Cześć Pierwsza Księga Powstania

1

Koronacyjna ceremonia, prastary rytuał, śpiewy i uroczyste przejęcie władzy, i grzmiący dźwięk trąb, i formalny strój, i korona na głowie… to wszystko skończyło się przed pięćdziesięciu minutami, a koronacyjna uczta miała się zacząć za kilka godzin. Przygotowania, krzątanina, szum i hałas, dzieło tysięcy zaproszonych na wieczorne przyjęcie gości i tysięcy służby, zawładnęły ogromnym gmachem, który od dziś i na długo miał przyjąć imię Zamku Lorda Prestimiona. Tylko nowy Koronal pozostał na uboczu, samotny, otoczony sferą krzyczącej ciszy.

Po walkach i nieszczęściach wojny domowej, po uzurpacji tronu, po bitwach, klęskach, po dniach zawodu i rozpaczy, nadeszła chwila zwycięstwa. Prestimion namaszczony został na Koronala Majipooru. Był gotów podjąć obowiązki. Z radością.

Lecz ku jego wielkiemu zdumieniu o tej wspaniałej godzinie w jego duszy zakiełkował i rozkwitł wielki niepokój. Poczucie ulgi i, tak, triumfu, na myśl o tym, że wreszcie rozpoczyna rządy, stłumił niezwykły niepokój. Skąd się wziął? Co go niepokoiło? Dlaczego? Doczekał przecież chwili triumfu, powinien się radować. A jednak…

W gorączce tego wspaniałego dnia, pod koniec uroczystości Prestimion zamarzył o jednej wolnej chwili, a kiedy ceremonia wreszcie się zakończyła odszedł i skrył się w ogromnej Wielkiej Sali Lorda Hendighaila, gdzie wreszcie mógł być sam. Tu, w długich, wysokich, mieniących się jak tęcza rzędach składano koronacyjne dary, tu przybywały one od miesiąca; prawdziwa rzeka cudowności niezmordowanie wpływająca na Zamek, niosąca bogactwa wszystkich prowincji Majipooru.

Prestimion wiedział tylko, kiedy mniej więcej Lord Hendighail żył — siedemset, osiemset, a może dziewięćset lat temu. O jego czynach nie wiedział nic, ale należało wnioskować, że jeśli już coś robił, to na naprawdę wielką skalę. Sala nazwana jego imieniem należała do największych w ogromnym Zamku, ogromna komnata dziesięciokrotnie dłuższa niż szersza, wysoka odpowiednio do wymiarów, przykryta stropem z bali czerwonego drewna ghakka, wspartym na jęczących pod jego ciężarem kolumnach z czarnego kamienia, pokrytych skomplikowanym maswerkiem o wzorze ginącym w mroku wysoko, nad głową.

Lecz Zamek był przecież miastem samym w sobie: zatłoczone centrum i stare, zapomniane przedmieścia, a Lord Hendighail wybudował hol nazwany jego imieniem po północnej stronie Góry Zamkowej, a była to ta zła strona, nieodwiedzana i zapomniana. Prestimion, który niemal całe życie przeżył na Zamku, nie pamiętał sali Hendighaila, być może jego noga wcześniej w niej nie postała, dopiero dziś. W czasach bardziej współczesnych służyła za magazyn na towary, dla których nie znaleziono jeszcze właściwego miejsca. I taką też rolę pełniła dziś. Magazynu na dowody hołdu, składane wstępującemu na tron Koronalowi.

Wypełniały ją rzeczy wręcz zdumiewające, fantastyczne w kształcie i barwie cuda Majipooru. Zwyczaj nakazywał niezliczonej liczbie miast, miasteczek i osad konkurować między sobą na wspaniałość daru, złożonego rozpoczynającemu rządy Koronalowi. Jednak zdaniem starszych ludzi, pamiętających ostatnią koronację, tę sprzed czterdziestu lat, takiej manifestacji hojności jeszcze nie widziano. Na miejsce dotarło już pięć, dziesięć, piętnaście razy więcej dóbr, niż można się było spodziewać. Oszałamiały Prestimiona swą wspaniałością, ogłuszały i oślepiały. Miał nadzieję, że widok tego bogactwa, pochodzącego z najdalszych krańców planety, podniesie go na duchu i pocieszy w tej nieoczekiwanie ponurej chwili. Koronacyjne dary miały być przecież dowodem na to, że świat z radością wita go u progu rządów.

A jednak, ku niemal bolesnemu rozczarowaniu stwierdził, że działają na niego wręcz odwrotnie. W tym nadmiarze bogactwa było coś niepokojącego. Niezdrowego. Prestimion pragnął, by świat powiedział mu, że z radością wita młodego, energicznego Koronala, zajmującego na Zamkowej Górze miejsce przynależne do tej pory staremu, zmęczonemu Lordowi Confalume, ale ta fala kosztownych darów była doprawdy przesadnym dowodem wdzięczności. Przekraczała akceptowalne granice, zakłócała proporcje, zdawała się wskazywać, że świat opanowała gorączka dzikiej radości z jego wyniesienia, gorączki nieproporcjonalnej do wagi wydarzenia.

Zdumiewała taka skala. Przecież z całą pewnością nikt aż tak nie pragnął odejścia Lorda Confalume’a. Confalume był w swoim czasie wielkim Koronalem, choć oczywiście wszyscy wiedzieli, że jego czas się skończył i przyszła pora na kogoś nowego, dynamiczniejszego, że tron należy się komuś takiemu jak on. Mimo wszystko taka liczba darów wydawała się świadczyć, że zmianę władcy przyjęto z ulgą równą radości.

Skąd ta ulga? — dziwił się Prestimion. Jaki jest powód takiego nadmiaru radości, graniczącego z ogólnoświatową histerią?

Tak niedawno skończyła się gwałtowna wojna domowa. Czy to dlatego?

Nie. Obywatele Majipooru nie mieli prawa wiedzieć niczego o ciągu przedziwnych zdarzeń: konspiracji, uzurpacji i strasznej wojnie, będącej ich konsekwencją, o nader okrężnej drodze, która zaprowadziła na tron, Prestimiona. Osobiście wydał rozkaz, wymazujący je z pamięci świata. Miliardy mieszkańców Majipooru nic nie wiedziały o wojnie. Krótkie, bezprawne rządy samozwańczego Koronala Lorda Korsibara nigdy się nie zdarzyły. Tak jak widział to świat, po śmierci Pontifexa Prankipina jego tytuł przejął Lord Confalume, zaś do tytułu, który przez tak wiele lata należał do Confalume’a, wyniesiono jego, Prestimiona, spokojnie i bez żadnych nadzwyczajnych wydarzeń.

Więc skąd to szaleństwo? Skąd?

Przy wszystkich ścianach rozległej sali piętrzyły się wysokie stosy darów, większość nadal w pudłach; ich oszałamiające ogromem góry sięgały niemal sufitu. Salę po sali niemal nieużywanego północnego skrzydła Zamku wypełniały skrzynie, przybyłe tu z najdalszych krańców planety, krain i okręgów, których nazwy niewiele Prestimionowi mówiły. Niektóre znał jako kropki na mapie, innych w ogóle nie znał. A nowe przybywały przez cały czas, nawet teraz, w tej chwili. Próby opanowania tego potopu przyprawiały ochmistrzów Zamku o utratę zmysłów.

A przecież to, co widział, stanowiło zaledwie drobną cząstkę tego, co otrzymał. Bo były i żywe dary. Prowincje wysłały mu także zwierzęta, takie mnóstwo przeróżnych, najdziwniejszych, najbardziej niesamowitych zwierząt, że wystarczyłoby ich na wielki ogród zoologiczny. Dzięki niech będą Bogini za to, że trzymano je gdzieś daleko stąd. Roślin też przyszło mnóstwo, do ogrodów Koronala. Niektóre z nich Prestimion oglądał wczoraj: potężne drzewa o liściach jak lśniące srebrem miecze, groteskowe gruboszowate z liśćmi niczym skręcone igły, kilka drapieżnych paszczowatych z Zimroelu, trzaskających centralnymi szczękami, w ten straszny sposób demonstrujących wszem i wobec jakie są głodne. W pojemniku z ciemnego porfiru dotarły na Zamek przezroczyste gambeliavy z północnego wybrzeża Stoienzaru, wyglądające tak, jakby je zrobiono z dmuchanego szkła, dźwięczące cicho i smutnie, gdy przesuwało się nad nimi dłonie. Było tych cudów więcej, o wiele więcej, ale i je przechowywano gdzie indziej.

Oszałamiała sama obfitość darów, ich fizyczny rozmiar. Umysł nie był w stanie jej ogarnąć. Prestimion miał nieodparte wrażenie, że ta potężna, spiętrzona masa jest Majipoorem, że sam Majipoor w całej swej wielkości i rozmaitości, największa planeta galaktyki, wtłoczył się do tej sali. Pośrodku górskiego pasma jego darów czuł się pomniejszony ich ekstrawagancką wręcz wspaniałością, obfitością, różnorodnością. Wiedział, że powinien się nimi radować, ale wśród wszystkich tych dowodów własnej wielkości doświadczał wyłącznie czegoś, co można określić jako tępy strach. Nieoczekiwana, zaskakująca pustka zakiełkowała w jego duszy podczas długiej, formalnej, zrytualizowanej uroczystości czyniącej z niego Koronala, pana Majipooru, przyniosła smutek i powagę w godzinie, mającej być godziną triumfu, a teraz gotowa była ją ogarnąć i zatopić.


* * *

Niczym we śnie Prestimion przemierzał ogromną salę, zaglądając do skrzyń, które służba zdążyła już otworzyć.

Widział zatopiony w bryle skrzącego się kryształu wspaniale szczegółowy wiejski pejzaż: zielony dywan mchu, drzewa o jaskrawożółtych liściach, fioletowe dachy ślicznego, nieznanego mu miasteczka, a wszystko tak prawdziwe, tak żywe, jakby rzeczywiście istniejące miejsce jakimś cudem zaklęto w kamień. Dołączony do tego daru zwój informował, że jest to dar obywateli Glau, miasteczka w prowincji Thelk Sammminon, będącej częścią zachodniego Zimroelu. Towarzyszyła mu szkarłatna kapa starannie utkana wypukłym wzorem z, głosił zwój, najcenniejszej wełny wodnych robaków.

Widział kosz najrzadszych wielobarwnych gemm, pulsujących złotem, brązem, purpurą i szkarłatem niczym miniatura zachodu słońca tak wspaniałego, że trudno go sobie wyobrazić. Widział lśniący płaszcz kobaltowobłękitnej barwy z piór, według dołączonej noty, słynnych ognistych żuków z Gamarkaim, olbrzymich owadów przypominających ptaki, odpornych na dotyk płomienia, którą to odpornością miał się odznaczać także sam dar. Widział pięćdziesiąt lasek cennego czerwonego węgla z Hyanng; jego dym miał ponoć moc uleczenia każdej cielesnej dolegliwości władcy.

Widział wykwintny zestaw figurynek, kunsztownie wyrzeźbionych z jakiegoś lśniącego, zielonego przezroczystego kamienia. Według opisu przedstawiać miały stworzenia typowe dla okręgu Karpash; tuzin nieznanych a niezwykłych stworów przedstawionych w najdrobniejszych szczegółach futer, kłów i szponów. Ogrzane oddechem Prestimiona zaczęły prychać, poruszać się, gonić jedna drugą w więzieniu skrzyni.

Widział…

Zgrzytnęły otwierające się drzwi sali, wpuszczając do środka… kogo? Nawet tu nie zazna samotności!

Prestimion usłyszał dyskretne kaszlnięcie i lekkie kroki. Wytężył wzrok, starając się przebić nim mrok, w którym pogrążona była przeciwległa ściana.

Zbliżał się do niego człowiek szczupły, wręcz kruchy.

— Ach, więc tu jesteś, Prestimionie. Akbalik powiedział mi, gdzie cię szukać. Uciekłeś od tego całego zamieszania?

Septach Melayn, kuzyn w drugiej linii diuka Tidias, był mężczyzną długonogim, eleganckim, niezwyciężonym szermierzem i wzorem dandysa, a także starym, wypróbowanym przyjacielem Prestimiona. Nadal miał na sobie bogaty strój, który przywdział na ceremonię koronacyjną: szafirową tunikę wyszywaną złotym naprzemiennym wzorem kwiatów i liści oraz sznurowane złote koturny. Złote włosy, opadające na ramiona w starannie kształtowanych lokach, ujmowały trzy spinki zdobne szmaragdami. Krótka, spiczasta, rudoblond bródka wyglądała na przystrzyżoną przed zaledwie kilku minutami.

Melayn zatrzymał się o dobre dziewięć stóp od przyjaciela. Podparty pod boki, rozglądał się wokół, nie kryjąc zdumienia.

— No, no — powiedział, odzyskawszy głos. — No i jesteś w końcu Koronalem, mój Prestimionie. Koniec z całym tym wściekłym szaleństwem. Jeśli potrzebne ci na to dowody, masz ich wokół siebie aż za wiele.

— Owszem, jestem Koronalem — przyznał Prestimion głosem iście grobowym.

Przyjaciel spojrzał na niego spod ściągniętych brwi, wyraźnie zdziwiony.

— Strasznie jesteś ponury — zauważył. — Zostałeś królem, władcą świata… czy cię to nie cieszy, panie? Po tym, przez co przeszliśmy, żebyś mógł nim zostać?

— Cieszy? — Prestimion wydobył z siebie coś, co miało udawać chichot. — A cóż to za powód do radości, Septachu Melaynie? Byłbyś łaskaw mi objaśnić? — Poczuł nagły ból głowy między oczami. Coś się w nim rodziło, czuł to, coś mrocznego, coś gwałtownego, wściekłego, wrogiego, coś, czego istnienia nie czuł nigdy wcześniej. W jednej chwili pękła tama i nic nie powstrzymywało już zaskakująco wielkiej fali zaskakującej, przejmującej goryczy. — Mówisz „władca świata”? Można wiedzieć, co to właściwie znaczy? Jeśli nie wiesz, to ci powiem, przyjacielu: czekają mnie teraz długie lata ciężkiej pracy, od której wyschnę jak stary sztywny rzemień, a potem, kiedy stary Confalume w końcu umrze, przeniosę się do ciemnego, posępnego Labiryntu, by już nigdy nie zobaczyć światła dnia. Więc pytam: gdzie tu widzisz radość? W czym?

Melayn gapił się na niego, zdumiony. Zabrakło mu słów. Jeszcze nigdy nie widział takim przyjaciela.

— Ach — powiedział po chwili. — Ach, w jaki nastrój wpadłeś w dzień koronacji.

Samego Prestimiona też zdumiał ten wybuch gniewu i goryczy. Przecież to nie tak — pomyślał, nagle zawstydzony. Przemawia przeze mnie szaleństwo. Muszę coś zrobić, nadać lżejszy ton tej rozmowie. Udało mu się, choć z trudem, oddalić od siebie smutne myśli. Znów był sobą; zupełnie innym tonem, swobodnym choć ciągle nieco sztucznym powiedział:

— Nie mów do mnie „panie”, Septachu Melaynie, przynajmniej kiedy jesteśmy sami. Brzmi to strasznie sztywno i formalnie. I służalczo.

— Przecież jesteś moim panem, panie. Walczyłem o to dzielnie, czego mogę dowieść bliznami.

— Nie przestałem przez to być Prestimionem.

— Nie przestałeś, Prestimionie. Doskonale. Jesteś więc Prestimionem. Jak sobie życzysz, panie.

— Na litość Bogini, Septachu Melaynie…! — Prestimion musiał się uśmiechnąć, choć kwaśno, bo to z niego przecież zakpiono. Ale czego mógł się spodziewać po tym człowieku, jeśli nie frywolnych żartów i kpin?

Przyjaciel odpowiedział mu uśmiechem. Obaj robili, co mogli, by jak najbardziej przekonywująco udawać, że Koronal nie stracił panowania nad sobą, nie wybuchł i w ogóle nic się nie stało.

— Co takiego ściskasz właśnie w dłoni, Prestimionie?

— O to pytasz? No właśnie… cóż to takiego… — Rzut oka na kawałek złotobrązowej skóry wyjaśnił wszystko. — Różdżka z rogu gampeliparna, wyobraź sobie. Zmieni kolor ze złotawego na fioletowo-czarny, kiedy Koronal przesunie nić nad półmiskiem z zatrutym jedzeniem.

— Wierzysz w to, prawda?

— W każdym razie mieszkańcy Bailemoony wierzą. A tu… popatrz, Septachu, mamy opończe z futra z brzucha lodowego kuprei, żyjącego powyżej granicy wiecznego śniegu na szczytach gór Ginghar. Podobno.

— Zdaje mi się, że lodowy kuprei to gatunek wymarły, panie.

— Wielka szkoda, jeśli dobrze ci się zdaje. — Prestimion pogładził aksamitne, grube futro. — Jakie miękkie. A tu… — poklepał belę, bardzo ozdobnie opieczętowaną — …tu mamy coś pochodzącego z bardzo dalekiego południa. Pasy niezwykle aromatycznej kory bardzo rzadkiego drzewa quinocha. Ten oto piękny kubek wyrzeźbiono z jadeitu z Vyoringmong, tak twardego, że pół życia zmarnujesz próbując wypolerować kawałek wielkości pięści. Zaś to… — Prestimion rozpoczął beznadziejną walkę z uchylonym wiekiem skrzyni, z której wystawał jakiś cud lśniący srebrem i krwawnikiem. Walkę tak gorączkową, jakby każda kolejna niezwykłość miała pomóc mu pokonać jakoś pomieszane z przygnębieniem zdenerwowanie, które było przecież winne jego obecności w sali. Nie udało mu się jednak oszukać Septacha Melayna. Poza tym Melayn nie miał zamiaru udawać, że zapomniał już o niedawnej manifestacji prawdziwego cierpienia przyjaciela.

— Prestimionie…

— Tak?

Podszedł do Koronala. Górował nad nim, bo jego władca był mężczyzną niezbyt wysokim. Bary miał wprawdzie szerokie, ale nogi krótkie, niezwyciężony szermierz był zaś długonogi i długoręki w stopniu, przez który wydawał się kruchy, choć to akurat wrażenie było dalekie od prawdy.

— Nie musisz pokazywać mi wszystkiego, przyjacielu — powiedział cicho.

— Sądziłem, że cię to zainteresuje.

— I zainteresowało… do pewnego stopnia. Ale tylko do pewnego stopnia. — Melayn jeszcze bardziej ściszył głos. — Prestimionie, powiedz mi proszę, dlaczego uciekłeś, dlaczego szukasz samotności właśnie teraz i właśnie w tej wielkiej sali? Z pewnością nie przyszedłeś rozkoszować się bogactwem swych nowych skarbów. Nie leży w twojej naturze rozkoszowanie się zwykłymi przedmiotami.

— To bardzo piękne i bardzo dziwne przedmioty — zaprotestował Prestimion.

— Ależ bez wątpienia, bez wątpienia. Ale w tej chwili powinieneś raczej stroić się na ucztę, a nie czaić się nie wiadomo na co w tym magazynie kuriozów. No i te dziwne słowa, wypowiedziane przed kilkoma zaledwie minutami, ten krzyk bólu, gorzki płacz. Próbowałem zignorować je, uznać za jakieś chwilowe dziwactwo, ale ciągle słyszę ich echo. Co to wszystko znaczy? Czyżbyś szczerze buntował się przeciw ciężarowi korony? Nie tego się po tobie spodziewałem. Jesteś Koronalem, Prestimionie. Osiągnąłeś wszystko, o czym może zamarzyć mężczyzna. Będziesz rządzić naszym światem w chwale. Przecież to najwspanialszy dzień w twym życiu.

— Powinien być najwspanialszym, owszem.

— A jednak uciekasz do tej przygnębiającej sali, pogrążasz się w samotnych medytacjach, w chwili spełnienia najwyższych ambicji próbujesz rozerwać się tymi wszystkimi błyskotkami, krzykiem protestujesz przeciw własnemu panowaniu, jakby był to ciężar, który ktoś zrzucił ci na barki…

— Przelotna chwila gorszego humoru.

— …więc nie zatrzymuj jej, niech przeleci. Dość tego! Dziś świętujemy! Zaledwie dwie godziny temu, niespełna dwie godziny, stałeś przed tronem Confalume’a, na głowie miałeś koronę rozbłysku gwiazd, a teraz… teraz… szkoda, że nie możesz zobaczyć swej twarzy, panie… jest taka smutna, taka ponura… i to tragiczne spojrzenie…

Na użytek przyjaciela Prestimion zaprezentował karykaturę wesołego uśmiechu: wyszczerzone zęby, wybałuszone oczy.

— I co? Teraz lepiej?

— Nie. Mnie tak łatwo nie oszukasz, przyjacielu. Cóż mogło aż tak cię przygnębić i to akurat w ten wspaniały dzień? — A kiedy przyjaciel nie odpowiedział, dodał: — A jeśli wiem?

— Jak mógłbyś nie wiedzieć? — Prestimion przerwał, ale była to przerwa tak krótka, że Melayn nie miał szansy nic powiedzieć. — Myślałem o wojnie, Septachu. O wojnie.

Mistrz szermierki wydawał się zaskoczony, ale w mgnieniu oka odzyskał panowanie nad sobą.

— Ach! Wojna! No tak, oczywiście. Naznaczyła nas wszystkich, ale przecież już się skończyła. I została nawet zapomniana. Nie wie o niej nikt oprócz ciebie, Gialaurysa i mnie. Goście, wszyscy goście, zgromadzeni na Zamku z okazji uroczystości twej koronacji, nie mają pojęcia o tym, że tak niedawno odbyła się ta druga, zapomniana.

— Ale my pamiętamy. My trzej. Wojna zostanie w nas na zawsze. I spowodowane nią straty. I jej żałosny bezsens. Zniszczenie. Śmierć. Tylu zginęło: Svor, Kanteverel, mój brat Taradath, książę Kamba z Mazadone; to on uczył mnie strzelania z łuku. Iram. Mandrykarn. Sibellor. I setki innych. Nawet tysiące. — Prestimion przymknął na chwilę oczy, odwrócił głowę. — Żałuję… żałuję ich wszystkich. Nawet Korsibara, biednego, oszukanego durnia.

— Nie wymieniłeś jednego imienia, a jest ono ważne. — I Septach Melayn wypowiedział to imię delikatnie, jakby nacinał jątrzącą się ranę. — Imienia jego siostry. Lady Thismet.

— Tak, oczywiście. Thismet.

Nie można było o niej nie wspominać, choćby nie wiem jak chciało się o niej zapomnieć. Prestimion nie potrafił mówić o dziewczynie, ale nie znikała ona z jego myśli.

— Wiem, jak bardzo cię to boli — powiedział cicho Septach Melayn. — Rozumiem. Czas cię uleczy, Prestimionie.

— Uleczy? A czy potrafi?

Umilkli obaj. Prestimion samym spojrzeniem dał do zrozumienia, że nie życzy sobie rozmawiać na ten temat, więc przez długą chwilę milczeli.

— Przecież wiesz jak bardzo się cieszę, że zostałem Koronalem. — Prestimion przerwał ciszę, gdy stała się tak ciężka, że aż nie do zniesienia. — Oczywiście, że tak. Moim przeznaczeniem było zasiąść na tronie. Do tego ukształtowała mnie Bogini. Tylko… czy to naprawdę musiało kosztować tyle krwi? Musiało być właśnie tak? Tyle krwi plami tron, na który wstępuję.

— Kto wie, co musi być i jak? Stało się to, co się stało, nic więcej. Bogini zdecydowała o biegu zdarzeń, a my stawiliśmy mu czoło: ty i ja, i Gialaurys, i Svor. Świat znów jest całością. Wojna minęła, nikt jej nie pamięta i to jest nasze dzieło. Oprócz nas nikt żyjący nie wie, że w ogóle była. Dlaczego mamy grzebać w tym, co nie istnieje i to właśnie dziś? Właśnie dziś?

— Może to kwestia poczucia winy? Może należy czuć się winnym wstąpienia na tron po trupach tak wielu wspaniałych ludzi?

— Winy? O jakiej winie mówisz? Winę za wojnę ponosi ten dureń Korsibar! Zbuntował się przeciw prawu, przeciw obyczajowi! Zawłaszczył władzę i tron! Jak możesz mówić o winie, skoro on i tylko on…

— Nie. Nie wiem jak to możliwe, ale wszyscy musimy być winni przekleństwu, które spadło na świat…

Zdumienie znów rozszerzyło bladoniebieskie oczy Septacha Melayna.

— Co to za jakieś mistyczne nonsensy? Tak poważnie mówisz o przekleństwach, przyjmujesz na siebie winę za wojnę… choćby odrobinę winy! A przecież zaledwie wczoraj Prestimion, którego znam, był racjonalnym człowiekiem! Nie mówiłby takich bredni, nawet gdyby uważał je za żart. Nie postałyby mu w głowie! Posłuchaj mnie bardzo uważnie. To Korsibar wywołał wojnę, rozumiesz? Korsibar, Korsibar, Korsibar! Wina leży po jego stronie. Jego i nikogo innego. A co się stało, to się nie odstanie, zostałeś nowym królem Majipooru, na świecie wreszcie wszystko jest w porządku.

— Rzeczywiście. Wreszcie wszystko jest w porządku. — Prestimion uśmiechnął się. — Wybacz mi ten nagły atak niewytłumaczalnej melancholii, stary przyjacielu. Na uczcie zobaczysz mnie znacznie szczęśliwszym, mogę ci to obiecać. — Przespacerował się po sali, poklepując zamknięte jeszcze skrzynie. — Ale w tej chwili, Septachu… te mnóstwo darów, ten magazyn wszystkiego… nie masz pojęcia, jak mnie to przygniata. Dary, Septachu, przygniatają mnie niczym ciężar całego świata. — Skrzywił się przeraźliwie. — Powinienem kazać wynieść je stąd wszystkie i spalić.

— Prestimionie… — Melayn nie dokończył, ale w jego głosie brzmiał wyraźny ton ostrzeżenia.

— No właśnie. Jeszcze raz przepraszam. Jakoś za łatwo popadam dziś w płaczliwy ton.

— Trudno się z tobą nie zgodzić, panie.

— Chyba powinienem być wdzięczny za prezenty, bo co to za powód do niepokoju? Dobrze, sprawdźmy teraz, czy są w stanie mnie rozerwać. Bo w tej chwili najbardziej brakuje mi odrobiny rozrywki.

Z tymi słowy Prestimion odwrócił się i odszedł. Znów wędrował korytarzami wśród pudeł, skrzyń i pakunków, zaglądając do tych, które zdążono otworzyć. Piękna kula. Wielobarwna szarfa o bezustannie zmieniających się odcieniach. Kwiat z cennego brązu; spomiędzy jego płatków dobywała się cicha, przepiękna muzyka. Ptak wyrzeźbiony w cynobrowym kamieniu, obracający główkę, przyglądający mu się z oburzeniem. Kocioł kształtu muszli z czerwonego jadeitu, gładki jak aksamit, ciepły w dotknięciu.

— Popatrz — powiedział, odkrywając berło z kości smoka morskiego, zdobione nieprawdopodobnie precyzyjnym filigranem — dar z Piliplok. Widzisz, jak sprytnie otoczyli wzór linią…

— Powinniśmy już iść — przerwał mu bezceremonialnie Septach Melayn. — Te wszystkie cuda mogą czekać, Prestimionie. Musisz przebrać się na ucztę.

Rzeczywiście. Co racja, to racja. Izolowanie się, zniknięcie, samotność, to nie był najlepszy pomysł. Prestimion doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że powinien otrząsnąć się z jakże nietypowego dla siebie ataku smutku i poczucia samotności, rządzącego nim przez kilka ostatnich godzin. Pozbyć się ich, tak jak zsuwa się z ramion płaszcz. Musi przecież pokazać dziś ucztującym twarz rozpromienioną satysfakcją, twarz człowieka spełnionego, jak przystoi nowemu Koronalowi.

Tak. Musi to zrobić i zrobi.

2

Prestimion i Septach Melayn razem wyszli z Sali Hendighaila. Dwaj wielcy, sękaci Skandarowie, stojący przed nią na warcie, pozdrowili Koronala powtarzanym entuzjastycznie znakiem gwiazd. Na ich salut Prestimion odpowiedział skinieniem głowy i uniesieniem ręki, Septachowi zaś polecił obdarzyć każdego srebrną monetą. Lecz podczas wędrówki krętymi korytarzami północnego skrzydła, po których hulały przeciągi, znów ogarnęło go przygnębienie. Odzyskanie pewności siebie i swobody zachowania okazywało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał. Nie potrafił zrzucić okrywającego go ciemnego całunu.

Powinien zasiąść na tronie Koronala bez żadnych problemów. Nikt nie miał wątpliwości, że jest wybrańcem poprzednika, Lorda Confalume’a. Wydawało się, że wszyscy akceptują prosty fakt: to on założy koronę natychmiast po śmierci starego Pontifexa Prankipina, gdy Confalume przeniesie się do Labiryntu, zajmując pozycję starszego władcy Majipooru. Ale kiedy Prankipin wreszcie umarł, władzę przejął Korsibar, równie przystojny co głupi syn Confalume’a, którego do tego czynu namówiła banda zepsutych, groźnych przyjaciół i równie jak oni groźny mag. Dziedziczenie tronu przez syna po ojcu uważane było za bezprawne, na Majipoorze wybuchła więc wojna domowa. Zakończyła się ona powrotem władzy w ręce legalnego następcy.

Tylko te bezsensowne zniszczenia… ofiary… straszna rana na długiej, pokojowej historii Majipooru…

Prestimion zaleczył tę ranę, a przynajmniej taką miał nadzieję. Na jego rozkaz zespół magów dokonał radykalnego aktu wymazania wojny z pamięci mieszkańców Majipooru. Wszystkich, z drobnym wyjątkiem własnej osoby oraz dwóch oddanych przyjaciół, towarzyszy broni: Gialaurysa i Septacha Melayna.

Pozostała jednak rana, która nie miała się i nie mogła się zaleczyć. Prestimion odniósł ją w decydującym momencie ostatniej, decydującej bitwy, ranę wprost w serce: zamordowanie bliźniaczej siostry Korsibara, lady Thismet, jego wielkiej, jedynej miłości. Thismet zginęła z ręki czarodzieja Sanibaka-Thastimoona, magia nie była w stanie przywrócić jej do życia, inna kobieta nie była w stanie jej zastąpić i tam, gdzie była miłość, pozostała pustka. Czym będzie dla ciebie tron, jeśli po drodze do tronu stracisz kogoś, na kim zależy ci najbardziej?

Przyjaciele wyszli na dziedziniec przed Wieżą Lorda Thrayma, w której większość współczesnych Koronalów miała swe prywatne apartamenty. Septach Melayn przystanął.

— Czy mogę cię tu zostawić, Prestimionie? — spytał. — Czy może wolisz, żebym pozostał przy tobie, gdy będziesz się przygotowywał do uczty?

— Ty też musisz się przebrać, Septachu. Idź. Nic mi nie będzie.

— Czy na pewno, panie?

— Na pewno. Daję ci na to moje słowo.


* * *

Prestimion wszedł do wieży. Reprezentacyjne apartamenty, będące jego oficjalną rezydencją, nie zostały jeszcze urządzone. Lord Confalume, obecnie już Pontifex Confalume, kazał przewieźć swą niezwykłą kolekcję kuriozów i cudów świata do swego nowego mieszkania w trzewiach Labiryntu. Podczas krótkiego panowania samozwańczy Koronal Korsibar urządził ją wedle swego gustu, mnóstwem najzwyklejszych, ordynarnych przedmiotów, wulgarnych i nachalnie bogatych, absolutnie nieinteresujących, lecz ten sam akt magii, który wyparł okres jego rządów z pamięci świata doprowadził do zniknięcia wszystkiego, co było z nim związane. Korsibar przestał istnieć. Wymazano go wstecznie z grona żyjących kiedykolwiek. Prestimion zamierzał we właściwym czasie nakazać przetransportowanie do Zamku rzeczy osobistych z rodzinnej rezydencji w Muldemar, ale na razie nie miał wolnej chwili, by o tym pomyśleć, więc poprzestał na tych kilku meblach, które dało się przenieść z jego znacznie skromniejszego mieszkania we wschodnim skrzydle Zamku, gdzie zwykli byli zatrzymywać się arystokraci i książęta królestwa.

Nilgir Sumanand, siwobrody człowiek, który od wielu lat pełnił rolę sekretarza Prestimiona, czekał na niego nie kryjąc zniecierpliwienia.

— Panie, uczta koronacyjna…

— Tak, oczywiście. Wykąpię się szybko, a jeśli chodzi o strój, to zapewne już go przygotowałeś, czyż nie? Zielony aksamitny biesiadny, złota pelerynka spięta broszą, tą samą co dziś po południu, lżejsza korona zamiast ciężkiej, formalnej.

— Wszystko już przygotowane, panie.

Aż do sali bankietowej Prestimionowi towarzyszyła ceremonialna gwardia, prowadzona przez dwóch najdostojniejszych i najwyższych rangą dworzan: diuka Oljebbina ze Stoienzar i odchodzącego Najwyższego Doradcę i niezmiernie bogatego księcia Serithorna z Samivole. O krok za nimi szedł pompatyczny książę Ginivaul z Bombifale, Wielki Admirał Majipooru. Ci trzej swymi niemałymi przecież wpływami wsparli Korsibara, uczestniczyli w wojnie po jego stronie, ale nie byli już tego świadomi, a wstępujący na tron Koronal uznał, że będzie dla niego lepiej, jeśli zapomni o nielojalności, o której przecież nie sposób już było mówić i potraktuje ich z szacunkiem, na jaki zasługiwali z racji zajmowanej pozycji i wpływów, którymi ciągle dysponowali.

Miejsca po prawej i lewej ręce Prestimiona zajmowali Septach Melayn oraz potężnie zbudowany, wielki jak góra wojownik Gialaurys. Pochód zamykali jego dwaj młodsi bracia: młody, porywczy Teotas i wysoki, gwałtowny Abrigant. Równie mądry co sprytny trzeci z braci, Taradath, zginął podczas wojny, w bitwie w Dolinie Iyann, będącej najdotkliwszą porażką Prestimiona. Korsibar nakazał wówczas przerwanie tamy Mavestoi, topiąc tysiące żołnierzy przeciwnika.

Uczta koronacyjna miała odbyć się w Wielkiej Sali Świątecznej w skrzydle Tharamonda, większej nawet od Sali Hendighaila i znacznie lepiej ulokowanej. Jednak nawet tak ogromne pomieszczenie nie było w stanie pomieścić wszystkich zaproszonych gości, wszystkich książąt, diuków i hrabiów, burmistrzów setek miast oraz różnorodnej arystokracji samego Zamku, spadkobierców dziesiątków Koronali i Pontifexów z dawnych czasów. Ale Lord Tharamond, jeden z najsprytniejszych spośród wielu władców — budowniczych, którzy odcisnęli swój ślad na architekturze Zamku, opracował projekt w ten sposób, że sala jego imienia łączyła się z szeregiem innych, pięciu, ośmiu, może nawet dziesięciu. Po otworzeniu masywnych drzwi otrzymywało się jedną wieloczłonową komnatę o rozmiarze odpowiadającym wielkości Majipooru. Tam też usadzono zaproszonych zgodnie z dokładnie opracowanymi kryteriami, uwzględniającymi rangę i wymagania protokołu.

Prestimion nie przepadał za wydarzeniami tej skali. Wolał prostotę, był człowiekiem bezpretensjonalnym, praktycznym i skutecznym w działaniu. Niemniej uznawał konieczność stosowania się do obowiązujących zasad. Świat oczekiwał po nim wspaniałych uroczystości koronacyjnych, miał więc je otrzymać: formalną ceremonię przejęcia władzy po południu, a wieczorem ucztę, zaś jutro mowę do zgromadzonych na Zamku przywódców prowincji, pojutrze igrzyska: turniej, zapasy, zawody łucznicze i co tam jeszcze. Na tym, na szczęście, skończy się zabawa, zaś zacznie męczący proces rządzenia światem nie mającym sobie równego pod względem wielkości.

Uczta wydawała się trwać dziesięć tysięcy lat.

Prestimion przede wszystkim przywitał starego Confalume’a, objął go, zaprowadził na specjalne, honorowe miejsce na podwyższeniu. Confalume nadal był mężczyzną twardym i silnym, mimo iż wkroczył w ósmy dziesiątek lat, ale już nie tak żywotnym i energicznym jak bohaterski Confalume z dawnych czasów. W wojnie domowej stracił syna i córkę. Nie wiedział o tym, oczywiście, nie wiedział nawet, że miał dzieci, ale spojrzenie jego tak często ostatnio zaćmionych oczu bardzo wyraźnie mówiło, że w jego duszy powstała próżnia.

Czy podejrzewa prawdę? — zastanawiał się Prestimion. Czy ktokolwiek podejrzewa, jak było naprawdę? Czy żyje na świecie ktoś, obojętne kto, wielki pan lub skromny farmer, kto kiedyś, przypadkiem, trafił na twardy grunt ukrytej przed nim rzeczywistości i przystanął, marszcząc brwi ze zdumienia? Nawet jeśli tak, jego wiedza pozostała ukryta. Nie ujrzała światła dziennego. Zapewne nigdy go nie ujrzy. Bo nawet jeśli magia, która odmieniła historię Majipooru, zawiodła w jakichś nielicznych, indywidualnych przypadkach, prawda była czymś, czego — podejrzewał Prestimion — nikt nie ujawniłby chętnie, by nie zostać uznanym za szaleńca.

W każdym razie taką miał nadzieję.

Kolejne honorowe miejsce za długim, wyniesionym stołem zajmowała matka Prestimiona, pełna życia i radości lady Therissa. Jej syn został Koronalem, ona sama miała więc wkrótce objąć przynależny jej tytuł Pani Wyspy Snu, wraz z kontrolą nad maszynami ofiarującymi śpiącym obywatelom Majipooru przewodnictwo i ukojenie. Obok niej zasiadała budząca instynktowny szacunek, wspaniała lady Kunikarda, siostra Confalume’a, do tej chwili pełniąca urząd Pani, a teraz odchodząca z funkcji. Kolejne miejsca zajęli wielcy panowie, członkowie Rady, wśród nich Septach Melayn i Gialaurys. Ostatnie należały do wielkiego maga Gominika Halvora z Triggoin i jego syna, także czarodzieja, Heszmona Gorse, uśmiechającego się teraz do obejmującego urząd Koronala wszystkowiedzącym uśmiechem. Prestimion znał ten uśmiech, wiedział co on oznacza: ci dwaj mieli na niego wielki wpływ, bo chociaż lekceważył czarnoksięstwo i różne ezoteryczne fenomeny, nie mógł zaprzeczyć, że zdolności ojca i syna odegrały niemałą rolę w umożliwieniu mu przejęcia władzy.

Podchodził do każdego z nich po kolei, witając wybitnych gości na uczcie na swą cześć. Po czym zajął należne sobie miejsce. Wówczas, nim podano do stołów, pomniejsi panowie złożyli mu pokłon. Składali władcy gratulacje, zapewniając, że oto rozpoczyna się nowa wspaniała era…

Nareszcie rozpoczęła się właściwa ceremonia. Dźwięki dzwonów. Modły i zaklęcia. Niekończące się toasty. Prestimion zaledwie maczał usta w kielichu uważając, by nikomu nie uchybić, a jednak świadom, że w tak męczącym dniu łatwo jest wypić za wiele.

W końcu na stołach pojawiły się dania, procesja smakołyków z każdego, nawet najdalszego zakątka świata, przygotowanych pod nadzorem najsłynniejszego kucharza. Prestimion próbował po odrobinie wszystkiego. Potem przyszedł czas na recytacje poezji: dźwięcznych wersów wielkiego poematu epickiego Furvaina, „Księgi zmian”, opowieści o niemal już mitycznej historii podbicia tubylców, Zmiennokształtnych, przez Lorda Stiamota, „Księgi mocy” i „Szczytów Zamkowej Góry”, i innych historycznych sag o Pontifexach i Koronalach sprzed stuleci. A także na śpiewy. Tysiące głosów wzniosło się w chórach starożytnych hymnów. Prestimion zachichotał słysząc wśród nich szorstki, ochrypły bas Gialaurysa.

Działo się więcej, o wiele więcej: stare rytuały, opisane w butwiejących księgach. Ceremonialne wystawienie tarczy Koronala ze znakiem gwiazd w postaci lśniącego srebrem punktu z rozchodzącymi się od niego promieniami ze złota, na której Prestimion równie ceremonialnie złożył dłonie. Confalume wstający i obdarzający następcę nużąco długim, nieskładnym błogosławieństwem, a następnie przytulający go do piersi. To samo w wykonaniu lady Kunigardy. Księżniczka Therissa przyjmująca od niej obręcz Pani Wyspy. I tak dalej, i tak dalej, pozornie bez końca. Prestimion znosił to cierpliwie, choć nie czuł się bynajmniej swobodnie.

Ku swemu wielkiemu zdziwieniu odkrył jednak, że w ciągu tego długiego, męczącego wieczora w którymś momencie spadł mu z serca ołowiany ciężar, że znikło gdzieś ponure przygnębienie, które zawładnęło nim wcześniej. Choć w tej chwili, gdy uczta dobiegała końca, był bardzo zmęczony, znów potrafił się cieszyć. A nawet więcej niż cieszyć: ku swemu zaskoczeniu poczuł się wreszcie prawdziwym królem. Nie znał tego uczucia.

Dziś zdarzyło się coś wielkiego, najważniejszego: jego imię znalazło się jako ostatnie w długim spisie Koronalów Majipooru, choć doszedł do tronu trudną drogą.

Koronal Majipooru! Władca najcudowniejszej planety w całym wszechświecie!

Prestimion wiedział, że będzie dobrym Koronalem, oświeconym Koronalem, Koronalem, którego ludzie będą chwalić, którego będą kochać. Dokona wielkich dzieł, pozostawi Majipoor lepszym miejscem. Urodził się, by tego właśnie dokonać.

Tak. Właśnie tak. A więc wszystko jest jak być powinno w tym wspaniałym dniu, mimo ponurego nastroju, który opanował go i rządził nim zaledwie kilka godzin temu.

Septach Melayn zauważył zmianę, jaka się w nim dokonała. Podczas chwili przerwy, gdy akurat nic się nie działo, pojawił się przy boku przyjaciela.

— Rozpacz, o której wspominałeś jakiś czas temu, w Sali Hendighaila, opuściła cię, prawda, Prestimionie?

— Nie rozmawialiśmy dziś w Sali Hendighaila, Septachu Melaynie — odparł Prestimion bez wahania.

Było w jego głosie coś, czego wcześniej w nim brakowało: siła i surowość; on sam zdziwił się, gdy usłyszał ich brzmienie, bo nie tego się spodziewał. Melayn także, oczy rozszerzyły mu się momentalnie, usta zacisnęły z zaskoczenia. Odetchnął głęboko, a potem skłonił głowę w formalnym geście poddania i powiedział:

— Oczywiście, panie. Nie rozmawialiśmy dziś w Sali Hendighaila.

Zasalutował gestem gwiazd. Wrócił na miejsce.

Prestimion gestem polecił napełnić stojący przed nim kielich.

Czy bycie królem oznacza właśnie to? — spytał sam siebie. Oznacza manifestowanie chłodu wobec najdroższych przyjaciół, gdy wymaga tego sytuacja? Czy władca może pozwolić sobie na to, by w ogóle mieć przyjaciół? Cóż, dowie się tego w ciągu najbliższych kilku tygodni.

Radość ucztujących sięgnęła szczytu. Goście stali z rękami wzniesionymi w geście gwiazd.

— Prestimion! Lord Prestimion! — krzyczeli. — Niech będzie pozdrowiony Lord Prestimion. Niech żyje!

Na tym skończyła się formalna część uczty. Przyszła pora formowania się mniejszych, nieformalnych grupek, związanych rangą, wzajemnymi upodobaniami, przyjaźnią. A potem, długo potem, niemal o świcie, nowo namaszczony Koronal Majipooru mógł udać się na spoczynek, mógł nie gwałcąc ogłosić koniec zabawy i odejść do swych apartamentów, do sypialni.

Pustych apartamentów. Pustej sypialni.

Thismet — pomyślał śmiertelnie zmordowany, bezwładnie padając na łóżko. Mimo wielkiej i uzasadnionej radości z osiągnięcia najwyższego celu nie przestał odczuwać bólu tej straty. Ja jestem królem świata, a ty gdzie jesteś? Gdzie jesteś?

3

W wielkim mieście Stee, leżącym na zboczu Góry, lecz daleko od jej szczytu, w domu niezmiernie bogatego kupca i bankiera, Simbilona Khayfa, pojawiły się kłopoty. Pokojówka piątego piętra jego domu dostała nagłego ataku szaleństwa i rzuciła się z okna strychu przebogatego bankierskiego domu, zabijając nie tylko siebie, lecz także dwoje ludzi, przechodzących przypadkiem ulicą. Simbilona Khayfa nie było akurat w domu, przebywał na Zamku, uczestnicząc w uroczystościach koronacyjnych Lorda Prestimiona jako gość hrabiego Fisiolo ze Stee. Z okropną tragedią i jej konsekwencjami musiała poradzić sobie jego jedyna córka, imieniem Varaile.

Varaile, dziewczyna wysoka, szczupła, o ciemnych oczach i czarnych jak noc włosach, opadających kaskadą na plecy, miała zaledwie dziewiętnaście lat. Wcześnie straciła matkę, stała się więc panią domu będąc jeszcze dziewczynką, a że nie była to sprawa błaha, dojrzała wcześniej niż jej rówieśniczki. Gdy do jej uszu dotarły dziwne, dobiegające z ulicy dźwięki: groźny trzask i łomot, w chwilę później drugi, cichszy, a potem krzyk i przenikliwe wrzaski, szybko podeszła do okna swego gabinetu na czwartym piętrze. Jednym rzutem oka ogarnęła przygnębiającą scenę, ciała i krew, gromadzący się, podniecony tłum. Wyszła na schody. Służący podbiegli do niej chlipiąc, gestykulując, gadając jeden przez drugiego:

— Pani… pani… to Klaristen! Skoczyła przez okno, pani! Skoczyła z samej góry!

Varaile chłodno skinęła głową. Przeżyła wstrząs, była przerażona, czuła mdłości, ale nie ośmieliła się niczego po sobie pokazać. Zwróciła się do Vorthida, pełniącego funkcję ochmistrza.

— Wezwijcie straż imperialną — powiedziała spokojnie. — Bez zwłoki.

Piwnicznemu, Kresshinowi, nakazała pobiec po doktora Tharka i zwróciła się do bardzo silnego, potężnie zbudowanego masztalerza, Bettarila.

— Muszę wyjść z domu, zająć się rannymi — wyjaśniła. — Znajdź jakąś pałkę i chodź ze mną. Zapewnisz mi bezpieczeństwo na wypadek, gdyby tłum zaczął się burzyć. A najprawdopodobniej zacznie.


* * *

Ze wszystkich Pięćdziesięciu Miast Zamkowej Góry Stee było niewątpliwie najświetniejsze i najlepiej prosperujące, a Simbilon Khayf był jednym z najświetniejszych i najlepiej prosperujących jego obywateli. Tym dziwniejsze wydawało się, że nieszczęście uderzyło właśnie w niego. Bardzo wielu zazdrosnych obywateli miasta żywiących urazę do Simbilona Khayfa za to, że zaczynając w najciemniejszych zaułkach miasta w tak niezwykły sposób doszedł do bogactwa i wpływów, cieszyło się z kłopotów, w jakie wpadł na skutek szaleńczego postępku pokojówki z piątego piętra. Bowiem Stee, choć niewątpliwie stare, traktowane było przez sąsiadów z Góry jako miasto parweniuszowskie i nowobogackie, a jego najbogatszy obywatel był bez żadnych, najmniejszych wątpliwości, nowobogackim parweniuszem.

Pięćdziesiąt wspaniałych miast, wybudowanych na skalistych zboczach nieprawdopodobnej Góry, wznoszącej się na oszałamiającą wysokość niemal osiemdziesięciu kilometrów ponad nizinę Alhanroelu, tworzyło pięć wyraźnie od siebie oddzielonych obręczy, obejmujących ją na różnych wysokościach. Najniżej położone były Miasta Zbocza, powyżej nich znajdowały się Wolne Miasta i dalej, licząc od dołu do góry stały Miasta Strażnicze, Miasta Wewnętrzne i wreszcie, tuż pod szczytem, dziewięć Miast Wysokich. Spośród wszystkich pięćdziesięciu najlepszą opinię o sobie mieli obywatele tych ostatnich, mieszkający niemal u progu samego Zamku.

To te, najbliższe i bogate, najchętniej odwiedzała wspaniała arystokracja Zamku, panie i panowie wywodzący swe rodziny od Koronalów i Pontifexów z przeszłości, mogący mieć nadzieję, że kiedyś sami sięgną po najwyższe z tytułów. Ale ruch odbywał się nie tylko w dół, z Zamku do najbliższych miast takich jak Morpin Wysokie, Sipermit czy Frangior, oferujących wyrafinowane przyjemności bogatym, lecz także w górę, z miast do Zamku. Septach Melayn pochodził z Tidias, Prestimion z Muldemar. Z tego powodu obywatele Miast Wysokich zwykli byli zadzierać nosa, uważać się za nieprzeciętnych, wyjątkowych, bowiem nie tylko zdarzyło się im mieszkać niemal w niebie, wysoko ponad resztą Majipooru, lecz także ocierać się na co dzień o wielkich i wspaniałych, arystokratycznych mieszkańców Zamku.

Stee leżało jednak o poziom niżej, należało do miast zwanych Wolnymi. Było ich dziewięć, rzeczywiście starych, liczących sobie co najmniej siedem tysięcy lat, pochodzących z czasów, gdy planetą rządził Lord Stiamot, a najprawdopodobniej były jeszcze starsze. Nikt nie wiedział, od czego miały być wolne; najprawdopodobniejsze wydawało się preferowane przez uczonych tłumaczenie, że Lord Stiamot, w zamian za wyświadczone usługi, zwolnił je z części płaconych w jego czasach podatków. On sam pochodził właśnie ze Stee i to Stee było stolicą Majipooru do czasu, gdy zdecydował się wybudować zamek na samym szczycie i tam przenieść administracyjne centrum planety.

W odróżnieniu od większości z Pięćdziesięciu Miast, lokowanych w różnych zagłębieniach i niszach zboczy kolosalnej Góry, Stee ufundowano na łagodnie wznoszącym się, rozległym płaskowyżu jej północnej części, dając mu w ten sposób szansę urbanistycznej ekspansji. Wykorzystało ją, z oryginalnej lokalizacji na obu brzegach rzeki, od której wzięło nazwę, rozrosło się niepowstrzymanie we wszystkich kierunkach, osiągając w czasach Prestimiona liczbę dwudziestu pięciu milionów mieszkańców. Pod tym względem wyprzedzało je tylko wspaniałe Ni-moya na Zimroelu, a jeśli chodzi o bogactwo i wspaniałość, nawet Ni-moya musiało mu ustąpić.

Wielkość i szczęśliwa lokalizacja czyniły ze Stee prosperujące centrum finansowe; do tego stopnia, że mieszkańcy innych miast uważali tutejszych baronów produkcji i handlu za więcej niż odrobinę wulgarnych. Dzielnicę handlową stanowiły wspaniałe, wysokie budynki o fasadach wyłożonych odbijającymi światło płytami szaroróżowego marmuru, znane pod nazwą Rzecznej Ściany, ciągnące się milami wzdłuż obu brzegów rzeki Stee. Za zasłoną tej bliźniaczej ściany biur i magazynów stały pracujące pełną parą fabryki przemysłowej dzielnicy miasta na lewym brzegu i pałace finansowej arystokracji na prawym. Za pałacami położone były wielkie posiadłości wiejskie, parki i rezerwaty, z których miasto słynęło na cały świat, a po lewej, za fabrykami, wybudowano skromne domy milionów robotników, z których pracy wziął się dobrobyt miasta, stały i rosnący niezmiennie od legendarnych dziś już czasów Lorda Stiamota.

Simbilon Khayf był kiedyś jednym z tych robotników, ale zaczynał swą karierę od pozycji znacznie niższej, bo ulicznego żebraka. Od tego czasu minęło jednak czterdzieści, a może nawet pięćdziesiąt lat. Szczęście, spryt i ambicja zapewniły mu szybki awans aż do wyjątkowej pozycji, którą zajmował obecnie. Bo dziś bawił się w towarzystwie hrabiów, diuków i innych wielkich tego świata, udających, że jest im równy, bowiem doskonale wiedzieli, że pewnego dnia mogą stanąć wobec konieczności skorzystania z jego usług finansowych. W swym domu przyjmował arystokratów i piastujących wysokie urzędy obywateli innych miast, jeśli interesy przywiodły ich do Stee, a w chwili, gdy nieszczęsna pokojówka Klaristen rzucała się w objęcia śmierci, uczestniczył w wielkim święcie koronacyjnym Lorda Prestimiona.

A tymczasem jego córka Varaile klęczała w kałuży krwi na ulicy przed wielkim domem, patrząc na groteskowo zniekształcone, zmiażdżone ciała, a wrogi tłum rósł i otaczał ją coraz ciaśniejszym kręgiem. Pomruk niezadowolenia też stawał się coraz głośniejszy.

Varaile przede wszystkim zainteresowała się pechowymi przechodniami. Byli to mężczyzna i kobieta, oboje dobrze ubrani i niewątpliwie zamożni. Nie potrafiła ich zidentyfikować. Zauważyła pusty ścigacz, zaparkowany na trawniku po przeciwnej stronie ulicy. Turyści, pragnący obejrzeć wielki dom wielkiego Simbilona Khayfa często zostawiali tam swe pojazdy, więc być może i ci ludzie przyjechali do miasta dla rozrywki i stali na brukowanym placyku przy zachodnim skrzydle podziwiając zdobiące fasadę piękne rzeźby z wapienia, kiedy z góry spadło na nich ciało nieszczęsnej pokojówki Klaristen.

A teraz oboje nie żyli, co do tego Varaile nie miała wątpliwości. Nigdy nie widziała trupa, ale teraz, klęcząc i patrząc w nieruchome, ślepe oczy wyczuwała, że za ich szklanym wzrokiem nie kryje się już nawet iskierka życia. Głowy odrzucone mieli pod nieprawdopodobnym kątem; Klaristen musiała spaść wprost na nich i skręcić im karki. Szybka śmierć; można by powiedzieć, że to rodzaj błogosławieństwa — pomyślała dziewczyna — ale śmierć to śmierć. Powstrzymała falę instynktownego strachu. Poruszyła dłońmi w drobnym geście modlitwy.

— Klaristen jeszcze oddycha, pani — zawołał masztalerz Bettaril. — Ale to już niedługo…

Pokojówka musiała odbić się od dwójki turystów. Wylądowała na chodniku w odległości kilkunastu stóp od nich. Upewniwszy się, że nie może nic zrobić dla ofiar Varaile podeszła do niej, ignorując nieprzyjazne spojrzenia gapiów. Zachowywali się tak, jakby uważali ją za sprawczynię tragedii, jakby sądzili, że w ataku urażonej dumy osobiście wyrzuciła służącą przez okno.

Oczy Klaristen były otwarte i było w nich życie, ale już nie świadomość. Źrenice nie poruszały się i dopiero gdy Varaile przesunęła nad nimi ręką, drgnęły, co wskazywało, że mózg nadal pracuje, choć pokojówka umiera.

— Klaristen? — powiedziała cicho. — Czy mnie słyszysz?

— Ona nas opuszcza, pani. — Bettaril mówił równie cicho.

Varaile widziała, jak zmienia się wyraz oczu biedaczki, jak znika z nich ostatni ślad świadomości, jak nieruchomieją. A potem zmienił się sam ich wygląd, stały się dziwnie płaskie, nakrapiane, jakby władanie nad nimi już objęły zaledwie obudzone siły rozkładu. Niezwykły to był widok, to przejście z życia do śmierci.

Zdumiało ją, że w tej strasznej chwili jest w stanie chłodno myśleć, analizować rzeczywistość.

Biedna Klaristen. Varaile nie znała jej wieku, ale nie miała pewnie więcej niż szesnaście lat. Dobra, prosta dziewczyna z jednego z prowincjonalnych dystryktów miasta, przylegającego do Pola Wielkich Kości, nazwanego tak dlatego, że znaleziono tam w ziemi skamieniałe szkielety prehistorycznych potworów. Co mogło stać się takiego, że odebrała sobie życie? W ten sposób?

— Jest lekarz! — krzyknął ktoś. — Przepuśćcie lekarza! Zróbcie mu przejście!

Ale lekarz mógł tylko bez wahania potwierdzić diagnozę Varaile: nic się nie da zrobić. Trzy osoby nie żyły.

Potężnie zbudowany mężczyzna o donośnym, ochrypłym głosie zawołał, by sprowadzić maga, maga zdolnego wielkim czarem wskrzesić z martwych. Varaile spojrzała na niego gniewnie. Ci prości ludzie z ich wiarą w czary i czarodziejów! Jakie to zawstydzające, jakie irytujące! Ona sama i ojciec też zatrudniali magów i wróżbitów, w końcu jak inaczej uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek niesionych przez życie, ale nienawidziła współczesnej łatwowierności, coraz popularniejszego przekonania o wszechwładzy nadprzyrodzonych sił. Dobry wieszcz potrafi być użyteczny, owszem, ale przecież nie przywróci nikomu życia! Najlepsi z nich potrafili odczytać strzępy przyszłości, cuda nie należały do ich arsenału.

A skoro już przy tym jesteśmy — pomyślała Varaile — dlaczego nasz domowy mag, Vyethorn Kamman, nie ostrzegł przed nieszczęściem, sprokurowanym nam przez nieszczęsną pokojówkę?

— Lady Varaile? — powiedział głos, którego przedtem nie słyszała. — Straż imperialna, pani.

Pojawili się mężczyźni w mundurach, szarych w czarne pasy. Pokazali jej odznaki z symbolem Pontifexa. Zachowywali się nienagannie, z szacunkiem. Potrafili ocenić sytuację na pierwszy rzut oka: ciała i krew na bruku. Odsunęli tłum. Spytali, czy ojciec jest w domu. Powiedziała im, że jako gość hrabiego Fisiolo uczestniczy w koronacji Lorda Prestimiona, co tylko pogłębiło ich szacunek. Czy znała ofiary? Tylko jedną — powiedziała dziewczyna — O tę. Pokojówka. Wyskoczyła z okna, prawda? Tak, najwyraźniej — przytaknęła. A czy nie cierpiała przypadkiem na jakieś zaburzenia emocjonalne, pani? Nie — zaprzeczyła Varaile. Nic o tym nie wiem.

Ale tak naprawdę, co mogła wiedzieć o problemach emocjonalnych pokojówki z czwartego piętra? Widywała ją nieczęsto, rzadko wymieniały kilka słów, częściej zaledwie skinienie, uśmiech. Dzień dobry, Klaristen, piękny mamy dzień. Tak, Klaristen, wyślę kogoś na najwyższe piętro, żeby naprawił umywalkę. Nigdy ze sobą nie rozmawiały, przynajmniej tak, jak Varaile rozumiała określenie „rozmowa”. Bo i dlaczego miałyby rozmawiać?

Szybko okazało się jednak, że od pewnego czasu z pokojówką działo się coś złego. Zespół straży, po zbadaniu miejsca wypadku, wszedł do domu i rozpoczął przesłuchania służby. Prawda wyszła na jaw niemal natychmiast.

— Jakieś trzy tygodnie temu zaczęła budzić się z płaczem — powiedziała tęga, wesoła Thanna, pokojówka z trzeciego piętra. Dzieliła z Klaristen pokój w kwaterach służby. — Szlochała, krzyczała, poważnie to wyglądało, ale kiedy pytałam, o co chodzi, nie potrafiła powiedzieć. Nawet nie wiedziała, że płacze, przynajmniej tak mówiła.

— A potem — zeznała Vardinna, pomoc kuchenna i najbliższa przyjaciółka Klaristen wśród służby — okazało się, że nie pamięta mojego imienia. Śmiałam się z niej, powiedziałam, jak mi na imię, a ona zbladła jak śmierć, bo nie pamiętała też swojego imienia. Myślałam, że żartuje, ale nie, wcale nie żartowała, mówiła poważnie. Była przerażona. Nawet kiedy powiedziałam: „Jesteś Klaristen, ty głupia” to wcale się nie uspokoiła tylko powtarzała: „Jesteś pewna? Jesteś pewna?”.

— No a potem zaczęły się koszmary — mówiła dalej Thanna. — Siadała na łóżku, zaczynała krzyczeć, a ja włączałam światło. Wyglądała jak ktoś, kto właśnie zobaczył ducha. Raz wyskoczyła z łóżka, zerwała z siebie nocną koszulę, no i widziałam, że poci się dosłownie na całym ciele, jakby właśnie wyszła z kąpieli. Szczękała zębami tak, że słychać ją było aż na ulicy. Przez cały tydzień miała naprawdę straszne koszmary. Właściwie nie pamiętała snów, mówiła tylko, że były okropne, ale jeden mi opowiedziała: wielki obrzydliwy robal usiadł jej na twarzy i zaczął wysysać mózg, aż głowa zrobiła się całkiem pusta. Powiedziałam, że to pewnie jakieś przesłanie, że powinna zobaczyć się z tłumaczką snów, ale takich jak my nie stać przecież na tłumaczki, a ona jeszcze powiedziała, że nie jest aż taka ważna, żeby dostawać przesłania. Nigdy nie widziałam nikogo, kto by tak bał się snów.

— Mnie też o tym mówiła — przytaknęła Vardinna. — A parę dni temu przyznała, że ma te koszmary nawet na jawie. Że zaczyna jej dudnić w środku głowy, a zaraz potem pojawiają się straszne obrazy, wprost przed oczami, nawet kiedy sprząta.

— Pani, czy nikt ci o tym nie mówił? — Strażnik zwrócił się bezpośrednio do Varaile.

— Nie.

— Jedna z twoich pokojówek przechodziła najwyraźniej coś, co można chyba opisać jako załamanie nerwowe. Nie dostrzegłaś żadnych niepokojących oznak, pani?

— Nie. W normalnych okolicznościach rzadko ją widywałam — wyjaśniła dziewczyna chłodnym głosem. — Pracowała na piętrze dużego domu…

— Tak… no tak, oczywiście, pani. — Strażnik zmieszał się nagle, nawet wyglądał na przestraszonego, jakby za późno uświadomił sobie, że to, co powiedział wydaje się obciążać córkę samego Simbilona Khayfa częścią, choćby drobną, odpowiedzialności za wypadek.

Pojawił się kolejny strażnik.

— Ustaliliśmy tożsamość ofiar — zakomunikował. — Byli to goście z Canzilane, mąż i żona. Hebbidanto Throle z żoną Garelle. Zatrzymali się w Gospodzie Pod Ścianą. To drogi hotel, stać na niego tylko bardzo zamożnych. Obawiam się, że trzeba będzie zapłacić poważne odszkodowanie, pani. — Spojrzał przepraszająco na Varaile. — Ale dla pani ojca to oczywiście nie problem…

— Tak — przerwała mu dziewczyna niezbyt przytomnie. — Tak, oczywiście…

Canzilane! Ojciec miał tam fabryki, duże fabryki. Hebbidanto Throle… czy nie słyszała już tego nazwiska? Była prawie pewna, że tak. Pomyślała, że mógł on być jakimś zatrudnionym przez ojca dyrektorem, być może zarządzał nawet którąś z jego wielkich operacji. Wybrał się z żoną na wakacje, chciał jej pokazać zdumiewający, oszałamiający ogromem dom swego bajecznie bogatego pracodawcy i…

Przerażający przypadek. Co za smutny koniec podróży dla przyjemności!

Strażnicy skończyli wreszcie zadawać pytania. Zebrali się w kącie biblioteki i przed wyjściem coś jeszcze między sobą uzgadniali. Ciała zabrano już z ulicy, dwaj ogrodnicy spłukiwali z chodnika krew. Varaile, ponuro zamyślona, zastanawiała się nad tym, co czeka ją w najbliższej przyszłości.

Po pierwsze, musi wezwać maga, by oczyścił dom z plamy, którą pozostawiło na nim samobójstwo. Bo samobójstwo to poważna sprawa, ściąga na gospodarstwo mrok i wszelakie zło. Po drugie, odszukać rodzinę Klaristen, przekazać jej wyrazy współczucia, informację, że koszta pogrzebu pracodawca bierze na siebie i że przekaże znaczny dar jako podziękowanie za jej nienaganną pracę. Po trzecie, skontaktować się z kimś z pracowników ojca w Canzilane, dowiedzieć się od niego, kim był Hebbidanto Throle i jego żona, jak można skontaktować się z ich bliskimi, jak wyrazić im współczucie w sposób najbardziej odpowiedni. Wypłata nawet znacznego odszkodowania to jedno, ale być może trzeba będzie wykonać jeszcze jakiś gest.

Same kłopoty. Nic, tylko kłopoty. A przecież już wcześniej goryczą napełniła ją konieczność pozostania w domu, podczas gdy ojciec wyjechał na koronację.

— W tym tygodniu za wielu tam będzie mężczyzn chętnych, żeby popić i poszaleć, młoda damo. To nie miejsce dla ciebie — orzekł Simbilon Khayf i był to koniec dyskusji. Varaile wiedziała oczywiście, o co chodzi: on sam zamierzał popić i poszaleć, on i jego wielce arystokratyczny przyjaciel, wulgarny, nieustannie bluźniący hrabia Fisiolo, i wolał nie mieć przy boku córki. Niech i tak będzie; nikt, nawet jego jedyne dziecko, nie śmiał sprzeciwić się woli Simbilona Khayfa. Posłusznie została w domu i teraz pomyślała, że to wielkie szczęście dla rodziny; co by było, gdyby nie ona, przecież służący nie poradziliby sobie z taką odpowiedzialnością.

Tuż przed wyjściem szef straży powiedział do niej cicho:

— Pani, mieliśmy ostatnio kilka podobnych przypadków, choć żaden nie zakończył się aż tak źle. Szerzy się jakaś epidemia szaleństwa. Proszę uważać na służbę, może oszaleć ktoś jeszcze.

— Będę o tym pamiętać, funkcjonariuszu. — Varaile skrzywiła się. Perspektywa nadzorowania stanu umysłowego służby nie wydawała się szczególnie pociągająca.

Strażnicy wyszli. Dziewczyna poczuła narastający ból głowy. Mimo to przeszła do gabinetu przygotować się do tego, co musiało być zrobione. Musi wziąć sprawy w swoje ręce nim Simbilon Khayf powróci z Zamku.

Epidemia szaleństwa?

Dziwne. Przyszło jej żyć w niezwykłych czasach. Nawet ona doświadczała ostatnio dziwnych chwil depresji, a czasem nawet dezorientacji. Zapewne coś związanego z hormonami, tylko że tego rodzaju nastroje do tej pory nie były jej znane.

Posłała po Gawona Baria, zarządcę domu. Kazała mu natychmiast przygotować rytuał oczyszczający.

— Muszę mieć adres rodziców Klaristen — powiedziała stanowczo — a jeśli nie rodziców, to w każdym razie rodziny. A jeśli chodzi o tych biedaków z Canzilane…

4

I znów Zamek stał się sceną igrzysk koronacyjnych, po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat. Znów zabudowano trybunami trzy boki obszernego, słonecznego, porośniętego trawą pola znanego pod nazwą Łąki Vildivara, leżącej tuż przy dolnym krańcu Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Stopni. I znowu najwyżsi rangą obywatele królestwa, Koronal oraz dwie pozostałe Potęgi, członkowie Rady, parowie, diukowie i książęta z setek prowincji zgromadzili się, by uczcić wstąpienie na tron nowego władcy. Ale owych poprzednich, wyprawionych ku czci Koronala Lorda Korsibara i samego Lorda Korsibara, nie pamiętał nikt z wyjątkiem Prestimiona, Gialaurysa i Septacha Melayna. Biegi, turnieje, zapasy, zawody łucznicze i inne… zapomniane przez wszystkich, zwycięzców na równi z pokonanymi. Wymazane z pamięci. Usunięte z niej przez zespół czarnoksiężników Prestimiona, działających wspólnie, w jednej potężnej manifestacji sztuki magicznej. Wszystko, co zdarzyło się podczas tych „pierwszych” igrzysk wcale się nie zdarzyło. Dzisiaj miano popisywać się siłą i zręcznością ku czci Lorda Prestimiona, Lorda Korsibara nigdy nie było. Nawet czarnoksiężnicy, wypełniający rozkaz władcy, posłusznie zapomnieli o własnym dziele.

— Niech wystąpią łucznicy! — krzyknął Mistrz Igrzysk. Tę honorową funkcję pełnił dziś diuk Oljebbin ze Stoienzar.

Uczestnicy zawodów wyszli w pole. Na widowni wszczął się tumult i wrzawa, bo był wśród nich także Lord Prestimion, a nie tego oczekiwano przecież po nowym Koronalu. Goście nie powinni się jednak dziwić. Łucznictwo było ulubionym sportem Prestimiona. Był w nim prawdziwym mistrzem, a należał do ludzi, w których sercach płonął jasny ogień współzawodnictwa… i siał iskrami przy każdej okazji. Ci, którzy go znali wiedzieli doskonale, że nie zrezygnuje z szansy na zademonstrowanie swego mistrzostwa. Mimo to… Koronal biorący udział w igrzyskach na własną cześć… jakie to dziwne, jakie niezwykłe!

Prestimion zrobił co mógł, niemal więcej niż mógł, by wydać się nikim więcej niż zwykłym łucznikiem chcącym zdobyć nagrodę. Nosił wprawdzie królewskie barwy, obcisły zielony dublet i zielone bryczesy, ale nie miał żadnej oznaki władzy. Ktoś obcy, nie znający Koronala być może zidentyfikowałby go po atmosferze godności i władzy, którą roztaczał wokół siebie od najwcześniejszej młodości, ale bardziej prawdopodobne wydawało się, że niewysoki, barczysty mężczyzna o krótko przyciętych blond włosach pozostałby niezauważony w grupie masywnych, muskularnych atletów.

Pierwszy strzelał Glaydin, długoręki i długonogi najmłodszy syn Serithorna z Samivole. Dobry łucznik; Prestimion z przyjemnością obserwował jego popis.

Jako następny wystąpił Kaitinimon, nowy diuk Bailemoona, nadal noszący zawiązaną na ramieniu żółtą wstążkę, oznakę żałoby po ojcu, diuku Kantaverelu. Kanteverel zginął walcząc po stronie Korsibara w krwawej bitwie pod Granią Thegomar, ale o tym nie wiedział nawet jego syn. Ojciec nie żyje, to nie było dla niego tajemnicą, ale prawdziwe okoliczności jego śmierci okrywała mgła, jak okoliczności śmierci wszystkich ofiar wojny. Tak działał czar, który Prestimion kazał utkać magom. A był on utkany tak sprytnie, że pozwalał krewnym i bliskim ofiar wysnuć ich własne fantazje co do przyczyn śmierci, wypełniające próżnię tym surowszą, że pozbawioną jakichkolwiek informacji o tym co się stało z tymi, których już wśród nich nie było. Być może Kaitinimon wierzył, że Kanteverel zmarł na atak serca podczas wizyty w swych posiadłościach na zachodzie, a może w to, że gorączka bagienna zabrała go podczas pobytu na wilgotnym południu, w każdym razie i jedno, i drugie było nieprawdą.

Kaitinimon poradził sobie doskonale, podobnie jak trzeci zawodnik, wysoki mężczyzna o jastrzębiej twarzy, leśnik Rizlail z Megenthorp, który — jak i sam Prestimion — nauczył się sztuki łuczniczej od słynnego earla Kamby z Mazadone. Po jego występie publiczność znów zamilkła, bo w szranki wstąpił jeden z zaledwie dwóch zawodników niebędących człowiekiem, a w dodatku Su-Suheris, przedstawiciel przedziwnej, dwugłowej rasy, która ostatnio pojawiła się w dużej liczbie na Majipoorze. Obwołany został nazwiskiem Gabin-Badinion.

Jak ktoś mający dwie głowy może dobrze celować? Czy głowy nie mogą poróżnić się w prawidłowym wymierzeniu łuku? Jeśli był to problem, to nie dla Gabina-Bandiniona, który na zimno, nie zdradzając śladu jakichkolwiek uczuć, trafiał raz za razem w sam środek tarczy, po czym krótko skinął oboma głowami krzyczącemu, bijącemu mu brawo na stojąco tłumowi.

Przyszedł czas na Prestimiona. Niósł on w ręku wielki luk, który earl Kamba podarował mu w dzieciństwie, łuk tak potężny, że niewielu dorosłych potrafiło go naciągnąć, choć on radził z nim sobie bez problemu. Łuk ten dobrze mu służył w bitwach wojny domowej; teraz Prestimion myślał o tym, że o wiele lepiej jest używać go w pokojowym współzawodnictwie niż do odbierania życia ludziom.

Dotarłszy na linię strzału pokłonił się obecnym podczas igrzysk Wysokim Mocom Królestwa. Najpierw Pontifexowi Confalume, siedzącemu na majestatycznym tronie z drzewa gamandrusu pośrodku trybuny po prawej stronie Łąki Vildivara. Ceremonia, podczas której Pontifex wybierał nowego Koronala była w swej istocie adopcją, a więc w zwyczaju Majipooru leżało, by Prestimion uznał w nim ojca — a jego naturalny ojciec zmarł dawno temu — i traktował go z należnym ojcu szacunkiem.

Następny pokłon należał się jego matce, księżniczce Therissie. Siedziała ona na podobnym, wspaniałym tronie po lewej stronie trybuny, w towarzystwie poprzedniej Pani Wyspy Snu, lady Kunigardy. Następnie Prestimion obrócił się i oddał salut swemu własnemu, pustemu miejscu na trzeciej trybunie, czcząc w ten sposób nie osobę, lecz sprawowany przez nią urząd, majestat Koronala Majipooru.

Następnie mocno zacisnął dłoń na luku, łuku Kamby, łuku, którego posiadaniem cieszył się od tak dawna. Przygnębiało go, że dobrodusznego, zawsze wesołego Kamby, mistrza sztuki łuczniczej, nie było tu dziś i nie mógł wziąć udziału w zawodach. Niestety, należał on do tych arystokratów, którzy opowiedzieli się po stronie Korsibara i zginął, jak wielu dzielnych żołnierzy, pod Granią Thegomar. Czar magów sprawił, że wojna została zapomniana, ale nie był w stanie przywrócić zmarłych do życia.

Prestimion stanął na linii strzału i stał tak nieruchomo przez długą chwilę. Był człowiekiem impulsywnym, lecz nie wtedy, gdy znajdował się naprzeciw celu. Zwężonymi oczami mierzył drogę do niego, a kiedy wyczuł idealną równowagę duszy podniósł łuk, napiął go, przesunął wzrokiem wzdłuż strzały.

— Prestimion, Prestimion, Lord Prestimion! — rozległ się ryk tysiąca gardeł.

Był świadom tego krzyku, ale nie miał on na niego żadnego wpływu. Nie teraz. Liczyło się tylko jedno: wyczucie. Jakąż przyjemność czerpał z tej sztuki. Wystrzelenie strzały samo w sobie nie miało wielkiego znaczenia, ale zrobić coś w sposób doskonały, z absolutną pewnością, że robi się to dobrze, niezależnie od tego, czym „to” jest… ach, co za radość!

Uśmiechnął się i wypuścił strzałę. Widział, jak zmierza w samo serce celu i wbija się w nie z donośnym, zadowalającym stuknięciem.


* * *

— Nikt mu w tym nie dorówna, prawda? — spytał Navigorn z Hoikmar, siedzący wśród mężczyzn wysokiej rangi w jednej z lóż po tej samej stronie trybun co loża Koronala. — To nie w porządku. Powinien siąść tu z nami i pozwolić, żeby ktoś inny zdobył tytuł w łucznictwie, tylko raz, tak dla odmiany. Nie wspomnę już o tym, że świadczy to o bardzo wątpliwym smaku: Koronal uczestniczący w igrzyskach na własną cześć.

— Co? Prestimion ma siedzieć spokojnie, pozwolić komuś wygrać? — zdumiał się Wielki Admirał Królestwa, Gonivaul z Bombifale, ponury mężczyzna o brodzie tak gęstej i włosach zachodzących na czoło tak nisko, że ledwie widziało się rysy jego twarzy. Oferował Navigornowi swą wersję uśmiechu; ktoś, kto go nie znał, z pewnością uznałby ją za grymas niezadowolenia. — Przecież nie leży to w jego naturze. Wydaje się przyzwoitym, dobrze urodzonym młodym człowiekiem i taki rzeczywiście jest, ale interesuje go tylko zwycięstwo, prawda? Confalume zrozumiał to od razu, kiedy zobaczył go jeszcze jako chłopca. To dlatego Prestimion tak szybko awansował w zamkowej hierarchii i teraz jest naszym Koronalem.

— No i popatrzcie tylko. Wstydu nie ma! — powiedział Navigorn, bardziej z podziwem niż krytycznie. Prestimion właśnie rozłupał pierwszą strzałę drugą. — Wiedziałem, że znowu spróbuje tej sztuczki. Robi to zawsze.

Do rozmowy włączył się książę Serithorn.

— Wiem od syna, że Prestimion nie bierze udziału w turnieju, ale występuje z prostego upodobania sztuki. Wniósł do sędziów o nieprotokołowanie jego wyniku.

— A to oznacza — stwierdził Gonivaul cierpko — że zwycięzca, ktokolwiek nim zostanie, będzie musiał pogodzić się z myślą, że jest najlepszym łucznikiem ze wszystkich tych, którzy nie nazywają się Prestimion.

— Powiedziałbym że odziera to nieco z chwały zwycięstwa — zauważył Navigorn.

— Glaydin pozwolił sobie na podobną uwagę — przytaknął Serithorn — ale okażcie odrobinę litości Prestimionowi. Albo bierze udział w zawodach i najprawdopodobniej wygrywa, albo dyskwalifikuje sam siebie i w ten sposób rzuca cień na zwycięzcę. I co ma biedak zrobić? Nalej mi wina, Navigornie… masz zamiar sam wypić wszystko?

— Przepraszam. — Navigorn podał mu flaszę.

Tymczasem Prestimion nadal popisywał się swą sztuką. Tłum głośno wyrażał swój podziw.

Navigorn, potężnie zbudowany, ciemnowłosy mężczyzna o dumnej postawie, przyglądał się mu nie kryjąc podziwu, w którym nie było ani odrobiny zazdrości lub niechęci. Podziwiał doskonałość w każdej jej postaci, a także bardzo podziwiał Prestimiona. Mimo pańskiej postawy nigdy nie ubiegał się o urzędy, ale grzanie się w słońcu władzy sprawiało mu przyjemność, a Koronal zaledwie wczoraj zaproponował mu członkostwo w nowej Radzie.

— Nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi — powiedział — ale umiem docenić twe zalety. Powinniśmy zawrzeć bliższą znajomość, Navigornie.

Prestimion wreszcie zszedł z pola przy akompaniamencie ogłuszających braw. Biegł lekkim, młodzieńczym krokiem, uśmiechając się od ucha do ucha. Jego miejsce zajął szczupły chłopak w niebieskich legginsach i olśniewająco kolorowej, szkarłatnozłotej tunice, typowych dla dalekiego zachodniego wybrzeża Zimroelu.

— Jest teraz taki szczęśliwy — westchnął książę Serithorn. — Znacznie szczęśliwszy niż na uczcie. Widzieliście, jaki był zamyślony?

— Owszem, wydawał się strasznie ponury — przytaknął admirał Gonivaul. — Cóż, jest najszczęśliwszy, kiedy trzyma w garści ten swój łuk. A jego smutek, o którym mówicie może świadczyć o tym, że zaczął trzeźwo myśleć o konsekwencjach bycia Koronalem. Żadne tam Wielkie Procesje i radość zachwyconych tłumów. Nie, nie, nie! Będzie harował do końca życia, już to pewnie rozumie. Wiesz, co to znaczy „harować”, prawda, Serithornie? Nie, skąd masz wiedzieć. Tego słowa nie ma przecież w twoim słowniku.

— A niby dlaczego miałoby być? — Zdziwił się Serithorn. Miał już swoje lata, ale skórę gładką jak u młodzieńca, sylwetkę szczupłą i zawsze był nie tylko pogodny, lecz i uderzająco elegancki. Swe legendarne bogactwo zawdzięczał wielu pokoleniom rodziny, której historia sięgała czasów Lorda Stiamota i korzystał z niego bez zahamowań. — Jaką pracę miałbym, twoim zdaniem, wykonywać? Nigdy nie twierdziłem, że mam światu coś użytecznego do zaoferowania. Lepiej lenić się przez całe życie, ale robić to dobrze, niż próbować coś robić i wykonywać to źle. Prawda, przyjaciele? Niech pracują ci, którzy umieją pracować. Na przykład Prestimion. Będzie wspaniałym Koronalem. To godność jakby dla niego stworzona. Albo ty, Navigornie. Jesteś urodzonym administratorem. Masz do tego talent. Słyszałem, że zostałeś mianowany do Rady?

— Owszem. Nie ubiegałem się o tę godność, ale jestem z niej dumny.

— To wielka odpowiedzialność, członkostwo w Radzie. Możesz mi wierzyć. Tkwiłem w tym dłużej niżbym chciał. A Prestimion poprosił mnie, żebym został. Co z tobą, Gonivaulu?

— Chcę odejść ze służby — odparł Wielki Admirał. — Nie jestem już młody. Chyba powrócę do Bombifale, cieszyć się wygodami i przyjemnościami w mych dobrach.

Serithorn uśmiechnął się lekko.

— Czy chcesz powiedzieć, że Prestimion nie zaproponował ci pozostania na stanowisku Admirała? O to chodzi, prawda? No cóż, będzie mi ciebie brakowało, Gonivaulu. Oczywiście być Wielkim Admirałem to przeraźliwie nudna mordęga. Trudno cię winić, że chcesz skończyć z tym raz na zawsze. Ale powiedz mi… czy w trakcie pełnienia tej swojej, jakże kłopotliwej funkcji choć raz postawiłeś stopę na pokładzie statku oceanicznego? Nie, oczywiście, że nie. Ryzykowna zabawa, wypływać w morze. Można się utopić.

Tę zabawę dwaj wielcy panowie uprawiali od lat: sarkazm, żarty, docinki.

Niewielka, nieowłosiona część twarzy Gonivaula widoczna dla postronnych, poczerwieniała z gniewu.

— Serithornie… — warknął groźnie.

— Panowie, jeśli pozwolicie… — Navigorn gładko przerwał im spór dokładnie w chwili, w której mógł się on przerodzić w karczemną kłótnię. Gonivaul wycofał się, mrucząc coś do siebie, Serithorn zaśmiał się cicho, z satysfakcją. Navigorn mówił dalej: — …nie objąłem jeszcze oficjalnie swego stanowiska, a już muszę uporać się z bardzo szczególnym problemem. Być może wy dwaj, od podszewki znający kulisy zamkowej polityki, będziecie w stanie mi pomóc.

— A cóż to za problem? — spytał Serithorn bez wielkiego zainteresowania. Nie patrzył na przyjaciela, lecz na pole poniżej, gdzie nadal trwał turniej. W szrankach stał potężny włochaty Skandar w miękkim wełnianym kaftanie w jaskrawe czarne, pomarańczowe i żółte pasy. Łuk, większy i cięższy nawet niż luk Prestimiona, trzymał swobodnie w jednej z czterech potężnych łap, jakby to była zabawka. Herold podał jego nazwisko: Hent Sekkitorn.

— Poznajecie może, czyje kolory nosi ten zawodnik? — spytał Navigorn.

— Mam wrażenie, że prokuratora Dantiryi Sambaila — odparł Serithorn po chwili wahania.

— No właśnie. A jak sądzicie, gdzie podziewa się pan prokurator?

— No… a właśnie. — Serithorn rozejrzał się dookoła. — Wiecie… jakoś go nie widzę. Powiedziałbym, że powinien siedzieć tu z nami. Może ty wiesz, co się z nim stało, Gonivaul.

— Od tygodnia go nie widziałem — burknął Wielki Admirał. — Jak się zastanowić, to nie pamiętam nawet, kiedy widziałem go po raz ostatni, a on nie należy do tych, którzy potrafią przemknąć niezauważeni. Czy to możliwe, żeby nie pojawił się na koronacji? Został w domu, w Ni-moya?

— Niemożliwe — orzekł autorytatywnie Serithorn. — Mamy nowego Koronala, po raz pierwszy od kilku dziesięcioleci, a książę Zimroelu nie przyjeżdża na Zamek? Toż to absurd! Dantirya Sambail z pewnością nie przepuściłby okazji i byłby na miejscu w chwili, gdy rozdawane są nowe stanowiska i przywileje. Był obecny przy śmierci starego Prankipina, tego jestem całkiem pewien. Zostałby na koronację, bez dwóch zdań. A poza tym gdyby zlekceważył go w ten sposób, Prestimion śmiertelnie by się na niego obraził.

— Och, Dantirya Sambail jest na Zamku — westchnął Navigorn. — Na tym właśnie polega problem, o którym chciałem z wami porozmawiać. Nie widzieliście go podczas uroczystości, ponieważ został uwięziony w tunelach Sangamora. Prestimion kazał mi opiekować się nim. Mam być jego strażnikiem. To moje pierwsze zadanie jako członka Rady.

Na twarzy Serithorna pojawił się wyraz niebotycznego zdumienia.

— O czym ty mówisz, Serithornie? Dantirya Sambail więźniem?

— Najwyraźniej.

Gonivaul sprawiał wrażenie równie zdumionego.

— Wydaje mi się to absolutnie niemożliwe. Dlaczego Prestimion miałby zamykać Dantiryę Sambaila w tunelach? Prokurator jest przecież jego kuzynem… no, w każdym razie istnieje między nimi pokrewieństwo, prawda? Serithornie, wiesz o tym więcej ode mnie. Czy to jakaś rodzinna sprzeczka?

— Może, może — przytaknął Serithorn — ale jest istotniejszy problem. Jak ktoś, nawet Prestimion, zdołał uwięzić kogoś tak hałaśliwego, samowolnego i — nie bójmy się tego słowa — nikczemnego jak prokurator? Zaryzykuję twierdzenie, że już łatwiej byłoby uwięzić stado oszalałych haigusów. A jeśli już mu się udało, dlaczego my nic o tym nie wiemy? Taka nowina zatrzęsłaby Zamkiem.

Navigorn rozłożył ręce, wzruszył ramionami.

— Panowie, nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań, I nic nie rozumiem. Wiem tylko, że prokurator siedzi w więzieniu, przynajmniej jeśli wierzyć Prestimionowi, który osobiście polecił mi dopilnować, by siedział tam aż do chwili, kiedy stanie przed obliczem sprawiedliwości.

— A co on zrobił? — Gonivaul podniósł głos.

— Nie mam najmniejszego pojęcia. Spytałem Prestimiona, o jakie przestępstwo oskarżony jest prokurator, a on odparł, że porozmawia o tym ze mną innym razem.

— No to w czym problem? — prychnął Serithorn. — Koronal wydał ci polecenie. Wypełniasz je i to wszystko. Chce, żebyś był strażnikiem prokuratora, więc jesteś strażnikiem prokuratora.

— Nie żywię przesadnej sympatii do Dantiryi Sambaila, w moim przekonaniu jest niewiele więcej niż dziką bestią, ale mimo wszystko… Jeśli stracił wolność bez wyroku, tylko dlatego, że tak się spodobało Prestimionowi, to czy jako jego strażnik nie staję się wspólnikiem w przestępstwie?

— Czyżbyś podniósł temat sumienia, Navigornie? — zdumiał się Gonivaul.

— Można to i tak określić.

— Złożyłeś przysięgę na wierność Koronalowi. Koronal uznał za stosowne aresztować Dantiryę Sambaila, a tobie polecił czuwać, by pozostał w zamknięciu. Albo spełniasz jego polecenia, albo rezygnujesz ze służby. Taką masz alternatywę, Navigornie. Sądzisz, że Prestimion jest człowiekiem złym?

— Nie, skądże. I nie mam ochoty rezygnować.

— Więc załóż po prostu, że Prestimion posiada powód wystarczający, by zamknąć prokuratora. Znajdź dwudziestu wypróbowanych ludzi, niech pilnują tuneli przez całą dobę. Albo trzydziestu, czy ilu uważasz za stosowne. Mają trzymać stałą wartę wiedząc, że jeśli Dantirya Sambail zdoła wydostać się na wolność, czy to słodkim gadaniem, czy to brutalną siłą, czy w jakikolwiek inny sposób, będą tego żałować do końca życia.

— A jeśli ludzie z Ni-moya, ludzie prokuratora, ta obrzydliwa banda morderców i złodziei, których widzi się czepiających jego poły, przyjdzie do mnie choćby dziś po południu z żądaniem wyjaśnienia, gdzie jest ich pan albo na jakiej podstawie jest przetrzymywany, albo zagrozi wszczęciem takiego zamieszania, że Zamek zatrzęsie się w posadach, jeśli go natychmiast nie uwolnię… — zastanawiał się głośno Navigorn.

— Odeślij ich do Koronala — poradził mu Gonivaul. — To on osadził prokuratora w tunelach, nie ty. Jeśli chcą wyjaśnień, może im ich udzielić tylko Lord Prestimion.

— Dantirya Sambail więźniem — powiedział Serithorn głosem pełnym zdumienia, kierując te słowa do nikogo, jakby mówił w powietrze. — Co za dziwna sprawa. I co za dziwny początek rządów… czy mamy trzymać tę rewelację w sekrecie, Navigornie?

— Koronal nie zastrzegał tajemnicy, ale podejrzewam, że im mniej się o tym mówi, tym lepiej.

— Oczywiście, oczywiście. Im mniej tym lepiej.

— Rzeczywiście — przytaknął Gonivaul. — Zmieńmy temat.

Przyjaciele skinęli głowami jak na komendę.


* * *

— Serithorn! Gonivaul! — rozległ się dobiegający z wysoka, donośny głos. — Witaj, Navigornie.

Kilka rzędów nad ich głowami stał Fisiolo, hrabia Stee, w towarzystwie tęgiego, rumianego na twarzy mężczyzny o czarnych, zimnych oczach i wysokim czole, z którego strzecha sztywnych siwych włosów wznosiła się na dumną, lecz nieco niepokojącą wysokość. — Znacie Simbilona Khayfa, prawda? — Zerknął na swego towarzysza. — To najbogatszy człowiek w Stee. Sam Prestimion wkrótce się u niego zadłuży, zapamiętajcie moje słowa.

Simbilon Khayf oferował Serithornowi, Gonivaulowi i Navigornowi szybkie, bardzo grzeczne skinienie głowy, demonstrując nim jednocześnie wystudiowaną skromność. Wyglądało na to, że obecność wśród prawdziwej arystokracji, piastującej tak wysokie godności, niesłychanie mu pochlebia. Hrabia Fisiolo, mężczyzna o szorstkiej, kwadratowej twarzy, znany z bezceremonialności, skinął na niego, zapraszając go do loży; skorzystał z zaproszenia natychmiast, ale przy tym roztaczał aurę człowieka wiedzącego, że wypłynął na zbyt głębokie dla niego wody.

— Słyszeliście — spytał hrabia — że Prestimion zamknął w tunelach Dantiryę Sambaila? Podobno przykuł go do ściany grubym łańcuchem, przynajmniej tak słyszałem. Potraficie to sobie wyobrazić? Na Zamku nie mówi się o niczym innym.

— Dowiedzieliśmy się o tym dosłownie przed chwilą — wyjaśnił Serithorn. — Cóż, jeśli to prawda, to Koronal miał bez wątpienia dobre powody, żeby to uczynić.

— A jakie mogłyby być te „dobre powody”? Czyżby brzydki Dantirya Sambail powiedział coś wyjątkowo nieuprzejmego? Może wykonał znak gwiazd odwrotnie? Może pierdnął na uroczystości koronacyjnej? No właśnie… czy ten brzydal w ogóle był na koronacji?

— Nie przypominam sobie, bym widział go przyjeżdżającego na Zamek — powiedział Gonivaul. — To znaczy, kiedy wróciliśmy z pogrzebu Prankipina.

— Ja też — przyznał Navigorn. — A byłem tu, nim wróciła główna grupa. Nie było w niej Sambaila.

— A jednak mamy wiarygodne informacje dowodzące, że jest właśnie tutaj — dodał Serithorn. — Od dłuższego czasu. W każdym razie wystarczająco długiego, by zdążył obrazić Prestimiona i został za to uwięziony… a jednak nikt nie pamięta momentu jego przybycia. Bardzo, bardzo dziwne. Dantirya Sambail jest jak trąba powietrzna, gdziekolwiek się pojawi, zawsze coś się dzieje i to przeważnie z hukiem. Jak zdołał wjechać na Zamek, że nikt go nie zauważył?

— Bardzo dziwne — przytaknął Gonivaul.

— Może i dziwne — zgodził się Fisiolo — ale… nie podoba się wam, że Prestimion zdołał jakimś cudem zakuć w kajdany tego odpychającego, obrzydliwego potwora? Bo mnie bardzo.

5

W dniach bezpośrednio po ceremonii koronacyjnej Prestimion także dużo myślał o prokuratorze Ni-moya. Nie śpieszyło mu się jednak do wymierzenia sprawiedliwości przewrotnemu krewniakowi, zdradzającemu go raz za razem podczas długiej, trudnej wojny domowej, w której zwycięstwo przechylało się to na tę, to na tamtą stronę. Niech pocierpi sobie trochę w lochu, powtarzał sobie, najpierw muszę znaleźć jakiś sposób załatwienia sprawy.

Dantirya Sambail był winny najwyższej zdrady, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Wspierał Korsibara w jego szalonym buncie bardziej niż ktokolwiek, za wyjątkiem może samej lady Thismet. To on winien był barbarzyńskiego aktu zniszczenia tamy na Iyann. A w bitwie pod Granią Thegomar ośmielił się podnieść rękę na Prestimiona. Złożył mu szyderczą propozycję: niech rozstrzygną w pojedynku, który z nich zostanie Koronalem, a potem zaatakował z toporem w jednej ręce, a szablą w drugiej. Prestimion zwyciężył, choć nie przyszło mu to łatwo, nie potrafił jednak zabić krewniaka na polu bitwy, na co ów sobie zasłużył. Uwięził go tylko wraz z jego złowrogim zausznikiem, Mandraliscą, przeprowadzenie sądu rezerwując na przyszłe, lepsze czasy.

Tylko jak — zastanawiał się — sądzić winnego za winy których nikt, nawet on sam, nie pamięta, bo pamiętać nie może? Kto ma wystąpić w roli oskarżyciela? Jakie przedstawić dowody? „Ten człowiek podżegał do wojny domowej i jest głównym sprawcą jej wywołania”. Owszem, prawda, tylko… jakiej wojny domowej? „Jego zdradziecka intencją było przejęcie władzy Koronala po zamordowaniu pełniącego tę funkcję Korsibara, będącego narzędziem w jego rękach”. Korsibara? Jakiego Korsibara? „Jest winien zagrożenia życia prawowitego Koronala atakując go na polu bitwy”. Jakiej bitwy? Kiedy rozegranej? Gdzie?

Prestimion nie znał odpowiedzi na te pytania. Poza tym teraz, w pierwszych tygodniach rządów, miał do załatwienia sprawy pilniejsze i ważniejsze.

Koronacyjni goście, a przynajmniej większość z nich, rozjechali się do swych domów. Książęta, diukowie, earlowie i burmistrzowie powrócili do podległych sobie domen, a były Koronal, teraz Pontifex Confalume, popłynął rzeką Glayge w długą, posępną podróż, której kresem była czekająca na niego podziemna rezydencja: Labirynt. Łucznicy, uczestnicy turnieju rycerskiego, zapaśnicy, mistrzowie miecza, prezentujący swe talenty w igrzyskach koronacyjnych także rozproszyli się każdy w swoją stronę. Księżniczka Therissa udała się do Domu Muldemar, gdzie czekały na nią przygotowania do podróży na Wyspę Snu i objęcia nowej funkcji. Zamek stał się nagle miejscem dziwnie spokojnym, a Prestimion mógł przystąpić do sprawowania władzy.

A tyle było do zrobienia! Pożądał tronu całym sercem, ale teraz, kiedy spełniło się marzenie jego życia, zdumiewał go ogrom pracy, do której budził się każdego dnia.

— Nie wiem, od czego zacząć — poskarżył się, patrząc na Septacha Melayna i Gialaurysa zmęczonymi oczami.

Wszyscy trzej znajdowali się w przestronnej sali o ścianach wyłożonych boazerią z rzadkich gatunków drzew i pasami lśniącego metalu, będącej jądrem oficjalnych apartamentów Koronala. Pompatyczna sala tronowa używana była podczas uroczystości oficjalnych, w tej Koronal rządził na co dzień.

Prestimion siedział przy wspaniałym biurku o blacie ozdobionym intarsjowanym symbolem rozbłysku gwiazd. Długonogi Septach Melayn stał w eleganckiej pozie przy wielkim łukowym oknie, otwierającym się na bezdenną otchłań, w której krawędź wpuszczone były mury Zamku od tej strony Góry. Gruby, umięśniony Gialaurys przycupnął na ławie po lewej ręce Koronala.

— To bardzo łatwe, panie — powiedział. — Trzeba zacząć od początku, najpierw zająć się pierwszą sprawą, potem drugą, trzecią i tak dalej.

Gdyby udzielił takiej rady Septach Melayn, byłaby kpiną, ale wielki, niewzruszony Gialaurys nie znał pojęcia ironii i kiedy w ogóle coś mówił tym swoim głębokim, powolnym, zgrzytliwym głosem, z niewyraźnym akcentem ojczystego Piliplok, to zawsze z największą powagą. Ruchliwy jak rtęć, uwielbiający żarty, nieodżałowany przyjaciel Prestimiona, diuk Svor, często mylił jego ociężałość z głupotą, ale Gialaurys wcale nie był głupi, tylko przeraźliwie prostolinijny.

Prestimion roześmiał się szczerze.

— Dobrze powiedziane, Gialaurysie. Tylko… która rzecz jest pierwsza, a która druga? Gdyby można było się tak łatwo zorientować…

— W porządku — odezwał się Septach Melayn — a więc zróbmy listę. — I zaczął wyliczać na palcach. — Po pierwsze: mianowanie nowych urzędników dworskich. Powiedziałbym, że w tej sprawie zrobiliśmy niezły początek. Masz nowego Wysokiego Doradcę, a Gialaurys będzie wspaniałym Wielkim Admirałem. I tak dalej. Po drugie: przywrócenie dobrobytu dystryktów, które ucierpiały w trakcie wojny. Twój brat, Abrigant, ma kilka pomysłów, jak tego dokonać i w związku z tym chce się z tobą spotkać jeszcze dziś. Po trzecie… — Septach Melayn zawahał się, ale w głosie Gialaurysa nie była wahania:

— Po trzecie — burknął — trzeba coś zrobić w sprawie sądu nad Dantiryą Sambailem.

— Z tym zaczekajmy — sprzeciwił się Prestimion. — Sprawa jest skomplikowana.

— Po czwarte… — kontynuował niewzruszony Gialaurys — …przesłuchanie wszystkich walczących w ostatniej wojnie po stronie Korsibara celem upewnienia się, że nie pozostał w nich nawet cień nielojalności mogący zagrozić w przyszłości bezpieczeństwu…

— Nie — zaprotestował Prestimion. — Ten punkt skreślamy z listy. Przecież nie było żadnej wojny, zapomniałeś? Jak ktoś może być lojalny wobec Korsibara, jeśli Korsibar nigdy nie istniał?

Gialaurys skrzywił się przeraźliwie i prychnął z oczywistym niezadowoleniem.

— Mimo wszystko, Prestimionie…

— Powtarzam, że z tej strony nie mamy się czego obawiać. Większość dowódców armii Korsibara zginęła pod Granią Thegomar: Farholt, Mandrykarn, Venta, Farquanor i inni, a tych, którzy ocaleli, nie mam powodu się bać. Na przykład Navigorn: był najlepszym generałem Korsibara, prawda? A jednak — i mam nadzieję, że to pamiętacie — zaraz po jego śmierci przybył z propozycją kapitulacji. Błagał o przebaczenie na polu bitwy. To było szczere. Dobrze posłuży mi w Radzie. Oljebbin, Serithorn, Gonivaul… sprzedali się Korsibarowi, owszem, ale tego przecież nie pamiętają, poza tym nie są w stanie zaszkodzić mi teraz w żaden sposób. Diuk Oljebbin przenosi się do Labiryntu, będzie Wysokim Rzecznikiem Pontifexa, pozbywam się go w ten sposób na dobre. Gonivaul kończy służbę. Wraca do Bombifale. Serithorn jest użyteczny i zabawny, zatrzymam go przy sobie. O kimś zapomniałem? Wymień mi ludzi, których podejrzewasz o nielojalność.

— No… — Gialaurys otworzył usta, ale nie podał żadnego nazwiska. Za to do rozmowy włączył się Septach Melayn.

— Jedno ci powiem, przyjacielu… być może rzeczywiście nie ma już nikogo lojalnego wobec Korsibara, ale na zamku tylko my trzej jesteśmy wolni od zakłopotania, poczucia zagubienia spowodowanego czarem, który z twojej woli rzucony został na zakończenie wojny. Nikt już jej nie pamięta, ale wszyscy czują, że wydarzyło się coś wielkiego, tylko nie wiedzą co. Wielu ważnych ludzi nie żyje, całe regiony Alhanroelu leżą w ruinie, tama Mavestoi zawaliła się tajemniczo, zalała pół prowincji, a jednak każe się nam wszystkim wierzyć, że władza przeszła z Confalume’a na ciebie gładko i bezproblemowo. Coś tu nie pasuje, to się po prostu wyczuwa. W głowie ma się wielką, bolesną pustkę, dziurę w pamięci. Nie do przeoczenia. Widzę twarze przybierające ten tępy, zdziwiony wyraz w środku wypowiadanego zdania. Marszczą czoła, krzywią się, łapią rękami za głowy, jakby szukali po omacku czegoś, czego w nich nie ma. Zaczynam się zastanawiać, czy to był dobry pomysł, wymazywać wojnę z historii w ten sposób.

Był to temat, którego Prestimion wolałby nie poruszać. Nie miał jednak wyboru, skoro przyjaciel wywlókł go jednak na światło dzienne.

— Wojna była straszliwą raną na duszy naszego świata — powiedział napiętym głosem. — Gdybym jej nie wymazał, między frakcjami moją i Korsibara wynikałyby ciągłe niesnaski, jedni w nieskończoność zgłaszaliby pretensje do drugich. To, co zrobiłem, pozwoliło nam wszystkim zacząć od nowa. By użyć tak lubianego przez ciebie powiedzenia, Septachu: „co się stało, to się nie odstanie”. Musimy żyć z konsekwencjami naszych działań, będziemy z nimi żyli i więcej nie ma co o tym gadać.

Ale w głębi duszy nie był tego taki pewny. Jak wszyscy i on słyszał niepokojące wieści o dziwnych przypadkach zachwiania równowagi umysłowej, pojawiających się na Górze. Bez wyraźnego powodu atakowano obcych na ulicach, ludzie dostawali ciągnących się tygodniami ataków płaczu, rzucali się do rzeki albo w przepaście. Takie historie przyniesiono ostatnio z Halanx i Minimool, a także z Haplior, jakby jakiś wir szaleństwa rozszerzał się i spływał zboczami Góry z Zamku do sąsiednich miast. Nie tylko tych bliskich; nawet w Stee zdarzył się poważny wypadek, mówiono, że pokojówka pracująca w domu jakiegoś bogatego obywatela skoczyła z okna, zabiła siebie i dwie osoby akurat przechodzące ulicą.

Lecz przecież nie było żadnego prawdziwego dowodu na to, że ostatnie zdarzenia wywołane zostały przez jego czarnoksiężników, po sprowadzeniu na świat powszechnej amnezji. Być może coś podobnego zdarzało się zawsze w momencie zmiany władzy, zwłaszcza po wyjątkowo długich i szczęśliwych rządach, takich jak rządy Confalume’a. Dla ludzi był on kochającym ojcem świata i zapewne poraziła ich świadomość tego, że schodzi do Labiryntu. Stąd te zdarzenia.

Być może właśnie stąd.


* * *

Septach Melayn i Gialaurys bynajmniej na tym nie poprzestali. Do długiej listy dopisywali dalsze punkty, dotyczące coraz to nowych spraw. Dowiedział się od nich, że powinien znaleźć sposób na integrację różnych dziedzin sztuki magicznej, tak rozpowszechnionej na Majipoorze za czasów Lorda Confalume’a, z głównym nurtem życia na planecie. Wymaga to — powiedział Gialaurys — konsultacji z postaciami w tej dziedzinie, takimi jak Gominik Halvor i Heszmon Gorse, którzy pozostali na Zamku właśnie w tym celu, zamiast jak najszybciej powrócić do stolicy czarnoksiężników w Triggoin. I że musi coś zrobić z hordą syntetycznych potworów, których Korsibar użyłby w wojnie, gdyby trwała odrobinę dłużej. Według Gialaurysa część z nich uciekła z zagród i w tej chwili sieje zniszczenie w okręgach leżących na północ od Zamkowej Góry. No i sprawa Metamorfów na Zimroelu, mających jakieś pretensje związane z granicami rezerwatów leśnych, w których pozwolono im żyć. Pozbawieni skrupułów deweloperzy z Ni-moya coraz częściej je naruszali. Podobno.

I jeszcze to, i to, i tamto.

Prestimion właściwie już ich nie słuchał.

Jacy nieznośnie szczerzy stali się ci dwaj, Septach Melayn na swój charakterystyczny, elegancki sposób, Gialaurys na zwykły, prosty i bezpośredni. Septach zawsze pozował na kogoś, kto niczego nie bierze na serio, ale dla Prestimiona nie było tajemnicą, że to tylko poza, jeśli zaś o Gialaurysie mowa, to był przecież niczym innym niż wcieleniem twardej jak skała szczerości. Nigdy przedtem nie brakowało mu tak bardzo śliskiego jak węgorz diuka Svora, mającego wiele wad, do których przesadna szczerość nigdy nie należała, ale był on idealnym mediatorem między tymi dwoma.

Jakąż wykazał się głupotą wstępując na pole walki pod Granią Thegomar. Przecież jego właściwe miejsce było za kulisami, przecież najlepiej potrafił planować i intrygować. Nie był wojownikiem. Co za szaleństwo nakazało mu walczyć? Padł w rzezi i gdzie teraz znaleźć jego następcę?

I gdzie teraz znaleźć kogoś, kto mógłby zastąpić Thismet? Zwłaszcza Thismet. Ostry ból tej straty nie miał go opuścić, nie miał nawet złagodnieć, a przynajmniej nie w ciągu najbliższych tygodni. A może to śmierć dziewczyny ściągnęła na mnie ten nastrój przygnębienia? — pytał sam siebie.

Czekała na niego praca, owszem. Często wydawało mu się, że aż za wiele pracy. No cóż, jakoś sobie poradzi. Każdy Koronal z długiej listy jego poprzedników stawał przed tym samym problemem: ogromem odpowiedzialności, którą brał na swe barki, więc niósł ją dzielnie, grał swoją rolę na dobre i złe, poddając się ocenie historii. Większość z nich poradziła sobie z nią całkiem nieźle. Biorąc pod uwagę okoliczności.

A jednak nie zdołał otrząsnąć się z tajemniczego, przeklętego uczucia zmęczenia, pustki, słabości i niezadowolenia, które zatruło mu duszę już pierwszego dnia rządów. Miał nadzieję, że podjęcie obowiązków władzy wyleczy go z humorów, ale zdaje się, że nie działało w ten sposób.

Być może cele do osiągnięcia nie wydawałyby się tak niebotyczne, gdyby tylko żyła Thismet — myślał Prestimion. Jakże cudowną miałby w niej partnerkę! Córka Koronala, świadoma wyzwań władzy, najprawdopodobniej zdolna poradzić sobie z większością z nich, byłaby władczynią o wiele zdolniejszą niż jej śmieszny brat. Z radością dzieliłaby z nim ciężar rządów. Ale ją też utracił na zawsze.

Prestimion zaczął bawić się cienką srebrną obręczą, leżącą przed nim na biurku. Swą „codzienną” koroną; tak odróżniał ją od korony „świątecznej”, niezwykle wspaniałej, formalnej, którą Lord Confalume kazał sporządzić dla siebie, z wielkimi wielofacetowymi fioletowymi dinibami na czole, zwieńczoną szmaragdami i rubinami, z opaską z siedmiu cennych metali, misternie cyzelowaną.

Confalume kochał stroić się w tę koronę, on sam włożył ją jednak na głowę tylko raz, w pierwszych godzinach rządów. Zamierzał zarezerwować ja na najważniejsze ceremonie dworskie. Uważał za absurdalne noszenie nawet skromnej srebrnej obręczy, choć tak ciężko walczył o to prawo. Ale zawsze miał ją przy sobie. W końcu został Koronalem.

Koronal Majipooru.

Postawił sobie najszczytniejszy cel i po przerażającej walce osiągnął go.

Dwaj jego najdrożsi przyjaciele monotonnie recytowali najwyraźniej nieskończoną listę czekających go zadań, od czasu do czasu spierając się o strategie i priorytety. Prestimion nie udawał już nawet, że ich słucha. Wiedział, jakie stoją przed nim cele: wszystkie wymienione plus jeden, o którym Septach Melayn i Gialaurys nie pomyśleli. Bowiem teraz, na samym początku, musi uczynić samego siebie panem nad oficjalistami i dworakami, będącymi prawdziwym sercem rządu, musi pokazać im swą królewskość, udowodnić, że Lord Confalume, za przewodnictwem Bogini, wybrał właściwego władcę.

A to oznacza, że będzie musiał myśleć jak Koronal, żyć jak Koronal, chodzić jak Koronal, nawet oddychać jak Koronal. Jeśli tego dokona, reszta przyjdzie sama.

Bardzo dobrze — powiedział do siebie. Jesteś Koronalem? To bądź Koronalem!

Ciałem pozostał za biurkiem, udając, że słucha przyjaciół, tak chętnie układających plan pierwszych miesięcy jego rządów, ale duszą wzleciał wysoko, daleko, w chłodne powietrze ponad najwyższym punktem Zamku. Oglądał świat, cudownym sposobem lecąc jednocześnie we wszystkich kierunkach.

Otworzył się dla Majipooru, pozwolił, by jego ogrom go przeniknął. Wysłał umysł w podróż po nim, po świecie, który przed kilkoma zaledwie dniami powierzony został jego opiece.

Wiedział, że musi wchłonąć go w siebie, przytulić do piersi, otoczyć duchem.

…Trzy wielkie kontynenty: największy, ogromny Alhanroel o wielu miastach, gigantyczny, pokryty pierwotną puszczą Zimroel i najmniejszy Suvrael na okrutnym południu, spalony promieniami słońca. Ogromne bystre rzeki, niezliczone gatunki drzew i roślin, zwierząt i ptaków, tak pięknych, tak cudownych. Błękitno-zielone Morze Wewnętrzne zamieszkane przez stada morskich smoków, płynących niespiesznie w tajemniczej migracji, święta Wyspa Snu na jego środku. I drugie z mórz, niezmierzony, niezbadany Wielki Ocean, oblewający niedostępną nam półkulę.

…Cudowne miasta, pięćdziesiąt wielkich na Górze Zamkowej i nieprzeliczone ich bogactwo niżej, poza jej zboczami. Sippulgar, Sefarad, Alaisor, stolica czarnoksiężników Triggoin, Kilkil i Mai, Kimoise, Pivrarch, Lantano, Da, Polana Demigon, i tak dalej, po najdalsze wybrzeże Morza Wewnętrznego, poprzez morze, na odległy Zimroel bogaty w nieustannie rosnące megalopolie: Ni-moya, Narabal, Tilomon, Pidruid, Dulorn, Sempernond i wiele, wiele innych.

…Miliardy, miliardy obywateli, nie tylko ludzi, także przedstawicieli innych ras: Vroonów i Skandarów, Su-Suherisów, Hjortów, pokornych, tępych Liimenów, a także Zmiennokształtnych, Metamorfów, właścicieli całego Majipooru, którym został on zabrany wiele tysięcy lat temu.

…Całe to bogactwo złożone w jego dłoniach.

…W jego dłoniach…

…w jego dłoniach…

W dłoniach Prestimiona z Muldemar. Tak. Prestimiona, który jest Koronalem Majipooru.

Prestimion uświadomił sobie nagle, że gorączkowo pragnie wyprawy nie w wizji, lecz rzeczywistej. Że pragnie zbadać powierzony mu świat. Poznać go całym, być wszędzie w tej samej chwili, upić się nieskończonymi cudami Majipooru. Z bólu i samotności nowego, zaledwie rozpoczętego życia Koronala w jednym, gwałtownym skurczu narodziło się przemożne pragnienie poznania krain, z których nadeszły dary. Zapłacić za hojność inną hojnością, samym sobą.

Władca musi poznać swe władztwo z pierwszej ręki. Aż do wojny i spowodowanej przez nią konieczności przemieszczania się od jednego pola walki do drugiego, życie Prestimiona koncentrowało się niemal wyłącznie na Zamkowej Górze i na samym Zamku. Oczywiście, bywał w tym i owym z Pięćdziesięciu Miast, odwiedził też wschodnie wybrzeże Zimroelu, był wówczas niemal chłopcem, to wtedy spotkał Gialaurysa i zaprzyjaźnił się z nim, ale poza tym niewiele widział świata.

Dopiero wojna obudziła w nim apetyt na podróże. Dzięki wojnie poznał serce Alhanroelu, miasta i miejsca, których nigdy nie spodziewał się zobaczyć. Widział nieprawdopodobnej wielkości i mocy Fontannę Gulikap, tryskającą strumieniem czystej energii, przekroczył niedostępne szczyty gór Trikkala, poznał łagodną, rolniczą krainę po ich drugiej stronie, wyłącznie dzięki sile woli przekroczył odstręczającą pustynię Valmambra, bo tylko w ten sposób mógł dotrzeć do odległego miasta czarnoksiężników, Triggoin, leżącego daleko na północy. A jednak widział tylko drobną cząstkę tej wspaniałości, którą był Majipoor.

A teraz, nieoczekiwanie, poczuł tęsknotę za tym, żeby zobaczyć więcej. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak potężna jest ta tęsknota. Ogarnęła go, posiadła całego. Jak długo jeszcze miał pozostawać tu, zakopany w majestatycznej wprawdzie, luksusowej, a jednak izolowanej samotności Zamku, spędzając kolejne nudne dni na rozmowach z kandydatami na członków Rady, na przeglądaniu programu legislacyjnego pozostawionego mu w spadku przez administrację Lorda Confalume’a, kiedy tam, za murami, oczekiwał go niecierpliwie wielki świat? Nie może mieć Thismet, ale ból po jej stracie może ukoić cały Majipoor. Zobaczyć wszystko, wszystkiego dotknąć, posmakować, powąchać… pić głęboko, do dna. Pochłonąć. Stanąć przed poddanymi, mówiąc: patrzcie, oto jestem, Prestimion, wasz król!


* * *

— Dość! — powiedział podnosząc głowę, przerywając Septachowi Melaynowi w środku przemowy. — Proszę, przyjaciele, oszczędźcie mi tego, przynajmniej na razie.

Septach spojrzał w dół z wysokości swego imponującego wzrostu.

— Wszystko w porządku, Prestimionie? — spytał. — Nagłe zmieniłeś się na twarzy.

— Tak?

— Jesteś jakiś napięty, zdenerwowany.

Prestimion zachował całkowitą obojętność.

— Ostatnie kilka nocy kiepsko spałem.

— To dlatego, że sypiasz sam, panie. — Septach Melayn łypnął na niego prowokująco.

— Bez wątpienia. — Zabrzmiało to wręcz lodowato. — Kolejny problem do rozwiązania, ale to już kiedy indziej. — Dopilnował, by przyjaciel pojął, że nie udało mu się go rozbawić. Zachowywał chłodną ciszę, a po długiej chwili milczenia powiedział: — Prawdziwy problem, Septachu Melaynie, polega na tym, że czuję budzący się we mnie wielki niepokój. Pojawił się, kiedy nałożono mi na głowę koronę. Zamek zaczyna wydawać mi się więzieniem.

Jego przyjaciele wymienili zaniepokojone spojrzenia.

— Powinieneś porozmawiać z Dantiryą Sambailem. Już on by ci uświadomił prawdziwe znaczenie słowa „więzienie”. — Septach Melayn przesadnie przewrócił oczami.

Ten człowiek jest niereformowalny — pomyślał Prestimion.

— Niewątpliwie dojdzie i do tego… we właściwym czasie — powiedział głośno, bez uśmiechu. — Pozwolę sobie tylko przypomnieć ci, że jest on kryminalistą, zaś ja — królem.

— Mieszkającym w najwspanialszym z Zamków — zauważył Gialaurys. — Czyżbyś wolał wrócić na pole bitwy, panie? Spać na deszczu w malowniczym schronieniu pod drzewem vakumba w lasach Moorwath? Przedzierać się w błocie po pas brzegami Jhelum? Grzęznąć w bagnach Beldak? A może jeszcze raz iść w delirium przez pustynię Valmambra?

— Daj spokój tym głupstwom, Gialaurysie. Nie rozumiesz, o czym mówię. Obaj nie rozumiecie. Czy Zamek to Labirynt? Czy jestem Pontifexem, od którego wymaga się, by do śmierci nie ruszał się z Labiryntu? Zamek nie zakreśla mi granic życia. Kilka ostatnich lat spędziłem próbując uczynić się Koronalem, zostałem nim wreszcie, a teraz mam nieodparte wrażenie, że jedyne, co osiągnąłem, to królowanie nad dokumentami i debatami. Uroczystości koronacyjne przeszły i minęły. Siedzę za biurkiem… przyznaję, wspaniałym… dzień po dniu, marząc jednak o tym, by być gdzie indziej. Przyjaciele, muszę udać się w świat. Na jakiś czas.

— Ależ… nie myślisz chyba o wielkiej procesji, Prestimionie? — zaniepokoił się Septach Melayn. — Jeszcze nie! Nie w pierwszym miesiącu panowania. Ba, nie w pierwszym roku!

Prestimion potrząsnął głową.

— Nie. Doskonale rozumiem, że na to jest jeszcze za wcześnie. — Więc czego właściwie chciał? Szczerze mówiąc, sam nie do końca wiedział i musiał improwizować. — Krótkie wizyty gdzieś… nie wielka procesja, lecz mała, przez kilka z Pięćdziesięciu Miast na przykład. Powiedzmy dwa-trzy tygodnie podróży wyłącznie po Górze. Zbliżyłbym się do ludzi, dowiedział, o czym myślą. Całe lata nie zajmowałem się niczym innym, tylko gromadziłem żołnierzy i planowałem bitwy.

— Ależ oczywiście, wypraw się do najbliższych miast, nie widzę w tym nic niewłaściwego — przytaknął Melayn. — Ale przygotowanie nawet najkrótszej oficjalnej wizyty wymaga czasu. Tygodni, jeśli nie miesięcy. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Urządzenie królewskich apartamentów… program oficjalnych i nieoficjalnych wydarzeń… organizacja przyjęć i bankietów…

— Jakbym nie dość miał bankietów — burknął Prestimion.

— Nie da się ich uniknąć, panie. Ale jeśli chcesz tylko uciec z Zamku, powłóczyć się po którymś z sąsiednich miast, mogę ci coś zasugerować.

— Co mianowicie?

— Mówiono mi, że Korsibar też chciał móc podróżować po Górze, chociaż był Koronalem. Robił to w sekrecie, w przebraniu, używając jakiegoś sposobu na zmianę postaci, wymyślonego przez tego oślizgłego Vroona, Thalnapa Zelifora. Przecież możesz zrobić to samo, zmienić się tak albo inaczej, i nikt się nie zorientuje.

Prestimion spojrzał na niego z powątpiewaniem.

— Przypominam ci — powiedział surowo — że w tej chwili Thalnap Zelifor jest w drodze na wygnanie na Suvraelu, a z nim wszystkie należące do niego narzędzia magii.

— Och, rzeczywiście, zupełnie o tym zapomniałem. — Septach Melayn zmarszczył brwi, ale już w następnej chwili oczy mu błysnęły. — Ale przecież nie jesteśmy niewolnikami magii, prawda? Jak rozumiem, pewnego dnia zawiodła ona Korsibara, zdaje się, że podczas wizyty w Sipermit i ludzie widzieli, jak odzyskuje swą postać. Dało to początek głupiej plotce, że jest Zmiennokształtnym. Za to fałszywa broda, powiedzmy, chusta zawiązana na głowie, ubogi strój…

— Fałszywa broda? — Prestimion aż się zachłysnął.

— A owszem. Towarzyszylibyśmy ci, ja albo Gialaurys, także w przebraniu. Wykradlibyśmy się z Zamku do Bibiroon, Górnego Sunbreak, Banglecode czy Greel, czy gdzie byś chciał, spędzilibyśmy dzień czy dwa bawiąc się z dala od Zamku. W całkowitej tajemnicy. I co ty na to, panie? Czy nie uspokoiłoby cię to, przynajmniej odrobinę?

— Podoba mi się ten pomysł. — Nowo mianowany Koronal czuł, jak w sercu kiełkuje mu ziarno radości, uczucia, którego nie czuł od czasu tak długiego, że wolał go nie liczyć. — Nawet bardzo mi się podoba.


* * *

I chętnie wyrwałby się z Zamku tego samego wieczoru, ale czekały na niego spotkania, w których musiał uczestniczyć, musiał rozważyć propozycje i podpisać dekrety. Dopiero teraz dotarła do niego mądrość starego i doskonale mu znanego powiedzenia, że komu spełni się marzenie o władaniu światem szybko przekona się, że został jego sługą.

— Panie, przyszedł książę Abrigant z Muldemar, by się z tobą spotkać — ogłosił Nilgir Sumanand, awansowany do funkcji majordomusa Koronala.

— Niech wejdzie.

Szczupły, wysoki Abrigant był o siedem lat młodszy od Prestimiona. Po obecnym Koronalu przejął tytuł księcia Muldemar, miał też wielką szansę na członkostwo w Radzie, które władca rozważał bardzo poważnie. Nie od razu oczywiście, lecz za jakiś czas, gdy dojrzeje, a wiek doda mu rozwagi.

Wyglądał na brata Septacha Melayna raczej niż Prestimiona, tak bardzo różnił się od niego fizycznie. Był smukły tam, gdzie Prestimion potężny, i wysoki, zaś jego włosy, choć także złote, lśniły, podczas gdy włosy starszego brata były matowe. Był przystojny, odziany w strój doskonale pasujący do dworskiej etykiety: elegancki, obcisły, nie sięgający talii, różowo-fioletowy dublet, uszyty niewątpliwie w Alaisor, tego samego koloru długie bryczesy z miękkiej tkaniny, wpuszczone w wysokie buty z unikalnej żółtej skóry z Estotilaup, o cholewkach wykończonych doskonałej jakości marszczoną koronką. Władcę powitał nie tylko gestem gwiazd, lecz także niskim ukłonem, mocno przesadzonym. Prestimion tylko machnął ręką, jakby odsuwał od siebie objawy takiej uniżoności.

— Przesadziłeś, Abrigancie. I nie była to drobna przesada.

— Przecież teraz jesteś Koronalem.

— Owszem, jestem, ale nie przestałeś przez to być moim bratem. Prosty rozbłysk gwiazd byłby wystarczający. Więcej niż wystarczający. — Prestimion znów bawił się leżącą na biurku opaską. — Septach Melayn wspomniał, że masz kilka pomysłów, które chcesz mi przedstawić. Zdaje się, iż dotyczą poprawy losu mieszkańców regionów cierpiących obecnie z powodu nieurodzaju oraz innych podobnych przyczyn.

Wyglądało na to, że udało mu się zaskoczyć Abriganta.

— Naprawdę tak powiedział? Nie, raczej nie w tym rzecz. Oczywiście wiem, że na Alhanroelu całkiem nagle zaczęło się źle dziać, ale nie mam pojęcia, z jakiego powodu. Oczywiście wiem o zawaleniu się tamy Mavestoi, zalaniu doliny Iyann, ale reszta to dla mnie tajemnica. Lokalne braki w zaopatrzeniu w żywność? Taka pewnie jest wola Bogini.

Takie właśnie stwierdzenia niepokoiły Prestimiona, a ostatnio słyszał je coraz częściej. Czegóż jednak mógł się spodziewać, skoro sam trzymał otoczenie w ignorancji, nie pozwalając mu poznać biegu głównych wydarzeń epoki? Stał przed nim jego własny brat, a jednocześnie jeden z najbardziej zaufanych przyjaciół, co więcej człowiek, którego chciał mieć w przyszłości w gronie najbardziej zaufanych doradców, w radzie królewskiej… i nie wiedział nic ani o wojnie, ani o jej skutkach. Nic!

Wielka wojna domowa niszczyła duże połacie Alhanroelu przez dwa pełne lata. Abrigant w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, że się toczyła. Żyjąc w takiej niewiedzy, jak mógł podejmować racjonalne decyzje w sprawach publicznych? Nie tego należało się po nim spodziewać. Prestimion walczył z pokusą przekazania mu całej prawdy, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. We trzech: on, Septach i Gialaurys ustalili i obiecali sobie, że nikomu nie zdradzą tej tajemnicy. Nie będzie wyznań po fakcie, ani teraz, ani nigdy. Nikt się niczego nie dowie, nawet Abrigant.

— A więc nie przyszedłeś porozmawiać o sposobach wsparcia potrzebujących prowincji?

— Nie. Za to mam kilka pomysłów na to, jak podnieść ogólny ekonomiczny dobrobyt naszego świata. Jeśli wszyscy się wzbogacimy, wzbogacą się także nawet najbiedniejsi mieszkańcy znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji prowincji. Septach Melayn zapewne w ten sposób zrozumiał moje słowa.

— Mów dalej.

Prestimion czuł się niepewnie. Poważne słowa brata dziwnie zabrzmiały w jego uszach. Abrigant, którego znał, był energiczny, porywczy, chwilami wręcz lekkomyślny. W walce przeciwko Korsibarowi okazał się dzielnym, energicznym żołnierzem. Ale żaden był z niego filozof. Nigdy nie zdradzał szczególnych talentów do abstrakcyjnego myślenia. Polowania, wyścigi wierzchowców, w ogóle sport, tylko tym interesował się od dziecka. Być może, pomyślał, dorasta szybciej, niż się spodziewałem?

Abrigant zawahał się. On także wydawał się niepewny. Po chwili powiedział, jakby czytał w umyśle brata.

— Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, Prestimionie, że uważasz mnie za człowieka w gruncie rzeczy płytkiego. Ale ostatnio bardzo dużo czytam i uczę się. Wynająłem specjalistów, żeby prowadzili mnie w sprawach publicznych. Bo ja…

— Abrigancie, proszę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jesteś już chłopcem.

— Dziękuję. Po prostu chcę żebyś wiedział, że dużo myślałem o tych sprawach. — Oblizał wargi, odetchnął głęboko. — Wiesz, chcę powiedzieć, że za czasów Lorda Confalume’a, a nawet wcześniej, Lorda Prankipina, sytuacja ekonomiczna Majipooru stale się poprawiała. Można by udowodnić, że przeżywaliśmy swój Złoty Wiek. A jednak nie żyjemy tak dostatnio, jak powinniśmy, biorąc pod uwagę bogactwo natury Majipooru i stabilność polityczną.

Stabilność polityczną? Co za określenie, padające w kilka tygodni zaledwie po zakończeniu wojny domowej. Prestimionowi przemknęła przez głowę myśl, że być może Abrigant nieświadomie ironizuje. Ale nie, pomyślał. Jego szczere spojrzenie wykluczało podejrzenie o dwuznaczność. Oczy, morsko-zielone jak brata, wpatrywały się w niego z uroczystą, prostą powagą.

— Wielką przeszkodą — mówił dalej — o którą potyka się nasza gospodarka, jest oczywiście brak metali. Od początku historii brakowało nam żelaza na przykład, a także niklu, ołowiu, cyny. Mamy trochę miedzi, a także złota i srebra, ale niewiele więcej. Pod tym względem jesteśmy wręcz ubodzy. Wiesz, dlaczego tak jest, Prestimionie?

— Przypuszczam, że taka jest wola Bogini.

— Owszem, chyba można tak powiedzieć. Wolą Bogini było wyposażyć większość planet wszechświata w użyteczne, ciężkie jądra z żelaza lub niklu. Ich skorupa też jest w nie bogata. Ale Majipoor jest znacznie lżejszy. W miejscu, w którym na innych planetach istnieją masy ciężkiego metalu, my mamy kamień albo wielkie puste kawerny. Skorupa planety też jest pod tym względem uboga. To dlatego grawitacja nie jest tak duża, mimo ogromu Majipooru. Gdyby dysponował on metalem w proporcji do innych planet, nas, ludzi, zapewne zmiażdżyłaby na placek, a nawet jeśli nie, to pewnie nie mielibyśmy siły podnieść palca, Prestimionie! Czy jest to dla ciebie zrozumiale?

— Wiem to i owo o prawach grawitacji — odparł Prestimion zdumiony, bo Abrigant wydawał się ostatnią osobą, która mogłaby pouczać go na ten temat.

— Świetnie. Więc z pewnością zgodzisz się z moją opinią, że brak metalu znacznie upośledza naszą gospodarkę, prawda? Nie jesteśmy w stanie budować pojazdów kosmicznych, ani nawet stworzyć adekwatnego systemu transportu szynowego i powietrznego. Jeśli chodzi o zaopatrzenie w metale zależymy od innych światów, co jest dla nas kosztowne pod wieloma względami.

— Zgoda. Ale wiesz, Abrigancie, w sumie radzimy sobie całkiem dobrze. Nikt nie głoduje, mimo ogromu populacji. Pracy wystarczy dla wszystkich. Zbudowaliśmy wspaniałe, ogromne miasta. Osiągnęliśmy stabilność społeczną pod zunifikowanymi, ogólnoświatowymi rządami.

— To dlatego, że niemal wszędzie mamy wspaniały klimat, żyzną ziemię i mnóstwo użytecznych roślin oraz zwierząt, zarówno lądowych, jak i morskich. W tej chwili jednak, jak słyszałem, znaczna liczba ludzi nie dojada, choćby w rejonie doliny Iyann. Dobiegły mnie też słuchy o nieurodzaju w innych częściach Alhanroelu, o pustych spichlerzach, o fabrykach zamykanych z powodu dziwnych opóźnień w dostawach surowca i tak dalej.

— To krótkoterminowe problemy.

— Być może. Ale tego rodzaju trudności są wielkim ciężarem dla systemu ekonomicznego, nie uważasz, bracie? Jak już mówiłem, ostatnio bardzo interesowałem się tymi sprawami. Zrozumiałem, że zakłócenie w tym miejscu wywołuje zakłócenie gdzie indziej, co przenosi się w jeszcze inne, często bardzo odległe miejsce i nim się zorientujesz, mamy trudności na skalę całego świata. Obawiam się, że za kilka miesięcy ty będziesz musiał stawić im czoła.

Prestimion skinął głową. Ta rozmowa powoli stawała się nieznośna.

— Więc co sugerujesz?

Abrigant ożywił się natychmiast.

— Należy doprowadzić do wzrostu wydobycia użytecznych metali, zwłaszcza żelaza. Mając więcej żelaza będziemy w stanie produkować więcej stali na użytek przemysłu i transportu, co doprowadzi do ożywienia handlu zarówno na samym Majipoorze, jak i w stosunkach z sąsiednimi światami.

— A jak możemy do tego doprowadzić? Używając magii?

Udało mu się urazić brata.

— Błagam cię, panie, nie zachowuj się tak protekcjonalnie. Ostatnio bardzo dużo o tym czytałem.

— Tak, wiem. Już mi o tym mówiłeś.

— Dzięki czemu wiem na przykład, że podobno gdzieś, daleko na południu, przy wschodniej granicy prowincji Aruachozja istnieje region, w którym gleba jest tak dziwnie bogata w metale, że nawet rośliny zawierają w pniach i liściach żelazo oraz miedź. Wystarczy je podgrzać, by uzyskać użyteczny metal.

— A owszem. Skakkenoir. Ale to mit, Abrigancie. Nikomu nie udało się znaleźć tego cudownego miejsca.

— Pytanie, czy skutecznie go szukano. Jedyne, co udało mi się znaleźć w archiwach to wzmianka o wyprawie z czasów Lorda Guadelooma, sprzed tysięcy lat. Powinniśmy spróbować jeszcze raz, Prestimionie. Mówię to bardzo poważnie. I mam jeszcze jedną propozycję. Otóż czy wiedziałeś, bracie, że istnieją sposoby otrzymywania żelaza, cynku i ołowiu z prostych substancji, takich jak węgiel, a nawet ziemia? Nie chodzi mi o czarnoksięstwo, chociaż tego rodzaju nauka może się nim wydawać, lecz właśnie o naukę. Przeprowadzono już pewne badania. Mogę przedstawić ci ludzi, umiejących dokonać tego rodzaju transformacji. Na małą skalę, owszem, nawet na bardzo małą skalę… ale z odpowiednim poparciem, z funduszami ze skarbca…

Prestimion przyjrzał mu się z nieukrywanym zainteresowaniem. Tak, to był zupełnie nowy Abrigant.

— Rzeczywiście znasz tych ludzi?

— Nie osobiście, przyznaję. Ale słyszałem o nich i to z wiarygodnych źródeł. Nalegam bardzo stanowczo, bracie…

— Nie musisz nalegać, Abrigancie. Już nie. Rozbudziłeś moje wielkie zainteresowanie. Przyprowadź do mnie tych swoich magów. Chcę z nimi porozmawiać.

— Naukowców, Prestimionie, naukowców!

— Naukowców. Oczywiście. Chociaż każdy zdolny przemienić węgiel w żelazo wydaje się magiem, mnie przynajmniej. Chętnie poświęcę godzinę na dowiedzenie się czegoś o ich sztuce. Zgadzam się z twoją podstawową argumentacją: większy zasób metali oznacza większy dobrobyt Majipooru. Pytanie, czy pozyskamy więcej metalu.

— Jestem o tym przekonany, bracie.

— Zobaczymy.

Prestimion wstał. Odprowadził brata do drzwi; szli obaj po pięknej podłodze udekorowanej klepkami ghazynu, bannikopu i innych gatunków cennego drewna. Abrigant zatrzymał się w progu.

— Jeszcze jedna sprawa, Prestimionie. Czy to prawda, że nasz krewniak, Dantirya Sambail, jest więźniem na Zamku?

— A więc już o tym słyszałeś?

— Jest więźniem?

— Owszem. Siedzi sobie bezpiecznie w przytulnych tunelach Sangamora.

Abrigant uczynił święty gest.

— Nie wierzę własnym uszom, bracie. Cóż to za szaleństwo? Prokurator jest zbyt niebezpieczny, by traktować go w ten sposób.

— Właśnie dlatego, że jest niebezpieczny znalazł się tam, gdzie się znalazł.

— Ale… obrazić człowieka mającego taką władzę, tak swobodnie szafującego gniewem…

— Jeśli o obrazie mowa, to on obraził mnie, nie odwrotnie. W sposób w pełni usprawiedliwiający uwięzienie. Co do jej istoty i okoliczności, nie dotyczą one nikogo oprócz mnie. Niezależnie od tego, jaką potęgą włada prokurator Zimroelu, ja władam większą. Upewniam cię, że we właściwym czasie załatwię tę sprawę w sposób, na jaki zasługuje. Sprawiedliwości stanie się zadość. I… dziękuję ci, że zechciałeś mnie odwiedzić, bracie. Być może twa wizyta sprowadzi same dobre rzeczy, dla nas wszystkich.

6

— A ten nowy Koronal, co o nim sądzisz? — spytał Dekkeret.

— Co tu jest do sądzenia? — odpowiedziała jego kuzynka Sithelle. — To młody mężczyzna, tylko tyle wiem. Podobno inteligentny. Z czasem dowiemy się o nim wszystkiego. Aha, mówią też, że jest niski.

— Jakby miało to jakieś znaczenie. — Dekkeret prychnął pogardliwie. — Chociaż pewnie ma, przynajmniej dla ciebie. Bo nigdy się z tobą nie ożeni. Jesteś dla niego za wysoka. Nie pasowalibyście do siebie.

Szli po szerokim grzbiecie masywnego, nieprzeniknionego muru z czarnych ogromnych głazów, otaczającego ich rodzinne Normork, jedno z dwunastu Miast Zbocza, leżące nisko na Górze, z dala od Koronala i jego siedziby. Dekkeret nie miał jeszcze osiemnastu lat, był wysoki, postawny, potężnie zbudowany, szeroki w ramionach; roztaczał wokół atmosferę siły i pewności siebie. Sithelle, dwa lata od niego młodsza, niemal dorównywała mu wzrostem, lecz przy jego boku wydawała się jeszcze delikatniejsza i smuklejsza niż w rzeczywistości, niemal krucha.

Roześmiała się wesoło dźwięcznym, srebrzystym głosikiem.

— Ja miałabym poślubić Koronala? Doprawdy wierzysz, że taka myśl postała mi w głowie?

— Oczywiście, że postała. Wszystkie dziewczyny na całym Majipoorze myślą teraz tylko o tym. „Lord Prestimion jest młody, przystojny i samotny, prędzej czy później wybierze sobie towarzyszkę życia, więc dlaczego nie miałabym być nią ja?”. Nie mam racji, Sithelle? Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie mam racji. A ty nigdy nie przyznałabyś się, że jesteś nim zainteresowana, nawet gdybyś była, prawda?

— Co też opowiadasz! Koronalowie nie żenią się ze zwykłymi dziewczynami. — Dziewczyna wzięła go pod rękę. — Jesteś głupi, Dekkerecie. Jak zawsze.

Dekkeret i Sithelle byli najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Na tym polegał problem, bo obie rodziny miały nadzieję, że kiedyś wezmą ślub, a oni dorastając razem uważali się za rodzeństwo, za brata i siostrę. Ona była ładną dziewczyną, o długich, gęstych, kręconych włosach koloru płomienia i błyszczących, przekornych szaroniebieskich oczach, Dekkeret wiedział jednak, że jego małżeństwo z nią jest mniej więcej tak prawdopodobne, jak… no, powiedzmy, jej małżeństwo z Lordem Prestimionem. A nawet nie tak prawdopodobne, ponieważ istniała przecież szansa, choćby mała, że Sithelle pozna kiedyś Koronala i spodoba mu się, podczas gdy nie było szansy, by on sam wybrał ją dla siebie.

Przez długą chwilę szli w milczeniu. Mur był tak szeroki, że prowadzącą jego wierzchem drogą mogło iść i dziesięć osób obok siebie, ale w tej chwili nie było tu tłoku. Robiło się późno, nadchodziła godzina długich cieni. Zielonozłota kula słońca wisiała nisko na niebie i już za chwilę miała skryć się przed ich wzrokiem za potężną, bijącą w niebo masą Zamku.

— Popatrz. — Dekkeret wyciągnął rękę i wskazał w dół, na miasto. Stali w miejscu, gdzie mur, idąc za kształtem skalistych zboczy Góry, wybiegał na zewnątrz, omijając wysuniętą daleko kamienną ostrogę. W wytworzonej przez nią niszy stał starożytny pałac hrabiów Normork, niski, przysadzisty, niemal bezokienny prostokątny budynek, zwieńczony sześcioma groźnie wyglądającym wieżyczkami. Wyglądał bardziej na fortecę niż rezydencję, czym nie odróżniał się od samego miasta, sprawiającego wrażenie dobrze zabezpieczonego przed interwencją z zewnątrz, obróconego do środka, bezpiecznego i dobrze strzeżonego. Zupełnie jakby budowniczy mieli na względzie przede wszystkim możliwość ataku, wychodzącego z jakiegoś pobliskiego siedziska, i traktowali ją jako ciągłe zagrożenie. Sam mur zewnętrzny, z którego Normork słynęło przede wszystkim, zamykał je niczym skorupa żółwia, tak potężny, że można niemal było uznać właściwe miasto za dodatek do niego.

W murze wybito tylko jedną bramę, wąską i niską, od niepamiętnych czasów zamykaną wieczorem, tak że wędrowcy, którzy nie zdążyli wjechać do Normork przed zachodem słońca musieli nocować pod murami. Powiadano, że sam mur wzorowany był na innym, także zbudowanym z wielkich głazów, teraz niemal w całości leżącym w ruinie, a niegdyś chroniącym prehistoryczną stolicę Metamorfów, Velalisier. Lecz przecież ostatnią wojnę prowadzono na Majipoorze przed tysiącami lat i Dekkeret zastanawiał się często, przeciwko komu zamierzano bronić się za tak imponującym wałem.

— Chodzi ci o pałac? — upewniła się Sithelle. — Widzisz tam coś niezwykłego?

Z płaskiej, niezdobionej fasady zwisały długie żółte chorągwie.

— Nadal są w żałobie — zauważył Dekkeret.

— A nie powinni? Przecież hrabia i jego brat zginęli całkiem niedawno.

— Popatrz, a mnie się wydaje, że dawno. Przed kilkoma miesiącami.

— Skąd! Zaledwie przed kilkoma tygodniami. Wiem, wydaje się, że minęło więcej czasu, ale to naprawdę tylko tygodnie.

— Dziwne. Żeby obaj zginęli tak młodo…

Bracia uprawiali sport wędkarski. Oficjalnie podano do wiadomości, że utonęli w jeziorze na skutek wypadku.

— Czy to możliwe — mówił dalej Dekkeret — żeby rzeczy działy się tak, jak nam się mówi?

Sithelle spojrzała na niego, bardzo zdziwiona.

— A jest jakiś powód, żeby w to wątpić? Arystokracja chętnie daje się zabijać na polowaniach.

— Każe się nam wierzyć, że hrabia Iram zaciął scamminaupa tak wielkiego, że ten wciągnął go do jeziora i utopił. Dziewczyno, taki scamminaup musiał przewyższać rozmiarami smoka morskiego. Nie mogę przestać się dziwić, że po prostu nie puścił linki. Lamiran skoczył, żeby go uratować i też utonął? Bardzo trudno w to uwierzyć.

Sithelle wzruszyła ramionami.

— A po co ktoś miałby nas okłamywać? W sumie, co to za różnica, jak zginęli? Ważne, że nie żyją i że hrabią Normork został Meglis, a reszta nie ma znaczenia, prawda?

— No, tak… — przyznał Dekkeret — …ale w każdym razie to dziwne.

— Co cię tak dziwi?

— Tylu ludzi zginęło mniej więcej w tym samym czasie. Nie tylko diuków, książąt i hrabiów, ale i zwykłych ludzi też. Ojciec często podróżuje po całej Górze, taką ma pracę, sama wiesz. Bibiroon, Stee, Banglecode, Minimool i nie tylko. Mówi, że gdziekolwiek jest, wszędzie widzi żałobne chorągwie na fasadach ważnych budynków publicznych i prywatnych rezydencji. Mnóstwo ludzi umarło ostatnio. Mnóstwo. Trudno to wyjaśnić.

— Chyba tak. — Dziewczyna nie wyglądała na szczególnie zainteresowaną. Ale jego wyraźnie ten problem gnębił.

— Niepokoi mnie to, wiesz? Wiele rzeczy mnie ostatnio niepokoi. Nie uważasz, że ostatnie tygodnie wydają się jakoś dziwnie zamazane w pamięci? Nie chodzi tylko o śmierć hrabiego i jego brata, ale… śmierć starego Pontifexa, Lord Confalume zajmujący jego miejsce, powołanie Prestimiona na Koronala… to wszystko zdarzyło się tak szybko…

— Nic nie działo się szybko, kiedy jego dostojność umierał. Wydawało się, że trwa to wieki.

— Za to kiedy już umarł to w jednym tygodniu mieliśmy pogrzeb, w następnym koronację…

— Nie wydaje mi się, żeby Prestimiona koronowano tak szybko — zaprotestowała Sithelle.

— Może i nie, ale mnie się tak wydaje.

Tymczasem minęli już pałac i znaleźli się w miejscu, z którego skała nie zasłaniała widoku na ścianę Góry i, w oddali, na Morvole, wybudowane na pomniejszym szczycie. Wbudowana w mur wieża strażnicza pełniła funkcje punktu widokowego. Po lewej droga biegła w dół, przebijając najeżony ostrymi skałami Grzbiet Normork i docierając aż na równinę, do miast kolejnego kręgu, a jeśli wytężyło się wzrok, można było dostrzec, nieprawdopodobnie wysoko, ledwie widoczny cień pasa mgły, okrywającego najwyższe rejony Góry, zasłaniającego szczyt i stojący na szczycie Zamek przed oczami tych, którzy znajdowali się niżej.

Sithelle wspięła się zręcznie po wąskich kamiennych schodach, pozostawiając kuzyna daleko za sobą. Jej smukła figura i długie nogi dawały jej niezwykłą zręczność. Dekkeret podążał za nią w nieco bardziej godnym tempie. Ręce i nogi miał krótkie w porównaniu z potężnym tułowiem i nauczył się poruszać ostrożnie, a przede wszystkim niespiesznie.

Kiedy już dotarł na górę, zastał dziewczynę stojącą z zaciśniętymi na barierce dłońmi, patrzącą przed siebie pustym wzrokiem. Zatrzymał się tuż przy niej. Powietrze było czyste, chłodne i słodkie, z delikatną zapowiedzią deszczu mającego spaść późnym wieczorem. Dekkeret pozwolił sobie na spojrzenie w górę, tam gdzie, jak sobie wyobrażał, stał Zamek, uczepiony najwyższej grani, odległy w pionie o całe mile.

— Słyszałem, że Koronal wkrótce ma nam złożyć wizytę — powiedział po długiej chwili ciszy.

— Wielka procesja? Już? Myślałam, że Koronalowie nie bawią się w to póki nie spędzą na Górze dwóch, trzech lat.

— Nie chodzi o pełną procesję. Raczej o krótkie wizyty w niektórych miastach. Ojciec mi mówił. Dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy podczas podróży.

Sithelle odwróciła się. Spojrzała na niego, oczy jej płonęły.

— Och, gdyby tylko miał rację! Zobaczyć prawdziwego Koronala…!

Zaniepokoił go ten bezgraniczny entuzjazm.

— Raz widziałem Lorda Confalume’a.

— Naprawdę?

— W Bombifale. Miałem wtedy dziewięć lat. Byłem tam z ojcem, a Koronala zaprosił do swych posiadłości Wielki Admirał Gonivaul. Widziałem, jak jadą razem wielkim lataczem. Nie sposób pomylić z kimś Gonivaula, ma gęstą rozczochraną brodę, zarastającą całą twarz, widać przez nią tylko oczy i nos. Obok niego siedział Lord Confalume i był, mówię ci, wspaniały! Promieniejący! Był wówczas w kwiecie wieku i widziało się światło bijące od jego postaci. Pomachałem mu, kiedy przede mną przejeżdżał i, słuchaj, on mi odmachał! Uśmiechnął się takim naturalnym, sympatycznym uśmiechem, jakby chciał mi powiedzieć, że bardzo kocha być Koronalem. Tego samego dnia ojciec zabrał mnie do Pałacu Bombifale. Lord Confalume zorganizował tam audiencję generalną. Wtedy znowu się do mnie uśmiechnął, jakby wyraźnie dając do zrozumienia, że mnie pamięta. To niezwykłe, wiesz, czuć jego bliskość, siłę, dobro. Przeżyłem chyba najwspanialszą chwilę w całym moim życiu.

— Był tam Prestimion?

— Prestimion? Aha, pytasz, czy towarzyszył Koronalowi? Nie, skąd, dziewczyno. Przecież to było dziewięć lat temu. Prestimion nie był wówczas nikim ważnym, po prostu jedno więcej młode książątko Zamkowej Góry, a tam jest ich przecież mnóstwo. Awansować zaczął znacznie później. Ale Confalume… och, Confalume! Co to za cudowny człowiek! Prestimion będzie musiał bardzo się starać, żeby mu dorównać.

— Sądzisz, że mu się uda?

— Któż to może wiedzieć? Przynajmniej wszyscy się zgadzają, że jest bystry i energiczny. Czas odpowie na wszystkie pytania.

Słońce znikło z nieba, na ziemię spadły pierwsze, drobne krople deszczu. Dekkeret podał Sithelle kurtkę, ale dziewczyna potrząsnęła głową przecząco. Zaczęli schodzić z wieży.

— Jeśli Prestimion ma rzeczywiście przyjechać do Normork — mówił dalej Dekkeret — to zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby się z nim spotkać. Osobiście. Chcę z nim porozmawiać.

— Po prostu podejdź i przedstaw mu się. Z pewnością zaraz poprosi, żebyś usiadł obok niego i wypijecie razem butelkę wina.

Dekkeretowi nie spodobała się ironia w jej głosie.

— Mówię poważnie — zapewnił dziewczynę. W tej chwili deszcz poddał się, po zaledwie kilku minutach i niewielu kroplach, pozostawiając w powietrzu przyjemny, świeży zapach. Oboje poszli na zachód granią czarnego muru. — Nie spodziewasz się chyba, że chcę spędzić resztę życia w Normork, kontynuując pracę ojca.

— Czy to coś złego? Potrafię wyobrazić sobie gorsze rzeczy.

— Nie wątpię. Ale ja mam plan: chcę zostać rycerzem Zamku i awansować do ważnego stanowiska w rządzie.

— Oczywiście. A pewnego dnia zostać nawet Koronalem. Mam rację?

— Dlaczego nie? — Sithelle stawała się doprawdy nieznośna. — Każdy może zostać Koronalem.

— Jeśli ma właściwe kontakty rodzinne. Prości ludzie nie docierają na ogół do tronu.

— Ale mogą. Wiesz, Sithelle, każdy z nas ma szanse wspiąć się na sam szczyt. Musi cię tylko wybrać odchodzący Koronal, a nikt mu nie każe wybierać akurat spośród zamkowej arystokracji, jeśli nie ma na to ochoty. A w ogóle, kim jest arystokrata, jeśli nie potomkiem prostego człowieka z dawnych czasów? Nie jest przecież tak, że arystokracja jest osobnym gatunkiem. Posłuchaj mnie, Sithelle. Nie twierdzę, że spodziewam się zostać Koronalem, ani nawet, że pragnę zostać Koronalem. To twój pomysł, ja po prostu chciałbym zostać kimś więcej niż drobnym handlarzem, który całe życie musi wędrować po Górze z miasta do miasta, sprzedając towar znudzonym klientom, z których większość traktuje go jak błoto pod nogami. Nie to, żeby zawód handlarza był czymś upokarzającym, ja tylko uważam, że być urzędnikiem państwowym daje większe szanse…

— Jasne, Dekkerecie, nie musisz mówić więcej. Przepraszam, że tak się z tobą drażniłam. Tylko proszę, skończ z przemowami. — Czubkami palców dotknęła skroni. — Przez ciebie znów zaczęła mnie boleć głowa.

Dekkeret natychmiast zapomniał o ogarniającej go irytacji.

— Przeze mnie? Przecież wczoraj też cię bolała, a nie wygłaszałem żadnych mów…

— Szczerze mówiąc od paru tygodni miewam częste migreny. Niektóre bardzo dotkliwe. Przedtem nie miałam tego problemu.

— Dałaś się zbadać? Byłaś u lekarza? U tłumaczki snów?

— Jeszcze nie. Ale zaczynam się bać. Niektórzy z moich przyjaciół też mają ten problem. A ty, Dekkeret?

— Migreny? Nie, niczego nie zauważyłem.

Doszli do szerokich kamiennych schodów, prowadzących w dół, ze szczytu muru na Melikand Plaza, będącą wrotami do Starego Miasta. Uliczki były tu wąskie, kręte, wyłożone błyszczącym zielonym brukiem. Dekkeret zdecydowanie wolał szerokie, skręcające łagodnie bulwary Nowego Miasta, choć stare uważał za pełne uroku i malownicze. Dziś jednak wydawały mu się raczej groźne i odpychające.

— Jeśli o bólach głowy mowa, to rzeczywiście, nie mam ich. Ale od czasu do czasu dzieją się ze mną dziwne rzeczy. — Umilkł, szukając właściwych słów. — Wiesz, trudno mi o tym mówić, Sithelle. Czuję się tak, jakby było coś, co powinienem pamiętać i prawie pamiętam, coś bardzo ważnego, ale nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co to takiego. Kiedy o tym myślę, zaczyna kręcić mi się w głowie. Czasami aż tracę równowagę. Nie nazwałbym tego migreną, to raczej zawrót głowy.

— Dziwne — powiedziała Sithelle z namysłem. — Mnie też zdarzają się takie chwile. Jakbym coś zgubiła i chciała znaleźć, ale nie wiem, gdzie szukać. To strasznie natrętne wrażenie. Wiesz, o czym mówię?

— O tak. Chyba wiem.

Przystanęli, tu ich drogi miały się rozstać. Sithelle uśmiechnęła się ciepło, ujęła jego dłonie.

— Mam nadzieję, że spotkasz się z Lordem Prestimionem, jeśli tylko pojawi się w mieście, Dekkerecie. I że zrobi cię rycerzem Zamku.

— Mówisz poważnie?

Spojrzała na niego, zdziwiona.

— Dlaczego nie miałabym mówić poważnie?

— W takim razie bardzo ci dziękuję. A kiedy go spotkam, to czy mam mu powiedzieć o pięknej kuzynce, która jest dla niego trochę za wysoka? Czy też wolisz, żeby zostawić tę sprawę?

— Starałam się być miła — powiedziała Sithelle żałośnie, puszczając dłonie Dekkereta. — Ale ty nie masz oczywiście pojęcia, co to znaczy. — Pokazała mu język i odbiegła, gubiąc się w leżącym przed nimi labiryncie wąskich, krętych uliczek.

7

Bombifale, Nocne Targowisko — oznajmił uroczyście Septach Melayn. Skłonił się i wskazał drogę zamaszystym gestem kapelusza o szerokim rondzie.

Prestimion wielokrotnie odwiedzał Bombifale, jedno z najbliższych Miast Wewnętrznych, leżące zaledwie dzień drogi od Zamku; nikt nie podważał jego prawa do miana najpiękniejszego na Górze. Wiele setek lat temu dało ono Majipoorowi Koronala, Lorda Pinitora, a Pinitor, człowiek wyjątkowo aktywny, wizjoner i wielki budowniczy, nie oszczędzał na przebudowie rodzinnego miasta. Ciemnopomarańczowy piaskowiec ząbkowanych murów sprowadzono setkami karawan jucznych zwierząt z groźnej pustyni, rozciągającej się za Labiryntem, wspaniałe płyty błękitnego kalcytu morskiego pochodziły z niezamieszkałych terenów leżących wzdłuż wschodniego wybrzeża Alhanroelu, w które nie wysyłano ekspedycji ani wcześniej, ani później, a ciągnące się wzdłuż granic miasta mury ozdobiono smukłymi, wdzięcznymi wieżyczkami wyjątkowo delikatnej konstrukcji, przez co Bombifale nabrało czarodziejskiego wyglądu, jakby wzniosły je istoty wręcz nadnaturalne.

Ale nie całe Bombifale było delikatne, magiczne, fantastyczne. Tu, gdzie stali w tej chwili Prestimion i Septach Melayn, na ścieżce brukowanej spękanymi, nierównymi kamieniami, prowadzącej ostro w dół do słabo oświetlonej, mrocznej dzielnicy magazynów przy granicy miasta, niedaleko baśniowych murów Lorda Pinitora, było tak nędznie i cuchnęło tak strasznie jak w byle jakim, trzeciorzędnym porcie.

Coś w tym otoczeniu wydawało się znajome. Może paki luźno powiązanych śmieci, pomyślał Prestimion. A może odór stojących gdzieś blisko ścieków. I te stojące blisko ceglane budynki wyglądające tak, jakby miały się lada chwila zawalić, stare, opierające się o siebie; one też budziły jakieś echo w pamięci.

— Już tu kiedyś byłem, prawda? — spytał.

— Prawda, panie. — Septach Melayn wskazał gestem małą, brudną gospodę po drugiej stronie ulicy. — Nocowaliśmy tu niedługo przed wojną. Wracaliśmy wówczas z Labiryntu po pogrzebie Pontifexa, byliśmy wyrzutkami, chcieliśmy sprawdzić, czy Korsibar jest w stanie utrzymać się na zagarniętym tronie.

— A tak, pamiętam. Rzeczywiście, cieszyliśmy się grubiańską, niechętną gościnnością tego wspaniałego przybytku. — I Prestimion, zniżając głos do niemal niesłyszalnego szeptu, dodał: — Nie powinieneś nazywać mnie „panem”, nie tu.

— Któż uwierzyłby, że jakiś pan zabłąkał się w miejsce takie jak to? Poza tym nie jesteś do siebie podobny.

— Mimo wszystko. Przybyliśmy tu w sekrecie, więc bądźmy konsekwentni. A teraz chodźmy, pokażesz mi te swoje słynne Nocne Targowisko.

Nie chodziło o to, że Prestimion obawiał się o swe bezpieczeństwo. Był więcej niż pewien, że nikt tu nie ośmieli się podnieść ręki na Koronala, gdyby jego prawdziwa tożsamość miała wyjść na jaw. Poza tym potrafił zadbać o siebie i nie bał się bójek, a nie narodził się jeszcze szermierz, zdolny dorównać Septachowi Melaynowi. Tyle, że demaskacja byłaby czymś głęboko zawstydzającym; oto sam Koronal Lord Prestimion przemykający przez nieprzyjemne, nędzne miejsce w poplamionym płaszczu i połatanych portkach, z połową twarzy ukrytą pod brodą czarną jak broda Gonivaula i odpowiednio dobraną do niej peruką, z włosami opadającym na plecy. Jaki mógłby podać powód takiej maskarady? Gdyby wieść o niej się rozniosła, cały Zamek śmiałby się z niego miesiącami. I wiele czasu upłynęłoby, nim Kimbar Hapitaz, dowódca straży Koronala, pozwoliłby mu na podobną wyprawę.

Septach Melayn, także w przebraniu, z obrzydliwą szopą sztywnych jak druty rudych włosów ukrywających jego eleganckie jasne loki i obszarpaną apaszką, osłaniającą elegancko przystrzyżoną bródkę, poprowadził przyjaciela zarośniętą chwastami dróżką prowadzącą do skupiska kilku na pół zrujnowanych budynków, zamykających uliczkę. Przybyli tu we dwóch, Gialaurys nie mógł im towarzyszyć, bowiem daleko na północy ścigał i tępił sztuczne istoty, stworzone przez Korsibara na potrzeby wojny, lecz nigdy przez niego nie użyte. Część z nich zdołała wyrwać się na wolność i pustoszyła nieszczęsny okręg Kharax.

— Zapraszam do środka — powiedział Septach, otwierając ciężkie, przeraźliwie zgrzytające drzwi.


* * *

Prestimiona uderzył najpierw panujący we wnętrzu mrok, a potem jadowity odór, przeraźliwy hałas i chaos. To, co z zewnątrz wydawało się grupą budynków okazało się w istocie jednym, długim i niskim, podzielonym przejściami, ciągnącymi się jak okiem sięgnąć. Głównym, dalece niewystarczającym źródłem światła były unoszące się pod deskami dachu świetlne kule. Uzupełniały je płonące przed straganami pochodnie, plujące gęstym, śmierdzącym dymem.

— Cokolwiek zechciałbyś kupić, dostaniesz to tutaj — szepnął Septach Melayn Prestimionowi do ucha.

Była to niewątpliwie prawda. Prestimion miał wrażenie, że towarów jest tu nieskończoność.

Na straganach najbliższych wejścia sprzedawano przede wszystkim to, co można znaleźć na każdym dowolnym targu dosłownie wszędzie: wszelkiego rodzaju przyprawy i aromaty w nabitych do granic możliwości workach: bdella, malibathron, kankamon, storax i mabaric, szary corinder i fennel, i wiele innych, różne rodzaje soli, farbowanej na kolor indygo, czerwony, żółty i czarny, by można je było odróżnić bez próbowania, niezwykle ostry sproszkowany glabbam, dodatek do duszonych mięs uwielbianych przez Skandarów, słodka sarjorelle, dodająca smaku lepkim ciasteczkom Hjortów… niczego tu nie brakowało. Za handlarzami przypraw znajdowały się jatki z wielkimi kawałami mięsa zwisającymi z drewnianych haków, dalej stragany z jajami wszystkich gatunków ptaków, we wszystkich możliwych kolorach i kształtach, za nimi zbiorniki, z których można było kupić żywe ryby i gady, a nawet młode smoki morskie, dalej na kupujących czekali sprzedawcy koszów, sakw, pacek na muchy i szczotek, mat z palmowych liści, butelek z kolorowego szkła, tanich koralików i nędznie wykonanych bransoletek, fajek i perfum, dywanów i błyszczących brokatem płaszczy, papieru do pisania, suszonych owoców, serów, chlebów i miodu, i tak dalej, stragan za straganem, po lewej i prawej, w tej sali, w następnej i jeszcze następnej.

Prestimion i Septach Melayn znaleźli się wśród plecionych klatek, w których znajdowały się żywe zwierzęta, sprzedawane do celów, których Prestimion wolał nawet nie dochodzić. Widział małe, tulące się do siebie bilantoony, jakkabole o potężnych, sterczących zębach, mintony, drole, manculainy. W którymś momencie, skręcając za jeden ze straganów w poprzeczny korytarz, stanął twarzą w twarz z ukrytym za mocnymi bambusowymi prętami niewielkim stworzeniem o rudym futrze, którego nie potrafił nazwać. Przypominało wilka, było jednak niskie i szerokie, miało ogromne łapy i łeb nieproporcjonalnie wielki do ciała, oraz grube, wygięte, pożółkłe kły wyglądające tak, jakby mogły nie tylko rwać mięso, lecz także kruszyć kości. Jego żółtozielone oczy płonęły dzikim okrucieństwem. Klatka wydzielała z siebie zapach stęchlizny, jak mięso za długo leżące na słońcu. Przyglądał się istocie w zdumieniu, a ona wydała z siebie nagle niski okropny dźwięk, coś pośredniego pomiędzy warkotem a wyciem. Brzmiała w nim groźba.

— Co to jest? — spytał. — Najokropniejsze zwierzę, jakie zdarzyło mi się widzieć.

— Krokkotas — odparł Septach Melayn. — Zamieszkuje pustynie północy, od Valmambry na wschód. Mówi się, że umie naśladować ludzki głos, czym zwabia nocami wędrowca, a kiedy wezwany przez niego podchodzi, atakuje i zabija. I pożera ofiarę całą, nie zostawiając ani kości, ani włosów czy paznokci. W ogóle nic.

Prestimion skrzywił się przeraźliwie.

— Właściwie dlaczego coś aż tak okropnego wystawiane jest na sprzedaż na miejskim targowisku?

— O to zawsze możesz spytać sprzedawcę. Ja osobiście nie mam pojęcia.

— Chyba lepiej nie wiedzieć. — Prestimion obdarzył krokkotasa pożegnalnym spojrzeniem. Nagle doznał wrażenia, że wycie stwora ma znaczenie, że mówi on: „Koronalu, Koronalu, chodź do mnie, Koronalu”. — Dziwne — mruknął do siebie.

Poszli dalej, wystawione towary stały się jeszcze dziwniejsze.

— Wkraczamy na targ czarnoksiężników — objaśnił mu przyjaciel. — A może zrobimy sobie teraz krótką przerwę? Zjemy coś?

Prestimion nie miał pojęcia, co sprzedawane jest w kilku przylegających do siebie, małych straganach z jedzeniem, przed którymi stali. Septach Melayn nie był chyba wiele mądrzejszy od niego. Za to zapachy urzekały. Kilka pytań zidentyfikowało dla nich mielone mięso bilantoona z siekaną cebulką z czubków palm, pieprzną wyeille w liściach winorośli, kolejny stragan specjalizował się zaś w przygotowaniu miąższu wielkiej dyni zwanej khiyaar duszonego z fasolą i małymi kawałkami ryby. Wszyscy sprzedawcy byli Liimenami, kamiennie spokojnymi, trzyokimi istotami o płaskich twarzach, podejmującymi najcięższe i najgorzej płatne na Majipoorze prace. Wypytującemu o naturę ich towaru Septachowi Melaynowi odpowiadali ochrypłymi, niemal niezrozumiałymi z powodu gardłowego akcentu monosylabami, a czasami nie odpowiadali wcale, więc w końcu kupił nieco specjałów, wybranych mniej lub bardziej przypadkowo, płacąc także za Prestimiona, który, jak to było w zwyczaju, nie miał przy sobie pieniędzy. Zatrzymali się przy wejściu na targ czarnoksiężników, spróbowali specjałów. Okazały się wyjątkowo smaczne; na prośbę przyjaciela Melayn dopełnił ucztę butelką prostego, ale wyraźnego w smaku wina.

Prestimion wiedział, jak wygląda targ czarnoksiężników, widział go na wygnaniu, w mieście magów Triggoin. Można tam było dostać najdziwniejsze maści i eliksiry, wszelkiego rodzaju amulety oraz zaklęcia, przydatne w bardzo różnych okolicznościach. Tego rodzaju miejsce pasowało do mrocznej, tajemniczej stolicy magii, należało się go nawet spodziewać. Ale piękne, pogodne Bombifale? Leżące u samego progu Zamku? Wydawało się to wręcz niesamowite. Po raz kolejny Prestimion otrzymał dowód na to, jak dalece okultystyczne sztuki wdarły się w ostatnich latach w samą tkankę życia na Majipoorze. Kiedy był chłopcem, nic nie wiedział o magii i czarach, a teraz świat tańczył do muzyki magów i czarodziejów.

W porównaniu z tym, na co patrzyli w tej chwili, zewnętrzne sektory Nocnego Targowiska wydały się im niemal puste. Tu, gdzie handlowano towarem bardziej ezoterycznej natury, klienci tłoczyli się w przejściach tak gęsto, że Prestimion i Septach Melayn mieli poważne trudności, by się wśród nich przecisnąć.

— Ciekawe, czy jest tu tak co noc? — zdziwił się Prestimion.

— Targowisko czarnoksiężników otwiera się tylko w pierwszy i trzeci Dzień Morza każdego miesiąca — odparł Melayn. — Jeśli ktoś chce coś kupić, musi przyjść w któryś z tych dni.

Prestimion gapił się przed siebie szeroko otwartymi oczami. Tu też widział stragany ze stosami wypchanych worków, ale nie było w nich przypraw i zapachów lecz, o czym niezmordowanie informowali sprzedawcy, surowce do produkcji artykułów przydatnych w czarnoksięskich sztukach, proszki i oleje, olustro, elecamp i złota ruta, i sproszkowana pistacja, i chochli cukier, mirra, aloes, cynober, maltabar i rtęć, i siarka, i thekka ammoniaca, scamion, pestash i yarkand, i dvort. Czarne świece służyły do przepowiadania przyszłości z błyskawic i zwierzęcych wnętrzności, przeróżne specyfiki broniły przed klątwami i oddaniem się we władzę demonom, wino przywracało życie, kataplazmy odpędzały diabelską gorączkę. Grawerowane talizmany miały moc przywoływania irgalisteroi, podziemnych prehistorycznych duchów antycznego świata, zaklętych potężną mocą Metamorfów przed dwudziestoma tysiącami lat; czasami, jeśli znało się odpowiednie formuły przywołujące, można je było nagiąć do własnej woli. Prestimion dowiedział się o nich w Triggoin, w którym znalazł schronienie przed armiami Korsibara.

W głowie kręciło mu się na widok niekończącego się mnóstwa amuletów, magicznych instrumentów i narzędzi, roślinnych leków i innych specyfików rozłożonych wokół jak daleko sięgał wzrok. Przykro było patrzeć na obywateli pięknego Bombifale, tłoczących się setkami w przejściach między straganami tego przedziwnego targu, rozpychających się łokciami, równie chętnie co pospiesznie pozbywających się zarobionych w pocie czoła koron i rojali, przeznaczając je na tego rodzaju dziwactwa. Bo przecież przeważali zwykli, skromnie ubrani ludzie, a jednak potrafili trwonić pieniądze jak książęta na wyścigach.

— Jest tego więcej? — spytał.

— O tak. O wiele więcej.

Podłoga budynku, w którym znajdował się targ, wydawała się pochylać i prowadzić w dół. Najwyraźniej schodzili do podziemnej części targowiska.

Było tu więcej dymu, od którego powietrze było bardziej stęchłe. Oprócz handlu uprawiano tu także rozrywki. Żonglerzy, grupa czterorękich Skandarów, miotali w siebie nożami, kulami i płonącymi pochodniami zapomniawszy najwyraźniej o całym świecie. Muzycy, przycupnięci nad miseczkami na datki, grali na skrzypcach, bębenkach i rikkitawmach nie zwracając uwagi na wszechobecny hałas. Zwykli, „magicy” prezentowali nie mające żadnych pretensji do bycia magią kuglarskie sztuczki z wężami, różnobarwnymi chusteczkami, zamkniętymi na cztery spusty skrzynkami i nożami, które miały im przebijać gardła. Skrybowie nawoływali tych, którzy chcieli napisać list, lecz nie posiedli sztuki pisania, nosiciele wody, obwieszeni błyszczącymi sakwami, obiecywali ukoić pragnienie spragnionych, mali chłopcy o błyszczących oczach zapraszali przechodzących do zrobienia majątku w grze polegającej na szybkim manipulowaniu pękami gałązek.

Prestimion uświadomił sobie nagle, że pośrodku całego tego zamieszania istnieje strefa ciszy, że przez sam środek tłumu przebiega linia cichych, stłumionych szeptów. Nie od razu zorientował się, co wywołuje tak zdumiewający efekt, lecz po chwili Septach Melayn wskazał mu dwie postaci w mundurach oficjeli Pontyfikatu idących przed siebie powoli, niewzruszenie, ciągnąc za sobą falę niepewności, nawet strachu. Jednym z nich był Hjort o szorstkiej skórze, szerokiej, nadętej gębie i wyłupiastych oczach, charakterystycznych dla jego gatunku. Jak oni wszyscy trzymał się demonstracyjnie, przesadnie prosto, przez co w oczach wszystkich innych mieszkańców Majipooru Hjortowie uchodzili za pompatycznych, nadętych i śmiesznie zarozumiałych, choć ten sposób poruszania się był naturalny dla ich rasy o tęgich ciałach i nisko umieszczonym środku ciężkości. Z jego ramienia zwisała wielka waga szalkowa, która Prestimionowi wydała się bardziej oznaką władzy niż czymś, co bywa używane w praktyce.

Znacznie większą konsternację wydawała się wywoływać druga postać, a mianowicie mężczyzna z rasy Su-Suherisów, niesamowicie wysoki, dorównujący chyba wzrostem Skandarom, z dwiema łysymi, niezmiernie wydłużonymi głowami o zimnych oczach, umieszczonymi na długiej na pół metra, rozwidlającej się, cienkiej szyi. Sprawiał on bardzo niepokojące wrażenie. Su-Suherisowie zawsze niepokoili. Jak Hjortowie nie mogli nic poradzić na to, że przedstawicielom innych ras wydawali się zawsze karykaturalnie tędzy, a z tymi swoimi wulgarnymi rysami, szorstką skórą koloru popiołu i wybałuszonymi ślepiami także śmiesznie brzydcy, tak i Su-Suherisowie przez dwie lśniące blade głowy musieli wydawać się groźni i obcy na tym świecie jak żadna inna rasa.

— Inspektor miar i wag — powiedział Septach Melayn odpowiadając na niewypowiedziane pytanie przyjaciela.

— Tu? Zdaje się, że mówiłeś mi, że tego targowiska nie nadzoruje żadna rządowa agencja.

— Bo i nie nadzoruje. A jednak działają tu inspektorzy. To ich własne, prywatne przedsięwzięcie, pracują w wolnym czasie. Każą handlarzom dowodzić, że ich wagi i ceny są uczciwe, a jeśli trafi się ktoś, kto tego dowieść nie może, zabierają go na zewnątrz, gdzie zostaje on wychłostany przez innych handlarzy. Pobierają za to wynagrodzenie. Nikt tu nie chce widzieć niczego niewłaściwego.

— Ale przecież tu wszystko jest niewłaściwe.

— Och, nie dla nich przecież — zaprotestował Melayn.

Istotnie, ten świat istniał sam w sobie i dla siebie, Nocne Targowisko w Bombifale wykraczało poza granice Majipooru, nad którym władzy nie mieli ani Koronal, ani Pontifex.

Inspektor miar i wag, wraz ze swym przybocznym Hjortem, godnie i powoli szli dalej, w głąb targowiska. Prestimion i Septach Melayn ruszyli w ślad za nimi.

W tym miejscu swe stoiska mieli sprzedawcy akcesoriów koniecznych w sztuce wieszczenia i przewidywania przyszłości. Prestimion rozpoznawał niektóre z nich dzięki treningowi, jaki przeszedł w Triggoin. Skrząca się substancja w małych płóciennych zawiniątkach nosiła nazwę pyłu zemzem, osypanie nim poważnie chorego zdradzało, jak też rozwijać się będzie choroba, na którą cierpi. Pochodził z Velalisier, nawiedzonej, zrujnowanej stolicy pradawnych Metamorfów. Małe, wyglądające jak spalone ciasteczka nosiły nazwę rukka i miały wpływ na przebieg miłosnej przygody, a lepkie błoto z Pływającej Wyspy Masulind pomagało w zawarciu korzystnej transakcji handlowej. Sproszkowany aloes delem pomagał określić płodne dni kobiety, wywołując na jej piersiach cienkie czerwone kręgi. I jeszcze coś, takie dziwne…


* * *

— Bezwartościowa zabawka, panie — powiedział ktoś stojący po jego lewej stronie głębokim, dźwięcznym głosem, dobiegającym z bardzo wysoka. — Lepiej zrobisz nie poświęcając temu czemuś swej cennej uwagi.

Prestimion trzymał w dłoniach urządzenie w postaci magicznego kwadratu, które w rękach fachowca miało podobno udzielać odpowiedzi na wszelkie pytania, lecz w formie numerycznej, wymagającej odkodowania. Zdziwiło go, więc wziął je ze straganu, by bliżej się mu przyjrzeć. Usłyszawszy głos, którego się nie spodziewał, odrzucił urządzenie na stragan jakby parzyło niczym rozpalone węgle i spojrzał na mówiącego.

Był to kolejny Su-Suheris, wysoki, o skórze barwy kości, ubrany w prosty czarny płaszcz przepasany czerwoną szarfą. Jego lewa głowa przyglądała mu się chłodno, beznamiętnie, druga zaś patrzyła bez zainteresowania w zupełnie innym kierunku.

Prestimion poczuł przede wszystkim zakłopotanie i niesmak.

Trudno było czuć się swobodnie w towarzystwie tych dwugłowych istot, tak dziwnie wyglądały i się zachowywały. O wiele łatwiej przychodziło przyzwyczaić się do równie wielkich, kudłatych, czterorękich Skandarów lub małych Vroonów z ich wieloma mackami, albo nawet gadzich Ghayrogów, którzy w tak wielkiej liczbie osiedlili się na drugim kontynencie. Skandarowie, Vroonowie i Ghayrogowie też nie przypominali ludzi, ale przynajmniej nosili na karku jedną głowę.

Poza tym Prestimion miał własne powody, by nie kochać Su-Suherisów. Sanibak-Thastimoon, osobisty czarnoksiężnik Korsibara, należał do tej właśnie rasy. To on, ze swym lodowato zimnym zachowaniem, bardziej niż ktokolwiek winny był wepchnięcia słabego, podatnego na wpływy Korsibara na drogę wiodącą przez uzurpację tronu do wojny, fałszywie przepowiadając mu wspaniałe zwycięstwo. To przede wszystkim dzięki jego zaklęciom siłom Korsibara udało się utrzymywać przewagę w wojnie tak długo. I to on, w ostatnich chwilach decydującej bitwy, zaatakowany przez zwyciężonego już, zdesperowanego uzurpatora, zabił Korsibara i jego siostrę Thismet, gdy zrozpaczona rzuciła się na niego z mieczem, wyjętym z ręki poległego brata.

Ale Sanibak-Thastimoon zginął w chwilę później od ciosu Septacha Melayna. Sam fakt jego istnienia usunięty został wraz z tylu innymi rzeczami i zdarzeniami przez czarnoksiężników, którzy wymazali wojnę ze zbiorowej pamięci Majipooru. Ten Su-Suheris z pewnością nie był Sanibakiem i trudno przecież obciążyć go winami jego krewniaka. Poza tym, przypomniał sobie Prestimion, Su-Suherisowie są pełnoprawnymi obywatelami tego świata. Nie jest jego rolą traktowanie ich z pogardą.

Zachował więc spokój i spytał:

— Zapewne masz powód, by nie ufać tym maszynkom?

— To, co czuję, panie, należałoby nazwać raczej pogardą niż nieufnością. Są bezużyteczne. Jak większość towaru, oferowanego tu na sprzedaż. — Dwugłowa istota wyciągnęła przed siebie długie, chude ramię, obejmując tym gestem całą widoczną część targu. — Istnieje prawdziwa sztuka wieszczenia i istnieje ta inna, a tu mamy w zasadzie wyłącznie godne pogardy, bezużyteczne narzędzia, wytworzone dla oszukania głupich ludzi.

Prestimion skinął głową. Podniósł głowę i patrząc w zimne, szmaragdowe oczy tej tak obcej mu istoty spytał cicho:

— Dwukrotnie nazwałeś mnie panem. Dlaczego?

Su-Suheris spojrzał na niego, zdziwiony.

— Ależ dlatego, że należy tak się do ciebie zwracać, panie. — Kościste palce rozwarły się, czyniąc gest rozbłysku gwiazd. — Czyż nie tak?

Septach Melayn przysunął się do nich. Dłoń trzymał na rękojeści miecza, twarz skrzywioną miał we wrogim grymasie.

— Przyjacielu, uwierz mi, że bardzo się mylisz. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli zaniechasz rozmowy w tym tonie.

Obie głowy obdarzyły uwagą Prestimiona, czworo oczu patrzyło z wielkiej wysokości na jego niewysoką, lecz mocno zbudowaną postać. Głosem, którego nie był w stanie usłyszeć nikt poza nimi, lewa głowa powiedziała:

— Mój dobry panie, wybacz mi, jeśli w czymś pobłądziłem. Twa tożsamość jest przecież oczywista. Nie wiedziałem, że chcesz pozostać nierozpoznany.

— Oczywista? — Prestimion przeczesał palcami sztuczną brodę, pociągnął za włosy peruki. — Czyżbyś rozpoznawał moje rysy pod tym przykryciem?

— Rozpoznaję twą naturę i pozycję bez najmniejszego kłopotu, panie. Oraz naturę i pozycję stojącego obok ciebie Wysokiego Doradcy Septacha Melayna. Nie skryją ich fałszywe brody i peruki, a przynajmniej nie ukryją ich przede mną.

— A ty, kim jesteś? — spytał Melayn.

Dwie głowy pochyliły się jednocześnie w dworskim ukłonie.

— Nazywam się Maundigand-Klimd — przedstawił się Su-Suheris jak prawdziwy światowiec. Tym razem przemówiła prawa głowa. — Z zawodu jestem czarnoksiężnikiem. Kiedy obliczenia powiedziały mi, że będziesz tu dziś, uznałem za stosowne i pożądane pojawić się u twego boku.

— Obliczenia, co?

— Przyznaję, że nieco inne niż te, jakie przeprowadza się na tych tu maszynkach. — Maundigand-Klimd roześmiał się z chłodną pogardą, wskazując gestem magiczne kwadraty, tak interesujące Prestimiona. — One tylko udają magię, w dodatku bardzo nieudolnie. W sercu moich przepowiedni miejsce ma prawdziwa matematyka.

— A więc przewidujesz przyszłość naukowo.

— Z pewnością jest to nauka, szlachetny.

Słysząc ten tytuł Prestimion zerknął na przyjaciela, ale jego twarz pozostała nieruchoma. Do Maundiganda-Klimda powiedział:

— A więc nie było nic przypadkowego w tym, że pojawiłeś się przy mnie właśnie w tej chwili?

— Och, panie… — Mag uśmiechnął się i bardziej przypominało to zwykły, normalny uśmiech niż wszystko, co kiedykolwiek widział na twarzy Su-Suherisa. — To, co nazywamy przypadkiem, nie istnieje.

8

— Proszę tędy, jeśli pozwolisz, Lordzie Prestimionie — powiedział Navigorn z Hoikmar.

Obaj stali przy wejściu do tuneli Lorda Sangamora, niezwykle skomplikowanego labiryntu podziemnych komnat o świecących jasno ścianach, które Koronal sprzed tysiącleci kazał wyryć w zachodnim zboczu Zamkowej Góry.

— Nie sądzę, byś miał okazję być tu kiedyś, szlachetny — mówił dalej Navigorn — a to doprawdy niezwykłe miejsce.

— Odwiedziłem je raz, z ojcem, kiedy byłem małym chłopcem. Chciał, żebym obejrzał sobie barwy ścian. Tuneli nie używano jako więzienia przynajmniej od kilkuset lat.

— Od czasów Lorda Amyntilira. — Wartownik na służbie na ich widok odstąpił o krok. Navigorn położył dłoń na metalowej płytce przy framudze i drzwi rozsunęły się przed nimi na wąski korytarz, prowadzący do właściwych tuneli. — Ale cóż to za wspaniałe lochy! Jak widzisz, wejść tu można tylko przez łatwy do obstawienia korytarz. Potem, cały czas pod ziemią, dochodzimy do Szczytu Sangamora, wznoszącego się ze zbocza góry w taki sposób, że nie sposób się nań wspiąć, a dotrzeć do niego można tylko pod ziemią.

— Owszem — przyznał Prestimion. — Bardzo pomysłowe.

Nie zamierzał poinformować Navigorna, że jest to jego trzecia wizyta w tunelach, i że zaledwie dwa lata temu to on był tu więźniem, pierwszym od stuleci, aresztowanym przez Korsibara. Powieszono go za nadgarstki i kostki na ścianie kamiennej sali, której ściany emitowały potężne, zmienne błyski jaskrawoczerwonego światła, widoczne nawet przez zamknięte powieki. Światło to, docierające falami do jego mózgu, atakowało go tak bezlitośnie, że nieomal oszalał.

Nie miał pojęcia, jak długo go więziono. Co najmniej trzy, cztery tygodnie, choć jemu wydawało się, że trwało to miesiące, a nawet lata. Wyszedł na wolność słaby, roztrzęsiony, potrzebował wiele czasu, by znów dojść do siebie.

Navigorn nic jednak o tym nie wiedział. Pobyt w tunelach Sangamora był jeszcze jednym z wielu zdarzeń, wymazanych zaklęciem z pamięci mieszkańców Majipooru. Wszystkich, ale nie jego. Gdyby tylko i on mógł zapomnieć! Ale nie, wspomnienie tych strasznych chwil pozostanie z nim na zawsze.

Teraz jednak nie był więźniem, lecz Koronalem. Navigorn wprowadził go do środka, cały czas przemawiając niczym przewodnik. Prestimiona rozbawiło to, jak dobrze poczuł się w roli więziennego strażnika.

— Jak widzisz, panie, ściany wyłożone są materiałem przypominającym kamień, choć w istocie sztucznie wytworzonym. Jego cechą charakterystyczną jest to, że nieustannie wydziela z siebie wielkie ilości barwnego światła. Jest to jeden z tych naukowych sekretów starożytnych, który nie dotrwał do naszych czasów.

— Jeden z wielu, choć muszę przyznać, że ten nie wydaje mi się szczególnie użyteczny.

— Te kolory są jednak piękne.

— Mogą się podobać tylko do pewnego momentu. Potrafię wyobrazić sobie, że przychodzi chwila, kiedy zaczynają doprowadzać do furii, silne i nie dające się wyłączyć.

— Być może, jednak przez kilka chwil…

No cóż, jego, Prestimiona, Korsibar więził znacznie dłużej niż przez kilka chwil, aż wreszcie powtarzające się nieustannie, dzień po dniu, noc po nocy, bezlitosne rozbłyski rubinowego światła okazały się niemal zabójcze. Prestimion nie znalazł w sobie tyle złości, by skazać Dantiryę Sambaila na to samo, więc dopilnował, by znalazł się on w jednej z wygodniejszych komnat.

Wiedział, że po Zamku krążą najbardziej nieprawdopodobne plotki. Dantirya Sambail miał leżeć skrępowany we dnie i w nocy, w najgorszej, najposępniejszej norze, znosząc najwymyślniejsze tortury. Tymczasem prawda wyglądała całkiem inaczej. Nie założono mu więzów, nie przykuto do ściany jak Prestimiona, lecz oddano do dyspozycji dużą salę, w której miał pełną swobodę ruchów, wyposażoną w łóżko, sofę i biurko. Promieniowanie ścian też mu nie przeszkadzało, było łagodne, pastelowozielone, w niczym nie przypominało gwałtownych fal oślepiającej, atakującej mózg i paraliżującej ducha czerwieni, które Prestimion zmuszony był znosić tak długo.

Koronal nie uznał jednak za stosowne zaprzeczać plotkom. Niech każdy wierzy w to, w co chce wierzyć. O Dantiryi Sambailu i jego losach nie miał zamiaru dyskutować z nikim, wcale nie jest źle, jeśli nowy Koronal wzbudzi w swym bezpośrednim otoczeniu odrobinę niepokoju.

Wraz z Navigornem przeszedł przez sferę rozmytego, mlecznozielonego, falującego światła, ciężkiego jak woda na dnie oceanu i światła jadowicie pomarańczowego, ostrego jak klinga, a także światła barwy ochry, rozjarzającego się i gasnącego z siłą potężnych, stłumionych bębnów. Szli w górę po spirali, wspinając się na kamienny sztylet Szczytu Sangamora; przez moment, na szczęście krótki jak mgnienie oka, Prestimiona uderzyło rubinowoczerwone światło jego starej celi. Sąsiednia błyszczała jakby była wyłożona świeżo wytopioną miedzią. Potem barwy złagodniały: hiacyntowo-niebieska, akwamaryna, blady fiolet.

Przyszła wreszcie kolej na łagodną, żółtawą zieleń chartreuse i Koronal stanął na progu celi, w której przetrzymywany był prokurator Ni-moya.

Odkładał wizytę u prokuratora tak długo, jak tylko było to możliwe, a wiedział, że dłużej nie może jej już odkładać. Przyszedł czas, by uznać wreszcie prosty fakt: Dantirya Sambail przetrzymywany jest jako oskarżony o przestępstwa główne i pomniejsze naruszenia prawa, o których nie miał jednak zielonego pojęcia. Nadal nie wiedział, jak poradzi sobie z nieuniknionym paradoksem tej sytuacji, rozumiał jednak, że nie może już się do niego nie odnieść.


* * *

Navigorn długo i cierpliwie otwierał skomplikowane zamki drzwi, a kiedy skończył, prokurator pozdrowił Koronala serdecznym: „Ach, kuzynie!”

— Powiedzieli mi, że mam dziś oczekiwać twych odwiedzin — mówił dalej — ale myślałem, że żartują albo chcą we mnie wzbudzić próżne nadzieje. Jak to miło widzieć znów twoją młodą, przystojną twarz, Prestimionie! Ale, ale… powinienem przecież nazywać cię Lordem Prestimionem, prawda? Jak rozumiem koronowano cię już, zasiadłeś na tronie, choć przez jakieś przeoczenie nie zaproszono mnie na uroczystość.

Prokurator uśmiechnął się rozbrajająco, wyciągnął ręce, spięte łańcuchem zamkniętym obręczami na nadgarstkach, pokręcił palcami w dobrodusznej karykaturze gestu rozbłysku gwiazd.

Prestimion wiedział, że po pierwszym w tych okolicznościach spotkaniu twarzą w twarz z Dantiryą Sambailem może spodziewać się wszystkiego, ale ten pokaz uroczej jowialności nie plasował się wysoko na liście oczekiwanych reakcji. Właśnie dlatego kazał skrępować mu ręce na czas odwiedzin, bowiem prokurator Zimroelu miał siłę byka i wściekły z powodu uwięzienia był w stanie rzucić się w morderczej furii nawet na samego Koronala Majipooru, gdy tylko ten przekroczy próg jego celi.

Ale nie. Dantirya Sambail uśmiechał się uroczo, oczy błyszczały mu humorem, jakby rozmawiali przy stole w gospodzie, a Lord Prestimion był jego ulubionym gościem.

— Rozkuj go — polecił Navigornowi.

Po krótkiej chwili wahania Navigorn wykonał polecenie. Prestimion zachował czujność, był gotów do obrony na wypadek, gdyby dobry humor więźnia zmienił się nagle w niepohamowaną wściekłość i gdyby chciał skorzystać z uzyskanej swobody ruchów. Ale prokurator nie ruszył się z miejsca, stał w przeciwległym krańcu celi, pomiędzy długą, niską kanapą a biurkiem o falistej linii, na którego blacie leżały rzucone niedbale książki. Był rozluźniony, swobodny. A jednak Prestimion doskonale wiedział, jak gorący płomień urazy szaleje teraz w duszy kuzyna.

Ze ścian bił jednostajny, bladozielony blask. Otaczał i łagodnie obmywał wszystko, co znalazło się w jego zasięgu.

— Miło mi wiedzieć, że twa komnata należy do przyjemnych, kuzynie. Mam wrażenie, że w tunelach znalazłoby się wiele gorszych miejsc.

— Doprawdy, Prestimionie? Nie wiem nic na ten temat. Ale oczywiście, oczywiście… całkiem tu miło… i ta delikatna zieleń, którą oddają ściany… eleganckie meble, podłoga z doskonale gładzonego kamienia, którą codziennie szlifuję, spacerując po niej tam i z powrotem. Mogłeś potraktować mnie znacznie mniej uprzejmie.

Miękki, cichy głos nie w pełni maskował obecną w nim furię. Prestimion obserwował Dantiryę Sambaila bardzo uważnie. Nie patrzył mu w oczy od tego strasznego dnia pod Granią Thegomar kiedy — w trakcie bitwy kończącej się klęską nieżyjącego już Korsibara — stanął on przed nim z mieczem w jednej ręce i toporem w drugiej i wyzwał go do walki, której stawką miał być tron Koronala. I omal go nie obalił uderzeniem płazem miecza w żebra, choć w końcu to Prestimion zwyciężył, przecinając rapierem ścięgna ręki trzymającej topór, a potem zostawiając długą ranę na ręce uzbrojonej w miecz. Mimo iż Dantirya Sambail ubrany był w luźną, marszczoną bluzę ze złotego jedwabiu widać było, że nadal nosi opatrunki, choć rany miały czas się zagoić.

Był to człowiek w średnim wieku, wręcz wspaniały w swej brzydocie, przysadzisty i ciężki, z wielką głową na grubej szyi, szeroki w ramionach. Twarz miał bladą, całą upstrzoną jaskrawoczerwonymi piegami, włosy rude, niemal pomarańczowe, sztywne, sterczące i bardzo gęste, wiszące mu frędzlami nad wysokim, wypukłym czołem, brodę spiczastą, szeroki mięsisty nos i okrutne usta. Była to twarz straszliwej bestii, z której wyglądały na człowieka przedziwnie łagodne, fiołkowoszare oczy o nieprawdopodobnie ciepłym, łagodnym, pełnym sympatii i współczucia spojrzeniu. Kontrast między jego wrażliwością a gwałtownością rysów był w tym człowieku najstraszniejszy, świadcząc o tym, że mamy oto do czynienia z człowiekiem zdolnym pojąć pełną gamę ludzkich uczuć… i wykorzystać je wszystkie w służbie swej niepohamowanej zachłanności.

Dantirya Sambail stał w tej chwili w charakterystycznej dla niego pozycji, z wyzywająco wysuniętą wielką głową, wypiętą piersią i szeroko rozstawionymi krótkimi nogami, gwarantującymi doskonałe utrzymanie równowagi. Był gotów do ataku zawsze, nawet wtedy, kiedy odpoczywał. Zimroelem, kontynentem, na którym się urodził, rządził jak udzielny, niezależny władca ze swej rezydencji w wielkim mieście Ni-moya, jego władztwo wydawało się niezmierzone, a jednak najwyraźniej mu to nie wystarczało. Pragnął nie tronu kontynentu, lecz Majipooru, a co najmniej prawa wyznaczania jego władcy. On i Prestimion byli kuzynami drugiego stopnia i od zawsze udawali, że stosunki między nimi są kordialne, choć nigdy takie nie były.

Mijały chwile, a Prestimion milczał. Przemówił Dantirya Sambail, nadal cichym, kpiącym głosem. Jego samokontrola budziła podziw.

— Czy uczynisz mi zaszczyt, panie, i raczysz mnie oświecić jak długo jeszcze będę się cieszył twą gościnnością w tym miejscu?

— Nie zostało to jeszcze ustalone, Dantiryo Sambailu.

— Sprawy wagi państwowej wymagają mej obecności na Zimroelu.

— Niewątpliwie. Najpierw jednak musimy rozważyć kwestie twej winy i kary. Dopiero później zezwolę ci powrócić do rządów na Zimroelu… jeśli w ogóle ci na nie pozwolę.

— Ach. — Głos prokuratora zabrzmiał bardzo poważnie, jakby dyskutowali wymagania przy produkcji najlepszych win, lub hodowli bidlaków. — Mówisz o mojej winie. O karze. Powiedz mi więc, czego jestem winny? W jaki sposób zamierzasz mnie ukarać? Spodziewam się, że w swej łaskawości zechcesz wyjaśnić tę drobną, nieważną zagadkę.

Prestimion zerknął na Navigorna spod oka.

— Chcę porozmawiać z prokuratorem w cztery oczy — powiedział. — To nie potrwa długo.

Navigorn zmarszczył brwi. On był uzbrojony, Koronal nie. Rzucił okiem na leżące luzem łańcuchy, krępujące dłonie więźnia. Prestimion potrząsnął głową, więc odwrócił się posłusznie i wyszedł.

Jeśli prokurator ma go zaatakować to teraz, co do tego nie można było mieć wątpliwości. Przy potężnie zbudowanym, o dobre pół głowy wyższym krewniaku Koronal sprawiał wrażenie wręcz delikatnego. Wyglądało jednak na to, że prokuratorowi nie wpadła do głowy tak szaleńcza myśl. Owszem, nie zrezygnował z agresywnej pozy, ale też nie ruszył się z miejsca pod przeciwną ścianą celi, a jego zwodniczo piękne oczy nie zdradzały innych uczuć niż przyjacielska ciekawość.

— Jestem oczywiście gotów uwierzyć, że popełniłem straszne czyny, jeśli ty tak twierdzisz — powiedział, gdy za Navigornem zamknęły się drzwi. — A jeśli je popełniłem, muszę ponieść karę. Tylko dlaczego nic o nich nie wiem?

Prestimion milczał. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego milczenie trwa za długo, ale spotkanie to okazało się trudniejsze, niż przewidywał.

— I co? — Ciszę znów przerwał prokurator. W jego głosie pojawiła się nuta irytacji. — Czy dowiem się wreszcie od ciebie, kuzynie, dlaczego przetrzymujesz mnie w więzieniu? Z jakiego powodu? W czym złamałem prawo? Nie popełniłem przestępstwa usprawiedliwiającego takie traktowanie. A może tylko podejrzewasz, że teraz, kiedy zostałeś Koronalem, mogę sprawiać ci jakieś kłopoty i dlatego mnie uwięziłeś?

Nie sposób już było odwlekać konfrontacji.

— Od krańca do krańca naszego świata, kuzynie, wszyscy wiedzą, że jesteś ciągłym, niezmiennym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa i dla człowieka, który tym państwem włada, niezależnie od tego, jak by się nazywał. Ale nie to jest powodem, dla którego się tu znalazłeś.

— Więc co?

— Nie zostałeś uwięziony dlatego, że byłbyś w stanie uczynić coś w przyszłości lecz za to, co uczyniłeś w przeszłości. A dokładniej: za zdradę korony i gwałt popełniony na mej osobie.

Twarz Dantiryi Sambaila świadczyła o jego niebotycznym zdumieniu. Szczęka mu opadła, zamrugał szybko, opuścił głowę, jakby jej ciężar stał się nagle nie do zniesienia. Prestimion nie widział go jeszcze tak oszołomionego, wytrąconego z równowagi. Przez chwilę potrafił nawet współczuć temu człowiekowi.

— Czyś ty oszalał, kuzynie? — spytał prokurator ochrypłym głosem.

— Ależ nie, jestem całkiem normalny. Złamano pokój, popełniono bezprawne czyny, a że nie jesteś świadom swych win, cóż to za różnica? Nie oznacza to przecież, że nie zostały popełnione.

— Ach — westchnął prokurator. Najwyraźniej nic z tego nie pojmował.

— Odniosłeś rany, prawda? — Prestimion dotknął ciała pod lewą pachą, po czym przejechał palcami lewej ręki po wnętrzu prawego ramienia, od łokcia do nadgarstka.

— Owszem — przyznał niechętnie Dantirya Sambail. — Miałem cię nawet zapytać, jak to…

— Ja ci je zadałem. Walczyliśmy na polu bitwy.

Sambail powoli pokręcił głową.

— Ale przecież ja nic nie pamiętam. Nie, nic takiego się nie zdarzyło. Jesteś szalony, Prestimionie. Na Boginię, stałem się więźniem szaleńca!

— Wręcz przeciwnie, kuzynie, mówię ci wyłącznie szczerą prawdę. Nastąpił akt zdrady, walczyliśmy ze sobą, z tej walki ledwie uszedłem z życiem. Za to, co zrobiłeś, każdy inny Koronal skazałby cię na śmierć bez wahania. Z jakiegoś tajemniczego dla mnie powodu, być może wynikającego z naszego powinowactwa, nie chciałem postąpić w ten sposób. Ale też nie mam zamiaru cię uwolnić, przynajmniej póki nie dojdziemy do porozumienia i nie zapewnię sobie twej niewzruszonej lojalności. Gdybyś mi ją obiecał, czy mógłbym ci uwierzyć?

Na twarz Dantiryi Sambaila powoli wracał kolor, przy czym jego piegi uwidaczniały się tym bardziej, niczym płomienne oznaki nagłej ospy. To zginał, to prostował palce; była to oznaka frustracji i rosnącego gniewu. Z głębi jego potężnej piersi wydobył się dziwny charkot, daleki i niewyraźny, Prestimionowi przypomniał głos wydawany przez krokkotasa z Nocnego Targowiska w Bombifale. Ale nie przemówił. Być może nie był w stanie, przynajmniej w tej chwili.

— Wytworzyła się dziwna sytuacja — mówił dalej Prestimion. — Ty nic nie wiesz o przestępstwach, o których ja wiem wszystko. Powinieneś uwierzyć mi, że jesteś im winny, niezależnie od wszystkiego.

— Manipulowano moją pamięcią, w tym rzecz, prawda?

— Na to pytanie nie uzyskasz odpowiedzi.

— Więc jednak! Dlaczego? Jak śmiałeś! Prestimionie, za kogo się masz, za jakiegoś boga? A mnie? Za jakieś nieważne stworzenie, które możesz wtrącić do więzienia za wymyślone winy, któremu możesz także grzebać w głowie? Dość tej farsy! Chcesz mojej lojalności? Będziesz jej miał tyle, na ile zasługujesz. Przez te dni, a może tygodnie czy nawet miesiące, spędzone tu z twej woli, wykazałem się niezwykłą cierpliwością. Teraz mówię ci, że albo mnie uwolnisz, albo między nami wojna! Mam swoich zwolenników, wiesz o tym doskonale i wiesz, że nie są wcale tacy nieliczni.

— Między nami była już wojna. Trzymam cię tu dla pewności, że nigdy się nie powtórzy.

— Bez sądu? Nawet bez wniesienia skargi, z wyjątkiem tego bełkotu o zdradzie i przestępstwach przeciw twojej osobie? — Widać było wyraźnie, że prokurator odzyskał już całą pewność siebie. Wyraz zaskoczenia znikł, tak jak znikły wcześniejsze oznaki wzbierającej furii. Powrócił spokój, straszny spokój, który, o czym Prestimion wiedział doskonale, krył powstrzymywane wielką siłą woli wrzenie wulkanu. — Ach, kuzynie, jak strasznie mnie irytujesz. Bez wątpienia nie potrafiłbym utrzymać na wodzy temperamentu, gdyby nie przeczucie, że zdrowe zmysły opuściły cię, a gniewać się na szaleńca jest dowodem głupoty.

Prestimion znalazł się w kłopotliwym położeniu, musiał je rozważyć. Czy miał powiedzieć prokuratorowi o wielkim akcie zapomnienia? Nie, byłoby to jak wręczenie mu obnażonego ostrza z zaproszeniem, by zadał cios. To, w jaki sposób odmieniono świat musiało pozostać tajemnicą. Ale też nie mógł trzymać go tu w nieskończoność bez sądu. Sambail nie rzucał słów na wiatr, nie kłamał mówiąc, że ma zwolenników. Na drugim kontynencie jego wpływy były wręcz nieograniczone. Wydawało się całkiem prawdopodobne, że jeśli nadal będzie go więził w sposób arbitralny, ocierający się o tyranię, wkrótce będzie miał na głowie drugą wojnę domową, tym razem między Alhanroelem i Zimroelem.

Z drugiej strony, człowiek nie posiadający świadomości popełnionych przestępstw nie może zostać sprawiedliwie osądzony. Prestimion zastawił pułapkę sam na siebie, a teraz uświadomił sobie, że jest równie daleki od wydostania się z niej jak był przed wizytą.

Najwyższy czas wycofać się, przegrupować, poszukać rady przyjaciół.

— Jest człowiek, który zawsze stał przy mnie i wiernie mi służył — powiedział nagle Dantirya Sambail. — Nazywa się Mandralisca. Dobry, wierny, lojalny. Co się z nim dzieje, Prestimionie? Jeśli mam pozostać tu dłużej, chciałbym znów mieć go pod ręką. Przyślij go do mnie, dobrze? Wiesz, zawsze próbował mojego jedzenia, sprawdzał, czy nie ma w nim trucizny. Brakuje mi jego cudownej pogody ducha i dowcipu. Przyślij go do mnie, Prestimionie, proszę.

— Oczywiście. Przecież chodzi ci tylko o to, by mieć z kim śpiewać biesiadne pieśni przez całą noc, nie mylę się?

Niemal komiczne wydało się Prestimionowi przypisanie Mandralisce pogody ducha i dowcipu. W bitwie pod Granią Thegomar odegrał złowrogą rolę, po pojedynku z Abrigantem zszedł z pola bitwy ranny, uwięziony, pluł jadem za każdym oddechem. Siedział teraz w innej celi, znacznie mniej komfortowej, w odległym zakątku tuneli. I tam też miał pozostać.

W każdym razie rozmowa z więźniem nie prowadziła do niczego. Prestimion podszedł do drzwi. Od progu powiedział:

— Żegnam cię, kuzynie. Zobaczymy się jeszcze.

Dantirya Sambail patrzył na niego z otwartymi ustami.

— Co? Przyszedłeś tylko po to, by kpić ze mnie… kuzynie?

I znów rozległ się ten zduszony warkot krokkotasa. Na twarzy prokuratora Zimroelu pojawił się wyraz nieopanowanej furii, choć z maski niebezpiecznego szaleńca na świat ciągle patrzyły piękne, łagodne oczy. Prestimion chłodno, bez pośpiechu, przestąpił próg i zamknął drzwi w chwili, gdy Dantirya Sambail rzucił się na niego z uniesionymi rękami.

— Prestimionie! — wrzeszczał, waląc w zamknięte mu przed nosem drzwi z taką siłą, że odpowiadały mu echem. — Bądź przeklęty, Prestimionie!

9

Bardzo rzadko podróżnicy przybywali na Zamek północnozachodnią drogą, biegnącą zboczem Góry do Wysokiego Miasta Huine, a stamtąd tak zwaną Drogą Stiamota, szeroką, lecz źle utrzymaną, starą, nierówną, dochodzącą do Bramy Vaisha. Korzystano zazwyczaj z tej wznoszącej się łagodnie Płaskowyżem Bombifale do Morpin Wysokiego, a potem z dziesięciomilowego, tonącego w rosnących na poboczach kwiatach Wielkiego Traktu Calintane’a, kończącego się na Placu Dizimaule’a, przy bramie głównej.

Dziś jednak ktoś przybywał Drogą Stiamota. Jechała nią powoli grupa czterech pojazdów, z których pierwszy był zdecydowanie dziwaczny. Widok był tak dziwny, że młody kapitan straży, wypełniający przykry obowiązek rozprowadzenia warty przy Bramie Vaisha, aż westchnął ze zdumienia, gdy zobaczył je znacznie niżej, mające do pokonania jeszcze kilka zakrętów wijącego się szlaku. Przez chwilę stał nieruchomo, nie wierząc własnym oczom, wpatrzony w latacz — platformę staroświeckiego typu — tak szeroki, że wypełniał sobą Drogę Stiamota od pobocza do pobocza… i ta otaczająca go ze wszystkich stron ruchoma ściana pulsującego, zimnego, białego światła… I ładunek, zaledwie widoczny za tarczą oślepiającego blasku… te przerażające stwory…

Kapitan dowodzący posterunkiem przy Bramie Vaisha pochodził z Amblemoon, miasta leżącego u stóp Zamkowej Góry, miał dwadzieścia lat i nic w jego wojskowym wykształceniu nie przygotowało go na to, czemu za chwilę będzie musiał stawić czoło. Odwrócił się do młodziutkiego porucznika, chłopca z Pendiwane, miasta w Dolinie Glayge.

— Kto jest dziś oficerem dyżurnym? — spytał.

— Akbalik.

— Znajdź go. Prędko. Powiedz mu, że jego obecność jest konieczna.

Chłopiec odwrócił się i pobiegł, ale znalezienie kogoś w niemal nieskończonym labiryncie Zamku nie jest zadaniem łatwym, nawet oficera dyżurnego straży, który z natury rzeczy winien być łatwo dostępny. Minęło dobre pół godziny nim posłaniec wrócił, prowadząc ze sobą Akbalika. Tymczasem platforma zdążyła już podjechać i zaparkować na szerokim, żwirowym podjeździe pod bramą, pozostałe trzy jadące za nią ścigacze stanęły obok i kapitan gwardii z Amblemorn znalazł się nagle w niezwykłej sytuacji: oto stał z wyciągniętym mieczem naprzeciw wielkiego wojownika Gialaurysa, Wielkiego Admirała Królestwa. Kilku ponurych ludzi z jego otoczenia stało tuż za nim, przybierając pozycje świadczące o tym, że są gotowi do ataku.

Akbalik, bratanek księcia Serithorna, bardzo ceniony za opanowanie i zdrowy rozsądek, potrafił ocenić niebezpieczeństwo na pierwszy rzut oka. Niczym nie dał po sobie poznać, że widok ładunku go zaskoczył, a tylko zwrócił się do kapitana tonem rozkazu.

— Odłóż broń, Mibikihur. Nie znasz admirała Gialaurysa?

— Wszyscy znają admirała Gialaurysa, dowódco, ale tylko popatrz, co przywiózł! Nie ma pozwolenia na wprowadzenie dzikich zwierząt na Zamek. Nawet sam Gialaurys musi mieć pozwolenie na wjazd z czymś takim!

Chłodne, szare oczy Akbalika powoli obróciły się na platformę. Jeszcze nigdy nie widział tak wielkiego pojazdu. Nigdy nie widział też tak dziwnego ładunku.

Trudno było dokładnie przyjrzeć się stanowiącym go potworom, ponieważ w ryzach trzymała je sieć otaczającej platformę energii, kurtyna światła niczym wyrastające z ziemi błyskawice. Miał wrażenie, że ściany energii rozdzielają też same transportowane stworzenia, potworne, obrzydliwe potwory.

Gialaurys był wściekły. Zaciskał pięści, widać było, jak napina potężne mięśnie ramion, furia wykrzywiała mu twarz tak przeraźliwie, że jej wygląd mógł stopić nawet skałę.

— Gdzie jest Septach Melayn? — krzyknął na widok Akbalika. — Wysłałem mu wiadomość, miał czekać na mnie przy bramie! Dlaczego jesteś tu ty, a nie on?

— Przyszedłem na wezwanie warty, Gialaurysie — wyjaśnił Akbalik, jak zwykle niewzruszenie spokojny. — Poinformowano mnie, że zbliża się konwój transportujący dziwaczne i zapewne niebezpieczne stwory. Na taką okoliczność moi ludzie nie mieli odpowiednich instrukcji. Przybyłem, żeby sprawdzić, o co chodzi. Na Panią, Gialaurysie, skąd te bestie!?

— Domowe zwierzątka. Mają umilić czas Jego Wysokości. Zdobyłem je dla niego pod Kharax. Nic więcej nie musicie wiedzieć, przynajmniej na razie. Septach Melayn miał na mnie czekać. Mój ładunek trzeba właściwie przechować, a jego obowiązkiem było się o to zatroszczyć! Pytam cię jeszcze raz, Akbaliku, gdzie jest Septach?

— Ależ jestem — rozległ się łagodny, nawet nieco rozbawiony głos i mistrz miecza stanął przed bramą. — Twoja wiadomość wędrowała powoli, Gialaurysie, dotarła do mnie późno, poza tym popełniłem błąd i dotarłem tu przez Przedpiersie Spurifona, a więc musiałem nieco nadłożyć drogi. — Lekkim, kocim krokiem Melayn podszedł do Gialaurysa, przywitał go mocnym, przyjacielskim klepnięciem po ramieniu. I wreszcie spojrzał w kierunku platformy.

— A więc to one szaleją na wolności w Kharax — powiedział głosem pełnym zdumienia. — Gialaurysie?

— Owszem, biegają sobie na swobodzie po całym Kharax. Są ich setki, dosłownie setki. Przeklęta robota, przyjacielu, tropić je i zarzynać. Nasz Koronal jest mi coś winien za jej wykonanie. Ale, ale… masz dla nich miejsce, Septachu? Bezpieczne miejsce? To tylko próbki tego, z czym miałem do czynienia.

— W istocie, przygotowałem zamkowe stajnie. Pytanie tylko, czy twoja platforma zmieści się w bramie.

— W tej owszem, ale nie w Dizimaule’a. Właśnie dlatego podjechaliśmy z tej strony. — Gialaurys obrócił się do swych ludzi. — Hej, do roboty! Uruchamiamy latacze i wjeżdżamy na Zamek. No już. Na Zamek!


* * *

Godzinę zajęło przetransportowanie stworzeń na miejsce, wybrane przez Melayna i umieszczenie ich za solidnymi kratami, które niełatwo przyszłoby im sforsować. Miejscem tym było nieużywane skrzydło zamkowych stajni, wielkiej kamiennej konstrukcji pogrzebanej głęboko pod bardzo starą Wieżą Trąb, gdzie trzymano królewskie wierzchowce tysiąc lub nawet dwa tysiące lat temu, w czasach Lorda Spurifona lub może Lorda Scaula. Rzemieślnicy, pracujący pod kierunkiem Septacha Melayna, w błyskawicznym tempie przygotowali je na przyjęcie przemiłych okazów zdobytych przez Gialaurysa.

Gdy je wreszcie dostatecznie zabezpieczono Gialaurys i Septach Melayn zwolnili Akbalika i jego ludzi, pomagających im w pracy, sami zaś pozostali w stajniach. Patrząc w zdumieniu — i przerażeniu — na prychające bestie, miotające się w swych klatkach, Melayn powiedział:

— Chciałbym wiedzieć, jak poradzilibyśmy sobie na wojnie, gdyby Korsibarowi udało się wypuścić przeciw nam coś tak potwornego.

— Podziękuj Bogini, że tego nie zrobił. Może miał nawet tyle rozsądku, by zrozumieć, że kiedy raz znajdą się na wolności nie poprzestaną na nas, ale rozpełzną się po świecie, zagrażając wszystkim, zarówno przyjaciołom, jak i wrogom.

— Korsibar? Rozsądek?

— No tak, to zestawienie rzeczywiście budzi wątpliwości — przyznał Septach Melayn. — W takim razie co powstrzymało go przed ich użyciem? Ośmielę się przypuścić, że wojna skończyła się, nim zdołał je przygotować. — Znów przyjrzał się klatkom i zadrżał. — Fuj! Ale śmierdzą te twoje zwierzątka. Co za stado potworności.

— Powinieneś je widzieć wędrujące po całej równinie Kharax. Gdziekolwiek spojrzałeś, wzrok padał na bestię, warczącą na jeszcze groźniejszą bestię, zupełnie jak w najgorszych koszmarach. Mamy szczęście, że równina zamknięta jest z trzech stron wysokimi granitowymi wzgórzami, więc mogliśmy zagonić je w pułapkę i zabijać z dystansu.

— Mam nadzieję, że zginęły wszystkie?

— Wszystkie te, które wyrwały się na wolność. Nie zostawiliśmy przy życiu ani jednej, a kilka złapaliśmy na upominek dla Prestimiona. Ale w zagrodach są jeszcze setki. Ci, którzy ich pilnują nie wiedzą, z czym mają do czynienia, bo jak mogą wiedzieć, nie pamiętając ani wojny, ani Korsibara? Rozumieją tyle, że na Kharax, a powiem ci, że to okropne, jałowe miejsce, ani drzewa jak okiem sięgnąć, wybudowano wielkie zagrody, zamknięto w nich potwory, mieli ich pilnować, ale zdarzył się jakiś wypadek i niektórych nie upilnowali. Chcesz wiedzieć, jak się nazywają?

— Kto? Ci pilnujący?

— Nie, zwierzęta — wyjaśnił cierpliwie Gialaurys. — Bo one mają nazwy, wiesz? Prestimion pewnie będzie chciał je poznać. — Wyjął spod tuniki kawałek brudnego zwiniętego papieru, nad którym pochylił się marszcząc brwi; czytanie nie należało do jego specjalności. — No tak… więc ten tu… — wskazał długie, białe, kościste coś wyglądające jak wąż, zrobiony z zespolonych ze sobą, ostrych jak brzytwa sierpów, wijące się w najdalszej klatce, sycząc jadowicie — … to zytoon. A ten z różową, luźną skórą, mnóstwem nóg, czerwonymi ślepiami i obrzydliwym włochatym ogonem, uzbrojonym w czarne żądła, to malorn. Za nim mamy vourhaina… to ten zielony, krostowaty, przypominający niedźwiedzia, z mordą uzbrojoną w wielkie zakrzywione zębiska. Tu jest zeil, tam minmollitor, a tam kassai… nie, to jest kassai, ten z łapami kraba, a zeil to tamten… a z tyłu, widzisz weyhanta? Ma gębę tak wielką, że mógłby połknąć trzech Skandarów na raz. — Gialaurys splunął. — Och, Korsibarze, powinniśmy zabić cię raz jeszcze tylko za to, że przyszło ci do głowy walczyć z nami w ten sposób. A także znaleźć czarnoksiężników, którzy je stworzyli i ich także pozabijać.

Odwrócił się z grymasem obrzydzenia na twarzy. Zmienił temat.

— A teraz powiedz mi, Septachu Melaynie, co nowego i interesującego zdarzyło się na Zamku, kiedy ja uganiałem się za zeilami i vourhainsami.

Melayn uśmiechnął się szelmowsko.

— Cóż… powiedziałbym, że nowy Su-Suheris jest interesujący.

Gialaurys spojrzał na niego, zdezorientowany.

— Jaki znowu Su-Suheris?

— Maundigand-Klimd, mówiąc dokładniej. Tak się nazywa. Spotkaliśmy go na Nocnym Targowisku w Bombifale. A raczej on nas spotkał, przejrzał nasze przebrania, podszedł i przywitał się, wymieniając właściwe imiona, Prestimiona i moje. — I znów ten szelmowski uśmiech. — Rozbawi cię zapewne wiadomość, że jest nowym nadwornym magiem Prestimiona.

— Su-Suheris? Myślałem, że Heszmon Gorse będzie głównym czarnoksiężnikiem.

— Heszmon Gorse wkrótce wraca do Triggoin. Będzie rządził miejscowymi magikami jako adiutant ojca i w końcu, kiedyś go zastąpi. Nie, Gialaurysie, ten Su-Suheris dostał w nagrodę posadę na dworze. Wtedy, w Bombifale, spodobał się Koronalowi od razu. Dzień czy dwa później wezwano go na Zamek, Prestimion wydał odpowiednie polecenia, no i teraz są bliskimi przyjaciółmi. Nie chodzi tylko o to, że tę swoją sztukę opanował do mistrzostwa, choć w to akurat nie sposób wątpić. Prestimion jest nim urzeczony, kocha go jak sądzę tak, jak kiedyś kochał diuka Svora. Wydaje się, że potrzebuje przy swym boku kogoś o duszy mroczniejszej, niż moja czy twoja. No i znalazł kogoś takiego.

— Ale żeby Su-Suherisa…? — Gialaurys rozłożył ręce w bezradnym geście. — Żeby te dwie obleśne, wężowe głowy cały czas patrzyły na ciebie z góry… i te zimne oczy! I jeszcze zdradziecka natura tej rasy, to też trzeba wziąć pod uwagę, Septachu. Jak Prestimion mógł tak szybko zapomnieć o Sanibaku-Thastimoonie?

— Mogę ci od razu powiedzieć, że ten to zupełnie inna para trzewików. Od Sanibaka cuchnęło złem. Wydzielał zło przez skórę, jak trujący pot. Maundigand-Klimd jest spokojny i bardzo bezpośredni. Może wydaje się mieć ciemną duszę, może nawet wygląda groźnie, ale taka jest natura tych istot. Mimo wszystko ma się ochotę mu zaufać. Przekazał nawet Prestimionowi sekret przepowiadania przyszłości za pomocą zaklęć z tych swoich figur, wiesz?

— Doprawdy? Czy to możliwe?

— Owszem, w dodatku wydają się takie matematyczne, takie czyste, że zrobiły wrażenie nawet na Koronalu, mimo charakterystycznego dla niego sceptycyzmu, ledwie maskowanego pozorną tolerancją dla czarów. Muszę przyznać, że ja też…

— Su-Suheris wśród przybocznych władcy — warknął Gialaurys. — Bardzo mi się to nie podoba, Septachu Melaynie.

— Najpierw się z nim spotkaj, potem będziesz go oceniał. Inaczej wówczas zaśpiewasz. — Szermierz zmarszczył nagle brwi. Wyjął miecz z pochwy, jego czubkiem zaczął rysować na klepisku starych stajni wzór podobny do tych mistycznych, z jakich przepowiadali przyszłość czarnoksiężnicy jego rodzinnego miasta Tidias. — Chociaż — powiedział z namysłem — zdążył już udzielić Prestimionowi rady, która nieszczególnie mi się podoba. Wczoraj rozmawiali o problemie Dantiryi Sambaila i Maundigand-Klimd stwierdził, że prokuratorowi należy przywrócić pamięć wojny. — Gialaurys wytrzeszczył oczy. Patrzył na przyjaciela, zdumiony. — Koronal — mówił dalej Septach Melayn, bardzo spokojnie — Koronal wyraził zgodę. Powiedział, że najprawdopodobniej tak właśnie należy zrobić.

— O, na Panią! — ryknął Gialaurys, wyrzucając ręce do góry i czyniąc modlitewne gesty. — Opuszczam Zamek na kilka tygodni i natychmiast zaczyna się w nim szerzyć szaleństwo. Odtworzyć pamięć prokuratora? Prestimion zwariował. Ten czarnoksiężnik musiał mu odebrać zmysły!

— Naprawdę tak przypuszczasz? — spytał Koronal, który właśnie pojawił się w stajniach; jego głos odbił się echem od kamiennych sklepień. Skinął im głową, wchodząc do środka. — Podejdź, Gialaurysie, niech cię powitam uściskiem, znów na Zamku, a potem powiesz mi, czy naprawdę uważasz mnie za szalonego.

Gialaurys podszedł do niego. W połowie drogi zauważył stojącego za Prestimionem Su-Suherisa, wysoką, dostojną postać w zdobnej fioletowej szacie gęsto przeszywanej złotą nicią, paradnym stroju dworskiego czarnoksiężnika. Długa, rozwidlona szyja, zakończona dwiema bezwłosymi, wydłużonymi głowami wyrastała ponad ciężki, obszyty klejnotami kołnierz niczym rzeźbiona kolumna lodu. Gialaurys obdarzył go nieprzyjaznym spojrzeniem, przycisnął Prestimiona do serca i trzymał go w objęciach przez kilka długich chwil.

— I co — spytał Prestimion, uwalniając się i odstępując o krok. — I co teraz powiesz? Nadal sądzisz, że jestem szaleńcem czy też może, że masz przed sobą Prestimiona takiego, jakim zostawiłeś go na Zamku, nim wyjechałeś na Kharax?

— Mówisz o przywróceniu Dantiryi Sambailowi pamięci wojny, tak przynajmniej słyszałem. Dla mnie to szaleństwo. — I Gialaurys powtórnie spojrzał wrogo na maga.

— Brzmi jak szaleństwo? Być może, ale czy jest szaleństwem, nad tym trzeba się zastanowić. — Prestimion przerwał, pociągnął nosem, skrzywił się. — Co za potworny smród! Mam wrażenie, że tak pachną te twoje śliczne zwierzątka, nie mylę się? Będziesz musiał mi je pokazać, ale to za chwilę. — Odprężył się wyraźnie. Wskazał swego towarzysza. — Najpierw wypada się sobie przedstawić. To nasz nowy dworski czarnoksiężnik, Gialaurysie. Nazywa się Maundigand-Klimd. Upewniam cię, że już udowodnił swą przydatność. — Zwrócił się do Su-Suherisa. — A oto słynny Wielki Admirał imieniem Gialaurys z Piliplok. Ale jego z pewnością już znasz, Maundigandzie-Klimdzie.

Lewa głowa maga uśmiechnęła się, prawa skłoniła lekko.

— W istocie, znam, panie.

— O Dantiryi Sambailu porozmawiamy przy innej okazji, Gialaurysie — oznajmił Prestimion. — Powiem jednak od razu, że w gruncie rzeczy mamy do rozwiązania problem niemożności postawienia przed sądem oskarżonego, który nie pamięta swych zbrodni, a jakby tego było mało, o jego zbrodniach nie pamięta nikt oprócz nas! Któż więc może być oskarżycielem? Jak oskarżony może się bronić? Jaką ma odbyć karę, gdy zostanie uznany winnym? Nie ma przecież kary tam, gdzie nie ma świadomości winy!

— To wszystko nie jest dla nas tajemnicą, Prestimionie — powiedział zniecierpliwiony Gialaurys.

— Owszem, tylko nadal nie znaleźliśmy sposobu na rozwiązanie problemu. Maundigand-Klimd proponuje, byśmy zneutralizowali działanie zaklęcia zapomnienia, sądzili prokuratora w pełnej świadomości win, a potem znów kazali mu zapomnieć. Ale, jak powiedziałem, to rozmowa na inną okazję. A teraz pokaż mi te swoje urocze zwierzątka, Gialaurysie.

— Tak, oczywiście. — Ale Gialaurys ani drgnął, najwyraźniej coś właśnie przyszło mu do głowy. Po krótkiej chwili namysłu powiedział posępnie, powoli, w sposób, w jaki zwykł był dawać do zrozumienia, że jest bardzo niezadowolony: — Z tego, co powiedziałeś panie, wydaje się, że nasz nowy mag zna sekret wymazania pamięci, zaś sekret ten, na mocy naszej umowy, tak jak ja ją rozumiałem, miał pozostać sekretem dla wszystkich oprócz nas. Wszystkich bez wyjątku.

Teraz na Prestimiona przyszła kolej milczeć. Był bez wątpienia zmieszany, na twarz wypłynął mu lekki rumieniec, po wyrazie oczu widać było, że jest zażenowany.

— Maundigand-Klimd poznał nasz sekret samodzielnie, Gialaurysie, ja tylko potwierdziłem prawdę jego domysłów. Zgadzam się, że technicznie doszło do złamania przysięgi, lecz w rzeczywistości…

— Czy ma to oznaczać, że od dziś nie będzie nam wolno mieć żadnych sekretów przed tym człowiekiem? — spytał admirał z niepokojem.

Prestimion uniósł dłoń w uspokajającym geście.

— Spokojnie, Gialaurysie, spokojnie. Maundigand-Klimd jest wielkim magiem. Lepiej ode mnie wiesz, przyjacielu, jak trudno utrzymać sekret przed prawdziwym mistrzem. Właśnie dlatego uznałem za bezpieczniejsze przyjęcie go na służbę. Nie uważasz, że miałem rację? A teraz powtarzam raz jeszcze: porozmawiamy o tym przy innej okazji, dobrze, Gialaurysie? Chciałbym obejrzeć twe zdobycze z Kharax.


* * *

Gialaurys, zachowując się wręcz gburowato, poprowadził Koronala przed klatki, by pokazać mu przywiezione okazy. Wyciągnął tę samą obszarpaną kartkę, czytał z niej nazwy, wskazywał, który z nich to malorn, który minmollitor, a który zytoon. Prestimion prawie się nie odzywał, ale z jego zachowania łatwo było odczytać, że wstrząsnęła nim ich straszna brzydota, wydzielany przez nie obrzydliwy, gryzący odór i wyraźna atmosfera zagrożenia, którą stwarzały przez wielkie zęby, pazury, żądła.

— Zeil — powiedział w pewnym momencie, jakby do siebie. — Nieprzyjemny, bardzo nieprzyjemny. I vourhain, tak nazywa się ten straszny, pękaty? Czyj umysł był zdolny stworzyć coś takiego? Tak potwornego. Tak dziwnego.

— Na północy dzieje się wiele dziwnych rzeczy, panie. O jednej muszę ci powiedzieć: widziałem ludzi śmiejących się głośno na ulicach.

Prestimiona najwyraźniej rozbawiła uwaga przyjaciela.

— A więc musieli być szczęśliwi, nie uważasz? Czy szczęście to taka dziwna rzecz, Gialaurysie?

— Byli sami, panie. Śmiali się bardzo głośno. Spotkałem parę osób zachowujących się w ten sposób i mogę powiedzieć, że ich śmiech nie był radosny. I jeszcze… jeden człowiek tańczył. Też był sam, miotał się dziko na publicznym skwerze w Kharax.

— Słyszałem więcej takich historii — wtrącił się do rozmowy Septach Melayn. — Ludzie dziwnie się zachowują i to dosłownie wszędzie. Takiej epidemii szaleństwa nasz świat jeszcze nie znał.

— Całkiem możliwe, że masz rację, przyjacielu. — W głosie Prestimiona zabrzmiała troska, ale także coś w rodzaju obojętności, roztargnienia, jakby myślał o trzech, czterech sprawach naraz, nie poświęcając całej swej uwagi żadnej z nich. Odwrócił się i odszedł; idąc wśród klatek mruczał do siebie, wymieniając nazwy: „zytoon… malorn… minmollitor… zeil” jakby wygłaszał zaklęcie. Nie było wątpliwości, że przedziwne kształty i niekwestionowana drapieżność stworzeń, które magowie Korsibara powołali do życia, by służyły mu na wojnie jako broń, miały na niego dziwny wpływ. Przez swą niekwestionowaną, okrutną brzydotę, przez samo to, do jakiego stopnia były zbędne, przywracały do życia ducha samej, zapomnianej już wojny.

Po pewnym czasie odstąpił od klatek. Wzruszył ramionami w sposób świadczący dowodnie, że chce oczyścić umysł z tego, co właśnie zobaczył.

— I co powiesz, Prestimionie? — spytał Gialaurys. — Mamy je pozabijać teraz, kiedy zaspokoiłeś już swą ciekawość?

Mogło się wydawać, że Koronal nie dosłyszał pytania, ale po chwili powiedział głosem, który wydawał się dobiegać z bardzo daleka:

— Nie. Raczej nie. Sądzę, że warto je zachować dla przypomnienia, co mogłoby się stać, gdyby Korsibar żył odrobinę dłużej. — Znów przerwał, a potem dodał: — Wiesz, Gialaurysie, mam pomysł. One mogą nam się przydać do oceny męstwa naszych młodych rycerzy.

— Jak to, panie?

— Niech stają przeciw twym malornom i zytoonom w prostej walce, jeden na jednego. Zobaczymy, jak sobie z nimi poradzą, dowiemy się, którzy z nich są naprawdę pomysłowi i odważni. Co o tym myślisz? Podoba ci się ten pomysł?

Gialaurys daremnie szukał odpowiednich słów, bo pomysł wydał mu się groteskowy. Spojrzał na Septacha Melayna. Szermierz pokręcił głową dyskretnie, ledwie widocznie. Prestimion sprawiał jednak wrażenie rozbawionego. Obrzucił bestie ostatnim, pożegnalnym spojrzeniem, jakby oczami wyobraźni już widział paniątka z Góry, stawiające im czoło na arenie.

Nagle powrócił z jakiegoś dziwnego miejsca, w którym przebywał myślami. Jego głos zabrzmiał normalnie, rzeczowo.

— A teraz zajmijmy się tak zwaną epidemią szaleństwa, dobrze? Być może mamy tu do czynienia z czymś, co wymaga dokładniejszego zbadania. Wygląda na to, że z tą sprawą powinienem zapoznać się bezpośrednio. Septachu Melaynie, jak postępują przygotowania do procesji, którą mam odbyć po miastach Zamkowej Góry?

— Do uzgodnienia pozostały już tylko szczegóły, panie. Potrzeba na to nie więcej niż dwóch miesięcy.

— Dwa miesiące to bardzo długo. Za długo, skoro ludzie śmieją się do siebie i szaleńczo tańczą na ulicach Kharax. I jeszcze rzucają się z okien… ciekaw jestem, czy było więcej tego rodzaju przypadków. Powinienem zobaczyć to na własne oczy. Bez zwłoki. Jutro, w najgorszym razie pojutrze. Dopilnuj, żeby przygotowano nam nowe przebrania, dobrze, Septachu? Lepsze niż ostatnim razem. Peruka była śmieszna, a broda okropna. Zamierzam udać się do Stee, potem może do Minimool i dalej do Tidias… nie, nie Tidias, ktoś może cię tam rozpoznać, więc… Hoikmar? Tak, Hoikmar to dobry pomysł. Takie piękne, spokojne miejsce, i te kanały…

Potworne wycie, a potem ryk, rozdarły powietrze stajni. Prestimion obejrzał się.

— Podejrzewam, że weyhant zamierza zjeść zeila… czy dobrze zapamiętałem nazwy, Gialaurysie? — Znów potrząsnął głową, wyraz jego twarzy świadczył o głębokim obrzydzeniu. — Kassai… malorn… zytoon. Fuj, obrzydliwość. Niech ten, kto je wymyślił, nie zazna spoczynku nawet w grobie.

10

Podróż do Wolnego Miasta Stee drogą lądową, wokół zbocza Góry, trwałaby zbyt długo, by Prestimion i jego towarzysze mogli uznać ją za praktyczną, bowiem miasto było tak wielkie, że przebycie samych jego przedmieść tym sposobem zabierało całe trzy dni. Postanowili wiec udać się lądem tylko do Halanx o złotych murach, leżącego niedaleko Zamku, a tam wsiąść na prom o tępym nosie i grubych ścianach, szybko i bezpiecznie transportujący podróżnych rzeką Stee do miasta o tej samej nazwie. Tak też zrobili. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Ubrani byli w szorstkie lniane szaty, proste, o stłumionej barwie, z rodzaju używanego przez wędrownych handlarzy, a fryzjer Septacha Melayna zręcznie zmienił ich wygląd używając peruk, fałszywych wąsów i, w przypadku Prestimiona, małej bródki, przystrzyżonej krótko wzdłuż linii szczęki.

Podobnie jak jego poprzednik na stanowisku Wielkiego Admirała Majipooru Gialaurys nie przepadał za szlakami wodnymi. Poczuł się fatalnie już w chwili, gdy prom odbił od brzegu. Kilka chwil kołysania sprawiło, że odwrócił się szerokimi plecami do bulaja i zaczął recytować pod nosem modlitwy, jedną po drugiej, pocierając kciukami dwa małe amulety, które trzymał w zaciśniętych pięściach.

Septach Melayn nie okazał mu litości.

— Tak, mój drogi, dobrze robisz, módl się ile tylko możesz, bo przecież wszyscy wiedzą, że te promy wciąż toną, a z nimi setki ludzi. Co tydzień.

W oczach Gialaurysa błysnął gniew.

— Oszczędź mi swego dowcipu przynajmniej raz, dobrze?

— To rzeczywiście bystra rzeka — odezwał się Prestimion, pragnąc przerwać ich kłótnię. — Na świecie niewiele jest chyba bystrzejszych.

Nie czuł obaw, żywionych przez Gialaurysa, choć szybkość, z jaką prom spływał ze szczytu Góry była naprawdę zaskakująca. Chwilami wydawało się, że lecą z Góry pionowo w dół. Po pewnym czasie ich droga wyrównała się jednak, a szybkość promu przestała niepokoić.

Zatrzymywał się w przystaniach pasażerskich Miasta Wewnętrznego Banglecode i Miasta Strażniczego Rennosk, wysadził część pasażerów, przyjął nowych i popłynął łagodnym łukiem na zachód, o kolejny poziom w dół. Kiedy późnym wieczorem znalazł się wśród Wolnych Miast i zbliżał do Stee, rzeka była już tak spokojna, że aż nieruchoma. Na horyzoncie widzieli stojące na jej obu brzegach wieże. Wraz z zapadającym zmierzchem różowoszary marmur murów na prawym brzegu przybrał odcień brązu od barwy zachodzącego słońca. Równie wyniosłe budynki na lewym brzegu już pogrążone były w cieniu.

Septach Melayn przyjrzał się lśniącej mapie z niebieskich i białych płytek, wpuszczonych w zaokrągloną ścianę promu.

— Widzę tu, że w Stee jest jedenaście przystani. Którą wybieramy, Prestimionie?

— A czy ma to jakieś znaczenie? Dla nas wszystkie są równe.

— W takim razie Vildivar — zdecydował Melayn. — To po tej stronie centrum, lepiej dla nas. Czwarty przystanek.

Prom, tym razem już niespiesznie, płynął od przystani do przystani, wysadzając grupy pasażerów; wkrótce lśniący znak na nabrzeżu powiedział im, że dotarli na miejsce. „I nie za wcześnie” — mruknął pod nosem Gialaurys. Twarz miał o trzy odcienie bledszą niż zazwyczaj, więc brązowa szczecina jego długich, gęstych baczków ostro odcinała się od policzków, nadając jego twarzy gniewny wyraz.

— No, panowie, ruszać się! — krzyknął wesoło Septach Melayn. — Wielkie Stee czeka na nas!

Każdy mieszkaniec Majipooru marzył o tym, by odwiedzić Stee choćby raz. Ojciec zabrał tu Prestimiona, gdy był on małym chłopcem, podobnie jak do wielu innych sławnych miejsc i jego syn, oszołomiony widokiem ciągnących się milami wspaniałych wież, przysiągł sobie, że powróci tu na dłużej, gdy tylko dorośnie. Ale ojciec zmarł nagle, obowiązki księcia Muldemar spadły na barki Prestimiona w bardzo młodym wieku, a potem zaczął awansować wśród młodych rycerzy Góry i tak rozpoczęła się jego kariera. Brakowało mu czasu na podróże dla przyjemności i teraz, patrząc na wielkie Stee oczami dorosłego mężczyzny, ze zdumieniem stwierdził, że wydaje mu się ono równie wspaniałe jak wtedy, kiedy był dzieckiem.

Przystań Vildivar nie leżała jednak tak blisko centrum, jak to się wydawało Septachowi Melaynowi. Tę część miasta zajęły dzielnice przemysłowe. Z fabryk wysypywali się kończący właśnie pracę robotnicy, śpieszący do swych domów w dzielnicy mieszkalnej po drugiej stronie rzeki. Czekały już na nich małe, kursujące regularnie promy i pasażerskie łodzie, zastępujące mosty, których nie sposób było przerzucić przez ogromną Stee. Dzielnica, w której się znaleźli, już wkrótce miała się wyludnić.

— Wynajmiemy łódź i popłyniemy nią do następnej przystani — postanowił Prestimion. Zawrócili i zeszli z powrotem nad wodę.

Bez problemu znaleźli odpowiednią łódkę czekającą w tej części nabrzeża, gdzie wolno było cumować prywatnym właścicielom. Była mała, sprawiała wrażenie pewnej i mocnej. Należała do rodzaju zwanego trappagasis, zrobiona była z klepek uszczelnionych tłuszczem i łączonych nie gwoździami, lecz grubymi, mocnymi linami z włókna guellum. Dziób i rufę ozdabiały galiony, zniekształcone i wypłowiałe, zapewne przedstawiające niegdyś łby smoków morskich. Jej kapitan — i najprawdopodobniej budowniczy — zaspany stary Skandar, siedział nieruchomy, zgarbiony na rufie, zapatrzony w ciemniejące niebo, ze wszystkimi czterema ramionami splecionymi na wypukłej piersi, jakby zamierzał uciąć sobie drzemkę.

Gialaurys, mówiący dobrze dialektem Skandarów, zaczął targi o wynajęcie jego łodzi. Wrócił po chwili krótkiej rozmowy, która nie poszła chyba po myśli gości, z bardzo dziwną miną.

— O co chodzi, Gialaurysie? — spytał Prestimion. — Czyżby nie chciał z nami popłynąć?

— Panie, powiedział mi, że nierozsądnie jest płynąć z prądem o tej porze dnia, ponieważ właśnie teraz Koronal Lord Prestimion zazwyczaj wraca do swego pałacu wielkim jachtem. Płynie w górę rzeki.

— Koronal Lord Prestimion? Tak powiedziałeś?

— Tak powiedziałem. Nowo koronowany władca świata, nikt inny, Koronal Lord Prestimion. Skandar powiedział mi, że ostatnio przeniósł się on do Stee i każdego dnia wraca z pałacu swego przyjaciela, hrabiego Fisiolo, do swej rezydencji. W niektóre wieczory jest w świetnym humorze, więc dla zabawy rzuca mieszkami pełnymi dziesięciokoronówek w kapitanów łodzi przepływających obok, a czasami w gorszym i wtedy każe kapitanowi taranować te, które mu się nie spodobały i je zatapiać. Nikt mu nie przeszkadza, bo w końcu jest przecież Koronalem. Nasz Skandar woli poczekać, aż jego jacht przepłynie i dopiero wówczas zabierze pasażerów. Twierdzi, że tak jest bezpieczniej.

— Ach! Koronal Lord Prestimion ma więc pałac w Stee? — powiedział Prestimion, zaniepokojony nie na żarty. Była to bardzo dziwna nowina. — No proszę, nie miałem o tym pojęcia! I o zachodzie słońca zabawia się zatapiając przypadkowe łodzie na Stee? Powinniśmy chyba dowiedzieć się o tym czegoś więcej.

— To prawda, powinniśmy — przytaknął poważnie Septach Melayn.

Tym razem zeszli na brzeg wszyscy trzej. Gialaurys ponownie zagadnął Skandara wyjaśniając mu, że chcą skorzystać z jego usług, a kiedy wyrzucił on dwa górne ramiona w niebo gestem odmowy, Septach Melayn wyciągnął aksamitny mieszek i uchylił go, ujawniając pobłyskujące srebrem pięciokoronówki. Stary wytrzeszczył na nie oczy.

— Jaka jest twoja zwyczajowa stawka za transport w górę rzeki, do najbliższej przystani, przyjacielu?

— Trzy korony i pięćdziesiąt wag, ale…

Septach Melayn wytrząsnął na dłoń dwie lśniące monety.

— Oto dziesięć koron — oznajmił. — Potrójna stawka, nie mylę się? Nie kusi cię?

— A jeśli Koronalowi Lordowi Prestimionowi spodoba się zatopić mi łódź? — spytał Skandar grobowym głosem. — Ostatniego dnia drugiego zrobił to Friedragowi, prawdę mówię, a trzy tygodnie temu pod wodę poszedł Rhezmegas. Jeśli to samo spotka mnie, jak zarobię na życie? Młodość już poza mną, dobry panie, nie nadaję się na szkutnika. Dziesięć koron to bardzo mało, jeśli nie ma się źródła utrzymania.

Prestimion uczynił szybki znak, nieznaczny, niemal niewidoczny ruch palców. Septach Melayn znów zadzwonił mieszkiem i na jego dłoń wypadła ciężka srebrna moneta imponującej wielkości, przy której pięciokoronówki wyglądały jak błahe zabawki.

— Wiesz, co to jest, przyjacielu? — spytał.

Skandar wytrzeszczył oczy.

— Dziesięć rojali, prawda? — spytał drżącym głosem.

— Owszem, dziesięć rojali. Czyli, inaczej mówiąc, sto koron. To teraz popatrz: mam tu drugą, a także trzecią. Nie będziesz musiał budować następnej trappagasis, prawda? Za trzydzieści rojali kupisz ją sobie bez problemu. To twoje ubezpieczenie na wypadek, gdyby Lord Koronal miał dziś ochotę coś sobie zatopić. I co, przyjacielu? Co ty na to?

— Czy mogę zobaczyć jedną z tych monet, mój panie? — spytał stary ochrypłym głosem.

— Nie jestem twoim panem, przyjacielu, tylko zwykłym zamożnym kupcem z Gimkandale, który zapragnął obejrzeć cuda Stee wraz z przyjaciółmi. Podejrzewasz, że moje pieniądze są fałszywe?

— O nie, panie, skąd! — Szybko, wręcz błyskawicznie, Skandar wykonał serię przepraszających gestów. Wszystkie cztery ramiona dotknęły czoła. — Ale… ja nigdy nie widziałem dziesięciorojalki, ani razu, przez całe życie! Nie to, że nie miałem, po prostu nie widziałem! Mogę popatrzeć? A potem zabiorę was gdzie chcecie.

Septach Melayn podał mu wielką monetę. Stary marynarz obejrzał ją uważnie, zdumiony i zachwycony, przesuwając włochatymi paluchami po twarzach na awersie i rewersie: Koronala Lord Confalume i zmarłego Pontifexa Prankipina. Kiedy ją oddawał, ręce mu drżały.

— Dziesięć rojali — powtórzył. — Cóż to za widok dla moich starych oczu, nie znajduję właściwych słów. Zapraszam, panowie. Zapraszam z całego serca.

Wsiedli. Skandar odepchnął łódź od nabrzeża. Najwyraźniej nadal był w szoku w obliczu takiej fortuny, od czasu do czasu potrząsał głową, wpatrywał się w palce, gładzące przed chwilą coś tak cennego.

Trappagasis wpłynęła w nurt rzeki. Prestimion, który jak większość panów z Góry niewiele miał okazji, by posługiwać się gotówką, pochylił się do Septacha Melayna.

— Powiedz mi, co można za to kupić? — spytał cicho.

— Za dziesiątkę? Powiedziałbym, że dobrego wierzchowca czystej krwi. Paromiesięczne mieszkanie w przyzwoitym hotelu, albo tyle dobrego wina z Muldemar, że wystarczyłoby go na rok. Nasz przewoźnik zarabia tyle w ciągu może pół roku, zapewne więcej, jego łódź jest mniej więcej tyle warta.

— Ach!

Prestimion w milczeniu rozważał przepaść, dzielącą jego życie od życia tego Skandara. Wiedział, że istnieją monety o nominałach większych niż dziesięć rojali, pięćdziesiątki, a nawet setki. Zaledwie wczoraj zaaprobował przecież projekty nowych serii z wizerunkiem swoim i Pontifexa Confalume’a.

A przecież dziesięć rojali w jednej monecie, jakich Septach Melayn miał zapewne wiele w mieszku, dla przeciętnego mieszkańca tego świata było niewyobrażalnym bogactwem. Zwykli ludzie posługiwali się drobną monetą, bitą w brązie lub lśniącymi jednokoronówkami, zawierającymi minimalną ilość srebra w stopie z miedzią. Rojal mógł, przynajmniej dla nich, pochodzić wręcz z innego świata, tyle miał wpływu na zwykłe, codzienne życie.

Było to doświadczenie trzeźwiące i pouczające zarazem, zwłaszcza w świetle doskonale zapamiętanych momentów, gdy ludzie pokroju Dantiryi Sambaila czy Korsibara bez namysłu stawiali pięćdziesiąt czy nawet sto rojali na zawodników w zamkowych igrzyskach. Muszę wiele się jeszcze nauczyć, powiedział sobie Prestimion, nauczyć wiele o świecie, który uczynił mnie swym władcą.


* * *

Trzeszcząca, stara trappagasis powoli spływała w dół rzeki. Jej siedzący na rufie właściciel od czas do czasu napierał na ster, utrzymując ją w nurcie. W tym miejscu rzeka była wręcz nieprawdopodobnie szeroka i tak leniwa, że niemal stojąca. Prestimion wiedział jednak, że jej charakter zmienia się wraz z opuszczeniem miasta, gdzie z wielką siłą uderzała w rząd niewysokich, lecz ostrych skalistych wzgórz, znanych pod nazwą Ręki Lorda Spadagasa, rozpadała na mnóstwo wąskich, bystrych, nic nie znaczących strumieni, ginących gdzieś u podnóża Góry.

— Dokąd się udajecie, wielcy panowie? — zawołał Skandar. — Najbliższa jest przystań Havilbove’a, potem Kanadby, a za nią Guadeloome’a.

— Dowieź nas tam, gdzie coś się dzieje, gdziekolwiek to jest — odpowiedział Prestimion i zwrócił się do Septacha Melayna: — Jak myślisz, o czym on mówił? Chodzi mi o tę historię z Lordem Prestimionem, pływającym jachtem i zatapiającym łodzie? Przecież tutejsi mieszkańcy muszą wiedzieć, że Lord Prestimion nie miał jeszcze czasu na złożenie oficjalnej wizyty w mieście i nie ma najmniejszej szansy na to, by w nim zamieszkać i sprawiać im kłopoty.

— Sądzisz, panie, że interesują ich realia życia Koronala? — spytał Gialaurys. — Przecież dla nich jest on mitem, postacią z legendy i równie dobrze może być w sześciu miejscach naraz.

Prestimion roześmiał się.

— Mimo wszystko… wymyślić, że Koronal, nawet gdyby tu rzeczywiście był, dla zabawy zatapia łodzie na rzece…

— Uwierz mi panie, kiedy powiem, że lepiej znam sposób myślenia zwykłych ludzi niż ty masz szansę go poznać. Tacy ludzie uwierzą w cokolwiek i we wszystko, co dotyczy władcy. Nie masz pojęcia, jak dalece jesteś im obcy mieszkając wysoko nad nimi, na samym szczycie Góry. I nie potrafisz sobie wyobrazić, jak fantastyczne wymyślają historie, jakie nieprawdopodobne opowieści.

— Nie mówimy o opowieści, Gialaurysie — powiedział Septach Melayn nie kryjąc zniecierpliwienia — tylko o przywidzeniu. Nie widzisz, że ten stary oszalał jak ci wszyscy, których widziałeś w Kharax, tańczących i śmiejących się głośno? Taki był poważny wyjawiając nam, że Koronal zabawia się zatapianiem łódek! Czy nie jest to kolejny przypadek szaleństwa, rozprzestrzeniającego się po świecie jak zaraza?

— Słusznie. Sądzę, że masz rację. Szaleństwo. Złudzenie. Ten Skandar nie wydaje się głupi, więc musi być szalony, bez dwóch zdań.

— Mimo wszystko dziwne to przywidzenie — zauważył Prestimion. — Na swój sposób komiczne, oczywiście, lecz ja miałem raczej nadzieję, że moi poddani kochają mnie wystarczająco mocno, by nie sądzić, że byłbym zdolny…

W tym momencie ich przewoźnik krzyknął głośno.

— Patrzcie, wielcy panowie! Patrzcie! — Stary Skandar wyciągnął przed siebie wszystkie cztery ramiona, wskazując kierunek. — Tam. Blisko, pod prąd.

Na rzece wrzało. Promy i łodzie wszystkich rodzajów i rozmiarów ożywiały się, nabierały prędkości, uciekały do brzegów, który był im bliższy, każdym możliwym kursem, byle szybciej. A nieco dalej widać było płynący majestatycznie, prawdziwie książęcy w swych rozmiarach i luksusie jacht, zbliżający się ku nim środkiem szlaku wodnego, cały błyszczący od świateł.

— Koronal Lord Prestimion płynie zatopić mi łódź — powiedział stary zdławionym głosem.

Sytuacja, która jeszcze przed chwilą wydawała się zabawna, zaczęła wielkim głosem domagać się wyjaśnienia.

— Zbliż się do jachtu — polecił Prestimion.

— Panie… nie… błagam…

— Tak, zbliż się — warknął Gialaurys, dodając kilka skandarskich przekleństw.

Przerażony przewoźnik nadal się wahał, błagając swych pasażerów o litość. Septach Melayn uśmiechnął się bezwstydnie, podniósł dłoń; zabłysły w niej wielkie, okrągłe dziesięciorojale.

— To dla ciebie, przyjacielu, na wypadek kłopotów. Jesteś w pełni zabezpieczony. Trzydzieści rojali, widzisz? Trzydzieści!

Biedny Skandar wyglądał doprawdy żałośnie, zrezygnował jednak z oporu, ujął ster w dwie dłonie i utrzymał trappagasis na kursie.

Pozostali na rzece sami, widoczni jak na dłoni, jedna jedyna jednostka na kanale kursowym… za wyjątkiem luksusowego jachtu domniemanego Lorda Prestimiona. Zbliżali się do niego z każdą chwilą, ogromnego, onieśmielającego, władającego rzeką, a przynajmniej tą jej częścią.

Byli już bardzo blisko. Niebezpiecznie blisko; Prestimion dopiero teraz w pełni uświadomił sobie niebezpieczeństwo. Jacht mógł z największą łatwością zmiażdżyć łódź, skruszyć ją i popłynąć dalej, a na pokładzie nie poczuto by najlżejszego drgnięcia. Nigdy nie był ekspertem w tej dziedzinie, ale nie miał wątpliwości, że rosnącą im w oczach jednostkę wybudowano na prawdziwie królewską skalę, że Oljebbin czy Serithorn uznaliby ją za w pełni odpowiednią dla siebie. Kadłub zrobiony był z jakiegoś czarnego lśniącego drewna, błyszczącego niczym polerowana stal, nadbudówki jeżyły się gęsto od bomów, wysięgników, drzewców, fałów, obwieszonych flagami sygnałowymi masztów i wiszących dosłownie wszędzie kolorowych lamp. Na dziobie wznosił się zębaty łeb o wytrzeszczonych ślepiach, łeb jakiejś legendarnej bestii z głębin, precyzyjnie rzeźbiony i pomalowany na żywe barwy: szkarłatną, żółtą, fioletową i zieloną. Jacht wywierał przez to potężne wrażenie: oszałamiał, budził podziw, a także strach.

Płynął zaś pod flagą, której widok najbardziej zdumiał Prestimiona, była to bowiem flaga floty Koronala, zielony rozbłysk gwiazd na złotym tle.

— Widzicie? — krzyknął wstrząśnięty, szarpiąc Gialaurysa za rękaw. — Ta flaga… oficjalna flaga…

— A oto, jak mi się zdaje, i sam Koronal. — Septach Melayn zachowywał kamienny spokój. — Co prawda słyszałem, że Lord Prestimion jest przystojnym mężczyzną, ale były to zapewne zwykłe plotki.

Prestimion stał nieruchomo, sparaliżowany ze zdumienia, przyglądając się człowiekowi, mającemu być nim. Stał on dumnie na pokładzie dziobowym swego wspaniałego statku, ubrany w szaty w królewskich barwach, iście po królewsku kontemplując nadchodzącą noc.

Rzeczywiście, w niczym nie przypominał władcy, którym miał być. Jak wielu mężczyzn przewyższał Prestimiona wzrostem, ramiona miał jednak węższe, a pierś wątlejszą. Jego złotobrązowe włosy bardzo różniły się od matowoblond włosów Koronala, poza tym były nie proste, lecz zwijały się w miękkie fale. Twarz, mięsista, nalana, nie sprawiała przyjemnego wrażenia przez przesadnie gęste brwi i orli nos. Jej właściciel przyjął pozę wręcz królewską, z dumnie odrzuconą głową i ręką sztywno zasadzoną za rozcięcie kasaka. Za nim stał wysoki, szczupły mężczyzna w bufiastym kaftanie i ognistoczerwonych bryczesach, grający zapewne rolę Septacha Melayna, obok niego zaś, przy drugim boku władcy, tęgi mężczyzna z kwadratową szczęką w bryczesach w stylu Piliplok, bez wątpienia mający być Gialaurysem. Ich obecność czyniła tę przedziwną maskaradę tym bardziej niepokojącą, czyniła wydarzenie bardziej oszukańczym; Prestimion zapomniał już, że poprzednio tylko go niepokoiło, teraz czuł coś bardzo podobnego do gniewu. Przeżył już jedną uzurpację, nie czuł w sercu gotowości na walkę z kolejną, jeśli to, na co teraz patrzył można określić tym słowem.

Skandar szczękał zębami ze strachu.

— Wielcy panowie, umrzemy. Umrzemy… umrzemy… błagam was… pozwólcie mi zawrócić łódź…

Ale w tej chwili zmiana kursu nie miała już sensu. Jednostki znajdowały się tak blisko siebie, że jacht mógł bez problemu staranować łódkę, gdyby Koronalowi Lordowi Prestimionowi przyszła na to ochota. Ale wydawało się, że jest dziś w pogodnym humorze i kiedy łódka mijała się z jachtem po jego sterburcie, Lord Prestimion opuścił wzrok, spojrzał na znajdującego się o tyle niżej od niego Lorda Prestimiona i skrzyżował z nim spojrzenie. Dwaj Lordowie patrzyli sobie w oczy przez długą chwilę w napiętym milczeniu, po czym ten wywyższony i wspaniały uśmiechnął się do tego płynącego skromną łódką jak król, obdarzający łaskami prostaczka, dworsko skinął mu głową, wyciągnął ukrytą pod kasakiem dłoń, w której trzymał mały woreczek z zielonego aksamitu i cisnął go mniej więcej w kierunku łódki.

Prestimion trwał w takim osłupieniu, że nawet nie próbował po niego sięgnąć, ale Septach Melayn, obdarzony błyskawicznym refleksem, pochylił się i chwycił go nim przeleciał im nad głowami i wpadł do wody. Tymczasem wielki jacht minął ich i majestatycznie popłynął dalej, pozostawiając po sobie kilwater, na którym mała łódka kołysała się szaleńczo.

Przez chwilę na jej pokładzie trwała zdumiona cisza. Przerwał ją monotonny głos Skandara, odmawiającego jedną po drugiej modlitwy dziękczynne za ocalenie od niechybnej śmierci i, zaraz potem, okrzyk Prestimiona.

— Bythois i Sigei! — krzyknął, równie wstrząśnięty co rozwścieczony. — Rzucił pieniądze! Rzucił mieszek z pieniędzmi! Mnie! Za kogo mnie uważa?

— Najwyraźniej nie wie, z kim miał przyjemność — powiedział Septach Melayn uspokajająco. — A jeśli chodzi o to, za kogo uważa siebie…

— Niech Remmer odbierze mu duszę!

— Ach, panie, nie powinieneś przywoływać imion demonów — zauważył przestraszony nie na żarty Gialaurys. — Nawet żartem.

Prestimion skinął głową, pobłażając jego słabostce.

— Tak, Gialaurysie, oczywiście. — Dla niego te straszne słowa były tylko słowami, dźwiękami bez znaczenia, rodzajem przekleństwa. Ale nie dla przyjaciela.

Uspokajał się, choć powoli. Zbyt ozdobna to była maskarada, by uznać ją za naprawdę groźną, ale z drugiej strony trzeba było jednak koniecznie sprawdzić, o co tu właściwie chodzi.

Przeniósł wzrok na Septacha Melayna.

— Czy przynajmniej te pieniądze są prawdziwe? — spytał.

Melayn wyciągnął ku niemu rękę pełną monet.

— Wydają mi się wystarczająco prawdziwe. To dziesięciokoronówki, będzie ich za dwa, trzy rojale. Chcesz zobaczyć?

— Daj je naszemu przewoźnikowi. I powiedz mu, żeby podpłynął do prawego brzegu. Simbilon Khayf mieszka na nim, prawda? Niech dobije do przystani najbliższej domowi Khayfa.

— Simbilon Khayf? Zamierzasz go odwiedzić?

— To najważniejsza postać w handlowych kręgach Stee, a przynajmniej tak mi mówiono. Każdy, kto dysponuje pieniędzmi w ilości pozwalającej na ciskanie mieszkami dziesięciokoronówek w przepływające obok łodzie, musi być mu dobrze znany. Od niego dowiemy się z pewnością, kim jest nasz dumny żeglarz.

— Ale… Prestimionie, Koronal nie może tak bez jednego słowa uprzedzenia narzucać się nieznajomym! Nawet nieznajomym tak bogatym jak Khayf. Każda oficjalna wizyta wymaga przecież przygotowań. Sam wiesz, że nie możesz tak sobie wpaść do niego na pogawędkę. „Cześć, Simbilonie, wpadłem do miasta, więc korzystając z okazji chciałbym zadać ci kilka pytań… ”.

— Och, nie. Nie powiemy mu, kim jesteśmy. Całkiem możliwe, że mamy do czynienia ze spiskiem, do którego i on należy. Fałszywy Prestimion może równie dobrze być jego kuzynem, więc jeśli pojawimy się w jego domu jako my, zawsze istnieje szansa, że już z niego nie wyjdziemy. Nie, Septachu Melaynie, mamy odpowiednie, wspaniałe przebrania, więc będziemy tylko skromnymi kupcami, potrzebującymi pożyczki. Przy okazji opowiemy, co nam się wydarzyło i zobaczymy, jak zareaguje.


* * *

— Ojciec będzie wkrótce do panów dyspozycji — powiedziała urocza, ciemnowłosa dziewczyna, która powitała ich u wejścia do salonu domu Simbilona Khayfa. — Tymczasem może zechcą panowie napić się wina? Bardzo cenimy wino z Muldemar. Ojciec twierdzi, że pochodzi z piwnic należących do samego Lorda Prestimiona.

Dziewczyna miała na imię Varaile. Prestimion przyglądał się jej ukradkiem ze swego miejsca spod ściany imponująco wspaniałego pokoju, myśląc o tym, jak nieprawdopodobne wydaje się, że tę piękną istotę spłodził człowiek tak toporny i szpetny jak Simbilon Khayf, którego brzydota dorównywała brzydocie Hjortów.

Bo Varaile była prawdziwą pięknością. Nie w ten tajemniczy, kruchy sposób, cechujący urodę Thismet, która była niska, bardzo drobna, delikatna, wąska w talii, z której rozkwitały piękne biodra. Rysy miała idealnie wymodelowane, a oczy czarne, błyszczące w gniewie i w radości z twarzy bladej jak Wielki Księżyc. Jej skóra była zaskakująco biała.

Nie. Ta dziewczyna wzrostem dorównywała Prestimionowi, nie sprawiała też wrażenia kruchej, co Thismet czyniło tak niezwykle atrakcyjną. Thismet wydawała się promieniować własnym blaskiem, do czego córka Khayfa nie była zdolna. Nie poruszała się też w ten majestatyczny, chłodny, królewski sposób, jakże charakterystyczny dla wysokiego urodzenia.

Takie porównania trudno jednak uznać za sprawiedliwe, z czego Prestimion doskonale zdawał sobie sprawę. W końcu Thismet była córką Koronala, wychowała się w pełnym pułapek, niebezpiecznym świecie władzy. Życie na dworze dało jej godność, zdolną wyłącznie podkreślić, a nie zaćmić wrodzoną urodę. Ta Varaile, czemu nikt nie byłby w stanie zaprzeczyć, była po prostu piękna, lecz na swój własny sposób, szczupła, elegancka, bardzo zgrabna. Wydawała się też spokojna, zrównoważona; kobieta, a właściwie jeszcze dziewczyna, pełna niezwykłego wdzięku i pewności siebie.

Prestimiona zaskoczyło, że tak bardzo się nią interesuje. Przecież nadal opłakiwał utraconą miłość. Los dał mu zaledwie kilka niesłychanie intensywnych tygodni z Thismet przed bitwą, mającą zadecydować o losach wojny domowej. Z kobietą będącą jego śmiertelnym wrogiem do chwili, gdy porzuciła swego nieodpowiedzialnego brata i w poszukiwaniu Prestimiona przebyła długą drogę; kobietą, którą śmierć mu odebrała, gdy ich wspólne życie dopiero miało się rozpocząć. Z taką stratą trudno się pogodzić i nieprędko się o niej zapomina. Prestimion myślał nawet czasami, że nie sposób o niej zapomnieć. Od jej śmierci nie spojrzał nawet na inną kobietę, a pomysł, by związać się z kimś, nawet w najbardziej powierzchowny sposób, nie postał mu w głowie.

A jednak przyjmował teraz z rąk Varaile kielich doskonałego wina z jego rodzinnych winnic, choć o tym nie mogła wiedzieć, podnosił na nią wzrok, patrzył jej w oczy, ich spojrzenia spotkały się i cóż wówczas nastąpiło? Czyż nie poczuł drżenia, w którym było i zastanowienie, i chyba także odrobina pożądania…?

— Zamierzacie zostać w Stee dłużej? — spytała. Miała głęboki głos jak na kobietę, bogaty, dźwięczny i muzykalny.

— Dzień, może dwa dni, nie dłużej. Mamy interesy w Hoikmar, pilne, a także w Minimool, choć możemy odwrócić kolejność. Potem wrócimy do domów, do Gimkandale.

— Ach, więc wszyscy jesteście z Gimkandale?

— Ja, tak. I ten tu Smirok Morlin. Rodzina naszego partnera Gheveldina — Prestimion spojrzał na Gialaurysa — pochodzi z Piliplok.

Nie sposób było nie rozpoznać śpiewnego akcentu, zdradzającego jego pochodzenie ze wschodniego wybrzeża Zimroelu; lepiej nie mijać się z prawdą tam, gdzie nie jest to absolutnie konieczne.

— Piliplok! — krzyknęła dziewczyna, a w jej oczach pojawił się wyraz tęsknoty. — Tyle o nim słyszałam, o ulicach, biegnących idealnie prosto. Piliplok i oczywiście Ni-moya, i Pidruid, i Narabal… dla mnie nazwy tych miast są jak z legendy. Czy kiedykolwiek je zobaczę? Zimroel jest tak strasznie daleko.

— Tak, nasz świat jest wielki, pani — powiedział Septach Melayn tonem wykładu, obdarzając ją poważnym spojrzeniem kogoś wygłaszającego głęboką prawdę — ale podróże to wspaniała rzecz. Ja osobiście byłem nawet w Alaisor na zachodzie, w Bandar Delem na północy, a pewnego dnia, jestem pewien, pożegluję i na Zimroel. — Obrzucił dziewczynę dwuznacznym spojrzeniem, uśmiechnął się krótkim, nieprzyjemnym uśmiechem. Czy byłaś kiedyś w Gimkandale, pani? Sprawiłoby mi niezwykłą wręcz przyjemność, gdybym mógł pokazać ci moje miasto, jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się je odwiedzić.

Nim zdołał się powstrzymać, Prestimion obrzucił przyjaciela zaskoczonym spojrzeniem. Czy Septach Melayn zdaje sobie sprawę z tego, co właśnie powiedział? Czyżby poważnie oferował swe usługi przewodnika po Gimkandale? I jeszcze uśmiecha się tak nieprzyzwoicie bezpośrednio? Przecież to bardzo ryzykowna taktyka. Przybyli do tego domu w interesach, nie w konkury. A poza tym, od kiedy to Septach ma raptem ochotę na flirt, nawet z tak piękną kobietą? Ale… — Prestimion spytał sam siebie, zaskoczony — …czy nie odczułem przypadkiem ukłucia zazdrości?

Córka Simbilona Khayfa dolała im wina. Nietrudno było zauważyć, że nie szczędzi go gościom, mimo iż było kosztowne. Lecz w tym domu mieszkało bogactwo. Już kiedy stanęli na progu dostrzegli meble i wyposażenie godne samej Zamkowej Góry: drzwi z ciemnego drzewa thuzna intarsjowane złotymi filigranami, hol, który swą wspaniałością przyniósłby zaszczyt władcy, w którym perfumowana woda tryskała pod sufit z dwunastościennej fontanny wyłożonej szkarłatnymi płytkami o krawędziach z turkusa, no i ten salon: gęsto tkane kosztowne dywany z Makroposopos, obficie brokatowane poduszki. A przecież był to parter cztero, a może nawet pięciokondygnacyjnego budynku, liczącego sobie, wszystko na to wskazywało, najwyżej kilka lat. Ktokolwiek wykonywał tę pracę dla Simbilona Khayfa, wykonał ją doprawdy bardzo dobrze.

— Och, jest i ojciec — powiedziała Varaile. Klasnęła w dłonie. W drzwiach po lewej pojawił się służący w liberii, dźwigający krzesło tak bogato dekorowane klejnotami i rzadkimi metalami, że zasługiwało wręcz na nazwę tronu, a jednocześnie przez drzwi od strony przeciwnej wszedł szybkim krokiem sam Simbilon Khayf, witając niezapowiedzianych gości krótkim ukłonem. Usiadł na podsuniętym mu szacownym siedzisku.

Okazał się jeszcze brzydszy niż Prestimion zapamiętał go z uroczystości koronacyjnych, podczas których miał czas zaledwie raz rzucić na niego okiem: niski wzrost, zacięta twarz, wielki nos, cienkie okrutne usta oraz narzucająca się, wręcz wpadająca od razu w oko wielka szopa siwych włosów, absurdalnie spiętrzonych na czubku głowy. Dziś miał na sobie strój pretensjonalnie formalny: kasztanowatą kamizelkę przetykaną lśniącą metalicznie nicią, w parze z obcisłymi bryczesami wykończonymi czerwoną aksamitną lamówką.

— Ach, tak… — powiedział zacierając ręce w nieświadomym geście drobnego handlarza wietrzącego okazję do zarobienia paru koron — …zapewne doszło do jakiegoś nieporozumienia w związku z umówionym terminem spotkania, bowiem muszę przyznać szczerze, panowie, nie pamiętam, bym wyrażał zgodę na spotkanie trzech kupców z Gimkandale, dziś wieczorem, w moim domu. Ale nie doszedłem do tego, co posiadam, odrzucając zyskowne propozycje powodowany fałszywą dumą. Jestem więc do usług. Mam nadzieję, że córka potraktowała was odpowiednio?

— Pod każdym względem, proszę pana. — Prestimion uniósł kielich. — To wino… nigdy nie piłem lepszego.

— Pochodzi z własnych piwnicy Koronala. Najlepsze Muldemar. W tym domu nie pije się niczego innego.

— Pozazdrościć, pozazdrościć. — Zabrzmiało to bardzo godnie i poważnie. — A więc, ja nazywam się Polivand, mój partner po lewej to Simrok Morlin, a tam, szanowny panie, siedzi Gheveldin, którego rodzina wywodzi się z Piliplok.

Przerwał. Chwila była niebezpieczna, Simbilon Khayf uczestniczył w bankiecie koronacyjnym jako towarzysz hrabiego Fisiolo, a więc siedział względnie blisko podwyższenia. Czy nie zaświta mu myśl, że siedzący pod jego dachem trzej kupcy to w istocie Koronal Lord Prestimion, Wysoki Doradca Septach Melayn i Wielki Admirał Gialaurys, ukryci pod idiotycznymi przebraniami? A jeśli zobaczył prawdę pod osłoną ich fałszywych bokobrodów, czy nie wystrzeli za chwilę głupim pytaniem o powód podjęcia tak niezwykłej próby oszustwa, czy też będzie milczał w oczekiwaniu na słowa Koronala?

Khayf nie dał po sobie niczego poznać. Siedział zadowolony z siebie, odrobinę znudzony, jak to człowiek jego stanu, gotów znieść towarzystwo nieoczekiwanych gości nie reprezentujących sobą niczego. Albo był doskonałym aktorem, co wydawało się całkiem możliwe biorąc pod uwagę jego niezwykłą karierę i nieprawdopodobny majątek, zdobyty w okresie zaledwie kilku lat, albo rzeczywiście wierzył, że ma przed sobą skromnych kupców, pragnących przedłożyć mu propozycję handlową, a o spotkaniu z którymi zdarzyło mu się w jakiś dziwny sposób zapomnieć.

— Czy mam ci wyjaśnić, dlaczego tu jesteśmy, mój dobry Simbilonie Khayfie? — Prestimion podjął temat gładko, chwila milczenia wydała się przez to zupełnie naturalna. — Otóż wynaleźliśmy maszynę umożliwiającą prowadzenie rachunków firmy… sporządzenie jej bilansu… znacznie szybszą i łatwiejszą w obsłudze niż dotychczas dostępne.

— Doprawdy? — Simbilon Khayf nie wykazał szczególnego entuzjazmu. Splótł dłonie na brzuchu, a w jego oczach, zimnych i nieprzyjemnych, pojawił się błysk irytacji. Najwyraźniej błyskawicznie ocenił pomysł gości i uznał, że widoki nie są najlepsze i że ta sprawa go nie interesuje.

— Gdy tylko trafi na rynek, będzie na nią wielkie zapotrzebowanie — kontynuował Prestimion skwapliwie, bardzo starając się okazać interesującym. — Tak wielkie, że odpowiednia rozbudowa naszej fabryki da się sfinansować tylko wielką ilością pożyczonego kapitału. Przeto…

— Tak, potrafię dopowiedzieć sobie resztę. Oczywiście przywieźliście ze sobą w pełni sprawny egzemplarz waszego urządzenia?

— Przywieźliśmy, oczywiście… — w głosie Prestimiona zabrzmiała rozpacz — …lecz gdy płynęliśmy rzeką zdarzył się nieszczęśliwy wypadek…

Septach Melayn kontynuował opowieść.

— Łódź, którą wynajęliśmy do przewiezienia nas z Przystani Vildivara do miejsca najbliższego pańskiemu domowi, omal nie została przewrócona i zmiażdżona w kolizji z wielkim jachtem, który nie zostawił nam miejsca na manewr, na żaden manewr. — Powiedział to z tak szczerym, prostackim oburzeniem, że Prestimion musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, by nie wybuchnąć śmiechem. — Mogliśmy się utopić, panie! Ale trzymaliśmy się mocno naszych siedzeń, utrzymaliśmy się w łodzi i ocaliliśmy życie. Niestety, dwie sztuki naszego bagażu wypadły za burtę. W jednej, mówię to z największym żalem, znajdował się…

— Model waszego urządzenia, jak rozumiem? — dokończył za niego gospodarz. — Co za nieszczęśliwy wypadek. — W jego głosie nie było współczucia. Nagle zachichotał. — Mam nieodparte wrażenie, że zdarzyło się wam spotkać naszego szalonego Koronala. Wielki, tak bogaty, że aż w złym guście, krzykliwy jacht, cały obwieszony latarniami, rzeczywiście próbujący uderzyć w was pośrodku rzeki?

— Tak! — przytaknęli jednym głosem Prestimion i Gialaurys. — Tak jest, dokładnie tak, panie.

— Owszem, to by się zgadzało — dodał Septach Melayn. — Stopa, może dwie bliżej i zmiażdżyłby nas na placek. Na mały cienki placuszek, panie!

— Czy zechciałeś powiedzieć, panie, że Koronal jest szalony? — Prestimion pozwolił sobie na okazanie wielkiego zainteresowania. — Zdaje się, że nie pojąłem znaczenia tych słów, bo przecież Koronal z całą pewnością przebywa w tej chwili na szczycie Zamkowej Góry i nie ma żadnego powodu przypuszczać, że jego umysł został w jakiś sposób upośledzony. Byłoby rzeczą straszną, gdyby okazało się, że nowy władca…

— Musicie panowie zrozumieć — Varaile włączyła się umiejętnie do rozmowy — że mój ojciec nie ma bynajmniej na myśli Koronala Lorda Prestimiona. Jak słusznie zauważyliście, wszystko wskazuje na to, że jest tak normalny jak każdy z nas. Chodzi mu o naszego własnego szaleńca, młodego krewnego hrabiego Fisiolo, który ostatnimi czasy postradał zmysły. W Stee mamy, niestety, wiele przypadków szaleństwa. Miesiąc czy dwa temu i w naszym domu zdarzyło się nieszczęście. Młoda pokojówka straciła panowanie nad sobą. Wyskoczyła z okna, zabijając dwoje ludzi, przechodzących akurat pod domem…

— To straszne! — przerwał jej Septach Melayn, demonstrując przesadne objawy wstrząsu.

— Krewniak hrabiego — wrócił do tematu Prestimion — cierpi zatem na urojenia, a dokładniej: wydaje mu się, że jest naszym nowym Koronalem?

Varaile skinęła głową.

— Właśnie tak. I może robić co chce, jakby był właścicielem świata.

— Powinno się go zamknąć w głębokim lochu niezależnie od tego, czyim jest krewniakiem — powiedział Gialaurys z wielkim, szczerym przekonaniem. — Nie powinien szaleć po rzece, narażając uczciwych podróżnych na utratę życia.

— Och, najzupełniej się z tym zgadzam — przytaknął Simbilon Khayf. — Przez tę jego krzykliwą zabawkę zaczął szwankować handel. Ale hrabia Fisiolo, będący, pragnę zaznaczyć, moim drogim przyjacielem, to człowiek miłosierny. Szaleniec jest synem brata żony hrabiego, nazywa się Garstin Karsp. Ojciec jego, Thiwid, odszedł od nas niedawno, niespodziewanie, w kwiecie wieku. Jego nieoczekiwana śmierć wstrząsnęła młodym Garstinem, a kiedy dowiedzieliśmy się o śmierci starego Pontifexa i wyborze Lorda Prestimiona na Koronala, mającego zastąpić udającego się do Labiryntu Lorda Confalume’a, Garstin Karsp począł rozgłaszać, że Prestimion nie pochodzi z Muldemar, jak to się zwykło uważać, lecz ze Stee. Że to on jest Prestimionem i że jako Koronal przeniesie stolicę do Stee, które pełniło już tę funkcję w czasach Lorda Stiamota.

— Czy jego pretensje są powszechnie akceptowane w mieście? — zainteresował się Septach Melayn.

Simbilon Khayf wzruszył ramionami.

— Być może wśród najprostszych, wśród pospólstwa. Większość obywateli rozumie doskonale, że to przecież tylko syn Thiwida Karspa, oszalały z żalu.

— Biedny człowiek. — Septach uczynił odpowiedni, święty gest.

— Och, nie taki biedny, nie taki biedny. Jestem bankierem rodziny, lecz z pewnością nie zdradzę zaufania stwierdzając, że skarbiec Karspów błyszczy od sturojalówek jak niebo od gwiazd. Sam jacht kosztował Garstona fortunę! Plus wynajęcie załogi na codzienne wieczorne rejsy, podczas których przeraża przewoźników. Plus rozrzucane od czasu do czasu grube mieszki pełne koron. Kiedy zmieni mu się nastrój taranuje ich, jakby były niewidzialne. Nikt nie wie, kiedy jest w takim nastroju, kiedy w innym, więc gdy się zbliża wszyscy uciekają.

— Mimo to hrabia go oszczędza — zauważył Prestimion.

— Z litości. Młody człowiek ciężko przeżył śmierć ojca.

— A co z właścicielami zatopionych łodzi? Odbiera im środki utrzymania. Ciężko to przeżywają?

— Hrabia, jak rozumiem, rekompensuje im straty.

— Straciliśmy nasz ładunek. Kto nam to zrekompensuje? Czy mamy zwrócić się ze skargą do pana hrabiego?

— Być może powinniście. — Simbilon Khayf lekko zmarszczył brwi, jakby zmiana, która zaszła w Prestimionie, przemawiającym stanowczo, wręcz oskarżycielsko uświadomiła mu, że nie jest osobą tak skromną, za jaką jeszcze przed chwilą zamierzał uchodzić. — Ale przyznaję ci rację, człowieku, tej sprawy nie powinno tolerować się dłużej. Do dziś nikt nie utonął, ale w końcu dojdzie i do tego, a wówczas Fisiolo uświadomi chłopcu, że czas skończyć z tą maskaradą, po cichu wyśle go gdzieś na leczenie i na rzece znów zapanuje spokój.

— O co też się modlę — rzekł Septach Melayn.

— A na razie — mówił dalej pan domu — wygląda na to, że mamy wśród nas Koronala, jaki by był i trudno. Niech będzie. Jak już wspomniała moja córka, ostatnio wiele rzeczy nie jest całkiem w porządku. Ten smutny incydent, mam na myśli śmierć naszej pokojówki, jest tego najlepszym dowodem. — Wstał ze swego tronu, najwyraźniej postanowił zakończyć rozmowę. — Przykro mi z powodu kłopotów, które stały się waszym udziałem. Jeśli zechcecie powrócić z nowym modelem waszego urządzenia, proszę, umówcie się z moimi ludźmi. Zdecydujemy wówczas o inwestycji w waszą firmę. Życzę miłego dnia.

— Czy mam panów odprowadzić, ojcze? — spytała Varaile.

— Gawon Bari się tym zajmie. — Simbilon Khayf zaklaskał na służącego, który przyniósł mu krzesło.

Kiedy wyszli, Prestimion odetchnął głęboko.

— No, przynajmniej w mieście nie ma zakonspirowanej grupy, pragnącej pozbawić mnie władzy — powiedział. — Jest biedny szaleniec, którego hrabia Fisiolo pochopnie utwierdza w jego szaleństwie. Ta wiedza przynosi ulgę, prawda? Kiedy zakończymy już te zwariowane podróże, wyślemy notę do hrabiego Fisiolo, nakazując mu zakończenie wariackich wypadów młodego Karspa. Oraz położenie kresu jego bełkotowi, jakoby był Lordem Prestimionem.

— Tyle jest szaleństwa wokół nas — westchnął Septach Melayn. — O co tu chodzi?

Gialaurys zwrócił uwagę na coś innego.

— Zauważyliście, że rozpoczęliśmy od zwykłej prośby o pożyczkę, a on skończył mówiąc o „inwestycji”? Gdybyśmy rzeczywiście mieli firmę, produkującą coś wartościowego, szybko zdobyłby w niej pakiet kontrolny. Zdaje się, że teraz rozumiem, jak doszedł do takich pieniędzy tak szybko.

— Ludzie tacy jak on nie słyną z delikatności w interesach.

— Ach, ale ta jego córka, ta córka — westchnął Septach Melayn. — Oto wyższe sfery, mój panie.

— Zdaje się, że wywarła na tobie piorunujące wrażenie — zauważył Prestimion.

— Na mnie? Tak, oczywiście, w ten abstrakcyjny sposób, w jaki piękno i wdzięk zawsze wywierają na mnie wrażenie. Przecież wiesz, że nie uważam towarzystwa kobiet za istotne. Za to ty, przyjacielu, wyszedłeś z tego domu najgłośniej wyśpiewując jej pochwały.

— Jest bardzo piękną dziewczyną — zgodził się z nim Koronal. — I doskonale wychowaną jak na córkę prostackiego dorobkiewicza. Ale w tej chwili mam na głowie sprawy zupełnie inne niż urodziwe damy. Na przykład sąd nad prokuratorem. Głód w okręgach zniszczonych przez wojnę. Nie zapomnijmy też o przypadkach szaleństwa, mnożących się jak grzyby po deszczu. I o krewnym hrabiego Fisiolo, tym drugim Lordzie Prestimionie, któremu pozwala się terroryzować szlak rzeki Stee. Ciekawe, kto jest większym szaleńcem: chłopiec, który twierdzi, że jest mną, czy Fisiolo, tolerujący jego szaleństwo. Chodźmy. Znajdziemy sobie miejsce w gospodzie, a jutro… Hoikmar, tak? Być może zastaniemy tam trzech Prestimionów, sprawujących sądy.

— Na dodatek do kilku Confalume’ów — westchnął Septach Melayn.


* * *

Stojąca w oknie swej sypialni na drugim piętrze córka Simbilona Khayfa odprowadzała wzrokiem trzech gości, idących przez brukowany plac w stronę rozpościerającego się za nim ogrodu.

W każdym z nich jest coś niezwykłego, pomyślała. Coś, co odróżnia ich od większości ludzi, przychodzących do ojca z prośbą o pożyczkę. Choćby ten bardzo wysoki, smukły, poruszający się z wdziękiem tancerza; w rozmowie sprawiał wrażenie wioskowego idioty, ale było oczywiste, że udaje; w rzeczywistości jest wyjątkowo inteligentny i bystry. Łatwo to poznać po spojrzeniu, a jego przenikliwe, niebieskie oczy dostrzegały wszystko w jednej chwili. Zapamiętywał to, na co patrzył na wypadek, gdyby miało mu się kiedyś przydać. Sprytu też mu nie brakowało, a wszystko, co mówił, choć brzmiało bardzo poważnie, podszyte było ironią. Ten mężczyzna jest przebiegły, mądry i najprawdopodobniej bardzo niebezpieczny. A ten drugi? Mówił niewiele, z bardzo wyraźnym akcentem z Zimroelu… ileż w nim siły, potężnej, doskonale opanowanej! Prawdziwy człowiek — skała.

Trzeci z nich? Niski, szeroki w ramionach… i to spojrzenie, które nie sposób zignorować. I twarz, wspaniała mimo śmiesznie do niej nie pasujących wąsów i brody. Bez nich musi być naprawdę przystojny. Niezwykła osobowość, myślała Varaile. Otacza go prawdziwie pańska aura. Nie uwierzę, że ktoś taki może być prostakiem, zwykłym drobnym handlarzem, nic nieznaczącym fabrykantem maszyn księgowych. Musi być kimś ważniejszym. Kimś o wiele, wiele ważniejszym.

11

Pojechali ku szczytowi Góry. Ich celem był krąg Miast Strażniczych, a jako pierwsze odwiedzili Hoikmar. Tam, w publicznym ogrodzie, wśród rozkwitających właśnie tanigalów i karmazynowych eldironów, na brzegu spokojnego, idyllicznego kanału o brzegach porośniętych krótko przystrzyżoną, czerwonawą trawą, miękką jak futro thangi, spotkali żebraka, brudnego, obdartego, starego siwego człowieka, który jedną dłoń zacisnął na nadgarstku dłoni Septacha Melayna, drugą na nadgarstku Prestimiona i powiedział dziwnym, napiętym głosem:

— Wielcy panowie, o wielcy panowie, poświęćcie mi chwilę swego cennego czasu, mam bowiem skrzynkę pieniędzy na sprzedaż po dobrej cenie. Po bardzo, bardzo dobrej cenie.

Wpatrywał się w nich oczami błyszczącymi z niezwykłego napięcia, a nawet, być może, błyskotliwej inteligencji. A jednak odziewał się w szmaty, podarte i śmierdzące. Stara, bladoczerwona blizna przecinała jego lewy policzek, sięgając kącika ust. Septach Melayn zerknął nad jego głową na Prestimiona i uśmiechnął się krzywo, jakby chciał powiedzieć: „Chyba mamy kolejnego szaleńca”. Prestimion, którego ta myśl przygnębiła, poważnie skinął głową.

— Skrzynka pieniędzy na sprzedaż? Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał.

Starzec najwyraźniej chciał powiedzieć dokładnie to, co powiedział. Z wytartej płóciennej torby, wiszącej mu u pasa, wyjął zardzewiałą, umazaną ziemią skrzyneczkę, przewiązaną grubymi wypłowiałymi, popękanymi rzemieniami. Otworzył ją i okazało się, że rzeczywiście, wypełniają ją po brzegi monety o wysokich nominałach, dziesiątki monet, rojale, pięciorojalówki i kilka dziesiątek. Zanurzył dłoń w tym bogactwie, przegarnął je, monety zabrzęczały srebrzyście.

— Są takie piękne — zachwycił się. — I wasze, wielcy panowie, za taką cenę, jaką zechcecie zapłacić.

Septach Melayn wyjął jedną ze srebrnych monet, postukał w nią paznokciem. Zwrócił się do Prestimiona.

— Popatrz tylko! Widzisz litery napisu wzdłuż krawędzi? Poznajesz, jakie są stare? Poznajesz Lorda Arioca? Jego Pontifexem był Dizimaule.

— Ależ oni żyli trzy tysiące lat temu!

— Chyba nawet nieco dawniej. A to kto? Lord Vildivar? W każdym razie tak tu jest napisane. I Thraym na rewersie.

— A tu? — Gialaurys też sięgnął do skrzynki, wyjął kolejną monetę, przyjrzał się jej, zmarszczył brwi, próbując odczytać inskrypcję. — To Lord Siminave. Wiecie coś o tym Siminave?

— Zdaje się, że był Koronalem Calintane’a. — Prestimion spojrzał na starego surowo. — Masz w tej swojej skrzynce prawdziwa fortunę, co najmniej pięćset rojali, więc czemu chcesz sprzedać je nam za byle jaką cenę? Przecież możesz płacić tym, co masz i żyć jak książę do końca swych dni!

— Och, mój panie, czy ktoś uwierzy, że człowiek taki jak ja był w stanie zgromadzić taki skarb? Nazwą mnie złodziejem, zamkną w więzieniu i tam będę żył do końca mych dni. Poza tym to bardzo stare pieniądze, nawet ja to widzę, chociaż nie umiem czytać. Obce twarze, ci Koronalowie, ci Pontifeksi? Ludzie potraktują je podejrzliwie. Nie przyjmą ich, bo nie znają twarzy władców. Nie, nie… znalazłem skrzynkę koło kanału, tam gdzie deszcz wypłukał ziemię. Ktoś zakopał ją dawno temu, pewnie po to, żeby przechowała się bezpiecznie. Nigdy po nią nie wrócił. Ale dla mnie, wielcy panowie, ten skarb jest zupełnie nieprzydatny. — Stary uśmiechnął się chytrze, ukazując kilka pozostałych mu zębów. — Dajcie mi… powiedzmy… dwieście koron w monetach, które mogę wydać, dziesięciokoronówkach, albo i drobniejszych, a to wszystko będzie wasze. Zrobicie ze skarbem co chcecie, bo przecież widzę, że jesteście ludźmi znaczącymi, więc będziecie wiedzieć, jak go wykorzystać.

— Bełkoczesz jak dureń. — Gialaurys wrzucił monetę do skrzynki, a potem popukał się w głowę. — Nikt nie odmówi przyjęcia dobrego srebrnego rojala, choćby był nie wiem jak stary.

Septach Melayn skinął głową, uśmiechnął się, narysował palcem kółko na czole.

Prestimion zgodził się z tą opinią. Żal mu było nędznego, brudnego starca. Tym, co rozpalało jego spojrzenie było szaleństwo, nie inteligencja; oto kolejny przerażający przykład epidemii, zalewającej falą świat. Oczywiście, mógł być złodziejem, mógł ukraść jakiemuś kolekcjonerowi zbiór starych monet, ale sądząc po stanie skrzynki, w której je nosił, rzeczywiście znalazł je gdzieś w pobliżu kanału. Tak czy inaczej tylko ktoś niespełna rozumu mógł oferować je na sprzedaż tak tanio, za drobny ułamek ich rzeczywistej wartości, obcym, przypadkowo spotkanym ludziom.

Nie miał też ochoty na takie interesy. Spośród wszystkich mieszkańców Majipooru właśnie jemu nie wolno było kupić kilku setek rojali w srebrze za dwie garście koron. Poczuł strach, spowodowany tak bezpośrednią bliskością szaleństwa. Marząc tylko o tym, by móc oddalić się stąd jak najszybciej polecił Septachowi Melaynowi, by dał staremu pięćdziesiąt koron… i niech zachowa swój skarb dla innego kupca.

Żebrak ze zdumieniem patrzył na Melayna, wręczającego mu pięć odliczonych dziesięciokoronówek. Zdumienie nie przeszkodziło mu zresztą w przyjęciu pieniędzy i schowaniu ich za pasem. Po czym jego sprytne oczka rozszerzyły się, a przez twarz przemknął grymas mogący oznaczać strach.

— Ach, ale nie wolno nie odpowiedzieć na dar darem jednakowej wartości. — Wybrał trzy monety ze swego skarbu. Jeszcze raz złapał Prestimiona za przegub ręki, wcisnął mu je i oddalił się szybkim, krótkim, nierównym krokiem, tuląc skrzynkę do wątłej piersi.

— Jakie to dziwne — powiedział Prestimion w zamyśleniu; kwaśny odór podartych, brudnych szmat wisiał w powietrzu; ostatni ślad pozostały po niezwykłej przygodzie. Nieufnie trącił palcem otrzymane monety, obrócił je, przyjrzał się im dokładniej. — Mnie te starocie wydają się dziwne, a wam? Zdaje się, że mamy tu Kanabę i Lorda Sirrutha, Guadelooma i Lorda Calintane’a, a tu… nie, nie potrafię rozszyfrować nazwisk, ale to w końcu bez znaczenia. Przechowaj je dla mnie, dobrze? — zwrócił się do Septacha Melayna. Ruszyli z miejsca. — Dwieście koron za całą skrzynkę? — powiedział Prestimion po dłuższej chwili milczenia. — Mógł zażądać i dwadzieścia razy więcej. Jak myślicie, to głupiec, złodziej, czy szaleniec?

— A dlaczego nie wszystko naraz? — odpowiedział pytaniem Melayn.

Wkrótce zapomnieli o sprawie. Jeszcze dwa dni spędzili w sennym Hoikmar, odwiedzając gospody i targi tego spokojnego miasta, wybudowanego na brzegu jeziora. Urok wizyty zakłóciły jeszcze dwa niepokojące incydenty. Chuda, zniszczona ponad wiek kobieta o pustych oczach podeszła do Septacha Melayna na głównej alei, założyła mu na ramiona kosztowną etolę z futra szkarłatnego gebraxa bełkocząc przy tym coś o Pontifeksie, który kazał jej to uczynić, po czym znikła wśród przechodniów. Tego samego dnia, na placu w centrum kupowali smażone kiełbaski od Liimena, kiedy stojący za nimi, czekający w kolejce elegancki mężczyzna w średnim wieku, który mógłby być profesorem uniwersytetu lub właścicielem prosperującego sklepu jubilerskiego, krzyknął nagle donośnie, szalonym piskliwym głosem, że Liimen sprzedaje zatrute mięso. Przepchnął się do wózka, przewrócił go, aż rozżarzone węgle i na pół usmażone kiełbaski poleciały na wszystkie strony, po czym odszedł szybkim krokiem, mamrocząc coś gniewnie pod nosem.

Były to niepokojące zdarzenia. Prestimion wraz z przyjaciółmi opuścił Zamek w przebraniu, by poznać z pierwszej ręki te aspekty życia na Majipoorze, których nie pozna się wśród bogatej arystokracji, nie przewidział jednak, że dane mu będzie doświadczyć tak tajemniczego, niepokojącego zła, takiego bogactwa irracjonalnych zachowań.

Zastanawiał się, czy w miastach było tak zawsze, czy obfitowały w objawy szaleństwa, publiczne demonstracje aż tak niezwykłych zachowań? Czy też, co już dawno zasugerował Septach Melayn, były one jakimś skutkiem ubocznym aktu wymazania z pamięci wojny domowej, objawiającym się pośród umysłów najsłabszych i najwrażliwszych? Tak czy inaczej zjawisko napawało niesmakiem, choć Prestimiona szczególnie niepokoiła możliwość, że to on sam, pragnąc w jednej chwili zaleczyć rany, zadane światu przez bunt Korsibara, odpowiedzialny był za tę epidemię, przedziwną plagę umysłowego obłąkania, narastającą z tygodnia na tydzień, w iście lawinowym tempie.

W Minimool, sąsiadującym z Hoikmar w pierścieniu Miast Strażniczych, pojawiły się podobne niepokojące oznaki. Zamierzone dwa dni pobytu wystarczyły, by zaobserwować ich aż za wiele.

Prestimion słyszał, że Minimool jest miastem charakterystycznym, o architekturze „przykuwającej uwagę”, ale w swym obecnym nastroju uznał je za przygnębiająco dziwaczne: mnóstwo przylegających do siebie, wysokich, wąskich budynków o białych ścianach, czarnych dachach i maleńkich oknach. Przypominały powiązane w pęczki włócznie. Zaułki, które z trudem dawały się określić mianem ulic, tak strome, że aż kręciło się w głowie, oddzielały jeden pęczek domów od drugiego. Tu też słyszał ten niesamowity, piskliwy, rozlegający się echem nad głowami przechodniów śmiech, widział więcej wędrujących uliczkami ludzi o zastygłych w grymasie twarzach i szklistych oczach, a w jakichś drzwiach zderzył się z kobietą wybiegającą z domu w ataku paniki; wstrząsana szlochem uciekała przed czymś nie patrząc, dokąd biegnie.

Zaczęły go nawiedzać sny. W jednym z nich przyszedł do niego żebrak z Hoikmar, szczerzący kilka pozostałych mu zębów w złym uśmiechu, otworzył skrzynkę z pieniędzmi i zasypał go monetami, setkami, tysiącami monet, aż niemal pogrzebał go pod ich ciężarem. Prestimion obudził się drżący, spocony, a potem, kiedy znów zasnął, przyśniło mu się, że stoi o świcie nad brzegiem spokojnego jeziora przepięknej, perłowej barwy, wraz z Thismet podziwiają niebo zasnute pasmami różu i szmaragdu, podchodzi do nich ciemnowłosa córka Simbilona Khayfa, która wzięła się tam znikąd, wrzuca milczącą, nie próbującą się bronić Thismet w chłodną toń, w której siostra Korsibara znika natychmiast. Tym razem, budząc się, krzyknął ochryple i Septach Melayn, zajmujący sąsiednie łóżko w tawernie, w której wynajęli pokój, chwycił go mocno za ramię i nie puszczał, póki jego przyjaciel się nie uspokoił.

Tej nocy w Minimool nie było już mowy o śnie. Od czasu do czasu nawiedzał go dziwny dreszcz udręki, a przed świtem nabrał przekonania, że wszechobecne szaleństwo wyciąga ku niemu swe macki, że i on został nim zarażony. Skupił się i zdołał je od siebie odepchnąć. Nie dotknie go, czymkolwiek by było, lecz o Bogini, ci ludzie… ten świat!

— Mam dość naszej wycieczki — powiedział rano. — Jeszcze dziś wracamy na Zamek.


* * *

Na świecie, wśród zwyczajnych ludzi działo się najwyraźniej wiele złego, więc zaraz po powrocie Prestimion wydał polecenie przyspieszenia przygotowań do oficjalnej wizyty w miastach Góry. Nie miał zamiaru kryć się pod fałszywymi wąsami i nędznym strojem, już nie. W majestacie władzy, jako Lord Koronal, pojedzie do sześciu, siedmiu spośród Pięćdziesięciu Miast, porozmawia z diukami, hrabiami, burmistrzami, ogarnie wielkość kryzysu, rozprzestrzeniającego się po świecie z tak przerażającą szybkością akurat teraz, w pierwszych miesiącach jego rządów.

Najpierw należało jednak rozwiązać jakoś problem uwięzionego Dantiryi Sambaila.

Prestimion złożył wizytę Maundigandowi-Klimdowi, który tymczasem zdążył urządzić sobie pracownię w kilku pustych pokojach po drugiej stronie Dworu Pinitora, apartamentach zajmowanych przez Korsibara nim ogłosił się Koronalem. Spodziewał się zobaczyć tam wszystkie te słynne, skomplikowane magiczne akcesoria, bez których nie mogą się obejść czarnoksiężnicy: skomplikowane astrologiczne mapy i wykresy, stosy oprawnych w skórę ksiąg pełnych tajemnej wiedzy, zagadkowe mechanizmy, które widział w domu Gominika Halvora, mistrza czarnoksięskich sztuk, pod którego kierunkiem studiował je w Triggoin — phalangarie i ambiviale, hexaphory, ammatepilasy, sfery armilarne, astrolabia, alembiki i tak dalej. Ale niczego takiego tu nie było, tylko kilka małych, nie wyglądających zbyt godnie mechanizmów stało na górnych półkach prostych regałów na książki, poza tym pustych. Prestimion nie potrafił rozpoznać ich przeznaczenia, równie dobrze mogły być maszynami liczącymi do wykonywania najprostszych funkcji arytmetycznych, dokładnie takimi, jakimi handel udawał podczas pobytu w Stee. Lub tanimi urządzeniami do przepowiadania przyszłości, jakie widział na straganach na Nocnym Targu w Bombifale, gdzie spotkał Maundiganda-Klimda i usłyszał od niego pogardliwą opinię, że są bezwartościowym oszustwem. Nie, Su-Suheris by ich tu nie trzymał — uznał Prestimion. Ale surowa oszczędność wnętrza wyraźnie go zdziwiła, bo czarnoksiężnik wyposażył swą kwaterę tylko w to, co absolutnie niezbędne. W głównym pokoju znajdowała się uprząż do snu z rodzaju faworyzowanego przez Su-Suherisów, kilka krzeseł dla gości — ludzi oraz niewielki stół, na którym leżało parę książek oraz jakieś papiery, rzucone niedbale, najwyraźniej pozbawione znaczenia. Pozostałe pokoje były puste. Ściany ze starego kamienia pozostawiono nagie, bez ornamentyki. W efekcie pracownia czarnoksiężnika wydawała się odpychająco sterylna.

— Nie była to dla ciebie przyjemna wyprawa, panie — przywitał Prestimiona czarnoksiężnik.

— Widziałeś to, prawda?

— Nie trzeba być mistrzem sztuk proroczych, żeby to widzieć.

Prestimion uśmiechnął się krzywo.

— Czyżby takie to było oczywiste? No owszem, przypuszczam, że tak. Widziałem rzeczy, których wolałbym nie widzieć, śniłem sny, których wolałbym nie śnić. Jest dokładnie tak, jak mi mówiono: na świecie szerzy się szaleństwo, Maundigandzie. Jest go więcej niż się spodziewałem. O wiele więcej.

Su-Suheris skinął obiema głowami, ale poza tym wstrzymał się od komentarza.

— Widziałem ludzi, chodzących po ulicach jak we śnie, śmiejących się do siebie, płaczących, krzyczących — mówił Prestimion. — Krewniak hrabiego Stee, Fisiolo, nazywa samego siebie Lordem Prestimionem. Pływa po rzece wspaniałym jachtem i dla kaprysu zatapia nim łodzie na Stee. — W Hoikmar… — miał przy sobie trzy monety, które żebrak wcisnął mu do ręki; przyniósł je i teraz pokazał Maundigandowi-Klimdowi — … dostałem je od żałosnego, zwariowanego starego żebraka. Chciał nam sprzedać zardzewiałą skrzynkę pełną dobrych, srebrnych rojali, żądając w zamian garści koron. Popatrz tylko, niektóre z nich mają tysiące lat. To Lord Sirruth, a to Lord Guadeloom, a tu…

Mag ułożył monety w równym rzędzie na swej szczupłej, białej dłoni. Lewa głowa spojrzała na Koronala z lekką, lecz widoczną kpiną.

— Kupiłeś od niego tę skrzynkę, prawda, panie?

— Jak bym śmiał! Dałem mu trochę pieniędzy, jałmużnę, a on podarował mi za nie te trzy monety, odwrócił się i uciekł.

— Mam wrażenie, że nie był taki szalony jak podejrzewasz, panie. Dobrze zrobiłeś, że nie przyjąłeś jego oferty. Te monety są fałszywe.

— Fałszywe?

Maundigand-Klimd nakrył jedną dłoń drugą. Przez chwilę stał nieruchomo.

— Czuję wibrację atomów — oznajmił w końcu. — Są odlane z brązu, pokrytego cienką warstewką srebra. Można zdrapać ją i paznokciem. Jaka jest szansa, że za Lorda Stirrutha odlewano brązowe monety? — Oddał je Prestimionowi. — Nie brak na świecie szaleńców, panie, ale starzec z Hoikmar nie był jednym z nich, tylko zwykłym oszustem.

— Powiedziałbym, że to pocieszające — powiedział Prestimion tonem tak lekkim, jak to tylko było możliwe w tych okolicznościach. — O jednym człowieku możemy powiedzieć z całą pewnością, że zachował pełnię władz umysłowych. Ale… jak myślisz, skąd wzięła się plaga chorób umysłowych? Septach Melayn twierdzi, że to przez wymazanie pamięci. Że w umysłach ludzi istnieje próżnia w miejscu, gdzie kiedyś były wspomnienia z wojny, a kiedy pojawia się próżnia, wciąga różne dziwne rzeczy.

— Znajduję ziarno prawdy w tej opinii, panie. Kilka miesięcy temu poczułem w pewnej chwili wdzierającą się we mnie próżnię, której pochodzenia nie znałem. Byłem wystarczająco silny, by się jej oprzeć, ale inni najwyraźniej nie mieli tyle szczęścia.

Słowa czarnoksiężnika wzbudziły w Koronalu wstyd i poczucie winy. Czy to możliwe? Czy cały świat ma postradać zmysły na skutek decyzji podjętej pod wpływem chwili, na polu bitwy?

Nie — powiedział sobie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Teoria Septacha Melayna jest błędna, a to, co widziałem, to tylko izolowane przypadki. Wśród miliardów żyjących na świecie istot musi być proporcjonalna liczba szaleńców. I tylko przypadkiem tylu z nich ujawnia się właśnie teraz.

— Niech i tak będzie — powiedział, odpychając od siebie niepokój. — Całej prawdy poszukamy przy innej okazji. Na razie… wkrótce znów opuszczę Zamek. Na kilka tygodni, być może kilka miesięcy. Składam formalną wizytę w miastach Zamkowej Góry. Nim wyjadę, chcę zakończyć jeszcze sprawę Dantiryi Sambaila.

— Czego sobie życzysz, panie?

— Niedawno wspominałeś o możliwości przywrócenia mu wspomnień wojny. Czy rzeczywiście jest to możliwe?

— Każde zaklęcie może odwrócić ten, który je rzucił.

— To uczynił Heszmon Gorse z Triggoin i jego ojciec Gominik Halvor. Obaj powrócili do domu na północy; jeśli teraz po nich poślę, minie wiele tygodni, nim się tu zjawią. Poza tym obaj nie mają pojęcia o tym, co nakazałem im zrobić.

Przez obie twarze Maundiganda-Klimda przemknął wyraz zdziwienia.

— Doprawdy, panie?

— Wymazanie pamięci miało być całkowite. Wyjątkiem jestem ja. A także Septach Melayn. I Gialaurys. Od tamtego dnia tylko tobie powiedziano, co się naprawdę zdarzyło.

— Ach!

— Nie spieszy mi się do powiększenia grona wtajemniczonych, nawet o Gominika Halvora i jego syna. Ale Dantirya Sambail był mózgiem spisku. Uzurpacja to jego dzieło, musi więc ponieść za nią karę, lecz złem byłoby karanie kogoś, kto nie ma świadomości swych uczynków. Nim ogłoszę wyrok, chciałbym dostrzec w nim choć cień skruchy. A przynajmniej cień świadomości winy, poczucia, że zasłużył na los, który zamierzam mu zgotować. Powiedz mi jedno, Maundigandzie: czy potrafisz przywrócić mu pamięć?

Su-Suheris zastanawiał się przez chwilę.

— Bardzo prawdopodobne, że potrafię, panie — odpowiedział.

— Zawahałeś się. Dlaczego?

— Rozmyślałem o konsekwencjach takiego czynu. Dostrzegłem… pewne dwuznaczności.

Prestimion zmarszczył brwi, zdziwiony.

— Wyrażaj się jasno, czarnoksiężniku.

I znów ta chwila milczenia.

— Czy wiesz, w jaki sposób sięgam w przyszłość, panie?

— Skąd mógłbym to wiedzieć?

— Więc pozwól, że wytłumaczę. — Su-Suheris podniósł prawą rękę do czoła prawej głowy, lewą do czoła lewej. — Nasza rasa jako jedyna spośród wielu rozumnych w znanym wszechświecie, obdarzona została podwójnym umysłem. Nie podwójną tożsamością, choć zwyczajowo nosimy dwa nazwiska, ale umysłem. Jedna tożsamość rozdzielona między dwa mózgi. Mogę mówić jednymi albo drugimi ustami, to zależy ode mnie, mogę obrócić jedną albo drugą głowę, by podążyć za czymś wzrokiem, ale pozostaję przecież jedną osobą. Każdy z dwóch mózgów może prowadzić własny proces myślowy, ale mogą one także zjednoczyć się dla wspólnego celu.

— Doprawdy? — Prestimion ledwie rozumiał, co mag do niego mówi i był tylko ciekaw, do czego prowadzi ta przemowa.

— Czy sądzisz, panie, że do poznania tego, co może się zdarzyć konieczne jest palenie kadzidła i wygłaszanie zaklęć, przywołujących ciemne moce? Nie, a w każdym razie my tak nie postępujemy. Czarnoksiężnicy z Tidias i im podobni mogą stosować tę metodę, lub podobne, owszem, mogą potrzebować trójnogów z brązu i kolorowych proszków, mogą uciekać się do śpiewów i czarów. Ale nie my. — Maundigand-Klimd przeciągnął ręką przed obiema parami oczu. — My ustanawiamy połączenie między swoimi mózgami. Wir, jeśli wolisz, panie, napięć sił neuralnych, zderzających się i wirujących wokół siebie. I on daje nam siłę, dzięki której potrafimy przemieścić się w górę strumienia czasu. Widzimy fragmenty tego, co jeszcze przed nami.

— Wiarygodne fragmenty?

— Zazwyczaj tak, panie.

Prestimion próbował wyobrazić sobie, jak może to wyglądać.

— Widzicie sceny przyszłych zdarzeń? Ludzkie twarze? Słyszycie wypowiadane słowa?

— Nie, nic takiego. Nasze widzenie jest znacznie mniej konkretne i jednostkowe. Jest subiektywne: wrażenia, wnioski, subtelne uczucia, intuicje. Wgląd w prawdopodobieństwa. Nie ma sposobu, bym nauczył cię to rozumieć, musiałbyś sam doświadczyć tego, czego my doświadczamy. A to…

— Jest niemożliwe dla kogoś obdarzonego tylko jedną głową. W porządku, Maundigandzie-Klimdzie. Przynajmniej brzmi to racjonalnie. Wiesz, że osobiście faworyzuję racjonalność, prawda? Nie czuję się swobodnie w towarzystwie czarnoksięstwa, zaklęć i pachnących proszków, i to się prawdopodobnie nie zmieni, ale w tym, co mówisz, dostrzegam aspekt naukowy, lub podobny do nauki. Telepatyczne zjednoczenie twych umysłów, czasowy wir niosący widzenie pod prąd strumienia czasu; łatwiej mi to strawić niż gadanie o ammetapilasach, pentagramach i magicznych amuletach. Powiedz mi więc, co widzisz, gdy rozważasz możliwość przywrócenia Prokuratorowi utraconej pamięci.

Kolejna chwila wahania…

— Widzę wiele rozbieżnych ścieżek, panie.

— Tyle to i ja widzę. Muszę wiedzieć, dokąd te ścieżki prowadzą.

— Niektóre do pełnego sukcesu we wszystkich twych przedsięwzięciach. Niektóre do wielkich kłopotów. A krańca niektórych nie sposób zobaczyć.

— Nie pomagasz mi, czarnoksiężniku.

— Są wśród nas tacy, którzy swym książętom powiedzą dokładnie to, co ich książęta chcą usłyszeć. Ja do nich nie należę.

— Wiem i jestem ci za to wdzięczny. — Prestimion odetchnął głęboko, wypuszczając powietrze z płuc z lekkim świstem. — Przynajmniej podaj mi rozsądną ocenę ryzyka. Odczuwam moralny nakaz przywrócenia Dantiryi Sambailowi pełni wiedzy jako warunku do wydania na niego wyroku. Czy w twojej opinii samo to może być niebezpieczne?

— Nie, jeśli pozostanie twym więźniem aż do wypełnienia kary — odparł Su-Suheris bez wahania.

— Jesteś tego pewien?

— Nie mam żadnych wątpliwości.

— Doskonale. Mnie to wystarczy. W takim razie idziemy. Złożymy mu wizytę.


* * *

Prokurator Zimroelu zachowywał się znacznie mniej ujmująco niż przy ostatniej wizycie Koronala; najwyraźniej dodatkowe kilka tygodni spędzonych w więziennej celi nadużyły jego cierpliwości i miały zły wpływ na humor. W spojrzeniu bazyliszka, jakim powitał kuzyna, nie było nic uprzejmego. A kiedy za nim do środka wszedł Su-Suheris, pochylając obie głowy w za niskich dla niego drzwiach, Dantirya Sambail nieomal wybuchł gniewem.

Ale poza wściekłością w pięknych, ametystowej barwy oczach była też spora doza strachu. Prestimion nigdy przedtem nie widział niczego choćby zbliżonego do niepokoju w twarzy tego człowieka, zawsze absolutnie pewnego siebie, zawsze w pełni panującego nad swą duszą. A jednak widok Su-Suherisa wstrząsnął tym doskonałym opanowaniem.

— Co się stało, Prestimionie — spytał lodowatym tonem. — Dlaczego ściągasz mi na głowę tego potwora?

— Niesprawiedliwe dla niego są twe ostre słowa — odparł spokojnie Prestimion. — Oto Maundigand-Klimd, wielki mag dworu i wielki uczony. Przybył tu, by naprawić twój uszkodzony mózg, kuzynie, przywrócić ci pamięć pewnych uczynków, która została ci odebrana.

Oczy prokuratora rozbłysły płomieniem.

— Aha! A więc przyznajesz, że moim umysłem manipulowano? Czemu zaprzeczyłeś podczas poprzedniej wizyty, kuzynie.

— Niczemu nie zaprzeczałem, a tylko nie udzieliłem odpowiedzi, kiedy mnie o to zapytałeś. Cóż, rzeczywiście, twój umysł podległ manipulacji, czego teraz żałuję. Przyszedłem dziś dopilnować naprawienia mych błędów. No, to zaczynamy. — Prestimion zwrócił się do Maundiganda-Klimda. — Co zamierzasz zrobić?

Furia i strach, w równych proporcjach, sprawiły, że twarz prokuratora nadęła się i poczerwieniała od napływającej do niej krwi. Nozdrza wielkiego, spłaszczonego nosa rozdęły się, oczy zwęziły w szparki; w tej twarzy nie było już śladu piękna, wyłącznie zło. Dantirya Sambail cofnął się, przywarł plecami do pulsującej zieloną poświatą ściany ogromnego pomieszczenia. Zaciskał dłonie w pięści, jakby dusił Su-Suherisa lub przynajmniej groźbą próbował powstrzymywać go od podejścia bliżej. Z jego gardła wydobył się zwierzęcy warkot.

Ale ten ohydny dźwięk zmienił się nagle w łagodny pomruk, twarz złagodniała i odprężyła się, szerokie ramiona rozluźniły i przygarbiły. Prokurator sprawiał wrażenie zdezorientowanego; stał naprzeciw ogromnego Su-Suherisa nie próbując już żadnych form oporu.

Prestimion nie miał pojęcia, co dzieje się pomiędzy tymi dwoma, ale jedno było pewne: coś się działo. Wydłużone głowy Maundiganda-Klimda wysunęły się do przodu na lekko pochylonej, masywnej kolumnie szyi. Wydawały się stykać, lub niemal stykać skrońmi. Coś niewidzialnego, lecz bez wątpliwości rzeczywistego, wisiało w powietrzu pomiędzy dwoma istotami różnych ras. W sali panowała przeraźliwa, wydająca się aż trzeszczeć, cisza. Napięcie stawało się nie do zniesienia.

I nagle wszystko się skończyło. Su-Suheris cofnął się o krok, uczynił obiema głowami dziwacznie wyglądający gest przyzwolenia. Wydawał się usatysfakcjonowany.

Dantirya Sambail stał nieruchomo, oszołomiony, po czym zrobił kilka chwiejnych kroków i opadł na stojący przy ścianie szezlong. Siedział na nim przez chwilę skulony, z głową podpartą i osłoniętą dłońmi. Ale też szybko odzyskał swą niezwykłą siłę. Najpierw podniósł głowę, spojrzał przed siebie, potem, powoli, stopniowo, jego twarz przybrała zwykły, demoniczny wyraz. Uśmiechnął się do Prestimiona okrutnym uśmiechem, najdobitniejszy znak, że znów był sobą.

— Na dwoje babka wróżyła tam, pod Granią Thegomar. Odrobinę celniejszy cios toporem i byłbym teraz Koronalem, a nie więźniem w twoich tunelach.

— Bogini prowadziła mnie tego dnia, kuzynie. Nie było ci pisane zostać Koronalem.

— A tobie było, Prestimionie?

— Przynajmniej tak sądził Lord Confalume. Tysiące dobrych ludzi życiem potwierdziło słuszność jego decyzji. Oni wszyscy żyliby teraz, gdyby nie zasiane przez ciebie zło.

— Aż taki jestem zły? Jeśli tak, zły był i Korsibar, i jego mag Sanibak-Thastimoon, by już nie wspomnieć o twej przyjaciółce, lady Thismet.

— Lady Thismet żyła wystarczająco długo, by spostrzec swe błędy i okazać nadmiar skruchy — powiedział Prestimion sucho. — Sanibak-Thastimoon poniósł właściwą karę wprost na polu bitwy, z ręki Septacha Melayna. Naiwny Korsibar od samego początku był figurantem i nikim więcej, poza tym i on zginął w walce. Ze wszystkich architektów buntu tylko ty pozostałeś przy życiu, zdolny ocenić głupotę, przewrotność i obrzydliwe wręcz marnotrawstwo tego niegodnego czynu. Oceń go teraz. Masz szansę. Wykorzystaj ją.

— Głupotę, mówisz, mój kuzynie? Przewrotność? Obrzydliwe marnotrawstwo? — Dantirya Sambail wybuchnął głośnym, dudniącym śmiechem. — Głupota jest twoim udziałem i to przeklęta głupota, inaczej nie sposób jej nazwać. Przewrotność i marnotrawstwo również, twoje to dzieło, nie moje. Mówisz o buncie, prawda? Ty się przecież zbuntowałeś. Nie Korsibar. Bo to on, nie ty, był Koronalem. Ukoronowano go w tym Zamku, tu zasiadł na tronie! A ty z twoimi dwoma sługusami z własnej woli wypowiedziałeś mu wojnę, w której zginęło ilu? Nie potrafię ci tego powiedzieć.

— Wierzysz w to, co mówisz, prawda?

— To prawda.

— Nie zamierzam dyskutować z tobą kwestii prawnych, Dantiryo Sambailu. Wiesz równie dobrze jak ja, że syn Koronala nie może przejąć tronu od ojca. Korsibar tylko wdarł się na niego za twoją radą i pomocą, a Sanibak-Thastimoon oszołomił starego Confalume’a hipnotyzującym czarem, przez który zaakceptował on to, co się dokonało.

— Dla wszystkich byłoby lepiej, gdybyś pozwolił sprawom toczyć się swoim torem, Prestimionie. Korsibar był idiotą, ale i dobrym, prostym człowiekiem. Umiałby prowadzić świat we właściwy sposób, a co najmniej pozwolił mądrzejszym, by go prowadzili i starał się im nie przeszkadzać. Tymczasem ty, pragnący tylko pozostawić po sobie ślad na wszystkim, od wielkich rzeczy po najmniejsze, na swój żałosny, chłopięcy sposób zdecydowany zostać Władcą Wielkim W Oczach Historii, sprowadzisz na świat nieszczęścia, doprowadzisz Majipoor do ruiny, bezustannie wchodząc w drogę ludziom…

— Dość! — przerwał mu Prestimion. — Doskonale wiem, jak twoim zdaniem powinno się rządzić Majipoorem. Poświęciłem parę trudnych lat życia, by dopilnować, że nie będzie rządzony w ten sposób. — Potrząsnął głową. — Nie masz choćby najmniejszych wyrzutów sumienia, prawda, Dantiryo Sambailu?

— Wyrzutów sumienia? Dlaczego miałbym je mieć?

— Doskonale. Potępiłeś się własnymi słowami. Dlatego też uznaję cię winnym zdrady stanu, kuzynie i niniejszym skazuję cię…

— Winnym? A proces, kuzynie? A oskarżyciel? Kto przemówi w mojej obronie? Gdzie ława przysięgłych?

— Ja jestem oskarżycielem. Nie chciałeś przemówić we własnej obronie i nikt inny tego nie uczyni. Nie potrzebujemy też ławy przysięgłych, chyba że chcesz, bym przywołał Gialaurysa i Septacha Melayna. To życzenie mogę spełnić.

— Bardzo zabawne. I co teraz, Prestimionie? Co masz zamiar zrobić? Obciąć mi głowę w obecności tłumów, zgromadzonych na Dziedzińcu Dizimaule’a? Ten czyn zapisałby się w historii wielkimi literami! Publiczna egzekucja, pierwsza od ilu tysięcy lat? Dziesięciu? A po niej, oczywiście, wojna domowa, bo cały Zimroel powstanie przeciwko barbarzyńcy, który ośmielił się skazać legalnego, właściwie mianowanego prokuratora Ni-moya z powodów, których sam nie umie wyjaśnić.

— Powinienem skazać cię na śmierć, i do diabła z konsekwencjami, Dantiryo Sambailu. A jednak tego nie zrobię. Brakuje mi odpowiedniej dozy barbarzyństwa. — Prestimion przeszył więźnia przenikliwym spojrzeniem. — Wybaczam ci przestępstwa główne, których jesteś winien, jednakże pozbawiam cię tytułu prokuratora i na zawsze odbieram ci władzę inną, niż piastujesz w swych posiadłościach, które pozostawiam ci nienaruszone, wraz z resztą twego majątku.

Dantirya Sambail spojrzał na niego spod półprzymkniętych powiek.

— Jesteś bardzo łaskawy, Prestimionie.

— To jeszcze nie wszystko, kuzynie. W głębi duszy knujesz jadowite zdrady. To musi się zmienić i zmieni… nim opuścisz Zamek i powrócisz do siebie, za ocean. Jak sądzisz, Maundigandzie-Klimdzie, czy możliwa jest taka zmiana umysłu tego człowieka, by dzięki niej stał się przykładnym obywatelem? Czy można odjąć mu gniew, zazdrość, nienawiść tak, jak prokuratorowi odjęto stanowisko i władzę? Czy można wysłać go w świat uczciwym człowiekiem?

— Na miłość Bogini, Prestimionie, wolałbym stracić głowę! — ryknął Dantirya Sambail.

— O, tak! Sądzę, że rzeczywiście byś wolał. Wyssać jad, którym przesiąkłeś, a sam dla siebie będziesz obcym człowiekiem. Co powiesz, czarnoksiężniku? Czy możliwe jest to, o co proszę?

— Potrafię spełnić twe życzenie, panie. Tak przynajmniej sądzę.

— Doskonale. Spełń je więc i zrób to szybko. Wymaż pamięć o wojnie domowej, którą mu przed chwilą przywróciłeś, bo wie już, czym zasłużył sobie na nałożoną na niego karę, zrób to najpierw, bez zwłoki, a potem zrób wszystko, by dopasować tego człowieka do cywilizowanego społeczeństwa. Wkrótce wyjeżdżam, jak wiesz, do Peritole, do Strave i kilku innych miast Góry. Chcę mieć tego człowieka unieszkodliwionego, a nie chcę na to czekać. Kiedy zaś wrócę, Dantiryo Sambailu, spotkamy się znowu, porozmawiamy i jeśli zdecyduję, że uwolnienie cię obciążone jest ryzykiem możliwym do przyjęcia, cóż, zostaniesz uwolniony. Czyż to nie uprzejmość z mej strony, kuzynie? Czy to nie łaska? Czy nie dowodzi najcieplejszych uczuć, jakie do ciebie żywię?

12

Nie była to wielka procesja, nie w dosłownym znaczeniu tego słowa, bo wielka procesja wymagałaby od niego wizyt w najdalszych regionach królestwa, miastach nie tylko Alhanroelu, lecz także innych kontynentów, miejscach, o których wiedział niewiele: Pidruid, Narabal, Tilomon na najdalszych wybrzeżach Zimroelu, co najmniej Tolaghai i Natu Gondnu w pustynnym Suvraelu. Wielka procesja ciągnęłaby się przez lata, a za krótko jeszcze rządził, by móc pozwolić sobie na tak długą nieobecność na Zamku.

Z Zamku przez Wrota Dizimaule’a wyruszył orszak i posuwał się w dół, Wielką Drogą Calintane’a, najpierw latacz Koronala, potem długi rząd ozdobnych lataczy dworu. Koronalowi towarzyszyli bracia, Abrigant i Teotas, a także połowa funkcjonariuszy nowej, młodej administracji: Wielki Admirał Gialaurys, członkowie rady Navigorn z Hoikmar, Belditan młodszy z Gimkandale i Yegan z Morpin Niskiego, i krewniak Septacha Melayna Dembitave, diuk Tidias, i wielu, wielu innych. Septach Melayn pozostał na zamku jako regent, nie wydawało się bowiem mądrym pozostawienie go bez wszystkich ważnych postaci, nawet na kilka tygodni, jakie miała trwać ta wyprawa.

Prestimion zamierzał zatrzymać się w jednym mieście każdego z pięciu kręgów Góry. Odpowiedni burmistrzowie zostali oczywiście poinformowani o jego przybyciu z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, zdążyli więc przygotować się na wysokie, wręcz przygniatające koszty zaszczytu, jakim było niewątpliwie goszczenie władcy oraz jego dworu.

Spośród Miast Wysokich wybór padł na Muldemar, z którego pochodził jego ród. W Muldemar mógł spędzić noc w rodzinnej posiadłości i w wielkim domu noszącym tę samą nazwę co miasto. Mógł polować na sigimoiny i bilantoony w rodzinnym parku myśliwskim, mógł powitać lojalną służbę, opiekującą się jego rodzicami i dziadkami, przyjąć hołd dobrych obywateli, dla których był nie tylko Koronalem, lecz także księciem i przyjacielem. I wreszcie mógł dyskretnie wypytać kamerdynerów i szambelanów o to, czy ostatnio wśród pracowników nie pojawiły się jakieś dziwne, nieoczekiwane problemy. Dowiedział się, że tak, owszem, pojawiły, wydarzyły się rzeczy zaskakujące, ludzie skarżą się na luki w pamięci, zapominają o drobiazgach i nie tylko drobiazgach, niektórzy gubią się całkowicie, cierpią duchowe męki… cóż, zdradzają objawy szaleństwa. Ale — powtarzano mu raz za razem — to przecież minie, to chwilowe, nie ma się czym przejmować.

Po Muldemar przyszła kolej na Peritole z Miast Wewnętrznych, gdzie siedem milionów ludzi żyło w swym własnym, wspaniałym świecie, w jednym z najpiękniejszych regionów Góry, pomniejszym łańcuchu górskim cechującym się dziką urodą; gdzie przedziwne, stożkowe, fioletowe szczyty wyrastały pod niebo z szarozielonego żwirowego płaskowyżu. Prawdziwym cudem były tu naturalne kamienne schody Przełęczy Peritole, umożliwiające dostęp do rozciągających się poniżej malowniczych, zamkniętych skalnymi ścianami dolin. Także i w Peritole Prestimionowi opowiadano o załamaniach nerwowych i umysłowych chorobach, choć opowiadający nie traktowali ich poważnie, uważali za niewiele znaczące, lekceważyli; raczej próbowali zainteresować gościa kolejnymi porcjami ostrych wędzonych mięs, będących tutejszą specjalnością, niż tymi opowieściami.

Kolejny krok w dół. Strave z Miast Strażniczych, słynne z nieporównywalnego szaleństwa architektury. Nie było tu dwóch podobnych do siebie budynków, pałace próbowały zaćmić jeden drugi wspaniałością w stopniu, który czynił je niepowtarzalnymi. Gdziekolwiek się obrócić, niczym gigantyczne grzyby po deszczu wyrastały w cudownym chaosie wieże, pawilony, belwedery, iglice, dzwonnice, kopuły i rotundy. W Strave niedawno zakończył się okres urzędowej żałoby po parze Alexidzie, zmarłym nieoczekiwanie, z powodu — jak mówiono — nagłego ataku dziwnej choroby. Nowy par, syn Alexida, Verligar, był zaledwie wyrostkiem, wyraźnie onieśmielonym obecnością Koronala przy swym boku, ale hołd złożył mu z prawdziwie dworskim oddaniem. Dla Prestimiona była to chwila wyjątkowo nieprzyjemna, wręcz bolesna, bo przecież był świadom tego, że jego przyjaciel i towarzysz polowań, Alexid, nie zmarł na tajemniczą chorobę, lecz zginął z ręki Septacha Melayna na samym początku buntu Korsibara.

Tu też mieszkańców nawiedziła fala szaleństw, ale par Verligar i jego towarzysze niechętnie o niej wspominali, jakby — podobnie jak mieszkańcy Muldemar — uważali ją za coś wstydliwego.

Po zakończeniu uroczystości w Strave Koronal i dwór Koronala ruszyli dalej, do miasta białych murów, Minimool z Miast Strażniczych, a po paru dniach w Minimool przejechali siedemdziesiąt mil ostro opadającym zboczem góry i dotarli do Gimkandale z Wolnych Miast. Kolejne sto mil krętą drogą, prowadzącą po rozszerzającej się stopniowo podstawie Góry i dotarli do ostatniego w planie ich podróży Normork, drugiego najstarszego z Miast Zbocza.

— Co za mroczne, ponure miejsce — szepnął do Prestimiona Gialaurys, gdy ich latacz przejeżdżał przez dziwnie niepozorną bramę, jedyną w nieprzerwanym kręgu gigantycznych murów z czarnego kamienia. — Już czuję jego ciężar, a przecież zaledwie wjechaliśmy do środka!

Prestimion, wychylony przez okno latacza, uśmiechnięty i radośnie machający do zgromadzonego wzdłuż drogi tłumu, czuł podobnie. Normork wisiało przyczepione do czarnych zębatych skał znanych jako Pasmo Normork tak, jak przerażone zwierzę czepia się niepewnej grzędy, o której wie, że jest poza zasięgiem jego prześladowców. Potężne, broniące miasta czarne mury — przed kim go broniące, nie znajdował odpowiedzi na to pytanie — nie pasowały do znajdujących się za nimi wież z szarego kamienia, proporcje były tu dramatycznie zachwiane. Istnienia tych fantastycznych, przytłaczających fortyfikacji nie dawało się wyjaśnić w żaden rzeczowy sposób. I ta jedna maleńka brama… co właściwie miała manifestować? Czy to ciągle Majipoor, na którym ludzie żyją w harmonii i pokoju? Dlaczego ktoś miałby się ukrywać jak przerażona mysz, żyć w strachu przed całym wielkim, pięknym światem?

Ale był Koronalem całego Majipooru, tak samo miast pięknych, jak i dziwnie odpychających, i nie było jego zajęciem zgadzać się albo nie zgadzać na sposób, w jaki ci lub tamci postanowili się zaprezentować. Witał więc obywateli Normork promiennym uśmiechem, machał im entuzjastycznie, odpowiadał gestem rozbłysku gwiazd na ten sam gest, którym mu składali hołd, i w ogóle w każdy dostępny sposób manifestował, że uważa odwiedziny w ich wspaniałym mieście za wielkie szczęście. A do Gialaurysa mruknął pod nosem:

— Uśmiechnij się. Masz być szczęśliwy. Jego mieszkańcy kochają swe miasto, a my nie przyjechaliśmy ich osądzać.

— Kochają to miasto? Już wolałbym tulić do piersi smoka morskiego!

— Udawaj, że to Piliplok.

Prestimion podkpiwał z przyjaciela, którego rodzinne miasto słynęło z posępności. W Piliplok żadna ulica nie śmiała odchylić się choćby o cal od planu, wyrysowanego tysiące lat temu i ci, którzy się w nim nie urodzili uważali je za ponure, przygnębiające. Ale Wielki Admirał nie poznał się na żarcie, jak zwykle zresztą, tylko posłusznie, zdobywszy się na wielki wysiłek, przywołał na twarz coś, co w jego przekonaniu było ujmującym uśmiechem; wystawił głowę przez okno i zajął się manifestowaniem zachwytu nad możliwością poznania przepięknego Normork.

Przynajmniej dzień był pogodny, słoneczny, przez co szary kamień, z którego pobudowano miasto, nabrał przyjemnej, ciepłej barwy. Prestimion pomyślał nawet, że kiedy już znajdziesz się za murami, nabiera ono nawet, przyciężkiego wprawdzie, lecz jednak wdzięku.

Ale nawet ciężkiego wdzięku brakowało pałacowi hrabiów Normork, wyglądającemu mniej jak pałac, a bardziej jak twierdza. Ta masywna kamienna konstrukcja wznosiła się na półkolistej skalnej półce i wyglądem do złudzenia przypominała dziką bestię, gotową rzucić się na rozciągające niżej budynki i zamieszkujących je ludzi. Na placu przed głównym wejściem oczekiwał ich już wielotysięczny tłum, a kolejne tysiące zajmowały rozciągające się dalej wąskie uliczki. „Prestimion!” — krzyczały. „Lord Prestimion!”. A przynajmniej tak się Prestimionowi wydawało, bo krzyk ten, odbity od wznoszących się dookoła masywnych skalnych ścian, stawał się nieczytelny, przekształcał w wielkie, rytmiczne dudnienie, wznoszące się i opadające.

Na jego powitanie wyszedł hrabia Meglis, daleki krewny Irama, zabitego w wojnie domowej; Prestimion prawie go nie znał. Był to mężczyzna śniady, szeroki w ramionach, przysadzisty i tęgi, mocno stojący na krótkich nogach, przez co przypominał nieco rezydencję, której był teraz gospodarzem. Miał nieprzyjemne, małe, przekrwione oczy oraz uderzająco szerokie szczerby między przednimi zębami zarówno w górnej szczęce, jak i w dolnej. Wygląd oraz poza, jaką przyjął czyniła go nieprzyjemnie podobnym do Dantiryi Sambaila; Prestimionowi byłoby znacznie milej widzieć na jego miejscu dobrodusznego, zawsze pogodnego, rudowłosego hrabiego Irama, zwycięzcę wielu zawodów w powożeniu rydwanami i więcej niż kompetentnego łucznika.

Ale Iram zginął służąc Korsibarowi, podobnie jak jego brat, smukły, zręczny Lamiran, a wygłoszone przez tego hrabiego Meglisa powitanie wydawało się ciepłe i szczere. Stał na najniższym stopniu pałacu z szeroko rozłożonymi ramionami i tym swoim szczerbatym uśmiechem dawał do zrozumienia, że jest wielce, bezgranicznie zachwycony perspektywą goszczenia na kolacji swego władcy.

Prestimion wysiadł z latacza. Gialaurys stał tuż przy jego lewym ramieniu, zdolny, szarooki Akbalik, bratanek księcia Serithorna, po prawej, jak przystało dowódcy gwardii. Ku wielkiemu zaskoczeniu dostojnego gościa, hrabia Meglis nawet nie drgnął. Protokół nakazywał mu podejść do Koronala, a nie odwrotnie, lecz on, nadal szeroko uśmiechnięty, z radośnie rozłożonymi ramionami, pozostawał nieruchomy dwadzieścia, może nawet trzydzieści kroków od nich, jakby spodziewał się, że to Prestimion wbiegnie po schodach, by rzucić mu się w objęcia.

Cóż, dlaczegóż nie miał tak stać, ten niewątpliwy głupiec? Co człowiek, wypchnięty na niebosiężne szczyty władzy przez niemal jednoczesną śmierć Irama i jego brata, nagle, bez przygotowania, mógł wiedzieć o dworskim protokole? A jednak ktoś powinien był go przeszkolić. Prestimion nie cenił wprawdzie dworskich formalności, nie mógł jednak wykonać pierwszego kroku, zaś Meglis najwyraźniej nie pojmował, czego się od niego wymaga.

Tak więc obaj nie ruszali się z miejsca, choć mijające chwile wydawały się ciągnąć w nieskończoność i Prestimion właśnie nabierał przekonania, że zostaną tak do końca świata, kiedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Wysoki, kobiecy głos z tłumu zawołał „Panie! Panie!”, zwracając jego uwagę na ładną wysoką kobietę, właściwie dziewczynę, piętnasto-, może szesnastoletnią, wybiegającą z pierwszego rzędu, rzucającą się w jego kierunku. Dziewczyna trzymała w dłoni dekoracyjną wiązankę: szkarłatne i złote halatingi, jaskrawożółte morigoiny, ciemnozielone trymoniony i mnóstwo innych kwiatów, których nie potrafił nawet nazwać, połączonych ze sobą w bardzo piękny sposób.

Straż przesunęła się natychmiast, stając przed nim murem, Prestimiona rozbawiła jednak jej śmiałość. Potrząsnął głową, po czym skinął na nią pozwalając, by się zbliżyła. Skoro tęgi, obrzydliwy hrabia Meglis nadal czeka na niego jak idiota, z rozpostartymi ramionami i sztucznym uśmiechem na ustach, skoro najwyraźniej gotów jest tak czekać do końca świata, to przecież — pomyślał — miłe i odwracające uwagę będzie przyjąć piękne kwiaty od pięknej dziewczyny.

Bo rzeczywiście była wyjątkowo atrakcyjna: szczupła, wysoka — znalazła się dość blisko, mógł więc ocenić, że jest odrobinę wyższa od niego — z gęstymi, kręconymi złotorudymi włosami opadającymi na policzki i lśniącymi szarofiołkowymi oczami. Na jej ślicznej twarzy malował się uroczy wyraz jednocześnie strachu, nabożnej czci, radosnego oczekiwania i — tak! — miłości. Inaczej nie sposób było tego nazwać. Nigdy jeszcze w niczyich oczach nie widział takiego uwielbienia.

Podając mu wiązankę drżała na całym ciele.

— Jakie piękne — powiedział Prestimion, przyjmując kwiaty z jej rąk. — Dziś w nocy postawię je przy łóżku.

Dziewczyna zaczerwieniła się, palcami drżących rąk uczyniła gest rozbłysku gwiazd, cofnęła, lecz on, urzeczony jej urodą, urokiem niewinności, nie był jeszcze gotów na rozstanie. Zrobił krok w jej kierunku, potem drugi.

— Jak ci na imię? — spytał.

— Sithelle, panie — odpowiedziała schrypniętym głosem, tak przerażona, że ledwie można było usłyszeć ją i zrozumieć.

— Sithelle… Takie piękne imię. Mieszkasz tu, w Normork, prawda? Chodzisz jeszcze do szkoły?

Próbowała odpowiedzieć, ale Prestimion nie zrozumiał, co mówi, bowiem w tym momencie zapanował chaos. Z prącego na królewskie latacze tłumu wyskoczyła druga osoba, chudy, brodaty mężczyzna o dzikim wzroku. Biegł ku niemu tanecznym krokiem, wrzeszczał dziko, wykrzykiwał słowa bez związku, niedokończone i splątane, prawdziwy bełkot szaleńca. W prawej wzniesionej ręce trzymał sierp, błyszczący, ostry. Od Prestimiona dzieliła go tylko dziewczyna. Słysząc krzyki odwróciła się odruchowo, zrobiła krok i dosłownie wpadła na mężczyznę.

— Uważaj! — krzyknął Prestimion.

Ale Sithelle nie miała szans. Napastnik bez wahania uderzył ją sierpem, szybki, gwałtowny lecz niedbały gest, jakby chciał tylko usunąć ją z drogi. Upadła na bok i skuliła się, leżąc na chodniku. Kopała konwulsyjnie, mocno, kurczowo przyciskała do gardła ręce. Z przedziwną jasnością, nachodzącą człowieka w chwili tragedii, Prestimion widział strugi krwi, wyciekające spomiędzy jej palców.

W sekundę później szaleniec wyrósł przed nim, wznosząc nad głowę krwawy sierp. Gialaurys i Akbalik błyskawicznie zorientowali się w zagrożeniu, podbiegli, lecz przy Koronalu wcześniej pojawił się mocno zbudowany młody mężczyzna imponującego wzrostu. Wyprysnął z tłumu tuż za szaleńcem, dopadł go i, działając bez namysłu, z godną podziwu szybkością, chwycił jego prawy nadgarstek, wykręcił mu rękę. Sierp upadł na chodnik z cichym brzękiem, podskoczył i odsunął; nie był już groźny. Młodzieniec zacisnął na szyi zamachowca drugie ramie, zacisnął je bezlitośnie i skręcił. Rozległ się niegłośny trzask, ciało zwiotczało, a on odrzucił je na bok jak szmacianą lalkę.

Ukląkł przy dziewczynie; krew zalała jej szyję i pierś, Sithelle nie poruszała się już. Na widok rany jęknął głośno, z rozpaczą. Szok i żal sparaliżowały go, ale opanował się szybko, delikatnie wziął ciało na ręce i znikł w tłumie.

Całe to straszne wydarzenie nie trwało dłużej niż kilka sekund. Prestimionowi zakręciło się w głowie, ale, choć z trudem, odzyskał panowanie nad sobą.

Akbalik, ponury, z nieruchomą twarzą, stał nad ciałem niedoszłego zabójcy, opierając o nie czubek miecza, jakby spodziewał się, że wstanie i znów zacznie wymachiwać sierpem. Strażnicy wystąpili przed zdumiony tłum mieszkańców Normork, zasłaniając Koronala przed ich spojrzeniem. Gialaurys wyrósł nagle tuż przed nim, wielki jak ściana.

— Panie! — krzyknął. — Nic ci się nie stało, panie?

Prestimion skinął głową; był w szoku, ale sierp nawet się do niego nie zbliżył. Odwrócił się i szybkim krokiem wspiął się po schodach ku miejscu, w którym Meglis stał nieporuszony, gapiąc się przed siebie wytrzeszczonymi oczami utopionego habbagoga. Wraz ze swymi najbliższymi współpracownikami znikł w pałacu. Ktoś przyniósł mu puchar schłodzonego wina, wypił je duszkiem. Nie mógł przepędzić sprzed oczu obrazu zakrwawionego ciała umierającej, a być może martwej dziewczyny. I ten oszalały morderca: dzikie wycie, nieprzytomne oczy, lśniące ostrze sierpa. Gdyby nie przypadek, gdyby nie stanęła przed nim ta dziewczyna, to prawdopodobnie on leżałby martwy na placu. Ocaliła go… ona i ten wielki chłopak, który złapał zamachowca za rękę.

Jakie to dziwne — pomyślał — być celem zamachu. Czy jakiś Koronal zginął kiedyś zamordowany? Na oczach tłumu, z gardłem poderżniętym przez zabójcę? Szczerze wątpił, bo zaprzeczało to wszelkiemu rozsądkowi. Koronal jest wcieleniem świata, zabójstwo Koronala to jak zniszczenie kontynentu, zatopienie, powiedzmy, całego Alhanroelu. Próbę przejęcia tronu przez Korsibara Prestimion był niemal w stanie zrozumieć, oto książę wysuwa pretensje, jakkolwiek by były fałszywe, do tego, co jest prawem innego księcia. Ale to… to było coś nowego. To było szaleństwo, pustka w czyjejś duszy skłaniająca do stworzenia pustki w świecie. Prestimion podziękował Bogini za to, że zamach się nie udał. I nie tylko za to, że żyje, nie, dziękował za świat. Świat nie zniósłby śmierci Koronala padającego na bruk ulicy jak zarżnięte zwierzę.

Odwrócił się, spojrzał na Akbalika.

— Znajdź tego chłopca i przyprowadź go tu, natychmiast. Dowiedz się także, co z dziewczyną.

A Gialaurysa spytał: „Co z zamachowcem?”.

— Nie żyje, panie.

— Niech to! Nie chciałem, żeby zginął, Gialaurysie. Powinno się go zatrzymać i przesłuchać.

Akbalik wychodził już z komnaty, ale usłyszawszy te słowa przystanął w drzwiach.

— Na to nic się już nie poradzi, panie. Skręcono mu kark. Stałem nad trupem.

— No to dowiedzcie się przynajmniej, kim był. Czy tylko samotnym szaleńcem, czy może mamy tu do czynienia ze spiskiem?

Meglis podszedł do nich chwiejnie. Wygłaszał jakieś durne przeprosiny, bełkotał, błagając Lorda Koronala o wybaczenie „za nieszczęśliwy wypadek”. Prestimion uznał, że godny jest tylko pogardy. Kolejne nieszczęście, ściągnięte na świat przez Korsibara: kwiat arystokracji Majipooru zginął w wojnie, za wiele wspaniałych tytułów dostało się chłopcom i głupcom.

Późnym popołudniem do pałacu wrócił Akbalik. Był z nim młody człowiek, ten, który ocalił Prestimionowi życie.

— To Dekkeret — przedstawił go Akbalik. — Dziewczyna była jego kuzynką.

— Była?

— Umarła niemal natychmiast — powiedział chłopiec. Głos drżał mu lekko, był blady, nie ośmielał się spojrzeć Koronalowi w oczy. Odczuwał żal, wielki żal, to było oczywiste, a jednak potrafił doskonale kontrolować uczucia. — Taka straszna strata… Była moją najlepszą przyjaciółką. Od tygodni nie mówiła o niczym innym tylko o twych odwiedzinach, panie. I o tym, jak bardzo pragnie znaleźć się blisko ciebie, panie, kiedy do nas przyjedziesz. Sądzę, że cię kochała.

— Ja też tak sądzę. — Prestimion skinął głową. Zmierzył młodego człowieka długim, uważnym spojrzeniem; niewątpliwie wywierał on wrażenie. Dawno temu nauczył się, że są ludzie, których talenty i możliwości widoczne są na pierwszy rzut oka, a Dekkeret bez wątpienia należał do tej kategorii. Sprawiał wrażenie inteligentnego, wrażliwego, silnego duszą i ciałem. A także, zapewne, ambitnego. Mimo ciężaru, jakim była dla niego straszna śmierć ślicznej kuzynki, zachowywał się wzorowo.

Do głowy wpadła mu pewna myśl.

— Ile masz lat, Dekkerecie? — spytał.

— Skończyłem osiemnaście w dzień czwarty.

— Chodzisz do szkoły.

— Jeszcze dwa miesiące, panie.

— A potem?

— Nie podjąłem decyzji, panie. Być może służba rządowa? Na Zamku, jeśli się uda, albo dla Pontyfikatu. Ojciec jest kupcem, podróżującym od miasta do miasta, ale mnie to nie odpowiada. — Zmienił temat, jakby mówienie o sobie nie wydawało mu się interesujące. — Człowiek, który zabił moją kuzynkę… co z nim będzie, panie?

— On nie żyje, Dekkerecie. Obawiam się, że skręciłeś mu głowę trochę za mocno.

— Ach! Nie zawsze potrafię kontrolować własną siłę. Czy to źle, że go zabiłem, panie?

— Szczerze mówiąc chciałem mu zadać kilka pytań, dowiedzieć się, dlaczego czuł do mnie nienawiść. Ale w zaistniałej sytuacji trudno mieć do ciebie pretensje o to, że nie potraktowałeś go z jakąś wyjątkową delikatnością. To dobrze, że potrafisz poruszać się tak szybko, jak to nam pokazałeś. A o karierze na Zamku mówisz poważnie, chłopcze?

Dekkeret zaczerwienił się.

— Och, panie! O, tak! Tak! Tak! Niczego w życiu nie pragnę tak bardzo, jak właśnie tego!

— Gdyby wszystko dało się załatwić tak łatwo, jak to — Prestimion uśmiechnął się do niego przyjaźnie, a potem spojrzał na Akbalika. — Ten młody człowiek powróci na Zamek w naszym towarzystwie. Zostanie wpisany na listę rycerzy kandydatów. Dopilnuj, by przeszedł naukę w trybie przyspieszonym. Przygarniesz go pod swoje skrzydła. Oddaję ci go pod opiekę, Akbaliku. Nadaj mu właściwy kierunek.

— Dobrze się nim zaopiekuję, panie.

— O to właśnie mi chodzi. Kto wie, może właśnie dziś znaleźliśmy nowego Koronala? Co o tym sądzisz? Zdarzały się już i dziwniejsze rzeczy.

Twarz Dekkereta płonęła. Mrugał szybko, raz za razem, jakby tak zdumiewające spełnienie najfantastyczniejszych marzeń doprowadziło go do łez, z którymi czuł się zmuszony walczyć. Lecz i teraz potrafił się opanować niemal natychmiast. Przyklęknął przed Koronalem z wielką godnością, uczynił gest rozbłysku gwiazd, podziękował opanowanym, nieprzesadnie donośnym głosem.

Prestimion łagodnie kazał mu powstać.

— Poradzisz sobie między nami, wiem o tym — powiedział. — I bardzo, bardzo mi przykro z powodu twojej kuzynki. Zamieniłem z nią zaledwie kilka słów, ale to wystarczy, bym mógł wyobrazić sobie, jak wspaniałą musiała być dziewczyną.

Nie były to puste słowa. Upiorne, bezsensowne morderstwo ślicznego dziecka obudziło w nim ponure wspomnienia. Wyprostował się i zwrócił do Gialaurysa.

— Poinformuj Meglisa — polecił — że dzisiejszy bankiet zostaje odwołany, bo dureń pewnie sam na to nie wpadł. Lekką kolację zjem u siebie. Nie chcę się z nikim widzieć ani rozmawiać, czy to jasne? Rano wracamy na Zamek.


* * *

Pogrążony w myślach Koronal spędził długi, ponury, samotny wieczór. Obraz wymachującego sierpem mężczyzny i drugi, tryskających strumieni krwi, miał go już nigdy nie opuścić. Łagodna twarz dziewczyny, jej oczy szeroko rozwarte z uwielbienia i strachu, zacierały mu się w pamięci, tańczyły jak mgła na wietrze, zmieniały w zupełnie inne rysy Thismet. Raz za razem jego udręczony umysł powracał do sceny, którą oglądał wielokrotnie: krwawe błota Beldak, ostatnie chwile bitwy pod Granią Thegomar, czarnoksiężnik Sanibak-Thastimoon powstający przed Thismet ze sztyletem w dłoni…

Nie ośmielił się zasnąć, bowiem wiedział, jakie może mieć sny. W bagażach miał kilka książek. Wybrał jedną na chybił trafił, zabrał się do lektury. „Szczyty Zamkowej Góry”, trzeszczący ze starości poemat epicki, opisujący dzieje bohaterskich Koronalów, wyprawiających się w najdalsze, najbardziej niebezpieczne zakątki Majipooru. Prestimion z ulgą pogrążył się w lekturze, zagubił się w niej, znikł w owym świecie. Czy oni rzeczywiście istnieli, ci wspaniali bohaterowie z odległej przeszłości, czy też byli tylko imionami, zaczerpniętymi z wyobraźni? Czy ktoś kiedyś, pewnego dnia w odległej przyszłości, zacznie pisać o nim, tragicznym, heroicznym Lordzie Prestimionie, który kochał i utracił siostrę śmiertelnego wroga, a potem…

Rozległo się pukanie do drzwi. O tak później godzinie?

— Kto to? O co chodzi? — spytał, nie starając się ukryć irytacji.

— Gialaurys, panie.

— Nie chciałem dziś widzieć nikogo…

— Przecież wiem, Prestimionie. Ale Septach Melayn przysłał wiadomość. Z Zamku. Jest przeznaczona wyłącznie dla ciebie i wymaga natychmiastowej odpowiedzi. Nie mogłem sobie pozwolić na czekanie do rana.

Prestimion westchnął ciężko. Odrzucił książkę, podszedł do drzwi.

— Dobrze, niech będzie — powiedział, zrezygnowany.

List zapieczętowany był jego osobistą pieczęcią, Septach Melayn wysłał go więc oficjalnie, jako regent. Sprawa musiała być rzeczywiście pilna, może wiązała się jakoś ze zdarzeniami dzisiejszego dnia? Prestimion złamał ją, rozłożył kartę.

— Nie — powiedział, przebiegając wzrokiem po literach. Czuł bicie pulsu w skroniach. Przymknął oczy. — Na wszystkie demony Triggoin, nie.

— Panie?

— Masz, sam przeczytaj.

Była to krótka wiadomość i nawet Gialaurys, sunący palcem wzdłuż rzędu liter i powoli, pracowicie sylabizujący pod nosem kolejne słowa, szybko sobie z nią poradził. Podniósł wzrok, jego kamienna twarz poszarzała od szoku.

— Dantirya Sambail uciekł z Zamku? Mandralisca też? Próbują ucieczki na Zimroel, chcą ustanowić tam rząd w opozycji do twojego? Przecież… panie, to przecież niemożliwe! Jak to…? Czy to kolejny dowcip w stylu naszego przyjaciela? Jak sądzisz?

Prestimion zdołał się uśmiechnąć, ale nie był to uśmiech wesoły.

— Obawiam się, że nawet jego poczucie humoru nie sięga tak daleko.

— Dantirya Sambail! — krzyknął Gialaurys. Nie potrafił ustać w miejscu, chodził po komnacie wielkimi krokami. — Musi być w tym jakaś zdrada, panie. Gdybyśmy zabili go od razu, tam, na polu bitwy, to by się nigdy…

— Gdybyśmy… no tak. Gdybyśmy. Nie jest to stwierdzenie szczególnie użyteczne. — Prestimion podniósł list do oczu. Odczytywał go raz za razem, jakby spodziewał się, że kolejna lektura może zmienić jego treść na mniej przerażającą. Ale nic się nie zmieniało, tylko usłyszał głos Maundiganda-Klimda, słowa wypowiedziane tego dnia, kiedy mag rozpatrywał konsekwencje przywrócenia Dantiryi Sambailowi pamięci wojny. Widział… dwuznaczności. Wiele rozbieżnych ścieżek.

Tak — pomyślał Prestimion. Wiele rozbieżnych ścieżek. A teraz muszę przejść je wszystkie.

Загрузка...