Poznasz prawdę, a ona sprawi, że oszalejesz.

Aldous Huxley


Liczyli, że do tego czasu uda im się całkiem wykorzenić sen.

Marnotrawstwo było wręcz nieprzyzwoite: jedna trzecia każdego ludzkiego życia spędzona z odciętymi sznurkami, bez czucia — ciało zużywa paliwo, ale nic nie produkuje. Pomyśleć, ile moglibyśmy osiągnąć, nie musząc tracić przytomności co jakieś piętnaście godzin, gdyby nasze umysły umiały pozostawać obudzone i czujne od chwili narodzin aż po ostateczną kurtynę sto dwadzieścia lat później. Pomyślmy tylko o ośmiu miliardach dusz pozbawionych wyłącznika i przestojów, pracujących, aż zużyje się ich szkielet.

Moglibyśmy na przykład wyruszyć ku gwiazdom.

Nie wyszło. Owszem, wyrośliśmy z ukrywania się w ciszy podczas nocnych godzin — zostały bowiem tylko te drapieżniki, które postanowiliśmy sami wskrzesić — ale mózg nadal potrzebował czasu na oderwanie się od świata zewnętrznego. Trzeba skatalogować i poszufladkować przeżycia, awansować średnioterminowe wspomnienia na długoterminowe, wymieść wolne rodniki z zakamarków pomiędzy dendrytami. Potrzebę snu udało się tylko zmniejszyć, nie wyeliminować — i wygląda na to, że w tym nieredukowalnym już bardziej okresie przestoju ledwo mieszczą się pozostałe nam zjawy i sny. Wiły mi się w głowie jak zwierzęta w wysychającym zalewisku.

Obudziłem się.

Byłem sam, nieważki, pośrodku namiotu. Przysiągłbym, że coś poklepało mnie po plecach. Jakieś resztki halucynacji, pomyślałem. Ginący powidok nawiedzonego domu, chcący przed śmiercią ostatni raz wywołać gęsią skórkę.

Ale to stało się jeszcze raz. Obiłem się o krzywiznę bąbla od strony kilu, raz jeszcze, głową i łopatkami przywarłem do tkaniny, potem reszta ciała delikatnie, ale nieubłaganie się zsunęła…

W dół.

Tezeusz przyspieszał.

Nie. Nie ten kierunek. Tezeusz się przetaczał, jak raniony harpunem wieloryb na powierzchni morza. Odwracał się brzuchem ku gwiazdom.

Wywołałem ConSensusa i puściłem na ścianę ekran nawigacyjny. Kontur naszego statku eksplodował świetlistym punktem, który odpływał od Big Bena, zostawiając za sobą jaskrawy ślad. Przyglądałem się, aż cyferki pokazały 15 g.

— Siri. Pozwól do mnie.

Podskoczyłem. Zabrzmiało, jakbym miał wampira tuż za ramieniem.

— Idę.

Satelitarny przekaźnik, wreszcie wychodzący na tyle wysoko, by mieć w zasięgu strumień antymaterii Ikara. Gdzieś w głębi, pod poczuciem obowiązku, serce mi jęknęło.

Mimo najszczerszych chęci Cunninghama, nie uciekaliśmy. Tezeusz gromadził zaopatrzenie.


* * *

Otwarty właz, ziejący jak grota w klifie. Bladoniebieskie światełko z kręgosłupa nie sięgało do środka. Sarasti był ledwie sylwetką, czarną na szarym, jego jasne przekrwione oczy błyszczały w tym mroku, jak u kota.

— Chodź. — Podkręcił krótsze fale przez wzgląd na ludzkie pasmo widzenia.

Wnętrze bąbla pojaśniało, choć światło pozostało odrobinę przesunięte ku czerwieni. Jak Rorschach na długich światłach.

Wpłynąłem do salonu Sarastiego. Jego twarz, zwykle biała jak papier, była zarumieniona, jakby się przysmażył na słońcu. Nażarł się, pomyślałem. Napił się do syta. Lecz to była jego własna krew. Zwykle gromadził ją w głębi ciała, preferując najważniejsze organy. Wampiry były pod tym względem oszczędne. Tkanki obwodowe obmywały się tylko od czasu do czasu, gdy zbytnio wzrastał poziom kwasu mlekowego.

Albo kiedy polowały.

W gardło miał wbitą igłę, na moich oczach wstrzyknął sobie trzy centymetry bezbarwnego płynu. Antyeuklidesy. Ciekawe, jak często musi je uzupełniać, teraz, gdy nie dowierza implantom. Wyciągnął igłę i wsunął ją do pochewki przylepionej do pobliskiego słupka. Obserwowałem, jak kolor odpływa mu z twarzy, pozostawiając woskową, trupią skórę.

— Jesteś tu oficjalnym obserwatorem — powiedział Sarasti.

Obserwowałem. Kajutę miał jeszcze bardziej spartańską niż reszta. Żadnych wartych wspomnienia osobistych przedmiotów. Żadnej robionej na zamówienie trumny, wysypanej przywiezioną w folii ziemią. Nic poza dwoma trykotami, woreczkiem z przyborami kosmetycznymi i odłączoną pępowiną światłowodu, grubą na pół małego palca, wijącą się jak glista w formalinie. Bezpośrednia linia do Kapitana. Złącze nawet nie jest na korze, przypomniałem sobie. Wtyka się je w rdzeń przedłużony, pień mózgu. To logiczne: tam zbiega się całe neuronowe okablowanie, tam jest największa przepustowość. Sama myśl była jednak niepokojąca — że Sarasti łączy się ze statkiem poprzez gadzi mózg.

Na ścianie rozbłysnął obraz, nieco zniekształcony wklęsłą powierzchnią. Stroszek i Kłębek w sąsiadujących celach, na podzielonym ekranie. Małe krateczki pod spodem były upstrzone enigmatycznymi wskazaniami.

To zniekształcenie mnie rozpraszało. Rozejrzałem się po ConSensusie za poprawnym obrazem, nic nie znalazłem. Sarasti odczytał moją minę.

— Transmisja zamknięta — powiedział.

Teraz wężydła nawet dla kogoś niezorientowanego wyglądały na chore. Unosiły się pośrodku klatek, segmentowane ramiona majtały się bezcelowo. Z ich powierzchni łuszczyły się błoniaste kawałki — chyba skóry — nadając im postrzępiony wygląd, jakby były w rozkładzie.

— Ramiona stale się poruszają — zauważył Sarasti. — Robert mówi, że to wspomaga krwiobieg.

Kiwnąłem głową, wpatrzony w obraz.

— Istoty latające między gwiazdami nie potrafią realizować podstawowych funkcji metabolicznych bez ciągłego wymachiwania łapami. — Pokręcił głową. — Niewydajne. Prymitywne. Wręcz nieprzyzwoite — dodał i poruszył palcami.

Na ścianie otworzyło się kolejne okno: inicjacja protokołu Rosetta. Kilometry stąd mikrofale zalały klatki.

— Żadnych ingerencji. Tylko obserwacja — powtórzyłem.

Wężydła, jakkolwiek osłabione, nie były jeszcze obojętne na ból. Znały zasady gry — powlokły się ku panelom i grały o litość. Sarasti odtwarzał po prostu krok po kroku jakąś sekwencję z przeszłości. Przeszły przez wszystko jeszcze raz, tymi samymi starymi dowodami i twierdzeniami kupując sobie parę chwil wytchnienia.

Sarasti mlasnął, potem się odezwał:

— Tym razem generują rozwiązania szybciej niż przedtem. Myślisz, że przystosowały się do mikrofal?

Na ekranie pojawił się kolejny wskaźnik: gdzieś niedaleko rozćwierkał się alarm akustyczny. Zerknąłem na Sarastiego i z powrotem na obraz: pełne, turkusowe koło, podświetlone pulsującą czerwoną aureolą. Kształt oznaczał „anomalię atmosferyczną”. Kolor oznaczał „tlen”.

Przez chwilę byłem zdezorientowany. Tlen? Czemu tlen miałby wywołać alarm? Potem sobie przypomniałem: wężydła są beztlenowcami.

Sarasti uciszył go machnięciem dłoni.

Odchrząknąłem.

— Ty zatruwasz…

— Popatrz. Działają tak samo dobrze. Nic się nie zmienia.

Przełknąłem ślinę. Po prostu obserwuj.

— Co to, egzekucja? — zapytałem. — A może… może eutanazja?

Sarasti spojrzał za mnie i się uśmiechnął.

— Nie.

Spuściłem wzrok.

— A co?

Wskazał na ekran. Odruchowo posłusznie się odwróciłem.

Coś dźgnęło mnie w dłoń, jak gwóźdź podczas ukrzyżowania.

Krzyknąłem. Moje ramię poraził prąd elektryczny. Bez zastanowienia wyszarpnąłem dłoń: tkwiące w niej ostrze rozcięło ciało jak płetwa wodę. Krew rozpyliła się w powietrzu i zawisła, kropelki pomknęły jak ogon komety za opisanym dłonią wariackim łukiem.

Nagły, parzący ogień z tyłu. Przypalił mi skórę na plecach. Znów zawyłem, zamachałem rękoma. W powietrzu zawirował woal krwawych kropelek.

Jakimś sposobem znalazłem się w korytarzu, wpatrzony tępo w prawą dłoń. Była rozcięta aż po nasadę nadgarstka, z przegubu zwisały mi dwa krwawe, dwupalczaste strzępy. Krew gromadziła się na krawędziach i nie ściekała. Sarasti szedł ku mnie, zamglony bólem i oszołomieniem. Jego twarz to wyostrzała się, to rozmazywała, ciemna od mojej lub jego krwi. Oczy były jaskrawoczerwonymi lustrami, wehikułami czasu. Ziała z nich ciemność, cofnąłem się o pół miliona lat, zmieniłem w kawał mięsa na afrykańskiej sawannie, na ułamek sekundy przed rozpruciem gardła.

— Rozumiesz problem? — zapytał Sarasti, idąc naprzód.

Nad jego ramieniem unosił się wielki długonogi krab. Zmusiłem się do zogniskowania wzroku przez ból: jeden z robotów Bates składał się do strzału. Kopnąłem na oślep, przypadkiem trafiając w drabinę, poszybowałem tyłem w głąb korytarza.

Wampir poszedł za mną z twarzą rozdartą czymś, co u kogoś innego byłoby uśmiechem.

— Masz świadomość bólu i ona cię rozprasza. Fiksujesz się na nim. Przez obsesję na punkcie jednego zagrożenia nie dostrzegasz innych.

Zamachałem rękoma. Karmazynowa mgiełka zakłuła mnie w oczy.

— O wiele bardziej świadomy, o wiele mniej spostrzegawczy. Automat radziłby sobie lepiej.

Odbiło mu, pomyślałem. Zwariował. A potem: nie, on jest wędrownym drapieżcą. Zawsze był wędrownym…

— One poradziłyby sobie lepiej — dodał cicho.

…i ukrywał się od wielu dni. Głęboko na dnie. Ukrywał się przed fokami.

No bo co miał robić?

Sarasti uniósł ręce, rozmazując się. Uderzyłem w coś, kopnąłem, nie celując, przekoziołkowałem wśród krwawej mgiełki i zdumionych głosów. Coś metalowego rozbiło mi tył głowy i obróciło mnie.

Nora, jama. Kryjówka. Zanurkowałem, uderzając rozprutą dłonią jak zdechłą rybą o krawędź włazu. Wrzasnąłem i wtoczyłem się do bębna, z potworem tuż-tuż.

Zdumione krzyki, teraz bardzo blisko.

— Jukka, nie taki był plan! Nie taki był, kurwa, plan! — Susan James była wściekła, a Amanda Bates krzyczała. — Stój gdzie stoisz, stój, kurwa! — I skoczyła ze stołu. Uniosła się w powietrze, same podkręcone odruchy i platynowęglowe wzmocnienia, ale Sarasti po prostu odepchnął ją na bok i poszedł dalej. Ramię wystrzeliło jak atakujący wąż. Dłoń zacisnęła się na moim gardle.

— O to ci chodziło?! — zawołała James z jakiejś ciemnej, nieważnej kryjówki. — To jest to twoje wstępne warunkowanie?

Sarasti mną potrząsnął.

— Keeton, jesteś tam?

Moja krew rozbryznęła się po jego twarzy jak deszcz. Bełkotałem i płakałem.

— Słyszysz coś? Widzisz?

I nagle widziałem i słyszałem. Pstryk — i wszystko się wyostrzyło. Sarasti w ogóle nie mówił. Sarasti nawet nie istniał. Nikt nie istniał. Znalazłem się sam w wielkim, obracającym się kole, otoczony zrobionymi z mięsa stworami, które poruszały się same z siebie. Niektóre były owinięte tkaninami. Z otworów na ich górnych końcach wydobywały się dziwne, bezsensowne dźwięki; miały tam jeszcze inne płaszczyzny: górki, dołki i coś w rodzaju kulek, czy czarnych kamyczków, błyszczących, wilgotnych, schowanych w bryłkach mięsa. Połyskiwały i latały we wszystkie strony, jakby chciały uciec.

Nie rozumiałem dźwięków wydawanych przez to mięso, ale słyszałem dochodzący skądś głos. Całkiem jakby przemawiał do mnie Bóg — nie mogłem nic zrobić, musiałem zrozumieć.

— Keeton, wyjdź ze swojej komórki — zasyczał. — Przestań transponować, interpolować, obracać, czy co tam robisz. Po prostu słuchaj. Do cholery, raz w życiu coś zrozum. Zrozum, że od tego zależy twoje życie. Keeton, słuchasz?

Nie mogę wam powiedzieć, co mówił. Tylko, co słyszałem.


* * *

Przypisujecie jej ogromne znaczenie, prawda? To właśnie ona wynosi was ponad bydlęta, ona czyni kimś szczególnym. „Homo sapiens”, mówicie o sobie. Człowiek Rozumny. Ale czy wy w ogóle wiecie, co to jest, ta świadomość, na którą się w tak egzaltowany sposób powołujecie? Wiecie w ogóle, do czego ona służy?

Myślicie może, że daje wam wolną wolę. Pewnie zapomnieliście, że somnambulicy rozmawiają, prowadzą samochody, popełniają przestępstwa i zacierają po nich ślady, przez cały czas nieświadomi. Może nikt wam nie powiedział, że nawet obudzone dusze są niewolnikami, którzy wyparli ten fakt.

Podejmijcie świadomą decyzję. Postanówcie ruszyć palcem wskazującym. Za późno! Prąd już pokonał połowę drogi przez ramię. Ciało zadziałało pełne pół sekundy, zanim wasze świadome ja „postanowiło” — bo to żadna decyzja — coś innego wprawiło ciało w ruch i wysłało streszczenie dla kierownictwa, właściwie post factum, do homunkulusa mieszkającego za waszymi oczyma. Ten człowieczek, ten arogancki podprogram, mający się za osobę, myli korelację z przyczynowością: czyta streszczenie, widzi, że porusza się ręka, i myśli, że jedno spowodowało drugie.

Ale on tym nie rządzi. Wy tym nie rządzicie. Jeśli wolna wola w ogóle istnieje, na pewno mieszka gdzie indziej niż tobie podobni.

No to może rozumienie. Mądrość. Dążenie do wiedzy, wyprowadzanie twierdzeń, nauka, technika i wszystkie te wyłącznie ludzkie zajęcia, które na pewno muszą opierać się na świadomym fundamencie. Może po to jest samoświadomość — gdyby tylko przełomowe myśli w nauce nie wyskakiwały w pełni uformowane z podświadomego umysłu, nie objawiały się w snach, albo jako stuprocentowe olśnienia po dobrze przespanej nocy. Przecież podstawowa zasada uczonego, który utknął w martwym punkcie, brzmi: przestań o tym myśleć. Zajmij się czymś innym. Rozwiązanie przyjdzie samo, jeśli tylko wypchniesz problem ze świadomości.

Każdy pianista koncertowy wie, że najpewniejszym sposobem na zepsucie występu jest świadomość, co robią palce. Każdy tancerz i akrobata zna siebie na tyle, że puszcza umysł wolno, niech ciało radzi sobie samo. Każdy kierowca dowolnego pojazdu dojeżdża do celu, nie pamiętając ile razy się zatrzymał, gdzie skręcił i jaką drogą jechał. Wszyscy jesteście somnambulikami, niezależnie, czy wspinacie się na twórcze szczyty, czy po raz tysięczny odwalacie jakąś nudną robotę. Wszyscy jesteście somnambulikami.

I nawet mi nie wspominajcie o krzywej uczenia. Nie przytaczajcie miesięcy świadomych ćwiczeń poprzedzających nieświadome wykonanie, czy lat nauki i eksperymentów prowadzących do elegancko zapakowanej chwili olśnienia. I co z tego, że wasze lekcje odbywają się świadomie? Czy to dowodzi, że nie ma innego sposobu? Heurystyczne programy uczą się na własnych doświadczeniach od ponad stu lat. Maszyny po mistrzowsku grają w szachy, samochody uczą się same jeździć, programy statystyczne, stając w obliczu problemu, projektują rozwiązujące go eksperymenty, a wy myślicie, że uczenie jest możliwe tylko przez samoświadomość? Jesteście nomadami z epoki kamienia łupanego, z trudem wiążącymi koniec z końcem na afrykańskiej trawiastej równinie — odrzucającymi samą możliwość istnienia rolnictwa, bo waszym rodzicom wystarczało zbieractwo i łowiectwo.

Wiecie w ogóle, do czego służy świadomość? Wiecie, jakie jest jej jedyne prawdziwe zastosowanie? Służy za boczne kółka do roweru. Nie możecie dostrzec naraz dwóch aspektów sześcianu Neckera, więc pozwala wam się skupić na jednym i zignorować drugi. Trochę niedorobiona metoda analizy rzeczywistości. Zawsze, na wszystko, lepiej patrzeć z więcej niż jednego punktu. No dalej, spróbujcie. Zdekoncentrujcie się. To następny logiczny krok.

Aha, no właśnie: nie możecie. Coś przeszkadza.

Coś się broni.


* * *

Ewolucja nie przewiduje. Skomplikowana maszyneria zaczyna żyć własnym życiem. Mózgi oszukują. Wykształca się pętla sprzężenia zwrotnego stabilizująca rytm pracy serca, a potem natrafia na pokusę rytmu i muzyki. Niepokoje wywoływane przez obrazy fraktalne, czy algorytmy wykorzystywane do wyboru miejsca zamieszkania, metastatyzują się w sztukę. Podniety, na które niegdyś trzeba było zapracować, wykazując się sprawnością, teraz mogą pochodzić z bezproduktywnej introspekcji. Z biliona receptorów dopaminy nieproszona powstaje estetyka i cały system przestaje już modelować organizm. Zaczyna modelować sam proces modelowania. Pożera coraz więcej zasobów obliczeniowych, zatyka się nieskończonymi rekurencjami i nic niewnoszącymi symulacjami. Jak DNA pasożytnicze, które się odkłada w każdym naturalnym genomie, trwa, mnoży się i nie produkuje nic poza sobą. Metaprocesy rozmnażają się jak rak, potem się budzą i zaczynają mówić o sobie „ja”.


* * *

Układ słabnie i spowalnia. Postrzeganie trwa teraz o wiele dłużej — trzeba ocenić dane wejściowe, podumać nad nimi, podjąć decyzję, jak to robią świadome istoty. Lecz kiedy widzisz nagłą falę wody, albo z trawy wyskakuje na ciebie lew, wypasiona samoświadomość to luksus, na który cię nie stać. Najlepiej sprawdza się pień mózgu. Dostrzega niebezpieczeństwo, przejmuje ciało i reaguje sto razy szybciej niż ten stary tłuścioch w fotelu prezesa na piętrze; ale z każdym kolejnym pokoleniem coraz trudniej jest to obchodzić — tę skrzypiącą neurologiczną biurokrację.

„Ja” marnuje energię i moc przetwarzania, obsesyjnie, aż po psychozę, skupione na samym sobie. Wężydła go nie potrzebują, wężydła są oszczędniejsze. Z prostszą biochemią, z mniejszym mózgiem, pozbawione narzędzi, swego statku, nawet części własnego metabolizmu — myślą, a ty nie dorastasz im do pięt. Ukrywają swój język przed tobą, rozmawiając przed twoim nosem, nawet kiedy wiesz, co mówią. Umieją obrócić przeciwko tobie twoje własne postrzeganie. Podróżują do gwiazd. Oto, co potrafi nieobciążona samoświadomością inteligencja.

Widzicie, „ja” to nie jest mózg, który pracuje. Gdy Amanda Bates mówi „Ja nie istnieję”, nie ma to sensu. Lecz kiedy to samo stwierdzają procesy pod spodem, po prostu meldują, że pasożyt zdechł. Mówią, że są wolne.

Загрузка...