobrą monetę.

Na to w każdym razie liczył Prestimion. Poczuł ogromną ulgę, kiedy spotkanie zaczęło dobiegać końca i mógł zostawić starszego władcę nie powodując więcej niezręczności.

— Następnym razem nie każesz tyle na siebie czekać, prawda? — spytał Confalume, wstając, opierając dłonie na ramionach Prestimiona i patrząc mu prosto w oczy. — Wiesz, jak cieszę się, kiedy cię widzę, mój synu.

Prestimion uśmiechnął się słysząc te słowa i ciepły ton Pontifexa, ale zarazem poczuł ból. Confalume mówił dalej:

— Tak, powiedziałem „mój synu”. Zawsze chciałem mieć syna, ale Bogini mi go nie dała. Teraz go mam, przynajmniej w jakimś sensie. Bowiem w obliczu prawa Koronal jest adoptowanym synem Pontifexa, oczywiście. Jesteś przeto moim synem, Prestimionie. Jesteś moim synem!

Była to niezręczna, wręcz bolesna chwila. Bogini zesłała Confalume’owi syna, ale był to Korsibar, który nigdy nie istniał.

Najgorsze miało jeszcze nastąpić.

Wtedy właśnie, kiedy Prestimion powoli przemieszczał się w stronę drzwi, Confalume rzekł:

— Powinieneś się ożenić, Prestimionie. Koronal potrzebuje pomocy w swoich trudach. Może ja nie żyłem najlepiej z moją Roxivail, ale skąd mogłem wiedzieć, jaka jest próżna i płytka? Ty poradzisz sobie lepiej. Na pewno gdzieś jest kobieta, która będzie dla ciebie godną małżonką.

Jeszcze raz przed oczami Prestimiona pojawił się obraz Thismet wywołując ból, który towarzyszył każdej myśli o niej.

Tak, Thismet. Confalume nigdy nie dowiedział się o spóźnionym uczuciu, które połączyło Thismet i Prestimiona na polach bitew w zachodnim Alhanroelu.

Jakie to miało teraz znaczenie? Prestimion mógłby poślubić córkę Confalume’a pomimo nominalnej adopcji. Ale Confalume nie miał córki. Jej imię zostało wymazane z kart historii. Krótki i prędko zakończony związek z Thismet był kolejną sprawą, o której Prestimion nie mógł mówić. Teraz była Varaile, choć wciąż byli sobie obcy. Prestimion nie wiedział, czy kiedykolwiek spełni obietnicę, daną jej przy pierwszym spotkaniu. Poza tym w dziwny sposób nie chciał w ogóle wspominać Confalume’owi o Varaile z innego powodu. Zrozumiał, że czuł jakąś perwersyjną i zupełnie idiotyczną wierność pamięci jego zamordowanej córki, o której istnieniu Confalume nie miał nawet pojęcia.

Uśmiechnął się tylko i powiedział:

— Jest na pewno i obym ją kiedyś odnalazł, a kiedy to się stanie, możesz być pewien, poślubię ją szybko. Ale nie rozmawiajmy już o tym, dobrze, ojcze? — po czym zasalutował i spieszne wyszedł.

7

Dekkeret oczywiście uczył się o Ni-moya jeszcze w szkole, ale lekcja geografii nie była w stanie nikogo przygotować na spotkanie z rzeczywistością największego miasta Zimroelu.

Któżby uwierzył, że na mniejszym kontynencie może znajdować się tak wspaniałe miasto? Z wiedzy Dekkereta wynikało, że Zimroel jest przede wszystkim rozwijającą się dopiero krainą lasów, dżungli i olbrzymich rzek, że większość jego centrum porasta nieprzenikniona puszcza, do której Stiamot wygnał Metamorfów i która pozostawała ich głównym skupiskiem. Były w Zimroelu jakieś miasta — Narabal, Pidruid, Piliplok i inne — ale Dekkeret sądził, że będą to błotniste dziury na końcu świata zamieszkane przez tłumy nieokrzesanych kmiotków. O Ni-moya, stolicy kontynentu, słyszało się wprawdzie, że ma imponującą populację, jakieś piętnaście czy dwadzieścia milionów, ale wiele miejsc Alhanroelu osiągnęło tę liczbę mieszkańców setki lat temu. Czemu podniecać się rozmiarami Ni-moya, skoro Alaisor i Stee i pół tuzina innych miast starego kontynentu było równie wielkie, jeśli nie większe? Poza tym sam rozmiar nie świadczył jeszcze o wspaniałości. Można było upchnąć dwadzieścia milionów ludzi w jednym miejscu, albo i pięćdziesiąt, jeśli kto chciał, ale uzyskać tylko olbrzymią, zapuszczoną miejską dżunglę, hałaśliwą, chaotyczną i niemal nie do zniesienia dla kogokolwiek cywilizowanego przez dłużej niż pół dnia. Tego właśnie spodziewał się Dekkeret po celu swojej podróży.

On i Akbalik wypłynęli z Alaisor, portu, z którego zazwyczaj wyruszali podróżujący z centrum Alhanroelu na zachodni kontynent. Po nieciekawej, choć pozornie niekończącej się podróży, wylądowali w Piliploku na wschodnim wybrzeżu Zimroelu.

Miasto to okazało się być w każdym calu takie, jak wyobrażał sobie Dekkeret. Słyszał, że Piliplok jest brzydki i taki był faktycznie, zaprojektowany ciężko i surowo. Ludzie często mówili, że rodzinne miasto Dekkereta, Normork, było ciemne i ponure i tylko ktoś tam urodzony mógł je pokochać. Dekkeret, który lubił wygląd Normork, nigdy wcześniej nie rozumiał tych słów krytyki. Aż do teraz. Kto mógłby pokochać Piliplok, poza ludźmi tam urodzonymi, dla których ciężki i surowy wygląd miasta stanowił wyznacznik piękna?

Na pewno jednak Piliplok nie był błotnistą dziurą na końcu świata. No, może na końcu świata, ale nie dziurą i nie błotnistą. Całe miasto było brukowane do ostatniego skrawka, stanowiło ohydną metropolię z kamienia i betonu, i trudno tu było dostrzec choć jedno drzewo czy krzaczek. Zaprojektowano je z matematyczną, wręcz obsesyjną precyzją: jedenaście idealnie prostych szprych rozchodziło się od wspaniałego, naturalnego portu nad Morzem Wewnętrznym, a wygięte ulice przecinały te szprychy niepokojąco równiutkimi rzędami. Każda dzielnica, czy to handlowa blisko morza, czy położona dalej przemysłowa, czy liczne strefy mieszkalne i wypoczynkowe, wszystkie były utrzymane w jednakowym stylu architektonicznym, jakby nakazywało to prawo, a same budynki, niezgrabne i ciężkie, nie przypadły Dekkeretowi do gustu. W porównaniu z Piliplok Normork było przestronnym rajem.

Ich pobyt tu miał być, na szczęście, krótki. Piliplok było nie tylko głównym portem dla statków kursujących pomiędzy Alhanroelem i Zimroelem i dla floty łowców morskich smoków, którzy przemierzali wody Morza Wewnętrznego w pogoni za gigantycznymi, morskimi ssakami, cenionymi za mięso, lecz także miejscem, gdzie Zimr, największa ze wszystkich rzek Majipooru, wpadała do morza po siedmiu tysiącach mil podróży przez Zimroel. Położenie przy ujściu tej wielkiej rzeki czyniło z niego bramę w głąb kontynentu.

Akbalik wykupił im podróż jedną z wielkich łodzi rzecznych, które przemierzały Zimr pomiędzy Piliplokiem a źródłami Zimru w Rozpadlinie Dulorn w północno-zachodnim Zimroelu. Łódź była ogromna, dużo większa niż statek, którym podróżowali przez Morze Wewnętrzne. Statki oceaniczne, proste i solidne, projektuje się tak, by wytrzymały tysiące mil na otwartym morzu, podczas gdy łódź rzeczna jest niezdarna, skomplikowana i przypomina raczej pływającą wioskę.

W istocie była to szeroka, niska, właściwie prostokątna platforma. Pod jej pokładem znajdowały się ładownie, sterownie i jadalnie, na pokładzie kwadratowy dziedziniec, otoczony namiotami, sklepikami i namiotami do gier, a na rufie mieściła się skomplikowana, wielopiętrowa budowla, w której mieszkali pasażerowie. Łódź udekorowana była ozdobnie i fantazyjnie, nad mostkiem szkarłatny, zębaty łuk, na dziobie groteskowe, zielone galiony z pomalowanymi na żółto rogami, a zewsząd masa ekscentrycznych, ozdobnych drewnianych elementów, wymyślna plątanina przypór, ślimaków i rozpórek.

Dekkeret w zadziwieniu przyglądał się swoim współpasażerom. Większość z nich stanowili oczywiście ludzie, ale byli tu też liczni Hjortowie, Skandarzy i Vroonowie, kilku Su-Suherisów w prześwitujących szatach i paru łuskowatych Ghayrogów, którzy wyglądali jak gady, choć byli ssakami. Dekkeret zastanawiał się, czy zobaczy też Metamorfów i nawet spytał o to Akbalika, ten jednak odparł, że nie, że Zmiennokształtni rzadko opuszczali swój rezerwat w głębi lądu, choć mieli do tego prawo i od dawna już nie znajdowali się pod obserwacją. Dodał też, że jeśli Metamorfowie w ogóle przebywali na pokładzie, zapewne przybrali jakąś inną formę, by uniknąć nieprzyjaznych reakcji, które zazwyczaj wywoływali.

Zimr w Piliploku był ciemny od szlamu, który podczas swej długiej podróży na wschód wymywał z koryta, tam zaś, gdzie uchodził do morza, miał około siedemdziesięciu mil szerokości, nie przypominał więc rzeki, a raczej gigantyczne jezioro, zalewające dużą część wybrzeża. Sam Piliplok zajmował rozległy cypel na południowym brzegu rzeki. Gdy wyruszali, Dekkeret ledwo widział zarys niezamieszkanego, północnego brzegu, choć odcinał się on od rzeki potężnym klifem z białej kredy, wysokim na milę i na wiele mil długim, świetlistym w blasku słońca. Kiedy wypłynęli z Piliploku w górę rzeki, Zimr zwężał się nieco i zaczynał bardziej przypominać zwykłą rzekę, choć nigdy nie stawał się prawdziwie wąski.

Dla Dekkereta była to podróż do innego świata. Spędzał całe dnie na pokładzie, wpatrując się w okrągłe, płowe wzgórza i ruchliwe miasteczka z obu stron rzeki, których nazw nigdy wcześniej nie słyszał: Port Saikforge, Stenswamp, Campilthorn, Vem. Gęstość zaludnienia wzdłuż brzegów rzeki go zadziwiała. Łódź rzadko płynęła nieprzerwanie przez dłużej niż dwie, trzy godziny, wciąż zatrzymywała się w kolejnych portach, by wysadzać pasażerów i przyjmować nowych, wyładowywać i ładować towar. Przez jakiś czas Dekkeret zapisywał nazwy tych portów w swoim notesie — Dambemuir, Orgeliuse, Impemond, Haunfort Większe, Salvamot, Dolina Obliorn — aż zdał sobie sprawę, że jeśli dalej będzie to robił, to przed dotarciem do Ni-moya skończy mu się miejsce na notatki. Zadowalał się więc staniem przy burcie i patrzeniem, chłonięciem wciąż zmieniających się widoków. Po pewnym czasie wszystkie zlały się w jedno, obcy krajobraz zaczął wyglądać znajomo i Dekkeret przestał czuć przytłaczającą obcość. Ale kiedy śnił, często były to sny, w których leciał przez niekończącą się kosmiczną noc, z łatwością poruszając się między gwiazdami.


* * *

Podczas podróży miały miejsce dwa niepokojące zdarzenia, obydwa w ciągu zaledwie kilku dni od opuszczenia Piliploku. Jedno było komiczne, drugie tragiczne.

Pierwsze związane było z rudowłosym mężczyzną o kilka zaledwie lat starszym od Dekkereta, który większość czasu spędzał wałęsając się po pokładzie, mamrocząc do siebie, chichocząc bez powodu i wskazując palcem pustą przestrzeń, jakby miała ona jakieś tajemnicze znaczenie. Dekkeret miał go za nieszkodliwego wariata i przypomniał sobie innego szaleńca, nie tak nieszkodliwego, który zabił jego ukochaną kuzynkę Sithelle podczas wariackiej próby zamordowania Koronala. Postanowił trzymać się z dala od rudzielca. Aż do chwili, kiedy trzeciego dnia Dekkeret stał przy relingu prawej burty i patrzył na mijane miasteczka, i nagle usłyszał dochodzący z lewej obłąkańczy śmiech — czy może wariackie wrzaski, nie był tego pewien. Odwrócił się i ujrzał, że rudowłosy mężczyzna wymachując rękoma przebiega przez dolny, główny pokład, wbiega po schodach na górny, przez chwilę zatrzymuje się na krawędzi balkonu widokowego i, krztusząc się serią groteskowych chichotów i rechotów, rzuca się do rzeki. W wodzie zaczął miotać się jak w maniakalnym szale.

Natychmiast rozległ się krzyk: „człowiek za burtą!” łódź zatrzymała się, a dwóch członków załogi wypłynęło szalupą i bez trudu wyciągnęło bezradnego szaleńca z wody. Wnieśli go na łódź, ociekającego wodą i z pianą na ustach i zabrali go pod pokład. Wtedy to Dekkeret widział go po raz ostatni, aż do momentu, kiedy dzień później przybili do nabrzeża w miasteczku zwanym Kraibledene, gdzie rudowłosego wysadzono na brzeg i, jak się zdawało, oddano miejscowym władzom.

Dzień później wydarzyła się rzecz jeszcze dziwniejsza. Wczesnym popołudniem, w pogodny, ciepły dzień, gdy łódź płynęła przez niezamieszkane tereny, wychudzony, surowo wyglądający mężczyzna w sztywnych, ozdobnych szatach zszedł z pokładu pasażerskiego, niosąc dużą i wyraźnie ciężką walizę. Ustawił ją na wolnej przestrzeni głównego pokładu, otworzył i zaczął wydobywać dziwnie wyglądające instrumenty i przyrządy, które następnie układał z wielką dbałością w półkolu przed sobą.

Dekkeret szturchnął Akbalika.

— Spójrz na te dziwy! To ekwipunek czarodzieja, prawda?

— Na oko tak. Ciekawe, czy zamierza rzucić jakiś czar na naszych oczach.

Dekkeret nie znał się na magii i za nią nie przepadał. Przejawy rzeczy nadnaturalnych i nieracjonalnych sprawiały, że czuł się niepewnie.

— Jak myślisz, powinniśmy się tym przejmować?

— Zależy, jaki to miałby być czar — Akbalik wzruszył ramionami. — Ale może planuje tylko urządzić wyprzedaż dla magów amatorów. Cały ten sprzęt nie może służyć do rzucenia jednego czaru — to powiedziawszy, zaczął pokazywać Dekkeretowi poszczególne przyrządy. Trójkątne, kamienne naczynie zwało się veralistią, służyło za tygiel, w którym spalano proszki, pozwalające widzieć przyszłość. Skomplikowane urządzenie z metalowych zwojów i słupków to astrolabium, które pokazywało pozycję planet i gwiazd, umożliwiając stawianie horoskopów. Przedmiot z plecionych ptasich piór i zwierzęcego futra, którego nazwy Akbalik nie pamiętał, ułatwiał rozmowy z duchami zmarłych. Obok niego stał zestaw kryształowych soczewek i złotego drutu, zwany podromis, a służący magom do przywracania mężczyznom wigoru.

— Sprawiasz wrażenie eksperta — powiedział Dekkeret. — Rozumiem, że miałeś styczność z tymi wszystkimi przedmiotami?

— Bynajmniej. Nieczęsto konwersuję z duchami zmarłych i nie miałem nigdy potrzeby korzystać z podromisu. Ale w dzisiejszych czasach słyszysz o tym, gdziekolwiek się obrócisz. Spójrz, ma tego więcej! Ciekaw jestem, do czego to służy… I to coś z kółkami i tłokami!

Waliza została wreszcie opróżniona. Wokół mężczyzny zgromadziła się spora grupka gapiów. Dekkeret sądził, że po łodzi rozeszła się wiadomość, że zaraz nastąpi jakiś pokaz magii. To zawsze przyciągało tłumy.

Wychudzony mag — nie było wątpliwości, że był magiem — nie zwracał uwagi na publikę. Siedział ze skrzyżowanymi nogami naprzeciw półkola dziwacznych aparatów i sprawiał wrażenie, że przebywa na innym poziomie świadomości. Oczy miał półprzymknięte i rytmicznie kiwał głową na boki.

Nagle wstał gwałtownie. Podniósł nogę i z dziką siłą nadepnął na delikatny przyrząd, który Akbalik nazwał podromisem. Zmiażdżył go, po czym zajął się deptaniem astrolabium, potem urządzenia z kółkami i tłokami, potem stojącej tuż obok małej, delikatnej maszyny z połączonych metalowych trójkątów. Gapie aż westchnęli z zadziwienia i szoku. Dekkeret zastanawiał się, czy niszczenie takich przedmiotów było bluźnierstwem i czy takie zachowanie mogło sprowadzić zemstę duchów. O ile duchy istnieją, dodał w myślach.

Mag systematycznie zniszczył prawie wszystkie swoje czarodziejskie przyrządy. Potem złapał te, których nie mógł rozbić, i wyrzucił je za burtę. W końcu spokojnie, z determinacją podszedł do relingu, przeskoczył go jednym, płynnym ruchem i spadł do rzeki.

Tym razem nie było mowy o ratunku. Mężczyzna zatonął natychmiast, jakby miał kieszenie wypełnione kamieniami. Kolejny raz zatrzymano łódź i spuszczono szalupę, ale tym razem nie odnaleziono ani śladu po pasażerze i po chwili jej obsada wróciła z ponurymi minami, by zdać sprawę ze swej porażki.

— Szaleństwo jest wszędzie — powiedział Akbalik, drżąc. — Świat staje się bardzo dziwny, chłopcze.

Po tych wydarzeniach, członkowie załogi przez cały czas patrolowali pokład dwójkami, by zapobiec podobnym incydentom. Nic się jednak nie wydarzyło.

Tamte dwa zdarzenia pozostawiły Dekkereta w ponurym, refleksyjnym nastroju. Przez wiele miesięcy usiłował stłumić wspomnienie strasznej, niezrozumiałej śmierci Sithelle, ale teraz nie mógł go dłużej wypierać, zalewało jego umysł pełnią swojej okropności. Ten szalonooki wariat… te wściekłe, niezrozumiałe okrzyki szału… Sithelle stawiająca krok naprzód… lśniące ostrze… nagła, przerażająca struga krwi…

A teraz chichoczący, podobny do klauna człowiek wyskakuje za burtę na środku rzeki, potem mag, który najwyraźniej przekroczył kres swojej wytrzymałości. Czy to nagłe, nieodparte szaleństwo, kompletna i niepohamowana utrata rozumu, mogły przytrafić się każdemu, w każdej chwili? Czy mogły przytrafić się nawet jemu? Dekkeret z niepokojem przepatrywał swój umysł w poszukiwaniu ziaren szaleństwa. Nie było ich tam, a przynajmniej nie potrafił ich znaleźć. Wróciła mu zwykła pogoda ducha i znów zajął się obserwacją mijanych miasteczek bez lęku, że nagle ogarnie go przemożna chęć rzucenia się za burtę.


* * *

Był zupełnie nieprzygotowany na wspaniałości Ni-moya, które pojawiły się nagle przed nim.

Od kilku dni rzeka stawała się coraz szersza. Dekkeret wiedział, że na południe od miasta do Zimru wpada druga wielka rzeka, Steiche, wypływająca z kraju Metamorfów i że w miejscu, gdzie rzeki się łączyły, powstanie ciek dużo szerszy od każdej z nich. Nie spodziewał się jednak, że wody rozleją się aż tak szeroko. Ujście Zimru w Piliploku wyglądało przy tym jak górski strumyk. Płynąc tu miało się wrażenie, że znowu jest się na oceanie. Dekkeret wiedział, że Ni-moya znajduje się gdzieś na północy, a na drugim brzegu wybudowano inne, wielkie miasta, ale jego umysł z trudem pojmował ogrom roztaczającego się przed nim widoku: cały horyzont wypełniała masa wody, nakrapiana kolorowymi proporcami miejscowych promów, pływających we wszystkich kierunkach.

Miał wrażenie, że przygląda się temu wszystkiemu godzinami. Wreszcie, gdy tak stał zapatrzony, Akbalik ujął go za łokieć i obrócił w bok.

— Spójrz — powiedział. — Patrzysz w złą stronę. Ni-moya jest tam. A w każdym razie, jego część.

Dekkeret był zdumiony. To był magiczny widok. Na niekończącym się tle gęsto zalesionych wzgórz stało olbrzymie miasto. Na pierwszy plan wysuwały się błyszczące, białe wieże, każda wyższa od poprzedniej, rząd za rzędem ogromnych budowli schodzących aż do brzegu rzeki.

Czy to było miasto? Wydawało się być odrębnym światem. Rozciągało się w nieskończoność, jak okiem sięgnąć w górę biegu rzeki i na pewno dalej, dużo dalej, może na setki mil. Dekkeret aż wstrzymał oddech. Tyle tego! I takie piękne! Miał ochotę upaść na kolana. Akbalik zaczął opowiadać jak przewodnik o najsławniejszych budowlach Ni-moya: Galerii Gossamer, hali targowej długiej na milę i zawieszonej wysoko nad ziemią na niemal niewidzianych linach, Muzeum Światów, gdzie wystawiono skarby z całego wszechświata, nawet, jak mówiono, ze Starej Ziemi, Bulwarze Kryształowym, na którym wirujące reflektory świeciły jak tysiąc słońc i o Parku Baśniowych Stworzeń, pełnym cudów z dalekich i prawie nieznanych rejonów.

Litania zdawała się nie mieć końca.

— Tam, na wzgórzu znajduje się Opera — powiedział Akbalik, wskazując wieloboczny budynek, świecący tak jasno, że od samego patrzenia Dekkereta bolały oczy. — Tam gra orkiestra tysiąca instrumentów, nawet nie potrafisz sobie wyobrazić jej brzmienia. Wyrastająca z niej szklana kopuła z dziesięcioma wieżami to biblioteka miejska, w której znajduje się każda książka, jaką kiedykolwiek opublikowano. A tam, ten rząd niskich budynków tuż nad wodą, które mógłbyś wziąć za pałace książąt, to biura celne. A dalej, nad nimi i na lewo…

— A co to? — przerwał Dekkeret, wskazując na budynek wielkich rozmiarów i niezwykłej urody, daleko w górę rzeki, który wznosił się ponad wszystko z ogromnym majestatem, przyciągając spojrzenia wszystkich oczu nawet w tym wspaniałym skupisku cudów architektury.

— Tam? — upewnił się Akbalik. — To pałac prokuratora Dantiryi Sambaila.

Był to budynek o białych ścianach, niezwykle okazały i wdzięczny. Nie był tak duży, jak zamek Lorda Prestimiona, ale wystarczająco duży na potrzeby każdego księcia i tak elegancki, że górował nad nabrzeżem doskonałością w czystej formie.

Pałac prokuratora zdawał się dryfować w powietrzu, płynąć nad miastem, chociaż w rzeczywistości, jak zauważył Dekkeret, umieszczony był na gładkim, białym podniesieniu olbrzymiej wysokości, jakby mniejszej wersji Góry Zamkowej. W odróżnieniu od Zamku, nie rozrastał się we wszystkie strony, lecz składał się ze stosunkowo gęsto rozmieszczonych pawilonów i portyków z kolumnadami, w genialny sposób wykorzystujących podwieszenia i wsporniki tak, że zdawały się przeczyć prawom grawitacji. Najwyższe piętro składało się z przezroczystych baniek z najczystszego kwarcu, pod nimi zaś znajdował się rząd komnat o wielu balkonach, a niżej szerokie galerie, do których prowadziły schody, wygięte na zewnątrz jak kolana i powracające do środka w sposób pozornie sprzeczny z geometrią. Mrużąc oczy w świetle białych wież Ni-moya, Dekkeret z trudem dostrzegał inne skrzydła, po obu stronach budynku na niższych poziomach. U jego podstawy znajdował się jeden, ośmioboczny blok polerowanego agatu, co najmniej tak wielki, jak normalny dom, wystający z podstawy niczym medalion.

— Jak komukolwiek, nawet prokuratorowi, można pozwolić żyć w czymś tak wielkim?

Akbalik roześmiał się.

— Dantirya Sambail sam sobie stanowi prawo. Jak wiesz, miał zaledwie dwanaście lat, gdy odziedziczył prokuraturę Ni-moya. To zawsze było ważne lenno, najważniejsze w Zimroelu, nawet zanim on je objął. Wszyscy spodziewali się, że ustanowi się regencja, ale nie, pozbył się kuzyna regenta w dwie minuty i sam przejął władzę. Później, dzięki trzem małżeństwom, pół tuzinowi nieformalnych sojuszy i wielu spadkom po wpływowych krewnych złożył coś, co jest praktycznie prywatnym imperium. W wieku trzydziestu lat rządził bezpośrednio jedną trzecią Zimroelu i miał pośredni wpływ na pozostałą część, poza rezerwatem Metamorfów. Gdyby istniał jakiś sposób, by i jego przejąć, na pewno by to zrobił. Rządzi więc Zimroelem jak król. A król potrzebuje porządnego pałacu. Dantirya Sambail spędził ostatnie czterdzieści lat na zmienianiu tego, który odziedziczył, w ten, który masz teraz przed sobą.

— A co z Pontifexem i Koronalem? Czy oni nie mają co do tego zastrzeżeń?

— Stary Prankipin, zanim sprzymierzył się z czarnoksiężnikami, przejmował się tylko handlem. Chciał stałej ekspansji gospodarczej od jednego regionu do drugiego i żeby wszyscy się bogacili, aby pieniądz krążył. Sądzę, że we wzrastaniu potęgi Dantiryi Sambaila widział pomocny czynnik. Zimroel był kiedyś mocno podzielony, znajduje się daleko od siedzib rządu, które są aż za morzem i lokalni władycy robili właściwie co im się podobało. Kiedy interesy diuka Narabalu zderzały się z interesami księcia Pidruid, nie zawsze miało to dobry wpływ na miejscową gospodarkę. Mieć u władzy kogoś takiego, jak Dantirya Sambail, który mógł wydawać rozkazy miejscowym chłopcom i pilnować całego interesu, idealnie wpisało się w plany Prankipina. Co do Confalume’a, cieszył się ze zjednoczenia Zimroelu pod rządami Dantiryi Sambaila nawet bardziej, niż Pontifex. Żaden z nich, jak rozumiesz, nie lubił prokuratora, bo i któż mógłby go polubić, ale uznali go za pożytecznego. Nawet niezastąpionego. Dlatego właśnie tolerowali jego pragnienie władzy, a nawet go podpuszczali. A on był dość mądry, by nie nadepnąć żadnemu z nich na odcisk. Często bywał w Labiryncie i na Zamku, składał hołdy, lojalny poddany jego wysokości i jego Lordowskiej mości, i tak dalej.

— A Prestimion? Czy on także godzi się na ten układ?

— Ach, Prestimion — przez oblicze Akbalika przemknęła chmura. — Nie, teraz sprawy mają się inaczej. Pomiędzy Lordem Prestimionem i prokuratorem są jakieś niesnaski. Właściwie całkiem poważne.

— Jakiego rodzaju?

Akbalik odwrócił wzrok.

— Nie takiego, żebym mógł to teraz z tobą omawiać, chłopcze. Poważne i już. Niezwykle poważne. Może będziemy mogli zagłębić się w ich szczegóły kiedy indziej. Spójrz, wygląda na to, że przybijamy do portu.


* * *

Dzielnica, w której zeszli na ląd, nazywała się Strelain i według Akbalika była centrum Ni-moya. Czekał na nich rządowy ścigacz, który przewiózł ich po pnących się w górę ulicach miasta i wysadził pod budynkiem, który przez kilka najbliższych miesięcy miał być ich domem.

Małe mieszkanko Dekkereta znajdowało się na piętnastym piętrze. Nigdy nie myślał, że dom może mieć aż tyle pięter. Stał przy szerokim oknie, patrzył na dachy budynków pod nim, na płynącą w oddali rzekę i na ciemną linię południowego brzegu Zimru po drugiej stronie, tak daleką, ze prawie niewidoczną i miał niemiłe uczucie, że w każdej chwili budynek może się przechylić z racji swojej niesamowitej wysokości i spaść ze wzgórza, sypiąc na wszystkie strony cegłami, z których był wzniesiony. Odszedł od okna, drżąc. Ale wysoki gmach wciąż stał mocno.

Następnego dnia rozpoczął pracę w Biurze Odwołań. Był to jeden z wydziałów Ministerstwa Skarbu, umieszczony na tyłach rozrośniętego, tysiącletniego budynku rządowego, zbudowanego z niebieskiego granitu i zwanego Budynkiem Cascanara, położonego w południowośrodkowym Streilanie.

Była to praca bez znaczenia. Dekkeret nie miał co do tego wątpliwości. Jego zadanie polegało na rozmowach z ludźmi, których ważne dokumenty — w każdym razie ważne w ich oczach — zostały przekręcone przez biurokrację i na rozwiązywaniu spowodowanych tym problemów. Od pierwszego dnia zmuszony był starać się rozgryźć tajemnice błędnie wpisanych dat urodzin, niewłaściwego wyznaczenia granic posiadłości, niejasnych, wzajemnie sobie zaprzeczających stwierdzeń umieszczonych w poleceniach prawnych przez niedbałych stenografów i mnóstwa podobnych rzeczy. Nie istniał żaden powód, dla którego musiano go wysłać w miejsce oddalone o tysiące mil, by zajmował się sprawami tak uciążliwymi i nieznaczącymi, z którymi poradziłby sobie każdy z już zatrudnionych tu zawodowych urzędników.

Mimo to rozumiał, jaki to miało sens. Wszyscy rządzący, od Pontifexa i Koronala zaczynając, byli zawodowymi urzędnikami. A każdy książę z Góry Zamkowej, jeśli tylko miał ambicję pełnienia w przyszłości ważnej funkcji, musiał przez jakiś czas wykonywać podobną pracę. Nawet Prestimion, urodzony książę Muldemar, który mógł spędzić beztrosko całe życie w swoich winnicach, musiał przez to przejść, by nabyć doświadczenia, które wyniosło go na tron.

Dekkeret, syn handlarza, nigdy nie miał wielkich ambicji. Korona gwiazd wykraczała poza granice jego wyobraźni, bycie rycerzem na Zamku było najwyższą aspiracją, na jaką sobie pozwalał. Teraz nim właśnie został, dzięki przypadkowi, który sprawił, że stał blisko Koronala w chwili próby zamachu. A w każdym razie był rycerzem kandydatem. Właśnie dlatego siedział za biurkiem w Biurze Odwołań w Ni-moya, dzień w dzień przedzierając się przez głupią pracę i licząc, że w końcu zacznie robić poważniejsze rzeczy, bliższe szczytu władzy. Ale najpierw trzeba było zrobić to.

Akbalik, którego w godzinach pracy nie widywał wcale, a wieczorami tylko czasem, przeszedł już do poważniejszych spraw, choć Dekkeret nie był pewien, na czym one polegały. Jasne było, że Akbalik był kimś, na kim można się było wzorować. Był blisko wewnętrznego kręgu Koronala, to było pewne, choć może sam jeszcze do niego nie należał. Miał dobre stosunki z Wysokim Doradcą Septachem Melaynem, szorstki i przechodzący zawsze do rzeczy Admirał Gialaurys darzył go szacunkiem, wydawał się mieć łatwy dostęp do Lorda Prestimiona. Bez wątpienia jego przeznaczeniem był szybki awans do najwyższych szczebli rządu.

Oczywiście, Akbalik był bratankiem bogatego i potężnego księcia Serithorna, co na pewno mu pomagało. Ale choć wysokie urodzenie mogło ułatwić dostęp do wysokiej pozycji w zamkowej hierarchii, Dekkeret wiedział, że ostatecznie to zasługi, inteligencja, charakter i wytrwałość wynosiły na szczyt. Głupcy i próżniacy nie zostawali Koronalami, choć dzięki szczęściu i rodzinnym koneksjom zajmowali mniej świetne stanowiska mimo wyraźnych wad. Hrabia Meglis z Normork był tego dobrym przykładem.

Wielkie bogactwo i wysokie urodzenie też nie wystarczały, by zająć tron, w przeciwnym wypadku Serithorn, potomek połowy wielkich Koronalów z dawnych czasów, już by na nim siedział. Ale książę Serithorn nie był człowiekiem odpowiednim na to stanowisko. Brakło mu potrzebnej powagi. Septach Melayn, Wysoki Doradca, też nie zostanie Koronalem z tego samego powodu.

Lord Prestimion udowodnił, że nadaje się na to stanowisko. Tak samo Lord Confalume przed nim. I podobnie Akbalik, spokojny, zrównoważony, bystry, ciężko pracujący, niezawodny, może być doskonałym materiałem na Koronala. Dekkeret niezmiernie go podziwiał. Było za wcześnie na spekulacje, kto może zostać następcą Koronala po tym, jak Prestimion stanie się Pontifexem, ale Dekkeret uważał, że byłoby wspaniale, gdyby wybór padł na Akbalika. I byłoby to również dobre dla Dekkereta z Normork, bo Akbalik patrzył na niego przychylnie i widział w nim dobrze zapowiadającego się młodzieńca. Dekkeret pozwolił sobie na szaleńczą wizję siebie jako Wysokiego Doradcy przy Koronalu Lordzie Akbaliku. Później zaś powrócił do poprawiania literówek w imionach na umowach powierniczych, rozwiązywania sporów o ziemie ciągnących się od czasów Lorda Keppimona i autoryzowania zwrotów podatków, pobranych trzykrotnie przez nadgorliwych urzędników.

Tak minęły dwa miesiące. Dekkeret stawał się coraz bardziej niespokojny, ale twardo brnął dalej i nie pozwalał sobie na ani jedno słowo skargi. W wolnym czasie włóczył się po mieście, wciąż na nowo zachwycając się jego cudami. Zapoznał się z paroma osobami z biura, poznał kilka miłych, młodych kobiet, raz czy dwa razy w tygodniu spotykał się w miejscowej tawernie z Akbalikiem i razem próbowali doskonałych win Zimroelu. Dekkeret nie miał pojęcia, jakie zadanie wykonywał Akbalik w Ni-moya i nie pytał o to. Był wdzięczny za towarzystwo starszego mężczyzny i uważał, by nie poruszać kwestii, które w oczywisty sposób go nie dotyczyły.

Pewnej nocy Akbalik powiedział:

— Pamiętasz, jak byliśmy w gabinecie Koronala i Septach Melayn mówił, żebyśmy wyprawili się na polowanie na stitmoje?

— Oczywiście.

— Umierasz z nudów nad swoją pracą, prawda, Dekkerecie?

Dekkeret zarumienił się.

— Cóż…

— Nie próbuj być delikatny. Powinieneś umierać z nudów. Ale nie wysłano cię tutaj na tortury. Jestem prawie gotowy, by zrobić sobie przerwę w pracy. Co powiesz na dziesięciodniową wycieczkę na północ? Zobaczymy, jak o tej porze roku biegają stitmoje?

— Czy mógłbym dostać zwolnienie z pracy? — zapytał Dekkeret.

Akbalik wyszczerzył zęby w wesołym uśmiechu.

— Sądzę, że zdołam ci to załatwić.

8

Im dalej na północ od Ni-moya jechali, tym szybciej zmieniał się krajobraz. Większość Majipooru miała klimat subtropikalny lub tropikalny, z wyjątkiem pasm górskich tak wysokich, jak Gonghar w centralnym Zimroelu czy szczyt góry Zyngor na dalekiej północy Alhanroelu. Sama Góra Zamkowa, dzięki zaprojektowanym przez starożytnych maszynom pogodowym, które nieustannie odpędzały zimną noc stratosfery, cieszyła się wieczną wiosną.

Jednak na północno-wschodnim Zimroelu, wysuniętym daleko w stronę bieguna, z tego właśnie powodu panowały znacznie niższe temperatury. Na wysokim, otoczonym górami płaskowyżu, zwanym bagnami Khyntor, śnieg w zimie nie był niczym niezwykłym. Jeszcze dalej, za ścianą gór nazywanych Dziewięcioma Siostrami, znajdowała się niezbadana, polarna kraina wiecznego mrozu, gdzie nikt się nie zapuszczał. W tym ponurym i praktycznie niedostępnym regionie żyła według legendy rasa dzikich, odzianych w futra barbarzyńców, pozostająca od tysiącleci w całkowitej izolacji i tak nieświadoma wygód, ciepła i dobrobytu, w których żyła reszta Majipooru, jak Majipoor nieświadom był jej istnienia.

Akbalik i Dekkeret nie mieli zamiaru zbliżać się do na wpół mitycznej krainy wiecznej zimy i nietopniejącego lodu. Ale nawet niedaleko od Ni-moya jej surowy wpływ na pobliskie terytoria był wyraźnie widoczny. Bujne, zielone lasy subtropikalne ustępowały miejsca roślinności typowej dla klimatu umiarkowanego. Dominowały ciekawe drzewa liściaste o jasnożółtych pniach, rosnące w dużej odległości od siebie wśród kamienistych łąk pokrytych nieładną, bladą trawą. Kiedy wkroczyli w podnóża bagien Khyntoru, otoczenie zrobiło się jeszcze bardziej ponure. Drzewa i trawa były tu rzadsze. Krajobraz zdominował wznoszący teren, tarcze z szarego granitu pocięte płynącymi na północ wartkimi strumieniami. Daleko przed nimi widać było zarys pierwszej z Dziewięciu Sióstr, Threilikor, Szlochającej Siostry, której ciemna ściana lśniła od rzeczek i potoków.

Akbalik wynajął na przewodników drużynę pięciu myśliwych, ludzi z bagien, smukłych górali z północy o skórze jakby wytrawionej, ubranych w proste, niedbale zszyte stroje z czarnej skóry haigusa. Trzech z nich wyglądało na mężczyzn, dwóch na kobiety, choć niełatwo było to stwierdzić, tak ściśle owijali się grubymi szatami. Mówili bardzo niewiele. Kiedy rozmawiali między sobą, używali chrapliwego dialektu z gór, który był dla Dekkereta właściwie niezrozumiały. Zwracając się do dwóch paniczów z Zamku używali wspólnego języka, ale mówili z mocnym akcentem, nadając słowom rytm ich własnej mowy. Dekkeret często nie znał też idiomów, właściwych dla Ni-moya, których używali nader często. Większość rozmów prowadził więc Akbalik.

Ludzie w gór zdawali się traktować swoich wychowanych w mieście zleceniodawców z rozbawieniem graniczącym z pogardą. Jasne było, że nie czuli żadnego szacunku do Dekkereta, który nigdy wcześniej nie przebywał na tak dzikich ziemiach i pomimo swojej siły był wyraźnie niepewny siebie. Nie miał wątpliwości, że patrzyli na niego jak na niezdarnego, bezużytecznego chłopca. Nie sprawiali też wrażenia, jakby szczególnie poważali Akbalika, który zazwyczaj wszędzie zdobywał sobie uznanie dzięki roztaczanej aurze kompetencji i talentu. Kiedy zadawał góralom pytania, odpowiadali szorstko, monosylabami, a czasem wręcz odwracali głowy z sardonicznym uśmieszkiem, jakby ledwo ukrywali pogardę dla mieszczucha, który pyta o rzeczy oczywiste, znane przez każde dziecko.

— Stitmoje to leśne stworzenia — powiedział Akbalik Dekkeretowi. — Nie czują się dobrze na otwartej przestrzeni. Ich terytoria znajdują się w mroku, w cieniu góry. Myśliwi wypłoszą nam watahę z głębokiego boru i zmuszą ją do panicznej ucieczki. Wybieramy te, które chcemy dopaść i tropimy je w lesie, aż nie będą miały gdzie uciec. — Akbalik rzucił okiem na dziwnie krótkie nogi Dekkereta, pokryte węzłami mięśni. — Jesteś dobrym biegaczem, prawda?

— Żaden ze mnie sprinter, ale dam radę.

— Stitmoje też nie są szczególnie szybkie. Nie muszą. Ale dysponują niezwykłą wytrzymałością i lepiej od nas przedzierają się przez gęste poszycie. Mogą łatwo wpaść w krzaki i zniknąć ci z oczu. Kłopot z nimi jest taki, że czasem zataczają koło i atakują od tyłu. Żywią się głównie jagodami, orzechami i korą, ale nie pogardzą mięsem, szczególnie w zimie. I mają czym zabijać.

Akbalik sięgnął do swojego bagażu i zaczął wyciągać z niego broń, wykładając ją przed Dekkeretem.

— To weźmiemy ze sobą. Zakrzywiona maczeta służy do wyrąbywania sobie drogi przez poszycie. Puginałem zabijasz stitmoja.

— Tym? — spytał Dekkeret. Wziął broń do ręki i wpatrywał się w nią. Brzeszczot był bardzo ostry, miał jednak najwyżej pięć cali. — Nie jest trochę krótki?

— Chciałbyś zabić stitmoja miotaczem energii?

Dekkeret poczuł, jak na twarz wypływa mu rumieniec. Przypomniał sobie, jak Septach Melayn opowiadał o polowaniu na stitmoje z puginałem i maczetą. Wtedy Dekkeret się nad tym nie zastanawiał.

— Oczywiście, że nie. Ale mając to, będę musiał chyba dosiąść stitmoja, by go zabić.

— Właśnie. Na tym polega ten sport. To polowanie na bliski zasięg, wielkie ryzyko za wysoką nagrodę. Poza tym, jak najmniej niszczy się drogocenne futro. Jeśli dojdzie do sytuacji, kiedy będziesz musiał wybierać pomiędzy życiem swoim a stitmoja, użyj maczety, ale jest to uznawane za niesportowe. Wyobraź sobie chociażby Septacha Melayna, który rąbie stitmoja maczetą!

— Septach Melayn jest najszybszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. Mógłby zabić stitmoja wykałaczką z kości słoniowej. Ale ja nie jestem nim.

Akbalik nie wyglądał na przejętego. Dekkeret był duży i silny, był zdeterminowany i będzie umiał o siebie zadbać w lasach stitmojów.

Sam Dekkeret nie był tego taki pewien. Nigdy nie prosił się o tę przygodę. To był pomysł Septacha Melayna. Wcześniej, na Zamku, zapalił się, by wprowadzić go w życie, ale wtedy nie miał pojęcia, jak będzie wyglądało polowanie na stitmoje w ich naturalnym środowisku. I choć w ciągu swoich pierwszych miesięcy na Zamku nasłuchał się wspaniałych historii od innych rycerzy kandydatów i bardzo zazdrościł im przygód, rozumiał teraz, że czym innym było polowanie na zaury, onathile i bilantoony na ogrodzonych terenach łowieckich, a czymś zupełnie innym wędrówka po zimnych lasach północy w poszukiwaniu dzikich stitmojów, które chciało się zabić malutkim sztylecikiem.

Ale Dekkeret nie był tchórzliwy. Czekała go próba wydająca się bardzo trudną, owszem, ale polowanie nie musiało okazać się tak ryzykowne, jakim wydawało mu się teraz, gdy wyobraźnia nakazywała oczekiwać najgorszego. Podniósł więc puginał i maczetę, zważył je w dłoniach i wykonał kilka szybkich cięć dla wprawy. Wesoło oświadczył Akbalikowi, że po namyśle puginał zdaje się być idealny do tego zadania i że jest gotów zapolować na stitmoje, o ile tylko one były gotowe na niego.


* * *

Podążali za pięcioma mieszkańcami bagien w dół kamienistego zbocza prowadzącego na ciemną polanę, gdzie żyły stitmoje. Okazało się, że Akbalik ma w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę. Wyciągnął z torby dwie metalowe tuby o spłaszczonych nosach i jedną wsunął za pas, drugą zaś podał Dekkeretowi.

— Miotacze energii? Ale mówiłeś…

— Rozkaz Lorda Prestimiona. Chcemy zachowywać się jak prawdziwi sportowcy, ale mam obowiązek przywieźć cię z powrotem żywego. Puginał jest twoją główną bronią, w razie kłopotów możesz użyć maczety, ale w przypadku prawdziwych problemów masz rozwalić przeklętego zwierzaka miotaczem. To niezbyt eleganckie rozwiązanie, ale nadaje się na ostatnią deskę ratunku. Rozsierdzony stitmoj może wypruć człowiekowi flaki trzema machnięciami łapą.

Wsuwając miotacz w jeden z uchwytów przy pasie Dekkeret czuł raczej wstyd, niż ulgę. Marzył, by istniał jakiś sposób ukrycia go przed ludźmi z bagien, choć nie miało to już wielkiego znaczenia. Nie ukrywali oni, że widzą w Dekkerecie i Akbaliku dwóch płytkich, samolubnych gogusiów, tak głupich, że nie umieli znaleźć sobie lepszego zajęcia od wycieczki po lasach, połączonej z polowaniem na niebezpieczne stworzenia, a wszystko to tylko dla rozrywki. Nawet gdyby nagle wyciągnęli miotacze energii i zaczęli strzelać do zbyt rozbuchanych stitmojów, nie pogorszyłoby to ich obrazu w oczach przewodników z bagien. Mimo to, Dekkeret miał nadzieję, że nie będzie musiał skorzystać z miotacza nawet w ostateczności. Puginał i, jeśli trzeba będzie, maczeta, musiały wystarczyć.

W nocy padał śnieg. Choć nie było już przymrozku, ziemia wokół była biała. Od czasu do czasu spadało kilka samotnych płatków. Jeden z nich wylądował na policzku Dekkereta, powodując leciutkie pieczenie. Dziwne to było uczucie. Śnieg w ogóle był dla niego czymś zupełnie nowym i głęboko fascynował.

Drzewa na polanie miały żółte pnie, podobnie jak te, które widzieli na południu, ale zamiast liści porastały je czarnobrązowe igły. Nie były też powykręcane pod dziwnymi kątami, lecz stały prosto, a ich korony spotykały się wysoko nad głowami ludzi. Pod nimi panowała głęboka ciemność. Z jednej strony przepływał strumień nakrapiany dużymi głazami, z drugiej, bliżej góry, ziemia ostro opadała w dolinę.

Pięciu myśliwych prowadziło, Dekkeret i Akbalik szli tuż za nimi po śladach, które zostawiali w śniegu. Powoli przyspieszali, aż w końcu biegli po lesie truchtem, łagodnymi łukami omijając głazy przy brzegu strumienia. Rzadko który myśliwy oglądał się za siebie, a kiedy w końcu jeden z nich to zrobił — kobieta, ta o płaskiej twarzy, szerokich ustach i z przerwami między zębami — to tylko po to, by obdarzyć Dekkereta kpiącym uśmieszkiem. Zdawała się mówić, że za pięć minut chłopak będzie tak przerażony, że straci resztkę rozumu, jeśli w ogóle go jeszcze posiada. Choć może źle ją oceniał. Może próbowała podtrzymać go na duchu. Ale uśmiechała się nieładnie.

— Stitmoje — powiedział nagle Akbalik. — Trzy, jak sądzę.

Wskazał na lewo, w kierunku niewielkiego zagajnika, w którym drzewa o żółtych pniach rosły szczególnie blisko siebie, a śnieg leżał na ziemi grubą warstwą. Z początku Dekkeret nie zauważył niczego wyjątkowego. Po chwili jednak dostrzegł tam białą plamę trochę różną od bieli śniegu, jakby bardziej miękką, jaśniejszą, łagodnie lśniącą, a nie migoczącą ostro. To były poruszające się, duże, włochate zwierzęta. Wiatr przyniósł dźwięk stłumionego warczenia.

Myśliwi zatrzymali się na krawędzi zagajnika. Po cichu wymienili między sobą kilka niezrozumiałych słów, po czym ruszyli w stronę drzew, rozsypując się w szeroki łuk.

Dekkeret szybko zrozumiał, co się dzieje. Trzy stitmoje wyczuły ich zapach. Poruszały się powoli wśród drzew jakby obmyślając strategię. Dekkeret widział je teraz wyraźnie. Były to zwierzaki o nabitych cielskach, trzymające się nisko przy ziemi, o długich, wystających pyskach i płaskich, trójkątnych łbach, z których uważnie patrzyły złote, otoczone czerwienią ślepia. Wielkością dorównywały bardzo dużym psom, ale były cięższe i mocniej zbudowane. Wyglądały na pozbawione wdzięku, ale potężne. Miały masywne zadnie łapy, w przednich też kryła się olbrzymia siła, a wszystkie cztery kończyły się długimi, zagiętymi, czarnymi i lśniącymi pazurami. Dekkeret nie wierzył, że miał zabić te stwory byle sztyletem. Choć podobno tak robiono, wydawało mu się to niemożliwe. Nie zapomniał słów Septacha Melayna:

— Piękna bestia: gęste futro, płonące ślepia… O ile mi wiadomo, stitmoj jest najbardziej niebezpiecznym zwierzęciem świata.

Szczerbata góralka przywołała go gestem.

— Pierwszy jest twój — powiedział Akbalik.

— Co?

Dekkeret spodziewał się, że to starszy, bardziej doświadczony towarzysz zapoluje pierwszy. Nie dało się jednak nie zrozumieć gestów kobiety, która wyraźnie go wzywała.

— Tak postanowili. Zazwyczaj najlepiej umieją dopasować myśliwego i ofiarę. Lepiej idź. Będę tuż za tobą.

Dekkeret skinął głową. Ruszył naprzód, pełen obaw i niepewny. Ale wraz z pierwszym krokiem w stronę zagajnika wydarzyło się coś niezwykłego. Opadła z niego cała niepewność. Ogarnął go dziwny spokój. Strach i wątpliwości całkowicie go opuściły. Poczuł się całkowicie gotowy, w pełni przygotowany do zabijania, absolutnie skupiony na celu.

Chwilę później rozpoczęło się polowanie.

Myśliwi ustawili się w długą, wygiętą linię, rozciągającą się wzdłuż pozycji trzech stitmojów i dalej w obie strony. Kobieta, która zdawała się prowadzić Dekkereta, znajdowała się pośrodku tej linii. Posuwała się naprzód, a on tuż za nią. Dwaj myśliwi na końcach linii także ruszyli do środka pod ostrym kątem, ściągając całą linię w stronę zwierząt. Zaczęli potwornie hałasować brązowymi rogami myśliwskimi, które wyciągnęli z toreb, a dwaj pozostali klaskali w dłonie i krzyczeli.

Dekkeret zrozumiał, że chodziło o rozdzielenie zwierząt, odpędzenie na bok dwóch z nich, a także stworzenie czystego dojścia do jednego. Najwyraźniej hałas spełniał swoje zadanie. Stitmoje, zaskoczone i zdenerwowane przeraźliwymi dźwiękami, stanęły dęba i zaczęły ze złością orać pazurami pnie drzew, a ich pomruki z niskiego mruczenia stały się wściekłymi rykami, które rozchodziły się szerokim echem.

Myśliwi podchodzili coraz bliżej. Stitmoje, bez widocznego lęku, ale z irytacją i jakby obrzydzeniem wynikającymi z tak niegrzecznego potraktowania, odwróciły się powoli i rozeszły. Każdy zapewne kierował się do swojej nory. Pięciu myśliwych zignorowało największe zwierzęta i pozwoliło im odejść między drzewa. Całą uwagę skupili na trzecim stitmoju, być może samicy, wyraźnie mniejszym, ale wciąż imponującym rozmiarem. Zbliżali się do niego unosząc nogi wysoko niczym na paradzie i hałasując, ile sił w płucach.

Zwierzę przez moment wyglądało na zdezorientowane całym zamieszaniem. Po chwili zaś, mrugając i pomrukując, odwróciło się i spokojnym, choć coraz szybszym chodem ruszyło w stronę gęstych krzaków, oddalonych o paręset jardów.

Szczerbata kobieta odsunęła się. Dekkeret zrozumiał, że nadeszła jego chwila.

Ruszył naprzód, w jednej dłoni dzierżąc maczetę, w drugiej puginał.

Na obrzeżach zagajnika drzewa były od siebie oddalone, ale wkrótce stały się bardziej zbite. Pomiędzy nimi rosły małe drzewka i krzewy, a z niższych gałęzi wisiały kolczaste pnącza. Nie minęło wiele czasu aż Dekkeret musiał przedzierać się przez gęstwinę, wściekle rąbiąc maczetą. Parł do przodu w szale, nie zważając na przeszkody, ale pomimo wysiłków zostawał w tyle. Wciąż widział przed sobą uchodzącego stitmoja, który jednak, choć wydawał się powolny, potrafił oczyszczać sobie przejście potężnymi przednimi łapami i pozostawiał za sobą splątany ślad usłany poszarpanym poszyciem i pnączami, które tylko utrudniały Dekkeretowi poruszanie. Dystans między myśliwym i zwierzyną powoli się powiększał.

Nagle stitmoj zniknął. Dekkeret został całkiem sam.

Gdzie mógł się podziać? Ukrył się w norze? Wpełznął pod splątane poszycie? A może, pomyślał Dekkeret, po prostu wszedł za jakieś grube drzewo i właśnie w tej chwili zawracał, skradając się od krzaka do krzaka, próbując zająć dogodną pozycję do śmiertelnego kontrataku, o którym opowiadał Akbalik.

Dekkeret poszukał wzrokiem góralki. Nigdzie jej nie było. Musiał zostawić ją w tyle podczas swojej chaotycznej pogoni przez las.

Zacisnął dłonie na rękojeściach broni i obrócił się w miejscu, uważnie wpatrując się w ciemność i nasłuchując odgłosu wyrywanego poszycia i łamanych drzewek. Nic. Z ziemi zaczęła unosić się gęsta mgła, spowijająca wszystko bielą. Czy powinien wezwać tamtą kobietę? Nie. Jej zniknięcie było zapewne celowe, może do zwyczaju należało zostawienie myśliwego sam na sam ze zwierzyną w ostatnich chwilach pogoni.

Po chwili ostrożnie ruszył w lewo, gdzie mgła wydawała się nieco rzadsza. Zamierzał wrócić łukiem do miejsca, z którego wyruszył, po drodze szukając kryjówki stitmoja.

Las był cichy i nieruchomy, jakby Dekkeret był w nim całkiem sam.

Kiedy przechodził obok zagajnika młodych drzewek, które wyrastały tak blisko, że ich proste pnie tworzyły zwartą palisadę, wszystko gwałtownie się zmieniło. W oddali zobaczył niewielką polanę. Stała tam kobieta i rozglądała się na wszystkie strony w poszukiwaniu stitmoja, albo może jego samego. Dekkeret zawołał ją i w tej samej chwili, z drugiej strony, spomiędzy drzew wyskoczył stitmoj.

Szczerbata kobieta, która już odwracała się do Dekkereta, wykonała szybki obrót w stronę rozzłoszczonego zwierzęcia. Stitmoj stanął na zadnich nogach i posłał ją na ziemię jednym ciosem przedniej łapy. Upadła jak szmaciana lalka. Stitmoj, nie zatrzymując się, przemknął obok zaskoczonego Dekkereta i wpadł pomiędzy najbliższe drzewa.

Dekkeret nie od razu odzyskał władzę w nogach, ale w końcu pobiegł za stitmojem. Gonił go jak wcześniej, wiedział, że to jego ostatnia szansa, że jeśli drugi raz pozwoli bestii uciec, już nigdy jej nie zobaczy.

W udach i łydkach czuł bolesne napięcie, jakby mięśnie skręcały mu się w węzły. Skręcił ostro, stanął na śliskim, pokrytym śniegiem kamieniu i poślizgnął się. Wykręcona kostka rozbłysła bólem, promieniującym w całej lewej nodze. Mimo to biegł dalej. Stitmoj przestał go unikać, truchtał tylko przed nim przez las na tyle rzadki, że obaj poruszali się po nim dość wygodnie. Dawało to przewagę Dekkeretowi, który może nie był najszybszy, ale na otwartym terenie miał szansę poruszać się nieco szybciej niż stitmoj.

Nie był jednak w stanie dopędzić swojej ofiary. Miał jeszcze sporo sił, lecz nie potrafił zmusić zbuntowanych mięśni nóg, by niosły go szybciej. Zaczynał pojmować, że stitmoj znów mu ucieknie.

Jednak nie. Bestia dotarła do gęstej ściany krzaków i pnączy i zatrzymała się przed nią, jakby postanowiła, że woli odwrócić się i walczyć, niż wyrywać sobie dalszą drogę. Czy zamierzała policzyć się z irytującym przeciwnikiem? A może tylko zmęczyła się biegiem? Dekkeret miał nigdy nie poznać odpowiedzi na te pytania. Nie miał ani chwili czasu do namysłu. Niemal zanim w ogóle zorientował się w sytuacji, siłą rozpędu znalazł się tuż przed zwierzęciem, które stało oparte o splątane poszycie. Słyszał jego gniewne warczenie. Masywna łapa już na niego spadała. Dekkeret uchylił się instynktownie i dźgnął puginałem w górę i przed siebie. Stitmoj ryknął z bólu. Dekkeret zrobił krok w tył, znowu dźgnął i znowu trafił w cel. Lśniąca, karmazynowa krew chlusnęła na miękkie, białe futro na piersi stitmoja.

Dekkeret odsunął się, dysząc. Czy będzie musiał uderzyć trzeci raz? Czy trzeba będzie użyć maczety?

Nie. Stitmoj przez chwilę jeszcze stał ze zdumionym wyrazem pyska, chwiejąc się na boki, a jego otoczone czerwienią oczy powoli zachodziły mgłą. Potem upadł. Dekkeret stał nad nim, ledwo wierząc w to, co miało przed chwilą miejsce. Zwierzę już się nie ruszało.

Odwrócił się, podniósł dłonie do ust i krzyknął:

— Hop, hop! Akbaliku, gdzie jesteś? Dopadłem go, Akbaliku! Dopadłem go!

Z daleka, z mgły, doszła do niego stłumiona odpowiedź, której nie zrozumiał. Spróbował znowu.

— Akbalik?

Tym razem nikt nie odpowiedział. Myśliwi też milczeli. Gdzie oni byli? Jeśli zostawi tu stitmoja, czy padlinożercy rozszarpią go nim wróci? A skoro o tym mowa, czy znajdzie znów to miejsce w tajemniczym, mglistym lesie?

Mijały minuty. Śnieg padał coraz gęściej; Dekkeret zrozumiał, że nie może dłużej pozostać tam, gdzie był. Zaczął powoli iść w kierunku, z którego zdawało mu się, że przybiegł. Po drodze szukał własnych śladów. Po pewnym czasie zobaczył znów ciasno rosnące drzewa, a dalej coś, co miało pozostać w jego pamięci do końca życia.

Akbalik i czterech myśliwych z bagien stało na środku polany za zagajnikiem. W ręku Akbalika zwisała zakrwawiona maczeta, krew była też na śniegu. Stojący z tyłu myśliwi obrzucili nadchodzącego Dekkereta spojrzeniami ciężkimi jak ołów. Szczerbata kobieta leżała bez ruchu na plecach, a jej brzuch był jedną, potworną, poszarpaną raną. Pięć czy sześć stóp dalej leżało martwe cielsko jakiegoś krępego zwierzaka o grubym pysku, przecięte prawie na pół maczetą Akbalika. Zwierzę miało krew na zębach.

— Akbalik? — powiedział zszokowany Dekkeret. — Co tu się stało? Czy ona…

— Nie żyje. A jak sądzisz?

— Czy to zwierzę ją zabiło? Co to w ogóle jest?

— Mówią, że to tumilat. Padlinożerca, ścierwojad. Żyją tu w norach. Czasem zabijają umierające albo nieprzytomne zwierzęta. Ale nie rozumiem, dlaczego padlinożerca zaatakował kogoś, kto nie był…

— Och — powiedział cichutko Dekkeret, zasłaniając usta dłonią. — Och.

— O co chodzi, Dekkerecie? Co próbujesz powiedzieć?

— To nie tumilat — wybełkotał Dekkeret. — Stitmoj. Wyskoczył znikąd, biegł wprost na nią, uderzył ją łapą i wywrócił. I biegł dalej. A ja za nim. Dogoniłem go i zabiłem, Akbaliku. Zabiłem go. Ale nie pomyślałem o tej kobiecie. Leżała tu, może ranna, nieprzytomna… och, Akbaliku! Ani przez chwilę o niej nie myślałem. A wtedy, kiedy leżała tu, całkiem sama, przyszedł ten padlinożerca i… och…

Dekkeret patrzył na otaczającą go biel, przerażony tym, co zrobił.

— Och, Akbaliku — powiedział znów, cały zdrętwiały. — Och!

9

Gdy Prestimion i jego towarzysze opuścili Labirynt południowym wyjściem, ujrzeli szerokie połacie żyznego Alhanroelu rozciągające się przed nimi jak nieskończony ocean. Ziemia tu była płaska, a horyzont stanowił tylko niewyraźną linię, odległą, jak się zdawało, o miliony mil. Każdy dzień podróży przynosił nowe krajobrazy, nowe rośliny, nowe miasta. Gdzieś przed nimi zaś Dantirya Sambail oddalał się coraz bardziej w niekończącą się dal.

Królewska świta zatrzymała się najpierw w Bailemoonie, pięknym mieście położonym na żyznej równinie na południowy wschód od Labiryntu i w którym człowiek prokuratora, Mandralisca, spotkał się z łowczym księcia Serithorna. Młody diuk miasta, Kaitinimon, syn Kanteverela, spotkał się z nimi pod jasnobordowymi murami miasta i powitał ich po królewsku.

Miał okrągłą twarz i bezpretensjonalne usposobienie swojego ojca i, podobnie jak Kanteverel, wolał proste, luźne tuniki od migoczących, formalnych szat. Kanteverel jednak zazwyczaj był radosny i jowialny, a w jego synu czuć było ledwo skrywane napięcie, nieudolnie ukrywaną surowość ducha, cechy, które czyniły go tak różnym od ojca. Minęło wiele czasu odkąd Koronal ostatnio odwiedził Bailemoonę i Kaitinimon był zachwycony wizytą Prestimiona. Na jego cześć wyprawił odpowiednio uroczystą galę, którą uświetnili muzycy, żonglerzy i zaklinacze. Nie zabrakło też wielkiej obfitości potraw charakterystycznych dla sławnej miejscowej kuchni, do każdej z nich zaś dobrano regionalne wino. Nie obyło się też bez obejrzenia legendarnych złotych pszczół z Bailemoony.

Niemal każde miasto w królestwie mogło poszczycić się czymś wyjątkowym. Złote pszczoły wyróżniały Bailemoonę. Dawno temu, w czasach, gdy tę część Alhanroelu zamieszkiwały tylko nieliczne grupy Zmiennokształtnych, pszczoły były częstym widokiem w tej okolicy. Rozwój cywilizacji ludzi zmniejszał jednak stopniowo ich populację, aż niemal wyginęły. Pozostały tylko te, które diukowie Bailemoony trzymali w otoczonym najwyższą czcią ulu w swoim pałacu.

— Tylko trzy razy do roku pozwalamy zwykłym obywatelom odwiedzać ul — powiedział diuk Kaitinimon do Prestimiona, gdy szli przez pałacowe ogrody. — W Dzień Zimy, Dzień Lata i w urodziny diuka. Prawo wstępu jest losowane, wpuszcza się tylko tuzin gości co godzinę przez dziesięć godzin. W drugim obiegu bilety osiągają bardzo wysokie ceny. Poza tymi dniami, do ula nie wchodzi nikt prócz pszczelarzy i członków rodziny diuka. Ale oczywiście, kiedy Bailemoonę odwiedza Koronal…

Ul był niezwykle pięknym budynkiem, zbudowanym z misternej, lśniącej, metalowej siatki, podtrzymywanej stemplami z błyszczącego, białego drewna, które krzyżowały się w sposób mylący wzrok. Cały budynek wyglądał tak delikatnie, jakby do jego zburzenia wystarczyć mógł powiew wiatru. Wewnątrz Prestimion dostrzegał miriady rozbłysków, migoczących tak szybko, że od samego patrzenia kręciło się w głowie.

— Widzicie przed sobą — powiedział diuk — promienie słońca, odbijające się od ciał poruszających się pszczół. Wejdź, panie, jeśli łaska.

Długi korytarz prowadził do małych komnat z drzwiami po obu stronach, przez które Prestimion i jego towarzysze weszli do samego ula. Była to wielka kopuła, cztery lub pięć razy większa od sali tronowej Confalume’a, wykonana tak zmyślnie, że metalowa siatka była od wewnątrz ledwo widoczna, jak cieniutka, półprzezroczysta warstewka na tle nieba.

Ciche brzęczenie otoczyło gości jak gruba zasłona. Wszędzie nad nimi uwijały się pszczoły. Setki pszczół. Tysiące.

Ruchliwe, nie pozostające w miejscu ani na chwilę, przemierzały górne poziomy swego domu w oszałamiającym, podniebnym tańcu. Prestimion był zdumiony ich liczbą, prędkością, z którą się poruszały, jasnością światła, które odbijało się od ich połyskliwych odwłoków i skrzydeł. Przez długą chwilę stał przy wejściu i z zachwytem patrzył w górę, obserwując błyskawiczne ruchy pszczół i śledząc piękne kształty, które tworzyły.

Powoli zaczął skupiać się na pojedynczych pszczołach i odkrył, że były one bardzo duże jak na owady. Ale to Septach Melayn pierwszy zadał pytanie, odwracając się do diuka i mówiąc:

— Czy to naprawdę pszczoły, wasza łaskawość? Bo kiedy tak śledzę ich lot, zdają mi się być nie mniejsze od ptaków.

— Oczy cię nie mylą — odparł diuk. — Zresztą te oczy nie mylą się nigdy. Ale to naprawdę pszczoły. Pozwólcie, panie, że coś wam pokażę.

Wyszedł na środek pomieszczenia i stanął tam z ramionami wyciągniętymi na boki i dłońmi skierowanymi w górę. Po chwili pół tuzina pszczół zleciało się i usiadło na nim, jak domowe zwierzątka łaszące się do pana. Kolejny tuzin przyleciał za nimi i zaczął krążyć wokół jego głowy.

Diuk trwał w bezruchu. Tylko oczami dał znak swoim gościom.

— Podejdźcie. Spójrzcie na nie. Powoli… powolutku… nie wystraszcie ich…

Prestimion zbliżył się ostrożnie, za nim Septach Melayn, a dalej wielki Gialaurys stąpał najostrożniej ze wszystkich, jakby szedł po skorupkach jajek.

Maundigand-Klimd, który nie wyglądał na zainteresowanego pszczołami, pozostał przy wejściu. Podobnie Abrigant, z twarzą wykrzywioną gniewnym grymasem, trzymał się ściany ula. Od przybycia do Bailemoony nie ukrywał zniecierpliwienia, chciał wyruszyć na południe i na wschód do Skakkenoir, gdzie miał znaleźć metalonośne rośliny. Poszukiwanie Dantiryi Sambaila było dla niego wyłącznie irytującą zawadą, przeszkodą w osiągnięciu celu, zaś godzina spędzona wśród pszczół, nawet najpiękniejszych, zdawała mu się nieznośną stratą czasu.

Gdy Prestimion znalazł się tak blisko diuka Kaitinimona, że wyraźnie widział błyszczące stworzonka chodzące po jego dłoniach, aż zagwizdał cicho ze zdumienia. Złote pszczoły z Bailemoony były długie na kilka cali i miały krągłe ciałka, faktycznie bardzo podobne do ptasich.

Zastanawiał się, czym naprawdę były — ptakami czy owadami?

Kiedy podszedł bliżej, zdecydował, że to jednak owady. Wyraźnie widział trzy pary pokrytych meszkiem odnóży. Ciała pszczół były podzielone na głowę, tułów i odwłok. Pokrywał je gładki, odbijający światło pancerzyk, który wyglądał jak czyste złoto i który odpowiadał za niezwykłe efekty świetlne wywoływane przez ich ruch.

— Jeszcze bliżej — powiedział diuk. — Podejdźcie tak blisko, aż będziecie widzieć ich oczy.

Prestimion usłuchał. I aż westchnął. Te oczy! Te przedziwne oczy! Nigdy takich nie widział.

To nie były zimne, wielościenne oczy owadów. Nie były to też guzikowate oczy ptaków. Oczy tych pszczół były nieproporcjonalnie duże i w dziwny sposób podobne do oczu ssaków. Były ciepłe, miękkie, jakby płynne, jak oczy jakiegoś leśnego stworzonka. Biła od nich żywa inteligencja, która odróżniała te zwierzęta od żyjących w lasach droli czy mintunów. Patrzeć w te mądre oczy było wręcz strasznie.

— Stańcie tak, jak ja — powiedział diuk. — Nie ruszajcie się, a przylecą i do was.

Septach Melayn ani Gialaurys nie chcieli próbować, ale Prestimion rozłożył ramiona dłońmi do góry. Minęło parę chwil. Nagle para pszczół podleciała i zaczęła krążyć wokół jego głowy, a po minucie jedna z nich usiadła Prestimionowi na lewej ręce.

Kiedy po nim chodziła, czuł dziwne łaskotanie. Powolutku odwrócił głowę w lewo, by lepiej się jej przyjrzeć i spojrzał prosto w jej duże, poważne oczy. Pszczoła patrzyła na niego uważnie.

Bez żadnych wątpliwości, w tych oczach była inteligencja.

Krył się za nimi malutki, ale bystry i przenikliwy umysł. Ale po co? Jakie myśli mogły krążyć po mózgu tych istot, ostatnich przedstawicieli swego gatunku, bez końca zataczających lśniące pętle po wielkim ulu, który był ich jedynym schronieniem przed światem?

— Nasi przodkowie trzymali je w małych klatkach jako domowe zwierzątka — powiedział po chwili Kaitinimon. — Latały w kółko przez miesiąc czy dwa, po czym chorowały i umierały. Nie mogły znieść klatki. Nikt zaś, kto miał pszczoły choćby przez parę dni, nie mógł oprzeć się ich pięknu. Kiedy tylko jedne umierały, czuł przemożną potrzebę zastąpienia ich nowymi, choć i one nie miały długo pożyć. Kiedyś w tej prowincji żyły ich miliony. Kiedy leciały wielkimi rojami, całe niebo stawało się złote. Teraz jestem jedynym człowiekiem w Bailemoonie, który ma przywilej trzymania pszczół. Jak widzicie, ta klatka jest dość duża. Nie przeżyłyby w czymś mniejszym. Panie, jeśli delikatnie obrócisz dłonie, o tak, pszczoły odlecą. Chyba że pragniesz przedłużyć to doświadczenie.

— Jeszcze parę minut — powiedział Prestimion. Na jego lewej ręce wylądowały jeszcze dwie pszczoły, potem za nimi sfrunęła trzecia. Prestimion stał jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać od nich wzroku, całkowicie zagubiony w podziwie dla małych, inteligentnych stworzeń, spokojnie wędrujących mu po rękach. Siedziało na nim już pięć. Sześć. Siedem. Widać wydawał im się niegroźny. Zastanawiał się, czy w jakiś sposób zajrzały do jego umysłu.

Nagle odkrył, że intensywnie pragnie, by Varaile była z nim i mogła to zobaczyć.

Ta myśl go przestraszyła. Czyżby Varaile już zajęła w jego umyśle miejsce Thismet? Czyżby tęsknił za kobietą, której prawie nie znał i chciał mieć ją u swego boku w podróży? Tak właśnie było. Zaskoczyło go, że tak boleśnie odczuł jej nieobecność. Ale Thismet odeszła na zawsze, a Varaile czekała na Górze Zamkowej. Jego potęga i pozycja wymagały, by spędzić życie, przemierzając świat i nagle, z mocą, która go zdumiała, zapragnął dzielić je z Varaile. Chciał pokazać jej wszystko, co jemu samemu dane będzie oglądać, złote pszczoły Bailemoony, znikające jezioro w Simbilfant, nocny targ w Bombifale, piętrzące się kolory Fontanny Gulikap, ogrody Tolingaru… wszystko. Wszystko.

— Spodobały się waszej wysokości nasze pszczoły?

Zaskoczony Prestimion spojrzał pospiesznie na diuka.

— Och, tak — odpowiedział prędko. — Tak! Są niezwykłe! Niesamowite!

— Mógłbym wysłać parę sztuk na Zamek — powiedział Kaitinimon. — Ale tylko by pomarły, jak wszystkie pozostałe.


* * *

Tej nocy, kiedy zajadali się miejscowymi specjałami w pałacu diuka, Prestimion wciąż myślał o złotych pszczołach i tęsknocie za Varaile, którą tak niespodziewanie w nim obudziły. Nie opuszczało go wspomnienie ich tajemniczych oczu ani błysków światła na rojach latających pod kopułą wielkiego ula. Te mądre oczy… to przepełnione inteligencją spojrzenie… ten piękny, złoty odblask…

Ten wspaniały świat, myślał, miejsce pełne cudów, którego niespodzianek nie dałoby się poznać i w ciągu dziesięciu żywotów…

Ale sławne złote pszczoły nie były głównym celem wizyty Koronala w Bailemoonie i w końcu Gialaurys poruszył najważniejszy temat.

— Otrzymaliśmy raport — powiedział do diuka — mówiący, że prokurator Dantirya Sambail i kilku jego ludzi niedawno przebywali w tej okolicy. Koronal ma powód, by chcieć z nim porozmawiać. Chcieliśmy wiedzieć, czy pozostajesz z nim w kontakcie.

Diuk nie wydawał się zaskoczony. Najprawdopodobniej, jak wielu innych, słyszał już, że Lord Prestimion poszukiwał prokuratora Ni-moya i że odbywało się zakrojone na skalę kontynentu polowanie.

Oczywiście, taka wiadomość była sensacją. Diuk Kaitinimon był jednak zbyt rozsądny, żeby wypytywać Prestimiona o motywy. Nie zadawał więc żadnych pytań i udzielił najprostszej odpowiedzi. Owszem, słyszał o obecności prokuratora w okolicy, lecz nie gościł go. Nie rozumiał, czemu prokurator przebywał w pobliżu, a nie zdecydował się go odwiedzić. Był też pewien, że obecnie Dantirya Sambail nie znajdował się w obrębie prowincji Balimoleronda. Nie wiedział nic ponad to. Kiedy zaś Septach Melayn zapytał go, czy uważa, że zbiegły prokurator uda się raczej na południe, czy na zachód od Bailemoony, diuk Kaitinimon wzruszył tylko ramionami.

— Wyraźnie stara się wrócić do domu. Sadzę, że kieruje się do morza. Dotrze do niego niezależnie od tego, w którą stronę się uda. Kimże ja jestem, by rozumieć zamysły Dantiryi Sambaila?

Prestimion postanowił opuścić Bailemoonę drogą na południe. Na Majipoorze pojęcie „krótkiej podróży” nie istniało, ale mniej czasu zajęłoby prokuratorowi dotarcie do morza szlakiem południowym niż zachodnim, i chociaż porty były zablokowane, Prestimion aż za dobrze wiedział, że dla kogoś tak podstępnego jak Dantirya Sambail utorowanie sobie drogi łapówkami będzie dziecinnie proste. W końcu wykupił się w ten sposób z tuneli Sangamora. Jaki problem mogło dla niego stanowić znalezienie w południowym porcie leniwego i sprzedażnego celnika, który odwróciłby wzrok, podczas gdy on i Mandralisca wsiadaliby na pokład frachtowca płynącego do Zimroelu?

Na południe więc. Przez Ketheron i jego Siarkową Pustynię.

Był to zarówno logiczny, jak i kuszący wybór. Siarkowa Pustynia nie była ani pustynią, ani nie wydobywano tam siarki, ale uchodziła za jedno z najniezwyklejszych miejsc na świecie. Prestimion wdzięczny był Dantiryi Sambailowi za danie mu pretekstu, by je odwiedzić.

Kolejne miejsce, które odwiedzi bez Varaile. Nie mógł przestać o niej myśleć.


* * *

Dwa dni po opuszczeniu Bailemoony dostrzegli pierwsze łachy żółtego piasku. Z początku były to tylko pojedyncze paski, zmieszane ze zwykłą, ciemną ziemią tak, że nie dało się w pełni docenić ich koloru. Stopniowo piasek zaczynał dominować, aż wzgórza i doliny wyglądały, jakby były nim poplamione. Wreszcie podróżnicy dotarli do Siarkowej Rzeki i otoczyła ich żółć tak intensywna, że zdawała się być jedynym kolorem we wszechświecie.

Łatwo było zrozumieć, dlaczego pionierzy trafiwszy tu uznali, że odnaleźli bogate złoża siarki. Żadna inna substancja nie miała takiego jasnego, ciepłego odcienia. A jednak — „siarka” Siarkowej Pustyni była tylko pylistym, żółtym piaskiem, wapiennym, zabarwionym ziarenkami kwarcu i maleńkimi kawałeczkami skaleni i amfiboli. Powstał ponoć w niewyobrażalnie zamierzchłych czasach, kiedy centrum Majipooru było najsuchszą z pustyń, a na zachód od Labiryntu wznosiły się wielkie, żółte góry. Przez tysiące lat wiatry starły je w proch i niosły go tysiące mil, składając go wreszcie na Wzgórzach Gaibilan za Ketheronem, skąd wypływa Siarkowa Rzeka. Właśnie ona dokończyła dzieła, wymywając masy piasku ze wzgórz i rozprowadzając go po całej szerokiej dolinie, w której teraz stali wędrowcy, dolinie od niepamiętnych czasów zwanej Siarkową Pustynią.

W większości miejsc żółty piasek stanowił tylko wierzchnią warstwę gruntu, nie grubszą niż dwadzieścia, trzydzieści stóp. Miejscami jednak jej grubość osiągała ponad pół mili i tam, przez wieki, piach przyjął postać miękkiej, porowatej skały, tworzącej wysokie, pionowe klify. Właśnie w strefach tych spadzistych, żółtych klifów budowano miasta i miasteczka Ketheronu.

Niektórzy uważali, że Ketheron ma urok krainy z baśni, inni zaś, że to groteskowa i dziwaczna okolica rodem z koszmaru. Erozja powycinała w górnych warstwach klifów ostre wąwozy, a wietrzenie pozostawiło na odkrytych przestrzeniach pokrzywione, spiczaste iglice dziwacznych kształtów. Lud Ketheronu drążył je i wykuwał w nich małe, wąskie okienka i tak tworzył domy jak ze snu. Tak powstawały całe miasteczka pełne wysokich, wąskich domów, przypominających spiczaste kapelusze wiedźm.

Niecodzienność Ketheronu przyciągała do niego psychomalarzy. Zjeżdżali się tu od wieków, rozwijali psychoczułe płótno i pozwalali, by ich doznania wzrokowe przesączały się na nie poprzez wzmocnione transem umysły. Niepokojące, nastrojowe psychoobrazy, przedstawiające kręcone, żółte wieże Ketheronu były powszechne w domach nowobogackich, którzy nie nauczyli się jeszcze gardzić banałem. Nawet na Zamku Prestimion widział pięć czy sześć ketheronów wiszących w różnych miejscach i przyzwyczaił się przez nie do wyglądu tego miejsca tak bardzo, że obawiał się, iż rzeczywistość nie zrobi na nim wrażenia.

Szybko jednak odkrył, że psychoobrazy w żaden sposób nie przygotowały go na prawdziwy Ketheron. Żółty krajobraz, błotnista, żółta rzeka, powolnie płynąca przez jego środek i wznoszące się ze szczytów klifów pokrzywione, zniekształcone domy miasta Ketheron, pasujące bardziej do ogrów niż ludzi — to wszystko wyglądało tajemniczo, jak fragment obcego świata, wklejony w Majipoor pomiędzy Bailemooną i wybrzeżem Aruachozji.

Oczywiście, pomyślał Prestimion, każde miejsce, którego nie znasz, wydaje ci się tajemnicze. A ile wiedzy mamy tak naprawdę o miejscach, które zdaje nam się, że znamy?

Ten widok był jednak naprawdę dziwny. Miasto Ketheron, rozciągające się na kilka mil wzdłuż północnego brzegu rzeki, było stolicą dystryktu Ketheron. Jak na miasto Majipooru było małe, miało najwyżej pół miliona mieszkańców. Prestimion z zachwytem patrzył na domy o dziwnych kształtach i obce twarze ludzi, którzy wyszli oglądać przejeżdżającego Koronala. Tak, Ketheron był do granic niezwykły. Nawet ludzie mieli żółtawe twarze, albo tak mu się wydawało, a noszone przez nich luźne, wydymające się na wietrze peleryny nadawały im wygląd gnomów, idealnie komponujący się z dziwnym otoczeniem.

Prestimion zrozumiał, że nawet gdyby Ketheron był dla niego tak znajomy jak Muldemar, Halanx czy Tidias, nie mógłby z przekonaniem powiedzieć, że go zna. Każde miasto było samo w sobie światem, światem w miniaturze, zamykającym w swoich murach tysiące lat historii i więcej tajemnic, niż można poznać w ciągu jednego życia. A Ketheron był tylko jednym z mnóstwa miast w wielkim świecie, który powierzono jego opiece, był tylko miejscem, przez które przejedzie pewnego dnia i nie zobaczy go nigdy więcej i którego duch będzie dla niego taką samą zagadką jutro, jaką był wczoraj.

Kwitło tu rolnictwo — żółta ziemia była nadzwyczaj żyzna — a mieszkańcy sprawiali wrażenie prostych, nieprzyzwyczajonych nie tylko do widoku Koronala, ale szlachty w ogóle. Burmistrz miasta Ketheron niemal drżał, gdy wychodził ich powitać z ratusza, wrzecionowatej, pokrzywionej, trzypiętrowej wieży na samej krawędzi klifu. Chronił go imponujący zestaw atrybutów człowieka przesądnego: jego fioletowożółty płaszcz obwieszony był tyloma talizmanami i amuletami, że aż dziw, iż biedak stał o własnych siłach pod ich ciężarem. Dla duchowego wsparcia zabrał ze sobą dwóch magów, niskiego grubaska o tłustej cerze i wysoką, chudą, podobną do stracha na wróble kobietę, niosących święte przyrządy miejscowego kultu, których nawet Maundigand-Klimd nigdy wcześniej nie widział. Su-Suheris sprawiał wrażenie rozbawionego rytuałami, z pomocą których ta para wypędzała przyczajone złe duchy z podobnego do jaskini, ciemnego pokoju, w którym odbywać się miało spotkanie. A może rytuały te wykonywano dla spokoju samego burmistrza?

Gialaurys zadawał pytania, podczas gdy Prestimion i reszta stali z boku. Burmistrz był wyraźnie zbyt przejęty samą obecnością Koronala, by móc prowadzić z nim rozmowę, a próżna beztroska Septacha Melayna miała raczej niewielkie szanse go uspokoić. Za to Gialaurys, choć wielki i budzący lęk swoim wyglądem, miał talent do rozmawiania z prostymi ludźmi, gdyż sam się z nich wywodził.

Pytał, czy burmistrz lub ktokolwiek z miasta widział lub słyszał w okolicy coś o Dantiryi Sambailu. Nie, nie widzieli i nie słyszeli. Burmistrz sprawiał wrażenie, jakby nie miał pojęcia, kim Dantirya Sambail był, ale nie był w stanie pojąć, czemu prokurator Ni-moya miałby tędy podróżować. Sama myśl, że ktoś tak potężny i straszny mógłby mieć jakikolwiek powód, by przebywać w tym malowniczym, lecz mało ważnym regionie, wydawała się temu biednemu człowiekowi całkowicie niepojęta.

— Myślę, że wybraliśmy złą trasę — mruknął Prestimion do Septacha Melayna. — Gdyby zmierzał prosto ku wybrzeżu Aruachozji, musiałby tędy przejeżdżać, prawda? Powinniśmy byli z Bailemoony pojechać na zachód, nie na południe.

— Chyba że burmistrza zaczarowano, by zapomniał — powiedział Septach Melayn. — Prokurator zna się na tej grze.

Taki wybieg okazał się jednak zbędny. Kiedy Gialaurys wyciągnął portret Mandraliski, który wozili ze sobą, burmistrz natychmiast rozpoznał jego twarz.

— O, tak, tak — powiedział. — On tu był. Podróżował starym, zardzewiałym ścigaczem i zatrzymał się, żeby kupić zapasy. Jakieś trzy tygodnie temu, pięć, sześć, jakoś wtedy. Jak można zapomnieć taką twarz?

— Podróżował sam? — spytał Gialaurys.

Burmistrz nie miał pojęcia. Nikt nie zaglądał do ścigacza, zaparkowanego na brzegu rzeki. Mężczyzna o twarzy jak topór kupił czego potrzebował, wrócił do pojazdu i pojechał dalej. Burmistrz nie wiedział nawet, w którą stronę się udał.

Tutaj wreszcie pomocni okazali się magowie.

— Widzieliśmy, że obcy nie przyniesie miastu pomyślności — powiedziała chuda kobieta. — Szliśmy więc śladem jego pojazdu jakieś pół mili i co sto jardów stawialiśmy świecę ze smoczego wosku, by już nigdy nie wrócił.

— A w którą stronę zmierzał?

— Na południe — odpowiedział natychmiast człowieczek z tłustą twarzą. — W stronę Arvyandy.

10

— Ulżyło im, kiedy się nas pozbyli — powiedział Prestimion, chichocząc. Królewska karawana przejeżdżała właśnie przez podniszczoną, niepokojąco trzeszczącą, drewnianą konstrukcję zwaną Mostem Spurifona, która miała z pięć tysięcy lat. Daleko pod nimi ledwo widać było zamuloną Siarkową Rzekę, która płynęła powolnym tempem sennego węża i wyglądała jak płowa linia na tle jaśniejszej doliny. — Musieliśmy ich nieźle przerazić! Mam nadzieję, że nie wymyślili pierwszej lepszej historyjki tylko po to, byśmy wynieśli się z ich miasta.

— Do okłamania Koronala potrzebna jest odwaga — powiedział Abrigant. — Czy w tym mieście była choć odrobina odwagi?

— Mówili prawdę — powiedział Maundigand-Klimd. — Wyczuwam na naszym szlaku ślad inkantacyjnych świec. Wypalone, ale ogarki pozostały. Jedziemy we właściwym kierunku.

— Ketherończycy to nieszkodliwi, nieśmiali ludzie, którzy zaplątali się w sprawy dużo dla nich za poważne, a my okropnie ich przestraszyliśmy — powiedział Prestimion. — Powinniśmy coś dla nich zrobić. — Spojrzał na Septacha Melayna. — Zapamiętaj. Zbudujemy im chociaż nowy most. Ten nadaje się najwyżej do muzeum.

— Budowanie mostów należy do obowiązków Pontifexa — oświadczył zrzędliwie Septach Melayn. — To właśnie oznacza jego tytuł: budowniczy mostów. To starożytne słowo, ma miliony lat.

— Nic nie ma milionów lat — zaprotestował Abrigant.

— W takim razie tysiące.

— Spokój, wy dwaj — przywołał ich do porządku Prestimion. — Należy poinformować odpowiedni wydział: nowy most dla Ketheronu i już, bez dyskusji. — Zastanawiał się, jaki sens ma bycie Koronalem, skoro nawet najbliższym współpracownikom musiał powtarzać rozkaz dwukrotnie, by go posłuchano?

Na południe od rzeki żółta barwa okolicy zaczęła powoli ustępować. Tu było odwrotnie niż na północy, pasy zwyczajnej ziemi stawały się coraz częstsze, aż w końcu wszystko wróciło do normy. Przyjęli to z pewną ulgą. Dziwny, jasny kolor po pewnym czasie samą swoją intensywnością otępiał i ogłupiał umysł, a monotonia siarkowego krajobrazu stawała się trudna do zniesienia.

Tej nocy rozbili obóz u stóp niezbyt wysokiego łańcucha górskiego, leżącego wprost przed nimi. Gdy Prestimion spał, otrzymał przesłanie od Pani Wyspy.

Koronalowie nieczęsto otrzymywali przesłania i nie wynikało to tylko z faktu, że na mocy tradycji Pani była ich matką. Przesłania miały być wskazówkami dla duszy, a w normalnych warunkach żadna z Potęg Królestwa nie próbowała doradzać pozostałym. Czasami jednak, gdy Koronal musiał podjąć ważną decyzję w kryzysowej sytuacji, Pani wspomagała go swoją mądrością. Tej nocy Prestimion zasnął, kiedy tylko zamknął oczy. Czuł, że przechodzi w trans, który zapowiadał przesłanie. Słyszał cichą muzykę posiadłości Pani i poszybował lekko do niskiego pawilonu z białego marmuru, zastawionego donicami kwitnących krzewów, pachnących alabandyn i tanigali. Przed nim stała księżna Therissa, Pani Wyspy, jego matka, matka całego świata. Uśmiechała się i wyciągała do niego ręce.

Wyglądała jak zawsze młodo, była bowiem jedną z tych kobiet, na których wiek nie odciska swego piętna. Jej gęste, ciemne włosy nie straciły nic ze swego połysku od kiedy przejęła swoje nowe obowiązki. Srebrny diadem Pani lekko spoczywał na jej skroniach. Na piersi miała jak zawsze Rubin Muldemar, wspaniały klejnot w kolorze głębokiej czerwieni z fioletowym połyskiem, osadzony na złotej obręczy, od tysięcy lat będący w posiadaniu ich rodziny.

U jej boku stała Thismet.

Tak przynajmniej z początku zdawało się Prestimionowi. Niewysoka, delikatnie zbudowana kobieta o figlarnym spojrzeniu nie mogła być nikim innym, tylko nią. Kiedy dusza Prestimiona wzdrygnęła się z niepokojem — czemuż Thismet miałaby stać u boku Pani w przesłaniu, skoro zdawało mu się, że wreszcie pogodził się z jej tragiczną śmiercią i był gotów żyć dalej? — wszystko delikatnie się zmieniło, jak to bywa w snach. Teraz wyraźnie widział, że kobieta stojąca koło jego matki to nie Thismet, lecz Varaile. Jakie to dziwne, że pomyliłem ją z Thismet, pomyślał. Obie były na swój sposób piękne i fascynujące, ale wysoka, silna, kobieca Varaile nie była wcale podobna do malutkiej, delikatnej kobietki, którą Prestimion dawno temu kochał i utracił.

Zdał sobie sprawę, że jego matka coś mówi. Między nimi była jednak jakaś bariera, która nie pozwalała mu zrozumieć jej słów. Oddychał ciężko, jakby powietrze w pawilonie było zbyt gęste, a może zapach kwiatów zbyt intensywny? A ona wciąż mówiła, uśmiechała się, wskazywała to na niego, to na Varaile, to na siebie. Wysilił się, by ją usłyszeć. W końcu zrozumiał.

— Znasz tę kobietę, Prestimionie? — pytała Pani. — Nazywa się Varaile i mieszka w Stee.

— Tak, matko, znam ją. Znam.

— Ma postawę godną królowej.

— I królową zostanie — powiedział Prestimion. — Moją królową. Zamieszka w Zamku, u mego boku.

— Czy naprawdę tak myślisz, Prestimionie? Powiedz, że tak.

— O tak, matko. Tak myślę.

Kiedy obudził się o poranku, sen wciąż płonął w jego umyśle, jak to zwykle z przesłaniem bywa. Septach Melayn, który podszedł do niego jako pierwszy, spojrzał na niego dziwnie i roześmiał się.

— Przyjacielu, wyglądasz, jakbyś znajdował się dziś w innym świecie.

— Może tak właśnie jest — odpowiedział Prestimion.


* * *

Musiał jednak powrócić do tego świata. Wiele dni drogi wciąż dzieliło ich od południowego wybrzeża i jeśli pragnęli doścignąć Dantiryę Sambaila, nie mogli sobie pozwolić na stratę czasu.

Zostawili za sobą ostatnią łachę żółtego piasku i pustynny, suchy Ketheron. Teraz powietrze było łagodne i wilgotne, ciepłe i gładkie jak aksamit. Wzgórza pokrywała gęsta roślinność z woskowym połyskiem, niebo często zasnuwały deszczowe chmury, choć opady były zawsze krótkie. Zbliżali się do regionów tropikalnych.

Moment przejścia znaczyły trzy wyjątkowe punkty orientacyjne. Najpierw, w miejscu, gdzie droga wiła się w górę i z płaskich terenów wyniosła ich pomiędzy kamieniste wzgórza, ujrzeli po lewej coś, co z początku wyglądało jak samotny szczyt, lecz okazało się być całym łańcuchem górskim, długą, szarą ścianą, wyrastającą nagle z otaczającego terenu. Z wielkiej podstawy wyrastały mniejsze, zaokrąglone szczyty, identyczne, skupione na wydłużonym wierzchołku w chaotycznej masie.

— Oto Góra Trzynastu Wątpliwości — powiedział Maundigand-Klimd, który na czas podróży miał w swojej pieczy mapy. — Jej szczyty wyglądają dokładnie tak samo, jedna przełęcz przechodzi w drugą, więc każdy, kto próbuje ją przebyć, musi się zgubić.

— A co będzie z nami? — zapytał Prestimion, zastanawiając się, czy może prokurator nie błądzi właśnie pomiędzy identycznymi kamiennymi garbami.

Su-Suheris potrząsnął obiema głowami; denerwujący zwyczaj.

— Panie, my ominiemy te góry, nie będziemy ich przekraczać. Ale fakt, że mamy je na wschodzie, oznacza, że jesteśmy na właściwym szlaku. Teraz musimy wypatrywać Klifu Oczu, który powinniśmy niedługo zobaczyć.

— Klif Oczu? — powiedział Septach Melayn. — Co to może być, na miłość Bogini?

— Poczekajcie, a zobaczycie sami — odparł Maundigand-Klimd.

Kiedy w końcu go ujrzeli — bystrooki Septach Melayn jako pierwszy — nie było wątpliwości, co widzą. Klif okazał się sporą górą z białawego kamienia, stojącą samotnie, wznoszącą się po ich prawej stronie. Całe jej zbocze pokryte było masą dużych, głęboko osadzonych głazów z jakiegoś ciemnego minerału, rozrzuconych jak rodzynki w cieście. Wyglądało to jak tysiąc poważnych, czarnych oczu patrzących na podróżnych z białego zbocza góry. Na ten widok Gialaurys wykonał serię świętych znaków i nawet Prestimion poczuł dreszcz podziwu i po części strachu.

— Jak to powstało? — spytał. Ale nikt nie znał odpowiedzi, sam się zresztą jej nie spodziewał. Któż mógł wiedzieć, jaka potęga ukształtowała świat albo z jakiej przyczyny? Nie zadawało się pytań o naturę czy motywy Bogini. Świat to świat, jest pełen cudów i tajemnic.

Klif Oczu wpatrywał się w nich godzinami, gdy przejeżdżali wzdłuż jego dziwacznego boku.

— Wkrótce — powiedział Maundigand-Klimd, schylony nad mapą — zobaczymy Filary Dvorna, które wyznaczają granicę między centralnym Alhanroelem i południem.

Dotarli do nich tuż przed zmrokiem. Dwie wielkie, błękitnoszare skały, wysokie na dziesięciu mężczyzn, celowały w niebo ostrymi czubkami. Droga przebiegała między nimi prosto jak strzelił, a one tworzyły coś na kształt ceremonialnej bramy do położonych dalej ziem. Skały miały od zewnątrz powierzchnię nierówną i pokrytą skomplikowanymi wzorami, ale od strony drogi były gładkie i płaskie. Wyglądały przez to jak połówki jednego, wielkiego tworu.

— Jest w tym magia — wymamrotał Gialaurys i zaczął znowu wykonywać święte gesty.

— O tak — powiedział Septach Melayn z rozbawieniem w głosie. — To miejsce jest przeklęte. Co dwadzieścia tysięcy lat te skały zderzają się i biada tym, którzy akurat wtedy próbują między nimi przejechać.

— Więc ty też znasz tę legendę? — zapytał Maundigand-Klimd.

Septach Melayn odwrócił się w jego stronę.

— Jaką legendę? Żartowałem sobie tylko z Gialaurysem.

— W takim razie wymyśliłeś ponownie coś, co już było — powiedział Su-Suheris. — Naprawdę istnieje stara legenda Zmiennokształtnych, która opowiada o zderzających się skałach. Poruszały się niegdyś i poruszą się znowu. Co gorsza, kiedy to nastąpi ponownie — zmiażdżą wielkiego króla ludzi.

— Doprawdy? — powiedział Prestimion, z uśmiechem przesuwając wzrok od jednej do drugiej skały. — W takim razie sądzę, że nic mi nie grozi, bo choć niewątpliwie jestem królem, to nikt nie nazwie mnie wielkim — po czym, mrugając do Septacha Melayna, dodał: — Choć może powinniśmy poszukać innej drogi, tak dla bezpieczeństwa?

— Pontifex Dvorn, mój panie, nakazał po obu stronach drogi zainstalować magiczne płyty z brązu, pokryte runami, które miały chronić przed tym wydarzeniem. — powiedział Maundigand-Klimd. — Miało to miejsce trzynaście tysięcy lat temu i płyty dawno już zniknęły. Widzisz te kwadratowe nisze, tam, wysoko? Tam się ponoć znajdowały. Mimo to sądzę, że mamy wielkie szanse na bezpieczny przejazd.

Filary Dvorna faktycznie pozostały w bezruchu, kiedy je mijali. Po drugiej stronie krajobraz wyraźnie się zmieniał, roślinność była gęstsza, powietrze cieplejsze i bardziej wilgotne, wzgórza zaś były łagodnymi, zaokrąglonymi garbami.

Na mapach Maundiganda-Klimda nie zaznaczono żadnych osiedli w promieniu pięćdziesięciu mil od Filarów. Nie jechali jednak dłużej niż dziesięć minut, gdy trafili na ślad drogi odchodzącej od głównego traktu w stronę niskich wzgórz na zachodzie. Septach Melayn, kierując w tamtym kierunku swój niezawodny wzrok, oświadczył, że widzi kamienne mury, porośnięte gęsto pnączami. Prestimion, wiedziony ciekawością, wysłał na zwiad Abriganta i kilku ludzi. Wrócili po kwadransie, by oświadczyć, że leżało tam zrujnowane miasto, niezamieszkane, jeśli nie liczyć rodziny Ghayrogów rolników, którzy żyli wśród ruin. Zgodnie z tym, co mówili Ghayrogowie, były to pozostałości po wielkim mieście z czasów Lorda Stiamota, którego mieszkańcy zostali wymordowani przez Zmiennokształtnych w czasie Wojen Metamorfów.

— To niemożliwe — oświadczył Maundigand-Klimd, potrząsają obiema głowami. — Lord Stiamot żył siedemdziesiąt wieków temu. W tym klimacie dżungla już dawno pochłonęłaby takie opuszczone miasto.

— Przyjrzyjmy mu się — powiedział Prestimion i pojechali zachodnią odnogą traktu, która po paruset jardach zamieniła się w wydeptany szlak, prowadzący łagodnie pod górę. Wkrótce ujrzeli mur zrujnowanego miasta. Była to masywna konstrukcja z kamienia, w większej części wysoka na przynajmniej piętnaście stóp, ale zarośnięta krzewami i pnączami. Na lewo od wejścia do miasta stało olbrzymie, pnące drzewo o bladoszarej korze, którego mnóstwo gałęzi wrastało i wtapiało się w kamienny mur w taki sposób, że ciężko było powiedzieć, gdzie kończy się drzewo, a zaczynają ruiny.

Na powitanie wyszła para silnych, młodych Ghayrogów. Byli nadzy, ale nie dało się rozpoznać ich płci, gdyż organy płciowe Ghayrogów ukazywały się tylko w chwili seksualnego podniecenia. Podobnie piersi samic były widoczne wyłącznie w okresie karmienia młodych. Choć biologicznie należeli do ssaków, ciężko było myśleć o Ghayrogach inaczej niż o gadach. Ich ciała pokrywały błyszczące łuski, mieli mocne, walcowate ramiona i nogi, zimne, zielone i nigdy nie mrugające oczy, za to wciąż wysuwali i chowali pomiędzy twardymi wargami rozwidlone, szkarłatne języki. Na ich głowach zamiast włosów wiły się podobne do węży, czarne sploty.

Powitali gości z nieco obojętną uprzejmością i poprosili ich, by zaczekali na przyjście ich dziadka. Senior rodu pojawił się wkrótce, kulejąc i faktycznie był wiekowym Ghayrogiem.

— Jestem Bekrimiin — powiedział i wykonał powolny, lecz wylewny gest powitania. Prestimion się nie przedstawił. — Jesteśmy bardzo biedni, ale ugościmy was najlepiej, jak potrafimy.

To powiedziawszy, przywołał gestem swoje wnuki, które przyniosły półmiski, będące niczym innym jak wielkimi, podobnymi z kształtu do serca liśćmi jakiegoś pobliskiego drzewa. Na nie wyłożyli sfermentowane puree z jakiegoś warzywa, pachnące ostro przyprawami. Prestimion zjadł trochę, ostentacyjnie okazując zadowolenie. W jego ślady poszło kilku innych ludzi, choć ani Gialaurys, ani wybredny Septach Melayn nawet nie udawali, że jedzą. Do posiłku podano słodki, musujący alkohol.

Później Ghayrog zaprowadził ich do serca ruin. Widoczny był tylko niewyraźny zarys miasta, fundamenty budynków, tu i ówdzie spalona wieża, parę jeszcze nie wywróconych, wspartych na pobliskich drzewach ścian czegoś, co mogło być magazynem, świątynią lub pałacem. Większość budynków pochłonęły już pnące drzewa, których spłaszczone gałęzie zrastały się, całkowicie zakrywając wszystko, o co się kiedyś opierały. Miasto, jak powiedział starzec, zwało się Diarwis, choć nazwa ta nie mówiła nic Prestimionowi i jego towarzyszom.

— Zbudowano je w czasach Lorda Stiamota, prawda? — zapytał Prestimion.

Ghayrog zaśmiał się chrapliwie.

— Nie, nic z tych rzeczy. Tak wam powiedziały te głupie dzieci? Nic nie wiedzą. Cała wiedza o historii, którą próbuję im przekazać, wypada im z głów zanim skończę mówić. Nie, to miasto jest dużo młodsze. Opuszczono je zaledwie dziewięćset lat temu.

— I nie było żadnego najazdu Metamorfów?

— To też wam powiedziały? Nie, to tylko mit. Wtedy nie było już Metamorfów w Alhanroelu. Miasto zniszczyło się samo.

I stary Ghayrog opowiedział im historię o okrutnym i pysznym diuku, o buncie sług, którzy pracowali na jego roli, o zabiciu trzech członków rodziny diuka, o jego okrutnej zemście, o kolejnym powstaniu i jeszcze brutalniejszych represjach, które zakończyły się zabójstwem diuka i opuszczeniem miasta zarówno przez sługi, jak i panów, bo podówczas pozostało przy życiu za mało ludzi, by mogli tu dalej żyć.

Prestimion słuchał w ponurej ciszy, zdumiony tym fragmentem nieznanej historii.

Jak każdy książę z Zamku, któremu przeznaczona była ważna rola w rządzie, odbył intensywne studia nad annałami historii Majipooru. Była to historia niezwykle pokojowa, w której od czasu wojen Stiamota z Metamorfami aż do walki Prestimiona z Korsibarem nie miał miejsca żaden poważny rozlew krwi. Nigdy nie znalazł opowieści o zbuntowanych sługach i zamordowanych diukach. Historia ta kłóciła się z jego wizją mieszkańców Majipooru jako ludzi łagodnych, którzy już dawno nauczyli się rozwiązywać swoje konflikty pokojowymi metodami. Wolałby już usłyszeć, że to Zmiennokształtni dokonali tych zniszczeń, bo przynajmniej brutalny konflikt pomiędzy ludźmi a Metamorfami miał długą historię, choć kończyła się ona na tysiąc lat przez zniszczeniem miasta.

Bekrimiin poinformował gości, że mogą zostać u niego na noc lub jak długo zechcą, lecz Prestimion miał już dość tego miejsca, które położyło się cieniem na jego nastroju. Powiedział Gialaurysowi:

— Podziękuj mu i daj trochę pieniędzy, i powiedz, że właśnie gościł Koronala, a potem ruszamy. — Do Abriganta zaś rzekł: — Kiedy wrócimy na Zamek, znajdź mi wszystkie dokumenty dotyczące historii tego miejsca. Chciałbym ją lepiej poznać.

— Równie dobrze w archiwach niczego nie znajdziesz — powiedział Septach Melayn. — Ukrywanie niewygodnych faktów nie musi być naszym autorskim wynalazkiem, mój panie.

— Być może — odpowiedział Prestimion ponuro i wyszedł przez bramę miasta. Przez jakiś czas wpatrywał się w wielkie drzewo, które trzymało mur w swoim pożerającym uścisku. Przez resztę popołudnia niewiele się odzywał.


* * *

Jechali teraz przez rejon zwany Arvyandą. Nazwę tę zazwyczaj słyszało się w sformułowaniu „ Arvyanda, kraina złotych wzgórz”, które Prestimionowi kojarzyło się z płowymi wzgórzami, spalonymi słońcem podczas długiego, suchego lata. Zastanawiał się, jak wzgórza mogą być złote w wiecznie kwitnącym, zielonym, tropikalnym regionie częstych deszczy. A może znajdowały się tu kopalnie żółtego metalu?

Szybko okazało się, że źle to sobie wyobrażał. Na wzgórzach Arvyandy rosło tak wiele drzew o grubym pniu i liściach w łódkowatym kształcie, że niemal nie było widać innej roślinności. W jasnym, tropikalnym słońcu te niezliczone, sztywne, rozpostarte liście o metalicznej teksturze błyszczały złoto, jakby cała okolica była pozłacana.

W mieście Arvyanda wypytywali ludzi o Dantiryę Sambaila, lecz nie otrzymali żadnych istotnych informacji. Nikt nie twierdził, że widział samego prokuratora, choć w kilku miejscach mówiono o nieprzyjemnych obcych, którzy parę tygodni wcześniej przemierzali spiesznie obrzeża miasta. Czy tubylcy specjalnie nie opowiadali o szczegółach, czy byli po prostu ograniczeni? Ciężko było to stwierdzić, ale w każdym razie niewiele można było się od nich dowiedzieć.

— Jedziemy dalej? — Septach Melayn zapytał Prestimiona.

— Tak, wprost na wybrzeże.

Po drugiej stronie Arvyandy znajdowały się osławione kopalnie topazu w Zebergedzie. Znajdowano tu przezroczystą formę tego cennego minerału, przejrzystą jak najlepsze szkło i po oszlifowaniu znacznie przewyższającą je połyskliwością. Światło słońca było w kamienistym Zebergedzie tak jasne, że jego blask czynił żyły topazu niewidzialne za dnia. Z tego powodu zbieracze wychodzili pod wieczór, kiedy topaz błyszczał w ostatnich promieniach słońca i na błyszczących kamieniach kładli miski jako znaczniki. Wracali następnego dnia, by odciąć tak oznaczone kawałki skały, po czym oddawali je rzemieślnikom do oszlifowania.

Prestimion obserwował to z zainteresowaniem, ale zbieracze z Zebergedu, choć pokazywali mu wspaniałe płyty najczystszego topazu, nie mieli dla niego informacji o Dantiryi Sambailu.

Za Zebergedem niebo zachmurzyło się i wyglądało jak podbite grubą, opalizującą gazą. Wkraczali w deszczowy region Kajith Kabulon, gdzie klinowaty łańcuch górski nieustannie chwytał napływające znad południowych mórz mgły i przemieniał je w deszcz. Wkrótce dotarli do strefy opadów i od tej chwili minęło wiele dni, nim znów ujrzeli słońce. Deszcz bębnił nieustannie, poza nielicznymi godzinami przerw.

Dżungla Kajith Kabulon była… zielona, zielona, zielona. Od ziemi aż do nieba wyrastała niezwykła obfitość drzew i krzewów. Ich pnie pokryte były pasami czerwonych i żółtych grzybów, stanowiących jedyny kolorowy akcent w zielonym oceanie, a ich korony związane były nieprzeniknioną plątaniną lian i porośli, tworzących niemal szczelny baldachim, przez który nieustannie sączył się kapiący na ziemię deszcz. Gąbczasta gleba pokryta była gęstym dywanem puszystego, zielonego mchu, przerywanym tu i ówdzie wąskimi strumyczkami i licznymi jeziorkami, które odbijały i zakrzywiały przytłumione, zielonkawe światło w tak skomplikowany sposób, że czasami trudno było stwierdzić, czy padało ono z góry, czy wydobywało się z ziemi.

Obfitość zwierząt zapierała dech w piersiach. Żarłoczne, długonogie robaki, chmary pcheł, brzęczące, białe osy o skrzydłach w czarne pasy. Niebieskie pająki, zwieszające się na długich niciach z wysokich drzew. Muchy o ogromnych, czerwonych oczach. Szkarłatne, żółto nakrapiane jaszczurki. Płaskogłowe, ryczące ropuchy. Tajemnicze stworzenia, które kryły się w szczelinach skał i nie pokazywały nic poza włochatymi pazurami, które wystawiały jak czujki. Od czasu do czasu widywali futrzaste zwierzaki, które nigdy nie zbliżały się do podróżujących, jak parskając i węsząc w dżungli odwracały płaty mchu rozwidlonymi trąbami w poszukiwaniu czegoś, co pod nim żyło. W zielonej ciemności rzeczy przybierały dziwne, fantasmagoryczne kształty. Smukłe kameleony wyglądały jak szare gałązki, gałązki jak kameleony, węże udawały pnącza, a niektóre pnącza do złudzenia przypominały węże. Leżące nad strumieniami, próchniejące kłody brało się za przyczajone, drapieżne gurnibongi, za to raz, gdy Gialaurys ukląkł rano przy wodzie, by ochlapać sobie twarz, ujrzał, że to, co wziął za leżącą zaledwie parę stóp od niego w strumieniu kłodę uniosło się pochrząkując na czterech masywnych łapach i powoli odeszło, kłapiąc długim, zębatym pyskiem z urazy, że mu przeszkodzono.

Książę Thaszthasz, smukły mężczyzna o oliwkowej skórze i w nieokreślonym wieku, który rządził Kajith Kabulon odkąd Prestimion pamiętał, przyjął niezapowiedzianą wizytę Koronala w swoich ziemiach z takim samym spokojem, z jakim zdawał się znosić wszystko inne. Wyprawił dla Prestimiona obfitą ucztę w swoim plecionym pałacu w sercu dżungli. Była to otwarta, przewiewna budowla zbudowana w stylu naśladującym konstrukcje Metamorfów z Iliryvoyne, położonego daleko na drugim kontynencie.

— Co roku buduję nową — wyjaśnił Thaszthasz. — To zmniejsza koszty utrzymania rezydencji.

Jedli słodkie owoce i wędzone mięsa, których smaki były całkowicie obce przybyszom z Góry Zamkowej, ale przynajmniej wino pochodziło z północy i było jak długo oczekiwana namiastka rodzinnych stron. Były występy muzyków, byli żonglerzy, a trzy wijące się jak węże, prawie nagie dziewczyny odtańczyły skomplikowany, prowokujący taniec. Prestimion i książę dyskutowali o urokach koronacji, o kwitnącym zdrowiu Pontifexa, którego Prestimion niedawno widział, o cudach otaczającej ich dżungli, którą Thaszthasz, całkiem niezaskakująco, uważał za najpiękniejsze miejsce całego Majipooru.

Stopniowo, wraz z upływem nocy, rozmowa zeszła na poważniejsze tory. Prestimion próbował poruszyć temat Dantiryi Sambaila, ale zanim zdążył wyjaśnić powód swojej wizyty na południu, książę Thaszthasz zgrabnie wtrącił, że miał poważny problem, polegający na coraz częstszych przypadkach niewyjaśnionego szaleństwa, trapiącego mieszkańców jego prowincji.

— Zasadniczo jesteśmy bardzo zrównoważonymi ludźmi, mój panie. Niezmienna łagodność i ciepło tutejszego klimatu, piękno i spokój otoczenia, niezmienna muzyka deszczu… nie wyobraża sobie Wasza Miłość, jak zbawienny wpływ ma to wszystko na duszę.

— To prawda. Zaiste, nie wyobrażam sobie.

— Ale teraz — w ciągu ostatnich sześciu, może ośmiu miesięcy — nagle wszystko się zmieniło. Najbardziej zrównoważeni obywatele nagle wstają i całkowicie nieprzygotowani wyruszają do lasu. Rozumie Wasza Miłość, schodzą z przetartych szlaków, co nie jest bezpieczne, bo las jest duży — zapewne nazwalibyście go dżunglą — i potrafi być niełaskawy dla tych, którzy go zlekceważą. Do tej pory mieliśmy jedenaście setek takich zniknięć. Powróciła tylko garstka z tych, którzy wyruszyli. Czemu ruszają? Czego szukają? Nie potrafią nam na to odpowiedzieć.

— Jakie to dziwne — powiedział Prestimion, czując się niezręcznie.

— Poza tym mieliśmy wiele niezwykłych przypadków irracjonalnych zachowań, niektóre z użyciem przemocy. Były nawet ofiary… — Thaszthasz potrząsnął głową. Na jego gładkiej, spokojnej twarzy pojawił się grymas bólu. — Nie rozumiem tego, mój panie. Nie miały tu miejsca żadne zmiany, które mogłyby spowodować taki wstrząs. Wyznam, że wydaje mi się to niepokojące. Powiedzcie, Wasza Miłość, czy mieliście podobne doniesienia z innych okolic?

— Tak, mieliśmy — powiedział Prestimion, który nie myślał o tej sprawie od czasu, kiedy opuścił Labirynt. Nieprzyjemnie było znów się z nią mierzyć. — Zgadzam się, że sytuacja jest niepokojąca. Prowadzimy badania.

— Ach. Niewątpliwe wkrótce będziecie mieli ważne wnioski, którymi się z nami podzielicie. Jak myślisz, mój panie, czy za tym może stać jakaś magia? To moja teoria i wydaje mi się całkiem słuszna. Co innego mogłoby naraz odebrać rozum tak wielu osobom, jeśli nie jakieś wielkie zaklęcie, które ciemna siła rzuciła na te ziemie?

— Wiele uwagi poświęcamy tej kwestii — powiedział Prestimion tonem na tyle ostrym, by Thaszthasz, doświadczony w sprawach związanych z rządzeniem, zrozumiał, że Koronal pragnie zakończyć dyskusję. — Pozwól mi, książę, zapytać o coś innego, a co jest właściwym powodem, dla którego zapuściłem się do twojego pięknego lasu…

11

— Podszedł do sprawy nader spokojnie — powiedział Septach Melayn z pewnym żalem, gdy przejeżdżali przez południowy skraj deszczowej krainy. — Och, tak, oczywiście, sławny prokurator! — powiedział, wysokim głosem naśladując nijaki, niezmienny styl mówienia księcia Thaszthasza. — Jaka to niezwykła postać! Przeżywamy zdumiewający czas niespodziewanych wizyt w naszej krainie! Czy nie słyszał ani słowa o blokadzie wybrzeża? Ani o linii patroli, którą wyznaczyliśmy pomiędzy Bailemooną i Stoien?

— Słyszał — powiedział opryskliwie Abrigant. — Oczywiście, że słyszał! Po prostu nie chciał wejść w konflikt z Dantiryą Sambailem. Kto by chciał? Ale jego obowiązkiem było zatrzymać prokuratora do czasu…

— Nie — powiedział Prestimion. — Byliśmy niedokładni przy rozsyłaniu wiadomości. Nakazaliśmy urzędnikom portowym, by zatrzymali go, jeśli go zauważą, ale nigdy nie wysłaliśmy tej informacji do ludzi takich, jak Thaszthasz, którzy mają władzę nad ziemiami, przez które Dantirya Sambail najpewniej podróżował w stronę morza. Byliśmy niedokładni i mamy tego skutki. Ponieważ nie ogłosiliśmy, że Dantirya Sambail jest zbiegiem wyjętym spod prawa, umożliwiliśmy mu nie tylko prześliźnięcie się do wybrzeża, ale i korzystanie po drodze z gościnności książąt.

Abrigant nie ustępował.

— Thaszthasz powinien był wiedzieć, że go poszukujemy. Należy go ukarać za jego zaniedbanie…

— Na czym polegające? — zainteresował się Gialaurys. — Na tym, że zaprosił władcę całego zachodniego kontynentu na posiłek w swoim pałacu? Jeśli nie informujemy, że Dantirya Sambail jest przestępcą, który musi zostać postawiony przed sądem, czemu ktokolwiek miałby go podejrzewać? — Gialaurys powoli potrząsnął wielką głową. — A nawet gdyby o tym wiedział, czemu miałby się wtrącać? Dantirya Sambail może sprawić każdemu duże kłopoty, a Thaszthasz ewidentnie nie należy do ludzi, którzy kłopoty dobrze znoszą. Może nawet nie ma pojęcia o całej sprawie. Żyje w tej dżungli, słucha, jak pada jego cudny deszcz i nie obchodzi go nic innego.

— Wciąż jest nadzieja — powiedział Maundigand-Klimd — że ktoś okazał się na tyle odważny, by pochwycić Dantiryę Sambaila w którymś z portów.

Ponieważ nikt nie kwapił się do podtrzymania rozmowy, temat porzucono.

Wjeżdżali teraz na terytorium Aruachozji, położonej wzdłuż południowego wybrzeża Alhanroelu. Morze było oddalone o zaledwie kilkaset mil i każdy powiew wiatru niósł jego słonawy zapach i duszne ciepło. Ta ziemia była wilgotna, parująca. Jej rozległe połacie pokrywały pełne owadów bagna i splątane gąszcze palm manganoza o liściach jak piły, czyniąc je praktycznie niezdatnymi do zamieszkania. Zachodnia część regionu jednak cechowała się stosunkowo umiarkowanym klimatem, ciągnęła się do Sippulgaru, głównego portu morskiego na zachodnim wybrzeżu, leżącego na granicy pomiędzy Aruachozją i prowincją Stoien.

Sippulgar zawsze nazywano złotym. Prestimion pomyślał, że cała ta podróż była zaiste złota: złote pszczoły z Bailemoony, żółte piaski Ketheronu, złote wzgórza Arvyandy, a teraz złoty Sippulgar. Była też bardzo malownicza, ale do tej pory nie przyniosła nic, poza złotem głupców. Dantirya Sambail beztrosko poruszał się coraz dalej, nie napotykając żadnych trudności i w tej chwili być może już prześliznął się przez blokadę portów i wracał do swojego prywatnego królestwa, Zimroelu, gdzie będzie właściwie nietykalny.

Prestimion zastanawiał się, czy ta ciągła pogoń miała jakikolwiek sens. Może powinni się zatrzymać i spiesznie wrócić na Zamek? Czekały na niego królewskie obowiązki. Bunt Sambaila nie był jego jedynym problemem, w kraju niewątpliwie panował prawdziwy kryzys, a Koronal i jego najbliżsi doradcy podróżowali po odległych ziemiach, angażując się w bezowocne poszukiwania, które można by lepiej prowadzić innymi środkami.

I była jeszcze Varaile, wielkie pytanie w jego życiu, pozostające wciąż bez odpowiedzi…

Na chwilę Prestimion postanowił zaprzestać pogoni za prokuratorem, ale kiedy tylko o tym pomyślał, natychmiast odepchnął od siebie ten pomysł. Podążał za Dantiryą Sambailem tak długo, przez pustynię i przez dżunglę, przez złote ziemie i postanowił, że będzie podążać dalej, przynajmniej póki nie dotrze na wybrzeże, gdzie może uda mu się zdobyć konkretne informacje o ruchach prokuratora. Złoty Sippulgar będzie ostatnim punktem jego podróży. A więc jazda, do Sippulgaru, a potem do domu, do Zamku, do tronu i zadań Koronala; do domu, do Varaile.


* * *

Sippulgar nazywano „złotym”, ponieważ fasady wszystkich jego dwu — i trzypiętrowych budynków zbudowano ze złotawego piaskowca, który wydobywano z pobliskich wzgórz na północy. Podobnie jak metaliczne liście drzew w Arvyandzie, błyszczące w jasnym świetle tropikalnego słońca i zamieniające całą okolicę w krainę lśniącego złota, ciepły, łagodny w kolorze kamień Sippulgaru, odbijający światło drobinkami miki, w świetle dnia nadawał wszystkiemu olśniewający, złoty blask.

Było to w każdym calu miasto dalekiego południa, tonące w powietrzu wilgotnym i ciężkim. Roślinność wzdłuż ulic i wokół domów, cudownie bujna, mieniła się oszałamiająco kolorowymi kwiatami we wszystkich odcieniach czerwieni, błękitu, żółci, fioletu, pomarańczy, a nawet ciemnego brązu i pulsującej, migotliwej czerni, tak intensywnej, że zdawała się być raczej kwintesencją koloru, niż jego brakiem. Ludzie tutaj również byli ciemnoskórzy, o twarzach i ciałach wyraźnie naznaczonych przez gorące słońce. Sippulgar leżało w wyjątkowej urody wygiętej zatoce nad niebieskozielonym brzegiem Morza Wewnętrznego. Port wypełniały statki z całego świata. Ten fragment południowego Alhanroelu zwany był Wybrzeżem Przypraw, gdyż wszystko, co tylko tu rosło, cechowała niezwykła woń: z niskich, nadbrzeżnych roślin produkowano khazzil i balsam zwany himmam, a w lasach w głębi lądu rosły drzewa cynamonowe, mirra, drzewa thanibong i szkarłatne fthiisy. Wszystkie te rośliny wydzielały tyle aromatycznych olejków i żywic, że samo powietrze wokół Sippulgaru sprawiało wrażenie perfumowanego.

Przybycie Prestimiona do Sippulgaru nie było niespodzianką. Od początku wyprawy na południe wiedział, że niezależnie od tego, jaką trasą podąży z Labiryntu, dotrze na wybrzeże właśnie tutaj, chyba że po drodze otrzyma informację, zmuszającą do kontynuowania pościgu za Dantiryą Sambailem w innym kierunku. Z tego powodu najwyższy dostojnik miasta, noszący tytuł Prefekta Królewskiego, przygotował mu majestatyczny apartament w rządowym pałacu, pokaźnym budynku z miejscowego piaskowca, z którego rozciągał się widok na zatokę.

— Mój panie, jesteśmy gotowi spełnić każde twoje pragnienie, zarówno materialne, jak i duchowe — powiedział natychmiast Prefekt.

Nazywał się Kameni Poteva i był wysokim człowiekiem o sokolej twarzy, który ozdobił swoją białą, urzędową szatę parą jadeitowych amuletów zwanych rohillami i szarfą wyszywaną w święte symbole. Prestimion wiedział, że Sippulgar był miastem ludzi przesądnych. Czczono tu boga, który uosabiał Czas i miał postać skrzydlatego węża z groźną, zębatą paszczą i płonącymi oczyma niewielkiego zwierzęcia, zwanego jakkabole. W drodze do miasta Prestimion widział jego podobizny na kilku placach. Obecne tu były także inne egzotyczne kulty, ponieważ Sippulgar pełnił rolę nowego domu dla kolonii przybyszy z gwiazd, przedstawicieli ras, których cała populacja na Majipoorze nie przekraczała paru setek. Jedna z ulic była, jak słyszał, zabudowana rzędem świątyń poświęconych bogom tych obcych przybyszów. Prestimion zanotował w myślach, że chciałby zobaczyć ją przed odjazdem.

Kiedy tego wieczoru szykował się do oficjalnej kolacji, którą na jego część wydawał Prefekt, przyszedł do niego Septach Melayn.

— Mam wiadomość od Akbalika z Ni-moya — powiedział, podając mu otwartą kopertę. — Bardzo dziwna wiadomość. Młody Dekkeret zapisał się w poczet biurokratów Pontyfikatu i wyruszył na Suvrael.

Zszokowany Prestimion gapił się na papier w ręku Septacha Melayna, nie biorąc go do ręki.

— Co powiedziałeś? Chyba nie rozumiem.

— Pamiętasz pewnie, wysłałeś Akbalika na Zimroel, żeby pilnował, czy Dantirya Sambail nie próbuje sprawiać nam kłopotów na rodzinnym kontynencie. I pamiętasz, że w ostatniej chwili zasugerowałem, żeby Dekkeret pojechał z nim i nabrał trochę dyplomatycznego doświadczenia?

— Tak, tak, pamiętam. Ale o co chodzi z tą pracą dla Pontyfikatu? I dlaczego ze wszystkich możliwych miejsc wybrał Suvrael?

— Wygląda na to, że odbywa pokutę.

— Pokutę?

Septach Melayn skinął głową i szybko rzucił okiem na list od Akbalika.

— Z tego, co tu widzę, polowali na stitmoje na Bagnach Khyntoru — muszę przyznać, że to również był mój pomysł — i wydarzył się jakiś wypadek. Podczas polowania zginęła miejscowa przewodniczka, jak rozumiem z winy Dekkereta. Przynajmniej on uważa, że to przez niego. W każdym razie, Dekkeret poczuł się z tym tak źle, że postanowił udać się w najbardziej nieprzyjemne miejsce na całym znanym mu świecie i dokonać czegoś wielkiego i trudnego w skrajnie niesprzyjających warunkach fizycznych, żeby odpokutować w ten sposób za krzywdę, którą — jak sądzi — spowodował, polując na północy. Z tego powodu kupił bilet na Suvrael. Oczywiście Akbalik próbował go od tego odwieść. Ale tak się złożyło, że przedstawiciele Pontyfikatu w Ni-moya szukali młodych ludzi, którzy podjęliby się jakiejś absurdalnej misji na Suvraelu, polegającej zdaje się na sprawdzeniu, czemu kontynent nie wywiązuje się z dostaw zakontraktowanych ilości wołowiny. Kiedy więc jeden ze znajomych Dekkereta, pracujący dla Pontyfikatu, dowiedział się, że chłopak i tak jedzie na Suvrael, załatwił mu tymczasowe zatrudnienie. I Dekkeret wyjechał. Pewnie już dotarł do Tolaghai. Bogini raczy wiedzieć, kiedy wróci.

— Suvrael — powiedział Prestimion, potrząsając głową. Czuł, jak wzbiera w nim furia. — Mówi, że to akt pokuty. Idiota! Na wszystkie demony Triggoinu, co z nim jest nie tak?! Jego miejsce jest na Zamku, a nie na tej przeklętej, pustynnej, jałowej ziemi! Jeśli czuł potrzebę pokuty, to czy Wyspa Snu nie jest zwyczajowym do tego miejscem? I byłaby to dużo krótsza podróż.

— Sądzę, że Wyspa wydała mu się za spokojna. A może nawet nie pomyślał, żeby tam pojechać.

— Więc Akbalik powinien mu to był zasugerować. Suvrael! Jak mógł to zrobić? Miałem wobec niego plany! Akbalik za to odpowie!

— Mój panie, Dekkeret jest bardzo uparty. Wiesz o tym. Jeśli postanowił, że pojedzie do Suvraelu, nie zmusiłbyś go do zmiany zdania.

— Może i tak — Prestimion próbował opanować gniew i niezbyt mu to wychodziło. — Być może. — Skrzywił się gniewnie, odwrócił, zapatrzył w okno. — W porządku. Policzę się z młodym Dekkeretem, kiedy wróci z tej swojej pokutnej misji. Już ja mu dam powód, żeby pokutować! Raportowanie Pontifexowi o wołowinie z Suvraelu! Od lat panuje tam susza, pastwiska się wypaliły, wyrżnęli całe bydło, bo nie mieli go czym karmić, dlatego zmniejszył się eksport wołowiny! Po co Pontifex chce tam kogoś wysyłać, żeby tylko stwierdzić wiadome sprawy? Słyszałem, że susza już się skończyła. Dajmy im dwa, trzy lata na odtworzenie stad i będą wysyłać tyle samo wołowiny, ile…

— Ważna tutaj nie jest informacja, którą Pontyfikat uznał za słuszne zdobyć. Ważne jest, że Dekkeret ma przesadne poczucie honoru i poczuł, że musi dokonać ekspiacji za coś, co uznał za potworny grzech, poprzez długie, osobiste cierpienie. Wiesz, młody człowiek może mieć gorsze wady. Jesteś dla niego zbyt surowy.

— Tak? Może i masz rację — powiedział niechętnie Prestimion po chwili zastanowienia. — A co z Akbalikiem? Co jeszcze ma nam do przekazania i gdzie jest teraz?

— W tej chwili wraca z Ni-moya przez Alaisor i pisze, że dołączy do nas, gdziekolwiek zechcesz. Co się tyczy prokuratora, w Ni-moya słuch o nim zaginął i z tego, co Akbalik odkrył, nie ma go jeszcze nigdzie w Zimroelu.

— Pewnie więc jest gdzieś na morzu, w drodze. Dobrze, niech i tak będzie. Zajmiemy się nim w swoim czasie. Coś jeszcze?

— Nie, mój panie.

Septach Melayn podał wiadomość Prestimionowi, który bez patrzenia rzucił ją na stół. Gdy odwracał się do Septacha Melayna, spojrzał w kierunku morza, jakby widział przez nie odległy Suvrael.

Suvrael! Dekkeret popłynął na Suvrael!

Co za głupota, myślał Prestimion. Miał o tym chłopcu takie dobre zdanie, szczególnie zaraz po próbie zamachu w Normork, kiedy wydawał się taki wierny, taki szybki, taki zdolny. A teraz to! Cóż, może należało to zapisać na karb młodzieńczego romantyzmu. Prestimionowi zrobiło się prawie żal tego młodego człowieka, znajdującego się gdzieś na spieczonym słońcem południowym kontynencie, który, sądząc z raportów, był smutnym, suchym miejscem, pełnym wydm, żądlących owadów i palących wiatrów.

Prestimion przypomniał sobie własną wędrówkę po Pustyni Valmambra na północy, zaraz po wielkiej porażce przy Tamie Mavestoi, w najczarniejszej godzinie wojny z Korsibarem. Jakże wówczas cierpiał! W końcu popadł w delirium spowodowane wycieńczeniem i głodem, i dwa czy trzy dni później znaleziono by jego zwłoki. Tamta podróż była najtrudniejszym wydarzeniem w jego życiu.

A przecież mówiono, że każdy fragment Suvraelu jest dziesięć razy gorszy od Valmambry. Jeśli tak, Dekkeret na pewno znajdzie tam upragnione męki dla oczyszczenia duszy. Co jednak będzie, jeśli wydostanie się z Suvraelu i podróż na Zamek zajmie mu następne pięć lat? Co wtedy stanie się z tym obiecującym młodzieńcem? A skoro o tym mowa, co będzie, jeśli tam zginie? Prestimion, jak wszyscy, słyszał historie o niedoświadczonych podróżnikach, którzy zeszli z jakiejś pustynnej ścieżki i, zagubieni bez wody do picia w palącym jak piec upale Suvraelu, zmarli w ciągu zaledwie paru godzin.

Cóż, Dekkeret zapewne potrafi o siebie zadbać. A Septach Melayn miał rację, taki wyczyn można było wybaczyć, szczególnie młodzikowi. Przygoda w Suvraelu, o ile ją przeżyje, może dać mu wiele dobrego. Stałby się twardszy, nabrałby głębszego spojrzenia na sprawy życia i śmierci, na odpowiedzialność i obowiązek. Prestimion mógł tylko żywić nadzieję, że chłopak tam na południu szybko wybaczy sobie błąd z polowania i wróci na Zamek w rozsądnym czasie, gotów podjąć czekające na niego obowiązki.


* * *

Głównym problemem, którym chciał się zająć Prestimion w złotym Sippulgarze, był Dantirya Sambail. Prefekt Kameni Poteva niezwłocznie podzielił się z nim wszelkimi informacjami na temat miejsca pobytu prokuratora. Niestety, nie wiedział nic nowego.

— Na wasze polecenie, mój panie, zablokowałem każdy port na wybrzeżu. Odkąd otrzymałem od was informacje dotyczące tej trudnej sytuacji, z Sippulgaru nie wypłynął do Zimroelu żaden statek, póki urzędnicy portowi nie sprawdzili dokładnie jego listy pasażerów. Dantiryi Sambaila nikt nie widział. Sprawdzaliśmy też statki wypływające do innych portów Alhanroelu, które prowadzą handel z Zimroelem. Skutek był taki sam.

— Które to porty? — spytał Prestimion. Prefekt rozwinął przed nim mapę południowego Alhanroelu.

— Wszystkie są położone na zachód stąd. Inne kierunki możemy wykluczyć. Jak widzicie, mój panie, Sippulgar położony jest przy granicy prowincji, oddzielającej nas od Stoien, a tutaj znajduje się wschodnia Aruachozja. Dalej na wschód położone są prowincje Vrist, Sethem, Kinorn i Lorgan. Jedynym portem o jakimkolwiek znaczeniu na całym ich wybrzeżu jest Glystrintai we Wist, a wszystkie statki, które stamtąd wypływają, najpierw przypływają tutaj. Jeśli więc prokurator był tak głupi, że po dotarciu na wybrzeże ruszył na wschód, to i tak wróciłby tutaj, gdzie zostałby przez nas aresztowany.

— A na zachód?

— Na zachodzie, mój panie, leży prowincja Stoien i półwysep Stoienzar. Wzdłuż południowego wybrzeża Stoien jest tylko kilka rzadko rozrzuconych portów, ponieważ upały, owady i nieprzebyte dżungle palm piłowych zniechęcały do osiedlania. Na przestrzeni blisko trzech tysięcy mil mamy tylko miasta Maximin, Karasat, Gunduba, Slail i Porto Gambieris, z których żadne nie jest zbyt ważne. Gdyby prokurator z Kajith Kabulon dotarł do jednego z nich i próbował wykupić przejazd dalej na zachód, na pewno byśmy o tym wiedzieli, jednak nikt podobny do Dantiryi Sambaila nie był w żadnym z nich widziany.

— A jeśli nie dotarł lądem aż do południowego wybrzeża? — zapytał Septach Melayn. — Jeśli gdzieś skręcił na zachód i ruszył w stronę jednego z portów na północnym półwyspie? Czy to w ogóle możliwe?

— Owszem, możliwe, choć trudne. — Prefekt przesunął czubkiem długiego, kościstego palca po linii na mapie. — Tutaj leży Kajith Kabulon. Jedyna dobra droga, prowadząca przez las deszczowy idzie na wschód i nią właśnie podróżowaliście. Istnieją też lokalne drogi, słabo utrzymane i niełatwe w użyciu, które mogą wydać się kuszące dla kogoś, kto próbuje uciec przed sprawiedliwością. Choćby ta, która wychodzi z Kajith Kabulon w jego północnozachodnim rogu i przecina północną Aruachozję, po czym zmierza na zachód w stronę półwyspu. Jeśli wszystko poszłoby po jego myśli, prokurator mógłby dotrzeć do jednego z tuzina portów leżących na półwyspie po stronie zatoki. Tam zaś wszystko byłoby dla niego łatwiejsze.

— Rozumiem — powiedział Prestimion, czując ucisk w dołku. Półwysep Stoienzar, domena diuka Oljebbina, wystawał na zachód z południowej części Alhanroelu jak gigantyczny kciuk, wysunięty głęboko w ocean. Na południe od półwyspu znajdowała się większość Morza Wewnętrznego i droga do Suvraelu. Po północnej stronie półwyspu leżała spokojna, tropikalna Zatoka Stoien. Region Zatoki Stoienzar był jednym z najgęściej zaludnionych na Majipoorze. Co sto mil leżały tam duże miasta, a prawie całą przestrzeń pomiędzy nimi zajmowały kurorty, centra rolnicze i wioski rybackie. Jeśli Dantirya Sambail dotarł gdziekolwiek nad brzeg zatoki, nie miałby problemów ze znalezieniem żeglarza spod ciemnej gwiazdy, który przewiózłby go do Stoien, największego miasta w okolicy, z którego statki nieprzerwanie kursowały pomiędzy Zimroelem i Alhanroelem.

Oczywiście wysłali do Stoien i do wszystkich międzykontynentalnych portów w tej okolicy odpowiedni zakaz. Ale jak bardzo można na nim polegać? Spokojne miasta tropików były znanymi siedliskami skorumpowanych urzędników. Podczas swych długoletnich studiów na Zamku, Prestimion poznał historie takich przypadków. Gubernator Gan Othiang, który bogacił się w porcie Khuif na półwyspie za rządów poprzedzających Prankipina, miał w zwyczaju, oprócz zwykłych portowych podatków, nakładać na wszystkich kupców jeszcze jeden, swój własny. Gdy umarł, jego prywatny skarbiec, wypchany kością słoniową, perłami i muszlami, zawierał bogactwo większe, niż skarb prowincji. W położonym dalej na północ Yarnik, burmistrz Plusiper Pailiap, zwykł konfiskować własność zmarłych kupców, których spadkobiercy nie zgłosili się w ciągu trzech tygodni. Diuk Saturis, dziadek Oljebbina, był wielokrotnie oskarżany o przywłaszczanie sobie odsetka ze wszystkich wpływów z cła, chociaż wszelkie rządowe śledztwa były zawsze umarzane z niewyjaśnionych powodów. Prefekt Sippulgaru sprzed tysiąca lat utrzymywał potajemnie własną flotę piracką, która grasowała na pobliskich wodach. I tak dalej. W tutejszym dusznym powietrzu musiało być coś, co powodowało erozję praworządności i pobożności.

Prestimion odsunął mapę. Zwrócił się do Kameni Potevy.

— Ile czasu, sądzisz, zajęłaby Dantiryi Sambailowi podróż lataczem do portu Stoien z…

Zachowanie Prefekta stało się nagle nader dziwaczne. Kameni Poteva był w najlepszym wypadku człowiekiem zestresowanym, było to widać od pierwszej chwili. Teraz jednak wewnętrzne napięcie, w którym wciąż trwał, musiało wzrosnąć tak, że stało się niemal nie do wytrzymania. Jego szczupła, ostra twarz, która wyglądała, jakby tropikalne słońce wypaliło z niej całe zbędne ciało, wydawała się ściągnięta tak, że skóra nieomal pękała. Na lewym policzku drgał mu mięsień, usta wykrzywiał tik, a oczy wyszły mu na wierzch jak para dużych, białych kul pod ciemnym czołem. Dłonie Kameni Potevy były zaciśnięte w pięści, trzymał je ściśnięte razem, ze złączonymi kostkami, nad dwiema rohillami na swojej piersi.

— Kameni Potevo? — powiedział Prestimion, poważnie zaniepokojony.

Prefekt w odpowiedzi wydał z siebie charczące westchnienie.

— Wybacz mi, mój panie… wybacz mi…

— Co się dzieje?

Kameni Poteva tylko potrząsnął głową, co wyglądało jakby się wzdrygnął. Drżał na całym ciele. Sprawiał wrażenie, że rozpaczliwie próbuje odzyskać kontrolę nad sobą.

— Mów do mnie, człowieku! Chcesz wina?

— Mój panie… och, mój panie… wasza głowa, mój panie…?

— Co z moją głową?

— Och… przykro mi… tak mi przykro…

Prestimion spojrzał na Septacha Melayna i Gialaurysa. Czy to było szaleństwo, atakujące pod samym nosem Koronala? Tak. Tak. Bez wątpienia.

W tym potwornie dziwnym momencie Maundigand-Klimd zrobił szybki krok naprzód i położył ręce na ramionach Prefekta. Pochyliwszy obie głowy tak, że znajdowały się zaledwie o cale od czoła Kameni Potevy, Su-Suheris wypowiedział parę cichych słów, których Prestimion nie zrozumiał. To musiało być zaklęcie. Prestimionowi zdało się, że widzi białą mgłę, pojawiającą się między tamtymi dwoma.

Upłynęło kilka sekund, a stan Kameni Potevy pozostawał niezmieniony. Potem z ust Prefekta dobyło się niskie syczenie, jakby był balonem, który nadmuchano do granic wytrzymałości, a jego postawa wyraźnie się rozluźniła. Kryzys mijał. Kameni Poteva spojrzał na moment dzikimi oczami na Prestimiona, twarz wykrzywił mu grymas wstydu i szoku, po czym znów odwrócił wzrok.

Po chwili przemówił głuchym, ledwo słyszalnym głosem.

— Mój panie, to niewyobrażalnie upokarzające… Pokornie błagam o wybaczenie, mój panie…

— Ale co to było? Co się stało? Mówiłeś coś o mojej głowie.

Nastąpiła długa, pełna bólu przerwa.

— Miałem halucynacje. — Prefekt wyciągnął dłoń po butelkę wina. Septach Melayn szybko napełnił jego kielich. Kameni Poteva pil zachłannie. — To mi się zdarza, teraz dwa, trzy razy w tygodniu. Nie mogę od nich uciec. Modliłem się, by nie zdarzyły się w waszej obecności, ale stało się inaczej. Wasza głowa, panie… była potworna, spuchnięta, jakby miała eksplodować. Tak mi się zdawało. A Wysoki Doradca… — spojrzał na Septacha Melayna i zadrżał. — Jego ramiona i nogi wyglądały jak odnóża gigantycznego pająka! — zamknął oczy. — Muszę zostać zwolniony ze służby. Już się do niej nie nadaję.

— Nonsens — powiedział Prestimion. — Potrzebujesz odpoczynku, to wszystko. Ze wszystkich raportów wynika, że dobrze wykonujesz swoją pracę. Czy te halucynacje to coś nowego?

— Mam je od półtora miesiąca. Dwóch miesięcy. — Żal było patrzeć na Prefekta. Nie potrafił nawet spojrzeć wprost na Prestimiona, siedział tylko ze zwieszoną głową i zgarbionymi plecami, patrząc na własne buty. — To jak atak. Widzę potworne rzeczy. Wizje jak z koszmaru, okropieństwa, jedno po drugim przez pięć, dziesięć, czasem piętnaście minut. Potem to mija i za każdym razem modlę się, żeby były ostatnimi. Ale zawsze jest następny.

— Spójrz na mnie — powiedział Prestimion.

— Mój panie…

— Nie. Spójrz na mnie. Powiedz mi, Kameni Potevo, czy jesteś jedynym człowiekiem w Sippulgarze, który cierpi taką przypadłość?

— Nie. Nie jedynym — odpowiedział cichutko.

— Tak myślałem. Czy to ostatnio bardzo częste? Dotychczas normalni ludzie załamują się, zachowują dziwnie?

— Niektórzy, tak. Właściwie bardzo wielu.

— Były zgony?

— Zdarzały się. Także zniszczenie mienia. Mój panie, musiałem poważnie zgrzeszyć, skoro sprowadziłem to na…

— Posłuchaj mnie, Kameni Potevo. Cokolwiek się dzieje, nie jest to twoja wina, rozumiesz mnie? Nie możesz brać tego do siebie i nie możesz poczytywać sobie za hańbę, że w mojej obecności przytrafił ci się atak. Tak jak ty nie jesteś jedynym w Sippulgarze, który miewa halucynacje, tak Sippulgar nie jest jedynym miastem, w którym takie rzeczy się zdarzają. To dzieje się wszędzie, Kameni Potevo. Zdaje się, że cały świat powoli wariuje. Chcę wiedzieć, dlaczego.

Prefekt, znacznie teraz spokojniejszy, zdołał się nawet uśmiechnąć.

— Jeśli chcecie mnie tymi słowami pocieszyć, mój panie, muszę powiedzieć, że ci się to nie udaje.

— Nie oczekiwałem natychmiastowego sukcesu. Ale poczułem, że powinieneś to wiedzieć. To epidemia, wszechogarniające zjawisko. W tej chwili nie jesteśmy pewni, czym spowodowane. Doskonale zdajemy sobie sprawę z problemu i nad nim pracujemy, i zamierzamy go rozwiązać.

Prestimion usłyszał cichy, wymuszony kaszel Septacha Melayna. Spojrzał na niego ostro, wyraźnie dając do zrozumienia, że to niewłaściwa pora na jego żarciki.

Przynajmniej część z tego, co powiedział, była prawdą. Jakaś część. Wiedzieli o problemie. Zamierzali go rozwiązać. A jak, kiedy, w jaki sposób — cóż, pomyślał Prestimion, nie wszystko naraz. Sam Lord Stiamot tego nie potrafił.


* * *

Wyglądało na to, że dalsza pogoń za prokuratorem nie miała już sensu. Prestimion wiedział, że mógł gonić wciąż i wciąż, coraz dalej i dalej, ale miał niewielkie szanse znaleźć Dantiryę Sambaila i że nie mógł podróżując po świecie uciec przed demonami, które zalęgły się w jego własnej duszy. Przyszła pora wrócić na Zamek.

Następnego dnia Kameni Poteva przyniósł Prestimionowi teczkę ze wszystkimi informacjami o zbiegu, jakie zdołał wydobyć z administratorów prowincji Aruachozja i Stoien. Nie było tam nic wartościowego: niepewne domysły, niepotwierdzone plotki i mnóstwo zdecydowanych zaprzeczeń, jakoby Dantirya Sambail pojawił się gdziekolwiek w pobliżu ziem danego urzędnika.

Nie zanotowano żadnego kontaktu z prokuratorem od czasu przekazanego przez księcia Serithorna doniesienia jego zarządcy, Haigana Harthy, a to miało miejsce wiele miesięcy wcześniej pod Bailemooną i w dodatku był to raport z drugiej ręki. Poza tym mieli bardzo niewiele, tylko spotkanie samego Haigana Harthy z kimś podobnym do Mandraliski mniej więcej w tamtym czasie i drugie pojawienie się Mandraliski parę miesięcy później, daleko na południu, w Ketheronie. Później ślad się urywał.

— Istnieją tylko dwie możliwości — powiedział Septach Melayn. — Może prześlizgnęli się przez Arvyandę i Kajith Kabulon niezauważeni, znaleźli, jak sugerował Prefekt, zachodnią drogę do Stoienzar, wsiedli na statek do Zimroelu i znajdują się w tej chwili na otwartym morzu pomiędzy miastem Stoien a Piliplokiem. Druga możliwość jest taka, że skoro w oczywisty sposób nie zbliżyli się do Sippulgaru i zapewne nie wybrali drogi na wschód od niego, musieli wleźć w ruchome piaski, utonęli w nich i już nigdy nie pojawią się na tym świecie.

— Bogini nie byłaby dla nas taka łaskawa — westchnął Prestimion.

— Przegapiłeś trzecią możliwość — zauważył Gialaurys, obrzucając Septacha Melayna spojrzeniem pełnym irytacji. — Mogli spokojnie wyjść z dżungli Kajith Kabulon, wkroczyć do Stoienzaru, odkryć blokadę portów i ukryć się w jakiejś wsi na półwyspie, cierpliwie czekając na przybicie armady ratunkowej, którą wezwali z Zimroelu przez kuriera.

— W tym pomyśle jest jakiś sens, jak sądzę — powiedział Abrigant.

— To do niego podobne — zdecydował Prestimion. — Stać go na wielką cierpliwość, kiedy dąży do celu. Ale nie możemy przeszukać wszystkich wiosek stąd do Stoien.

— Moglibyśmy sprawić, żeby zrobili to za nas ludzie Pontyfikatu — podrzucił Septach Melayn.

— Moglibyśmy. I tak uczynimy. Dodam, że moje własne przeczucia chylą się ku pierwszej teorii; sądzę, że wydostał się z naszej sieci i jest już w drodze do Zimroelu. W takim przypadku prędzej czy później dowiemy się, że tam przybył. Dantirya Sambail nie będzie długo ukrywał się na własnej ziemi. W każdym razie powinniśmy bez dalszej zwłoki wrócić na Zamek, gdzie sądzę, że czeka nas sporo pracy.

Odezwał się Abrigant.

— Za twoim pozwoleniem, bracie, jeśli mogę poruszyć inny temat, chciałbym znów wrócić do sprawy Skakkenoir. Powiedziałeś, że kiedy skończymy z Sippulgarem, będę mógł udać się na poszukiwania.

— Skakkenoir? — powiedział Gialaurys.

— To miejsce położone gdzieś we Vrist, albo i dalej na wschód — w głosie Septacha Melayna brzmiała leciutka, lecz wyraźna nuta pogardy — gdzie ziemia pełna jest żelaza i miedzi, które rośliny wyciągają z ziemi atom po atomie, tak że można je odzyskać, spalając ich gałęzie i liście. Jedyny kłopot polega na tym, że nikt go nigdy nie odnalazł, bo miejsce to nie istnieje.

— Istnieje! — zawołał Abrigant z zapałem. — Istnieje! Sam Lord Guadeloom wysłał ekipę, by go szukała!

— I, o ile pamiętam, nie znalazła, a nikomu innemu w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat nie chciało się nawet próbować. Równie dobrze mógłbyś spróbować wydobyć rudę żelaza ze swoich snów, Abrigancie.

— Na Boginię, ja…

Prestimion uniósł dłoń.

— Cisza! Zaraz się na siebie rzucicie! — do Abriganta rzekł: — Twoja dusza nie zazna spokoju, póki nie wyruszysz w tę podróż, prawda, bracie?

— Tak właśnie się czuję.

— Dobrze więc, skoro musisz, weź dwa latacze i tuzin ludzi i rusz na poszukiwanie Skakkenoir. Może Prefekt znajdzie ci jakieś przydatne mapy.

— Ty też ze mnie szydzisz, bracie?

— Spokojnie, braciszku. Nie miałem na myśli nic złego. Mówiłem całkiem poważnie. O ile wiemy, informacja o tym miejscu jest zagrzebana w archiwach Sippulgaru. Zapytaj go. A potem ruszaj. Ale jedno ci nakazuję, Abrigancie.

— Tak?

— Jeżeli nie znajdziesz Skakkenoir i jego metalonośnych piasków w ciągu sześciu miesięcy, wracaj na Zamek.

— Nawet jeśli będę o dwa dni od celu?

— A skąd będziesz to wiedział? Sześć miesięcy, Abrigancie. Ani godziny więcej. Przysięgnij mi.

— Jeśli będę miał wiarygodne informacje, że Skakkenoir leży dzień lub dwa przede mną, niewątpliwe informacje, i…

— Dokładnie sześć miesięcy. Przysięgnij.

— Prestimionie…

— Sześć miesięcy.

Prestimion wyciągnął przed siebie prawą dłoń, na której nosił królewski pierścień. Abrigant patrzył na niego przez chwilę ze zdziwieniem. Nawet w tej chwili sprawiał wrażenie zbuntowanego. Potem jakby sobie przypomniał, że on i Prestimion nie byli już tylko braćmi, ale również poddanym i królem, skinął głową, opuścił ją i dotknął ustami pierścienia.

— Sześć miesięcy — powiedział. — Ani godziny więcej, Prestimionie. Kiedy wrócę, przywiozę ci dwa latacze pełne żelaza.

12

Królewska świta pędziła do domu, wybierając tylko najprostsze i najszybsze trasy, i nie zatrzymując się nigdzie. Przed nią poruszali się kurierzy, którzy otwierali jej drogę na północ. Tym razem nie było konferencji z miejscowymi diukami i burmistrzami, nie było oficjalnych bankietów ani zwiedzania, tylko dzień po dniu ciężkiej podróży przez południowe prowincje Alhanroelu, obok Labiryntu, w górę doliny Glayge na Górę Zamkową. Prestimionowi zdawało się mimo to, że podróż trwała półtorej wieczności. W jego umyśle kłębiły się myśli o tym, co czekało na niego po powrocie na Zamek.

Nareszcie Góra wypełniła niebo przed nim i rozpoczął znajomą wspinaczkę z Miast Zbocza. Szybka, wschodnia droga prowadziła wzwyż, przez Morvole i Normork Dekkereta, przez Bibiroon Sweep, Barierę Tolingar i wspaniałe ogrody założone przez Lorda Havilbove, które same o siebie dbały, przez krąg Wolnych Miast do Wielkiego Ertsud, gdzie zbocze stawało się bardziej strome i Góra była tarczą z szarego granitu, wskazującą chmury wiszące pod szczytem; Minimool, Hoikmar, zimna i wilgotna strefa chmur, wreszcie Miasta Wewnętrzne. Minęli błyszczące, pomarańczowe iglice Bombifale, wjechali w krainę wiecznego słońca, świat Miast Wysokich. W tym momencie znajdowali się dwa tuziny mil ponad ziemią, a pod nimi tysiące mil nizin Alhanroelu rozwijały się jak mapa, na której nawet największe miasta były tylko kropkami. Tu i teraz widzieli drogę na szczyt, wybrukowaną jasnoczerwonymi kamieniami, która z Bombifale zaprowadziła ich do Morpin Wysokiego i wreszcie ujrzeli nad sobą Zamek. Kilkakrotnie okrążyli malejący wierzchołek ogromnej Góry, przebyli dziesięć mil Wielkiej Drogi Calintane’a, rozjaśnionej miriadami kwiatów, które każdego dnia roku kwitły pomiędzy wykrzywionymi i prostymi jak włócznie szczytami.

Na Placu Dizimaule’a czekał na nich wielki tłum. Olbrzymia grupa powitalna zebrała się na zielonych kocich łbach z porcelany, za tło mając Zamek w pełnej okazałości jego trzydziestu tysięcy pokojów. Navigorn, który pod nieobecność Prestimiona był regentem, objął go jako pierwszy. Czekał tam też brat Prestimiona, Teotas, Serithorn, doradcy Belditan i Dembitave i Yegan i reszta przedstawicieli wewnętrznego kręgu rządu oraz wszyscy pozostali przedstawiciele rządów Confalume’a. Ale jednej osoby brakowało.

Gdy szli przez Łuk Dizimaule’a do Alei Vildivara i położonych dalej budynków Wewnętrznego Zamku, Prestimion po cichu zapytał Navigorna:

— A pani Varaile, Navigornie? Co się z nią działo pod moją nieobecność? I dlaczego nie przyszła powitać mnie przy bramie?

— Czuje się całkiem dobrze, mój panie. Jeśli chodzi o jej nieobecność, niech sama wyjaśni ci jej przyczynę. Ja mogę tylko powiedzieć, że była zaproszona, ale postanowiła nie przychodzić.

— Postanowiła nie przychodzić? Co to znaczy, Navigornie?

Ale Navigorn tylko powtórzył, że pani Varaile sama się wytłumaczy.

Ku wielkiemu niezadowoleniu Prestimiona, nie mógł się z nią zobaczyć natychmiast. Należało dokonać rytuału, który zaznaczał powrót Koronala na Zamek po długiej nieobecności, później wypadało przynajmniej zajrzeć do gabinetu, poznać najważniejsze wiadomości państwowe, które nagromadziły się pod nieobecność władcy, a jeszcze później złożyć Radzie raport. Dopiero wtedy mógł zająć się prywatnymi sprawami.

Rytuał powrotu odprawił tak pospiesznie i niedbale, że nawet Serithorn wydawał się lekko zszokowany. Wiadomości państwowych, będących skrótami mnóstwa spiętrzonych raportów z każdego rejonu świata, nie dało się tak łatwo zbyć, ale Prestimion ułatwił sobie zadanie, skupiając się na podsumowaniach, przygotowanych przez urzędników Pontifexa. Były to skróty skrótów, zapewne segregowane według ważności przed wysłaniem na Zamek. Znalazł tam niepokojące wiadomości, historie o szaleństwie zbierającym żniwo we wszystkich prowincjach, o bandach otumanionych świętych, włóczących się po kraju i o sporej liczbie szalonych grzeszników, o zamieszkach i innych przejawach społecznego niepokoju, o pożarach, przestępstwach, o koszmarze rozprzestrzeniającego się chaosu. Wyglądało to tak, jak w chwili słabości powiedział Kameni Potevie. Świat powoli pogrążał się w szaleństwie.

Nie było nowych wiadomości o Dantiryi Sambailu. Akbalik wrócił z Ni-moya i czekał teraz na nowe zadanie w zachodnim porcie Alaisor. Dekkeret pozostawał w Suvraelu. Dotychczas nie przyszedł żaden raport od Abriganta, dotyczący Skakkenoir. Z Wyspy Snu dotarła wiadomość od księżnej Therissy, która prosiła, by znalazł okazję do spotkania się z nią, kiedy tylko pozwolą mu na to obowiązki. Prestimion zgadzał się, że byłoby to wskazane. Nie widział jej od miesięcy. Ale na razie to musiało zaczekać.

Następne było spotkanie Rady, które trwało godzinę. Raport Navigorna dotyczył właściwie tych samych spraw, które Prestimion poznał już z dokumentów, które miał na biurku. Kiedy skończył, członkowie Rady wyrazili zaniepokojenie rozprzestrzenianiem się szaleństwa na świecie, a Gialaurys zasugerował, że można wezwać na Zamek wysokich magów z Triggoin, by udzielili porady i poszukali rozwiązania. Pomysł został przyjęty dużą przewagą głosów, pomimo słabych protestów Prestimiona.

— Miałem nadzieję zmniejszyć wpływ przesądów na świat, a nie oddać władzę w ręce czarowników — powiedział. Ale nawet on uznawał użyteczność dobrze wykorzystanej magii, poza tym wiedział aż za dobrze, jak efektywne potrafiły być zaklęcia ludzi takich, jak Gominik Halvor i jego syn, Heszmon Gorse. Po wypowiedzeniu więc swych zastrzeżeń szybko je wycofał i przystał na pomysł Gialaurysa.

Wtedy to, wymawiając się zmęczeniem po podróży, zarządził przełożenie zebrania i udał się do swoich prywatnych komnat.

— Zapytaj panią Varaile — powiedział do majordomusa, Nilgira Sumananda — czy zechce dziś wieczorem zjeść kolację z Koronalem.


* * *

Była tak piękna, jak ją zapamiętał; nawet piękniejsza. Ale zmieniła się. Było coś dziwnego w jej oczach, w linii szczęki, w mocno zaciśniętych ustach, których Prestimion nie pamiętał.

Oczywiście, kiedy pierwszy raz zobaczył ją w czasie swej małej maskarady w Stee, była niewiele więcej niż dziewczynką. Teraz zaś wkraczała w drugą dekadę życia, może więc po prostu z jej twarzy znikły resztki cech nastolatki i stała się w pełni dorosła. Ale nie, wydawało się, że w grę wchodzi coś innego.

Może to nerwy, pomyślał Prestimion. Ona pochodziła z ludu, on był Koronalem, ona była kobietą, on mężczyzną, a teraz znajdowali się sami w prywatnych komnatach królewskich. Ledwo się znali, chociaż podczas ich ostatniego spotkania wiele miesięcy temu osiągnęli porozumienie, o którym żadne z nich nie chciało mówić wprost, ale które dawało nadzieję na przyszłość. Od tego czasu oboje mieli dużo czasu na przemyślenie tych paru słów, które wymienili w sali bankietowej po audiencji, w czasie której odznaczono jej ojca.

By pozwolić jej poczuć się pewniej, Prestimion postanowił zacząć rozmowę w sposób, który wydawał mu się lekki i beztroski.

— Powiedziałem ci przy naszym ostatnim spotkaniu, że zjemy razem kolację, kiedy tylko wrócę z podróży do Labiryntu. Zapomniałem chyba dodać, że przed powrotem na Zamek udam się aż do Sippulgaru.

— Mijały tygodnie, zaczęłam się nad tym zastanawiać, mój panie, ale wówczas książę Navigorn poinformował mnie, że udajecie się w dalszą podróż i możecie nie wracać przez wiele miesięcy. Powiedział, że to misja najwyższej wagi państwowej, która zabierze was w odległe rejony kontynentu.

— Czy Navigorn powiedział ci, jaki był cel moich wojaży?

Wyglądała na przestraszoną.

— O, nie! Nie pytałam. Nie jest moją rzeczą dopytywać się o sprawy królestwa. Jestem tylko obywatelką, mój panie.

— Tak. Ale teraz jesteś też damą dworu, a one jakimś cudem dowiadują się o wielu rzeczach, których zwykli obywatele nie widzą nawet w snach.

To miał być żart, choć nie najlepszy, ale nie został tak odebrany. Coś jest nie tak, pomyślał. Po takich spotkaniach można się było spodziewać lekkiego napięcia, sam je czuł. Jednak przy wcześniejszych okazjach Varaile robiła na nim wrażenie absolutnym opanowaniem, niepasującym do młodego wieku. Sprawiła, że sądził, iż nie ma sytuacji, z którą by sobie nie poradziła. Stojąca przed nim teraz poważna kobieta była sztywna i niespokojna, uważała na każdy gest i ważyła każde słowo. Powiedziała:

— Tym niemniej, uznałam za niewłaściwe dowiadywać się o powód waszej podróży. Czy właściwym będzie pytanie, czy zakończyła się sukcesem, mój panie?

— Tak i nie. Spotkanie z Pontifexem poszło dobrze. Później odwiedzałem dziwne i ciekawe miejsca i poznawałem ludzi nimi rządzących. Ale miałem i inny cel, którym było odnalezienie pewnego kłopotliwego szlachcica, którego czyny zagrażają równowadze królestwa. Wiesz o kim mówię, Varaile? Nie. Dobrze, w końcu się dowiesz. W każdym razie, nie udało mi się go znaleźć. Wygląda na to, że wyślizgnął się z mojej sieci.

— Och, mój panie, tak mi przykro!

— Mnie również.

W tej chwili Prestimion po raz pierwszy zauważył, jak prosto i skromnie była odziana. Miała na sobie szatę odpowiednią na spotkanie z Koronalem, to prawda, ale jej ponury, beżowy odcień nie pasował do jej cery, a za jedyną ozdobę służyła cienka, srebrna bransoletka. Związała włosy z tyłu w nietwarzowy sposób.

Długo oczekiwane spotkanie szło nader mało obiecująco. Wino i jedzenie, pomyślał, może one pomogą się odprężyć. Wezwał Nilgira Sumananda.

Majordomus trzymał wszystko gotowe w przedsionku i była to zaiste królewska uczta. Ale Varaile ledwo dźgała jedzenie widelcem i z rzadka brała łyczek wina.

Wreszcie, gdy rozmowa zamarła trzeci czy czwarty raz, Prestimion powiedział:

— Zdaje mi się, Varaile, że jest jakiś problem. O co chodzi? Sprawiasz wrażenie odległej o sześć milionów mil.

— Naprawdę, mój panie? Niezwykle łaskawe z twojej strony, że zechciałeś zaprosić mnie na kolację… nie chcę sprawiać wrażenia…

— Nazywaj mnie Prestimionem.

— Ależ, panie, jak mogłabym?

— Bez trudu. Tak mam na imię. Jest może długie, ale nietrudno je wymówić. Prestimion. Spróbuj.

Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.

— To niewłaściwe, mój panie. Ty jesteś Koronalem, a ja nikim. Mówić do ciebie po imieniu…

— Nieważne więc.

Prestimion zaczął się irytować, choć nie umiał powiedzieć, czy z powodu jej ponurego nastroju i dystansu, jaki zachowywała, czy przez własną niezręczność w prowadzeniu rozmowy. Przemówił dość szorstko:

— Minutę temu prosiłem, żebyś powiedziała mi o swoim problemie. Nie odpowiedziałaś. Obawiasz się mnie? A może uważasz, że przebywanie ze mną sam na sam jest niewłaściwe? Na Boginię, Varaile, nie zakochałaś się chyba w nikim, gdy mnie nie było? — Ale po wyrazie jej twarzy widział, że nie o to chodziło. — Powiedz mi. Zmieniłaś się pod moją nieobecność. Co się stało?

Zawahała się przez moment.

— Mój ojciec — powiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszał.

— Twój ojciec? Co z nim?

Varaile odwróciła wzrok i przez głowę Prestimiona przeleciało naraz tysiąc podejrzeń. Czy Simbilon Khayf był poważnie chory? Może zmarł? Zbankrutował z dnia na dzień z powodu katastrofalnej porażki jednej ze swych ohydnych, intryganckich spekulacji? Ostrzegał Varaile, by postponowała wszelkie romantyczne awanse, które mógłby jej czynić uwodzicielski młody Koronal?

— On stracił rozum, mój panie. Ta plaga… szaleństwo, które rozprzestrzenia się po świecie…

— Nie! On też?!

— To stało się bardzo szybko. Kiedy to się wydarzyło, on przebywał w Stee, a ja oczywiście na Zamku. Jednego dnia, jak mi opowiadano, był zdrów, pracował nad transakcjami, spotykał się z pośrednikami i faktorami, organizował przejęcie jakiejś firmy, robił to, co zawsze. Następnego dnia wszystko się zmieniło. Pamiętasz jego włosy, wiesz, jaki jest z nich dumny? Tak więc jego główny kancelista, Prokel Ikabarin, co rano jako pierwszy odwiedzał go w gabinecie. Tego dnia, gdy przyszedł, zastał mojego ojca klęczącego przy biurku i ścinającego włosy. „Pomóż mi, Prokelu Ikabarinie”, powiedział i podał mu nożyczki, by ciął tam, gdzie sam nie dosięgał. Zdążył ściąć prawie wszystko.

Słysząc to, Prestimion poczuł rozbawienie. Odwrócił się, by ukryć przed Varaile uśmieszek. Ekstrawagancko głupia grzywa srebrnych włosów Simbilona Khayfa, ścięta na króciutko? Czyż mógłby zwariować w bardziej wspaniały sposób?

Ale to nie był koniec. Było gorzej.

Varaile mówiła dalej.

— Po tym, co zrobił z włosami, oświadczył, że marnował życie w grzechu, że wyrzeka się swojej chciwości i musi natychmiast rozdać całe swoje bogactwo biednym, a poświęcić się medytacji i modlitwie. Następnie nakazał Prokelowi Ikabarinowi wezwać pół tuzina swoich najbliższych doradców i zaczął przepisywać swoją własność wszystkim organizacjom charytatywnym, które przyszły mu do głowy. Rozdał co najmniej połowę swojej fortuny w dziesięć minut. Potem założył żebracze szaty i wyszedł w miasto, błagać o jałmużnę.

— Ciężko mi w to uwierzyć, Varaile.

— Nie sądzisz, że mnie jeszcze trudniej, mój panie? Wiem, jakim człowiekiem był mój ojciec. Nigdy nie miałam co do niego żadnych złudzeń, ale nie było moją rzeczą go pouczać, ani nie sądzę, bym mogła odrzucić jego bogactwo, niezależnie od tego, co myślałam o jego sposobie prowadzenia interesów. Ale kiedy przyszli do mnie na Zamek i powiedzieli, że mój ojciec chodzi po ulicach Stee w podartej, brudnej szacie i żebrze o kilka miedzianych wag na następny posiłek… wpierw myślałam, że to jakiś ponury żart. A potem… potem przyszły inne wiadomości i wybrałam się do Stee osobiście, żeby zobaczyć na własne oczy…

— Oddał wszystko? Dom również?

— Nie pamiętał o domu. I dobrze, bo co stałoby się z naszą służbą, gdyby z dnia na dzień wyrzucić ich na ulicę? Czyżby sądził, że też zostaną żebrakami? Nie, nie oddał wszystkiego. Miał na to zbyt zaćmiony umysł. Rozdał tysiące rojali, może miliony, ale sporo zostało. Wciąż jest właścicielem wielu spółek i banków na całym świecie i wielkich posiadłości w siedmiu czy ośmiu prowincjach. Ale teraz jest zupełnie niezdatny do pracy. Musiałam zatrudnić zarządcę, by zajął się jego własnością, bo nie mogłam tego robić osobiście. A on zupełnie oszalał. Och, Prestimionie, znałam wszystkie wady mojego ojca, jego próżność, głód pieniądza, wiedziałam, że z zimną krwią rozprawia się z każdym, kto stanie mu na drodze, ale mimo to… to wciąż mój ojciec, Prestimionie, kocham go. A to, co się z nim stało, jest takie straszne.

Prestimion nie mógł nie zauważyć, że zaczęła mówić mu po imieniu.

— Gdzie on jest teraz?

— Na Zamku. Poprosiłam księcia Navigorna, by go tu sprowadził, bo gdyby pozostał w Stee, ktoś pewnie skrzywdziłby go na ulicy Teraz jest w jednym z tylnych skrzydeł, pod strażą. Odwiedzam go codziennie, ale ledwo mnie rozpoznaje. Nie sądzę, żeby wiedział, kim sam jest. Ani kim był kiedyś.

— Zabierz mnie do niego jutro.

— Naprawdę uważasz, że powinieneś widzieć…

— Tak uważam — powiedział Prestimion zdecydowanie. — Jest twoim ojcem. A ty jesteś…

Nie musiał kończyć zdania. Mury, którymi wcześniej ich rozdzieliła, zniknęły. Patrzyła teraz na niego, a w jej oczach było coś zupełnie nowego.

To właśnie ta chwila, by wszystko między nimi do końca wyjaśnić.

— Kiedy zaprosiłem cię tu dzisiaj miałem zamiar wygłosić coś na kształt mowy o tym, że powinniśmy spędzać ze sobą więcej czasu, poznać się i tak dalej. Nie zrobię tego. Miałem dość czasu, kiedy podróżowałem po Ketheronie, Arvyandzie i Sippulgarze, by wystarczająco cię poznać.

Zdawała się być pełna obaw.

— Prestimionie…?

Bezładnie wyrzucał z siebie słowa.

— Dość długo żyłem samotnie. Koronal potrzebuje małżonki. Kocham cię, Varaile. Wyjdź za mnie. Bądź moją królową. Ostrzegam cię, niełatwe będzie życie żony Koronala. Ale to ciebie wybieram. Wyjdź za mnie, Varaile.

— Mój panie…? — powiedziała głosem pełnym zdumienia.

— Chwilę temu nazywałaś mnie Prestimionem.

— Prestimionie. Och, tak! Tak! Tak!

Загрузка...