Co cię nie zabije, czyni cię dziwniejszym.

Trevor Goodchild


— Tu nadal się nie głosuje — powiedział Sarasti.

Nie uwalniamy więźniów. To zbyt ryzykowne. Tu, na bezkresnych pustkowiach obłoku Oorta, nie ma miejsca na maksymę „żyj i daj żyć innym”. Nieważne, co zrobił Ten Drugi, albo czego nie zrobił — pomyśl, co mógłby zrobić, gdyby był tylko odrobinę silniejszy. Co zapewne by zrobił, gdybyśmy przybyli tak późno, jak mieliśmy. Patrzymy na Rorschacha i widzimy embrion albo rozwijające się młode, ewentualnie kompletnie niezrozumiałego obcego, ale nie kogoś winnego, nie od razu, zaocznie. Co jednak, jeśli źle patrzymy? Może powinniśmy widzieć wszechmocnego, krwiożerczego Boga, zabójcę planet, jeszcze w budowie? Podatnego na atak tylko teraz, i to przez krótką chwilę?

Ta logika nie była po wampirzemu niepojmowalna, nie przypominała wielowymiarowej czarnej skrzynki, na widok której ludzie wzruszają ramionami i rozkładają ręce. Nie mogliśmy się usprawiedliwić, że nie znaleźliśmy w rozumowaniu Sarastiego żadnej luki — musieliśmy przyznać, że jej nie ma. Tym gorzej. Wiedziałem, że reszta wolałaby przyjąć coś na wiarę.

Sarasti miał jednak dla opozycji „schwytać-uwolnić” trzecią drogę, która ewidentnie wydawała mu się o wiele bezpieczniejsza. To akurat rozumowanie wymagało przyjęcia na wiarę — według wszelkich rozsądnych kryteriów ocierało się o samobójstwo.

Tym razem Tezeusz rodził przez cesarskie cięcie — potomstwo było zbyt duże, by się przecisnąć przez kanał na końcu kręgosłupa. Statek srał nim, jakby miał zatwardzenie, prosto do ładowni: ogromne potwory, najeżone dyszami i czułkami. Każdy trzy lub cztery razy wyższy ode mnie, złożony z dwóch rdzawych sześcianów, wszystkie powierzchnie aż rojące się od topografii. Oczywiście przed wypuszczeniem wszystko to pokryją płyty pancerza. Wstęgi rur i przewodów, pojemniki z amunicją, blaszki radiatorów jak zęby rekina — znikną pod gładkim, lustrzanym ekranem. Nad powierzchnię będzie wystawać tylko parę wysepek: porty komunikacyjne, macierze celownicze, dysze silników. No i naturalnie lufy — te machiny potrafiły ziać ogniem piekielnym z kilku dziur jednocześnie.

Na razie jednak były tylko gigantycznymi, mechanicznymi, na wpół urodzonymi płodami, ich płaszczyzny i krawędzie odbijały się kontrastową mozaiką światła i cienia pod brutalnie białym blaskiem reflektorów ładowni.

Odwróciłem się od rufy.

— Trochę nam zejdzie zapasów substratu.

— Ekranowanie całej skorupy było gorsze. — Bates monitorowała budowę przez dedykowany płaski ekran wbudowany bezpośrednio w ścianę fabrykatora. Zapewne ćwiczyła; zaraz po zmianie orbity stracimy nasze wszczepia. — Ale rzeczywiście, zużywa się. Może niebawem trzeba będzie zapolować na jakiś tutejszy kamień.

— Hm. — Spojrzałem z powrotem do ładowni. — Myślisz, że takie coś jest potrzebne?

— Nie ma znaczenia, co ja myślę. Siri, jesteś inteligentny. Dlaczego nie potrafisz tego rozgryźć?

— Dla mnie to ważne. Co oznacza, że to ważne dla Ziemi.

To mogłoby mieć ewentualnie znaczenie, gdyby Ziemia jeszcze nam rozkazywała. Pewne podteksty są czytelne, obojętne jak głęboko jesteś uwikłany w obserwowany układ.

Przehalsowałem ku rufie.

— No to Sarasti i Kapitan. Co myślisz?

— Przeważnie robisz to trochę subtelniej.

To akurat było prawdą.

— Po prostu, wiesz, że to Susan zauważyła, że Stroszek i Kłębek stukają do siebie, prawda?

Bates skrzywiła się na dźwięk tych imion.

— I co?

— Można by pomyśleć: to dziwne, że Tezeusz nie zauważył tego pierwszy. Skoro kwantowe komputery są takie świetne w rozpoznawaniu wzorców.

— Sarasti odłączył moduły kwantowe. Jeszcze przed wejściem na orbitę cały statek zaczął chodzić w trybie klasycznym.

— Czemu?

— Środowisko jest zaszumione. Zbyt duże ryzyko niespójności. Kwantowe komputery są delikatne.

— Przecież cały pokład jest ekranowany. Tezeusz jest ekranowany.

Bates kiwnęła głową.

— W stopniu, w jakim miało to sens. Ale stuprocentowe ekranowanie oznacza stuprocentową ślepotę, a to nie jest środowisko, w którym należałoby mieć zamknięte oczy.

Właściwie, to było takie środowisko. Ale rozumiałem, o co jej chodzi.

To, co nie zostało wypowiedziane na głos, także zrozumiałem: „A ty to przegapiłeś. Wszyscy mieliśmy to przed nosem w ConSensusie. Taki wybitny syntetyk, jak ty”.

— Zapewne Sarasti wie, co robi — przyznałem, nieustająco świadomy, że może słuchać. — Jak na razie się nie pomylił, o ile nam wiadomo.

— O ile może być nam wiadomo — uzupełniła Bates.

„Gdybyśmy umieli odgadywać motywy wampirów, nie byłyby nam potrzebne”, przypomniałem sobie.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

— Isaac był dobry. Ale nie zawsze trzeba wierzyć reklamie.

— Nie wierzysz w to? — zapytałem, ale ona już zaczęła się zastanawiać, czy nie powiedziała za dużo. Rzuciłem haczyk z przynętą w postaci dokładnie odmierzonej mieszanki sceptycyzmu i szacunku. — Sarasti naprawdę wiedział, gdzie będą te wężydła. Trafił w nie prawie co do metra, w tym całym labiryncie.

— No tak, do tego rzeczywiście jest potrzebna nadludzka logika — przyznała, myśląc sobie, że jestem tak, kurwa, głupi, że aż trudno w to uwierzyć.

— Co?

Wzruszyła ramionami.

— A może po prostu uświadomił sobie, że skoro Rorschach hoduje własną załogę, natkniemy się na nią prawie w dowolnym miejscu. Obojętne, gdzie wylądujemy.

W mojej ciszy pisnął ConSensus.

— Manewry orbitalne za pięć minut — obwieścił Sarasti. — Wszczepki i bezprzewodowe protezy wyłączone za dziewięćdziesiąt. To wszystko.

Bates wyłączyła ekran.

— Przeczekam to na mostku. Złudzenie kontroli i tak dalej. A ty?

— Chyba w namiocie.

Kiwnęła głową, czając się do skoku, jednak się zawahała.

— Nawiasem mówiąc — powiedziała — tak.

— Słucham?

— Pytałeś, czy według mnie te posiłki są potrzebne. Teraz wydaje mi się, że potrzebna nam wszelka ochrona, jaką damy radę zorganizować.

— Myślisz, że Rorschach mógłby…

— Słuchaj, przecież już raz mnie zabił.

Nie miała na myśli promieniowania.

Ostrożnie skinąłem głową.

— To musiało być…

— Niepodobne do niczego. W życiu sobie nie wyobrazisz. — Bates nabrała powietrza i wypuściła je. — Może nie będziesz musiał — dodała i popłynęła wzdłuż kręgosłupa.


* * *

Cunningham i Banda siedzieli w BioMedzie, oddzieleni trzydziestoma stopniami łuku. Każde poszturchiwało jeńców na swój własny sposób. Susan James obojętnie dźgała palcem klawiaturę wyświetloną na blacie przed nią.

Stukała, a na blacie przesuwały się kształty przypominające foremki do ciasteczek: kółka, triskeliony, kwartety równoległych linii. Niektóre pulsowały jak abstrakcyjne serduszka. Stroszek w swojej odległej klatce wyciągnął łuszczącą się mackę i klepnął któryś z nich w odpowiedzi.

— Jakieś postępy?

Westchnęła i pokręciła głową.

— Zrezygnowałam ze zrozumienia ich języka. Zadowolę się pidginem. — Stuknęła w ikonkę. Kłębek zniknął ze swego okna, zastąpiony hieroglificznym diagramem. Połowa symboli falowała lub pulsowała, bez końca — cały rój tańczących bazgrołów. Reszta po prostu siedziała nieruchomo.

— Oparte na ikonach. — Machnęła delikatnie ku wyświetlaczowi. — Frazy podmiot-orzeczenie przedstawiam jako animowane wersje ikon rzeczowników. One są środkowosymetryczne, więc określniki układam promieniście wokół podmiotu. Może to będzie dla nich naturalne.

Pod hieroglifami James pojawił się nowy ich krąg — zapewne odpowiedź Stroszka. Lecz komuś w systemie się to nie spodobało. Ikony rozbłysły w oddzielnym oknie, jaskrawy wskaźnik rozbłysnął wskazaniem 500 W i tak został. Stroszek wił się na ekranie. Wyciągnął drżące, kręgosłupokształtne ramiona i uporczywie stukał w panel.

James odwróciła wzrok.

Pojawiły się nowe hieroglify. Pięćset watów spadło do zera. Stroszek wrócił do stanu spoczynkowego; szpile i zęby na telemetrii się wygładziły.

James wypuściła powietrze.

— Co się stało? — zapytałem.

— Zła odpowiedź. — Podpięła się do transmisji od Stroszka, pokazała mi układ piktogramów, na którym się wyłożył. Na ekranie zawirowała piramidka, gwiazda, uproszczony symbol wężydła oraz Rorschacha.

— Głupi błąd, bo to była dopiero taka rozgrzewka. Poprosiłam go o nazwanie obiektów na ekranie. — Zaśmiała się cicho, bez wesołości. — Tak to jest z językami funkcyjnymi. Jeśli nie możesz czegoś pokazać, nie możesz o tym mówić.

— A co on powiedział?

Wskazała na pierwszą spiralkę Stroszka.

— Jest wielościan, gwiazda i Rorschach.

— Pominął wężydło.

— Za drugim razem się poprawił. Ale to i tak głupi błąd, jak na kogoś, kto w myśleniu rozkłada na łopatki wampira, nie? — Susan przełknęła ślinę. — Może nawet wężydła się mylą, kiedy umierają.

Nie wiedziałem co powiedzieć. Za mną, Cunningham mruczał jakąś ledwie słyszalną, dwusuwową mantrę w nieskończonej pętli.

— Jukka mówi… — Susan urwała i zaczęła jeszcze raz: — To ślepowidzenie, którego czasem dostajemy w Rorschachu, kojarzysz?

Potaknąłem. Ciekawe, co powiedział Jukka.

— Najwyraźniej to samo może się dziać z innymi zmysłami — powiedziała. — Możesz mieć ślepodotyk, ślepowęch i śleposłyszenie.

— To byłaby głuchota.

Pokręciła głową.

— No przecież nie, prawda? Nie bardziej niż ślepowidzenie to ślepota. Coś w twojej głowie nadal to wszystko odbiera. Jakaś część mózgu wciąż słyszy i widzi, mimo że ty nie jesteś tego świadom. Chyba że coś zmusi cię do zgadywania albo pojawi się jakieś zagrożenie. Nagle znikąd przychodzi bardzo silne przeczucie, że powinieneś zejść z drogi, a pięć sekund później przez miejsce, gdzie stałeś, przejeżdża autobus. Jakimś sposobem wiesz o tym. Nie wiesz tylko skąd.

— Niesamowite — przyznałem.

— Te wężydła, Siri… one znają odpowiedzi. Są inteligentne i my o tym wiemy. Wygląda natomiast na to, że one nie wiedzą, że je znają, jeśli nie zadasz im bólu. Jakby miały ślepowidzenie obejmujące wszystkie zmysły.

Spróbowałem sobie to wyobrazić: życie bez czucia, bez żadnej aktywnej świadomości otoczenia. Egzystować w taki sposób i nie zwariować.

— Myślisz, że to możliwe?

— Nie wiem. To chyba tylko… metafora. — Nie wierzyła we własne słowa. Albo nie wiedziała. Albo nie chciała, żebym ja wiedział.

Powinienem umieć to odróżnić. Powinna być czytelna.

— Z początku myślałam, że stawiają mi opór — powiedziała. — Ale dlaczego miałyby? — Spojrzała na mnie błagalnie błyszczącymi oczyma, prosząc o odpowiedź.

Nie znałem jej. Nie miałem pojęcia. Odwróciłem się od Susan James, tylko po to, by znaleźć się twarzą w twarz z Robertem Cunninghamem: Cunninghamem-szeptaczem, stukającym palcami w interfejsy na blacie stołu; oślepione wewnętrzne oczy, wzrok ograniczony do obrazów rysowanych przez ConSensus w powietrzu albo rzucanych na płaskie powierzchnie. Twarz miał tak wyzbytą uczuć jak zawsze; reszta ciała drgała jak owad w pajęczynie.

Może i był nim. Może wszyscy byliśmy schwytani w pajęczynę. Rorschach czaił się zaledwie dziewięć kilometrów od nas, tak blisko, że mógł zaćmić mi Bena, gdybym tylko znalazł odwagę, by wyjrzeć na zewnątrz. Zbliżyliśmy się na tę szaleńczo małą odległość i zaparkowaliśmy. A tam Rorschach rósł jak żywa istota. A w nim rosły żywe istoty, powstawały jak meduzy z jakiegoś demonicznego, mechanicznego substratu. Te śmiercionośne puste korytarze, po których się skradaliśmy, przerażeni podrzucanymi do głów cieniami, pewnie roiły się teraz od wężydeł. Setki kilometrów powyginanych tuneli, korytarzy i komór. Wypełniających się armią.

Taka była bezpieczniejsza alternatywa Sarastiego. I poszliśmy tą drogą, bo wypuszczenie jeńców było zbyt niebezpieczne. Siedzieliśmy tak głęboko w fali dziobowej, że musieliśmy powyłączać nasze wewnętrzne dodatki; choć magnetosfera Rorschacha była tu o rzędy wielkości słabsza niż w jego wnętrzu, nie wiadomo, czy przy takiej bliskości obcy nie uznają nas za zbyt kuszący cel — albo zbyt wielkie zagrożenie. Nie wiadomo: może postanowią przeszyć serce Tezeusza jakimś niewidzialnym kołkiem?

Każdy impuls, który byłby w stanie przeniknąć przez ekranowanie statku, na pewno puściłby z dymem cały system nerwowy Tezeusza i wszystkie instalacje w naszych głowach. Podejrzewałem, że pięć osób w martwym statku ma nieznacznie większe szanse przetrwania, jeśli na dodatek nie iskrzy im w mózgach, ale nie wydawało mi się to jakąś znaczącą różnicą. Sarasti ewidentnie inaczej szacował te szanse. Wyłączył nawet antyeuklidesowy dozownik we własnej głowie — żeby samemu nie dostać zwarcia, musiał się teraz uciekać do wykonywanych ręcznie zastrzyków.

Stroszek i Kłębek były jeszcze bliżej Rorschacha, niż my. Laboratorium Cunninghama zostało oddzielone od statku; unosiło się zaledwie parę kilometrów od najdłuższych iglic artefaktu, głęboko wśród linii jego pola magnetycznego. Jeśli ich metabolizm wymagał radioaktywnego magnetytu, tyle jeszcze mogły dostać: przedsmak pól, ale nie swoboda. Ekranowanie laboratorium, było dynamicznie regulowane, by równoważyć taktyczne ryzyko i medyczną konieczność, najdokładniej, jak pozwalały dane. Nasze nowe baterie dział, strategicznie umieszczone po obu stronach, trzymały całą konstrukcję na celowniku. Mogły zniszczyć habitat w jednej chwili. A także cokolwiek podchodzącego do nas.

Rorschacha oczywiście nie dałyby rady zniszczyć. Pewnie nic nie było w stanie.

Z niewidocznych na niezwyciężonych. O ile wiedzieliśmy, to się jeszcze nie stało. Może Tezeusz wciąż jeszcze mógł coś zrobić z rosnącym nam za rufą artefaktem, zakładając, że będziemy w stanie zdecydować i coś mu rozkazać. Sarasti nic nie mówił. Właściwie nie pamiętałem, kiedy ktokolwiek z nas ostatni raz fizycznie go widział. Od kilku wacht siedział zamknięty w namiocie i odzywał się tylko przez ConSensus.

Wszyscy siedzieli jak na szpilkach, a wędrowny zabójca zamilkł.

Cunningham mruczał coś, stukał niewprawnymi palcami w nieznajome przyciski, przeklinał własną niezdarność. Bodźce i reakcje spływały laserem przez sześć kilometrów zjonizowanej próżni. Nieodłączna nikotynowa rurka zwisała z kącika ust. Od czasu do czasu odłupywała się od niej drobinka popiołu i ukośnie dryfowała ku wentylatorom.

Odezwał się, zanim ja zdążyłem.

— Wszystko jest w ConSensusie. — Kiedy nie odszedłem, ustąpił, ale nie chciał na mnie spojrzeć. — Cząstki magnetytu uszeregowały się, gdy tylko przeszły poza czoło fali, mniej lub bardziej. Błony zaczęły się goić. Nie degradują się już tak szybko. Ale to wewnętrzne środowisko Rorschacha jest zoptymalizowane pod ich metabolizm. Tutaj chyba w najlepszym razie da się spowolnić umieranie.

— To już przynajmniej coś.

— Trochę się to składa do kupy — mruknął Cunningham. — Poza tym… okazało się, że ich nerwy są w strzępach, z niewiadomego powodu. Dosłownie. Upływ prądu na kablach.

— Wskutek rozkładu? — zgadywałem.

— Przez całą tę nieliniowość w niskich temperaturach nie potrafię zbilansować równania Arrheniusa. Czynnik przedwykładniczy wychodzi kompletnie posrany. Całkiem jakby temperatura była nieważna i… cholera…

Jakiś krytyczny parametr na którymś z ekranów wyszedł poza dozwolony zakres. Cunningham uniósł wzrok i podniósł głos:

— Susan, potrzebna mi kolejna biopsja. Gdzieś pośrodku.

— Co… aha. Chwila. — Pokręciła głową i wystukała krótką spiralę ikon, nieruchomych jak więźniowie, którym je dyktowała.

W jednym z okienek Cunninghama Stroszek przyglądał się tym symbolom swoją wspaniałą widzącą skórą. Przez chwilę falował, nie reagując. Potem złożył ramiona w tył ku jednej ścianie, odsłaniając drogę dla manipulatorów Cunninghama.

Ten wywołał z nor dwa chwytne węże. Pierwszy trzymał kliniczną igłę do biopsji; drugi dzierżył narzędzie przemocy, na wypadek bezcelowego oporu. Nie było potrzebne. Wężydła, ślepowidzące czy nie, uczyły się szybko. Stroszek wystawił brzuch jak zrezygnowana ofiara mającego nastąpić gwałtu. Cunningham coś zepsuł — manipulatory zderzyły się ze sobą i na chwilę splątały. Zaklął i spróbował jeszcze raz, wszystkie ruchy zionęły frustracją. Wycięto mu cały rozszerzony fenotyp — niegdyś był duszą maszyny, teraz stał się po prostu kolesiem naciskającym guziki i…

…i nagle coś przeskoczyło. Aspekty Cunninghama stały się na moich oczach przezroczyste. Nagle niemal mogłem go sobie wyobrazić.

Za drugim razem trafił. Końcówka ramienia wystrzeliła jak uderzający wąż i wróciła z powrotem, niemal za szybko, by to zauważyć. Po ciele Stroszka rozeszły się barwne fale, jak kręgi po wrzuceniu kamienia do nieruchomej wody.

Cunningham chyba pomyślał, że coś dostrzegł w mojej twarzy.

— Nie myśl, że to ludzie. To pomaga — powiedział.

Pierwszy raz mogłem odczytać także podtekst, przejrzysty i ostry jak tłuczone szkło: Oczywiście, ty o nikim tak nie myślisz…


* * *

Cunningham nie lubił, jak się z nim pogrywa.

Nikt nie lubi. Jednak większość ludzi nie uważa, że ja tak robię. Nie mają pojęcia, ile informacji zdradzają ich ciała przy zamkniętych ustach. Mówią na głos, jeśli chcą coś wyjawić; jeśli nie mówią, sądzą, że zachowują swoje zdanie dla siebie. A ja obserwuję ich uważnie, indywidualnie dobieram każde słowo, tak że żaden obiekt nie czuje się wykorzystywany — tylko z jakiegoś powodu w przypadku Roberta Cunninghama to nie zadziałało.

Chyba modelowałem nie taki system.

Wyobraź sobie, że jesteś syntetykiem. Zajmujesz się zachowaniem systemów na ich powierzchni, odgadujesz konfigurację maszynerii pod spodem z jej odbić na wierzchu. To tajemnica sukcesu: rozumiesz system, jeśli zrozumiesz granice, w jakich się zawiera.

Teraz wyobraź sobie, że spotykasz kogoś, kto wydarł w tych granicach dziurę i przeciekł przez nią na zewnątrz.

Robert Cunningham nie zamykał się w granicach swego ciała; praca wyciągała go poza ten worek mięcha; tu, w obłoku Oorta, jego topologia wędrowała po całym statku. W pewnym sensie dotyczyło to nas wszystkich — Bates i jej robotów, Sarastiego i jego limbicznego łącza — nawet wszczepki ConSensusa w naszych głowach trochę nas rozpraszały, zamazywały granice ciał. Lecz Bates tylko sterowała robotami, nigdy w nich nie mieszkała. U Bandy Czworga może i chodziło kilka systemów naraz na jednej płycie głównej, ale każdy miał swą własną topologię, a na powierzchni zawsze był tylko jeden. Natomiast Sarasti…

No cóż, Sarasti, jak się okazało, to całkiem inna historia.

Cunningham nie tylko sterował swymi zdalnymi narządami; uciekał w nie, nosił je jak tajemną tożsamość, skrywającą w środku pospolitego ludzkiego zwyklaka. Poświęcił pół kory nowej, żeby widzieć w rentgenie, smakować kształty skryte w komórkowych błonach, zrobił rzeźnię z jednego ciała, by się stać przelotnym lokatorem wielu. Fragmenty jego jaźni skrywały się w czujnikach i manipulatorach wyściełających ściany klatek wężydeł; mogłem wyciągnąć ważne sugestie ze wszystkich urządzeń w subbębnie, gdyby tylko przyszło mi do głowy tam spojrzeć. Był topologiczną składanką, jak wszyscy tutaj, ale połowa jej elementów kryła się w maszynach. Mój model był niekompletny.

Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek dążył do osiągnięcia takiego stanu. Z perspektywy czasu widzę, że jego płaszczyzny emanowały wtedy wstrętem do samego siebie. Lecz u schyłku XXI wieku widział tylko jedno inne wyjście — życie pasożyta. Cunningham po prostu wybrał mniejsze zło.

A teraz nawet to mu zabrano. Rozkazy Sarastiego odcięły go od własnego sensorium. Już nie czuł danych instynktownie; musiał je interpretować, mrówczo, krok za krokiem przez ekrany i wykresy redukujące percepcję do płaskiego, pustego stenogramu. Miałem przed sobą system uszkodzony przez mnogie amputacje. System z wyciętymi oczyma, uszami i językiem, zmuszony do poruszania się po omacku wśród rzeczy, w których wnętrzu i duszy niegdyś mieszkał. Nagle nie ma się gdzie skryć — wszystkie oddalone składniki Roberta Cunninghama wpadają z powrotem do ciała, gdzie wreszcie mogę je zobaczyć.

To naturalnie był mój błąd. Tak skupiłem się na modelowaniu innych systemów, że zapomniałem o tym, który owe modele buduje. Kiepski wzrok to tylko jeden wróg dobrego widzenia — równie łatwo oślepiają kiepskie założenia — a wyobrażać sobie, że jestem Robertem Cunninghamem, to było za mało.

Musiałem sobie jeszcze wyobrazić, że jestem Sirim Keetonem.


* * *

Naturalnie, rodzi to kolejne pytanie. Jeśli mój domysł dotyczący Cunninghama jest prawdziwy, dlaczego moje sztuczki sprawdzały się w przypadku Szpindla? Przecież on był tak samo poszatkowany jak jego zastępca.

Wtedy zbyt mocno się nad tym nie zastanawiałem. Szpindla już nie było, ale jego zabójca wisiał nam tuż przed dziobem — potężna, rozrastająca się zagadka, która w każdej chwili mogła postanowić nas zmiażdżyć. Zdecydowanie miałem o czym myśleć.

Teraz jednak — o wiele za późno, by cokolwiek z tym zrobić — wydaje mi się, że znam odpowiedź.

Może moje sztuczki naprawdę nie działały na Isaaca. Może przejrzał moje manipulacje równie łatwo jak Cunningham. Ale po prostu nie przejmował się tym. Może czytałem go tak łatwo, bo mi pozwalał. Co oznaczało — i tu nie mogę znaleźć innego pasującego wytłumaczenia — że mimo to po prostu mnie lubił.

To chyba znaczy, że był moim przyjacielem.

Загрузка...