Teraz należałoby splunąć dla okazania im absolutnej pogardy, ale jest na to zbyt dobrze wychowana, więc tylko odwraca się i odchodzi. Westchnienie ulgi i znowu rozlega się skowyt pełen bólu. Długo będą wyli, zanim ich krzyki zainteresują przechodzący patrol.
Weekend jest najlepszą porą na urządzenie sobie pikniku, ale i zwykły dzień ma swoje uroki. Zwłaszcza jeśli jest to cudowne, wrześniowe popołudnie. Słońce przygrzewa, ale nie ma już dusznego lipcowego upału, który odbiera siły i sprawia, że koszula klei się do ciała. Jesień, liście lecące z drzew, żółknące trawy.
– Tego brakowało mi w Etiopii – powiedziała Stanisława przeciągając się aż zaskrzypiały stawy.
– Jak tam jest? – zainteresowała się jej kuzynka.
– W porze mokrej cudownie zielono. W porze suchej wszystko zamiera. W naszej telewizji pokazują ten kraj bardzo jednostronnie: głodujące dzieci, pustynia, tymczasem są tam piękne góry, jeziora pełne hipopotamów, żyzne doliny. Mili ludzie. Ale przez najbliższe trzydzieści lat wolę się tam nie pokazywać.
– Rozumiem.
Woda w samowarze zaczęła wrzeć. Mosiężna blacha zawibrowała, a para zaśpiewała w otworach.
– Popatrz, kto się tu przybłąkał – mruknęła Katarzyna.
Księżniczka Monika nadeszła od strony pętli autobusowej. Niosła kilka marchewek, najwyraźniej dla koni.
– Może zje z nami podwieczorek? – powiedziała leniwie Stanisława. – Nie widzi nas, trzeba pomachać albo zawołać…
Dziewczyna podążała ścieżką dość daleko od nich, faktycznie nie zauważyła nauczycielek na pikniku. Jasnobrązowa klacz spojrzała na nią uważnie i położyła po sobie uszy. Dziewczyna wyciągnęła w jej stronę dorodną marchew, ale koń nie przyjął poczęstunku. Cofnął się kawałek i zarżał. Uprzedzenia trzeba przełamywać powoli i ostrożnie. Położyła marchew na trawie i odeszła kilka kroków. Klacz patrzyła przez chwilę na warzywo, po czym oddaliła się na całą długość łańcucha.
– Co za diabeł? – zmarszczyła brwi Katarzyna obserwująca tę scenę z oddali. – Popatrz, jak się ten koń płoszy…
– Yhm – mruknęła jej kuzynka.
Monika spróbowała z innym koniem. Ten z rezerwą skubnął marchewkę i oddalił się truchtem. Pozostałe dwie położyła na trawie. Klacze podbiegły po nie dopiero, gdy odeszła.
– Dziwne, te szkapy nie należą do płochliwych – pokręciła głową Stasia.
Serbka odwróciła się i podążyła rozczarowana w stronę autobusu. Nauczycielka pomachała ręką, aby zwrócić jej uwagę. Udało się.
– Witaj. Usiądź z nami – zachęciła uczennicę lektorka. – Herbatka zaraz będzie. Mamy też ciasto. Musisz trochę nabrać ciała – spojrzała na szczupłą sylwetkę.
Wahanie. Nie wie, czy wypada. Jest bardzo speszona… Siada skromnie na brzeżku pniaka. Dziś założyła spódnicę. Jej nogi są jeszcze dziewczęce, dość grube w kostkach i kolanach, minie jeszcze kilka lat, nim nabiorą kobiecej wysmukłości. To jeszcze cielę, szczenię, dziecko…
– Ładne koniki – zauważyła leniwie Stanisława. – Tak rozmyślamy z kuzynką, że trzeba by przejść się do stadniny, zapłacić, pożyczyć siodła i zakosztować trochę jazdy.
Księżniczka uśmiecha się delikatnie.
– Bardzo dawno nie siedziałam na koniu. Poza tym nie mają tu chyba damskich siodeł.
Wszystkie trzy mają sukienki… Stanisława nie reaguje. Jazda w damskim siodle jest dla niej czymś zupełnie naturalnym. Uczennica notuje to w pamięci. Nauczycielka nie pasuje do tej epoki. Dobrze się maskuje, ale zbyt wiele drobiazgów ją zdradza. Na przykład to, że do ciasta używa widelczyków o długich zębach, zamiast popularnych obecnie łyżeczek. Albo to, że sięga dłonią i bezwiednie wyciąga jakiś paproch zaplątany w warkocz kuzynki. Czochra z uśmiechem jej włosy. Okazuje jej siostrzane uczucia poprzez iskanie. Od kiedy w połowie XIX wieku stwierdzono, że wszy przenoszą tyfus i wydano im bezwzględną walkę, iskanie przestało być pieszczotą, w ogóle wypadło z użycia.
Za to Katarzyna jest współczesna aż do bólu. W jej ruchach widać nerwowość i spontaniczność, a nawet pewną gwałtowność. Uczyła się w szkole koedukacyjnej, przejęła od kolegów z klasy pewne typowo męskie zachowania… Monika uśmiecha się do obu kobiet.
Konie patrzą z daleka. Niespokojnie i wyczekująco. Obserwują, choć się boją. Cóż, koń jest najlepszym przyjacielem człowieka… Samowar po zdjęciu dławika rozpala się znowu. Stanisława bierze kawałek sernika, który upadł na trawę i niesie go koniom. Brązowa klacz widzi ją pierwszy raz w życiu, ale bez wahania zjada ciastko. Kobieta wraca do towarzyszek. Konie nadal spoglądając w ich stronę kładą po sobie uszy.
Para zaśpiewała. Nauczycielka wyszukała w koszyku trzecią filiżankę. Nalała z samowara herbaty i podała. To jeszcze jeden element nie pasujący do współczesności. Rosyjska moda picia herbaty w szklankach poważnie wyparła filiżanki z użycia… Monika podziękowała skinięciem głowy. Postawiła naczynie obok siebie, na równym kawałku ziemi.
– Tu masz cukier – Katarzyna wyciągnęła w jej stronę cukiernicę.
Księżniczka sięgnęła po łyżeczkę. Dotknęła jej końca palcem i cofnęła dłoń jak oparzona.
– Dziękuję, nie słodzę – powiedziała speszona. Odruchowo wytarła palce o spódnicę. Na błękitnym materiale pozostał cieniutki czerwony zaciek.
– To tak jak ja – rzekła Stasia. – A może chcesz do herbaty konfitur?
– Poproszę…
Nałożyła jej na talerzyk. Przez dłuższą chwilę piły w milczeniu. Uczennica z wprawą łamała gorzki smak napoju wiśniową konfiturą…
– Może zjesz serniczka?
– Z przyjemnością…
Katarzyna w zadumie patrzy na profil nastolatki. Lekkie zniekształcenie na policzku, kilka przebarwień skóry psujących urodę… Dziewczyna odgadła zainteresowanie nauczycielki.
– To po ospie – wyjaśnia muskając skórę opuszkami palców. – Z wiekiem powinno zniknąć.
Spogląda na konie i nie widzi twarzy Katarzyny zastygłej nagle w grymasie zdumienia.
Stanisława kupowała mieszkanko z myślą o sobie. Gdy kuzynka przeniosła się do Krakowa, jakoś tak zupełnie naturalnie zamieszkały razem. Mała sypialnia odrobinę się zagraciła. Z drugiej strony stała się jakby bardziej przytulna. Stoją tu teraz dwa łóżka. Między nimi jest metr odstępu, akurat wystarczająco, by leżąc spokojnie rozmawiać.
Jest północ. Obie dziewczyny powinny spać, ale jakoś im to nie wychodzi. Teoria dojrzewała całe popołudnie i wieczór.
– Wiesz co mi się wydaje? – zaczyna Katarzyna.
Jej kuzynka milczy. Wie.
– Ta mała Monika może być starsza od ciebie.
– Idiotyczne przypuszczenie. Dlaczego tak sądzisz? – sama podejrzewa to od wielu godzin.
– Z bardzo prostej przyczyny. Pamiętasz co powiedziała? Blizny na policzku ma po ospie. Po czarnej ospie.
– No to co? – mruczy sennie kuzynka. – Też kiedyś miałam, ale na szczęście trafiłam na fachowców. Związali mi ręce żebym nie drapała wrzodów i strupów: dzięki temu nie mam blizn. Zdarza się.
– No właśnie, nie zdarza się. Ile ona ma lat? Szesnaście? To w którym roku się urodziła? W 1986… tymczasem ostatni przypadek czarnej ospy odnotowano w… 1974!
– O cholera! – Stasia aż siada na łóżku. – Faktycznie… A może to po ospie wietrznej?
– Nie zostawia takich śladów.
Milczenie.
– Sądzisz, że ona jest taka jak ja?
– Nie, chyba nie… A może… Musimy sobie z nią szczerze pogadać… Ale najpierw coś sprawdzę.
Odrzuciła kołdrę i w koszuli nocnej zasiada do komputera.
– Stiepankovic – mruczy sama do siebie. – Wspomniałaś, że ta mała ma na piersi tatuaż w kształcie herbu?
– Aha. I napisy głagolicą…
– Stasiu, wybacz, ale ostatnio chyba zaczynasz dostawać starczej demencji.
– Po czterystu latach to chyba nic dziwnego – zażartowała cierpko. – A co konkretnie przegapiłam?
– Głagolicy nie używa się od czterystu, może trzystu lat. Przyznaj się, dawno nie odwiedzałaś Bałkanów?
– Oj…
– Mam. Stiepankovice, bośniacki ród książęcy skoligacony z cesarzami Bizancjum. Ostatnim przedstawicielem był książę Mychajło poległy w bitwie na Kosowym Polu… Patrz, przypomina ci to coś?
Wyświetliła herb.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości… Tylko dlaczego podaje się za Serbkę?
– Bo w Bośni panuje teraz spokój. Nie dostałaby u nas azylu… Bizancjum. Jasna cholera.
Poderwała się od komputera i grzebie w książkach.
– Wiem już, gdzie widziałam jej twarz – mruczy. – Zaraz… Jest.
Monografia „Twarze antyku”. Kilka tomów, kilkaset reprodukcji. Fresk z Myry, czyli dzisiejszego Izmiru, pochodzący z dziewiątego wieku naszej ery. Zniszczony, odnaleziony przez archeologów rozkopujących ruiny bizantyjskiej bazyliki. Posklejany pieczołowicie z kilkuset fragmentów. Paru nie udało się odnaleźć. Złotowłosa, błękitnooka dziewczyna trzyma w dłoniach woskową tabliczkę i rysik. W tle winna latorośl.
– Bośniacka księżniczka Monika Stiepankovic – Stanisława blednie. – Nie, to niemożliwe.
– Znasz inne wyjaśnienie?
– Seton zwany Kosmopolitą, mistrz i przyjaciel Sędziwoja, był pierwszym w dziejach alchemikiem, któremu udało się uzyskać czerwoną tynkturę czyli kamień filozoficzny.
– Jesteś pewna?
– Absolutnie. Poza tym nie wyobrażam sobie, jak to dziecko mogłoby przeżyć tysiąc dwieście lat.
– Tobie się udało.
– Tak, ale próbowali mnie zabić przeciętnie dwa razy na stulecie. Cholera…
– Wygląda bardzo dziecinnie, ślicznie a przy tym niewinnie, jej wygląd budzi w każdym chęć opieki i pomocy.
– Dziwne, że nikt jej nie zgwałcił… Taka dziewczynka to jak spełnienie marzeń każdego pedofila…
– Może ją zgwałcili. Może nie raz… Zobacz, jak się ubiera…
– Aseksualnie – mruczy Stanisława. Współczesne terminy obco brzmią w jej ustach. – Jakby bała się… Z drugiej strony, jeśli jest taka dobra w nożu, to współczuję wszystkim, którzy próbowali.
– No i sama widzisz. Sądzisz, że żyje dzięki czemuś innemu niż kamień filozoficzny?
Stasia milczy. Zastanawia się. Nagły błysk zrozumienia.
– Ona jest wampirem.
Katarzyna parska serdecznym śmiechem.
– Nie bredź…
– Nie bredzę. Pamiętasz cukier?
– Na pikniku?
– Właśnie. Sięga po cukiernicę, ale stwierdza, że nie słodzi. Natomiast konfiturą chętnie… A wiesz dlaczego?
– Dotknęła łyżeczki i…
– I się oparzyła. Srebrem. Widelczyki są niklowane…
– Światło słoneczne powinno ją w takim razie zabić. No i dlaczego nie ma zębów takich, by podrapać się nimi po brodzie?
– Z bardzo prostej przyczyny. Bo te wszystkie książki i filmy o wampirach bardzo wybiórczo potraktowały na pół legendarne przekazy ludowe o istotach jej rodzaju.
– To znaczy, że nie zamienia się w nietoperza? Brrr. Makabryczny pomysł.
– Ale wszystko do siebie pasuje. Kurczę, w Bizancjum uduszono kilka księżniczek pochodzących z Bałkanów… Zaś co do zębów, to słowiańskie legendy mówią, że wampiry wysysają krew przyssawką, którą mają pod językiem…
– Wariactwo.
– Czasem, droga kuzynko, nie mogę zrozumieć pokrętnych ścieżek twojego umysłu. Zaakceptowałaś bez problemu fakt, że żyję dwadzieścia razy dłużej niż ty, ale nie potrafisz uwierzyć w jedno młodziutkie wampirzątko?
– To co innego. W twoim przypadku mam dowody. Czarno na białym. Fotografie wykonane w ciągu ostatnich stu dwudziestu lat, na wszystkich wyglądasz tak samo. Tak jak na portrecie, który dziś wisi w Muzeum Narodowym.
– A ja sądzę, że to wampirzyca. I musimy to sprawdzić. Zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia.
– Co jeszcze z tych legend może być prawdą?
– To drapieżnik, taki jak kuna czy łasica. Jest pewnie bardzo szybka, ma kocią zwinność, refleks któremu nigdy nie sprostamy. Silna, dużo silniejsza niż my… Zapewne nie ma skrupułów.
– Czyli co, mamy ją poczęstować osikowym kołkiem, strzelając z kuszy zza węgła?
Milczy przez chwilę.
– Nie. Mimo wszystko musimy z nią porozmawiać…
– Jeśli masz rację, to bardzo ryzykujemy.
– Kula jest szybsza niż cios sztyletem… Serce jej bije, krew krąży w żyłach. Jest ciepła w dotyku. To znaczy, że organizm musi funkcjonować na podobnych, w miarę podobnych zasadach jak nasze. Jeśli podziurawimy ją kulami, zginie. Najprawdopodobniej. Pewnie uczyli cię w CBŚ jak osaczać wroga?
– Owszem. Ale nie wampira… Wyobraźnia naszych instruktorów nie sięgnęła aż tak daleko.
– Nie wierzysz?
– Nie wiem.
Równy oddech trzech śpiących dziewczyn. Uspokajający dźwięk. Księżniczka Monika Stiepankovic wstaje cicho i idzie do łazienki. Bose stopy delikatnie stykają się z podłogą. PCV jest chłodne, ale lastriko w łazience jeszcze gorsze. Starannie zamyka drzwi. Potrzebuje światła… Zapala żarówkę. Palce, którymi dotknęła łyżeczki, mrowią ją po wierzchu. Ale na szczęście wszystko jest już w porządku. Wytarła je natychmiast, skóra już przyschła. Martwa tkanka stwardniała jak powierzchnia walizki. Organizm wytworzył masę rogową, by toksyczne związki srebra nie wdarły się głębiej. Skorupa spełniła swoje zadanie. Teraz trzeba się jej pozbyć, zanim ktoś zobaczy.
Sięga w dół i zawija nogawkę piżamy. Sztylet lśni lekko w świetle sześćdziesięciowatowej żarówki. Jest dość długi i gruby, a przy tym ciężki. Dobrze leży w dłoni. Jego kształt zdradza pochodzenie. Na klindze stal trzech kolorów tworzy skomplikowany ornament. Najwyraźniej widać delikatne prążki. W stali damasceńskiej układają się wzdłuż głowni, tu – pod skosem w poprzek. To prawdziwy bułat. Technologia, której rozwój przypadł na okres IV wieku naszej ery. Trzy rodzaje wysokogatunkowej stali skute razem w osiemdziesiąt warstw, złożone w harmonijkę i skute raz jeszcze. Na całym świecie jednocześnie nie więcej niż trzech płatnerzy potrafiło dokonać tej sztuki… W IX wieku zginęli ostatni fachowcy znający technologię wykonywania bułatu. Zastąpili ich partacze, uczniowie wygnani z pracowni za lenistwo. Rozpleniły się ich wyroby, skrajna tandeta, stal damasceńska…
Jej dziadek, książę Maksymilian złamał szablę w walce. Poszczerbił na glinianych murach Bagdadu… Z końca klingi zrobiono jej sztylet. Można nim przeciąć prawie wszystko. Gdzieś pomiędzy atomami węgla i żelaza, w porach metalu, tkwią kropelki ludzkiej krwi. Nie da się przeżyć milenium nie plamiąc sobie rąk… Sporo czasu upłynęło. Jej dusza zaznała już ukojenia. Nie lubi zabijać. I nawet jeśli nie ma innego wyjścia, gnębią ją potem wyrzuty sumienia.
Ścina zrogowaciałą warstwę zewnętrzną. Ostrożnie, to naprawdę piekielnie ostre narzędzie. Kawałek pumeksu. Usuwa resztki martwej tkanki. Opuszki pod spodem są bardzo delikatne, ale do rana powinno się dobrze wygoić… Srebro musiało być czyste, co najmniej próby 900… Dobrze że widelczyk do ciasta dostała niklowany, bo musiałaby jeść palcami jak dzikuska…
Przymyka oczy. Rozwścieczony tłum albańskich wieśniaków. Egzekucję w krajach bałkańskich wykonuje się zgodnie ze zwyczajem na wzgórzu poza wioską. Ten staruszek musiał być bardzo mądrym człowiekiem. To on ją rozpoznał. Wzdryga się na wspomnienie pomarszczonej dłoni trzymającej stary talar z wytłoczonym wizerunkiem cesarzowej Marii Teresy. Prawdopodobnie włożyliby jej monetę w usta…
Dziewczęta poprawiły nieco swoje wyniki. Większość z trudem, zaciskając zęby, robi siedem pompek. Ale nauczycielce i tego mało…
– Moje drogie, musicie jeszcze dużo nad sobą popracować – zrzędzi. – W przyszłym tygodniu każda z was ma dojść do piętnastu. Jestem pewna, że wasza koleżanka wykona osiemdziesiąt – przenosi pytające spojrzenie na Monikę.
Księżniczka zastanawia się chwilę. Brak jej żyłki hazardu. Gdyby ją miała, za którymś razem mogłaby powinąć jej się noga. Statystyka jest nieubłagana. Ale ciekawi ją problem granic własnej wytrzymałości.
– Mogę spróbować – mówi wreszcie.
– Dobra, a wy patrzcie i uczcie się.
Stopy zaparte o ścianę, dłonie przetarte wilgotną szmatką… Do dzieła. Pięćdziesiąt zrobiła bez większego wysiłku. Ale idzie coraz gorzej. Miedzy kolejnymi pompkami coraz dłuższe przerwy, oddycha ciężko. Pot pojawia się na twarzy, pod pachami i w innych miejscach. Siedemdziesiąt cztery. I ani jednej więcej.
– Świetnie ci poszło – gratuluje Stanisława. – Ja nigdy nie przekroczyłam stu dwudziestu…
W tym momencie upragniony dzwonek. To takie proste i zarazem skuteczne. Wykończyć ofiarę fizycznie, aby nie była w stanie się bronić, gdy przyjdzie co do czego…
Księżniczka Monika Stiepankovic jest ostrożna. Sprawdza, czy wszystkie dziewczyny wyszły już z przebieralni. Droga wolna. Nurkuje do środka. Zamyka drzwi przekręcając zasuwkę. Pod prysznicami nie ma nikogo, nie ma też światła, ale jej światło niepotrzebne. Od biedy mogłaby czytać w ciemnościach… Mięśnie bolą ją rozkosznie. Siedemdziesiąt cztery pompki, nawet nie wiedziała, że jest w stanie tyle zrobić. Nauczycielka dała jej do wiwatu. Palce lekko się trzęsą, gdy ściąga bluzkę. Chłodna woda dobrze jej zrobi. Następna lekcja to francuski. Może nie trzeba będzie nic pisać… Stanisława wie, że ją wykończyła fizycznie.
A na razie ma pół godzinki dla siebie. Puszcza wodę, pozwala żeby zmoczyła jej włosy. Jest lodowata. Ból ramion rozpływa się w słodkim odrętwieniu. Teraz trochę ciepłej…
Wzdycha z rozkoszy. I nagle przed jej powiekami następuje rozbłysk. Otwiera przestraszona oczy. Dwie żarówki pod sufitem palą się. Ale ona widzi tylko potworną, czarną dziurę przed sobą…
Rosyjski nagan to straszna broń. Wymyślili go Francuzi, ale dopiero rosyjska myśl techniczna, a raczej jej niedostatki, nadały mu ostateczny toporny kształt. Wymaga silnej ręki. Kaliber dziewięć milimetrów kopie zdrowo przy każdym strzale. Pociski, nieco dłuższe niż zazwyczaj stosowane, mają większą siłę rażenia. Kula przebija nawet te kamizelki kuloodporne, z którymi nie radzi sobie rewolwer „Magnum”.
Stanisława bardzo dawno temu doszła do wniosku, że w razie zagrożenia trzeba używać broni, która z największym prawdopodobieństwem zrobi napastnikowi krzywdę… W Etiopii miała coś odpowiedniego na podorędziu. Miotacz rakiet przeciwpancernych ma jednak pewną wadę. Można go przypiąć do łęku siodła, gdy jedzie się na wielbłądzie przez dzikie góry, ale nie mieści się do torebki. A nagan owszem.
Szczególną zaletą tego modelu jest to, że bębenek nie został zabezpieczony od przodu. Przeciwnik widzi pociski spoczywające w komorach. Ktoś pomysłowy zdecydował, iż lufę wewnątrz należy oksydować. Wygląda dzięki temu jak czarna dziura… Ten obraz paraliżuje wolę. Stanisława stoi półtora metra od uczennicy, prawie pod ścianą. Jest czujna i skupiona. Gotowa wystrzelić w każdej chwili. Katarzyna poprawia śrubokręt z izolowaną rączką tkwiący w kontakcie. A więc to nie przepalona żarówka, tylko zwarcie…
Ona także trzyma coś w ręce. Mały rewolwer czeczeńskiej produkcji ze stali narzędziowej, na naboje takie jak do kbks. Mają niepozorny kaliber i niewielką siłę przebicia, ale ich czubki to czysty ołów. Na bliską odległość broń absolutnie mordercza. Robi w ciele małe dziurki wlotowe, za to wylotowe trudno nakryć czapką. Dodatkowo każdy pocisk można nawiercić od środka i kapnąć do niego kroplę rtęci. Uzyskuje się wówczas coś w rodzaju zakazanych konwencjami kul dum-dum. Od zwykłych różnią się z grubsza tym, że otworu wylotowego nie da się nakryć niczym. Trzy strzały wystarczą. Z przodu jej zwłoki będą jeszcze jako tako wyglądały, z tyłu po prostu ich nie będzie… I wyrazy współczucia dla tego, kto będzie musiał zmywać ze dwadzieścia metrów kwadratowych zakrwawionej ściany.
Dziewczyny stoją tak, by ubezpieczać się wzajemnie. Szybkość nic tu nie pomoże. Nim zdołałaby załatwić pierwszą, druga naszpikuje ją ołowiem. Może uda jej się uniknąć większości kul, ale rewolwer Katarzyny jest co najmniej dwunastostrzałowy.
Księżniczka w pierwszej chwili zastanawia się, jak sforsowały drzwi do przebieralni. Potem domyśla się, że przecież nauczycielki mają własny komplet kluczy. Nie można milczeć w nieskończoność. Ale niech one zaczną.
– No cóż, moja droga – odzywa się Stasia. – Pora omówić kilka nader istotnych problemów. Możemy rozmawiać po polsku, serbsku, albo grecku, jak ci wygodniej… Nie wiem tylko, czy znasz współczesną grekę, a ja z kolei nie opanowałam bizantyjskiego jej dialektu…
Szesnastoletnia cudzoziemka stoi przed nimi całkiem naga. Nawet pochwę z nożem odłożyła obok, na półeczkę, gdzie stoi butelka pachnącego, owocowego szamponu. Miedzy piersiami zielenieje herb Stiepankoviców i napis wykonany dawno umarłym alfabetem. Kawałek litanii… Wyżej, na cienkim łańcuszku, wisi mały złoty medalion. Matka Boska z Medjugorie.
– Czego ode mnie chcecie? – pyta zduszonym głosem.
Gra. Ciągle gra, tym razem uczennicę, która wpadła w ręce dwu nauczycielek sadystek. Jedną dłonią zasłania piersi, drugą zakrywa wstydliwie kępkę złocistych włosów między udami. Przerażona niewinność… Jej spojrzenie wędruje w bok. Sztylet spoczywa w skórzanej pochwie. Nie zdąży go wyciągnąć. Żadnych szans…
– Powiedz nam, w którym roku się urodziłaś? – zagaduje Katarzyna.
Głębokie zdziwienie w przerażonych błękitnych oczach.
– W osiemdziesiątym szóstym – teraz jej twarz przyjmuje wyraz kompletnego zagubienia.
Wygląda słodko i bezbronnie. Polscy żołnierze nabrali się na to. Cały batalion. Z drugiej strony, przecież nie okłamała ich… Faktycznie była bezbronna i zagubiona. I potrzebowała ich pomocy.
– Paluszek się już zagoił? – Stanisława zadaje pytanie nieco jadowitym tonem.
– Paluszek? – ze zdziwieniem unosi dłoń i pokazuje całkowicie zdrowe opuszki.
– Sprawdzimy? – Stanisława wolną ręką sięga do wiszącego jej na piersiach krzyżyka.
– Mam uczulenie na srebro – wyjaśnia księżniczka.
Sprytnie. Brzmi to bardzo wiarygodnie.
– Faktycznie, można to nazwać uczuleniem – mruczy Katarzyna. – Rany zadane srebrnym ostrzem pewnie ci się nie goją…
– Czego ode mnie chcecie? – ponawia pytanie.
Głos jej drży, chyba faktycznie jest przerażona. Woda ciągle kapie, krople rozbijają się na kafelkach, spływają jej po skórze.
– Księżniczko Stiepankovic, mamy ochotę porozmawiać sobie trochę o zwyczajach panujących na dworze bizantyjskich cesarzy i o pewnej bazylice w Myrze. – Katarzyna pokazuje kserograficzną odbitkę fresku. – I o Świętym Mikołaju, jeśli przypadkiem miałaś okazję go poznać. Zdaje się był tam biskupem…
Wiedzą. Teraz może się już tylko poddać. Co będzie dalej? Nie zastrzelą jej, jeśli nie będą musiały. Huk wystrzałów ściągnąłby tu całą szkołę, nie zdołałyby uciec. Uduszą srebrnym łańcuszkiem? A może…
– Sporo wiecie…
To już przyznanie się. Opuszcza ręce. Wygląda niewinnie i ślicznie zarazem. Woda z prysznica ciągle spływa jej strumykami po ciele…
– Jak się domyśliłyście?
– Zebrałyśmy trochę faktów – mówi Stanisława. – Nie było to trudne. Kombinowałyśmy, dopasowałyśmy… Jesteś wampirzycą…
Wzruszenie pięknych, gładkich ramion. Kiwa głową na potwierdzenie. Katarzyna poprawia chwyt na kolbie rewolweru. Myśl o tym, że będzie trzeba strzelać do tak cudownego dziewczątka, napawa ją obrzydzeniem. To jeszcze dziecko. Za kilka lat ciało okrzepnie. Jej kobiecość dopiero rozkwitnie. Nie. Nie rozkwitnie. Zatrzymała się na tym etapie. Nigdy nie dorośnie. Minęło nie wiedzieć ile wieków, a ona ciągle ma szesnaście lat. Jeśli jej nie zabiją, nadal będzie tyle miała. Jest śliczna, ale przecież i szatan jest upadłym aniołem. Zło może być na pozór piękne. Drapieżniki mają tyle wdzięku…
– Jestem – księżniczka przyznaje się odważnie, – ale czy to wystarczający powód żeby mnie zabijać?
Wyprostowała się. Już nie próbuje wzbudzać litości. Jest dumna. Nie wstydzi się swojej nagości, nie zdołają jej zgnieść psychicznie. Nie da im odczuć przewagi płynącej z tego, że są ubrane a ona nie… Umrze, ale zachowa honor i dumę. Pochodzi przecież z książęcego rodu. Jej słowiańscy przodkowie szturmowali Konstantynopol na całe wieki przed Turkami.
Faktycznie, celne pytanie – myśli Katarzyna. – Nie zrobiła nam nic złego, choć pewnie nie raz miała okazję…
– Jesteśmy nauczycielkami – głos Stasi twardnieje. – Jako pedagodzy jesteśmy odpowiedzialne za powierzone naszej opiece uczennice.
– Skąd przypuszczenie, że im zagrażam? – oczy patrzą spokojnie i z rezygnacją.
– Czytało się co nieco – syczy.
Księżniczka odwraca głowę w jej stronę.
– I pewnie filmy też pani oglądała? To wszystko bzdury. Krwi muszę się napić raz na cztery, pięć lat. I nigdy tyle, żeby zabić. Krew utrzymuje mnie przy życiu… Nie wiem dlaczego, jakie związki chemiczne działają stabilizująco na proces podziału moich komórek. Przypuszczam, że chronią końcówki telomerów przed uszkadzaniem przy kolejnych replikacjach DNA. I jeszcze jedno. To odmienność gatunkowa, może przypadkowa mutacja. Nie jest zaraźliwa. U mnie w rodzinie czasem się pojawiała…
Naga, szesnastoletnia wampirka przemawia językiem współczesnej biologii molekularnej. Jej ciało pokrywa się gęsią skórką. Mimowolny dreszcz przebiega plecy. Z całą pewnością nie sypia w kryptach, przywykłaby do chłodu. Stanisława nieco łagodnieje. Może będzie trzeba zabić tę małą, ale po co ją dodatkowo męczyć?
– Ubierz się – wydaje polecenie. – Tylko żadnych sztuczek. Nóż zostaw tutaj.
Zauważyła sztylet leżący na półce. Nie dają jej najmniejszej szansy. Nie przedrze się, nie zabije, nie ucieknie.
– Jakim cudem nikt się nie zorientował? – pyta Katarzyna. – Pokąsania przez wampiry z pewnością byłyby odnotowane w kronikach policyjnych… Analizowaliśmy w CBŚ różne dziwne przypadki pod kontem ewentualnych szaleńców. Pogryzienia ludzi też. Jak to zrobiłaś?
– Nie gryzę ludzi – na jej twarzy maluje się obrzydzenie. – Przecież to byłby kanibalizm!
Spoglądają na siebie zaskoczone.
– Konie! – domyśliła się Stasia. Jej oczy ciemnieją. Lubi konie.
– W zasadzie to dla nich bezbolesne – wyjaśnia uczennica. – Przy odrobinie zręczności nawet nie zauważają. Wyczuwają coś, ale jak się oswoją, przestają zwracać uwagę.
– A ślady zębów?
Otwiera usta i wysuwa ssawkę ukrytą pod językiem. A więc słowiańskie legendy mówiły prawdę.
– Podciśnienie, bezpośrednio przez skórę – mówi z niejaką dumą. – Substancja, z której zbudowana jest ssawka może się wcisnąć między komórki tkanek ofiary. Trzeba tylko trafić na dość grubą żyłę, na przykład za końskim uchem…
– O kurde – Stanisława nigdy nie używa tak brzydkich wyrazów. To pierwszy wypadek od dobrych dwustu lat. Opuszczają broń.
Monika oddycha z ulgą. Spociła się… A nie ma dezodorantu. Katarzyna parska śmiechem chowając broń do kieszeni. Zachciało im się polować na dziką bestię i co znalazły?
– I dużo was jest? – Stanisława jeszcze nie chowa rewolweru.
– Nie mam pojęcia. Wiem o dwu innych, ale one nie żyją od stuleci… Nigdy nie spotkała pani nikogo z naszych? – patrzy nauczycielce w oczy.
– Z naszych?
– No fakt – rumieni się. – Myślałam początkowo, że pani też. Ale srebro… Dotyka pani łyżeczki i nic. I nie wie pani o krwi… Więc doszłam do wniosku, że jakoś inaczej umiecie oszukiwać czas – przenosi spojrzenie na drugą nauczycielkę.
– Mnie do tego nie mieszaj – Katarzyna tupie nogą w udawanej złości.
– Kamień filozoficzny – wyjaśnia jej kuzynka. – Wyprodukowany przez mistrza Sędziwoja z Sanoka.
Mała wampirka patrzy zdumiona.
– Jak to, to jednak się udało?
– Owszem. Tylko zapas mi się kończy. Podejrzewamy, że alchemik ciągle żyje…
Ubrała się do końca. Spokojnie otwiera zamknięte na zasuwkę drzwi. Nie ucieknie. Już wie, że nie będzie musiała. Nie zrobią jej krzywdy. Katarzyna studiowała psychologię. Poznała, że powiedziała prawdę… Druga nauczycielka także chowa swoją śmiercionośną spluwę do torebki. Lepiej nie paradować z czymś takim po szkole. Uczennice mogłyby by się przestraszyć. Jeszcze kilka gryzących pytań.
– Znałaś biskupa Mikołaja, świętego Mikołaja? – dopytuje się Katarzyna.
– No jakim cudem? – księżniczka wzrusza ramionami. – Przyjechałam do Myry w 898 roku a on zmarł coś z pięć stuleci wcześniej… Powiedziałam prawdę. Urodziłam się w 86 roku… 886 – dodaje tytułem wyjaśnienia.
Dzwonek rozbrzmiewa jasno i czysto. Zaraz zacznie się lekcja polskiego. Stanisława powinna iść na francuski z maturalną klasą. Nie wypada się spóźniać. Druga nauczycielka ma okienko, ale obiecała dyrektorowi skonfigurować komputer.
Rozstają się przed drzwiami przebieralni. Nie muszą nic mówić. Jeszcze będzie okazja, by pogadać spokojnie, bez pośpiechu, bez czarnych luf zaglądających w oczy. Informatyczka podaje dziewczynce bułatowy sztylet zostawiony pod prysznicem. To ostateczna oznaka zaufania. Wrogom nie wręcza się broni… Księżniczka Monika wbiega po schodach.
– Zaczekaj! – woła za nią Stanisława.
Zatrzymuje się i odwraca.
– Tak? – twarz rozjaśniona uśmiechem.
– Wpadnij do nas jutro po lekcjach, zrobię leczo.
– Z przyjemnością. Dziękuję za zaproszenie.
Przeskakuje po kilka stopni prąc w górę. Złociste włosy wilgotną falą opadają jej na ramiona. Ma lekkie dreszcze. Nie trzeba było stać tak długo pod zimnym prysznicem.
Małe, przytulne mieszkanko. Okno wychodzi na krakowskie Planty. Deszcz chłoszcze w szyby. Jesień… W środku jest ciepło i przyjemnie. W powietrzu unosi się zapach szarlotki, herbaty oraz węgla drzewnego z samowara. Księżniczka Monika siedzi po turecku na grubej skórze renifera. Przegląda ilustrowany tomik etiopskich wierszy. Oswajanie koni szło ostatnio całkiem nieźle. Szarlotka bardziej im smakuje niż marchew. Jeszcze trochę i będzie można nasycić pragnienie…
Katarzyna rozpala samowar. Jej kuzynka przy biurku wygłasza tyradę.
– Dopadniemy Sędziwoja. Tym razem wyduszę z niego więcej tynktury. Zrobimy sobie szybciutko z pięć kilogramów złota i kupimy za to większe mieszkanie, trzy, może cztery pokoje. Załatwimy jakoś, żebyś mogła z nami zamieszkać… Jak zrobisz maturę, urywamy się stąd. Do Boliwii na przykład…
Nalewa do kieliszków czerwonego, słodkiego, gruzińskiego wina. Do trzech kieliszków.
– W sumie to dzieciom nie należy dawać alkoholu – mruczy. – Ale dziś taka okazja, zrobimy wyjątek… Pij, dziewczątko.
– Nie mów do niej „dziewczątko” – strofuje ją łagodnie kuzynka. – Tuła się po świecie siedemset lat dłużej niż ty, smarkulo…
Księżniczka uśmiecha się do nich ciepło. W sumie nie jest ważne, ile ma lat, ale na ile się czuje. A czuje się na swoje szesnaście. Może uchodzić za ich młodszą siostrę. Pal diabli, nawet pozwoli żeby goniły ją do obierania kartofli i odrabiania lekcji. Tak dawno nikt nie ofiarował jej swojej przyjaźni. Zdążyła zapomnieć, jak cudowne to uczucie…
Dyrektor stojący jak co rano na swoim posterunku przed drzwiami szkoły spostrzegł z daleka błysk jasnych włosów. Monika Stiepankovic ubrała się znowu dość dziwnie. Założyła za duży o dwa numery sweter góralskiej produkcji, z gatunku takich jakie sprzedają koło Dworca Głównego. Szara wełna ładnie komponuje się z jasnymi włosami. Zauważył jeszcze jedną zmianę. Od wczoraj jej twarz jaśnieje jakimś wewnętrznym światłem. Nie wiedział, że tak pięknie umie się uśmiechać…
Ulicą nadchodzi nauczyciel biologii. Ten także się uśmiecha, ale dyrektora na jego widok przechodzą dziwne ciarki. Dziwny typek. Jest w nim coś nieuchwytnego, co każe zachować czujność. Ale na razie nie ma żadnych powodów, by spuścić go po schodach.
Polonista rwie sobie włosy z głowy. Na piętnaście dziewcząt tylko ta śliczna Serbka przeczytała zadaną lekturę. I nawet coś niecoś zrozumiała, choć teraz strasznie jej się wszystko plącze. Za słabo zna polski… Trzeba jednak docenić jej wkład pracy.
– Ocena celująca – przerywa jej wypowiedź i wpisuje do dziennika tłustą szóstkę.
Dziękuje mu nieśmiało i siada na miejscu. W grubym swetrze wygląda znacznie lepiej. Otwiera zeszyt, notuje temat lekcji. Nauczyciel patrzy na nią spod oka. Coś musiało się zmienić w jej życiu. Od rana chodzi po szkole jakby tanecznym krokiem. Jej twarz rozjaśnia uśmiech. Wygląda dzięki temu jeszcze ładniej.
Alchemik początkowo wynajmował sobie mieszkanie w Nowej Hucie. Wcześniej, parę razy w życiu, miewał idiotyczne pomysły. Ten był chyba najgłupszy z dotychczasowych… Mieszkał w wielu paskudnych miejscach, a to jest zdecydowanie najbardziej obrzydliwe. Widok sąsiada sikającego na schodach przepełnił czarę… W sumie – ciekawe dlaczego tak nim wstrząsnęło? W XVII wieku nie było to nic dziwnego. Pamięta przecież czasy, gdy nocniki wylewano przez okna wprost na ulicę. Chyba po prostu zbyt łatwo przyzwyczaił się do nowych standardów cywilizacji. Trzeba sobie poszukać innego lokum. W miarę możliwości daleko stąd. Tylko gdzie?
Odnalazł miejsce, w którym stał kiedyś jego dom. No, powiedzmy że odnalazł. Siatka ulic zmieniła się, zapamiętał odległości, ale oczywiście obliczeniom brak trochę precyzji. To chyba jednak musi być tutaj… Obskurny, XIX-wieczny budynek technikum zajmuje kilka dawnych działek miejskich. Byłoby fajnie wrócić na stare śmieci, ale przecież nie zamieszka w suterenie szkoły…
A zatem poszukajmy czegoś innego. Nieruchomości na Starym Mieście są przeważnie obłędnie drogie. Po drugiej stronie Plant cena nieco spada. Cztery kilo złota to sporo, ale ostatnio kruszec ten staniał… Alchemik chodzi po mieście i szuka. Najdłużej przyglądał się kamienicy opodal Dworca Głównego. Ma stąd widok na teatr im. Słowackiego oraz Stare Miasto. Teraz trzeba przejść się do hipoteki i postudiować księgi wieczyste.
Całe szczęście to budynek prywatny. Właściciel, który odzyskał dom po półwieczu dewastowania, nie ma funduszy na renowację. Kamienica wybrana przez Sędziwoja nadaje się tylko do generalnego remontu. W pierwszej kolejności należałoby wymienić dach. A zatem do dzieła.
Klacz w zadumie obwąchała kawałek sernika, a potem przyjęła poczęstunek, wyjmując go aksamitnymi wargami z dłoni Moniki. Dziewczyna pogładziła ją po szyi i przytuliła się na chwilę do ciepłego zwierzęcia. Zanurzyła twarz w grzywie. Koń przestąpił z nogi na nogę, a potem chrapami zaczął badać jej kieszenie w poszukiwaniu cukru. Puściła.
Stanisława i Katarzyna obserwowały scenę z daleka.
– Nawet jeśli się wie, co się stało, niewiele widać – mruknęła młodsza z dziewcząt upijając łyk herbaty z filiżanki.
– Mimo wszystko to niepokojące – odparła jej kuzynka.
– Dlaczego? Zresztą nie musisz odpowiadać…
– Zobaczmy, czy doszłyśmy no tych samych wniosków… Dziewczyna jest wampirem. Jej biologia jest inna. Ssie krew, choć czyni to delikatnie i z wyczuciem.
– Oswojony drapieżnik? – domyśliła się Katarzyna.
– Tak. Spotkała innych, powiedzieli co robić. Nie szaleje po nocy, gryząc w szyje przechodniów. Nie wiem od jak dawna wampiry pojawiają się wśród ludzi, lecz jej zachowania są wyuczone…
– To znaczy że…
– Zaszedł proces socjalizacji. Osobniki nadmiernie agresywne z pewnością eliminują się same. Te, które narzuciły sobie ciasny gorset cywilizacji, przeżyją… No, w każdym razie mają większe szansę. Nie można wykluczyć, że istnieją także takie, które działają jak opisane w brukowcach… Zresztą nieważne. Balansujemy nadal na cienkiej linie. Zaskoczyłyśmy Monikę w sytuacji, gdy nie mogła wykorzystać swojej szybkości. A posiada fantastyczny refleks, siłę i odporność… Wyobraź sobie oswojonego wilka… Pozostaje mieć nadzieję, że instynkt solidnie usnął… Ciekawe ile wypiła – zmieniła temat.
– Trwało to około piętnastu sekund…
Księżniczka bawiła się z koniem, jakby chciała pieszczotami naprawić wyrządzoną mu krzywdę…
– Może około pół litra. Dla zwierzęcia tej masy to tyle, co nic. – wzruszyła ramionami Stanisława. Wyjęła z torebki suwak logarytmiczny. – Liczmy, że ta klacz waży około trzystu kilogramów – z wprawą trzasnęła suwakiem. – Krew to jedna ósma masy ciała… Czyli jakieś trzydzieści siedem kilo. Półtora procenta…
Katarzyna ostrożnie wyjęła urządzenie z dłoni kuzynki.
– Choroba – pokręciła głową. – W życiu czegoś takiego nie widziałam…
– W tej chwili to już zabytek, wszyscy mają kalkulatory, ale ja jakoś przywykłam… – wyjaśniła. – Szkoda, że dziś się już ich nie produkuje.
– Czy popełniłyśmy błąd? Czy powinnyśmy ją mimo wszystko zabić?
Stanisława ujęła w dłoń uszko filiżanki i zamyśliła się głęboko.
– Nie – powiedziała wreszcie. – Zabijanie jest łatwe, czasem zbyt łatwe… Nie należy nim szafować. Ona przeżyła ponad tysiąc lat. Po parę tu, po parę gdzie indziej. Postępowała ostrożnie, dzięki temu przetrwała, choć wydaje się to prawie niemożliwe. Ja, będąc osobą dorosłą, miałam z tym poważne problemy.
– Przecież nie kłamie.
– Nie. Ale chyba nie mówi nam wszystkiego. Może zapada w okresy letargu trwające całe lata?
– Zapytamy ją?
– Nie teraz.
Zdjęła dławik z samowara i przez chwilę dmuchała, by na nowo rozpalić żar. Monika wracała do nich. Otarła odruchowo wargi, jednak nawet wcześniej nie było na nich widać śladów posoki. Wyglądała na ożywioną.
– Udało się – Katarzyna raczej stwierdziła niż zapytała.
– Tak. Myślę, że klacz niczego nie poczuła – odparła księżniczka siadając sobie po turecku na kawałku karimaty. – W każdym razie sprawdziłam zanim odeszłam, czy nie uszkodziłam jej niczego. Zresztą to zwykła żyła, nie mogę tego robić na głównych, bo zwierzę by się wykrwawiło…
Nalała sobie filiżankę aromatycznego napoju i łyknęła pospiesznie.
– Krew ma obrzydliwy smak – powiedziała jakby tonem usprawiedliwienia.
– A teraz co, zaśniesz na dziesięć lat, aby w spokoju przetrawić? – zagadnęła Katarzyna.
– Dobrze by było – westchnęło wampirzątko. – Niestety nie potrafimy tego. Czasem, gdy wpadałam w pułapkę, myślałam jak by to było, gdybym mogła przespać choć z rok ukryta w jakiejś grocie, albo jak to pisali w książkach, w krypcie pod zamkiem czy kościołem… Poczekać aż wrogowie odejdą, poczekać aż dobiegnie końca kolejna wojna…
W jej głosie słychać było smutek i zmęczenie. Mówiła prawdę. Zobaczyła leżący na serwecie suwak logarytmiczny i uśmiechnęła się do jakichś swoich wspomnień.
– Twoje doświadczenie życiowe jest trzy razy dłuższe niż moje – powiedziała Stanisława spokojnie. – Zastanów się, jak należy odszukać alchemika? Może potrafisz nam pomóc?
Dziewczyna zamyśliła się głęboko.
– Zakładamy, że jest w Krakowie?
– Albo był tu zupełnie niedawno. Wyprodukował sztabę złota i sprzedał ją natychmiast…
– Potrzebuje pieniędzy i to w dużych ilościach – mruknęła Katarzyna.
Księżniczka przez chwilę milczała.
– Przybył niedawno – stwierdziła. – Instaluje się na dłuższy pobyt. Dlatego zaszalał i zrobił kilogram kruszcu. Potrzebuje funduszy, by wynająć sobie mieszkanie na co najmniej pół roku. Ma tu coś do załatwienia albo chce odpocząć. W pierwszym przypadku należy się zastanowić, co zamierza zrobić. W drugim, jakie są jego ulubione rozrywki.
Była agentka kiwnęła głową. Wnioski bośniackiej księżniczki, urodzonej tysiąc dwieście lat temu, były zupełnie zbieżne z jej koncepcjami…
– W Krakowie żyje jeszcze jeden człowiek Sędziwoja – powiedziała Stanisława. – Niejaki Dymitr…
– Co o nim wiadomo? – Katarzyna przywykła do analizowania informacji.
– Był czeladnikiem alchemika. Dostał identyczną porcję tynktury, jak my. Teraz chyba się stoczył, gdy go spotkałam był zalany w pestkę… Lubił podpijać wódkę w pracowni. Może chla bez przerwy od czterystu lat?
Katarzyna wykonała kilka szybkich obliczeń.
– Mało prawdopodobne – stwierdziła. – Alkohol błyskawicznie powoduje rozmycie podstawowych funkcji osobowości. Przerobiłby cały zapas proszku na złoto, a złoto przepił.
– Co sugerujesz? – zaniepokoiła się Stanisława.
– Widziałaś go kiedyś w ciągu tych czterystu lat?
– Nie, dopiero kilka tygodni temu. Sądzisz, że zaczął pić niedawno?
– Może. W chwili, gdy zorientował się, że zapas tynktury skończył mu się definitywnie. Nie wytrzymał napięcia i zaczął tankować jak nigdy wcześniej. Jeszcze jedno. Spotkałaś go raz i był pijany. To nie musi oznaczać, że ciągle jest. Ale znał Sędziwoja i może być nam potrzebny. Najpierw go odszukajmy, potem zaproponujmy współpracę. Jeśli alchemik jest w Krakowie, musimy go namierzyć. Prawdopodobnie chwilowo trop ze złotem jest ślepy. Sędziwój zgarnął co najmniej trzydzieści tysięcy złotych. To starczy mu na dłużej. Zapewne wynajmuje mieszkanie. Może to robić na lewo, albo legalnie. W obu przypadkach używa fałszywej tożsamości. Czy był człowiekiem religijnym?
– Jak my wszyscy – mruknęła Stanisława.
– A zatem proponuję obsadzić wszystkie kościoły w Krakowie. A przynajmniej te stare. Jeśli nadal ceni sobie duchową stronę życia, musi uczęszczać na msze…
– Nie zapominaj, moja droga, że nie masz już do dyspozycji setki agentów CBŚ. – Stasia łagodnie sprowadziła ją na ziemię.
– A po co? – wzruszyła ramionami. – Wystarczy pozakładać miniaturowe kamery…
– Koszta? – zapytała Monika.
– Ile mamy kościołów w centrum miasta?
– Na Starym Mieście jest, jeśli dobrze policzyłam, osiemnaście. W odległości, powiedzmy, dwu przystanków tramwajowych, w starej części Krakowa i na Kazimierzu znajdzie się jeszcze z piętnaście – odpowiedziała Stanisława bez zastanowienia.
– Sześć tysięcy na kamery, do tego trzydzieści nadajników i trochę innego przydatnego elektronicznego śmiecia. Wydatki powinny się zamknąć w dziesięciu tysiącach złotych.
Kuzynka wydała zduszony dźwięk.
Sędziwój zapukał do starych, niegdyś pięknych, secesyjnych drzwi, opatrzonych tabliczką z numerem 6. Otworzył mu staruszek. Widać było po nim osiemdziesiątkę na karku, ale trzymał się krzepko. Zlustrował nieoczekiwanego gościa zaskoczonym wzrokiem. Mężczyzna w garniturze… Akwizytor? Nie. Akwizytorzy chodzą w garniturach z supermarketów, ten zaś szyty był na miarę. Brązowy zagraniczny płaszcz, może mormoński misjonarz? Nie. Ci z kolei noszą identyfikatory na piersi i mają znacznie bardziej natchnione spojrzenia…
– Czym mogę służyć? – dziadek wykaszlał pytanie.
– Z tego co się dowiedziałem, odzyskał pan kamienicę, ale ma pan problemy z rozpoczęciem remontu.
– Nie będę brał żadnych kredytów – warknął gospodarz.
Ma złe doświadczenia.
– Nie chcę panu proponować kredytu – uśmiechnął się alchemik. – Sądzę, że musi pan sprzedać część mieszkań, żeby zarobić na remont. A ja szukam czegoś dla siebie.
– Jasne – westchnął staruszek. – Tyle to ja sam wymyśliłem z wnukiem. Tylko problem jeden. Nie ma czego sprzedawać. Najpierw trzeba wysiedlić tę hołotę, co tu mieszka… Komuna mi tu napuściła takich, że włosy rwać…
– Płacą czynsz?
– Gdzie tam. Ale ruszyć się nie da. Alkoholicy…
– To co z tego? – nie zrozumiał.
– Panie, z księżyca się pan urwał? Jak alkoholik, to znaczy, że chory. Jakiś debil wpisał to na listę przewlekłych chorób. Dzięki temu takie ścierwa dostają renty, a w dodatku, jako przewlekle chorzy, nie podlegają eksmisji…
– Tylko dlatego, że piją? – zdumiał się gość.
– Właśnie… A ja siedzę tylko i czekam. Jak który wykituje od denaturatu, to natychmiast wywalam jego graty won na śmietnik i mieszkanie odzyskane.
– Często tak ich szlag trafia?
– Ostatnio trzech w dwa lata… – zasępił się dziadek. – Ale akurat rodzinę musiałem gdzieś ulokować. Wnuki się żenią…
Przybysz pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Widziałem pański dach – powiedział wreszcie. – Nie przetrzyma tej zimy. Konstrukcja jest głęboko naruszona. Załamie się po prostu. Te nowe kawałki blachy między dachówkami też niewiele pomogą…
– A pan co? Dekarz?
– Mam dla pana propozycję. Pan mi sprzeda sto metrów strychu po trzysta złotych za metr. A ja sfinansuję wymianę całego dachu.
W oczach staruszka zapaliły się ogniki.
– To brzmi niegłupio – zatarł ręce. – Ale strychu jest czterysta metrów.
– Potrzebuję tylko jednej czwartej. Wymieniam na całym. To co, jest pan zainteresowany?
Druga taka okazja się nie powtórzy. Trzeba ją łapać natychmiast, zanim ten wariat pójdzie do sąsiada…
– Tak. Pan pozwoli do saloniku, spiszemy umowę przedwstępną.
Księżniczka ma szczerze dosyć pobytu w domu dziecka. Dokucza jej tu niemal wszystko. Nie przeszkadzają obłażące z farby ściany ani woń lizolu przenikająca budynek. Do tego jakoś przywykła. Nocowanie w zrujnowanych przez wojnę wsiach, pasterskich szałasach, piwnicach i ziemiankach sprawiło, że przyzwyczaiła się do brudu, wszy, pluskiew, stęchlizny… Tu i tak jest nieźle. Nic jej nie gryzie, myszy nie sikają do łóżka, szczury nie obgryzają nocami butów.
Nie może jednak znieść pustki i bezczynności. W dodatku wredna herod-baba, która jest opiekunką grupy, usiłuje ją rozliczać z każdej minuty poza budynkiem. Powołuje się przy tym na jakiś strasznie mętnie napisany regulamin. Zdaje się, że w myśl przepisów wychowanka powinna kursować wyłącznie po trasie licem – dom dziecka, a na każde wyjście do biblioteki uzyskiwać stosowne pozwolenie.
Dziewczyny zachowują się jak kiepsko zaprogramowane roboty. Wykonują polecenia wolno i niedokładnie, ich ulubione rozrywki to oglądanie telewizji oraz słuchanie debilnych programów radiowych. I gadanie o serialach. Współlokatorki nie robią nic, żeby zmienić swoją sytuację. Za kilka lat skończy się państwowa opieka, co zrobią wtedy? Działać powinny teraz, póki jeszcze mają czas.
Ale zostawmy ten problem. Monika klnie w duchu, starannie dobierając najbardziej paskudne greckie i serbskie słowa… Ma biologicznie prawie szesnaście lat. Przez ostatnie osiem stuleci kobieta w takim wieku była dorosła. Mogła sama decydować o sobie, choć oczywiście nie do końca. Była jednak wolna. Księżniczka przywykła do tego. Teraz wpadła. Tkwi jak mucha w słoiku z miodem: niby słodko, ale nie można się wydostać. Zostanie tu jeszcze długo. Trzeba zatem poprawić sobie warunki bytowania. Wyrwać się spod kontroli babsztyla.
Co zatem robić? Miarą wolności są pieniądze. Trzeba wymyślić metodę regularnego ich zdobywania. Znaleźć źródło utrzymania, gwarantujące jakie takie zyski. Potem wynająć sobie mieszkanie. Babsko z domu dziecka przekupić albo zastraszyć. Księżniczka, jeśli chciałaby działać sama, będzie miała z tym poważne problemy, ale Kruszewskie pewnie zechcą jej pomóc.
A zatem rozbierzmy problem po kolei. Praca. Musi to być coś w miarę nieabsorbującego – chodzenie do szkoły zajmuje jej jednak sporo czasu, a musi uzupełnić wiedzę… W czym jest dobra? Potrafi strzyc owce, tkać, haftować, w Bizancjum uchodziła z intelektualistkę, co sprowadzało się do umiejętności czytania, pisania i znajomości literatury antycznej… Cholera. Daleko na tym nie zajedzie w Polsce początków XXI wieku. Wie jak nastawić wino, wydestylować z niego rakiję, potrafi robić śliwowicę, w tym słynną palonkę – tylko że tu pędzenie bimbru jest zakazane. Zna się na ziołach, umie leczyć choroby owiec, wędzić sery. Gdyby mieszkała w Zakopanem, górale pewnie doceniliby jej doświadczenie… Chyba że w Polsce produkcja oscypków jest męskim zajęciem. Brak jej całej masy wiadomości. Owce i sery na razie odpadają. Była wiele razy służącą, ale nie lubi tego zajęcia.
Zresztą komu w dzisiejszych czasach potrzebna służba? W dodatku niepełnoletnia? Co gorsza, wśród potencjalnych pracodawców pewnie znaleźliby się jacyś „amatorzy cielęciny”, jak ten głupi Anglik, wtedy na Krecie, któremu musiała w końcu uciąć siurka, bo po dobroci nie chciał się odczepić…
Coś nieśmiało przebija się przez jej gorączkowe myśli. Podświadomość wysyła sygnały. Coś przeoczyła. Eureka! Stanisława załapała się na nauczycielkę tylko dlatego, że zna biegle kilka języków obcych. Księżniczka jest za młoda do pracy w tym zawodzie. Sto lat temu, mając szesnaście lat, mogłaby bez problemu zostać nauczycielką lub guwernantką. Ale przecież nie musi być nauczycielką, by znaleźć pracę, przy której jej zdolności znajdą zastosowanie. W Krakowie na uniwersytecie z pewnością znajduje się katedra filologii klasycznej oraz zapewne wydział teologii, a zatem… Są studenci, którzy muszą przedzierać się przez całe wagony literatury greckiej i łacińskiej. Jest też z pewnością orientalistyka. Tam dla odmiany będą zgłębiali język turecki i ormiański. Poza tym filologia słowiańska, gdzie znajomość bośniackiego i serbskiego jest w cenie. Studenci są zazwyczaj dość leniwi i w wielu przypadkach mają do dyspozycji niezłe pieniądze.
To jej szansa: tłumaczenia i korepetycje, czy też, jak to nazywają, konwersacje. Trzeba tylko podszlifować jeszcze odrobinę polski. Rozumie już biegle, mówi nieźle, ale czasem trochę się zacina. Klasycznej łaciny uczyła się od ludzi, którzy mówili nią jeszcze na co dzień. Z greką nie będzie problemu, miała osiem lat, gdy trafiła do Myry. To prawie jej język ojczysty.
Uśmiecha się do swoich wspomnień…
W sumie to proste. Minikamera za dwieście złotych. Kupując trzydzieści można się nieźle wytargować. Jeśli zaś zdobędzie się je z przemytu, bez ceł na optykę i elektronikę sięgających siedemdziesięciu procent wartości sprzętu, i bez podatku VAT, żrącego dalsze dwadzieścia dwa, można zejść poniżej dwudziestu złotych za sztukę… Do tego małe nadajniki o zasięgu około pięciuset metrów. Każdy trzeba nastawić na odrobinę inny zakres fal. Wszystkie należy zgrać tak, aby odbiornik nie miał problemów z odczytywaniem informacji. Wreszcie etap najtrudniejszy. Instalacja…
Zwyczajny poniedziałkowy wieczór w mieszkanku przy Plantach. Stanisława czyta sobie książkę. Dostała ją od kuzynki, ponoć to coś fajnego. Z pierwszych stron wydedukować można, że dzieło opowiada o przygodach egzorcysty – alkoholika. Tak, polska literatura zdecydowanie zeszła na psy… Ciekawe, swoją drogą, kto to napisał? Grafoman nieprzeciętny. Na wewnętrznej stronie okładki umieszczono fotografię autora. Paskudna gęba, zarośnięty jak artysta, nóż sam się w kieszeni otwiera… Stanisława ujęła w wysmukłą dłoń wachlarz i odpędziła dymek pachnący kalafonią, który napłynął z kuchni. Kuzynka Katarzyna pracuje. Zawaliła cały stół elektroniką, teraz coś lutuje. Od czasu do czasu smaruje łączone elementy kwasem siarkowym.
Dziwne zapachy nie przeszkadzają Stanisławie. Pracując w domu Sędziwoja przywykła do nich… Zresztą bywało, że cuchnęło tam znacznie gorzej, na przykład wtedy, gdy badał skład cielęcej krwi. Przez długie tygodnie zlatywały się muchy, a samo domostwo przesiąkło iście trupim odorem… Albo wielkie powietrze, epidemia dżumy w 1624 roku. Powszechnie sądzono wówczas, że woń gorącego octu ziołowego pozwala przeżyć chorym i uniknąć zakażenia zdrowym. Od tamtej pory ten zapach przyprawia ją niemal o histerię…
Kuzynka działa powoli i metodycznie. Opracowała schemat, zrobiła prototyp, wypróbowała… Nie spieszy się. Wszystko musi być wykonane bardzo starannie i zabezpieczone woskiem. Wprawdzie liczy na to, że już pierwszy dzień obserwacji przyniesie konkretne i wymierne efekty, ale z przyzwyczajenia montuje kamery tak, aby mogły wytrzymać co najmniej pół roku. W CBŚ chwalono ją za to, że myśli z wyprzedzeniem… Ale z drugiej strony, tak przecież trzeba. Zawsze musi być pewien margines błędu, rezerwa na czarną godzinę… Teraz jeszcze kontrola sprzętu. Gdzie wypróbować urządzenie? Najlepiej w jakimś neutralnym miejscu, gdzie przewala się dużo ludzi. Zna takie jedno opodal. Szkoła.
– Wychodzę! – woła w głąb mieszkania.
Kuzynka Stanisława mruknęła coś cicho, ale nie oderwała wzroku od książki…
Jak zawiesić szpiegowską aparaturę w samym środku miasta, przy dość ruchliwej ulicy? A co za problem? A zatem drelichowy kombinezon, śrubokręt wystający z kieszeni. Włosy spięte w kucyk, bejsbolówka koloru kombinezonu na głowę.
Cięć mieszka na parterze, w głębi podwórza. Katarzyna energicznie wali do jego drzwi. Otwiera pijany jak bela, wściekły. Obrzuca ją nienawistnym spojrzeniem. Gęba pokryta trzydniową szczeciną, owłosione łapska, mord w oczach. Nie wolno dopuścić, aby zaczął się zastanawiać.
– Potrzebuję trzymetrowej drabiny, najlepiej aluminiowej, z szerokimi szczeblami i zaczepem – aby kogoś kompletnie skołować, najlepiej zażądać od niego natychmiastowego dostarczenia czegoś, czego za żadną cholerę nie będzie w stanie zdobyć…
– Yyyy – dozorca spogląda z przerażeniem na dziewczynę.
– Człowieku, z życiem, przecież nie będę instalować czujnika po ciemku!
W CBŚ wyjaśnili jej dokładnie, że najważniejszą częścią potyczek słownych jest wyrobienie w przeciwniku głębokiego poczucia winy. Wreszcie cięć drepcze do pakamery i wyciąga długą, żelazną drabinę, uświnioną, jakby nią ziemię rył. W miejscach, gdzie korozja odsądziła lakier, połyskuje ruda rdza.
– Przetrzyj ją pan jakąś szmatą – wydaje dyspozycję i spogląda z naganą na zegarek.
Trzeba dać mu do zrozumienia, że zabiera jej cenny czas. Klnąc pod nosem mężczyzna czyści szczebelki kawałkiem starego waciaka. Wreszcie zarzuca drabinę na ramię.
– Dokąd? – pyta.
Urzędnicy z administracji nieźle go kiedyś wytresowali. Tylko chla tyle, że wszystko dokumentnie zapomniał. Trzeba mu przywrócić świadomość klasową.
– Czujniki wiesza się od ulicy… – w głosie Katarzyny brzmi nagana. – Chyba że woli pan mierzyć natężenie ruchu samochodów tu, na podwórzu…
Drepcze posłusznie przed bramę. Oparła drabinę o mur, ustabilizowała. Kazała potrzymać. Nad wejściem znajduje się akurat odpowiednia półeczka, stworzona przez szeroki, stiukowy portal. Dziewczyna wyjmuje z plecaka akumulatorową wiertareczkę i szybko instaluje kamerę. Laptop, kabelek, ustawienie ostrości. Dokręca śrubkę poprawiając kąt widzenia. Gotowe. Wyczepia kabel, zamyka komputer. Schodzi po szczebelkach.
– Dziękuję za współpracę. Zgłosimy się za miesiąc.
Odchodzi bez pożegnania. Dozorca długo stoi pod drabiną, wreszcie odrywa ją od ściany i niechętnie człapie z powrotem do komórki na podwórzu.
– Diabli nadali inspektorkę – mruczy pod nosem.
Inny na jego miejscu zastanawiałby się, co i w jakim celu zainstalowano na budynku, którym się opiekuje, ale jego myśli zaprząta wyłącznie niedokończona flaszka stojąca na stole…
Dachy można wymieniać na kilka sposobów. Można zamówić brygadę budowlaną. Rozgrzebią robotę, będą się – mówiąc fachowo – opierniczali przez dwa miesiące… Wreszcie odwalą totalną fuszerkę i zostawią po sobie koszmarny bałagan. Trzeba się liczyć także z tym, że połowa materiałów wyparuje w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Cena, której zażądają, będzie odwrotnie proporcjonalna do jakości pracy. Można też wynająć górali. Ci zrobią szybko i w miarę dokładnie, ale popyt na ich usługi jest wysoki i, niestety, ostatnio podśrubowali ceny. Nie należy ich ganić, pracują legalnie i muszą płacić horrendalne podatki oraz składki na ZUS. Można zatrudnić górali na czarno. Wyjdzie o dobrą jedną trzecią taniej. Ale nadal jest to drogo…
Materiały budowlane dzielą się na dwie kategorie. Dobre i złe. Na jakości nie należy oszczędzać. Po co robić tandetę, którą za pięćdziesiąt lat trzeba będzie wymienić? A zatem materiał musi być najlepszy. Tu znowu mamy do dyspozycji materiały drogie i tanie. Te drogie to towar z fakturą. Zarejestrowany obrót producenta obciążony składką na ubezpieczenie robotników oraz podatkiem. Ten sam materiał bez faktury można kupić o jedną trzecią taniej.
Alchemik pojawił się o szóstej rano. Przez wąską bramę na zaśmiecone podwórko wjechały dwie ciężarówki wyładowane dechami, belkami, łatami, sklejką, styropianem, blachą i masą innych produktów. Zaraz też pojawiło się dwudziestu robotników. Zręcznie wdrapali się na dach i z ogromną wprawą przystąpili do demontażu nadwątlonej konstrukcji. O ósmej ze swego mieszkania wyjrzał właściciel kamienicy.
– Sprawnie im idzie – ocenił.
– Fachowcy najwyższej klasy – potwierdził Alchemik.
– Coś śniadzi ci fachowcy – zauważył w zadumie staruszek. – Skąd pan ich wytrzasnął?
– Powiedzmy że to uchodźcy. Z Kosowa.
Dziadek wyszczerzył w uśmiechu pożółkłe od nikotyny i kawy zębiska.
– Powiedz pan z Czeczenii, to może uwierzę…
– Abchascy górale – Sędziwój spoważniał.
– Abchazja, coś mi to mówi…
– Dawniej prowincja Gruzji. Teraz się odrywa. To taki mały kraik na przedgórzu Kaukazu… Od Czeczenii dzieli ich całe pasmo górskie – alchemik nie wie, czemu dziadek ma coś do Czeczenów, ale woli wyjaśnić łopatologicznie.
Demontaż starego dachu, jeśli używa się nowoczesnych narzędzi, trwa stosunkowo krótko. Zerwali wszystkie dachówki. Nie nadają się już do ponownego użycia, ale zostały skrzętnie zgromadzone. Dalsza rozbiórka to robota dla dwudziestu chłopa na czternaście godzin. Robotnicy spali na dachu, dwu pilnowało materiałów. Jeszcze by lokatorom coś głupiego do łbów strzeliło…
Elementy konstrukcyjne z drewna klejonego. Szkielet postawili następnego dnia. Jeszcze jeden dzień zajęło im wykonanie pokrycia wewnętrznego i zewnętrznego oraz izolacji. Wreszcie robota najtrudniejsza: na nowy dach trzeba nałożyć warstwę starych dachówek, tak aby wyglądał z grubsza jak przed zmianą. Po co mają się czepiać cwaniaczki z nadzoru budowlanego?
Księżniczka Monika zrezygnowała z prób nawiązania kontaktu ze współlokatorkami. Nie dogadają się, choć są „rówieśniczkami”. Wszelkie porozumienie wykraczające poza zdawkowe uprzejmości okazało się niemożliwe. Czasem tak bywa. Dziewczyny siedzą we trójkę i plotkują o życiu jakichś idoli – przygłupów. Potwornie tracą czas. Są przecież ciekawsze rzeczy, o których można podyskutować. Przeżywszy przeszło milenium, nauczyła się cenić każdą spokojną chwilę. A zatem słuchawki na uszy. Siadła na łóżku po turecku, oparła się o ścianę i wcisnęła play na walkmanie ukrytym w kieszeni szarej koszuli.
Pobliska biblioteka ma specjalny dział przeznaczony dla niewidomych czytelników. Można tam pożyczać nagrania książek na kasetach magnetofonowych. Słucha całymi godzinami. Oswaja się z językiem. Nieważnie, kiedy znów ruszy w drogę, tak czy inaczej, jeszcze jedno opanowane narzecze może jej się kiedyś przydać…
Ale nie chce stąd odchodzić. Stanisława… Miło spotkać kogoś, kto ją rozumie. Kogoś o podobnych doświadczeniach. Kogoś, kto pamięta jak dotkliwie gryzą pluskwy i jak niewiele światła daje oliwny kaganek. Dobrze mieć przyjaciółkę, która potrafi zrozumieć nas w pół słowa. I w sumie nie ma znaczenia ile mają lat. Bo i jak to liczyć? Przeżyła przeszło tysiąc. Nauczycielka raptem czterysta. Zużycie biologiczne organizmów jest zbliżone. Doświadczenie życiowe? Tu można by się spierać. Co lepsze: setki lat mieszkania w niewielkich bałkańskich, bizantyjskich i kaukaskich wioskach, czy czterysta lat włóczenia się po wszystkich zakątkach globu?
W czasie, gdy ona pędziła kozy na pastwiska, czując na sobie taksujące spojrzenia wioskowych starców, Stanisława stała się naprawdę światową damą. Jej charakter ukształtował się w miejscach, gdzie życie biegło szybko… Nie ma co porównywać.
Nie potrafi wyobrazić sobie nauczycielki inaczej, niż z książką w dłoni, podczas gdy ona czasem i przez dziesięć lat nie miała okazji przeczytać nic nowego… Gdy się urodziła, była księżniczką. Parę razy w życiu używała tego tytułu. Miała kilka domów… Potem fortuna odwróciła się, Monika była na górze, i znowu na dole…
Przymyka oczy. Najlepiej w sumie było w Gruzji. Lud pierońsko zabobonny. Raz żyła całe sto dwadzieścia lat we wsi i wszyscy wiedzieli, że jest wampirzycą, która nigdy się nie zestarzeje… Nie przeszkadzało im to. Postęp zaciska się pętlą na jej gardle. Wojny w Jugosławii miały jeden pozytywny aspekt. Totalny bałagan w papierach urzędów ewidencji ludności pozwolił jej stworzyć sobie fałszywe tożsamości… Ale teraz trafiła do bardziej cywilizowanych regionów Europy i zaczynają się kłopoty.
Jednocześnie czuje, że coś dziwnego wisi w powietrzu.
– Ze statystycznego punktu widzenia to niemożliwe – wyjaśnia Katarzyna.
Stanisława uciera w moździerzu kardamon. Mało kto potrafi docenić niezwykłe właściwości tej przyprawy. Alchemiczka unosi głowę i patrzy zaciekawiona na kuzynkę.
– Dlaczego?
– Ilu może być nieśmiertelnych? Na całym świecie?
Kuzynka milczy patrząc przez okno.
– Kamień filozoficzny podobno umieli uzyskać tylko Seton i Sędziwój – odzywa się. – Przy tym ten ostatni dostał recepturę od Setona. Wcześniej ponoć miał go Kelley, Anglik błąkający się po Europie Środkowej. Ale on nie umiał tego wytwarzać. Znalazł w starym grobie kulę z kości słoniowej wypełnioną proszkiem… A przynajmniej tak twierdził…
– Zastanawia mnie, czy przypadkiem… Jak stara jest alchemia? Chodzi mi o ideę.
– Hermetyści zawsze twierdzili, że sięga początków stworzenia, Hermesa Trismegistosa i inne takie bzdury. Sędziwój śmiał się z tego. Ale pod koniec XIX wieku znaleziono archiwa królów Asyrii w Niniwie, a wśród nich traktat zatytułowany „Wrota pieca”, pochodzący z VI wieku przed naszą erą.
– Jeśli wtedy stworzono tynkturę po raz pierwszy, to mogą po naszej planecie wędrować ludzie dwa lub trzy razy starsi niż Monika.
– Owszem. Ale nie sądzę. Statystyka, którą tak lubisz, wyklucza ich istnienie. Za którymś razem po prostu nie zdąży się uciec… Albo spadnie ze schodów.
– Niepokoi mnie ta mała. Jakie jest prawdopodobieństwo, że wampirzyca wpadnie właśnie na ciebie?
– Może coś ją przyciągnęło. Telepatia albo…
Katarzyna już wcześniej zauważyła, że myśli jej kuzynki są trochę leniwe. Brak jej sztuki dedukcji; umysł ma lotny, ale niekiedy zacina się. To kwestia innego wychowania, tego nie mogło zmienić doświadczenie życiowe…
– Telepatia… liczmy, że takich jak ty jest kilkaset. Zakładając, że alchemicy obdarzali tynkturą swoich uczniów, współpracowników i tak dalej…
– Mało prawdopodobne – wtrąciła.
– Dobra. Oblicz ile może być takich jak ty.
– Kelley nie żyje. Seton nie żyje. Avicenna… – zawahała się – nie wiem, to było kilkaset lat przed moimi narodzinami. Z uczniów Sędziwoja żyje jeszcze poza mną dwójka. Jeden to Jan Kopanicki, spotkałam go kilka razy; jakoś nie przywiązywał wagi do swego prawdziwego nazwiska. Jakie nosi obecnie?
– Skórzewski.
– Też ładnie… Sędziwój, o ile żyje… Nigdy nie spotkałam dwu pozostałych, a po tylu latach nawet nie pamiętam ich imion.
– Nie żyją – wyjaśniła Katarzyna, – dopadli ich ci, którzy usiłowali dorwać cię w szkole…
Zreferowała poznane w archiwach wyniki śledztwa.
– Kurczę, do dziś się zastanawiam, skąd oni wiedzieli?
– Mam hipotezę. Ktoś was wystawił. Ktoś, kto znał dobrze sekret Sędziwoja.
– Jest jeszcze jeden. Dymitr… – przypomniała
– Hmm. No właśnie. I o czym rozmawialiście?
W Katarzynie poprzedni zawód wyrobił pewne nawyki.
– Zapytałam o Sędziwoja. Powiedział, że od dawna go nie widział. I narzekał, że życie mu zbrzydło. A, chciał też wiedzieć, czy mieszkam w Krakowie. Tyle.
– Tamci dwaj zostali zamordowani w Krakowie… Mógł ich po prostu wystawić. Wyobraź sobie taką sytuację… Dymitr lubi sobie pożyć na wysokim poziomie i od czasu do czasu zabawić się.
– Fakt. Garnitur, który nosił, wyglądał jak prosto z katalogu…
– Ma do dyspozycji zapas tynktury, ale jak wiesz, można jej użyć na dwa sposoby. Albo przerobić na złoto, albo żyć dłużej. Złoto to pieniądze… Ale za posiadanie pieniędzy zapłacić musi krótszym życiem. Chyba że…
– Znajduje kilku mocno religijnych ludzi. Wmawia im, że jesteśmy wampirami, zresztą nieważne, co im powiedział. Tamta dwójka ginie w odstępie kilkunastu lat. Potem przychodzi kolej na mnie…
– Właśnie. Przy każdym zabitym znajduje porcję tynktury. Zresztą może nie zawsze się to udawało. Z pewnością nie wszyscy trzymali ją w domu albo przy sobie.
– Jeśli to prawda… – sięgnęła do torebki i wyjęła nagana.
Zakręciła bębenkiem. Sześć kul zawirowało w śmiertelnym tańcu.
– Właśnie, czy to prawda? Bo możemy się mylić – uspokoiła ją kuzynka.
– Jak to zweryfikujemy?
– Jeśli to on, niebawem należy liczyć się z odwiedzinami kilku skrytobójców…
– Ustalenie adresu nie będzie łatwe.
– Ale mogą cię wyśledzić. Trzeba zachować środki ostrożności…
– Co proponujesz?
Księżniczka Monika śmiga na łyżworolkach Plantami. Nieźle jej to idzie. Jakieś sześćdziesiąt lat temu jeździła na wrotkach, ale równoległe ustawienie kółek nie dawało takich możliwości jak obecne rozwiązanie…
Łyżworolki dostała od Stanisławy. Nauczycielka najwyraźniej zaakceptowała to, że żyje ponad tysiąclecie, ale podświadomie traktuje ją jak szesnastolatkę. I bardzo dobrze. To w obecnych czasach całkiem fajny wiek. Nie wymagają od człowieka odpowiedzialności… W Bizancjum już w jako czternastolatka była uważana za dorosłą kobietę. Jej kuzynka wyszła za mąż w wieku dwunastu lat, co nie było wcale czymś nadzwyczajnym. Przyjemnie czasem na parę godzin uwolnić się od trosk, które niesie ze sobą dojrzałość…
Pędzi naprawdę szybko. Kiedy to ostatni raz jeździła na łyżwach? W 1913? Chyba tak, rok przed wojną, która unicestwiła niepodległą Serbię i kilka innych krajów. A przecież od razu odnalazła tamten rytm.
Pęd powietrza rozwiewa jasne włosy. Przechodnie odprowadzają ją wzrokiem. Na uszach ma słuchawki od walkmana. Przemyka koło trzech policjantów. Jeden z nich ogląda się zaskoczony.
– O rany, jaki śliczny cielaczek – mówi.
Dlaczego wszystkim kojarzy się z tym właśnie zwierzątkiem? Pozostali kiwają głowami. Przeleciała koło nich tak szybko, że nie zdążyli dostrzec twarzy, a jedynie rozmazaną smugę złocistych włosów.
Mija przejście podziemne prowadzące w stronę dworca kolejowego i przyspiesza. Tu trasa prowadzi nieco w dół. Jeszcze szybciej. Szkoda, że musi uważać przeskakując ulice przecinające Planty. Ten, kto projektował ten zabawny park wokół Starego Miasta, powinien iść na całość i zaorać także uliczki. Budynek Akademii Muzycznej. Dziewczyna mija grupkę roześmianych studentek. Futerały na instrumenty. Może warto kupić sobie skrzypce? Gra uspokaja… Ale czy musi się uspokajać? Tak. Szósty zmysł podpowiada jej, że coś wisi w powietrzu. No to kupi. Jak tylko zdobędzie pieniądze.
Wawel. U stóp wzgórza, niemal dokładnie pod basztą zwaną Kurzą Stopką, stoi wyciosana z piaskowcowego bloku kopia pogańskiego posągu. Powszechnie zwany jest Światowidem, choć przedstawia Swarożyca. Wokoło płonie kilka zniczy. Poganie trzymają się mocno.
Spluwa finezyjnie na ten widok. Była chrześcijanką jeszcze w czasach, gdy miejscowe dzikusy zarzynały niemowlęta na ofiarę swoim bałwanom. Podjazd na wzgórze jest stromy i pokryty brukiem. Z boku ciągnie się wąski chodnik… Ostry kąt, ale ona się nie poddaje. Brama. Wjeżdża na teren zamku. Gdzieś tu jest ławeczka. Tak. Resztki ruin na dziedzińcu, odkryte i zabezpieczone przez archeologów, odcinają się jasną barwą wapiennej skały na dużym trawniku. Wokoło betonowe bloki wpuszczone w podłoże służą jako ławki. Siada na jedynym wolnym i wsłuchuje się w reakcje swojego ciała. Lekko się zadyszała, serce bije jak werbel, wygrywając triumfalną nutę. Końska krew krąży w jej żyłach, pot pachnie trochę inaczej. Ale za kilka dni to minie. Dzień jest piękny, świetlista złota polska jesień.
Przekłada kasetę na drugą stronę. Jeszcze pięć minut i ruszy dalej. Na sąsiedniej ławce siedzi chłopiec, na oko sądząc, czternastoletni. Zatopił się w lekturze jakiejś opasłej księgi. Dobrnął do końca rozdziału i zatrzaskuje ją z ulgą. Kładzie na nagrzanej słońcem desce, tytułem do góry.
Młody człowiek unosi twarz do słońca, przymyka oczy porażone jego blaskiem. Potem przetacza wzrokiem po zabudowaniach Wawelu i nieoczekiwanie spostrzega dziewczynę. Przez ułamek sekundy kontempluje jej urodę, prześlizguje się po twarzy i spuściwszy wzrok zauważa rolki. Uśmiecha się nieśmiało, tak jak można uśmiechnąć się na widok pięknej i nieznajomej dziewczyny. Potem wydobywa z torby kolejny opasły tom.
Księżniczka wstaje. Jeszcze chwila na rozruszanie kostek oraz stóp i może pędzić dalej. Teraz będzie z górki. A potem? Chyba lekkie wzniesienie, gdy dotrze na Planty. A może pojechać przez miasto? Nie, część ulic jest brukowana, a nie pamięta które. Szkoda kółek. A zatem w drogę. Chłopiec odkłada książkę i odprowadza dziewczynę wzrokiem. Jego spojrzenie jest czyste i jasne. Nie ma w nim pożądania, a jedynie zachwyt. A ona już pędzi w dół, mijając długi mur zawieszony tabliczkami z nazwiskami sponsorów, którzy przyczynili się do konserwacji zamkowego wzgórza. Od dawna jest tam wyjątkowo koszmarny, nierówny bruk. Poza tym zjazd jest bardzo stromy i praktycznie kończy się na ruchliwej ulicy. Ale radzi sobie. Kółka są z twardej gumy, listwy – z włókna węglowego. Utrzymanie równowagi to fraszka.
Katarzyna siedzi wygodnie na obrotowym krześle przed komputerem. Jej kuzynka musiała jakoś przeboleć ustawienie tego szumiącego pudła w saloniku, choć nowoczesne urządzenie zupełnie nie pasuje do zagraconego starymi meblami wnętrza. Alternatywą było umieszczenie maszyny w sypialni… Katarzyna potrafi całymi dniami oddawać się pracy. Cóż, jest przedstawicielką nowej epoki. Stanisława nadal bardziej wierzy w potęgę kartki papieru i długopisu. Gdy robiła interesy na pograniczu Sudanu i Etiopii, wystarczały jej zeszyt i wieczne pióro. Wiedziała kto, kiedy i za ile… Ale skoro komputery mogą im pomóc, należy z nich skorzystać.
Kuzynka Katarzyna stuka spokojnie w klawisze. Obrabia fotografię z prototypowej kamery.
– Hmm – mruczy do siebie.
– Znalazłaś coś?
– Zobacz sama. Wczoraj zawiesiłam kamerę o szesnastej z minutami. A tutaj… – pokazuje zdjęcie zrobione o dwudziestej.
Światło latarni wydobyło z mroku sylwetkę człowieka stojącego w drzwiach szkoły.
– Nauczyciel biologii. Jak mu tam, Sieklucki – identyfikuje Stanisława. – Dziwne… Czego szukał o tej porze w miejscu pracy? Przecież zajęcia dodatkowe skończyły się o szesnastej.
– To jakiś dziwny typ – Katarzyna marszczy brwi. – Wyczuwam w nim coś niepokojącego.
– Ja też – kiwa głową Stanisława. – Ma jakieś wredne spojrzenie. Uczennice też go chyba nie lubią.
– Niewiele wiemy o naszych podopiecznych. Ale, z drugiej strony, nic nie stoi na przeszkodzie, by uzyskać więcej informacji. Mamy wśród nich potencjalna agenturę.
Starsza z dziewcząt uśmiecha się. Jej kuzynka na skutek pracy w CBŚ nabrała dziwacznych przyzwyczajeń…
– Masz na myśli Monikę?
– Właśnie. Nasza mała wampirzyca… Wampirka? Cholera, nie wiem jak to odmienić czy zdrobnić.
Długa przerwa. Monika wymyka się ze szkoły. Pół godziny to sporo czasu. Zakłada rolki. Pięć minut naprawdę szybkiej jazdy. I już. Nieduży salon, gdzie można kupić telefon komórkowy. Lokal mieści jeszcze lombard i komis sprzętu elektronicznego. Wypytała Katarzynę, jak działa komórka i teraz, zadowolona, nabywa elegancki, choć tani, aparat oraz kartę startową. Zapisuje sobie na kawałku papieru numer i uśmiecha się w duchu. Nosiła książęcy diadem. Posiadała w swojej biblioteczce książki, za które obecnie każdy antykwariusz dalby sobie odciąć rękę. Kiedyś, dawno temu, miała własną willę nad brzegiem Morza Śródziemnego i niewolnicę do posług. Jeździła karetą i na klaczy czystej krwi arabskiej. Na łydce nosi sztylet z bułotowej stali, dla kolekcjonera wart każdych pieniędzy. Nigdy jeszcze nie miała własnego telefonu… Sprawdza. Aparat działa…
– Czym jeszcze możemy służyć? – pyta z rozbawieniem sprzedawca.
Nie zorientowała się, że to żart. Jej spojrzenie przesuwa się po wystawionych na półkach urządzeniach. Przy każdym jest kartka z ceną. Decyduje się w ułamku sekundy.
– Poproszę to.
Spogląda na zegarek. Lekcje zaczynają się za sześć minut. Całe szczęście, że teraz czas na informatykę z Katarzyną. Wybaczy drobne spóźnienie. Gdyby to był francuski z jej kuzynką, zostałaby zrugana za każdą minutę oddzielnie…
Lubi pracować nocami. W Polsce jest dwudziestoprocentowe bezrobocie… A ona znowu miała szczęście. Wpadła na filologię, zawiesiła swoje ogłoszenie i nim zdążyła wyjść z budynku, telefon zadzwonił dwa razy. Dwaj pierwsi klienci nieco się zdziwili na widok jasnowłosej szesnastolatki. Krótka wymiana grzeczności po łacinie i w grece rozwiała ich wątpliwości. Potwierdzili jej przypuszczenia. Rynek na te usługi jest głęboki. Zwłaszcza, że oferuje konkurencyjną cenę, o połowę mniej niż normalni tłumacze. Dostała nawet zaliczkę.
Stary, używany laptop z procesorem 486 i czarno-białym wyświetlaczem kosztował zaledwie czterysta złotych. Bardzo dobra inwestycja. Jest na tyle niewielki, że można go upchnąć w torbie. Monika Stiepankovic siedzi sobie na krawędzi wanny. Szparę pod drzwiami łazienki zabezpieczyła zrolowaną szmatą od podłogi: lepiej żeby blask nie padał na korytarz.
Regulamin wprawdzie nie zabrania zajmowania się nocami pracą zarobkową, ale ma dziwne przeczucie, że gdyby została nakryta, skończyłoby się to dziką awanturą. Poza tym jest punkt mówiący o tym, że światło musi być zgaszone o dwudziestej drugiej. Nie jest pewna, czy odnosi się on tylko do pokoju, czy także do łazienki.
Kilkanaście kartek ksero pokrytych tekstem przyszpiliła do ściany. Greka odrobinę różni się od tej, której używała mieszkając w Myrze, ale radzi sobie bez słownika. Palce uderzają w klawisze bardzo szybko, lecz nie jest w stanie zrobić więcej niż cztery strony tłumaczenia na godzinę. Zegar w rogu ekranu pokazuje drugą. Pora się trochę zdrzemnąć, bo jutro będzie nieprzytomna. Zapisuje pracę i składa laptopa.
Ósma rano. Uczennice jeszcze drzemią. Siedzą w ławkach, ale powieki wyraźnie im ciążą. Pracownia biologiczna nie należy do sympatycznych miejsc. Długie, stare, drewniane gablotki ciągną się wzdłuż wszystkich ścian. Zostawiono tylko miejsca na okna. W gablotach stoją słoje pełne rozmaitych preparatów, zazwyczaj dość obrzydliwych. Do tego kompletny ludzki szkielet przechyla w zadumie czaszkę. Jest prawdziwy, można to poznać po kolorze kości. Gipsowe kopie są innej barwy. Koło tablicy, w wysokim terrarium, na wielkim drewnianym konarze wygrzewa się kilka węży. Znacznie więcej mieszka w akwariach na zapleczu.
Nauczyciel mówi spokojnie referując temat lekcji. Jednocześnie, lekko przymrużywszy oczy, obserwuje dziewczęta. Monice nie podoba się jego spojrzenie. Raz w życiu, gdy w XIV wieku Turcy najechali armeńskie wsie u stóp Araratu, trafiła w ręce handlarzy niewolników. Paskudna wpadka, cholernie nie lubi zabijać, a wtedy musiała aż jedenastu na raz… Sieklucki ma takie samo spojrzenie, jak oni. Patrzy na klasę, jakby szacował wartość żywego towaru. Na jego wąskich jak u węża wargach błąka się mimowolny uśmieszek. To bydlę kombinuje coś naprawdę wrednego. Ciekawe co? Tak czy siak, trzeba będzie zwrócić na niego uwagę… Księżniczka jest zła. Przyjechała do Polski, by trochę odetchnąć… Atmosfera zagrożenia nie sprzyja wypoczynkowi.
Biolog przerywa wykład i wydaje krótkie, treściwe polecenie. Trzeba przeczytać kawałek podręcznika i wypełnić ćwiczenia na końcu rozdziału. Znika na zapleczu. W sześciu szklanych butlach, wypełnionych pożywką, ciemniejszymi plamami odznaczają się krople starej szczepionki znalezionej w zrujnowanej aptece. W pięciu bańkach nic się nie zmieniło. Za to w szóstej… Tak, wzrok go nie myli. W szóstej najwyraźniej coś się zaczyna dziać. Plama powiększyła się wyraźnie. Szlifowany korek dodatkowo podlano olejem. Butla jest całkowicie szczelna, a mimo to profesor czuje liźnięcie chłodu na karku. Gdyby tak szkło pękło…
Wyjmuje z kieszeni telefon komórkowy. Ma w niego wbudowany kalkulator. Liczy. Szesnaście uczennic. Wszystkie urodzone po 1983 roku. Prawdopodobieństwo zakażenia siedemdziesiąt pięć procent, po dwanaście sztuk z każdej klasy. Sześćdziesiąt do osiemdziesięciu w szkole… Obliczał to już wielokrotnie. I za każdym razem wychodzi mu podobny wynik. Te głupie krowy będą warte milion dolarów.
Jak to zrobić? Bardzo prosto… Aż dziwne, że nikt przed nim na to nie wpadł… Dłonią delikatnie muska gładką powierzchnię szkła. Najlepsze rozwiązania najtrudniej wymyślić. Nawet jemu zajęło to kilka lat. Ale jeszcze trochę i będzie bogaty. Ile podziałów komórkowych muszą przejść bakterie, by zamienić się w pełnowartościowy materiał?
Historia. To może być ciekawe. Nauczycielka mówi o czasach wypraw krzyżowych, oblężeniu i upadku Konstantynopola. Niewiele wie na ten temat, nie chciało jej się nawet solidnie doczytać.
Monika Stiepankovic napina się wewnętrznie. Denerwuje ją bezrefleksyjność wykładu. Dla historyczki to tylko data w książce. 29 maja 1453… Dla niej – makabryczna noc, gdy pod ogniem tureckiej artylerii padły odwieczne mury. Chaos, pożar, paniczna ucieczka ze świadomością, że w zasadzie nie ma dokąd… Zostawiła za sobą więcej trupów niż kiedykolwiek wcześniej czy później. Turcy trzy dni i trzy noce grabili miasto oraz mordowali mieszkańców… Trzy dni wdzierali się do domów i kościołów, zabijali mężczyzn, gwałcili kobiety. Pod koniec trzeciego dnia znalazła w rynsztoku zwłoki kuzynki. Wtedy po raz ostatni widziała kogoś ze swego rodu…
Kolejne lata, Konstantynopol upadł, ale jego dominia jeszcze trwały. Wtedy łudziła się, że znajdzie sobie miejsce, gdzie mogłaby żyć… Ale kraje na Bałkanach ginęły jedne po drugich. I wreszcie nie było dokąd uciekać… Czuje na nodze dotyk skórzanej pochwy. Bułatowy sztylet był przy niej tamtej nocy. Ile razy musiała zabijać? Już drugiego dnia pogubiła się w rachunkach…
Ciepłe, jesienne popołudnie. Stanisława prowadzi swoją kuzynkę i księżniczkę Monikę ulicą Floriańską. W którymś z pobliskich zaułków uruchomiono gruzińską restaurację. Lekcje skończyły się wcześnie, pora akurat obiadowa. Należy zatem spróbować prawdziwego chaczapuri i popić je łykiem wina ałazni. Zeszły rok był w Gruzji czasem urodzaju na winogrona. Młode wino, dojrzewające w podziemnych stągwiach, na dobrze nasłonecznionych stokach opodal klasztoru Szwiomgwime, nie ma sobie równych. Niech się schowają francuskie sikacze…
Księżniczka poczyniła znaczne postępy w poznawaniu subtelnych niuansów polskiego języka, toteż widząc na szyldzie napis „Piwnica pod złotą pipą”, parsknęła delikatnym, dziewczęcym śmiechem.
– A cóż to za wszeteczny lokal?
– Pipa to chyba staropolskie zdrobnienie imienia Felicja? – Katarzyna podniosła wzrok na kuzynkę. Stanisława kiwnęła głową.
– Dawniej nazywano tak urządzenie służące do pompowania piwa z beczki – wyjaśniła i pociągnęła je dalej.
Głód nieco jej już dokuczał. Wprawdzie umiała wytrzymać bez jedzenia nawet kilka dni, ale trudno zaliczyć to do przyjemności.
Podziemia starej części Krakowa ciągną się kilometrami. To zupełnie inny świat, niedostrzegalny z powierzchni. Z niepozornej bramy schodki prowadzą w dół. A potem zaczyna się labirynt. Jedna piwnica, pasaż, druga, dziesiąta… Czasem leżą na jednej kondygnacji, czasem na dwu lub trzech. Zazwyczaj jeden system zajmuje przestrzeń pod jedną działką miejską. Czasem jednak, jeśli kilka kamienic przy ulicy należało do tej samej osoby, ich lochy łączą się ze sobą. Ba, trafiają się nawet eksterytorialne korytarze biegnące pod posesjami sąsiadów.
Kraków od dawien dawna był miastem kupieckim. Niegdyś w tych przepastnych podziemiach kwitło życie. Po zamurowanych dziś pochylniach staczano i wytaczano beczki z piwem, miodem i węgrzynem. Przez szyby prowadzące na powierzchnię, na bloczkach zjeżdżały worki z towarami, okute drewniane skrzynie, pęki skórzanych kapci. Kupcy odeszli, pozostało po nich tylko tchnienie wielu szczęśliwych stuleci. Dziś w piwnicach rozłożyły się dziesiątki lokali. Restauracje, puby, winiarnie. Śpiewy i toasty biją w ceglane stropy spojone doskonałą XVI-wieczną zaprawą. Do lochów, po latach zaniedbania, powróciło życie.
W „Piwnicy pod złotą pipą” jest drogo, ale dość sympatycznie. Teraz, w porze obiadowej, nie ma specjalnie dużo klientów. W niedużej salce siedzi ich dwu. Gdyby Stanisława przypadkiem zajrzała do tego pomieszczenia, zdziwiłaby się zapewne niepomiernie. Przy kuriach piwa obgadują swoje sprawy dwaj wspólnicy. Jeden z nich to jej stary znajomy, Dymitr, uczeń alchemika Sędziwoja. Drugi to Sieklucki, nauczyciel biologii z ich szkoły.
– Mam jej adres – powiedział biolog wyjmując z portfela kartkę złożoną we czworo. – Był w podaniu o pracę.
– Ciekawe tylko, czy autentyczny – westchnął drugi mężczyzna. – Mogła się dobrze zamaskować. Jesteś pewien, że to ona?
Wyjął z kieszeni fotografię wykonaną około 1880 roku i w zadumie obrócił ją w palcach.
– Całkowicie. Wyjaśnisz mi to?
Wahanie. Co powiedzieć kumplowi? Prawdę, półprawdę, skłamać?
– Ona żyje bardzo długo i nie starzeje się – odezwał się wreszcie. – Mój pradziadek i dziadek usiłowali ją dopaść.
– To przecież niemożliwe…
– Oczywiście – uśmiechnął się podsuwając mu zdjęcie. Wspólnik widział je wiele razy. Istotnie, podobieństwo prawie wyklucza pomyłkę.
– I co robimy dalej?
– No cóż, skoro wiemy, gdzie mieszka, trzeba będzie ją zabić.
– Tak po prostu zabić? – zafrasował się.
– No, nie zabić. Zlikwidować. Wampiry się likwiduje. Będziesz sobie potem mógł zrobić sekcję zwłok, to może być ciekawe. Nie mów, że masz opory. Twój błyskotliwy plan zdobycia milionów dolarów pochłonąłby więcej ofiar…
– Niekoniecznie – zastrzegł natychmiast. – Zaraźliwość nie jest aż tak duża, a w obecnych czasach można to leczyć. Liczę się z tym, że liczba zgonów nie przekroczy dziesięciu procent.
– Naprawdę Światowa Organizacja Zdrowia przyznaje piętnaście tysięcy dolarów za każdy stwierdzony przypadek czarnej ospy? – zdziwił się Dymitr.
– Tak. I od 1974 roku nie odnotowano ani jednego. Choroba w zasadzie wymarła. A ściślej, została wytępiona przez człowieka. Aż do tej chwili. Mam na zapleczu pracowni ośmiolitrowy baniaczek, a w nim kultury bakterii wyizolowane ze starych szczepionek. Teraz powolutku się namnażają na pożywce… Trzeba będzie poczekać kilka tygodni.
– Potrzebujesz aż tyle? Nie patrz z takim wyrzutem, to ty jesteś fachowcem od mikrobiologii.
– Nie, wystarczy kilka kropli, ale problem w tym, że bakterie w szczepionce były chemicznie wykastrowane. Rozmnażają się bardzo wolno. Każde następne pokolenie przechodzi selekcję naturalną. Najsłabsze giną, najsilniejsze rozwijają się najszybciej. Po kilkudziesięciu cyklach odzyskają dawny wigor. Wtedy będzie można się pobawić.
– Czarna ospa…
– Można powiedzieć, że walczę o przywrócenie bioróżnorodności – uśmiechnął się lekko nauczyciel. – Ratuję przed ostatecznym wyginięciem gatunek istot żywych.
– Jasne… I w nagrodę zainkasujesz milion dolców. Szkoda, że nie nagrodę Nobla.
– Jeśli ta Stanisława faktycznie jest wampirem i żyje ponad sto lat, to przebadanie jej organizmu może dać nam wiedzę wartą nagrody Nobla…
– Wybij to sobie z głowy. Twój plan z ospą jest wystarczająco ryzykowny…
Sztylety spojrzeń nad stołem. Spiskowcy znają się już ładnych kilka lat. Czasem się kłócą, ale przeważnie dogadują w pół słowa. Obaj jasno definiują swoje cele życiowe. Pożądają władzy, jaką dać może najpotężniejsza ich zdaniem siła istniejąca na świecie. Forsa.
Gruzińska restauracja jest szalenie sympatycznym miejscem, ale Stanisława ma zastrzeżenia. Jej zdaniem lawasz należy smażyć na oleju wyciskanym z orzechów, zaś fakt, że w karcie nie ma żadnego gruzińskiego wina, woła o pomstę do nieba. Księżniczka i Katarzyna z trudem powstrzymują chichot. Po prawdzie ma nieco racji… Monika spędziła wiele lat w Gruzji i tajniki tamtejszej kuchni nie są jej obce.
Zjadły obiad i teraz przy kawałku ciasta można spokojnie porozmawiać.
– Jeśli numer z kamerami nie powiedzie się, trzeba będzie namierzyć Sędziwoja inaczej – zaczyna Katarzyna.
– Dlaczego miałoby się nie powieść? – kuzynka spogląda na nią z niepokojem.
– Nie mówię, że tak się stanie, ale trzeba zabezpieczyć się na wszelki wypadek. Tego typu polowanie przeprowadza się wielotorowo… Potrzebuję czegoś, co nasza sekcja behawioralna określa mianem portretu psychologicznego…
Księżniczka Monika siedzi obok i słucha w skupieniu.
– Mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, ale wyglądający nieco młodziej – mówi Stanisława. – Lubił chodzić w brązowym płaszczu z białą kryzą po brodą… Oczywiście od dawna nie używa tego stroju.
– Lubił się dobrze ubierać, czy też może nie przywiązywał do tego wagi? – pyta Katarzyna.
– Zawsze nosił czyste szaty. W tamtych czasach było to dość niezwykłe. Po prostu mało kto zwracał na to uwagę… On w pewien sposób nadążał za modą, a ściślej, narzucał otoczeniu swój styl.
Katarzyna notuje na kartce ubiór i stawia mały znak zapytania.
– Jego ulubione trunki? – pyta.
– O rany, lubił piwo. Tyle że wtedy każdy pił piwo, od małych dzieci po zniedołężniałych starców.
Była agentka przenosi zaskoczone spojrzenie na księżniczkę. Ta kiwa głową na potwierdzenie.
– Napój jak każdy inny – wzrusza ramionami. – Ale zupełnie nie przypominało waszego. Było gęściejsze i bardziej słodkie. I dużo słabsze. Zresztą na Bałkanach nie cieszyło się specjalną popularnością pijaliśmy raczej wino.
– Inne piwo – mruczy Katarzyna notując na kartce. – Mam pewien pomysł. Pijał wino?
– Czasami – jej kuzynka wytęża pamięć. – Zazwyczaj węgrzyna…
– Czyli tokaj – głośno myśli. – Wtedy był drogi?
– Owszem.
Notuje.
– Ulubione rozrywki?
Wzrok jej kuzynki pełen jest łagodnego wyrzutu.
– Rozrywki, moja droga, mieliśmy nieco inne niż wy. Czytało się Biblię i pobożne pisma, haftowało, grało w karty lub w kości, grało na instrumentach, czasem oglądało przedstawienia kuglarzy lub egzekucje złoczyńców. Ale od razu ci powiem, że z tego wszystkiego Sędziwojowi do gustu przypadło chyba tylko czytanie ksiąg. Spędzał nad nimi każdą wolną chwilę. Miał ich ze dwadzieścia, czyli, jak na tamte czasy, wcale pokaźny zbiorek.
– Tak… – mruczy cicho Monika. – Czasy upadku.
– Mała, nie pozwalaj sobie – Stanisława z miejsca się nastroszyła. – Dwadzieścia ksiąg to była niezła biblioteczka…
– Miałam przeszło sześćset zwojów papirusu w Myrze – wampirka spogląda wyzywająco. – Trochę klasyki, ale też pisma religijne, poezję… Żyliśmy na zupełnie innym poziomie.
– Może to dlatego, że byłaś księżniczką? – zauważa Katarzyna.
– Może – to już przyznanie się do błędu.
– Książki – dopisuje agentka. – Mało tego…
– A co chcesz zrobić? – Stanisława zapomina o kłótni niemal natychmiast. Nie chowa długo urazy.
– W sumie to dość proste. Wytypować ulubione rozrywki i egzotyczne produkty spożywcze, do których jest przyzwyczajony. Włamać się do baz danych banków działających w systemie kart kredytowych Visa. Poszukać ludzi, którzy będą robili zakupy według określonego przez nas algorytmu, z uwzględnieniem konkretnych grup produktów. Potem, po ustaleniu numerów kart, rąbnąć dane z centralnego archiwum klientów i obejrzeć sobie zdjęcia…
Monika Stiepankovic i Stanisława Kruszewska urodziły się bardzo dawno temu. Ich doświadczenie życiowe determinuje sposób patrzenia na rzeczywistość. Dziesięć ostatnich lat istnienia Internetu to dla nich ledwo zauważalny detal historii. Zwłaszcza, że obie żyły w krajach, gdzie tego typu rozwiązania techniczne jeszcze się nie przyjęły. Stanisława patrzy na kuzynkę z niepokojem. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, jaką władzę skupia w ręce jej krewniaczka. Jaką potęgę…
Księżniczka też milczy i też jest przestraszona. Przeczucie mówi jej, że za dziesięć, może dwadzieścia lat, przyjdzie jej stoczyć walkę z systemami komputerowymi. Oszałamiające możliwości, o których mówi nad filiżanką herbaty nauczycielka, to dopiero początek… Monika raz już musiała uciekać. Opuściła Konstantynopol, zostawiła dom, pokoik pełen książek i na całe stulecia została dziką góralką… A teraz… teraz nawet nie będzie namacalnego wroga, któremu można by rozpłatać brzuch bułatowym sztyletem. Teraz niebezpieczeństwo kryło się będzie gdzieś tam, w pajęczynie magistrali światłowodowych, łączących serwery i banki danych.
– Skąd podejrzenie, że używa karty? – pyta Stanisława.
Ona sama ma dwie. Jedną wystawił bank na Jersey, drugą Narodowy Bank Tuwalu. W razie gdyby ktoś zechciał walczyć z trzymaniem oszczędności w jednym raju podatkowym, Stanisława przepompuje je do drugiego.
– To w dzisiejszych czasach najlepsza metoda rozporządzania gotówką, oczywiście jeśli się nią dysponuje. A on miał miesiąc temu około trzydziestu tysięcy złotych za sprzedaną sztabę – cierpliwie tłumaczy była agentka. – Dlatego założyłam, że posługuje się kartą… Ale skoro nie potrafimy określić dokładnie, co za nią kupuje, to kicha.
– Słyszałam, że w Warszawie jest specjalistyczny sklep z winami bułgarskimi. Oczywiście mają w ofercie także te, jak to się mówi, z górnej półki. Być może istnieje taki sam z winami typu tokaj. Jeśli Sędziwój zechce delektować się jakimś rzadkim rocznikiem… Chyba warto to sprawdzić?
– Niewykluczone, że masz rację… Ale ja wymyśliłam coś jeszcze. Skoro lubi tradycyjne piwo, takie jakiego nikt już dziś nie produkuje, to może warto uwarzyć beczkę i zastawić pułapkę? Tylko, choroba, jak zdobyć przepis sprzed czterystu lat?!
Stanisława patrzy na kuzynkę z zainteresowaniem.
– Uwarzyć mogę nawet u nas w domu…
– Umiesz? – oczy Kasi robią się okrągłe ze zdumienia.
– A co za filozofia? Za trzy tygodnie będzie gotowe. Tylko problem z tym, jak je sprzedać… Ustawimy się na rynku z transparentem?
– Jeden z lokali na Starym Mieście jest własnością CBŚ – zniża głos. – Urozmaicimy nieco ofertę serwowanych trunków.
– Już nie pracujesz w CBŚ.
– Ale nadal posiadam kilka użytecznych kontaktów… Trzeba nawarzyć tego piwa…
Bośniacka księżniczka nie zna polskiego przysłowia. Przyjmuje wypowiedź informatyczki zupełnie naturalnie.
– Jak ją zlikwidować? – pyta biolog.
Przełyka nerwowo ślinę. Dymitr spogląda na niego mrużąc oczy.
– Przede wszystkim uspokój się, człowieku – warczy, – jeśli chcesz w życiu coś osiągnąć, to musisz nauczyć się zabijać. Chciałeś wykończyć setkę dziewuszek, a masz opory przed stuknięciem w łeb jednej kobitki?
– W łeb…
– Tak tylko pomysł rzuciłem. Można przecież inaczej. Najlepiej będzie, jeśli upozorujesz wypadek.
– A może wpuścić jej jadowitego węża?
Wspólnik patrzy na niego uważnie. Rozważa pomysł.
– Tylko jakiego?
– Na pewno nie żmiję. Jej jad działa za słabo. Wystarczy mieć mocne serce i godzinkę poleżeć. Może żararaka? To agresywne bydlę, ma pół metra długości…
– Skuteczność?
– Sto procent. Jeśli antidotum poda się w ciągu dwudziestu minut po ukąszeniu, spada do sześćdziesięciu. Ale skąd w tym mieście w dwadzieścia minut zdobędą surowicę? Tylko pytanie, czy jad działa na takie jak ona.
– Tak.
– Skąd wiesz?.
– Zaufaj mi. Mam swoje doświadczenia… Jak sądzę, weźmiesz węża ze swojej hodowli?
– Oczywiście.
– Ktoś może cię namierzyć?
– Nie są nigdzie rejestrowane, a i kupiłem z lewego źródła…
– Handlarza dorwą i dla złagodzenia wyroku sypnie także ciebie… Nie pomyślałeś?
– Spokojna marchewka. Nie wie kim jestem i kojarzy mnie tylko z widzenia. Za kilka dni będę gotowy…
Środowa noc jest chłodna. Księżniczka Monika Stiepankovic pracuje nocami. W łazience nie ma gdzie podłączyć laptopa. Na szczęście naród radziecki już dawno rozwiązał ten problem. Wykręciła jedną żarówkę, w gniazdo wetknęła kupionego od Ruskich „złodzieja”. Kabel ledwo starczył… Pracuje. Dwa specjalistyczne słowniki, wydane jeszcze przed pierwszą wojną światową, zdobyła w antykwariacie. Czasem musi z nich skorzystać – jak się okazało, zapomniała niektórych słów. Inne brzmią jej zupełnie obco. Greka, którą się posługiwała, nieco różni się od tej z czasów Peryklesa.
Pięć godzin pracy, dochodzi trzecia. Dwadzieścia stron tłumaczenia, po piętnaście złotych za stronę… Niezła zapłata za zarwaną noc. Ale ma jeszcze cztery godziny, które można poświęcić na sen. Śpi zawsze bardzo głęboko, szybko odzyskuje siły.
Kierowniczka skrada się jak stara hiena. Monika słyszy jej kroki, gdy ta jest o nie więcej niż dwa metry od drzwi. Ups, wpadka. Nie zdąży poskładać swojego kramiku. Co robić? No to gramy va banąue.
Baba otwiera drzwi znienacka. Co sobie wyobrażała? Wszystko tylko nie to… Zakładała kilka hipotez roboczych: potajemne palenie marihuany, picie alkoholu, może uprawianie seksu z jakimś przemyconym chłopakiem? Tymczasem zastaje swoją podopieczną, która w zadumie studiując opasłą księgę, z wprawą stuka w klawisze laptopa. Monika udaje, że z zamyślenia wyrwał ją dopiero skrzyp drzwi, podnosi wzrok i widząc kierowniczkę obdarza ją uśmiechem, po czym spokojnie wraca do pracy. Dobrze gra, wygląda zupełnie naturalnie.
Kobieta przeżywa chwilę głębokiej konsternacji. Widok uczennicy pogrążonej w lekturze w pierwszej chwili ją uspokoił. Nie dzieje się nic złego, Serbka coś sobie przepisuje siedząc na wannie. W następnej sekundzie w głowie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapalają się kolejne paragrafy regulaminu. Wychodzi na to, że dziewczyna złamała co najmniej połowę.
– Co ty tu robisz? – z gardła baby dobiega warkot.
Czyli nie udało się…
– Uczę się starożytnej greki – odpowiedź jest konkretna i rzeczowa. – Fascynujący język…
Nie znać w niej lęku, jak gdyby robiła najbardziej naturalną rzecz pod słońcem.
– W środku nocy? – sapie ze zdumienia kierowniczka.
– Nie mogę zasnąć…
Już wie, że popełniła fatalny błąd taktyczny, zaczęła się tłumaczyć… niedobrze.
– Regulamin mówi wyraźnie, że o dwudziestej drugiej macie być w łóżkach – syczy kobieta. – A tobie się wydawało, że cię to nie dotyczy? Bez przerwy wycinasz jakieś numery, włóczysz się nie wiadomo gdzie… Od jutra masz szlaban.
– Co to znaczy? – dziwi się księżniczka.
Zna słowo „szlaban”, ale kojarzy jej się wyłącznie z budką dróżnika i przejściem przez tory.
– Będziesz, moja droga, siedzieć na tyłku pod kluczem, dopóki nie wyjaśnimy sobie paru faktów – cedzi słowa. – Dziś po południu przyszedł list od dyrekcji szkoły… Podobno pojawiłaś się tylko pierwszego dnia i tylko na dwóch lekcjach.
Mózg przez chwilę analizuje informacje. Co ta kobieta bredzi? Ach, jasne. Zapisali ją przecież do tamtego obrzydliwego ogólniaka, z którego zwiała. Cholera. Może trzeba było poinformować kierowniczkę o zmianie miejsca nauki?
– Marsz do łóżka, jutro się z tobą rozprawię – warczy baba i znika w drzwiach.
Co zatem robić? Możliwości jest sporo… Najpierw musi zapisać pracę a później umyć się dokładnie. Wraca do sypialni. Cztery pozostałe dziewczyny śpią głęboko. Księżniczka nie lubi awantur. A ta, która nastąpi jutro, będzie naprawdę solidna. W dodatku babsztyl poważnie zechce potrzymać ją pod kluczem. Draka zacznie się pewnie zaraz po śniadaniu. Potrwa godzinę albo i lepiej, a przecież o ósmej trzeba być w szkole. Gdyby opuściła francuski, Stanisławie będzie przykro…
A zatem? W drogę. Pakuje się szybko i metodycznie, nie zapalając światła. Nie musi. Widzi w ciemności jak kot, choć już na przykład czytanie po ciemku bardzo męczy jej oczy. W sumie nie ma specjalnie dużo rzeczy. Trzy tomy słownika, laptop, walkman, kilka kaset. Tymczasowe dokumenty, choć na wiele jej się nie przydadzą, bielizna, sweter na zmianę. Pieniądze, cienki pliczek banknotów… W kieszeń. Ubiera się cicho i ściele łóżko. Lubi zostawiać po sobie porządek.
Można by jeszcze napisać list pożegnalny. Tylko właściwie do kogo i po co? Trzeba. Kultura być musi, gościna była jaka była, ale wypada za nią podziękować. Na kartce z zeszytu skrobie krótkie pożegnanie i kładzie na poduszce. Rano znajdą. Spogląda na zegarek. Czwarta. Rolki do plecaczka. Drzwi na dole są zamknięte, w oknach na parterze kraty. Ale tu, na drugim piętrze, ich nie ma… Zatem torba na ramię. Otwiera okno i wychodzi na wilgotny od rosy gzyms. Do rogu budynku dziesięć kroków bez asekuracji. Bywało gorzej…
Piorunochron ze stalowej linki. Solidne zaczepy wpuszczone w mur jeszcze w trakcie budowy. Spuszcza się na dół z wprawą. Jeszcze tylko dwumetrowe ogrodzenie z siatki na stalowej ramce, i już stoi na chodniku. Maszeruje dziarsko w noc. Na piętrze w sypialni jej grupy zapala się światło. Kierowniczka postanowiła ją ponownie skontrolować i odkryła ucieczkę… Ale oczywiście jest już grubo za późno…
Supermarket czynny jest całą dobę. To pewne ryzyko. Herod-baba z pewnością wisi już na telefonie wydzwaniając na komendę. Radiowozy dość często patrolują tę okolicę. Ale trzeba.
W dziale ze sprzętem turystycznym kupuje karimatę i śpiwór. Ogląda namioty. Straszna tandeta, ale pal diabli. Sezon skończył się, trwa chaotyczna wyprzedaż sprzętu. Czterdzieści złotych nie jest przesadnie dużym wydatkiem. Obok mają jeszcze rowery. Cena też jest promocyjna, ale i tak zdrowo trzepnęłaby ją po kieszeni. A przecież ma rolki. Odpuszcza. Kasjerka jest tak kompletnie zaspana, że nie dziwi jej nic. Nawet nastolatka kupująca w środku nocy namiot.
Księżniczka przemierza uśpione miasto. Samochodów jeszcze nie widać, pędzi więc środkiem ulicy. Gdzieś zgrzyta pierwszy tramwaj. Dziewczyna niknie przed siebie na rolkach. Dociera na łąkę za stadniną w niecałe pół godziny. Ścieżka i na wpół zatopiona kładka. Przeprawia się na drugą stronę. Gęsty, brzozowy zagajnik. Znajduje sympatyczne miejsce, rozstawia namiot, wrzuca do środka karimatę, na nią śpiwór. Dochodzi piąta rano. Ustawia budzik w telefonie na siódmą i zapada w sen. Dwie godziny to niewiele, ale gdyby w ogóle się nie zdrzemnęła, to w szkole czułaby się jak zombie. Nie lubi czuć się jak zombie, jest przecież wampirem…
W powietrzu widać białą mgiełkę jej oddechu. To znak, że temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni Celsjusza… Na szczęście śpiwór jest gruby i ciepły…
Stanisława w zadumie wodzi wzrokiem po klasie. Uczennice pracują pilnie. Księżniczka Monika Stiepankovic szkolona jest indywidualnym trybem. Potrafi to wszystko, czego jej koleżanki dopiero się uczą. Nie ma sensu tracić czasu. „Nędznicy” Victora Hugo w oryginale to odpowiednia lektura, by poprawić znajomość francuskiego. Stanisława przegląda jej poprzednie wypracowanie. Sądząc z niektórych rodzajów błędów, to cielę uczyło się francuskiego w latach dwudziestych w Libanie lub Palestynie. A zatem powinna znać też arabski. Ciekawe, na ile ten dialekt różni się od sudańskiego?
Od wczoraj coś się nieznacznie zmieniło. Wcześniej nigdy nie podczepiała laptopa do gniazdka w klasie, a teraz wyraźnie ładuje akumulator. Lektorka nigdy nie widziała też liści i słomek we włosach swojej uczennicy. Dziś po lekcjach miały warzyć piwo, jednak Monika przeprasza. Jest bardzo zajęta. Zresztą nigdy tego nie robiła. Za to gdyby kiedyś chciały dobrego wina…
Piątego dnia alchemik wszedł na swoje poddasze. Sto metrów kwadratowych to sporo miejsca. Ma sześć okien, wychodzą na ulicę i na podwórze. Sprawdził, czy jest woda w kranie. Dobrze, podłączyli… Wyjrzał przez okno i uśmiechnął się szeroko. Kamienica jest ciut wyższa niż okoliczna zabudowa. Góruje też nad drzewami. Sędziwój przed sobą ma widok na szeroką, zieloną wstęgę – Planty – a za nią czerwone dachy Starego Miasta. Pod nogami gustowne panele. Bynajmniej nie z supermarketu. Przetrą się nie wcześniej niż za trzydzieści lat, ale on i tak nie zamierza długo tu mieszkać.
Robotnicy stoją opodal. Za nimi kominek, na razie jeszcze wygaszony.
– Umowa została wykonana – majster będący jednocześnie głową klanu wysuwa się przed szereg. – Zrobiliśmy dzień wcześniej. Płacisz za sześć dni?
Sędziwój uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Abchazja to biedny kraj, spustoszony wojną – mówi spokojnie po rosyjsku. Jego akcent jest trochę archaiczny. – Macie tam rodziny, którym musicie wysyłać pieniądze. Daję podwójnie…
Z teczki wyciąga plik stuzłotówek. Siada na krześle przy parapecie i spokojnie odlicza do dwustu pięćdziesięciu. Gdy kończy, w ręce zostają mu cztery banknoty. Spogląda na nie z frasunkiem, a potem uśmiecha się i dorzuca je na stosik.
Wygląda przez okno, cieszy się widokiem. Gdy się odwraca, jego nowe mieszkanie jest zupełnie puste. Robotnicy odeszli. Właściciel sapiąc wspina się po schodach.
– Opłacało się panu? – zagaduje. – Taka wymiana dachu, jak mi mówili, to ponad dwieście tysięcy stoi…
– Czasem można się utargować – Alchemik wrzuca resztki desek i łat do kominka.
Zaraz podłoży ogień.
– Pan się targował z tymi Czeczeńcami? – staruszek gwiżdże przez zęby. – To pan jesteś twardszy gość niż wyglądasz…
Nowy lokator w zadumie pochyla głowę. Dziadek wie już, że palnął właśnie głupotę. Ten człowiek od samego początku wyglądał na prawdziwego mężczyznę…
– Tu są pieniądze dla pana – Alchemik wyjmuje z teczki drugi plik banknotów. – Za strych. Proszę przeliczyć, powinno być równo trzydzieści tysięcy…
Podkłada do kominka. Z kieszeni wyjmuje stare, szesnastowieczne jeszcze krzesiwo. Po chwili gazeta zajmuje się płomieniem. Zamyka drzwiczki. Płomienie odbijają się na twarzy liczącego banknoty właściciela. W oczach migają mu iskierki. Alchemik patrzy na starego i dostrzega pewne podobieństwo. Pieniądze jako takie nie interesują ich. To tylko środek do osiągnięcia celu…
Jak uwarzyć dobre piwo? A co za filozofia? Po pierwsze potrzebny jest słód. Tak z worek lub pół. Zrobienie słodu w zasadzie nie stanowi problemu. Trzeba rozsypać ziarno na plandece, zrosić je wodą, ale uważać żeby nie przesadzić, bo zgnije. Po dwu dniach zboże wypuści białe, wyglądające trochę jak pajęczyna korzonki. Przez cały czas trzeba utrzymywać je lekko wilgotne. Po dalszych dwu dniach z ziarna zaczną wyrastać kiełki. Gdy osiągną długość około dwu centymetrów, należy zebrać i wysuszyć zboże. Do tego czasu zawarta w nim skrobia zamieni się w prostsze cukry. Teraz wszystko trzeba przepuścić przez śrutownik w celu rozdrobnienia…
Podstawową barierą, której Stanisława nie jest w stanie przejść, jest zdobycie śrutownika w środku miasta. Oczywiście problem ten można rozwiązać bardzo łatwo. Na Zachodzie warzenie piwa w domu jest dość popularne. Można tam znaleźć specjalistyczne sklepy. W Polsce zajmuje się tym jedynie garstka hobbystów, ale są nieźle zorganizowani. Wystarczy odszukać ich w Internecie i zamówić dwudziestokilowy worek ześrutowanego słodu pilzneńskiego. Jeśli ktoś z handlarzy mieszka w naszym mieście, możemy zabrać się do dzieła od razu, gdy tylko przywieziemy worek od sprzedawcy do domu. W ofercie mają też drożdże piwowarskie, ekstrakt słodowy, granulat chmielowy, butelki, kapsle, kapslownice, nawet etykietki. Urządzenie browaru we własnym mieszkaniu to wydatek rzędu kilkuset złotych. Zwróci się, bo domowe piwo, po odliczeniu kosztu składników, jest o połowę tańsze od najtańszego dostępnego na rynku. Poza tym, to warzone w domu charakteryzuje się nieporównywalnie lepszą jakością…
Oczywiście zrobienie naprawdę dobrego wymaga wprawy. Stanisława ją posiada. Zabrała się do roboty zaraz po lekcjach. Dopłaciła trochę i wszystko dostarczono jej pod same drzwi.
Wojskowy gar na grochówkę nakrywa wszystkie cztery palniki kuchenki. Czterdzieści litrów wody, worek słodu. Temperaturę ocenia na oko, na początek wystarczy około 35°C. Przystawiła sobie drabinkę i łyżką wazową miesza zawartość.
– Ten etap nazywa się zacieraniem – wyjaśnia kuzynce.
Ta marszczy nieco nos. Woń gotującego się słodu jest bardzo dziwna.
– Sąsiedzi podkablują, że pędzimy bimber – zauważa.
– Furda. To, co robimy, jest jeszcze legalne – kuzynka uśmiecha się z wdziękiem.
Minęło kolejne pół godziny. Podkręca palniki, znowu mozolne mieszanie i jeszcze jeden, trzeci skok temperatury. Na koniec doprowadza jęczmienną zupę prawie do wrzenia. Czerpakiem odławia wygotowane, wyługowane resztki ziarna. Zbiera się go prawie całe wiaderko. Ciecz w kotle jest żółta. W chwili gdy Stanisława wystawia wiadro na balkon, Katarzyna nalewa sobie pół szklanki płynu. W zapachu nie przypomina piwa, w smaku tym bardziej.
– Ej, nie łaska zaczekać aż dojrzeje? Skosztujemy za dwa tygodnie.
– Co to jest?
– Brzeczka…
Podkręca palniki, aby doprowadzić do wrzenia. Ekstrakt chmielowy w granulacie pachnie bardzo ostro, dosypuje go pół torebki i znowu miesza.
– Dobra, niech się godzinkę pogotuje – mruczy. – Odparuje się nadmiar wody
– Bardzo pracochłonne… – zauważa jej kuzynka. – A tak właściwie, to gdzie zrobimy obiad? – spogląda na zajętą kuchnię jakby z lekkim wyrzutem.
– Zjemy kanapki. Albo zamówimy sobie pizzę na telefon.
Warzenie piwa ma w sobie coś z alchemii… Gorąca brzeczka trafia do dwu wiader z pokrywami, wiadra na balkon. Niech się chłodzi. Z supermarketu przywiozły stulitrową, plastikową beczkę. Nie jest chyba przystosowana do trzymania w niej artykułów spożywczych, ale trudno. Innej nie mają… Teraz zawartość wiader trzeba wlać do zbiornika, dopełnić wodą oligoceńską z dwu kanistrów, dodać drożdże i wywalić cały kram na balkon. W pokrywie jest dziurka, zatkana rurką fermentacyjną. Będzie zdrowo buzować.
– Za dwa tygodnie możemy zawieźć do knajpy – stwierdza z zadowoleniem alchemiczka.
Namiot rozbity w brzozowym zagajniku, z dala od ludzkich oczu. Karimata, śpiwór, czego jeszcze chcieć od życia? Poprawy warunków bytowania… Księżniczka odwiedza supermarket budowlany, trudno, przepuści zapłatę za nocną pracę, ale przecież po to zarabia się pieniądze, żeby je wydawać… Zamówienie taksówki bagażowej to fraszka. Przed supermarketem stoi ich zawsze kilka. Przewiozła zakupy do przystanku przy pętli autobusu.
Upchnęła je w krzakach i stopniowo przeniosła do zagajnika. Większość sprawunków jest stosunkowo lekka. Konie obserwują ją, gdy drepta ścieżką objuczona dechami. Ostatnio się nie boją. Uśmiecha się do zwierząt. Już nie są jej do niczego potrzebne, zaspokoiła pragnienie. Ale kocha dotyk ciepłych chrap szukających w dłoniach kostek cukru. Lubi ciepły zapach stajni. Ścieżka rozwidla się. Dobrze wydeptany trakt biegnie w lewo, tędy chodzą zazwyczaj ludzie wyprowadzający pieski na spacer. Ledwo widoczna odnoga wiedzie w prawo. Do jej królestwa.
Nikt tu nie chodzi. Z trzech stron rowy melioracyjne i bagienka, z czwartej wysoki, betonowy mur. Za nim coś podpisanego na planie miasta jako „Telefonika”. Drzewa wysiały się chyba same, od strony łąki jej obozowisko będzie zupełnie niewidoczne… Spanie pod namiotem jest fajne, ale idzie jesień… Solidniejsze schronienie jest niezbędne. Dwadzieścia belek, ręczna wiertarka. Łączy drewno, tworząc szkielet dwuspadowego dachu. Chatka nie będzie duża, dwa na cztery metry. Ale po co jej większa?
Dziesięć paczek desek podłogowych. Uczciwa sosna, tylko że kiepskiego gatunku. Nie były przesadnie drogie. Na ziemię styropian, żeby nie ciągnęło od gruntu. Na to oczywiście podłoga z desek. Trzeba dbać o estetykę miejsca, w którym się mieszka. Reszta po nawierceniu zostaje przybita do dachu. Na to – dziesięć centymetrów styropianu i trzy warstwy folii budowlanej. Solidnym majchrem wycina płaty darni. Pokrywa nimi dach. Z odległości kilkunastu metrów jej domek będzie niewidoczny. Deski tworzą też ścianę frontową. Kupiła nawet drzwiczki. Pianką montażową uszczelnia wszystkie szpary, żeby nie wiało. Sześć godzin ciężkiej pracy i ma dach nad głową… Nie rozumie bezdomnych koczujących na dworcach. Przecież przyjemniej chyba na własnym?
Materac z pianki, na to gruby koc oraz śpiwór. I można mieszkać. Na dniach dokupi jeszcze piecyk typu koza…
W miejscu, gdzie rów wije się, koło zagajnika, rosną wysokie trzciny. Przy samym brzegu jest jednak niewielkie oczko wodne. Monika buduje sobie mały, drewniany pomost. Cyceron napisał kiedyś, że czystość jest oznaką intelektu. Warto czasem studiować klasyków. Budowa trwała strasznie długo, lekcje na jutro musi odrabiać przy blasku świec. Usiłuje sobie przypomnieć ceny sprzed tysiąca lat. Co było droższe: oliwa do lamp czy świece z wosku? Zazwyczaj używała kaganka… Tak wiele szczegółów zatarło się jej w pamięci… Uruchamia laptopa. Palce bolą trochę po całym dniu używania młotka i piły, ale trzeba popracować. Zleceń ma tyle, że musi odsyłać klientów…
Pomysł z piwem jest interesujący, pomysł z miniaturowymi kamerkami jeszcze lepszy. Jednak Katarzynie i to nie wystarcza. W CBŚ przywykła do tego, że śledztwa i poszukiwania prowadzi się wielotorowo. Kuzynka śpi jak zabita, a ona siedzi przy komputerze. Alchemik, jeśli instaluje się na dłuższy pobyt, pewnie będzie się starał zdobyć polskie obywatelstwo, ewentualnie zrobił to jakiś czas temu. Z pewnością unika opłacania składki na ZUS. Przy ostatnim spisie powszechnym okazało się, że liczba Polaków w wieku produkcyjnym, nie figurujących w wykazach Zakładu, wynosi ponad półtora miliona. To zrozumiałe. Ludzie nie lubią być rabowani…
Alchemik pewnie też nie. A zatem trzeba porównać bazę danych ZUS z bazą danych numerów PESEL. Wyselekcjonować grupę ludzi w wieku 35-50 lat, mężczyzn. Z Urzędu Imigracyjnego pobrać informacje o naturalizacji lub nadaniu polskiego obywatelstwa w ciągu ostatniego roku. Z tej liczby odsiać tych, którzy posiadają konta w polskich bankach. Alchemik zapewne, tak jak ona i Stasia, trzyma pieniądze z dala od lepkich palców miejscowych władz…
A może jeszcze prościej? Może wystarczy wyszukać informację o przelaniu na zagraniczne konto sumy około trzydziestu tysięcy złotych? Sprzedał sztabę swojego złota. Przecież nie będzie chował pieniędzy w pudełku pod łóżkiem. Choć z drugiej strony i tego nie można wykluczyć.
Niestety jej pomysł na kilka wad. Po pierwsze, nie da się stwierdzić, czy Sędziwój nie przebywa w Polsce korzystając z zagranicznego paszportu. Po drugie, nie jest wykluczone, że poszukał sobie jakiegoś zatrudnienia i jednak figuruje w rejestrach ZUS. Może używać fałszywego numeru ewidencyjnego… Każdy fachowiec od legalizacji obcych agentów podpowie tu ze czterdzieści innych sztuczek. Trzeba zatem znaleźć klucz i zidentyfikować alchemika jeszcze inaczej.
Druga w nocy. Jeśli chce jutro w pracy być przytomna, musi iść spać.
Piątkowy poranek jest paskudny, deszczowy. Katarzyna idzie obok kuzynki. Omijają co większe kałuże.
– Zazwyczaj przy lokalizowaniu podejrzanego identyfikujemy grupę jego przyjaciół albo krewnych – zauważa była agentka.
– Przyjaciele? Niewielu ich było. Sędziwój był typem raczej samotniczym. Zresztą jego znajomi dawno rozsypali się w proch… Minęły prawie cztery stulecia…
– Załóżmy, że pojawił się w Krakowie. Jak sądzisz, co by zrobił?
– Nie wiem. Gdy go poznałam, zajmował się alchemią. Całe dnie pracował w laboratorium. Wreszcie wyprodukował kamień filozoficzny, zwołał wszystkich domowników, każdemu rozdał po garści proszku zawiniętego w papierek, zażyliśmy pierwszą dawkę… Rozstaliśmy się. Każde poszło w inną stronę.
– Może znowu zajmie się alchemią.
– Niewykluczone. Zapolujemy na niego przed sklepem chemicznym?
– Hmmm. Szkło laboratoryjne, odczynniki… Jeśli siedzi tu już od pół roku, to zaopatrzył się w to wszystko dawno temu. Z kim się spotykał, jakiego typu byli to ludzie?
– Miał przyjaciół wśród żydowskich znawców Kabały. W Kazimierzu.
– Na Kazimierzu – poprawia odruchowo.
– Wtedy „w”, to było oddzielne miasto. Tam gdzie teraz jest ulica Dietla, płynęła odnoga Wisły. Kazimierz miał nawet własne mury obronne, ale obowiązywało tam inne prawo. Mieszczanin czy szlachcic, przechodząc przez bramę, brał na siebie odpowiedzialność przed sądami rabinackimi. Chodziłam z nim kilka razy słuchać dyskusji na temat alchemii.
– Żydów na Kazimierzu już w zasadzie nie ma – mruczy Katarzyna, – ale jest tam pub o nazwie „Alchemia”. Chyba trzeba będzie zawiesić naprzeciwko kamerę. Tak na wszelki wypadek. Hmmm, przyjaźń z intelektualistami… Macie tu w Krakowie jakieś kluby dyskusyjne, lokale w których zbierają się fizycy lub matematycy? Coś jak słynna lwowska Kawiarnia Szkocka, gdzie schodzili się uczniowie i przyjaciele Stefana Banacha?
– Nie mam pojęcia, o niczym takim nie słyszałam.
– Cholera.
– Może założymy ośrodek studiów kabalistyczno-alchemicznych? – proponuje Stasia.
– Świetny pomysł… – w głosie słychać sarkazm.
Szkoła. Ściany mokre od deszczu, w środku czuć woń zawilgłej odzieży… Księżniczka przyjechała autobusem. Jazda na rolkach po kałużach nie jest dobrym rozwiązaniem… Siedzi teraz grzecznie i słucha biologa.
– Często zadajemy sobie pytanie, jak jedne gatunki zamieniają się w inne. A tymczasem, to bardzo proste. Sięgnijmy do teorii Darwina o ewolucji i powstawaniu gatunków. Przodkami dzisiejszych żyraf były antylopy, podobne nieco do okapi. Ich pożywienie znajdowało się wysoko: jadły liście z drzew porastających sawannę. Siłą rzeczy musiały wyciągać szyje, aż po kilkudziesięciu pokoleniach ta część ciała uległa wydłużeniu.
Księżniczka ostatni raz uczyła się biologii studiując książki jeszcze przed pierwszą wojną światową. Natychmiast wyłapuje fałsz. To nie jest teoria Darwina. Darwin powiedziałby, że antylopy o najdłuższych szyjach miały największe szansę przeżycia. Sieklucki tymczasem referuje im dawno zarzuconą teorię Lamarcka.
Monika uśmiecha się do swoich myśli. Ta koncepcja wydaje jej się dużo bardziej prawdopodobna… Ciekawe tylko, czy nauczyciel jest zakamuflowanym lamarkistą, czy też ewidentny błąd wynika z jego totalnego nieuctwa… Trudno ocenić. Wyczuwa w tym typku pewną dozę sprytu. Jeśli połączy się spryt z brakiem zasad moralnych, efekty mogą być wyjątkowo mało ciekawe.
Wreszcie język polski. Księżniczka czyta wypracowanie. Nauczyciel słucha jej w zadumie, od czasu do czasu poprawiając przekręcone końcówki wyrazów. Mała świetnie sobie radzi… Dzwonek – koniec lekcji. Tłum dziewczyn wysypuje się ze szkoły. Monika, brykając jak młody źrebak, zbiega razem z nimi po schodach, jednak gdy tylko rozchodzą się w różne strony, natychmiast poważnieje. Czeka pod drzwiami. Obie nauczycielki zaraz wyjdą. Znowu zaczyna padać deszcz. Co za paskudny dzień…
– Może wpadniesz do nas na obiad? – Stanisława staje u szczytu schodów.
Księżniczka uśmiecha się radośnie.
– Z przyjemnością.
Deszcz leje jak z cebra, zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Wdrapują się po lekko skrzypiących, drewnianych schodach. Na podeście, pod drzwiami Stanisławy, leży żararaka. W półmroku jest prawie niewidoczna. Oczy węża nie odbijają światła.
Stanisława pierwsza spostrzegła zagrożenie. Gwałtownie odepchnęła przyjaciółki ramionami. Błyskawicznie sięgnęła po rewolwer.
– Ja – powiedziała Monika nurkując pod jej ramieniem.
Wąż syknął, unosząc trójkątny łeb. Rzuciła torbę z zakupami na podest. Żmija wystrzeliła do przodu jak sprężyna. Węże mają małe mózgi, napędza je głównie instynkt, nakazujący atakować wszystko, co się rusza…
Księżniczka zrobiła krok do przodu i złapała żararakę za koniuszek ogona. Jedno gwałtowne szarpnięcie…
Żmija trzymana za ogon, jeśli wisi głową w dół, nie ma szans odwrócić się i ugryźć. Istnieją dwie szkoły. Pierwsza, beduińska, nakazuje w tym momencie umiejętnie strzelić wężem jak z bata. To zazwyczaj wystarcza, by zerwać mu rdzeń kręgowy i uśmiercić… Druga, praktykowana przez bałkańskich górali, zakłada, że mamy pod ręką kamień lub drzewo. Ostatecznie może być i ściana. Ta metoda wymaga mniejszych umiejętności, w zasadzie sprowadza się do takiego dobrania odległości i kąta uderzenia, aby główny impet ciosu rozwalił gadzinie głowę. Ale można postąpić też i bardziej ekologicznie…
Stanisława pospiesznie otworzyła drzwi i przybiegła z, plastikowym wiadrem, które poprzedniego dnia służyło przy warzeniu piwa. Wiadro ma pokrywkę. Monika wrzuciła żararakę do środka i przyładowała jej lekko pokrywą po głowie, żeby nie wyłaziła. Przygniotła jednotomową encyklopedią.
– Co z tym zrobimy? – zapytała.
– Możliwości jest kilka… Po pierwsze obiad – mruknęła Stanisława.
– Jadowite mają niedobre mięso – zauważyła księżniczka. – Choć pomaga na niektóre choroby.
– Skąd wiesz, że to jest jadowity wąż? – zdziwiła się Katarzyna. – Ja, szczerze powiedziawszy, widzę takie paskudztwo pierwszy raz w życiu.
– Ja też, ale… – pokazała ciemną plamę na powierzchni torby – to chyba jad…
– Możemy sprzedać do ZOO – zaproponowała Stanisława. – Jeśli to coś rzadkiego, niewykluczone, że dostaniemy trochę pieniędzy… Zaraz sprawdzimy – sięgnęła po atlas gadów. – O, jest. Żararaka. Występuje w Ameryce Południowej. E, niestety pospolita… No to może jednak do gara?
Kuzynka zamyśliła się głęboko.
– Dlaczego ktoś podłożył ją właśnie nam? – zapytała.
– Oj tam podłożył – parsknęła Stanisława, – pewnie przypełzła z Plant.
– Chłodno się robi, szukała zacisznego miejsca, by zapaść w sen na zimę – dodała Monika. – W górskich wsiach w Bośni zdarzało się. Te niejadowite nawet czasem trzymano w domach, załatwiały myszy skuteczniej niż kot.
– Chyba was pogięło! Egzotyczny wąż w środku miasta, a wy mówicie, że sobie przypełznął?! To nie jest brazylijska selva ani Kosowo – agentka nieco się zdenerwowała.
– No fakt – mruknęła Stanisława. – Może komuś uciekła? Ludzie teraz chętnie hodują różności… Przecież nie mamy wrogów. Chyba że…
– Chyba że jednak Dymitr – uzupełniła jej kuzynka. – Trzeba go odszukać, skoro jest w mieście. Jak go już znajdziemy, utniemy sobie z nim krótką, miłą pogawędkę… Wyjaśni się przy okazji to i owo. A po obiedzie wezmę taksówkę i odwieziemy to paskudztwo do ZOO.
– Tak, trzymanie czegoś takiego w domu to kłopot…
Zamyśliła się na chwilę.
– Prawdziwy problem będziemy miały, jeśli Dymitr znajdzie Sędziwoja przed nami – powiedziała poważnie.
Przyjemnie pełny żołądek, ciepła kurtka, rolki które trzeba odpiąć idąc przez łąkę. Konie dziś nie zostały wypuszczone na pastwisko. Jest zbyt mokro, a i stajennemu nie chciało się iść taki kawał… A tu jeszcze trochę roboty do wykonania. Odpowiednią blachę kupiła w supermarkecie. Literki z folii samoprzylepnej, puszka czerwonego lakieru samochodowego, puszka bezbarwnego… Godzinę później drzwi jej domku zdobi ponura, urzędowa tablica z białymi literkami:
Centralny magazyn odpadów promieniotwórczych
Mogilnik nr 6
Poniżej przybija jeszcze dwie. Jedną z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, drugą z międzynarodowym symbolem promieniotwórczości – jako tłumaczenie dla analfabetów. Teraz trzeba zająć się tylną ścianą szałasu. Nie ma już wystarczającej ilości desek, ale co za problem. Zostały dwie. A zatem zrobimy sobie mur… Nad rowem, opodal jej „łazienki”, znajduje się pokład gliny. Drobne, białe kamienie leżą na stosach koło pastwiska. Widocznie kiedyś było to pole, ktoś zbierał wyorane… Dwie deski, glina, kamienie, dobrze udeptać i następna warstwa. Ściana szybko rośnie w górę. Gdy wyschnie, nabierze twardości betonu.
W niewielkiej niszy piecyk typu koza. Monika wilgotną jeszcze glinę maluje na biało farbą akrylową. Niech wygląda jak murowana. Żeby nie kusiło… Kupiła solidny kawał surowej, wołowej szynki. Namacza ją teraz w wiaderku z solanką. Za kilka dni uwędzi i zawiesi u powały. Niech żyje choroba szalonych krów. Napaliła w piecu chrustem, na to podsypała warstwę węgla drzewnego. Wyciągnęła się na materacu z książką w ręce. Narzuciła owczą skórą kupiona od górali przy dworcu. I wreszcie poczuła, że jest u siebie. Dobrze mieć własny dom.
Alchemik wytrząsnął na stół zawartość małego, skórzanego woreczka. Dobre dwa gramy czerwonych kryształków. Dzieli to na dwie części. Z odrapanej walizki wyciąga niedużą wagę, kilka lasek ołowiu i grubą, blaszaną puszkę. Starannie odważa metal. Puszkę z ołowiem umieszcza w kominku. Za pół godziny się stopi. Połowę proszku wsypuje z powrotem do woreczka. To rezerwa na czarną godzinę. W powietrzu unosi się przyjemny zapach palonego drewna. Kominek dobrze grzeje, wiatr świszczę pomiędzy dachówkami. Po niebie suną niskie, burzowe chmury. Jesień…
Sięga pamięcią wstecz. Minęło sporo czasu, prawie cztery stulecia, ale wspomnienie pali go jak zadra. Deszcz rozbijający się o oprawione w ołów gomółki szkła w oknie… Umierający przyjaciel udziela mu błogosławieństwa…
Seton Cosmopolita podawał się za Anglika. Ciemne oczy i śniada karnacja przeczyły temu, lecz w tamtych czasach nikt się nad tym nie zastanawiał. Wspaniała epoka, wtedy nie używano paszportów, każdy był tym, za kogo się podawał… Tylko on znał jego prawdziwe imię. Arabski alchemik Geber, człowiek który jako pierwszy wydarł przyrodzie sekret destylacji alkoholu i tajemnicę kamienia filozoficznego. Przeżył prawie osiemset lat, by zginąć na skutek ludzkiej chciwości i własnej głupoty. Ech, druhu…
Ołów stopił się. Teraz na gorącą powierzchnię metalu alchemik rzuca szczyptę proszku. Miesza starannie. Trzydzieści obrotów wystarczy. Niedużą, stalową formę umieścił na parapecie, kładąc pod spód płytkę terakoty. Leje z puszki żółty metal. Formę łapie cęgami, zanurza w garnku z wodą. Syk i kłąb pary. Po pół godzinie można wyjąć sztabkę. Wygląda bardzo dobrze, ma szwajcarskie oznaczenie Credit Bank Suisse oraz informację o masie – 1 kilogram.
Alchemik kładzie ją na wadze. Kilogram i piętnaście gramów. Nigdy nie udaje się precyzyjnie trafić… Ale pewnie się nie pogniewają, jak kruszcu będzie odrobinę więcej. Co jeszcze? Prawdziwe sztabki mają wybity numer. Żaden problem. Z walizki wyjmuje puncę i młotek… Zrobić złoto to nie kłopot. Ale wymienić je na gotówkę – tu zaczynają się schody. W XVII i XVIII wieku bił holenderskie dukaty. Wtedy groził za to stryczek. Ryzykował, ale jego monety miały próbę nawet nieco lepszą niż prawdziwe, nigdy nie wpadł… Ciekawe, swoją drogą, co by mu zrobili współcześni Szwajcarzy?
Dziesiąta wieczorem. Monika dawno się ulotniła, żararaka stuka łbem o pokrywkę wiaderka. Katarzyna przeciąga się kusząco.
– Mam ochotę na małą przechadzkę – mówi. – Z gadem na smyczy, to znaczy w pudełku.
– ZOO już zamknięte – zauważa Stanisława.
– Owszem, ale pomyślałam sobie, żeby zanieść to paskudztwo do szkoły i odłożyć na miejsce…
– Sądzisz, że to Sieklucki?
– Może… Nie podoba mi się ten typek. Ma na zapleczu pracowni kilka akwariów z gadami. Myślę, że warto by sprawdzić, czy któreś nie jest czasem puste.
– Ale szkoła jest zamknięta na głucho…
Kuzynka pokazuje jej pęk kluczy. Wychodzą w chłód i wilgoć październikowej nocy. W taka pogodę żule zapadli na melinach, nie wyściubiają nosa za próg. Szkoła stoi ciemna, po murach spływa woda… Drzwi podłączone są do alarmu, ale Katarzyna już dawno poznała kody. Zatrzaskuje ciężkie, dębowe skrzydło. Zapala światło. Jeśli ktoś z zewnątrz zauważyłby błysk latarki, może zadzwonić po policję. A zatem do pokoju nauczycielskiego po klucze od pracowni i zaplecza.
Pakamera powitała ich kwaśnym zapachem amoniaku, wonią odchodów węży…
– O, niezła kolekcja – Stanisława kręci głową patrząc na solidny, stalowy regał.
Rusztowanie ciągnie się od podłogi do sufitu. Akwaria z rybkami, terraria z jaszczurkami, węży jest kilkanaście. Największe wrażenie robi dwumetrowy pyton. Na widok kobiet unosi płaski łeb i wysuwa rozwidlony języczek.
– Nie pokazuj języka, bo ci krowa nasika – mruczy Katarzyna i nie widząc zgorszonego wzroku kuzynki rozgląda się po pomieszczeniu. Wszystkie akwaria są pełne rozmaitej zwierzyny. Żadne nie stoi puste.
– Cholera, to chyba nie jego robota – wzdycha.
– To co robimy z naszym ciapusiem?
Kuzynka wypatrzyła duży słój z dziurkowaną pokrywką. Pewnie do trzymania owadów.
– Trudno, do rana jakoś się przemęczy.
Spokojnie wytrząsa jadowitego węża na blat, szybko, zanim się zorientuje, przygniata do desek rozwidlonym kijkiem. Stanisława chwyta żararakę za kark tuż przy głowie i pakuje do słoja.
– Zobaczymy reakcję pana profesora – mówi. – Zdziwi się, czy się nie zdziwi… Tak czy siak, da mu to do myślenia, niezależnie od tego, czy jest winny, czy nie. Co ty na to, żeby się tu troszkę rozglądnąć?
– Doskonały pomysł.
Pierwsza szafa wypełniona jest preparatami w słojach. Nic ciekawego, jakieś chrząszcze. W drugiej ośmiolitrowa butla z mlecznobiałą zawartością.
– O – cieszy się Stanisława. – Zacieru nastawił i bimberek będzie pędził…
Jej kuzynka oświetla zawartość latarka. Kręci głową.
– To nie bimber tylko hodowla jakichś kultur bateryjnych, ciekawe…
– Ano nic tu po nas. Chodźmy…
Na dworze zacina deszcz. Ochłodziło się, para z oddechów jest wyraźnie widoczna w ciemnościach.
– Niepokoi mnie jedno – wzdycha Stanisława. – Jeśli ktoś ma do nas jakiś żal, wie gdzie mieszkamy…
– Hmm… uhum – kuzynka sprawdza, czy czeczeński rewolwer tkwi dobrze na swoim miejscu w kieszeni. Dawno nie strzelała… Ma nadzieję, że nie wyszła z wprawy.
Księżniczka Monika budzi się w swoim szałasie. Spogląda na wyświetlacz telefonu komórkowego. Szósta rano. Na zewnątrz po deszczu jest mokro. W środku sucho i ciepło. Materac, dwie baranie skóry, śpiwór. W piecyku dogasa żar. Ubranie zawiesiła na kołkach wbitych w ścianę. Powietrze pachnie dymem. Większość ludzi uznałaby te warunki za skrajnie prymitywne. Ale jej tu dobrze. Laptop w zasięgu ręki, książki… Czego jeszcze chcieć od życia? Centralnego ogrzewania i ciepłej wody w kranie? Po co? Wstaje i przeciąga się, aż strzelają jej stawy. Lubi sypiać nago, lepiej wtedy kontroluje ciepłotę ciała. Łatwiej wychwycić moment, kiedy należy się obudzić i dorzucić do pieca. Spogląda w lustro. Nadal jest bardzo chuda, ale dwa miesiące dobrego odżywiania pozwoliły jej odrobinę odzyskać ciała. Nie lubi chodzić głodna.
Włosy ma już nieco przetłuszczone, trzeba umyć. Narzuca na siebie szlafrok i wychodzi z szałasu. Trawa, zmoczona całonocnym deszczem, przyjemnie chłodzi jej stopy. Wiatr ciągnący od strony łąki jest zimny, ale przywykła. Ludzie boją się niskich temperatur, ubierają zbyt grubo, a potem jedna noc pod gołym niebem skutkuje zapaleniem płuc. A przecież można się zahartować. Można sprawić, by ciało było twarde jak deska, odporne, okrzepłe. Trzeba tylko chcieć… Trzciny i pomost. Tu nikt jej nie zobaczy.
Zrzuciła szlafroczek i zaczerpnęła miskę wody. Przyjemnie poczuć na nagiej skórze uderzenie wiatru. Zmoczyła włosy i natarła je szamponem. W zimnej wodzie nie chciał się pienić, ale chwila tarcia i detergent zrobił swoje. Spłukała. Wodę wylała do dołka dwa metry od strugi. Szkoda truć rybki chemią. Zanurzyła się w rzeczce. Położyła w wodzie, pozwoliła by ją uniosła. Bliższy kontakt z mułem na dnie uznała za raczej niewskazany. Palce u stóp zaczęły drętwieć. A zatem koniec kąpieli. Wyskoczyła na pomost i starannie roztarła ręcznikiem. Zawiązała go na głowie w węzeł, lodowaty wiatr w połączeniu z mokrymi włosami może być niebezpieczny. Owinęła się w szlafrok i ruszyła do domku. Przyjemnie będzie dla odmiany zanurzyć się w ciepłe wnętrze… I w tym momencie ją dopadli.
Czterech osiłków o tępych gębach i mięśniach podhodowanych na sterydach. Wykorzystali krótką chwilę jej zamyślenia. Nie przewidzieli kilku szczegółów… Nie zdążyła sięgnąć po sztylet. Dwaj skoczyli jej na plecy, by przewrócić, wgnieść w trawę, wykręcić ręce. Cios łokciem w tył, w splot słoneczny. Trafiła, chrupnął mostek, co najmniej cztery żebra też poszły. Cios do przodu, drobną pięścią prosto w nalany dresiarski ryj. Chciała trafić tak by zawiasy wyrwanej szczeki uderzyły w węzły chłonne za uszami, jednak żuchwa złamała się od razu. Ech, dzisiejsza młodzież, kości jak z tektury…
Kiedyś w górach Kaukazu wpadła w ręce gruzińskiego księcia – rozbójnika Ilika… To był prawdziwy twardziel, dopiero czwarty cios powalił go na kolana. A ci – jak z łajna ulepieni.
Wyłamywane górne siekacze poraniły wierzch dłoni Moniki. Trzeci napastnik zdążył wykręcić jej przedramię. Szarpnął ostro do góry. Straciła równowagę. Krótki łuk i uderzyła czołem w kolano kolejnego. Aż ją na chwilę zamroczyło. Tymczasem ten najsprytniejszy ciągle trzymał jej nadgarstek. Jego kompan złapał podobnie. Na ułamek sekundy miała przed sobą udo napastnika. Za daleko dla zębów, ale chlasnęła go ssawką.
Cóż, końska skóra jest grubsza niż ludzka, nawet okryta błyszczącym dresikiem. Ssawką zawsze trafia w najgrubszą żyłę lub tętnicę. Pokrywający ją śluz powoduje błyskawiczne zasklepienie rany, gdy nie jest już potrzebna. Chyba że wyrwie się natychmiast z powrotem. Wtedy w tkance powstaje dziura wielkości mysiej nory. Splunęła z obrzydzeniem ludzką krwią i mięsem.
Podcięli ją jednocześnie, gruchnęła boleśnie na mokrą trawę. Coś jakby ciepły deszcz skropiło jej nagie plecy. Wiedziała, że wróg ma rozharataną tętnicę udową i krwawi jak świnia. Trzasnęły kajdanki na wykręconych do tyłu dłoniach. I jeszcze stukilogramowy byczek na plecach. Bywało gorzej.
Podciągnięcie nóg pod brzuch to niecała sekunda. Kolana boleśnie zaszorowały o ziemię, gałązki i kamyki. Gwałtownym ruchem zrzuciła napastnika i zerwała się na równe nogi. Ręce miała skute na plecach, ale nogi wolne. Dresiarz akurat gramolił się z ziemi. Cios stopą w bok. Zacharczał i opadł na podłoże. Krew z ust: widocznie złamane żebro przebiło płuco. Poczekała aż się wykaszle, po czym kopnęła go z drugiej strony – dla symetrii i żeby wybić mu z głowy wszelkie durne pomysły.
Zlustrowała pobojowisko. Pierwszy, zwinięty w kłębek, pluł krwią. Miał połamany mostek i część żeber, uszkodzone płuca, ale serce chyba nietknięte. Przeżyje. Drugiemu w zasadzie nic się nie stało, strzaskana szczęka wyrwana z zawiasów, wybite zęby, może lekko uszkodzone kręgi szyjne. Kilka tygodni pochodzi z szyną na żuchwie, miesiąc przewegetuje na samych zupkach… Nie docenił swojego szczęścia, wyje z bólu i szoku. Trzeci teoretycznie mógł się wykrwawić ale, szczwana bestia, otrząsnął się na tyle, by paluchami wbitymi w mięso zatamować krwawienie… Drugą dłonią wyciągał sznurek ściągacza z gatek, robi opaskę uciskową… To dobrze, że jakoś sobie poradzili, bo ze skutymi na plecach rękami nie mogłaby im pomóc nawet gdyby zechciała. Czwarty oberwał chyba najmocniej. No cóż, nieładnie damie włazić kolanami na plecy…
A zatem po kolei. Najpierw trzeba się uwolnić od kajdanek. Potem ubrać, w szamotaninie zerwali z niej szlafrok. Furda, przynajmniej będą mieli co wspominać. Niewielu widziało kiedyś coś tak pięknego, jak naga księżniczka z rodu Stiepankoviców. Byli i tacy, którzy zapłacili za tę przyjemność życiem…
Ten ze złamaną szczęką wydał jej się najprzytomniejszy. Ruszyła w jego stronę boso po zroszonej krwią trawie. Poczuła, że cała jest pochlapana posoką, diabli wzięli poranne mycie. Musi koniecznie wysuszyć włosy. Ręcznik też diabli wzięli, a wiatr jest chłodny, to grozi zapaleniem opon mózgowych…
Przetrącony na jej widok zawył. W oczach miał obłędny strach.
– No co jest? – warknęła. – Nie spodziewaliście się? Gdzie klucz od kajdanek?
Wybełkotał coś sfatygowaną mordą. Uniosła stopę i podrapała się dużym palcem po łydce.
– Rozkujesz mnie, to daruję wam życie – propozycja zabrzmiała chyba rozsądnie.
Pokiwał łbem, grube krople krwi rozbryznęły się ciężko na ziemi. Ruszył na czworakach w kierunku kompana.
– Kto was nasłał? – zagadnęła.
Świst rozprężającego się powietrza, poczuła uderzenie w pośladek. Ogarnęła ją nagła otępiająca fala senności. Zdążyła się odwrócić i zauważyć piątego. Stał koło jej szałasu i właśnie opuszczał strzelbę używaną przez weterynarzy do usypiania zwierzyny. Ziemia skoczyła do góry. Wszystko ogarnęła ciemność.
Dymitr spokojnie podszedł do leżącej na trawie dziewczyny. Otworzył jej oko i spojrzał na źrenicę. W porządku. Śpi. Zlustrował pobojowisko. Nieźle sobie poradziła. Miał rację, by na wszelki wypadek zabrać tę zabawkę… Chłopaki nie nadawali się już do niczego.
– Banda patałachów – warknął. – Do wozu i jedźcie do jakiegoś konowała, żeby was opatrzył…
Z trudem dźwignęli się na nogi. Kuśtykając ruszyli w stronę ulicy. Dziewczyna była lekka, mógł bez trudu przerzucić ją przez ramię i zanieść do samochodu.
Stanisława spostrzegła to, gdy tylko weszła do klasy.
– Gdzie jest Monika? – zapytała zaskoczona.
Odpowiedziało jej maślane spojrzenie piętnastu par oczu. Krótko obcięta brunetka rozejrzała się po sali.
– Nie ma jej – powiedziała bezradnie. – Może zaspała.
Nauczycielka nie powiedziała nic, ale poczuła w sercu bolesne ukłucie. Przeczucia prawie nigdy jej nie myliły. Tego dnia była rozkojarzona. Uczennice wyczuwały to bezbłędnie i na swój sposób usiłowały wykorzystać. Wyłowiła szepty. Twarz jej stężała.
– Nudzi wam się? – spojrzała podopieczne. – Macie tu ćwiczonka do zrobienia.
W czasie przerwy wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i zadzwoniła. Jednak numer Moniki pozostał głuchy. Katarzyna miała w piątki tylko jedną lekcję, przychodziła na jedenastą.
– Gdzieś nam wcięło księżniczkę – poinformowała ją kuzynka w drzwiach szkoły.
– O do diabła… – zafrasowała się. – Próbowałaś na telefon?
– Oczywiście. I dlatego właśnie tak mnie to niepokoi…
Milczały przez dłuższą chwilę.
– W sumie to nie wiemy nawet gdzie mieszka – westchnęła alchemiczka. – Wspominała, że wyprowadziła się z Domu Dziecka…
– Nie mogła wyprowadzić się donikąd…
– Hmm. Myślę, że ulokowała się gdzieś w pobliżu łąki na Złocieniu, ostatnio przyszła do szkoły z siatką marchwi… Zwróciłaś uwagę na jej zapach?
– Zapach? – Katarzyna wytrzeszczyła oczy.
– Pachniała dymem. Na dziesięć metrów… To może oznaczać, że mieszka w kurnej chacie albo sypia, powiedzmy, w lesie, przy ognisku…
Zamyśliła się.
– Niemożliwe moja droga. Teraz w listopadzie? To absurd… Poza tym mieszkanie w lesie wpływa na wygląd… A ona nadal chodzi czyściutka i schludna.
Na twarzy kuzynki odmalował się wyraz politowania.
– Czystość to, przede wszystkim, stan umysłu, moja droga. Jeśli ktoś chce, zawsze może znaleźć dość wody, żeby się umyć… Nasi bezdomni łażą cuchnąc jak chlew, bynajmniej nie dlatego, że nie mogą utrzymać czystości. Im się po prostu nie chce, zatracili tę potrzebę… Tak jak na wsi. Woda w studni, ale nogi myło się na świętego Jana…
– Czemu nic nie powiedziała? – kuzynka przerwała wywody. – Przecież bez problemu wygospodarowałybyśmy jej kawałek twojego mieszkania…
– Może nie lubi o nic prosić? Nasz błąd, że nie zaproponowałyśmy…
– Rany, w nocy było zimno, jeśli spała w lesie, to mogła umrzeć z wychłodzenia organizmu…
Stanisława tylko machnęła ręką.
– Nie przesadzaj, jeśli się żyje tyle czasu co ona, zna się tysiące metod przetrzymania nocnego chłodu. Na Kresach sypiałam kiedyś w zimie, w szczerym polu, nakryta tylko kożuchem.
– Ale mógł ją złapać, na przykład, atak wyrostka robaczkowego…
– A komórka?
– A jeśli się rozładowała? Zwalniamy się i w drogę. Dziesięć minut później jechały taksówką. Wysiadły na skraju łąki. Było wietrznie i zanosiło się na deszcz. Koni nie wyprowadzono tego dnia na pastwisko.
– Oho! – mruknęła Stanisława patrząc na kołujące nad ogrodzeniem „Telefoniki” ptaki.
– Co się stało?
– Gawrony, padlinożerne…
– Wypluj te słowa!
Przebyły szybko łąkę. Ścieżka zakręcała wzdłuż strumyka. Po drugiej stronie, za trzcinowiskiem, widać było zagajnik. Kładka wyglądała wręcz fatalnie, ale przebyły ją. Rozległa połać stratowanej trawy. Katarzyna powstrzymała gestem kuzynkę i zaczęła badać odciśnięte na ziemi ślady.
– Ktoś próbował to zamaskować – powiedziała wreszcie – ale doszło tu do ostrej bójki… – skrobnęła butem ruszoną ziemię. Odsłoniła plamę. – Krew. Dużo krwi.
– Sądzisz… – nagle Stanisława pochyliła się i podniosła mały medalik na zerwanym łańcuszku.
Teraz nie miały już żadnych wątpliwości. Po chwili znalazły szałas.
– Ładnie się mała urządziła – stwierdziła agentka. – Ale jakiś bydlak ją wyśledził i dopadł…
– Zabił?
– Sądzę, że to raczej ona stawiała opór – Katarzyna podniosła ostrożnie łuskę dziwnego kształtu. – To od strzelby wyrzucającej lotki usypiające – wyjaśniła widząc zaskoczenie Stasi. – Ktoś ją dziabnął takim pociskiem. Chyba ma wrodzoną odporność, zdążyła go zdrowo poharatać zanim narkotyk podziałał.
Ruszyła przez zagajnik uważnie badając podłoże.
– Było ich pięciu – powiedziała wreszcie. – Czterej w sportowych adidasach, jeden w półbutach. Kurczę, nie jestem fachowcem od śladów, ale zobacz sama, jedną nogą zapadał się w błoto głębiej. Uśpił ją lotką, a potem niósł na ramieniu.
– Jasna cholera.
Wewnątrz szałasu poniewierały się rozrzucone książki i zeszyty. Laptop zniknął. Stanisława pozbierała wszystko do torby, drżącymi rękami dorzuciła na wierzch sweter i kurtkę Moniki.
– Jak się znajdzie, to jej oddamy… Jak myślisz, kto to mógł zrobić?
Alchemik spaceruje po antykwariatach, ogląda wystawione na sprzedaż stare książki. Skórzane grzbiety, pożółkły papier, mapy odbijane ze starodruków lub w technice akwaforty… Wspomina. Niewielka kamieniczka blisko murów miejskich, suto zaopatrzona biblioteczka, miła żonka u boku, czterech współpracowników i ta zabawna dziewuszka do posług. Jak jej było? Ach, Stanisława. Przyjechał do Krakowa odszukać swoich ludzi. Dał ogłoszenie do gazet i czeka. Każdy w końcu wraca do tego miasta.
Jak odnaleźć ludzi, których nie widziało się od bardzo dawna? Metod jest wiele. W pierwszej kolejności sprawdził książki telefoniczne. Pudło. W sekretariacie szkoły wzniesionej na jego posesji zostawił kopertę z wizytówką na wypadek, gdyby ktoś o niego tam zapytał. W kilku gazetach dla świrów zamieścił artykuły na temat historii idei alchemicznych. Podpisał je imieniem i nazwiskiem, redaktorzy uznali to za wyjątkowo wymyślny pseudonim. Na końcu podał swój adres poczty elektronicznej. Dostał od tego czasu piętnaście postów, ale żaden nie pochodził od tych, których szukał.
Co dalej? Ma kilka pomysłów. Nogi same niosą go do klasztoru dominikanów. Sprawdza płytę z epitafium Setona. Karteczka tkwi na miejscu. A zatem czas odwiedzić przeora.
Monika ocknęła się i natychmiast całkowicie doszła do siebie. Otworzyła oczy. Wilgotny półmrok, zapach stęchlizny, betonowy sufit z nierówno odbitymi śladami szalunków. Piwnica. Wąskie, metalowe łóżko… Przywiązano ją bardzo starannie, zawinięto w koc i przypięto kilkoma grubymi, skórzanymi pasami. Kostki nóg i nadgarstki dodatkowo unieruchomiono kajdankami.
Kto ją porwał? Możliwości jest sporo. Wszystkie paskudne. Ten, kto to zrobił, ma jednak sporą wprawę w unieruchamianiu więźniów… I chyba właściwie ocenił jej możliwości. Wydostanie się z niewoli nie będzie łatwe. Po pierwsze, trzeba pozbyć się pasów. Po drugie, wyciągnąć z łóżka kawałek drutu lub sprężynę i otworzyć kajdanki. Po trzecie… Przetoczyła wzrokiem po pomieszczeniu. Cela dwa na trzy metry, o nierównej betonowej podłodze… Solidne, drewniane drzwi, zapewne po drugiej stronie zaopatrzone w zasuwę. Żadnych kamer. A więc po trzecie, trzeba sforsować drzwi. Albo poczekać w środku aż ktoś przyjdzie i skręcić mu kark.
Pasów jest siedem. Dużo. Najbliższy dwadzieścia centymetrów poniżej jej brody. Zębami nie sięgnie. A ssawką? W zasadzie można spróbować, tylko jest jeden problem. To działa na zasadzie czystego instynktu, przebija tkankę w poszukiwaniu żył. Dresiarza mogła załatwić, bo pod skórą płynęła krew. Pas jest martwy, chyba że… Pod pasem i kocem jest jej własne ciało. Wyciągnęła brodę do przodu i uderzyła. W skórze powstała okrągła dziura o średnicy centymetra. Poczuła w ustach obrzydliwy smak starej walizki. Jeszcze dwa razy, lekkie szarpnięcie i udało się. Zostało sześć. A może zdoła się przekręcić na brzuch i zerwać? Szarpnęła, niestety nic z tego. Bydlak, który ją tak urządził, znał się na rzeczy. Zatem trzeba czekać. Wcześniej czy później pojawi się jakaś okazja… Przynajmniej ma taką nadzieję.
Alchemik zanurzył się w półmrok starego kościoła. Stary jak świat drewniany konfesjonał stał na swoim miejscu, tak jak sto lat temu… Był pusty. Sędziwój rozejrzał się czujnie, a potem wszedł do wnętrza. Uniósł deskę siedzenia i wsunąwszy palce w szczelinę przesunął zapadkę. Tylna ściana otworzyła się. Zrobił krok naprzód, położył deskę, zatrzasnął drzwiczki. Nikt nie zauważył jego machinacji. Stał w absolutnych ciemnościach. Sięgnął na lewo; na wysokości jego głowy znajdowała się wnęka. Sądził, że namaca w niej świecę i krzesiwo, zamiast tego pod palcami poczuł obły kształt latarki. Cóż, postęp. Puścił mocny snop światła. Ksenonowa żarówka – stwierdził z uznaniem. Kilkadziesiąt schodów zaprowadziło go do podziemnego chodnika. Ściany naznaczone były gęsto otworami grubości ołówka, zaklajstrowanymi kitem. Mnisi osuszali mury kwasem fluorokrzemowym, który wnikając w pory starych cegieł, wiązał zawartą w nich wilgoć w krzemionkę.
Sędziwój uśmiechnął się w duchu. To on, przeszło cztery wieki wcześniej, odkrył kwas fluorokrzemowy. Miło czasem zobaczyć, jak własny wynalazek przynosi pożytek ludziom. Dno chodnika wylano betonem, miła odmiana: poprzednim razem musiał brodzić po kostki w cuchnącym szlamie. Przeszedł pod pierwszym dziedzińcem i teraz znajdował się w części klauzurowej. Mijał obojętnie odgałęzienia korytarzy, aż odszukał właściwe. Oświetlił głaz wprawiony w ścianę. Schematyczny rysunek głowy byka. A więc to tutaj. Wspiął się po kilkunastu schodkach i stanął przed drewnianymi drzwiczkami, gęsto nabitymi żelaznymi ćwiekami. Gwoździe zalśniły czernią, były dobrze natarte woskiem, nie zardzewiały. Widok skrzętnej, mnisiej gospodarności uradował jego serce. Nacisnął klamkę, wszedł do sali. Ciut się zmieniła.
Kiedyś królowały tu alembiki i retorty, dziś ich miejsce zajmują piece i komory wysokich ciśnień. W instalacjach z miedzianych lub szklanych rurek leniwie cyrkulują ciecze. Tylko stary regał na odczynniki nie zmienił się.
Podszedł i ze wzruszeniem odczytał napisy na szklanych słojach. Vitrol, Hydrogenium, Spiritus, Natrium… Wspominał stare dobre czasy. I w tym momencie poczuł, jak coś wbija mu się pod łopatkę. Czyli w przejściu musieli sobie zainstalować jakiś sprytny alarm… Trzasnął bezpiecznik.
– Ładnie to tak gościa od razu traktować kałasznikowem? – warknął.
– Kim jesteś? – zapytał mnich.
– Przynoszę wam pochodnię prawdy.
Nacisk zelżał, z drgnięcia lufy Sędziwój odgadł, że stare hasło ciągle jest w użyciu. Szóstym zmysłem wyczuł kompletne zaskoczenie strażnika.
– Czym jest prawda? – padło pytanie.
– Wszystkie rzeczy wzięły się z jednego.
– Zatem rozdzielmy to, co w górze od tego, co na dole – mnich opuścił i zabezpieczył broń.
Alchemik odwrócił się przyozdabiając twarz uśmiechem.
– Zapytajcie opata czy mnie przyjmie.
– Kogo mam zaanonsować?
– Po co te formalności, powiedzcie opatowi, że Michał Sędziwój z Sanoka przybył z pielgrzymką…
Katarzyna wykonała kilka telefonów. Szpitale, ośrodki informacji o wypadkach, kostnice. Potem pion dochodzeniowy policji. Gdy odwieszała słuchawkę, na jej twarzy malował się wyraz obrzydzenia.
– Co ustaliłaś? – Stanisława, nie mogąc usiedzieć na miejscu, chodziła po mieszkaniu. Cóż, każdy ma inne metody na stres…
– Ano nasi dzielni stróże prawa szukają Moniki już kilka dni, od czasu gdy dyrektorka Domu Dziecka zgłosiła jej ucieczkę…
– I nawet nie sprawdzili szkół?
– Nasi uciekinierzy nie zwiewają po to, żeby chodzić do szkoły – mruknęła agentka.
Podeszła do komputera i uruchomiła go. Przyszedł mail od generała. Nareszcie. Lakoniczny ale wymowny.
Pobierz program. Hasła te same. Usuń po wykorzystaniu.
Poniżej widniał link do jednej ze stron CBŚ. Skopiowanie pakietu zajęło prawie godzinę. Uruchomiła program i zaklęła siarczyście
– Co się stało? – zaniepokoiła się kuzynka.
– Ci idioci zrobili wyjście z bazy na zewnątrz…
– Do Internetu?
– Właśnie. Każdy haker może się tam spróbować włamać… Dobrze, że przynajmniej dodali programy ochronne.
Postukała w klawisze i zalogowała się. Miała rację, że kazała zainstalować stałe łącze. Wpisała z pamięci kilka kodów. Baza stała przed nią otworem.
– No to do dzieła – mruknęła. – Sprawdzimy najpierw, gdzie w tym pięknym mieście znajdują się policyjne kamery…
Było ich osiemdziesiąt.
– Trudno ocenić, kiedy porwano Monikę. Prawdopodobnie między szóstą a wpół do ósmej rano. W szałasie zostały rolki, na których jeździła do szkoły i jej kurtka z biletem miesięcznym w kieszeni… To oznacza, że dopadli ją zaraz po przebudzeniu, gdy wyszła, aby się umyć. Prawie na pewno przyjechali samochodem… No to poszukajmy tego samochodu.
– Jak? – zdumiała się alchemiczka.
– Przy ulicy Półłanki wisi kamera rejestrująca natężenie ruchu ulicznego… – wystukała komendy i po kilku sekundach baza zaczęła pobierać film wykonany w godzinach odpowiadających czasowi porwania. Po dwudziestu minutach komputer Bazy zajął się identyfikacją wszystkich sfilmowanych pojazdów. Katarzyna tymczasem na przyspieszonym podglądzie przypatrywała się sznurowi aut.
– Szukam czegoś, co będzie wyglądało nienaturalnie – odpowiedziała na nie zadane pytanie Stasi. – Na przykład czegoś takiego jak to – zatrzymała klatkę. – Nowiutki mercedesik, do tego jeep. W sam raz, żeby przewieźć czterech byczków i wywieźć porwaną dziewczynę w bagażniku.
– Mamy ich?
– Nie wiem. To tylko jedna z możliwości. Równie dobrze mogli ją wywieźć w drugą stronę, albo w którejś z tych furgonetek… Cholera.
– Co się stało?
– System nie wychwycił numerów jeepa. Za to mamy właściciela mercedesa – palce przebiegły po klawiaturze z ogromną szybkością.
– CBŚ ma na niego furę materiałów – mruknęła. – Koleś nigdzie nie pracuje, a jeździ mercedesem. Jest podejrzewany o współpracę z gangiem…
– To by nawet pasowało.
– Nie możemy tego do końca założyć, ale może trzeba się będzie przejść i z ptaszkiem porozmawiać… Na razie sprawdzę jak inne filmy.
Trasę mercedesa można było prześledzić. Jeepa niestety nie. Wprawdzie kamery wychwyciły kilkanaście takich pojazdów, a system wyrysował ich trasy, ale nie było wiadomo, który jest tym poszukiwanym.
Zamyśliła się głęboko.
– Mogłybyśmy wykorzystać bazę do identyfikacji alchemika – powiedziała wreszcie. – Ale to po powrocie…
– Powrocie?
– Jest szesnasta. Nie wiem, czy zastaniemy naszego ptaszka w domu, ale można spróbować.
Wydrukowała sobie fotografię z dokumentacji, a potem wylogowała się z systemu i odłączyła komputer od stałego łącza.
Niewielka cela, półkoliście sklepiony sufit, okienko wychodzące na zamknięty dziedziniec. Po lewej stronie rząd portretów dawnych opatów i generałów zakonu. Po prawej ciężki, dębowy regał, zastawiony oprawionymi w skórę woluminami. Kilkaset ksiąg, najstarsze, sądząc po plecionych kapitałkach, pamiętają szesnaste stulecie. W kącie klęcznik z pulpitem, na nim otwarty brewiarz. Stare biurko z pociemniałego drewna orzechowego, wysokie renesansowe krzesło z rzeźbionym oparciem. Drugie składane dla gości. Ceglana podłoga, nierówna, wytarta przez tysiące stóp.
Mnich za biurkiem lustruje przybysza wzrokiem. Alchemik nie pamięta, że na ścianie naprzeciw okna wisi kilka portretów dobroczyńców i przyjaciół zakonu. W tym także jego… Wyblakłe oczy starca przenoszą się z twarzy gościa na portret i z powrotem. Podobieństwo jest uderzające. Gdy przed dwudziestu laty obejmował tę funkcję, przekazano mu kilka sekretów zakonu. Został też ostrzeżony, że kiedyś może nadejść dzień, gdy dawny przyjaciel powróci.
– Czego żądasz, synu? – zapytał, gestem wskazując krzesło.
– Zakon dominikanów zawsze był bliski mojemu sercu – Sędziwój nie odpowiedział wprost. – Czasy mamy ciężkie, więc jak to bywało w przeszłości, chciałbym wesprzeć was skromnym datkiem.
Połówka sztabki ze szwajcarskimi oznaczeniami spoczęła na blacie z cichym brzęknięciem.
– Czy wyznaczasz cel, na który mamy to przeznaczyć?
– Lepiej znacie swoje potrzeby…
Mnich w zadumie zważył kawałek metalu w dłoni.
– A więc ciągle żyjesz – mruknął – opowiadano mi o tobie. Jesteś alchemikiem…
– Owszem. Ale i wasz zakon zawsze parał się tą sztuką. Nawet kiedyś podpaliliście przy okazji miasto…
– Stare dzieje. Wypadek przy pracy – uśmiechnął się opat. – Zresztą sami też ucierpieliśmy, bo pożar strawił w pierwszej kolejności naszą siedzibę…
– Jak widziałem i dziś wasza pracownia nie stoi pusta. Obiło mi się o uszy, że istnieje tajna bulla papieska piętnująca „fałszywą naukę alchimistów”.
– Owszem, swojego czasu taka obowiązywała, jednak Jan XXIII ją uchylił na wieść, że mnisi prawosławni na świętej górze Atos podjęli prace. Nasz zakon, jako od wieków zgłębiający tajniki alchemii… Zresztą wiesz o tym.
– Wiem.
– Nie przybyłeś, synu, po to, aby nas oświecić?
– Jeśli wyrazicie takie życzenie.
Mnich pokręcił głową.
– Życie wieczne to zbyt duża pokusa – powiedział. – Duch ludzki jest zbyt słaby, by stawiać go przed takim wyzwaniem.
– Nie przesadzajmy z tą wiecznością… – skrzywił się.
– Kto wie, jak długo przeżyjesz? Może całe milenium… Zawsze byłeś naszym przyjacielem, więc będzie nam miło, jeśli nadal będziemy mogli wyświadczać sobie nawzajem przysługi.
Sędziwój skłonił głowę, ale nie odrzekł nic.
– Jak możemy się zrewanżować za hojną ofiarę? – zapytał opat.
– Ofiary wręcza się z potrzeby serca. Jednak istotnie przybyłem, by prosić was o pewien drobiazg.
– Jeśli tylko będzie to w naszej mocy…
Milczał przez chwilę.
– Usiłowałem odnaleźć piątkę moich uczniów. Prawdopodobnie nie żyją, ale muszę spróbować.
– Jak możemy ci pomóc?
– Gdyby ktoś o mnie pytał, dajcie mu to – położył na blacie wizytówkę z numerem telefonu komórkowego.
– Spełnimy twoją prośbę…
– Jeszcze jedno pytanie. Widzę, że idziecie z duchem postępu i wasz mały arsenalik zaopatrzony został w broń automatyczną… Ale czy gdzieś pod ścianą nie znajdzie się skrzynka z kulami do krócicy? Potrzebuję kilku sztuk.
– Choćby i cały kilogram – na twarzy opata pojawił się uśmiech.
Mercedes parkuje na trawniku, a zatem ptaszek prawdopodobnie jest w domu. Czteropiętrowy blok w Nowej Hucie. Drzwi jak każde inne, dwa zamki gerdy.
Pokazała kuzynce, gdzie ma stanąć. Stanisława wyjęła z torebki nagana. Może się przydać. Katarzyna zadzwoniła i cofnęła metr od drzwi. Uśmiechnęła się słodko, żeby gangster, gdy spojrzy przez wizjer, zobaczył mile wyglądającą dwudziestolatkę. Nie spojrzał, otworzył od razu. Na widok blondynki z warkoczem aż oblizał się w duchu.
I w tym momencie czubek buta trafił go miedzy nogi. Gdy leciał do przodu, zainkasował dwa kolejne kopniaki: w splot słoneczny i szczękę. No dobrze, to ostatnie uderzenie trochę jej nie wyszło, za to złamała mu nos…
– Yyyy – zawył, gdy już mógł złapać oddech.
– Centralne Biuro Śledcze – pokazała mu legitymację.
A potem wepchnęła do mieszkania i weszła za nim. Stanisława szybko zlustrowała wszystkie cztery pokoje. Nikogo.
– Mam prawo do adwokata – wybełkotał.
– Gówno – powiedziała z przekonaniem i przyładowała mu jeszcze raz. – Gdzie byłeś dziś rano między szóstą a ósmą?
– W domu – odparł szybko i zaraz pożałował.
Umiejętnie zadany kopniak w kolano jest potwornie bolesny.
– Kłamiesz. Nie słyszałeś, że organom ścigania należy mówić wyłącznie prawdę? Co ci się stało w nogę?
Któreś z uderzeń musiało uszkodzić opatrunek; na dresie pojawiła się plamka krwi
– Skaleczyłem się…
– Kasiu – Stanisława pojawiła się w drzwiach kuchni z bułatowym sztyletem w ręce. – Miałaś rację.
– Gdzie jest dziewczyna? – agentka zwróciła się do byczka.
– Nie wiem.
Stanisława przeżyła czterysta lat, ale dotąd sądziła, że wyrażenie „wdeptać kogoś w podłogę” to tylko taka przenośnia. Efekt działań kuzynki był na tyle paskudny, iż cofnęła się do pokoju. Katarzyna skończyła. Dresiarz leżał na ziemi i charczał. Złamana ręka, potrzaskane żebra, zapuchnięte oko, zęby jak perły rozsypane po całym przedpokoju.
– Skłamiesz raz jeszcze i nie żyjesz – powiedziała spokojnym, rzeczowym tonem. – I zrobię to tak, żeby wyglądało na robotę psychopaty – zacytowała kwestię zasłyszaną w jakimś filmie.
Uwierzył natychmiast.
– Naprawdę nie wiem – połamanymi palcami zasłonił się przed kolejnym ciosem. – Poszliśmy ją porwać z chłopakami, pobiła nas czterech, wtedy szef użył strzelby usypiającej…
– Zaczął gadać – poinformowała kuzynkę. – Dalej. Gdzie ją zabrał?
– Nie wiem. Pewnie do siebie.
– Gdzie mieszka? – zainteresowała się Katarzyna.
– Nie wiem…
– Nie pasuje.
Kuzynka znowu musiała wyjść. Gdy wróciła, dresiarz był już gotów zeznawać dalej. Kasia myła ręce pod kranem w kuchni. Buty trzeba będzie kupić nowe. Takie plamy ciężko wywabić.
– Naprawdę nie wiem – wycharczał. – Przysięgam. Kontaktujemy się z nim na komórkę.
– Numer – warknęła.
– To on dzwoni do nas. Jak jesteśmy potrzebni. Czasem raz w miesiącu, czasem rzadziej… Ale nie podaje nigdy swojego numeru.
Wzięła ze stolika jego telefon. Schowała do kieszeni.
– Po co ją porwał?
– Nie wiem, nie mówił nam.
Uniosła stopę do góry.
– A co dla niego robiliście? – zapytała.
– Włamania do mieszkań. Do kolekcjonerów; stare księgi, obrazy, dawna broń. Aż nas to zdziwiło. To nie była taka zwykła dziewuszka – dodał wypluwając jeszcze jeden złamany ząb. – Spuściła nam czterem łomot. Ona się tak szybko ruszała… Jakby nie była człowiekiem. Ugryzła mnie w nogę jakoś tak, że wyrwała dziurę jak po strzale z obrzyna…
– Jak się nazywa wasz szef? – zapytała mrużąc nagle oczy.
– Kazał mówić na siebie Dymitr.
Agentka zamyśliła się na chwilę.
– Jakbyś sobie coś przypomniał – wycedziła, – to masz zadzwonić. Jeśli włos jej spadł z głowy, wrócę, i cały blok usłyszy, jak umierasz.
Pokiwał zdefasonowaną gębą. Wyszły na korytarz.
– Jej? – zapytała tylko dla porządku.
– Nie sądzę, żeby w Polsce znalazł się drugi sztylet z bułatu. Po co Dymitr porwał naszą księżniczkę?
– Może ma to być przynęta na ciebie? – spojrzała z troską na kuzynkę. – O ile to ten Dymitr, o którym wspominałaś…
– Ja mu dam przynętę – zakręciła bębenkiem nagana.
Usłyszała ich kroki, gdy byli jeszcze daleko na korytarzu. Dwu. No cóż, bywało gorzej. Nie, w sumie nigdy nie bywało gorzej. Zawsze były szanse się bronić. Nóż w ręce, szabla, czasem same pięści… Zakuwano ją w kajdany, wiązano, ale zawsze jakoś potrafiła się uwolnić. Łańcuchem od kajdan też można udusić lub rozbić strażnikowi głowę… A teraz leży związana jak baleron… Cholera.
Przymknęła oczy. W odzyskaniu wolności nie będzie się liczyła siła, czy nawet jej szybkość drapieżnika. Tym razem jedyną nadzieję może pokładać w swoim umyśle. Jak sprowokować porywaczy, by ją uwolnili?
Weszli nieoczekiwanie. Liczyła uważnie. Dwa rygle w drzwiach i zamek zamknięty na dwa razy. Nie jest dobrze. Zamknęli drzwi za sobą. Na klucz. Ale nie zostawili na zewnątrz wspólnika, który zasunąłby rygle. A zatem trzeba drani pozabijać, zabrać klucze i droga ku wolności stoi otworem. No cóż, łatwe to nie będzie…
– Wiemy, że nie śpisz – warknął jeden z mężczyzn.
Otworzyła oczy. Twarz, przystojna, choć szczurowata, zdradzająca pewną nieuchwytną obcość. Coś się malowało w zimnych oczach. Rozwiązłość? Chyba tak. Pedofil? Niewykluczone. A zatem dobra nasza. Niech spróbuje ją zgwałcić. Wystarczy, że oplecie mu uda wokoło ciała i wyciśnie duszę, zanim gość zdąży mrugnąć… Przeniosła spojrzenie na drugiego. I zmartwiała. Sieklucki, nauczyciel biologii… Nie miał na twarzy maski, nie starał się w żaden sposób ukryć, a zatem zabiją ją. Pozbędą się, żeby nie mogła drania rozpoznać.
Teraz? Chyba jeszcze nie. Gdyby chcieli ją zabić natychmiast, przynieśliby broń, plastikowy worek, rozłożyli gazety na podłodze; krew łatwo wsiąka w beton i nie sposób jej potem usunąć…
– Widzisz, przyjacielu, mamy tu do czynienia z bardzo ciekawym przypadkiem zoologicznym – odezwał się Dymitr. – Wampirzyca…
– Młoda wampirzyca – uzupełnił biolog oglądając ją z widocznym zaciekawieniem.
Pamiętała jego wzrok pierwszego dnia w klasie. Teraz było w nim coś nowego. Patrzył zupełnie zimno, jakby podziwiał preparat w formalinie.
– Nie sądzę. Może mieć na karku kilkaset lat… Może nawet więcej niż myślimy – dodał w zadumie.
– Jesteś pewien, że to wampirzyca? – zaciekawił się Mikołaj.
– Oczywiście. Widziałem w życiu co najmniej dwie, na Kresach i w Rosji… – po twarzy przebiegł mu cień. – Zresztą nie musisz wierzyć mi na słowo.
– Zęby ma normalne.
Dymitr obszedł Monikę dookoła. Wbił palce za uchem i przemocą otworzył jej usta, blokując nożem wepchniętym między zęby. W drugiej dłoni miał metalową łyżkę. Odgiął brutalnie język do tyłu. Prawie się zadławiła.
– Zobacz sam – biolog pochylił się i natychmiast odskoczył, bo strzeliła ssawką, celując między jego oczy.
– Jezu… – mruknął, choć był ateistą. – Miałeś rację.
Jego wspólnik wyciągnął nóż i spokojnie wytarł go o spodnie.
– Zapamiętaj, te bydlęta mają wyjątkową odporność na urazy. Tkanka regeneruje im się w kilka godzin. Jest jednak parę ciekawych metod walki. Po pierwsze reagują na wszystkie znane narkotyki, choć słabiej niż człowiek. Są podatne na alkohol. Ale tym, co może im naprawdę zaszkodzić, jest srebro.
Monika nie drgnęła nawet, życie nauczyło ją, by nigdy nie okazywać strachu, zwłaszcza wobec wroga. Mimo wszystko, w duszy poczuła żal, że jej tysiącletnie przeszło życie zakończy się tak banalnie. Umrzeć w walce, tak jak wtedy w Kosowie… Ulec po zmaganiach, zostawić wrogom na pamiątkę blizny, które będą z dumą pokazywali wnukom. Skonać na świeżym powietrzu… Zamiast tego zarżną ją związaną jak baleron w jakiejś piwnicy.
Dymitr spokojnie opróżnił kieszenie, układając jakieś rzeczy poza jej polem widzenia.
– Srebro parzy ich skórę – podjął wykład. – Ten proces można porównać z bardzo silną reakcją uczuleniową. Oczywiście nie wygląda to tak widowiskowo, jak w durnych, hollywoodzkich filmach.
Nieoczekiwanie przytknął jej rant srebrnej monety do policzka. Szarpnęła się w więzach, ale zdołała powstrzymać krzyk bólu.
– Zobacz sam. Już pojawiło się zaczerwienienie, za parę minut będzie tu bąbel wypełniony płynem surowiczym… – A zatem, skarbie – po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do niej, – Stasia nie ma już tynktury, zapas musiał się jej skończyć przed wiekiem, ale przybyła do Krakowa, zapewne po to, aby odnaleźć Sędziwoja. Skąd wie, że tu jest?
Wzruszyła ramionami.
– Szkoda takiej ślicznej buzi – mruknął i przejechał monetą po jej drugim policzku.
Zamknęła oczy. Zginie. Żywej jej z rąk nie wypuszczą. Ale była pewna, że obie kuzynki Kruszewskie pomszczą ją, gdy tylko dowiedzą się, kto był zabójcą. A zatem? Zatem niech się bydlak znęca. Gdy ból okaże się nie do zniesienia, zacznie kłamać. Nie powie jednak nic, co mogłoby narazić jej przyjaciółki.
– Ech, widać od razu, że nikt nie nauczył cię posłuszeństwa i dobrych manier…
Przyłożył jej monetę do czoła.
– Ładna była mała – zarechotał Sieklucki.
Z miejsca odgadła wszystko. Nie lubił znęcania się. Nie był sadystą. Był kimś gorszym. Akceptował tortury, jeśli jego zdaniem wiodły do zamierzonego celu. Katował ludzi nie z potrzeby serca, ale z nieludzkiej obojętności. Z dwojga złego wolałaby chyba mieć do czynienia z sadystą…
– Czy wampiry zarażają się czarną ospą? – spytał przyjaciela.
– Skąd mogę wiedzieć? – też wzruszył ramionami. – A co, chcesz sprawdzić?
– E, jeszcze trochę czasu minie, zanim kultury bakterii odpowiednio wyrosną – machnął ręką. – Zresztą nie ryzykujmy rozwleczenia zarazy…
Nie wiedziała o czym mówi, w tej chwili czuła tylko potworny ból zranionego czoła.
– Jak Kruszewskie chcą znaleźć alchemika? – zapytał Dymitr.
Pokręciła głową. Ból eksplodował nagle, bez ostrzeżenia. Dopiero po sekundzie, gdy zdołała złapać oddech, zrozumiała że rzucił jej monetę na prawe oko. Czuła krew spływającą po policzku.
– Powiesz wszystko, powiesz – warknął. – Co najwyżej minie trochę czasu zanim cię złamiemy. Ale możesz być pewna… Każda istota posiadająca układ nerwowy musi się wcześniej czy później poddać, a nam się nigdzie nie spieszy…
Odpiął najniższy pas i zerwał koc okrywający jej stopy.
– Jak chcą znaleźć alchemika? – zapytał.
Nie odpowiedziała. Wziął w dłoń cienki, srebrny łańcuszek.
– Wiesz, to fascynujące – zwrócił się do biologa. – Ich inne tkanki też reagują na srebro… Zresztą zobacz sam…
Gdy odpiłowywał jej pierwsze dwa palce, milczała. Przy trzecim nie zdołała powstrzymać dzikiego skowytu. Wrzasnęła, aż zadrżały szyby w oknach.
– Niezły głosik – pokręcił głową Dymitr. – Z osiemdziesiąt decybeli jak nic… Gardziołka szkoda…
– Dziwne, nie ma krwawienia. Prawie nie ma – Sieklucki zmarszczył brwi, patrząc na kikuty palców uroczej niegdyś stopki.
– Związki srebra są dla nich bardzo toksyczne. Żyły się obkurczyły, by zablokować przenikanie szkodliwych substancji w głąb organizmu – wyjaśnił. – No to co, będziesz gadać?
– Nie wiem – jęknęła. – Nie mówiły, jak mają zamiar go znaleźć. Katarzyna pracowała przy identyfikacji komputerowej. Jakoś tak.
Najlepiej brzmią kłamstwa pomieszane z prawdą…
– Szczegóły – zażądał krótko.
– Nie wiem.
– Jakich programów chce użyć? Co porównywać? Do czego ma dostęp?
– Nie wiem…
Uderzył łańcuszkiem w jej drugie oko. Zapadła ciemność.
– Cholera, przesadziłeś – syknął nauczyciel. – Oślepiłeś ją…
– I tak idzie na raki… Jak na pierwszą rozmowę uzyskaliśmy niewiele – mruknął. – Niech sobie poleży do rana, może nabierze rozumu… Jak nie, to niestety trzeba będzie pokroić na kawałeczki… Jest odporna na ból, ale nie wie jeszcze, co to jest prawdziwy ból… Jak jej wyciągniemy jelita z brzuszka, to zmięknie…
Wyszli. Trzasnęły drzwi, a potem rygle. Przechyliła gwałtownym ruchem głowę. Gruczoły łzowe ciągle pracowały, wypłukiwały związki srebra z ran. Niech to szlag. Faktycznie wypalił jej oczy. Wszystkie oparzenia bolały ją potwornie, teraz dopiero, gdy napięcie opadło, poczuła jak bardzo.
Powolutku przekręciła się na brzuch. Teraz, gdy z siedmiu pasów zostało tylko pięć, mogła tego dokonać. A zatem podciągnąć nogi, a potem… Może uda się jej zerwać pasy? Wbiła skute dłonie w twardy materac, stopniowo zwiększała nacisk. Pompka. To tylko pompka z ciężarem na plecach… Coś cicho trzasnęło. Po chwili rozległ się drugi podobny dźwięk. Kości? Nie. Sprężyny? Też nie. Z czego jest łóżko? Stalowa rama, stalowa siatka. Na to materac, też sprężynowy. Co tak chrupnęło? Jak siatka trzyma się łóżka? Na śrubkach albo zaczepach. A może została przynitowana? Czy ten dźwięk to były odrywane łepki aluminiowych nitów?
Natężyła ponownie wszystkie siły. Kolejne trzaski i wreszcie materac puścił, zapadł się, odrywając z jednej strony od ramy. Stoczyła się pod łóżko, pasy zostały na górze, przytrzymując niepotrzebny już koc. Chropawy beton podłogi pod policzkiem. Głęboko odetchnęła kilka razy.
A zatem pierwsza przeszkoda usunięta. Teraz pojawiają się kolejne problemy. Dłonie i kostki nóg ma ciasno skute kajdankami, jest naga, zamknięta na cztery spusty i nic nie widzi. Zmusiła się do płaczu. Prawe oko będzie jej odrastać przez parę dni, ale lewe zostało tylko draśnięte po wierzchu. Może wystarczy kilka, kilkanaście godzin? Na razie musi płakać, wypłukać związki srebra z rany.
Kajdanki. Całe szczęście z sex shopu, skrajnie prymitywna konstrukcja. Monika wygryzła w materacu dziurę wsunęła ręce do środka. Wyszarpnęła jedną sprężynę, złamała o krawędź łóżka. Nawet nic nie widząc zdołała się rozkuć w kilka minut. Teraz nogi.
Wraz z kąpiącymi łzami ból odrobinę jej ustępował. Położyła się na zarwanym posłaniu i zawinęła w koc. Dotknęła czoła. Palce musnęły brzeg rany. Srebro w międzyczasie wżarło się bardzo głęboko, ale bąbel zaczynał już klęsnąć. Ciało miała rozpalone. Gwałtowny dreszcz przebiegł jej plecy. Nie miała termometru, ale policzyła sobie puls. Nie wyglądało to dobrze, czterdzieści stopni gorączki jak nic…
Kolana jej drżały. Pewnie z nerwów. Trzeba się uspokoić. A zatem spać. Skoro do jutra postanowili dać jej spokój, musi zregenerować siły… Nakryła się kocem razem z głową, usiłując własnym oddechem nagrzać przestrzeń pod pledem. Chwyciły ją jeszcze mocniejsze dreszcze. Ale powolutku zaczęła się odprężać. Kilka godzin odpoczynku powinno dobrze jej zrobić. Wrogowie nie zdołają zaskoczyć jej we śnie. Usłyszy huk zasuw i obudzi się. A wtedy… No cóż, w Kodeksie niejakiego Hammurabiego napisano: oko za oko. Wprawdzie im nie odrosną, ale nie pożyją wystarczająco długo, by się tym przejąć…
– W Krakowie mieszka czterdziestu siedmiu różnych Dymitrów. Z tego dwie trzecie w blokach. Tych, jak sądzę, możemy skreślić.
– Dlaczego? – nie zrozumiała Stasia.
– To bardzo proste. Porwanie to dość skomplikowana sprawa. Więźnia trzeba gdzieś trzymać. Z tego co znam Monikę, będzie usiłowała się uwolnić, może krzyczeć, kopać w ścianę… Sąsiedzi mogliby usłyszeć.
– A jeśli będzie ją trzymał zakneblowaną?
– Kłopotliwe. Poza tym jest jeszcze jeden problem. Setki okien. W starym bloku tkwią w nich staruszki, dla których obserwowanie okolicy to jedyne zajęcie urozmaicające szare dni emerytury. Trudno wnieść związaną dziewczynę do domu tak, aby nikt tego nie zauważył. Zwłaszcza, że jest to ranek, ludzie wychodzą do roboty, dzieci do szkoły. Musiałby podjechać blisko klatki. Sądzę, że ma willę z garażem, a z garażu bezpośrednie przejście do piwnicy… – stukała pospiesznie w klawisze.
– A jeśli zamknął ją nie w pobliżu domu tylko, na przykład, w wynajętym lokalu?
– Miejmy nadzieję, że nie. Żaden z samochodów nie został zarejestrowany na człowieka noszącego to imię – mruknęła. – Zobaczmy jednak, czy ich właściciele nie mieszkają gdzieś w pobliżu któregoś z czterdziestu siedmiu wytypowanych adresów. Po Monikę mógł się wybrać wozem kumpla…
To też nic nie dało.
– Teraz przydałaby się lista willi i domów z garażami. Kaszana, nie mamy czegoś takiego. Zatem tylko wille.
– Jak odróżniasz bloki i wille? – zdziwiła się alchemiczka. – Tu są tylko gołe adresy, a nie znasz Krakowa na tyle dobrze, by wiedzieć, co się mieści przy której ulicy.
– Oj, to proste, jeśli mamy adres w rodzaju osiedle Kazimierzowskie 23 mieszkania 56, to oznacza, że jest to blok. W willach nie ma kilkunastu mieszkań.
– Sprytnie – oceniła kuzynka.
Kuzynka wypisała dwanaście adresów.
– To potencjalnie pasujące miejsca. Musimy zawęzić listę poszukiwań.
Ściągnęła dane na temat właścicieli posesji.
– W jakim wieku jest Dymitr?
– Sądzę, że ma około 430 lat…
– Cholera. Inaczej, na jaki wiek wygląda?
– Gdzieś między trzydziestką a czterdziestką.
Parę minut grzebała w danych.
– Pasują trzy adresy – powiedziała wreszcie. – Wszyscy trzej nie byli dotąd notowani.
Postukała długopisem w zęby.
– Musiał przybyć niedawno i załatwić sobie fałszywą tożsamość. Kurczę, jakie te dane są niekompletne… – warknęła. – Ale zobaczmy hipotekę. Jest częściowo skomputeryzowana… Dobra, mamy go – wskazała jeden z adresów. – Ta willa zmieniła właściciela trzy lata temu.
– Jesteś pewna?
– Nie do końca. Ale ten mężczyzna ma samochód odpowiadający opisowi, mieszka sam i jest w odpowiednim wieku. Trzeba zobaczyć na miejscu…
Z pawlacza ściągnęła sporą walizkę i ruszyła do wyjścia. Kuzynka zarzuciła na siebie kurtkę, po czym poszła za nią.
Alchemik lubi od czasu do czasu przejrzeć prasę. Z reguły kupuje sobie po jednym egzemplarzu każdego z dzienników i czytając porównuje wersje. Przeglądając polskie gazety czuje wzbierającą złość. Zdrada, afery, korupcja… Krajem rządzi najgorsza możliwa hołota. Nigdy dotąd nie było tak źle. Najgrubszy dziennik, pełen ogłoszeń, wziął do ręki po raz pierwszy i ostatni w życiu. Kto to, do diabła, wydaje? I dla kogo? Czy jest aż tylu zdrajców ojczyzny, by opłacało się utrzymywanie tego tytułu na rynku?
Rzucił gazetę z obrzydzeniem do kosza i odruchowo umył ręce.
Informator kulturalny. Kultura też upiornie zeszła na psy, ale może znajdzie się coś ciekawego… Kartkował w zadumie i nagle… Zobaczył to kątem oka. Nieczęsto widuje swoje nazwisko na papierze.
– Sesja naukowa w czterechsetną rocznicę opublikowania „Traktatu o rtęci” mistrza Michała Sędziwoja z Sanoka – jego głos odbił się echem w rozległym mieszkaniu. – Wstęp wolny.
Przez dłuższą chwilę siedział w fotelu i wreszcie, nie mogąc się powstrzymać, parsknął serdecznym śmiechem. To może być ciekawe doświadczenie, do tej pory nigdy nie brał udziału w sesji naukowej poświęconej własnym badaniom… Godzinka czasu, akurat trochę się przespaceruje. W drogę!
Naraz zaświtał mu do głowy jeszcze jeden szalony pomysł. Otworzył szafę z ubraniami. Na tę okazję trzeba jakoś wyglądać… A zatem szeroki, skórzany kapelusz ze strusim piórem, biała kryza pod brodą, koszula z koronkami, skórzany pas, rapier u boku, obszerny płaszcz. Spojrzał na siebie w lustrze. I nagle poczuł jakby czas się cofnął. Znowu jest w Krakowie, znowu ubrany z cudzoziemska, jak przystało na uczonego męża… Położył dłoń na rękojeści rapiera, a potem z lekkim uśmiechem wsunął za pas nabitą krócicę. Zawsze chodził po mieście uzbrojony…
Wyszedł z kamienicy. Zapadał już wczesny, jesienny zmrok, ale było dość ciepło. Wicher strącał z drzew liście. Alchemik przeszedł na drugą stronę i ruszył Plantami.
Dlaczego sesja naukowa odbywać się miała w siedzibie Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii? Trudno powiedzieć.
Wszedł na salę. Impreza zgromadziła niewielu słuchaczy. Kilku luminarzy nauki w garniturach, kilkunastu emerytów, w których wiek nie zabił jeszcze ciekawości. Sporo studentów, zapewne przyszli na polecenie swojego promotora… Obrzucili wchodzącego spojrzeniami i kilku uśmiechnęło się serdecznie, sądząc widać, że człowiek przebrany za alchemika jest dekoracją zamówioną przez organizatorów. Na sali było też trzech mnichów z zakonu dominikanów, pod wodzą przeora. Przyszli ubrani „po cywilnemu”, ale rozpoznał ich. Wymienili ukłony. Na twarzach duchownych odmalowało się rozbawienie. Docenili finezję dowcipu.
Sędziwój siadł sobie grzecznie w kącie. Dwa godzinne wykłady. Trzeba przyznać, że od strony naukowej nic nie można było im zarzucić. Zreferowano dość dokładnie jego życiorys, myląc się tylko w drugorzędnych szczegółach. Wymieniono pisma. Cóż, stworzył i opublikował jeszcze dwa lub trzy traktaty, ale widocznie nie zachowały się…
Jeszcze pokaz slajdów: głównie drzeworyty pochodzące z tak zwanej „Niemej księgi” oraz rysunki i obrazy pracowni alchemicznych. Sesja skończyła się. Organizatorzy zaprosili na poczęstunek. Alchemik wyszedł na ciasny przedpokój.
– Witaj mistrzu.
Uniósł wzrok na stojącego przed nim mężczyznę. Minęło czterysta lat, ale poznał go z miejsca.
– Dymitr.
– Mistrzu, ileż to już lat się nie widzieliśmy – twarz dawnego pomocnika rozciągnęła się w uśmiechu.
W mózgu Sędziwoja zapaliło się ostrzegawcze światełko. Wyczuł fałsz.
– Co dobrego słychać? – zapytał.
– Żyje się pomalutku – odparł uczeń. – Lubię to miasto… Mistrzu, może napijemy się lampkę wina z okazji spotkania?
Alchemik spojrzał na stół i lekko się skrzywił.
– Mam dobre w domu – wyjaśnił Dymitr. – Francuskie, pięćdziesięcioletnie. Dostałem od znajomych, winogrona ze stoków zamku Maria Serena. Nie do kupienia w sklepie.
– Daleko mieszkasz?
– Kawałek stąd, ale mam samochód…
Po chwili wsiedli do zaparkowanego nieopodal jeepa. Ruszyli przez ciemne miasto.
– Widzę, że się trochę dorobiłeś – mruknął Michał.
– Jak się żyje tyle czasu, człowiek uczy się dobrze lokować pieniądze, tak aby przynosiły zyski. Jeśli potrzebujesz, mistrzu, pieniędzy…
– Mam – uciął krótko.
Zatrzymali się przed niewielką, ciemną willą. Otaczały ją stare kasztanowce.
– No, nieźle się urządziłeś – ocenił Alchemik.
Weszli do holu, a potem do salonu. Na kominku dogasał żar.
– Siadaj mistrzu, a ja wszystko przygotuję…
Zapadł w głęboki fotel. Dymitr puścił muzykę, miał naprawdę wysokiej klasy sprzęt. W pierwszej chwili gość nie poznał melodii. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że to chyba któryś z poematów symfonicznych Kontantinasa Mikolajosa Ciurlionisa. Uniósł ze zdziwieniem brwi. Dymitr się ucywilizował?
Były uczeń nadszedł, niosąc na tacy dwa kieliszki i paterę z pokrojonym sernikiem. Siedli przy niskim stoliku.
– Za spotkanie – stuknęli się nad stołem.
Wino faktycznie było znakomite. Nie dopił do końca. Kieliszek wysunął mu się z ręki. Zdawał się lecieć w stronę podłogi całe minuty. Pozostawiał za sobą świetlistą smugę. Za dłońmi Dymitra również ciągnęły się jasne pasma. Wokół obrazów na ścianach pojawiły się fosforyzujące otoczki. Alchemik chciał wstać, ale poczuł potworne osłabienie.
– Tetraheksanol i odrobina LSD – powiedział uczeń z chytrym uśmieszkiem. – Wybacz mistrzu, ale przecież z własnej woli nigdy nie dałbyś mi tynktury. Przejrzałeś mnie już wtedy, w korytarzu. Ale ciekawość, ta twoja patologiczna ciekawość…
Przyskoczył do fotela i zaczął przeszukiwać kieszenie Michała. Alchemik z trudem zdołał unieść rękę, ale nie miał dość siły, by go odepchnąć. Po chwili Dymitr odskoczył w tył, z triumfem ściskając w dłoni niedużą, żółtą kulę.
– Piłeczka z kości słoniowej – zachichotał ucieszony. – Należała do Kelleya, jeśli się nie mylę? Pamiętam wszystko, pamiętam. Rozkręca się…
Usiadł w drugim fotelu i delikatnie otworzył puzderko. Wewnątrz znajdowało się kilkanaście gramów czerwonych kryształków.
– Tynktura, kamień filozofów… Mam zapas na trzy tysiące lat życia! – ucieszył się.
Alchemik usiłował coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Pokój kręcił się, głos dawnego ucznia docierał do niego jak przez watę.
– Inni – wykrztusił wreszcie.
– Twoi pozostali współpracownicy? Dwaj nie żyją, zadbałem o to osobiście, a ściślej rękami jednego młodego idioty. Przejąłem ich zapasy.
– Dawno?
– Jeszcze przed wojną. Janek żyje, chyba, nie widziałem go. I Stasia żyje. Ale nie martw się, już niedługo spotkacie się wszyscy w piekle… No, nie jestem bez serca, poczekam aż stracisz przytomność i dopiero wtedy cię zastrzelę… Nic nie poczujesz, zasłużyłeś na dobrą śmierć. Ale najpierw…
Pobiegł do kuchni.
Sędziwój przymknął oczy i skoncentrował się. Musi odzyskać władzę nad swoim ciałem. Musi. Zogniskował wzrok. Dłoń powoli zacisnęła się w pięść. Teraz druga. Jakoś to idzie. Uczeń wrócił z butelką.
– Eter lekarski – powiedział. – Jak wtedy go nazywaliśmy? Merkuriusz?
– Alkahest, nieuku… – wycharczał mistrz.
Dymitr dopił swoje wino i wsypał do kieliszka szczyptę proszku. Zalał odrobiną eteru z butelki. W powietrze buchnął upiorny, szpitalny smród. Zamieszał. Zatkał nos i pospiesznie łyknął całą dawkę. Szybko zagryzł kawałkiem sernika. I dopiero wtedy złapał oddech.
– Eter jest niezły – westchnął. – Piłem go kiedyś tu, w Krakowie, z Przybyszewskim i Tadeuszem Boyem-Żeleńskim. My artyści…
Nagle złapał się za żołądek i bez słowa osunął na ziemię. Alchemik, walcząc z bezwładem, wstał. Zatoczył się, ale oparł o komodę i zdołał utrzymać na nogach. Dymitr wymiotował jak wulkan.
– Chlorek złota – warknął Sędziwój. – Podobny, prawda? Wiedziałem, że wcześniej czy później trafię na kogoś takiego jak ty.
Powietrze falowało jak zielonkawe morze, ale dobrze widział wroga ciągle skulonego na podłodze.
– Cholernie silna trucizna… – szepnął. – Ale nie martw się. Większość zdołałeś zwymiotować…
Dymitr spojrzał na niego z bezrozumną nadzieją.
– Dwa morderstwa, jedno usiłowanie i dwa planowane – głos mistrza stał się zimny. – I pewnie szereg innych sprawek na przestrzeni ostatnich czterystu lat.
Uczeń rzucił się konwulsyjnie i usiłował wczołgać pod stół. Alchemik wyjął zza pasa krócicę.
– Żegnaj, były przyjacielu. Dosięga cię ręka sprawiedliwości, tedy po chrześcijańsku wybacz mi mój uczynek – zacytował starodawną rotę kata.
Wiele razy brali obaj udział w egzekucjach. W XVII wieku była to jedna z nielicznych rozrywek fundowanych obywatelom przez władze miasta…
Oczy Dymitra spoglądały na niego ze skrajnym niedowierzaniem.
To już? – zdawał się pytać wzrok. – Czy po to przeżyłem cztery wieki, by umierać jak pies, na podłodze?
Mistrz stał nad nim z bronią gotową do strzału. Pistolet miał przeszło czterysta lat. Rękojeść zrobiono z dębowego drewna, poczerniałego wraz z upływem czasu. Lufa i zamek lśniły ołowianą barwą starej stali. Rosyjski nagan robi niezapomniane wrażenie, ale daleko mu do krócicy. To straszna i piękna broń. Wzbudza szacunek od razu i na zawsze. Kaliber siedemnaście milimetrów. Mniej więcej tyle ma irackie działko przeciwlotnicze. Ścianki lufy są grube na sześć milimetrów. Wewnątrz drzemie ładunek czarnego prochu i ołowiana kula wielkości niemal przepiórczego jaja.
Na wargi Dymitra wypełzł pogardliwy uśmiech. Niedoczekanie. Mistrz nie zobaczy jego słabości. Przeżył 430 lat. I wystarczy. Ale odejdzie z godnością. W oczach zabłysły mu iskry gniewu.
– Wybaczam ci panie, albowiem nie jesteś winien mej śmierci – pamięć podpowiedziała mu stosowny cytat. – Ino uderzaj tak, abyś nie musiał poprawiać.
Alchemik pociągnął za spust. Dawno nie strzelał. Ogłuszający huk wstrząsnął willą. Jedna z szyb w oknie pękła. Straszliwy odrzut poderwał mu rękę do góry. Nadgarstek zabolał jak przetrącony. Ale nie miał czasu o tym myśleć. Powietrze wypełnił gryzący dym. Zapachniało siarką, prochem, śmiercią. Spojrzał na parkiet…
Kula trafiła ucznia w skroń. Dziura wlotowa wyglądała paskudnie. Wylotowej woli nie oglądać. Iskry gniewu w oczach zabitego zgasły. Pierś poruszyła się raz jeszcze i opadła. Już nie oddychał. Sędziwój wyciągnął zwłoki spod stołu i, dla pewności, opierając się na rapierze jak na lasce, przyszpilił je do podłogi. Długo stał oparty o komodę i ciężko łapał powietrze. Zawroty głowy powoli mu przechodziły.
Zza pasa wyjął rękawice i rzucił je na trupa. A potem, ciągle zataczając się, ruszył w stronę drzwi.
Katarzyna i jej kuzynka wysiadły z taksówki na początku ulicy. Ostatni odcinek trzeba pokonać pieszo… Ruszyły po nierównym chodniku. Domy drzemały za parkanami z kutych metalowych prętów. Granatowy jeep stał zaparkowany przed willą otoczoną starymi kasztanowcami.
– To tutaj – mruknęła Stanisława.
– Przynajmniej tak sądzę… – agentka wcisnęła guzik dzwonka na murze koło furki.
Odpowiedziało jej milczenie. Sądząc po nikłym poblasku na szybach, gdzieś wewnątrz domu paliło się światło. Stasia pchnęła kutą furtkę, a ta uchyliła się gościnnie. Drzwi były jednak zamknięte.
– Może wywalimy okno i wejdziemy do środka? – zaproponowała.
– Po co, zaraz sforsuję zamki…
– To gerda, sześć miliardów kombinacji!
– Trzy minuty roboty – prychnęła agentka. – Zresztą zobacz sama – wsadziła w zamek klucz. – To tak zwany urywek. Pasuje z grubsza do zamka, ale zrobiony jest z tytanu – wyjaśniła. – Teraz dźwignia – przez uszko przełożyła długi pręt z dobrej stali narzędziowej.
Uwiesiła się końca.
– Pomóż – poleciła.
Pociągnęły razem.
Zamek przez chwilę stawiał opór, a potem rozległo się głośne chrupnięcie.
– Jak to działa?
– Łamie zapadki. Dzięki temu wewnętrzny trzpień obraca się bez przeszkód…
Otworzyła jak własnym kluczem i nacisnęła klamkę. Drzwi stanęły otworem.
– Gotowa? – zapytała kuzynkę.
Ta kiwnęła głową. Odbezpieczony nagan tkwił w jej dłoni. Ruszyły ostrożnie w stronę smugi światła sączącej się spod niedomkniętych drzwi na końcu holu wejściowego. Pchnęła, dobrze naoliwione zawiasy nie skrzypnęły. Stół, dwa talerze, na podłodze zwłoki. Wszystko przyprószone niedopalonymi resztkami prochu.
Ciało przybite rapierem do dębowych klepek wyglądało jak dziwaczny owad przytwierdzony szpilą entomologiczną do dna gablotki.
– Dymitr – Stasia pochyliła się nad ciałem. – Ktoś go zabił… Kat.
– Co ty bredzisz, jaki znowu kat? – zdziwiła się Katarzyna.
– Rękawice – wskazała na brzuch trupa. – To stary zwyczaj, kat zawsze wrzuca je do trumny skazańca po wykonaniu wyroku…
– Nigdy o tym nie słyszałam. Zresztą kary śmierci nie wykonuje się w Polsce od jakichś dwudziestu lat…
– Zabił go ktoś z naszych – oceniła Stanisława. – Strzelił mu w skroń z krócicy.
– Może z dubeltówki? – zamyśliła się agentka parząc na dziurę wlotową. – Hmm. Szybkość pocisku była mniejsza, skoro kość popękała wokoło… Może masz rację. Monika?
– Chyba nie… Na podłodze leżą dwa kieliszki. Pił z kimś, a potem dosięgła go śmierć. Ale identyfikacja domu okazała się prawidłowa. Poszukajmy naszej przyjaciółki. I ostrożnie, nie sądzę, żeby zabójca ciągle tu był, ale…
Parter. Obeszły wszystkie pomieszczenia. Pusto.
– Fatalnie. Moniki też tu nie ma – westchnęła Stanisława.
– Tu jest piwnica – pokręciła głową jej kuzynka. – Przy ścianach są ślady po kaloryferach. Musiał mieć gdzieś kotłownię. Pogrzeb po papierach, tylko uważaj, nie zostaw odcisków palców, a ja się rozejrzę.
Oglądała uważnie podłogę, gdy usłyszała zduszony jęk.
Alchemiczka położyła na stole pięć teczek. Na okładce każdej wyrysowano szkic twarzy. Dwa przekreślone były czarnym tuszem. Z pozostałych patrzyły oblicza jej, człowieka używającego obecnie nazwiska Skórzewski oraz starszego mężczyzny z kryzą pod brodą.