Motto:
Rozdziel materię suchą od mokrej. Rozdziel to, co znajdziesz na
górze od tego co na dole. Rozdziel to, co pochodzi ze wschodu
od tego, co narodziło się na zachodzie. A gdy tego dokonasz
posiądziesz tajemnicę wody, która nie moczy rąk, a postępując tak
dalej cierpliwie, dokonasz wielkiego dzieła.
Anonimowy tekst alchemiczny
Złota polska jesień… Mała kawalerka w starej, stuletniej kamienicy. Trzydzieści cztery metry kwadratowe, dwa pokoiki, parkiet pamiętający jeszcze monarchię austro-węgierską. Sztukateria, a raczej jej resztki, na suficie. Mosiężne klamki. Drzwi pomalowano w przeszłości kilka razy olejną farbą, ale udało się je odskrobać. Niewielkie mieszkanko, w sam raz dla młodej dziewczyny.
Stuletnią walizkę – wołowa skóra na palisandrowym szkielecie – wrzuciła na pawlacz. Nad drzwiami zawiesiła srebrny krzyżyk przywieziony z Aksum. Stolik, po poprzednich właścicielach, nakryła koronkową, XIX-wieczną serwetą. Z antykwariatu przydźwigała mosiężny samowar, wyprodukowany w syberyjskim mieście Tuła, pochodzący z tego samego okresu co serweta. Umieściła go na szerokim parapecie. Na ścianie skrzyżowała wydobyte ze skrytki szable. Przeleżały w ziemi pół wieku, zawinięte w nasączone parafiną szmaty. Jednak, podobnie jak ciężki, rosyjski nagan, zniosły tę próbę zaskakująco dobrze. Rewolwer został na wszelki wypadek przestrzelany, a teraz leży na swoim miejscu, w torebce. Ciemnozielone zasłonki i wąskie łóżko z twardym materacem dopełniły wystroju wnętrza. Skórę renifera, grubą jak mech, przywiozła z Warszawy.
Lustro w wąskiej, drewnianej ramie odbija obraz dziewczyny leżącej na skórze. Spoczywa na brzuchu, machając niefrasobliwie stopami. Przegląda w zadumie repertuary teatrów. Nazwiska wykonawców niewiele jej mówią. Ale przecież ma mnóstwo czasu, by nadrobić zaległości… Pod łóżkiem stoi wieża grundiga i dwie kolumny. Głos Fiodora Szalapina, odtworzony ze starej płyty, oczyszczono komputerowo z szumów i trzasków. Ech, carska Rosja. Tam były teatry…
Kolumna pojazdów wojskowych nie jest przesadnie długa. Z przodu gazik, za nim dwa transportery opancerzone. Teren w zasadzie bezpieczny. Nudny, rutynowy patrol. Polski batalion KFOR przybył tu rozdzielać walczące strony i dopilnować wynegocjowanych warunków przerwania ognia. Nieoficjalnie polscy żołnierze mieli pilnować, by zwycięscy Albańczycy nie wyrżnęli do reszty pokonanych Serbów. Jednak gdy wojskowi przybyli w te strony, zobaczyli iż haniebnie się spóźnili. Teren, którego mieli pilnować, okazał się zupełnie jednolity etnicznie. Tylko dziesiątki zwłok w masowych grobach świadczą, że kiedyś było inaczej… Ustalenie sprawców w zasadzie nie powinno być trudne. Szkoda tylko, że świadkowie nie żyją…
Kapitan Gołębiowski, siedząc w jeepie, wodził wzrokiem po okolicy. Ostry podjazd i przełęcz. W dolinie leżała wioska.
– Coś się dzieje – rzucił w interkom.
Pojazdy przyspieszyły. Na pagórku koło wsi zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy osady. Otaczali kręgiem kogoś. Gołębiowski chwycił lornetkę i zlustrował zbiegowisko.
– Malinowski, ubezpieczenie – wydał rozkaz.
– Tak jest – potwierdził porucznik. – Przestępstwo w toku. Interweniujemy – podał instrukcje. – Zaraz zarżną tam jakąś dziewczynkę. Rawicz!
– Tak jest.
– Wkraczamy.
Pojazdy zatrzymały się na pylistej, wiejskiej drodze, wzniecając tumany kurzu.
– Kompania, naprzód – Gołębiowski wydał polecenie. – I nie żałować kolb.
Wrogi tłum rozstąpił się niechętnie. Malinowski oparł dłonie na uchwytach karabinu. W razie czego gotów był natychmiast pokryć zbiegowisko ogniem. Tylko kilku pasterzy uzbrojonych w kije usiłowało zatrzymać Polaków. Poszły w ruch kolby. Gołębiowski oparł kałasznikowa o biodro i wypruł krótką serię w niebo.
Więcej nikt nie próbował stanąć im na drodze. Czterech groźnie wyglądających typów nadal szarpało drobną blondyneczkę. Jeden najwyraźniej szykował się, by udusić ją kawałkiem łańcucha krowiaka… Rawicz odepchnął starego mężczyznę. Coś błysnęło, upadając na ziemię. Gruba, srebrna moneta? Kapitan złapał za ramię omdlewającą dziewczynkę.
Tubylcy otaczali ich zwartą masą. Rawicz pociągnął serią po ziemi. Pociski zatańczyły centymetry od butów i bosych stóp wieśniaków. Rykoszety zagwizdały im między nogami. Nie poruszyli się ani o krok.
– Rozejść się! – huknął kapitan po albańsku.
Nikt nie zareagował. Jeden z transporterów zawył silnikiem i wjechał wprost w tłum.
– Spalimy wieś – odezwał się Malinowski przez megafon.
Porucznik uchodził w batalionie za niezłego świra. Teraz jego szaleństwo mogło się wreszcie przydać… Znowu nikt się nie poruszył. Spokojnie przeładował rosyjski granatnik i posłał pocisk w stronę najbliższej chałupy. Wybuch zmiótł całą ścianę. Pasterze rozstąpili się powoli i niechętnie. Transporter podjechał do grupy. Kapitan wniósł nieprzytomną dziewczynkę do środka, za nim wskoczyli żołnierze. Kolumna ruszyła. Malinowski, siedząc na dachu, lustrował teren. Wieśniacy stali, milcząc wrogo. Wreszcie, widząc że łup wymknął się definitywnie, upuścili na ziemię ściskane w dłoniach kamienie.
– Zasrani mordercy – parsknął kapitan.
W ciasnym wnętrzu pojazdu ciężko było znaleźć choćby odrobinę miejsca. Położył dziewczynę na ławce. Obmacał pospiesznie jej ramiona i żebra, szukając złamań kości lub ran. Ktoś podał mu nóż szturmowy. Rozciął ostrożnie sznur krępujący jej dłonie w nadgarstkach. Wiązali naprawdę mocno, bydlaki, skóra była przecięta w kilku miejscach. Zadrapanie na czole, krwawiące stłuczenie od kamienia na skroni…
Wyglądało na to, że zdrowo ją sponiewierali, ale nie odniosła poważniejszych obrażeń. Rawicz podał mu gąbkę namoczoną w wodzie. Kapitan ostrożnie spróbował zmyć krew. Dziewczynka otworzyła oczy. W jednej chwili wróciła jej świadomość. Odetchnęła z ulgą.
– Kurde, ale księżniczka – mruknął któryś z żołnierzy.
Kapitan dopiero teraz mógł spojrzeć, kogo uratowali.
Miała może szesnaście lat. Piękne blond włosy, posklejane potem i krwią, opadały jej falą na ramiona. Cudownie niebieskie oczy połyskiwały pod grubymi brwiami, tyko o ton ciemniejszymi niż grzywka. Delikatne wargi były rozbite, dłonie pokryte siniakami i zadrapaniami. Podarta bluzka odsłaniała drobne, dziewczęce piersi. Ponad nimi zielonym tuszem wytatuowano herb oraz jakiś napis. Kapitan okrył ją delikatnie, zdjętym z półki kocem przeciwwstrząsowym. Mrugnęła kilka razy.
– Dziękuję za ratunek – odezwała się cicho po angielsku.
Uśmiechnęła się do nich wszystkich. Żołnierze byli zdumieni ciepłą barwą melodyjnego głosu dziewczyny. Spróbowała usiąść, ale kapitan popchnął ją łagodnie na posłanie.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
Na sekundę jakby się zawahała.
– Monika Stiepankovic.
– Musisz odpocząć – rzekł. – Zabieramy cię na razie do bazy, tam będziesz bezpieczna.
– Na tej ziemi, kapitanie, nigdy nie będę bezpieczna – w głosie dziewczyny dało się wyczuć smutek i rezygnację.
Zamknęła oczy. Okrył ją dokładniej kocem. Spojrzał na swoich żołnierzy.
– Dziękuję wam – powiedział poważnie. – Może nie była to akcja bojowa, za którą dają ordery, ale uratowaliśmy cielaczka…
– A więc tu trzymacie to, na co poszło sześć milionów złotych z naszej dziury budżetowej – mruknął prezydent patrząc na solidne, stalowe drzwi.
– I jeszcze pójdzie – dodał generał. – System ciągle jest na etapie testowania. Ale gdy wreszcie go odpalimy… – jego oczy rozbłysły marzycielsko.
Na szarych płytach, pociągniętych farbą antykorozyjną, naklejono, odrobinę krzywo, kartkę papieru. Spis osób, które miały prawo przekroczyć ten próg. Lista nie była długa, tylko dwa nazwiska. Prezydent przeleciał ją wzrokiem.
– Jakoś mnie tu nie umieszczono – powiedział w zadumie.
– Cóż, dla pana, i tylko dla pana, zrobimy wyjątek – uśmiechnął się generał.
Wsunął kartę mikrochipową w szczelinę czytnika, a potem przez dłuższą chwilę wprowadzał kod. Drzwi otwarły się z cichym sykiem. Wokół obwiedzione były czarną, gumową uszczelką. Prezydent zwrócił na to uwagę.
– W razie czego przewidujemy zalanie korytarza wodą – wyjaśnił generał. – Albo wypełnienie go gazami bojowymi najnowszej generacji. To stal samohartująca, drzwi nie da się przeciąć nawet szlifierką kątową…
– Stal samohartująca? – zdziwił się gość.
– To specjalny stop. Atomy węgla ułożone są w nim tak, że w miarę cięcia wzrasta opór. Po wgryzieniu się na kilka milimetrów metal osiąga twardość diamentu. Odpowiednie wstawki ceramiczne uniemożliwiają sforsowanie palnikiem acetylenowym. Ściany też są zbrojone – uprzedził kolejne pytanie. – Można próbować dynamitem, ale potrzebne byłoby co najmniej ćwierć tony…
Weszli do śluzy. Drzwi z cmoknięciami zamknęły się za nimi. Generał wprowadził kolejny kod, po czym wkroczyli do rozległego pomieszczenia. Nisko zawieszony sufit z betonu nosił jeszcze ślady desek szalunków. Było mroczno i pachniało ozonem. Naprzeciw stały potężne, stalowe szafy pokryte wskaźnikami.
– Banki pamięci? – zaciekawił się prezydent.
– Owszem. Ich pojemność liczy się w terabajtach… Proszę niczego nie dotykać, wszystko jest zabezpieczone ładunkami wybuchowymi.
– Widzę, że dobrze chronicie wasze odkrycie…
Ruszyli wąskim przejściem.
– Widzi pan, to władza… Nie wspominając o tym, że samo oprogramowanie jest ściśle tajne.
Przeszli pomiędzy blokami. Z sufitu obserwowały ich kamery. Wreszcie dotarli do samego środka sali. Niewysoka blondynka z grubym warkoczem siedziała na obrotowym krześle przy komputerze. Na dźwięk ich kroków odwróciła się. Na jednym policzku miała delikatną, jasną bliznę.
– Panie prezydencie, to panna Katarzyna Kruszewska – mózg naszego przedsięwzięcia.
– Miło mi poznać – podał jej dłoń.
Dziewczyna miała może dwadzieścia lat. Uścisk jej ręki okazał się niespodziewanie mocny. Zachęciła ich, by spoczęli na krzesłach, sama też usiadła.
– System w gotowości – zameldowała. – Jak do tej pory osiągnęliśmy poziom zgodności rzędu 93%.
– To dużo czy mało? – prezydent spojrzał pytająco na generała.
– Żeby kogoś skazać, nie wystarczy. Ale żeby się dokładniej ptaszkom przyjrzeć, w zupełności – uśmiechnął się szef CBŚ.
– W ciągu kolejnych sześciu miesięcy osiągniemy pewnie 95, może 97% – wyjaśniła panna Kruszewska.
– Kwestia wyeliminowania błędów w programach…
– Czy da się to zrobić?
– To systemy samouczące oparte na sieciach neuronowych. Mają potężną moc obliczeniową. Poważną barierą jest tu współpraca z człowiekiem. Dane z baz komputerowych już wchłonęły i przetworzyły, ale jest ich ciągle za mało…
– Rozumiem – powiedział prezydent, choć nic nie rozumiał.
Generał wyczuł to bezbłędnie.
– Może dokonamy małej prezentacji możliwości systemu? – zaproponował.
Dziewczyna kiwnęła głową.
– Jestem gotowa.
Na kilku klawiaturach wprowadziła kolejne kody. Ekran rozbłysnął zielenią.
– System otwarty – poinformowała.
– Dobrze. IPN szuka jednego człowieka… – generał wyjął z teczki starą fotografię.
Podał ją prezydentowi. Zdjęcie przedstawiało mężczyznę w hitlerowskim mundurze. Przekazał je dziewczynie. Położyła wizerunek na płycie skanera. Po chwili twarz, powiększona i wykadrowana, pokazała się na ekranie.
– Najpierw system przestrzennego odwzorowania punktów – kliknęła ikonkę.
Fotografia stała się trójwymiarowa. Twarz lekko obróciła się w prawo i w lewo.
– To ekstrapolacja – ciągnęła. – Możliwość błędu wynosi, niestety, około 10%… ale gdybyśmy dysponowali trzema zdjęciami, mielibyśmy całkowitą pewność… Dobrze, teraz postarzanie… – jak na przyspieszonym filmie twarz zaczęła się zmieniać.
– Jeśli żyje, ma około osiemdziesiątki i wygląda mniej więcej tak – pokazała gestem ekran. Spoglądał na nich zasuszony staruszek. Ciągle można było dopatrzyć się dalekiego podobieństwa.
– Uruchamiam bazę – kliknęła kolejną ikonę.
Wyświetlił się wykres kołowy.
– Jest identyfikacja – zaraportowała. – Kapo obozowy z Oświęcimia, używał nazwiska Hans Schwinke. Urodzony w 1922 roku we Wrocławiu… Teraz, niestety, trzeba poczekać…
Nastawiła w elektrycznym czajniku wodę na herbatę. Prezydent rozglądał się wokoło, choć nie było tu wiele do zobaczenia. Wszystkie stalowe szafy, doskonale identyczne, różniły tylko numery seryjne. Lampki kontrolne paliły się jasnym, równym światłem. Nic nie migotało, z kabli nie strzelały pęki iskier.
System cicho pisnął i wyświetlił urywek filmu. Wielki tłum, kilkanaście tysięcy osób na stadionie. Jedna z twarzy obwiedziona była czerwonym kółkiem. Po chwili, wykadrowana, pojawiła się obok. Podobieństwo było uderzające.
– Prawdopodobieństwo identyfikacji 73% – podała.
– Co to za film?
– Nazistowska kronika. Wiec NSDAP we Wrocławiu w 1939 roku…
Na ekranie ukazało się kilka kolejnych fotografii wykonanych w obozach koncentracyjnych.
– Najciekawsze zaraz się zacznie – powiedziała. – System podaje wyniki chronologicznie… Mamy go.
Zdjęcie było odrobinę niewyraźne, raster wskazywał, że pochodzi z gazety.
– Zasłużony dyrektor pegeeru w Rowach koło Ełku. Fotografia z „Trybuny”. Artykuł opisuje jego dokonania w dziedzinie chowu tuczników, początek lat sześćdziesiątych…
Po chwili zaczęły pojawiać się dokumenty.
– Teraz system szuka wszelkich jego śladów w archiwaliach pochodzących z tej okolicy. Jednocześnie wstecz i w przód.
– Czy da się ustalić jego nazwisko?
– Oczywiście. To już zrobione. Teraz komputer przeczesuje dane równocześnie wedle personaliów i fotografii.
Zdjęcia pojawiały się teraz częściej. Mniej więcej co minutę. Jednocześnie system wyświetlał jakieś dokumenty.
– Nie żyje – westchnęła. – Zmarł dwa miesiące temu w miejscowym domu starców.
– Cholera, wymknął się – mruknął prezydent zawiedziony. – Co jeszcze potrafi ta maszyna?
– Identyfikować odciski palców, ślady zapachowe, próbki DNA. Na przykład, jeśli mamy fotografię zagranicznego dyplomaty, który okazał się szpiegiem, możemy odnaleźć wszystkie opublikowane w Polsce zdjęcia, na których się pojawia, i zidentyfikować ludzi stojących obok.
Prezydent wyglądał na odrobinę zmieszanego.
– Pamięta pan ostatnie nasze uderzenie w gang porywaczy z Kampinosu? – zapytał generał.
– Owszem.
– To też baza – uśmiechnęła się Katarzyna. – Mieliśmy podejrzenia co do jednego człowieka. CBŚ zdobyło jego zdjęcia z podstawówki i liceum. Zidentyfikowaliśmy wszystkich stojących obok niego kumpli, prześledziliśmy komputerową bazę ksiąg wieczystych, dowiedzieliśmy się gdzie znajdują się nieruchomości należące do nich i ich rodzin. Na podstawie bazy danych sądowych wyszukaliśmy ich kolegów spod celi, szybko narysowaliśmy przypuszczalny schemat siatki. Biznesmena porwano w Warszawie. Na szczęście nad ulicą, którą jechał, była kamera. Baza sczytała wszystkie numery rejestracyjne samochodów, potem ustaliliśmy ich właścicieli.
– Rany, to musiało być…
– Około jedenastu tysięcy pojazdów. Baza czesze taką ilość danych w dwadzieścia dwie sekundy. Potem porównaliśmy listy właścicieli z personaliami członków hipotetycznej siatki. Wytypowaliśmy dziewięć adresów, w tym dwa mogły pasować. Jednostki antyterrorystyczne uderzyły symultanicznie i, jak się okazało, w jednym z budynków przetrzymywano porwanego mężczyznę. Niestety, ryzyko błędu wynosiło aż 28%… ale stopniowo to niwelujemy. Baza uczy się na własnych błędach i ciągle doskonali metody wyszukiwania oraz porównywania danych.
– Ciągle mamy problemy – westchnął generał. – Na przykład większość urzędów stanu cywilnego nie udostępniła jeszcze swoich ksiąg w postaci elektronicznej… Wydział zdobywania fotografii pracuje pełną parą skanując zdjęcia klasowe z kronik szkolnych w całym kraju. Mamy ich, niestety, tylko 2%… Przeszukanie archiwów „Gazety Wyborczej” i „Trybuny” nie było problemem, lecz starsze roczniki gazet trzeba wczytywać z mikrofilmów. Wprawdzie biblioteki bardzo chętnie współpracują z nami, ale za udostępnianie danych wypadałoby wreszcie coś im zapłacić…
Prezydent powiódł wzrokiem po stalowych szafach.
– Generale, pani Katarzyno, obiecuję że zrobię wszystko, by zapewnić środki finansowe na dalszą rozbudowę systemu… Będą kłopoty, skoro to ściśle tajne, ale na początek przekażę wam trzy miliony złotych z rezerwy specjalnej. Pani należy zapewnić ochronę…
– Najlepszą ochroną jest tajemnica – rzekł z uśmiechem generał. – Tożsamość panny Kruszewskiej znają obecnie tylko trzy osoby. Wszystkie trzy siedzą w tym pomieszczeniu. O istnieniu Bazy wie nieco większa liczba specjalistów, ale prawdziwe możliwości systemu znają tylko bardzo nieliczni. A możliwości ciągle rosną… Nikt nie wie, jaki pułap osiągną…
Prezydent kiwnął głową.
– I proszę dopilnować, żeby tak pozostało – powiedział poważnie.
Pożegnali się i wyszli. Dziewczyna została sama. Wyciągnęła spod biurka kartonowe pudło z mikrofilmami i umieściła pierwszą rolkę w specjalnym czytniku. W sąsiedni włożyła kolejną. Generał, gdyby widział co robi jego pracownica, zdziwiłby się zapewne niepomiernie. Dane, które wprowadzała, roczniki „Kuriera Warszawskiego” z początków XIX wieku, w żaden sposób nie mogły być wykorzystane w bieżącej pracy jego resortu.
Czy mógł przypuścić, że jego najbardziej zaufana pracownica po godzinach wykorzystuje system do realizacji swoich prywatnych celów? A jednak, domyślał się…
Stary kustosz powoli wędrował amfiladą sal. Gmach Muzeum Narodowego w Warszawie był o tej porze niemal pusty. O szyby bił ciężki, jesienny deszcz. Do godziny zamknięcia ekspozycji brakowało jeszcze kwadransa. Wkroczył do galerii sztuki starożytnej. Wątpliwe, aby ktokolwiek miał się tu jeszcze dziś pojawić. Przeszedł wzdłuż gablot, ciesząc oczy nagromadzonymi skarbami pokoleń, które odeszły w zapomnienie. Sprawdził na czujnikach wilgotność powietrza. Pilotem uruchomił system alarmowy, zatrzasnął ciężkie drzwi. Przeciągnął sznurek przez kółko ze stalowego drutu i wgniótłszy go w plastelinę, odcisnął swoją pieczęć.
Za oknami zapadł już wilgotny, wrześniowy wieczór. Uszy muzealnika wychwyciły szum drzew szarpanych wiatrem. Wszedł na piętro. Sale z obrazami flamandzkich mistrzów… Wreszcie część poświęcona sztuce polskiej. Ze ścian patrzyły na niego portrety ludzi, którzy umarli dawno temu. Lubił czasem przystanąć, by popatrzeć im w oczy. Nie musiał czytać podpisów pod obrazami. Znał je wszystkie na pamięć. Zbliżał się do ostatniej sali, gdy nieoczekiwanie usłyszał fragment gniewnego monologu. Ktoś, mimo późnej pory, nadal zwiedzał muzeum. Kustosz uniósł ze zdumieniem krzaczaste brwi. Popatrzył na zegarek. Nie sądził, że jeszcze się na kogoś natknie. Do zamknięcia pozostał kwadrans.
Zatrzymał się na progu. Młoda dziewczyna, stojąca koło wiszącego na ścianie obrazu, usłyszała jego kroki i obejrzała się zaskoczona. Widząc pracownika muzeum, uspokojona, powróciła do kontemplowania dzieła.
Kustosz uśmiechnął się lekko.
– Widzę, że podoba się pani ten portret? – zagadnął przyjaźnie.
Odwróciła się. Jasny warkocz zalśnił jak złota smuga.
– Przychodzę tu, by czerpać inspirację – powiedziała.
– Wie pani, kogo przedstawia ten obraz? – zainteresował się.
Opis umieszczony był przy wejściu do sali…
– To Stanisława Kruszewska – powiedziała spokojnie. – Moja daleka praprababka, można powiedzieć. A raczej kuzynka – zamyśliła się. – Cioteczna praprababka? Trudno to wyrazić słowami, gdy dzieli nas różnica piętnastu, może osiemnastu pokoleń… Jestem Katarzyna Kruszewska.
On też się przedstawił.
– Może to przypadkowa zbieżność nazwisk? – zasugerował.
– Zgadza się nazwa wsi i herb, którym pieczętowali się moi przodkowie – wyjaśniła. – Habdank, tak samo jak ona… Owszem, Kruszewskich jest kilka rodzin, ale tylko jedna tego herbu… Z katalogu wynika, że portret namalowano w roku 1678.
– Owszem – kiwnął głową. – Artysta niestety nieznany, choć mamy kilka podejrzeń.
Dziewczyna na portrecie była ciemnowłosa, a lekko wystające kości policzkowe nadawały jej odrobinę orientalny wygląd. Na piersi miała niewielki, srebrny krzyżyk, wysadzany rubinami.
– Skąd wiadomo, kiedy powstał ten obraz? – zapytała. – Znalazłam informację, że Stanisława Kruszewska była poszukiwana w związku z zabójstwem swojego męża w roku 1609. Zdaje się szlachetny małżonek sprzedał ją pewnemu przedstawicielowi mniejszości narodowej, który parał się intratnym zajęciem dostarczania młodych dziewcząt do tureckich haremów…
– Po kilku latach jakimś cudem wróciła z niewoli i zarżnęła go jak wieprzka – uzupełnił z uśmiechem. – Przypuszczam, że to zbieżność imion. Skoro w 1609 miała, powiedzmy, około dwudziestu lat, to w chwili powstania obrazu musiałaby mieć koło dziewięćdziesiątki. A co do datowania – z tyłu jest rok powstania, namalowany identyczną farbą jak przód… Poza tym krój stroju wskazuje na lata siedemdziesiąte XVII stulecia. Może to jej wnuczka? Albo ktoś z innej linii rodu? Herb się zgadza…
Kiwnęła w roztargnieniu głową. Tę możliwość sprawdziła dokładnie w kilku różnych herbarzach. Istnienie następnej Stanisławy Kruszewskiej odnotowano dopiero w XVIII wieku…
– No cóż, pora już chyba zamykać galerię – spojrzała na zegarek.
– Faktycznie – zreflektował się.
– Przepraszam, zajęłam czas…
– Drobiazg, cała przyjemność po mojej stronie.
Pożegnali się, odeszła. Kustosz podszedł do portretu. Wyłączył pilotem alarm i odchylił obraz od ściany. Wszystko się zgadzało. Data znajdowała się na swoim miejscu.
– Ciekawe – mruknął sam do siebie.
Głęboka kupiecka piwnica przy krakowskim Rynku Głównym. Mury pamiętają XVI stulecie. Na pociemniałych cegłach ciągle widać odciski palców ludzi, którzy je lepili. Ściany trwają, podczas gdy ślady ich budowniczych dawno pokryły piaski czasu. W piwnicy urządzono pub. Tego sobotniego wieczora wypełnili go raczej niezwykli goście. Gdzieś tam na mieście dogasa konwent miłośników fantastyki.
W lochu królują żupany, kontusze i delie. Futrzane czapy lecą pod sufit. Połyskują guzy, zza słuckich pasów sterczą malowniczo krócice. Szlachta pije. Szlachta się bawi. Szlachta ścina szablami świece… U szczytu stołu siedli Król Polski, pisarz – imć Jacek Komuda, oraz jego wydawca w mundurze szwedzkiego oficera. Piją, strzelają z krócic, warcholą. Panuje radość.
Było też kilku zwykłych klientów, ale na widok takiej bandy „niebezpiecznych i uzbrojonych” świrów wymknęli się do sąsiedniej piwnicy. Szerokiej drogi, zakichani socjaliści, pubów ci u nas dostatek…
Tylko jeden gość pozostał na swoim miejscu przy małym stoliku pod ścianą. Siedzi sącząc piwo z trzylitrowego dzbana. Na blacie położył zeszyt zapisany notatkami i wzorami chemicznymi. Nieliczni na świecie eksperci, gdyby rzucili na nie okiem, niewątpliwie na długie chwile pogrążyliby się w głębokiej konsternacji. Mężczyzna jest ubrany w długi, brązowy płaszcz. Pod szyją nosi kryzę z marszczonego jedwabiu. Posiwiała broda opada aż na piersi.
Teraz odłożył wieczne pióro parkera i z ukontentowaniem przygląda się bawiącej się zgrai. Szlachta zahacza go wzrokiem. Nie jest jednym z nich, a mimo to pasuje strojem do toczącej się w lochu zabawy. Ciekawe dlaczego. Może też lubi, w starym królewskim mieście, przywdziać, choć na parę godzin, tradycyjny polski strój? Nie będą mu przeszkadzać, jeśli zechce bawić się z nimi, sam podejdzie…
Cieszy oczy. Odwykł od takich widoków. Skinięciem wąskiej dłoni przywołuje kelnera.
– Piwo dla wszystkich – wydaje dyspozycję podając mu szeleszczący banknot.
Dwornym ukłonem dziękuje za toast na swoją cześć. A potem znowu popada w pogodną zadumę…
Przyjemnie wałęsać się po krakowskich Plantach w mglisty, jesienny poranek. Drobna, ciemnowłosa dziewczyna szła omijając liczne kałuże. Po wczorajszej ulewie bardzo się ochłodziło. Owinęła się szczelniej długim, jasnobrązowym płaszczem z wielbłądziej wełny. Marzła, ale po latach spędzonych pod rozpalonym słońcem Afryki była to miła odmiana. Kraków powoli zmieniał się na lepsze. Nie był już taki ciemny i ponury, jak zapamiętała ze swojego ostatniego pobytu. Przyjemnie było zajrzeć w stare kąty, choć – jak się okazało – nie wszystkie przetrwały. Wyburzenia oraz remonty bardzo odmieniły oblicze miasta.
Drzewa gubiły liście. Minęła Barbakan. Przymknęła na chwilę oczy. Bez trudu wyobraziła sobie mury obronne z czerwonej cegły i szarego wapienia. Zapragnęła popatrzeć na Bramę Floriańską od środka.
Na ławce opodal siedział mężczyzna, ubrany w drogi garnitur. Na przegubie jego dłoni lśnił złoty, szwajcarski zegarek. Facet pił przez całą noc, teraz z wolna dochodził do siebie.
– Hej, moja śliczna, co tak samotnie wędrujesz? – zagadnął niczym doświadczony podrywacz.
Coś w zachrypłym głosie przykuło jej uwagę. Odwróciła się i popatrzyła uważnie. Chytra, jakby szczurza twarz; trochę utył, ale rozpoznała go.
– Dymitr – mruknęła. – Nie sądziłam, że jeszcze żyjesz…
Teraz on drgnął i spojrzał na nią przekrwionymi oczkami.
– Pani – wychrypiał. – Jestem szczęśliwy mogąc powitać…
Chciał wstać ale grawitacja przeważyła i nic zdołał podnieść się z ławki. Na jego fizjonomii odmalował się chytry, służalczy uśmieszek.
– Widziałeś naszego mistrza? – zapytała.
W jego wzroku pojawiło się zrozumienie.
– Nie masz już dość? – uniósł brew.
Pokręciła głową.
– Dlatego jestem tutaj… – wyjaśniła. – Wróciłam, by go odnaleźć…
– Mieszkasz w Krakowie? – kiwnęła niechętnie głową. – Nie widziałem starego. Od tamtego dnia.
Bez pożegnania ruszyła dalej. Popatrzył w ślad za nią. W spojrzeniu Dymitra pojawiło się dziwne pożądanie.
Przy ulicy św. Tomasza, koło budynku Akademii Muzycznej, natknęła się na urzędującego w tej okolicy ekshibicjonistę, ale widocznie rozpoznał ją z daleka, bo szczelniej otulił się płaszczem przeciwdeszczowym i czmychnął w zaułek. Cóż, niektórzy ludzie nie lubią, gdy się do nich strzela… Spojrzała na zegarek. Ciągle jeszcze miała sporo czasu, ale przyspieszyła kroku.
Szósty zmysł podpowiadał jej, że niebawem coś się wydarzy…
Biblioteka Narodowa projektowana była jeszcze w czasach realnego socjalizmu. Nic więc dziwnego, że w jej zakamarkach przewidziano istnienie kilku nieprzydatnych w obecnych czasach pomieszczeń. Oczywiście postarano się je wykorzystać. W schronie przeciwatomowym, po wyburzeniu ścianek działowych, znalazły się najcenniejsze starodruki. System kamer, zamontowany przez SB w celu podglądania czytelników, posłużył ochronie do monitorowania czytelni. Dział prohibitów, gdzie, w zamyśle architekta, pracownicy tajnych służb PRL-u mieli przeglądać zakazane książki produkcji kapitalistycznej, zaadaptowano na czytelnię mikrofilmów…
Blondynka z warkoczem ulokowała się w ściśle tajnym, opancerzonym pomieszczeniu, pierwotnie spalarni książek, których w żadnym wypadku nie należało przechowywać. Pracownicy biblioteki od razu zwrócili uwagę, że to słodkie dziewczę, nie mogące liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, nie jest normalnym gościem. Pojawiła się zupełnie niespodziewanie pewnego jesiennego poranka. Z nieoznakowanej półciężarówki wyładowała sześć metalowych, zaplombowanych kontenerów. Weszła do biblioteki jak do własnego domu. Dysponowała kartą magnetyczną, która otwierała wszystkie zamki. Skrzynki kazała wstawić do nieużywanej spalarni. Na drzwiach zawiesiła tabliczkę z napisem „Wstęp wzbroniony”. Z czytelni zaiwaniła sobie pudełko rewersów.
Nie wszystkie książki zostały wprowadzone do centralnego rejestru komputerowego, więc zaczęła pojawiać się dość regularnie w katalogach. Grzebała w fiszkach, wypisując ogromne ilości zamówień. Co dwie, trzy godziny zachodziła do stołówki. Już na trzeci dzień znano jej zwyczaje na tyle, że gdy tylko pojawiała się w drzwiach, kucharka zaraz zalewała wrzątkiem herbatę. Trzy łyżeczki liściastej „Yunan” na kubek. Dziewczyna pospiesznie wypijała prawie wrzący napój i wracała do swoich zajęć.
Pracownicy magazynów też pośrednio zetknęli się z tajemniczym gościem. Nieużywana nigdy winda techniczna, prowadząca do spalarni, pewnego dnia ożyła i od razu wypluła z siebie osiemdziesiąt blankietów zamówienia. Na każdym widniała zielona pieczątka, oznaczająca bezwzględny priorytet. Teoretycznie takim stempelkiem mógł posługiwać się wyłącznie wąski krąg najwyższych rangą pracowników naukowych biblioteki, ale gdy ci z magazynów zwrócili się z zapytaniem do dyrekcji, uzyskali potwierdzenie. Pouczono ich także, że jakiekolwiek opóźnienia w wykonywaniu poleceń nieznajomej zaowocują wydaleniem z pracy. Poinformowano ich również, by nie zadawali żadnych pytań.
Pracownicy działu reprografii zdziwili się niewąsko, gdy któregoś dnia pojawiła się na progu pracowni. Położyła na biurku zamówienie na wykonanie mikrofilmów ośmiuset roczników starych gazet. Jednak gdy tylko wspomnieli o horrendalnych kosztach, bez słowa wyciągnęła książeczkę czekową.
Strażnicy na portierni przy wejściu służbowym szybko przestali się dziwić. Dziewczyna przychodziła do pracy o siódmej rano. Wychodziła zazwyczaj około dziesiątej wieczorem. Parę razy zdarzyło się jej zostać na noc. Było to sprzeczne z przepisami, więc ochrona zaprotestowała u dyrektora. On jednak skwitował ich wątpliwości bezradnym rozłożeniem rąk.
Pewnego dnia zagadkowa blondynka wytaskała ze spalarni sześć zaplombowanych kontenerów, odesłała ostatnie książki do magazynu, po czym, pogwizdując pod nosem, opuściła bibliotekę. Skrzynki dwaj milczący ludzie o nieruchomych twarzach zapakowali do nieoznakowanej furgonetki i tajemnicze dziewczę znikło definitywnie.
Wydział reprografii jeszcze przez trzy tygodnie regularnie wysyłał rolki mikrofilmów do starej spalarni. Drzwi były otwarte, technik kładł szpule po prostu na stole. Co trzy dni cały zapas znikał, choć nikt nie umiał powiedzieć, kto je odbiera ani dokąd wysyła. Po kilku dniach wracały i od razu włączano je do zbiorów czytelni mikrofilmów.
Męska część pracowników, od kiedy zagadkowa dziewczyna przestała pojawiać się w katalogach i na korytarzach, znowu nabrała chęci do pracy… Oczywiście plotkowano na jej temat, jednak nikt nie wiedział nawet jak miała na imię. Powszechnie sądzono, że to córka kogoś bardzo ważnego pisała pracę naukową. Dyrekcja, swoim zwyczajem, uchyliła się od wszelkich odpowiedzi…
Małe, przytulne mieszkanie. Trochę pieniędzy na koncie w zagranicznym banku, gdzie nikt nie zadaje niepotrzebnych pytań a lepkie palce ministra finansów nie mają szans sięgnąć. Czego jeszcze można chcieć od życia? Przydałaby się praca zaspokajająca ambicje, i przynosząca radość i dająca poczucie obcowania z ludźmi. Na przykład posada w szkole.
Dyrektor prywatnego liceum oderwał wzrok od biurka.
– Czym mogę służyć? – zapytał.
Usiadła na krześle. Skóra wysmagana etiopskim wiatrem trochę ją postarzała, ale nie na tyle ile by chciała.
– W sprawie ogłoszenia – wyjaśniła. – Szuka pan lektorki języka francuskiego i angielskiego…
– Ma pani kwalifikacje?
Położyła na stole dyplomy poświadczające zdanie egzaminów państwowych. Ostatni wystawiono zaledwie wczoraj.
– Znam biegle angielski, francuski, niemiecki, fusha, amharski, gyyz, mandaryński… – długo jeszcze mogłaby wymieniać, ale wolała nie odkrywać się aż tak bardzo.
Dyrektor spojrzał znad okularów. Jego wzrok długo badał twarz rozmówczyni zachowującą jeszcze ciągle ciepły kolor pustyni. Twarde mięśnie, prosta sylwetka świadcząca o sile i kondycji. Zamyślił się.
– Ile pani ma lat? – zapytał.
– Dwadzieścia jeden.
– Najstarsze uczennice będą tylko o dwa lata młodsze od pani – powiedział bardziej do siebie niż do niej.
– Dyrektorze, gdy prowadziłam interesy na południu Sudanu, umiałam sobie radzić z przemytnikami wielbłądów, więc ufam, że i z dziewczętami wychowanymi w cieplarnianych warunkach nie będę miała problemów.
Uśmiech przemknął mu przez twarz. Co mógł sobie wyobrazić?
– Potrzebujemy osób z udokumentowanym przygotowaniem pedagogicznym – uściślił. – I najchętniej z praktyką w zawodzie. Kształcenie młodzieży to odpowiedzialne zadanie… I w pewnym sensie trudniejsze niż praca z wielbłądami.
– Mam uprawnienia nauczycielskie – wyjaśniła. – A także dysponuję listem rekomendacyjnym od dyrekcji szkoły w Aksum, gdzie pracowałam.
Położyła mu na biurku dwa dokumenty. Spojrzał w zadumie na robaczki obcego pisma.
– Pani przybywa z…
– Z Etiopii. Mam pozwolenie na stały pobyt oraz podjęcie pracy. Wystąpiłam o naturalizację.
– Kuratorium nie będzie zachwycone – z frasunkiem patrzył na papiery. – To po etiopsku?
– W języku amharskim. Po drugiej stronie jest tłumaczenie przysięgłe na gyyz i francuski.
– Zaryzykujemy – podjął decyzję. – Na razie na trzymiesięczny okres próbny. Jeśli sobie pani nie poradzi…
Dziewczyny z wszystkich epok są w zasadzie podobne do siebie, tylko z pokolenia na pokolenie coraz bardziej dziecinne. Nie będzie żadnych problemów.
– Jakie są pani zainteresowania? – dyrektor wyjął z szuflady ankietę personalną.
– Turystyka, literatura, teatr…
– Teatr – podchwytuje dyrektor. – W najbliższym czasie organizujemy dwa wypady do Warszawy na przedstawienia.
– „Córka źle strzeżona” i „Jezioro łabędzie” lub „Gizelle” – odgaduje bez wahania.
Jego uśmiech oznacza, że odgadła prawidłowo. Uśmiech ten niesie też inną treść. Nowa nauczycielka zaczyna się dyrektorowi podobać. Trochę za młoda, ale będzie z pewnością znakomitym uzupełnieniem grona pedagogicznego.
Jak można wykorzystać dostęp do bazy danych obejmującej miliony obywateli naszego kraju? Można poszukać znajomych z podstawówki, rozpoznać osoby sfotografowane przypadkowo na wakacjach. Można uprzykrzyć politykom życie identyfikując ludzi, w towarzystwie których zostali uwiecznieni. Można też realizować pomysły zgoła idiotyczne.
Generał dysponował, oczywiście, systemami kontroli, pozwalającymi mu dyskretnie badać, czym zajmuje się jego podwładna. Szybko zorientował się, że nocami komputer używany jest do wyjątkowo dziwnych celów. Nic z tego, co robiła, nie było jednak nielegalne… Po głębszym namyśle zdecydował, że nie będzie interweniował. Póki wykonywała swoją pracę wzorowo i z zaangażowaniem, mógł przymykać oczy na drobne dziwactwa. Tego wieczora znowu została na noc w pracy…
Katarzyna Kruszewska zasiada do komputera. Wypija łyk mocnej herbaty. Wstukuje długie i skomplikowane polecenie. Odnaleźć ludzi, którzy zostali sfotografowani w odstępie co najmniej dwudziestu lat, a nadal wyglądają tak samo…
Zadanie nie wydaje się specjalnie trudne, jednak w pamięci bazy znajduje się przeszło miliard różnych fotografii. Znaczny odsetek to zdjęcia zbiorowe… Dziewczyna wstaje. Poprawia warkocz. Loguje się z drugiego stanowiska. Na płytę skanera kładzie fotografie portretu Stanisławy Kruszewskiej kupione w kasie muzeum. Polecenie podobne. Odnaleźć wszystkie zdjęcia. Ignorować daty ich powstania.
Za blokami pamięci stoi łóżko polowe. Można się trochę zdrzemnąć. Komputer jest naprawdę szybki, ale wykonanie takiej pracy zająć musi minimum osiem godzin. Przyniesiona z domu poduszka, szary służbowy koc. Można spać… Aż do rana…
Jest tak zmęczona, że nawet herbata nie przeszkadza jej zapaść w głęboki sen.
Dwa tygodnie od powrotu do Polski. Cały regał wypełniają książki. Podniszczone i nowe, wygrzebane w antykwariatach i kupione w księgarniach. Niektóre to jej starzy przyjaciele. Inne dopiero musi poznać. Na razie osiemset pozycji. Wydanie „Marii” Malczewskiego z 1882 roku ma w środku jej ekslibris. Strony pożółkły, płócienna, złocona okładka uległa wyszmelcowaniu, ale przyjemnie jest trzymać to w ręce. Nie przywiązywała nigdy specjalnej wagi do otaczających ją przedmiotów. Wyjątek stanowiły tylko szable – pamiątka… Na głowni jednej z nich ciągle jeszcze widać rdzawy zaciek. Nie lubiła wracać myślą do tamtych spraw.
Teraz z książeczką w dłoni siedzi na szerokim parapecie. Odczytuje na głos ulubione ustępy. Jej myśli leniwie krążą wokoło wszystkich księgozbiorów które kiedyś zgromadziła. Gładzi w zadumie wytarty grzbiet książki. Za trzy, może cztery lata trzeba będzie znowu opuścić Kraków. Już czuje smutek przed rozstaniem. Lubi to miasto. Ale nie może zostać. Książka… Może zabierze ją ze sobą?
Blady świt nad Warszawą. Agenci CBŚ atakują, niepozorną willę na Mokotowie. Gospodarz nawet nie próbuje stawiać oporu. Jest kompletnie zdezorientowany. Kują mu ręce kajdankami. Analiza trzystu fotografii operacyjnych oraz badania zdjęć zawartych w blokach pamięci bazy, pozwoliły zidentyfikować go jako nieformalnego przywódce polskich grup przestępczych. Dotąd pozostawał poza wszelkimi podejrzeniami… Agenci obszukali go, ale nie ma przy sobie broni ani trucizny. Pakują do nieoznakowanej furgonetki… Sejfy w piwnicy kryją półtorej tony złota, trzydzieści milionów dolarów oraz bardzo ciekawą dokumentację. Nawet jeśli dobry adwokat zdoła go wybronić w sądzie, to zgromadzona fortuna zaciąży kamieniem u szyi. Sąd można przekupić lub wywieść w pole. Urzędu Skarbowego – nie. Za kierowanie mafią grozi pięć lat. Za oszukiwanie fiskusa – piętnaście.
Daleko stamtąd, na składanym łóżku budzi się Katarzyna. Pakowany do nyski gangster nie podejrzewa nawet, że to ona napisała programy komputerowe, które umożliwiły jego identyfikację…
Dziewczyna przeciąga się, podchodzi do komputera. Zadanie zostało wykonane. Osiemdziesiąt fotografii. Na sześćdziesięciu widnieje jej kuzynka. Na pozostałych wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Kuzynki system nie zdołał zidentyfikować, ale jego rozpoznał. Fotografie można pogrupować w kilka zbiorów. Najstarsze pochodzą z okresu zaborów. Miał kilka zawodów: był oficerem, potem pracownikiem straży bankowej, następnie znowu wojskowym i strażnikiem przemysłowym w Muzeum Narodowym. A obecnie… Obecnie pracuje jako ochroniarz na Zamku Królewskim w Warszawie. Każde nowe wcielenie starannie dobrane; nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej niż osiem – dziesięć lat. Zmieniał miasta i środowiska. Zacierał ślady. Ale baza odnajdzie każdego i wszędzie…
Mała służbowa łazienka, gruby ręcznik frotte, trzeba się trochę odświeżyć przed wyruszeniem na spotkanie z człowiekiem, który oszukuje czas… Ma co najmniej sto sześćdziesiąt lat, a ciągle wygląda na niespełna czterdzieści.
Jak zareaguje? Trudno powiedzieć. Czy młoda dziewczyna ma szansę w starciu z kimś, kto tak długo pracuje w zawodach wymagających wzmożonej czujności?
Krytycznie ocenia swoje możliwości. Krótki, masywny nóż przykleja plastrem do łydki. Cienkie, trzydziestocentymetrowe ostrze dobrze mieści się w grubym warkoczu. Kaburę z pistoletem zakrywa brązowa, skórzana kurtka. W zewnętrznej kieszeni Katarzyna chowa jeszcze dwunastostrzałowy rewolwer na naboje jak do kbks. Kiedyś należał do czeczeńskiego powstańca. Wygląda niepozornie, ale robi w człowieku dziury, które trudno byłoby nakryć kapeluszem…
Ogląda się krytycznie w lustrze. Poprawia fortepianową strunę do duszenia, aby nie wystawała ze szwu spodni. Jest gotowa. Powinna poprosić o ochronę, lecz pójdzie na spotkanie przeznaczenia samotnie. Jak zawsze.
Czym jest szczęście? Trudno powiedzieć. Ma ono wiele twarzy. Żołnierze z polskiego batalionu KFOR czerpią je z faktu, że w ich bazie znalazła bezpieczne schronienie młodziutka, złotowłosa Serbka. Mają z dziewczyny masę pożytku. Opłacało się zaryzykować życie, żeby ją ratować. Okazało się, iż świetnie gotuje. Od kiedy zaczęła pomagać w kuchni, posiłki nagle odzyskały smak. Malinowski uczy ją mówić po polsku, więc po służbie jest z kim pogadać…
Dużo czyta, szlifuje język. Wypytuje ich o treść książek, których nie mają w biblioteczce. Służba tutaj jest zupełnie rutynowa. Mijają dni, podobne do siebie jak krople ponurego, wrześniowego, bałkańskiego deszczu… Obecność dziewczynki sprawia, iż nie jest nudno.
Można powiedzieć, że okręciła sobie kompanie wokół palca. Chce w zamian tyko jednego. Wyjechać z Jugosławii. Na zawsze. Nie pytali nigdy, dlaczego Albańczycy chcieli ją zamordować. Monika Stiepankovic też nie porusza tego tematu. Kapitan sprawdza możliwości. Dziewczyna nie ma tu żadnej rodziny. Należy do mniejszości narodowej zagrożonej prześladowaniami. Nie chce jechać do Serbii, jest w połowie Bośniaczką. Boi się. Wszyscy żołnierze pragną poprzeć jej wniosek o azyl w Polsce.
Szkoda, że nie ma już żeńskich szkół. Choć właściwie są, ale jest ich tak niewiele… Szkolnictwo koedukacyjne to jednak nie to samo. A jej się poszczęściło. Została lektorką w prywatnym żeńskim liceum.
Upięła włosy w wysoką, chińską fryzurę, poprzetykaną szpilami. Inne nauczycielki gapią się na nią, ale żadna nie pokusiła się o komentarz. Stanisława przymyka oczy i przypomina sobie te wszystkie poprzednie razy. Zawsze to samo. Współpracownicy podświadomie wyczuwają w niej coś obcego. Może to kwestia wieku, może sposobu bycia… Może nienaganny strój i ekstrawaganckie, w ich pojęciu, uczesanie w jakiś sposób budzą niechęć? Czy zawsze już tak będzie: sympatia uczennic i rezerwa nauczycieli? Dziewczęta skończyły pisać zadanie z gramatyki. A zatem pora popracować.
Starannie akcentując czyta fragment tekstu dotyczącego przepychu dworu ostatnich Ludwików. Ćwiczenia z rozumienia na słuch. Cholernie ważne. Dobrze, że zaczepiła o Francję i osłuchała się przez kilka miesięcy z nowym słownictwem i akcentem. Bo raczej nie zdałaby państwowego egzaminu mówiąc osiemnastowiecznym dialektem, choćby był to dialekt paryski…
Tak, dwór ostatnich władców Francji… Totalne bagno moralne i obyczajowe. Rozpustnicy i brudasy, załatwiali się w zakamarkach pod schodami, sikali w krużgankach i myli się jak najrzadziej… Pamięta smród panujący w Luwrze. O tym w czytance nie napisano. Ani o gwałceniu służby. Dobrze, że się szybko stamtąd wyrwała. Osiemnasty wiek, oby sczezł… W tej epoce mieli około czterystu słów dla określenia pewnego szczegółu kobiecej anatomii.
Przerywa czytanie i uśmiecha się do swoich myśli. W domu spróbuje je sobie wszystkie przypomnieć. Ciekawie będzie sprawdzić, czy zapamiętała więcej niż połowę… A może napisze słownik archaicznych wulgaryzmów? Tylko komu to potrzebne? Obok wspomnień mogących uchodzić za zabawne, jak cierń tkwi także inne. Noc w gospodzie na prowincji, drzwi wyłamane przez rozjuszony tłum. Pół setki ludzi pijanych strachem. Nabrzmiałe nienawiścią twarze, dłonie trzymające krzyże, pochodnie i osikowe kołki… Niełatwo dwudziestolatce przerąbać sobie drogę szablą przez rozjuszoną tłuszczę…
W klasie panuje cisza. Uczennice widzą, że nauczycielka pogrążona jest w zamyśleniu, ale nie mają jej tego za złe. W ciągu tej pierwszej godziny nauki zorientowały się, że pod każdym względem przewyższa swoją poprzedniczkę. Poczuły jej talent i prostotę, z jaką tłumaczyła im zawikłane zagadnienia francuskiej gramatyki. Lektorka jest tak cudownie inna, swobodna w swojej naturalnej elegancji. Jej wypowiedzi pozwalają wyczuć żywą i błyskotliwą inteligencję, a także poczucie humoru. Nie wątpią, że będzie surowa i wymagająca, ale już ją polubiły… Skąpe pochwały będą dla nich najwyższą nagrodą.
Patrzy na dziewczęta spokojnym spojrzeniem doświadczonego owczarka pilnującego stada owiec. Umie narzucić swoją władzę masie. Bez tego nie przeżyłaby prawie połowy milenium…
Zamek Królewski w Warszawie kryje liczne skarby i pamiątki narodowe. Jest dobrze pilnowany. Od zewnątrz monitoruje go prywatna agencja ochrony mienia, w środku czuwa jego własna straż. Można oczywiście kupić bilet i wędrować sobie po salach ekspozycyjnych, ale aby wejść na zaplecze, trzeba być nie byle kim. Od strony Wisły, w dawnych zamkowych ogrodach, pracują archeolodzy. Remont Arkady Kubickiego i prace ziemne pozwoliły zajrzeć głęboko w przeszłość…
Katarzyna Kruszewska idzie spokojnym, miarowym krokiem, mijając studentów. Wykopaliskami kieruje doktor Tomasz Olszakowski, znany w środowisku jako dobry fachowiec, niestety sadysta i psychopata, który uważa, że jeśli on jest w stanie machać łopatą szesnaście godzin na dobę, to i studenci dadzą radę…
Badania mają charakter ratunkowy i właściwie już się kończą. Idzie jesień, jest zbyt chłodno, by grzebać w ziemi. Potem będzie zima, wszystko skuje mróz… Wiosną ruszą prace budowlane. Skarpę należy podeprzeć, bo zamek zjedzie do Wisły… Trzeba kończyć. Archeolodzy przerywają na chwilę robotę i odprowadzają spojrzeniem blondynkę z grubym warkoczem, która mija ich idąc brzegiem wykopu. Z czyichś ust wyrywa się ciche westchnienie. Nieczęsto uroda tak doskonale współgra z życzliwym i przyjaznym wyrazem twarzy.
Zamkowy ochroniarz, pilnujący wykopalisk, siedzi na kamiennej płycie, leżącej na stosie wykopanej ziemi. Dziewczyna czuje tremę. Na szczęście, podczas szkoleń w CBŚ nauczono ją, jak sobie z tym radzić. Najlepiej przełamywać od razu.
– Pan Jan Skórzewski?
Odrywa spojrzenie od wykopów.
– Czym mogę służyć?
Mięśnie grają pod opalona skórą. Jest silny. I domyślny. Wyczuwa bezbłędnie niebezpieczeństwo.
– Katarzyna Kruszewska, Centralne Biuro Śledcze – przedstawia się okazując identyfikator.
Jego brwi wędrują do góry. Zdziwienie. I lekki strach. To normalne u ludzi, którzy posługują się fałszywą tożsamością.
– Mam kilka pytań odnośnie pańskiej poprzedniej pracy.
Lekko kiwa głowa.
– Której pracy?
– W czwartym warszawskim wydziale ochrany. Inwigilował pan niejakiego Feliksa Dzierżyńskiego…
Czasem przestępca, który ukrywa się przez dłuższy czas, przy aresztowaniu odczuwa natychmiastową ulgę i rozluźnienie. Spada z niego napięcie. Uczyła się o tym.
– Nie ma pani pojęcia, co to było za ścierwo – uśmiechnął się. – Naprawdę chce pani o tym porozmawiać? – gestem zachęcił ją, by usiadła.
– W zasadzie nie – odparła. – W pańskim życiu są zapewne ciekawsze epizody. Na przykład ewakuacja depozytów NBP do Rumunii w 1939 roku…
Kiwnął głową.
– Jak głęboko pani dotarła? – zapytał.
– Do lat siedemdziesiątych XIX wieku.
– Ten tam – wskazał gestem Olszakowskiego, który właśnie tłumaczył coś studentom odbywającym praktyki – za nic w świecie nie chce uwierzyć, że jeszcze metr, a dogrzebią się do zawalonych pomieszczeń oficyny saskiej. To był taki niski budynek, w którym mieszkała zamkowa służba. Podczas budowy arkad zerwano tylko dachy, a pomieszczenia napełniono ziemią, traktując je jak dodatkowy mur oporowy chroniący przed naciskiem skarpy – wyjaśnił.
– Arkady Kubickiego? Przecież to był nadworny architekt Stanisława Augusta Poniatowskiego.
– Owszem, jak więc pani widzi, praca w carskiej ochranie nie była moim pierwszym zajęciem. Wie pani, jaki popełniłem błąd? Powinienem był zostać archeologiem. Może kiedyś… – spojrzał na nią badawczo. – Jak mnie zidentyfikowaliście?
– Mamy system komputerowy, pozwalający rozpoznawać twarze i porównywać fotografie – odpowiedziała. – W naprawdę dużych ilościach. Około miliona sztuk na sekundę.
– I tak pani na mnie trafiła – domyślił się. – Co planujecie dalej?
– Nie wiem. Życie z kilkoma stuleciami na karku nie jest przestępstwem… Nie możemy też pociągnąć pana za pracę dla carskiej ochrany, bo to się przedawniło jakieś pięćdziesiąt lat temu. Zresztą zwalczanie socjalizmu traktować można jako zasługę. Podziemia niepodległościowego pan nie prześladował, więc dajmy temu spokój… Posługiwanie się fałszywymi dokumentami to poważne wykroczenie, ale jest mi obojętne. Ani razu nie trafił pan do kartotek policyjnych, co moim zdaniem świadczy o tym, że nie ma pan przestępczych skłonności… Raczej wręcz przeciwnie, wybiera pan zawody, w których może chronić ludzkie życie i mienie.
Myślał przez chwilę.
– Pani nie wpadła tak tylko porozmawiać – powiedział. – Kierują panią inne cele… I nie jest tu pani służbowo.
– Szukam kogoś. W którym roku się pan urodził?
– Dokładnej daty nie powiem. Wtedy trochę mniejszą przy wiązywano do tego wagę. Przypuszczam, że mógł to być rok 1576, może 1578… Pamiętam dobrze epidemię dżumy z 1589, miałem wtedy jakieś dziesięć, może jedenaście lat. Piłem eliksir w 1606, a biologicznie miałem około trzydziestki.
– Eliksir – podchwyciła.
– Z czerwonej tynktury, którą powszechnie zwie się kamieniem filozoficznym – wyjaśnił spokojnie. – Byłem czeladnikiem u mistrza Sędziwoja z Sanoka.
– Ilu was jest, nieśmiertelnych?
– Nie przesadzajmy z tą nieśmiertelnością – skrzywił się. – To tylko przedłużenie życia. A ilu jest? Nie mam pojęcia. Było nas sześcioro. Pani krewna, Stanisława Kruszewska, była najmłodsza.
Spojrzała na niego zdumiona.
– A kogo innego mogłaby pani szukać? – uśmiechnął się kącikami ust. – Pamiętam ją. Miła osóbka, tylko zupełnie nie pasowała do swojej epoki. Najlepiej czuła się chyba w XIX wieku…
– Spotkał ją pan?
– Kilka razy. Wpadliśmy na siebie podczas balangi z okazji koronacji Poniatowskiego. Później była damą dworu u księcia namiestnika Konstantego. Wiem, że mieszkała w Krakowie w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Pracowała jako nauczycielka w prywatnym gimnazjum dla panien…
– Chcę ją odszukać.
Milczał wpatrując się w dno wykopu. Archeolodzy właśnie odsłaniali koronę ceglanego muru.
– Nie umiem pani pomóc – powiedział wreszcie. – Nie widziałem się z nią od przeszło stu lat. Nie wiem nawet, czy żyje… Życie nie jest tak proste jak film… Nie umiemy się rozpoznać, nie latamy też z mieczami, by obcinać sobie głowy… Po prostu odrobinę udało nam się nagiąć pewne prawa natury. I coraz bardziej grzęźniemy w biurokracji. Sto lat temu zdobycie fałszywej tożsamości nie stanowiło problemu… Dziś staje się powoli niemożliwe.
– Ona nie popełniła żadnego błędu. Znalazłam jedynie garść drobiazgów, prawie nic.
– Ale może pomoże pani to, że jest obsesyjnie przywiązana do swojego nazwiska. Zawsze do niego wracała, gdy tylko wymarli ludzie, którzy mogli ją pamiętać… Przy odrobinie szczęścia nosi je także dzisiaj…
– Nasze bazy danych jej nie odnotowały pokręciła głową. – Musiała zmienić…
Z torby wyjęła garść czarno-białych wydruków komputerowych.
– To jest z lat dwudziestych – pokazała powiększony kadr. – Stała w tłumie z wiązanką kwiatów podczas obchodów rocznicy odzyskania niepodległości… A to z lat sześćdziesiątych – jubileusz Teatru Wielkiego. Tu uchwycił ją fotograf w kolejce po mięso, czasy okupacji…
– Lubiła teatr – przypomniał sobie. – Obsesyjnie… Może nadal uczęszcza na przedstawienia?
– No, trudno – wstała. – Proszę spać spokojnie. Nikomu nie zamierzam zdradzić pańskiej tożsamości.
– Bazy danych, analiza zdjęć, coraz trudniej będzie się wymknąć… – westchnął. – Za jakieś dwadzieścia lat sieć wokół mnie zgęstnieje do tego stopnia, że będę musiał chyba ukryć się gdzieś, gdzie nie sięga cywilizacja… Niezbyt kusząca perspektywa. Odprowadzę panią.
Przeszli koło wykopu. Archeolodzy plantowali powierzchnię i teraz na podłożu wyraźnie rysował się zarys kilku niedużych pomieszczeń oraz korytarza biegnącego wzdłuż skarpy.
– Drugi pokój od lewej – szepnął jej na ucho. – Może gdzieś w gruzie leży jeszcze moja ulubiona fajka…
Odprowadził ją do bramy.
– Proszę wpaść jeszcze kiedyś – zaprosił. – Miło było panią poznać.
Praca w szkole mile wypełnia czas. W wolnych chwilach Stanisława siedzi w Bibliotece Jagiellońskiej. Lata dziewięćdziesiąte to prawdziwy wysyp pisemek dla rozmaitych wariatów. Teorie Danikena, horoskopy, artykuły o sektach religijnych… Totalny miszmasz. Kolejne roczniki „Czwartego Wymiaru”, „Nieznanego Świata”, „Nie z tej ziemi”, „Magii”… Szuka informacji. Trzy lata temu duch alchemika Sędziwoja grasował w Nowym Sączu. Ubrany w strój z epoki wałęsał się w podcieniach przy Rynku. Widziało go kilkanaście osób. Co skłoniło go do paradowania w ubiorze z XVII wieku? O ile oczywiście to Mistrz, a nie jakiś miejscowy dowcipniś. Zwariował, czy może wręcz przeciwnie? Mógł obliczyć, że zapas tynktury skończył im się i daje znać, gdzie go szukać…
Cicho buczą pompy tłoczące ciekły azot przez instalacje banków pamięci. Korkowa tablica z przypiętą garścią zdjęć dziewczyny, która od prawie czterystu lat wędruje po świecie. Obok spis zawodów: nauczycielka, dama do towarzystwa. Zainteresowania: teatr. Niewiele tego… Za mało danych. Sportretował ją Witkacy, ale ta wiedza wynika wyłącznie z podpisu pod obrazem – podobieństwo tak odległe, że komputer go nie wychwycił…
Katarzyna Kruszewska wsłuchuje się w delikatny szum. Ciekły azot… sto dziewięćdziesiąt stopni poniżej zera… Na samą myśl o tym robi jej się chłodno.
Pracuje. Fotografia ze szkoły podstawowej w Pruszkowie z lat siedemdziesiątych. W tylnym rzędzie wysoki, jasnowłosy chłopak. Kto mógł przypuścić, że trzydzieści lat później będzie jednym z najbardziej poszukiwanych bandziorów? Teraz jednak należy zidentyfikować tych obok niego. Kumple na fotografiach zbiorowych zazwyczaj stają obok siebie. Więzy przyjaźni zadzierzgnięte w podstawówce są szczególnie silne… W strzelaninie brali udział jeszcze dwaj osobnicy. Program generuje postarzone wizerunki uczniów. Trzeba pokazać je świadkom. Może przypadkiem uda się trafić na drani? Jasnowłosy ukrywa się w Poznaniu. Dwa dni temu jego twarz zarejestrowano na filmie z dworca kolejowego w tym mieście. Tamtejsza policja dostała portrety pamięciowe. Wszystkie agencje pośredniczące w wynajmie nieruchomości zostały ostrzeżone… Wpadnie. To kwestia czasu.
Robota wykonana, można się pobawić. Fotografia tłumu podczas obchodów piątej rocznicy odzyskania niepodległości. Zasada ta sama: kto stoi obok? Cztery niezidentyfikowane postaci. Jakieś dziewczynki, młoda kobieta tuż za Stanisławą Kruszewską. To Helena Rzeszotarska – właścicielka prywatnej żeńskiej szkoły na warszawskiej Pradze. Z tej szkoły pochodzi kilka fotografii znajdujących się w bazie danych. Porównanie szczegółowe. Dwie dziewczynki obok siebie, niedaleko od nauczycielki. Zdjęcie klasowe, późniejsze o trzy lata, ale i tu stoją razem. Program niezbyt radzi sobie z rozpoznawaniem tak młodych osób, ale system sygnalizuje, że wykonane zostało z prawdopodobieństwem sięgającym 63%… Fakt, że trzymają się za ręce, zamienia prawdopodobieństwo w pewność. Kolejna fotografia. Uczennice w trakcie ćwiczeń gimnastycznych. Trzeba przyznać, że szkoła miała bardzo nowoczesną, jak na tę epokę, salę. Nauczycielka stoi bokiem. System spróbował ją rozpoznać. Prawdopodobieństwo około 30%.
Palce Katarzyny przebiegają nad klawiaturą. Szybko trafia na barierę. Brak danych. Ale zna miejsce, gdzie może to sprawdzić. Niechętnie opuszcza swój bunkier…
Jesień to taki paskudny okres, gdy uczniowie muszą chodzić do szkoły. Ale w tym przypadku to dobrze. Szkoły w lecie bardzo dziwnie pracują. A ona potrzebuje pogadać z pewnym dyrektorem…
Energicznie zapukała do drzwi i weszła do środka. Mężczyzna w średnim wieku, wąsaty, wbity w bordowy garnitur, oderwał wzrok od rozłożonych papierów. Z jego miny wydedukowała, że nie ucieszył się z niezapowiedzianej wizyty. W bezpośrednim kontakcie z przeciwnikiem ważne jest uprzedzenie ciosu. Mówiąc naukowo, przejęcie inicjatywy strategicznej.
– Katarzyna Kruszewska, Centralne Biuro Śledcze – okazała identyfikator.
– Moi uczniowie znowu coś zmalowali? – zasmucił się człowiek za biurkiem.
Ważne, by nie odpowiadać wprost. Utrzymać wroga w niepewności, aż do zadania ostatecznego ciosu…
– Mam kilka pytań.
– Proszę – gestem zachęcił, aby usiadła.
– Wedle moich informacji, liceum pańskie kontynuuje tradycję prywatnej szkoły żeńskiej, będącej własnością Heleny Rzeszotarskiej…
– Owszem – skinął dostojnie głową, a na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
– Potrzebuję dzienników klasowych z 1923 roku i, powiedzmy, z pięciu kolejnych lat.
Zdumienie pogłębiło się.
– Ścigacie jakąś dziewięćdziesięcioletnią staruszkę?
Na pytania niewygodne można odpowiedzieć, odpowiedzieć wymijająco, albo wcale nie odpowiedzieć. Można też rzucić coś, co zniechęci zbyt dociekliwego rozmówcę do dalszych pytań.
– Tajemnica państwowa – oświadczyła spokojnym, chłodnym, rzeczowym tonem.
– Proszę do archiwum. Zobaczymy, czy mam coś z tego okresu.
Dzienniki zaraz się znalazły. Były mocno pożółkłe i, mimo zamknięcia w szafie, nieco zakurzone. Rozłożyła je na stole w gabinecie i zaczęła kartkować. Piękny, kaligraficzny podpis Stanisławy Kruszewskiej pojawiał się niemal na każdej stronie.
Uczyła historii i wychowania fizycznego. Jej nazwisko odnotowano przy okazji wspólnych wyjść do kina i teatru.
Teraz lista uczennic. W sumie niezbyt długa. Kilkadziesiąt nazwisk. Wpisała je do laptopa.
– Dziękuję – oddała pożółkłe zeszyty dyrektorowi.
Kiwnął głową, wyraźnie powstrzymując pytanie cisnące mu się na usta…
Osiem lat spędzonych w Afryce to sporo. Do wielu rzeczy człowiek może się przyzwyczaić. Na przykład do ostrego słońca i dużej wilgotności powietrza. Ze słońcem będzie problem. Z wilgotnością żadnego. Stasia przywykła, by mieć pod ręką wachlarz. Tu nie jest jej do niczego potrzebny, ale nawyk nieśmiało daje o sobie znać.
Krakowskie antykwariaty są nieźle zaopatrzone. Na przykład w tym malutkim, nieopodal rynku, mają sporo ciekawych drobiazgów. Wachlarze również. Międzywojenny, stylizowany na egipski, z kilkoma strusimi piórami, koronkowy z lat sześćdziesiątych, zrobiony na potrzeby jakiegoś przedstawienia teatralnego, jeden sprzed pierwszej wojny światowej, z grubego papieru, ręcznie malowany. Raptem trzysta złotych, ale nie podoba jej się.
– Trudno panią zadowolić – mruczy staruszek za ladą. – Proszę opowiedzieć, czego pani szuka.
– Wachlarz średniej wielkości, najchętniej chiński, z jedwabiu, na bambusowej albo kościanej konstrukcji, oczywiście składany… Powiedzmy pierwsza połowa XIX wieku.
Antykwariusz człapie na zaplecze i po chwili wraca z ładnym pudełkiem. Jest oszklone, ma kształt ćwiartki koła.
– Trzymałem to dla specjalnej klienteli.
W pudełku, przyszpilony do aksamitu, spoczywa wachlarz. Wygląda trochę jak motyl w gablotce.
– Chiny, koniec XVIII wieku, wykonany w Kantonie – wyjaśnia staruszek.
Stanisława Kruszewska wpatruje się zaskoczona w gablotkę. Zna ten wachlarz. Przywiozła go sobie z pierwszej wyprawy na Formozę czy też, jak to teraz nazywają, Tajwan… Co się z nim stało? Ach tak, został w szufladzie komódki… To było wtedy, gdy musiała uciekać.
– Ładna rzecz – mówi obojętnie, by zamaskować zainteresowanie. – Z grubsza o taki właśnie mi chodzi. Ile kosztuje?
Staruszek uśmiecha się chytrze.
– Sześć tysięcy złotych chyba nie będzie sumą zbyt wygórowaną?
Popełniła błąd. Zapomniała jak należy się targować.
– Dwa żeberka są klejone – mówi spokojnie. – Materiał sprawia wrażenie zetlałego. Cztery tysiące – rzuca niespodziewanie.
Dziadek mruży oczy i zapada milczenie. Za chwilę poda nową cenę. Jeszcze nie ostateczną, ale powoli zbliżającą się do rzeczywistej wartości tego drobiazgu…
W czasie gdy antykwariusz się zastanawia, dziewczyna przegląda zawartość gabloty. Przepiękne chińskie szpilki do włosów, zakończone kuleczkami z kości słoniowej i szylkretowy grzebień. Stanisława lubi takie drobiazgi. Ceny nieco mrożą krew w żyłach. Ale może gdyby zaakceptowała kwotę, którą za chwilę usłyszy, dałoby się wytargować jakąś zniżkę?
Dziewczęta wychodząc za mąż niestety zmieniają nazwiska… Większość uczennic zrobiła to jeszcze przed wojną. Dane z tego okresu są bardzo niekompletne. Na szczęście niektóre kobiety po śmierci męża wracają do nazwisk panieńskich…
Staruszka miała nieco ponad dziewięćdziesiąt lat, ale jak na swój wiek trzymała się zaskakująco dobrze. Umówiły się kawiarni w Łazienkach.
– Stanisława Kruszewska? – przypomniała sobie babcia. – O, to była kobietka – uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Uczyła nas historii.
– I wychowania fizycznego – uzupełniła Katarzyna kładąc na ławce wydruk ze zdjęcia odnalezionego w zasobach bazy.
– Oj, tak – westchnęła staruszka. – Wysportowana była jak cyrkówka. Uczyła nas też muzyki. Nigdy o tym nie mówiła, ale sądzę, że przeszła przez szkołę baletową. Trochę utykała na jedną nogę. Nie pytałyśmy o to, ale może musiała zrezygnować z kariery w teatrze z racji jakiejś kontuzji? Choć, z drugiej strony, niezbyt ją sobie wyobrażam w balecie… – zmarszczyła siwe brwi. – Ona była inna…
Popatrzyła w zadumie na kaczki płynące po stawie i łyknęła kawy z filiżanki.
– To były czasy takie, że nauczycielki były poważne, a ona sprawiała wrażenie nieco roztrzepanej… no i była młoda. Miała jakieś dwadzieścia – dwadzieścia parę lat. Opowiadała o wydarzeniach historycznych inaczej, niż napisano w książkach… tak żywo jakby… to śmieszne, jakby przy tym była. Sypała nazwiskami ludzi, o których dawno zapomniano… Lubiła teatr i namiętnie czytała książki. Chodziła też do kina na wszystkie nowości i do fotoplastikonu. Czasem, gdy była w szczególnie dobrym humorze, to nosiła taką wysoką fryzurę, no taką chińską…
– Chińską? – podchwyciła Katarzyna.
– Upiętą szpilkami. To się bardzo nie podobało innym nauczycielkom. Wiesz, one były takie jakby sztywne, a ona żywa, ale elegancka. Miała coś w sobie, jakiś czar… Wszystkie dziewczęta ją kochały.
– Sądzi pani, że była kiedyś w Chinach?
– Tak. Na pewno. Przed wojną na Pradze mieszkało trochę Chińczyków. Raz na wyciecze widziałam, jak w parku gadała z takim jednym, który sprzedawał na straganie tkaniny. Na pewno rozmawiali po chińsku. Chyba, że to był Japończyk – uśmiechnęła się lekko. – To wtedy po japońsku.
– A może to był Koreańczyk? – podsunęła Katarzyna.
– A, też niewykluczone. Kto by ich tam żółtków rozróżnił… Potem wyszła ta afera z wariatami.
Panna Kruszewska spojrzała zaciekawiona.
Staruszka zmarszczyła brwi.
– To było coś okropnego. Wpadli do szkoły. Sześciu albo siedmiu. Pobili woźnego i związali, potem zamknęli drzwi od środka. W szkole były same kobiety, no i oczywiście uczennice… Na czele bandy biegł młody ksiądz. Szaleniec kompletny. Trzymał w ręce, niech sobie pani wyobrazi, osikowy kołek i młotek. I wrzeszczał, że trzeba załatwić wampirzycę… On tak mówił o naszej ulubionej nauczycielce! – jeszcze tyle lat po tamtych wydarzeniach na twarzy staruszki pojawiły się rumieńce oburzenia. – Akurat miała historię w starszej klasie. Sprawdzali po kolei wszystkie pomieszczenia, aż trafili tam. Ten ksiądz z kołkiem wrzasnął coś w rodzaju: „Dopadliśmy cię wiedźmo, teraz się już nie wywiniesz!”.
– I co zrobiła?
– To właśnie było najlepsze. Zawsze gdy prowadziła lekcję miała na biurku torebkę. Sięgnęła do niej, wyciągnęła rewolwer. Strzeliła im pod nogi i poddali się. Wstyd przyznać, wszyscy uciekali ze szkoły skacząc z okien na parterze. Ja biegłam w stronę drzwi i wtedy z piętra dobiegł huk wystrzału… I usłyszałam jej głos: prosiła, żeby natychmiast zadzwonić po policję. W gabinecie pani dyrektor był telefon. Ktoś zadzwonił i wszyscy zostali aresztowani. Policja chciała ją przesłuchać w sprawie tego rewolweru i w ogóle zajścia: jakie miała powiązania z nimi, dlaczego chcieli ją zabić. Ale uciekła i już nigdy nie wróciła do szkoły. Strasznie nam było żal. Bałyśmy się, że może ją jednak ktoś dopadł, potem na Boże Narodzenie przyszła pocztówka od niej. Przysłała ją aż z Etiopii…
Ósma rano. Na dworzec Pekaesu wtacza się autobus ze Lwowa. Stasia stoi w umówionym miejscu. Z wnętrza wysypują się podróżni. Dźwigają torby wyładowane rozmaitym przeszmuglowanym dobrem. Stara kobieta o chytrym spojrzeniu na jej widok szczerzy w uśmiechu komplet złotych zębów. Szary karton po magnetofonie kryje w sobie sześć butelek gruzińskiego wina. Kosztowało po 60 hrywien za flaszkę. Jak na warunki ukraińskie było więc obezwładniająco drogie. No, ale na zamówienie można kupić… Stasia ogląda po kolei wszystkie butle, odczytując nazwy zapisane gruzińskimi literkami. Cztery sporo jej mówią. Dwu pozostałych nie zna. Gdy odzywa się, mówi po ukraińsku bez wahania i bez śladu obcego akcentu w głosie.
– Bardzo dobrze. Ile się należy?
Kobieta podaje cenę. Dziewczyna bez słowa odlicza banknoty… Z kartonem pod pachą spieszy do szkoły. Niedługo pierwsza lekcja. Po drodze przechodzi koło sklepu monopolowego. Wzdycha. Kapitalizm w Polsce rozwinął się nad podziw, ale gruzińskich win i armeńskich koniaków ze świecą by szukać…
Ma już wino. W antykwariacie wygrzebała starą gruzińską książkę kucharską. Pora przypomnieć sobie kilka sprawdzonych przepisów. Na dnie pudełka tkwią jeszcze dwa słoiczki marynowanych pędów czosnku. Ukraińska kuchnia też jest ciekawa.
Gdy przekracza próg szkoły, z jej ust wyrywa się ciche westchnienie. To żadna przyjemność jeść w samotności. Przydałaby się jakaś bratnia dusza. Przyjaciółka. Niestety, albo uczennice są nieprawdopodobnie ograniczone, albo ona zbyt inteligentna… Chciałaby z kimś pogadać, a tymczasem nikogo takiego nie znajduje…
Akta policyjne z okresu międzywojennego są bardzo niekompletne. Część zniszczono po dwudziestu pięciu latach, sporo przepadło podczas wojny. Ale i tym razem sprzyjało jej szczęście. Archiwista w komendzie głównej policji był młodym, wesołym człowiekiem. Jedną rękę miał częściowo niesprawną, podczas akcji trafiła go kula przestępcy. Musiał odejść z czynnej służby, ale ponieważ nadal chciał pracować w policji, wylądował w archiwum.
– Akta sprawy siedmiu szaleńców, którzy osiemdziesiąt lat temu wdarli się do żeńskiej szkoły? – uniósł brwi. – Co wy w tym CBŚ macie, jakieś archiwum X?!
Obdarzyła go lekkim uśmiechem.
– Tajemnica państwowa – oświadczyła.
Chichotał dłuższą chwilę.
– A niech cię – powiedział wreszcie. – Jaka jest sygnatura?
Powędrował do magazynu i po chwili przyniósł opasłą teczkę wypełnioną pożółkłymi papierzyskami sprzed osiemdziesięciu lat.
– Czytał pan to kiedyś? – zapytała, rozkładając kartki.
– Jak chyba wszyscy w naszym archiwum. Najbardziej jajcarska historia dwudziestego wieku…
Zaczęła przeglądać dokumenty. Patrol, który przybył na wezwanie szkoły, musiał wyłamać drzwi zamknięte od środka przez napastników. W sali na pierwszym piętrze natknięto się na siedmiu przestępców leżących na podłodze. Jeden ubrany w sutannę, jak się potem okazało, nie był wcale księdzem. Nauczycielka szachowała ich rosyjskim rewolwerem marki Nagan. Z relacji wynikało, że wdarli się do szkoły z zamiarem zamordowania jej, choć nie potrafiła podać ich motywów. Wezwana na przesłuchanie nigdy nie dotarła na komendę. Następnego dnia okazało się, że porzuciła pracę.
Teczka zawierała stenogram przesłuchania domniemanego księdza. Jak się okazało, był przywódcą niewielkiej grupki typu sekciarskiego, którą nazwał Zakonem Obrońców Ludzkości. Stowarzyszenie to postawiło sobie ambitny cel poszukiwania i likwidacji wampirów. Od odpowiedzi, dlaczego uznał, że właśnie ta spokojna nauczycielka historii jest wampirzycą, uchylił się. Wykopaliska przeprowadzone w piwnicy jego domu w Krakowie pozwoliły odnaleźć ciała dwu mężczyzn. Zabito ich przebijając serca osikowymi kołkami. Daty zbrodni nie ustalono, ale szkielety miały po co najmniej kilkanaście lat.
– Bardzo ciekawe – mruknęła Katarzyna oddając teczkę archiwiście.
– CBŚ też będzie szukało wampirów wśród nauczycieli? – zainteresował się. – Bo jeśli można doradzić, miałem w podstawówce taką rusycystkę, którą należałoby sprawdzić… Jak sądzicie, dużo mamy w kraju tych wysysaczy krwi?
– Tajemnica państwowa – mrugnęła do niego.
Idąc do autobusu przypomniała sobie minę, którą zrobił usłyszawszy te słowa i zachichotała.
Archeolodzy wgryźli się solidnie w skarpę. Odsłonili co najmniej dziesięć pomieszczeń oficyny saskiej. Ochroniarz, oparty o barierkę, podziwiał szereg pokoików wypełnionych ciągle jeszcze gruzem i ziemią. Z wysokości tarasu zamkowego studenci grzebiący w ziemi wydawali się niewielcy. Instynkt podpowiedział mu, że ktoś stoi za jego plecami.
– I jak poszukiwania kuzynki? – zapytał.
– Mam parę tropów – odparła Katarzyna.
– Interesujących?
– Owszem. Chyba nie posługuje się obecnie swoim nazwiskiem. Pracuje w szkole w Krakowie, prawdopodobnie w liceum. W zeszłym tygodniu wychwyciły ją kamery na Dworcu Centralnym. Przywiozła grupkę dzieciaków na wycieczkę. Parę minut wcześniej przyjechał pociąg z Krakowa.
– Jest pani pewna, że to ona?
Z torby wyjęła laptopa i puściła film. Niska, ciemnowłosa, drobnokoścista dziewczyna nie wyglądała na swoje cztery stulecia…
– Faktycznie, ona – uśmiechnął się ochroniarz. – Miło zobaczyć. Wcale się nie zmieniła… Zwróciła pani uwagę na jej strój?
– Owszem – skinęła głową. – Nawet zidentyfikowałam garsonkę za pomocą internetowych katalogów firm odzieżowych. Ubiera się z wyszukaną elegancją. Poza pracą w szkole musi mieć także inne dochody.
– Zawsze umiała sobie radzić – potwierdził. – Jak pani myśli, dokąd poszli?
Puściła film z drugiej kamery.
– Zapakowali się do autobusu linii 192. Sprawdziłam. Dwie godziny później w Teatrze Wielkim zaczął się spektakl.
Milczał przez chwilę patrząc w zadumie w wykop.
– To zabawne, ale są przyzwyczajenia, których nic nie zmieni – powiedział wreszcie. – Sądzi pani, że to państwowa szkoła?
– Raczej nie. Społeczna albo prywatna. Przywiozła uczennice na przedstawienie, potem zanocowali w Warszawie. W tej chwili sprawdzam hotele. Może uda mi się ustalić, pod jakim nazwiskiem się zameldowała.
– Co pani zrobi, gdy ją dopadnie?
– Nie wiem. Na pewno trochę z nią pogadam…
Ochroniarz zmrużył lekko oczy, ale nic nie powiedział. Archeolodzy grzebali w ziemi.
– Znalazł pan swoją fajkę? – zagadnęła.
– Niestety nie. Nie było jej w przesianym gruzie. Zresztą po dwustu latach szansę były znikome… Zastanawiała się pani, gdzie ona może mieszkać?
– Szczerze mówiąc tak. Przypuszczam, że wynajmuje lub kupiła mieszkanie w Krakowie.
– Stasia nigdy nie przywiązywała wagi do własnego bezpieczeństwa… – westchnął. – Zresztą ja też zawsze wybierałem zawody niosące z sobą pewne ryzyko… Może to skutek uboczny? Jakby natura dążyła do eliminacji takich jak my…
Fotoplastikony, specjalne urządzenia pozwalające oglądać trójwymiarowe fotografie, były bardzo popularne na przełomie XIX i XX wieku. Katarzyna ma bardzo ułatwione zadanie. U progu XXI stulecia w tej części Europy działa już tylko jeden. Mieści się przy Alejach Jerozolimskich w Warszawie. O rzut kamieniem od skrzyżowania z Marszałkowską. Brama jest mroczna, ale cyfrowy aparat fotograficzny może robić zdjęcia nawet w zupełnej ciemności. Technik z CBŚ ustawia pod ścianą lekką, aluminiową drabinkę. Cztery metry w górę – wysokie sklepienie. Wystarczy kilka ruchów, by pod sufitem zawisło sztuczne gniazdo jaskółki. Dziewczyna zeskakuje na ziemię i uruchamia laptopa. Gotowe. Czujnik ruchu, fotokomórka, każdy człowiek przechodzący bramą zostanie sfotografowany.
Ciepłe jesienne popołudnie, trochę wiatru. Tramwaj ze zgrzytem staje na przystanku. Mężczyzna w brązowym płaszczu zeskakuje na trotuar. Dziś zamiast kryzy założył jedwabny krawat, brodę wyczesał starannie. Wierzchnie okrycie jest rozpięte, odsłania ciemny garnitur z angielskiej wełny. Miękkie, zamszowe półbuty bezgłośnie stykają się z brukiem.
Przed nim cel jego podróży – kościół i klasztor dominikanów. Wchodzi w mroczną sień, na lewo od głównego wejścia świątyni. O tej porze wewnętrzny krużganek jest udostępniany zwiedzającym. Jeden z braci idzie korytarzem. Kolor płaszcza myli go, przez chwilę sądzi, że ma przed sobą mnicha z innego zgromadzenia, ale zaraz spostrzega pomyłkę…
Nieznajomy kroczy w zadumie po kamiennej posadzce. W ściany wpuszczono epitafia oraz ich fragmenty. Niektóre pamiętają średniowiecze, inne wmurowano tu dopiero w latach dwudziestych, gdy przebudowa ulicy Dominikańskiej zniszczyła przylegający do kościoła stary cmentarz. Łącznie trzy tysiące płyt lub ich fragmentów. Mężczyzna w płaszczu dociera do drzwi prowadzących w głąb klasztoru. Są oczywiście zamknięte na głucho. Klauzura – tam nie wpuszcza się świeckich. Ale wie, że znalazłby tam jeszcze jedno podwórze i kolejne setki płyt… Zakręca i liczy kroki. Wreszcie zatrzymuje się. Na ścianie niewielkie epitafium z marmuru. Przez długie lata leżało wpuszczone w posadzkę, tysiące stóp obutych w sandały wypolerowały powierzchnię. Nadal jednak można się dopatrzyć zatartych liter:
Alexander Setonius vulgo Cosmopolita
Mężczyzna spod płaszcza wyciąga tubus z pleksi. Wewnątrz spoczywa jedna czerwona hydroponiczna róża z supermarketu. Wyjmuje ją, kładzie pod ścianą. Przyklęka, odmawia modlitwę. Wstaje i na chwilę przykłada dłoń do kamiennej ściany.
– Spoczywaj w pokoju, przyjacielu – szepce.
Noc. Deszcz zacina w szyby. Na pobliskich Plantach szumią drzewa. Chiński wachlarz wisi na ścianie. Dwa stosiki książek, przeczytane i do przeczytania. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat polska literatura upadła ostatecznie. Wszystko trąci upiorną, obezwładniającą nudą. Powielane schematy, papierowi bohaterowie, szczątkowa akcja… Tylko fantastyka jeszcze nadaje się do czytania, głównie te starsze pozycje, z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nowsze, zwłaszcza te nachalnie reklamowane, nie dają się strawić.
Odkłada kolejną książkę na stos przeczytanych. Co mogło się stać? Czy to zatrucie socjalizmem sprawiło, że wszystko tak zeszło na psy? A może zbyt dawno nie było wojny? Może to efekt zniewieścienia społeczeństwa? Czasy upadku. Literatura, sztuka… Trzy razy była w teatrze na nowych przedstawieniach. Trzy razy wyszła po pierwszych dwudziestu minutach.
A przecież tak rwała się do Polski… Wyjmuje z walizki tomik etiopskiej poezji. Musi odpocząć…
Na brzegach jeziora Tana
Stoją na wzgórzach drewniane nagrobki
Czas orania radłem przemija
Felasze odeszli po trzech tysiącach lat
Wrócili na ziemią przodków
Nam też pora wracać do domu
Nad Nilem i Tekezje pozostaną tylko ruiny lepianek
Twarde słowa, wypowiadane półgłosem po amharsku, dźwięczą w powietrzu. A może popełniła błąd? Nie mogła zostać w Aksum ani Gonder, ale przecież jest wiele krajów których dawno nie odwiedzała. Pociąga ją Ameryka Południowa. Wielkie, puste przestrzenie, ludzie żyjący jak przed wiekami ich przodkowie… Może warto odpocząć tam kilka lat. Keczua nie powinien być trudniejszy od mandaryńskiego czy gyyz… A może warto wpaść na jakiś czas do Gruzji? Tak dawno nie próbowała marynowanych zielonych włoskich orzechów…
Tu, na ziemi przodków, czuje się dziwnie obco. I jeszcze coś. Po czterech stuleciach nauczyła się ufać przeczuciom. Ktoś zanadto interesuje się jej osobą. Czuje wokół siebie zagęszczanie się atmosfery. Co zwiastuje? Zapewne kolejnego wariata z osikowym kołkiem… Wszystkiemu winna ta debilna telewizja. Filmy o wampirach, filmy o nieśmiertelnych świrach obcinających sobie głowy… Jakby mało kłopotów przysporzyła jej literatura brukowa…
Nie kupiła sobie telewizora. Trudno jej znieść przerywające filmy spoty reklamowe. Nie zatrzyma się tu długo. Dwa, może trzy lata. Odszuka alchemika i wyjedzie. Gruzja może poczekać. Peru lub Boliwia… Raczej Boliwia. W Peru jest stanowczo zbyt wysoka przestępczość. Wprawdzie umie sobie radzić, ale nie mogła nigdy przywyknąć do zabijania… A czasem niestety nie da się tego uniknąć. W Boliwii jest spokojniej. Wprawdzie, zdaje się, aktualnie mają tam rewolucję, ale tam to normalne… Kupi sobie hacjendę wysoko w górach… Ziemia w Andach nie powinna być droga…
A zatem postanowione. Jest tylko jeden problem. Nie potrafi odszukać mistrza. I co najgorsze, zupełnie nie wie jak się za to zabrać.
Noc. W Warszawie też pada deszcz. Nieoznakowane furgonetki CBŚ pędzą przez uśpione miasto. Tym razem uderzenie w mafię będzie naprawdę dotkliwe. Szesnastu biznesmenów mieszkających w różnych częściach Warszawy śpi spokojnie. Nie wiedzą, że ich twarze zarejestrowały przed laty kamery przemysłowe w kilku bankach. Nie wiedzą, że superkomputery bazy rozpoznały ich, zidentyfikowały ich szkolnych kumpli, a analitycy ustalili powiązania z grupami przestępczymi. CBŚ rozszyfrowało wszystko. Tajemnica bankowa utrudnia zbadanie stanów ich kont, ale dane z rynku nieruchomości zostały dokładnie sprawdzone. Zrabowane pieniądze inwestowali w ziemię. Kupowali grunty od państwa. Przepływ gotówki niełatwo śledzić, ale czasem się udaje.
Odrapana półciężarówka, oznakowana jako własność Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji, zatrzymuje się przed willą byłego wicepremiera. Polityk śpi słodko, nawet nie wiedząc, że za godzinę, skuty kajdankami, wyląduje w celi aresztu – śledczego pod zarzutem przyjmowania łapówek od członków mafii. A przecież system komputerowy znajduje się ciągle w fazie testów… Potrzeba jeszcze wielu miesięcy, by osiągnął pełną sprawność. A wtedy będzie można zdejmować bydlaków warstwa po warstwie. Na razie bandziorki śpią jak aniołki. Do czasu…
Synchronizacja jest bezbłędna. Wszystkie furgonetki zatrzymują się przed domami podejrzanych z dokładnością do piętnastu sekund. Przenośne generatory zagłuszają sygnał telefonów komórkowych. Drzwi wykonane zostały z różnego materiału. Czasem wystarczy pocisk ze strzelby gładkolufowej, czasem trzeba przebijać się przez nie ładunkiem kumulacyjnym…
Sprawczyni zamieszania leży na polowym łóżku. Rozpuściła włosy, naelektryzowały się i otaczają jej głowę jak złocista chmura. Nie śpi. Rozmyśla. Jak przeszukać wszystkie prywatne szkoły w Krakowie? Oczywiście jest na to metoda. Wystarczy do każdej placówki wysłać oficjalny list sygnowany przez CBŚ i zapytać, czy wśród kadry nauczycielskiej nie ukrywa się przypadkiem kobieta, której fotografię załączamy… Można zrobić z niej wielokrotną morderczynię, lesbijkę – sadystkę rżnącą uczennice piłą łańcuchową… Istnieje niestety ryzyko, że dyrekcja uzna, iż zna swojego pracownika lepiej i ostrzeże. Na jaki okres może się przyczaić dziewczyna nosząca na karku cztery wieki? Na czterdzieści lat? Z jej punktu widzenia czas to coś zupełnie innego…
Nikt nie może żyć w próżni, nie zostawiając po sobie śladów w urzędowych papierach. Łóżko, na którym leży Katarzyna, znajduje się za szumiącym cicho bankiem pamięci. Obcowanie na co dzień z ciekłym azotem sprawia, że jej myśli stają się chłodne i rzeczowe.
Stanisława Kruszewska musiała do perfekcji opracować system tworzenia tożsamości. Można wprawdzie kupić dowód osobisty na bazarze, ale będzie on miał tyle wad, że dokładna kontrola z pewnością pozwoli odkryć fałszerstwo. A zatem jak oszukać system? Musi w jakiś sposób zdobyć autentyczne dokumenty. Żelazne, niepodważalne. Nie mogą to być na przykład papiery kogoś, kto nie żyje. Kontrola w urzędach stanu cywilnego pozwoliłaby wykryć oszustwo. Z drugiej strony, nie da się tego tak zupełnie wykluczyć.
Zaraz, co powiedziała staruszka? Stanisława Kruszewska opowiadała im o Etiopii. To nie takie głupie. Przybyć do Polski z etiopskimi dokumentami i wystąpić o naturalizację w kraju przodków. Zdobycie polskiego obywatelstwa nie powinno być specjalnie trudne… Zwłaszcza jeśli udowodni, że należy do naszej nacji…
Tak czy inaczej, prawdopodobnie przebywała za granicą. W kilku lub kilkunastu krajach. Czekała tam, aż wymrą ci, którzy mogliby ją rozpoznać…
Katarzyna niechętnie wstaje z łóżka i podchodzi do komputera połączonego z rządową siecią. (Terminal ten nie ma, z obawy przed włamaniem, żadnego połączenia z bazą). Wstukuje kilka komend. Komputer posiada sporą moc obliczeniową, ale w zasadzie nie jest to konieczne… Kartoteka imigrantów. Ustawia parametry. Kobieta, wiek 20-25 lat. Narodowość polska, kraj pochodzenia nieznany. Szkoda, że nie można ustawić rasy, cała masa Chinek zarejestrowała się jako Polki z Mandżurii…
Katarzyna siedzi przed komputerem i w milczeniu zastanawia się nad swoją kuzynką. Lubi uczyć. Oczywiście pracuje w szkole nie po to, żeby wysysać z uczniów krew… Prawdopodobnie w ten sposób kompensuje fakt, że sama nie może mieć potomstwa. Skutek uboczny działania eliksiru? Nie da się wykluczyć. Z drugiej strony, każdy mąż po najdalej sześćdziesięciu latach wyciągnie nogi. Podobnie dzieci. Jeśli nie jest w stanie zapewnić im trwania, to może lepiej nie mieć ich wcale?
Ma biologicznie około dwudziestu lat. Aby pracować w ulubionym zawodzie powinna mieć wyższe wykształcenie. Przynajmniej w obecnych czasach. Dawniej nie było to aż tak istotne… Jak ominie przepisy? Prawdopodobnie zda egzamin państwowy z obcego języka i zatrudni się jako lektorka. Żyjąc tak długo, pewnie poznała wiele narzeczy… Katarzyna przesiada się do kolejnego terminala. Sprawdzimy wszystkich ludzi mających uprawnienia do nauki jednocześnie angielskiego, francuskiego i niemieckiego. Z pewnością przynajmniej część czasu spędziła na Dalekim Wschodzie. Staruszka wspominała, że ich nauczycielka upinała czasem włosy w chińską fryzurę… A zatem spis tłumaczy języków chińskiego, japońskiego, koreańskiego, wietnamskiego…
Brzęczyk sygnalizuje zakończenie pracy. Listy są długie. Dziewczyn w odpowiednim wieku chce się osiedlić w Polsce sześć tysięcy. Co najmniej dziesięć razy tyle już u nas mieszka. Wykaz osób, które przeszły państwowe egzaminy z trzech języków obcych też rozmiarami przypomina książkę telefoniczną. Pracowity nasz naród… Tłumaczy z chińskiego również mamy sporo.
Teraz wystarczy porównać listy. Pozostaje jedno nazwisko Stanisława Kruszewska. A jednak. Czemu nie wyłapał jej system? Jest w Polsce od niedawna. Jeszcze nie dostała numeru PESEL… Zna sześć języków europejskich, do tego amharski, gyyz, turecki, chiński i japoński. Pewnie włada też innymi, ale z tych tylko zdała egzaminy państwowe.
A więc znowu pojawia się Etiopia. Kuzynce musiało się tam wyjątkowo spodobać. Ciekawe gdzie i kiedy uczyła się chińskiego? Przecież nie w czasach rewolucji kulturowej? Może przed dojściem do władzy komunistów, a może na Tajwanie lub w Hong Kongu? Warto sprawdzić…
Teraz wystarczy użyć superkomputera bazy. Adres, adres szkoły… Przyjechała aż z Etiopii. Ciekawe. Zapewne dlatego, żeby nie można było zbyt szybko sprawdzić jej tożsamości, w tym kraju niewiele jest komputerów… A zatem nieśmiertelna kuzynka istnieje realnie. Można wpaść do niej w odwiedziny. Można zajść do niej do pracy. Można ją złapać, skuć kajdankami i wpakować do piwnicy pod kwaterą główną CBŚ. Można – tylko po co?
Do tej pory Katarzyna koncentrowała się na jej odnalezieniu. Teraz pora wymyślić motywy… Co robić dalej? Zadzwonić, umówić się na herbatę? Zaczaić i strzelić jej między oczy? W zasadzie… Pogadać sobie o przodkach, których istnienie odnotowały herbarze? To mogłoby być ciekawe.
A na razie trzeba iść spać. Trzecia nad ranem… A jutro znowu czeka ją szesnaście godzin dłubania w komputerach. Gdzieś tam istnieje siatka wywiadu pewnego teoretycznie zaprzyjaźnionego mocarstwa… Uśmiecha się pod nosem. Czy po wykonaniu analizy upadnie kolejny rząd? Generał i prezydent mieli świętą rację. Baza to władza. Władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Jeśli się jej pożąda.
Zasypia nakryta kocem. Jej ostatnie myśli krążą wokół tych spraw. Jeśli upadnie rząd, kontrolę nad bazą przejmą nowi ludzie. Może okazać się, że jej stanowisko przypadnie komu innemu. A jeśli chce się zrobić coś porządnie, trzeba to zrobić samemu. Aż do końca. W zasadzie nie wie nic. Jest tylko technikiem. Wprawdzie istnienie systemu utrzymywane będzie w tajemnicy, ale ona nie stanowi zagrożenia dla nowej ekipy. A więc przeżyje. Na wszelki wypadek naniosła pewne poprawki do oprogramowania. Gdyby trzeba było się ukryć, nie znajdą jej. Baza nie obróci się przeciw swojej twórczyni…
Gdyby ją dorwali, ma zabezpieczone materiały na kilka potencjalnych ekip rządzących. Dawno już podejrzewała, że polityka to brudne zajęcie, ale nie sądziła, że aż tak. Członkowie partii koalicyjnych i opozycyjnych to dziwna banda. Szpiedzy, tajni agenci, przedstawiciele mafii i masonerii, oszuści, morderca, jest nawet pedofil i dwu bigamistów…
Trzeba będzie tu trochę posprzątać. Przecież nie można tolerować sytuacji, w której minister jest wtyczką urugwajskiego wywiadu. Swoją drogą to kompletny idiotyzm. Rozumiałaby, gdyby pracował dla obcych mocarstw, ale dla Urugwaju?! Po co ten maleńki, biedny kraik utrzymuje swoją siatkę u nas? Sprawdzenie tego będzie bardzo interesujące. Ale na razie Katarzyna musi przyskrzynić swoją kuzynkę… To już pojutrze.
Obsługa pubu przy Rynku szybko zapamiętała nietypowego klienta. Przychodzi zawsze w czwartki. Zawsze zajmuje to samo miejsce. Siedzi zawsze samotnie, wypija zwykle trzy litry dobrego piwa. Sączy je powoli z własnego kamionkowego kubka. Przegląda jakieś papiery, czasem robi notatki. Nikt go nie zagaduje, nikt się do niego nie dosiada. Ludzie przy sąsiednich stolikach ściszają rozmowy, żeby mu nie przeszkadzać. Ale jednocześnie nikt nie czuje się nieswojo w jego obecności. Nieruchoma postać w brązowym płaszczu stała się po prostu elementem wystroju wnętrza…
Po trzech, czasem sześciu godzinach zagadkowej pracy, nieznajomy oddaje dzban po piwie, reguluje rachunek i znika. Trunek nie wywiera na niego żadnego widocznego wpływu… Co ten człowiek robi w pozostałe sześć dni tygodnia?
Wieczór w teatrze… „Jezioro łabędzie”. Dawno nie była na balecie. Chyba ze trzy, może cztery lata… Sala nabita po brzegi. Zbiorowa rezerwacja krakowskiego liceum. Jedno miejsce wykupione przez CBŚ. Informatyczka załatwiła je sobie przez Centralę.
Z balkonu czwartego piętra doskonale widać baletnice pląsające w takt muzyki. Jednak Katarzyna wybrała kiepskie miejsce, prawie pod samą ścianą po lewej stronie. Scena widoczna jest stąd pod kątem, który nieco przeszkadza w odbiorze całości. Za to świetnie widać środkowe partie widowni. Jest ciemno, ale od czego najnowszy gadget ze zbrojowni CBŚ: lornetka zaopatrzona w przetworniki termowizyjne? Balkon trzeciego piętra. Dwanaście wystrojonych uczennic. Widać chłopcy nie dali się namówić, a racja, to szkoła żeńska… Pomiędzy dziewczętami kobieta około dwudziestu, może dwudziestu dwu lat. Nie wygląda na dużo starszą od swoich podopiecznych. Ubiera się skromnie, ale elegancko. Patrzy na popisy tancerek chłodno i spokojnie. Ile razy mogła widzieć ten balet? Dwadzieścia? Osiemdziesiąt? Kiedy ostatnio była na nim w teatrze? Przed pięciu laty, czy przed wiekiem? W zasadzie można by zapytać… Koniec aktu. Kurtyna opada. Twarz kuzynki traci swój rozmarzony wyraz. Licealistki wyglądają na nieco znudzone. Swoją drogą, co za debilny pomysł, szukać sobie roboty, która wymaga użerania się ze smarkaterią stulecie za stuleciem? A przecież nie wygląda na masochistkę.
Katarzyna wymyka się, pędzi korytarzem, zbiega po schodach. Odprowadzają ją zgorszone spojrzenia ludzi dostojnie kroczących foyer. Kuzynka w otoczeniu swoich uczennic wychodzi do głównego holu. Nie wie, że jest obserwowana.
Agenci CBŚ przechodzą drobiazgowe i skomplikowane szkolenie. Technicy pracujący dla biura też mają swój cykl treningowy, choć znacznie mniej rozbudowany. Katarzyna posuwa się spokojnym krokiem w ślad za grupką dziewcząt. Obserwuje nauczycielkę. Prosta sukienka, torebka wyprodukowana prawdopodobnie w Chinach. W torebce rewolwer. Ciekawe, czy ten sam nagan, którym przed osiemdziesięciu laty broniła się w szkole? Nie da się wykluczyć, to niezawodna broń o kalibrze, który położy nawet słonia. Do tego prawdopodobnie nóż w pochwie przytroczonej na udzie lub łydce. Jak widać, kuzynka miała ciężkie życie i nauczyła się dbać o siebie…
W wywiadzie szkoli się agentów, jak zawierać znajomości bez budzenia podejrzeń inwigilowanego. Katarzynę ominęła ta część cyklu treningowego. Ale byka najlepiej brać za rogi. A zatem…
Przyspieszyła kroku. Kryjąc się za rzędem filarów doszła prawie do końca holu, zakręciła i ruszyła na spotkanie przeznaczenia szybkim, lekkim krokiem.
– Witaj kuzynko.
Na twarzy Stanisławy odmalowało się na moment zaskoczenie… W oczach błysnął strach. Ludzie, którzy się boją, zdolni są do czynów nieprzewidywalnych… Historia notuje kilka głośnych zabójstw dokonywanych w teatrach. Lincoln, Stołypin…
– Moment – Stanisława dotknęła palcami skroni jakby usiłowała sobie przypomnieć.
Gra przed swoimi uczennicami. Nie spławiła jej natychmiast, a to oznacza, że czegoś się domyśla. Podjęła wyzwanie. Współpracuje. A zatem trzeba jej pomóc…
– Katarzyna Kruszewska – podpowiedziała.
– Ach, kuzynka Kasia – twarz nauczycielki rozpromieniła się, choć jej oczy nadal pozostały chłodne. – Nie poznałam cię w pierwszej chwili.
Co robić dalej? Można postraszyć.
– No, nie widziałyśmy się całe wieki – zaakcentowała lekko ostatni wyraz.
Nie za mocno postraszyła? Chyba tak.
– Idźcie na miejsca, zaraz koniec antraktu – Stanisława zwróciła się do uczennic. – Dołączę za chwilę…
Dziewczęta zmyły się. Twarz nauczycielki spoważniała.
– Kim jesteś? – zapytała cicho.
– Naprawdę jestem twoją kuzynką – uśmiechnęła się Katarzyna. – Z Kruszewskich herbu Habdank.
Stanisława podeszła do barierki schodów i patrzyła przez dłuższą chwilę na spacerujących nimi ludzi.
– Jak mnie odnalazłaś? – spytała wreszcie.
– W mojej, a właściwie naszej, rodzinie istniała legenda przechodząca z pokolenia na pokolenie. Legenda o prababce, która nigdy się nie zestarzała…
– Na podstawie samej legendy nie zdołałabyś mnie zidentyfikować – głos był chłodny, ale zabrzmiało w nim zaciekawienie. Nie była nastawiona wrogo.
– Widziałam portret w Muzeum Narodowym… Pracuję w CBŚ przy komputerowych systemach identyfikacji przestępców…
Na twarzy Stanisławy pojawił się lekki uśmiech.
– I jakież to przestępstwo popełniłam? – przechyliła lekko głowę.
– Posługiwanie się fałszywymi dokumentami – odpaliła jej kuzynka. – Oraz, jak sądzę, zażywanie preparatów medycznych nie dopuszczonych do użycia przez ministerstwo zdrowia…
– Wykorzystując khm… rodzinną solidarność zapytam w tym miejscu, czy przeciw mnie toczy się oficjalne śledztwo?
– Nie. Po prostu nadużyłam zaufania zwierzchników by cię odnaleźć… Przy okazji trafiłam też na jednego twojego przyjaciela…
– Domyślam się o kogo chodzi. Jak wygląda, nazwijmy to, kondycja rodu Kraszewskich?
Katarzyna dotknęła ramienia Stanisławy i pokazała dwa palce.
– W zasadzie wcale nie wygląda – powiedziała.
Dzwonek zabrzmiał w holu. Zaraz zacznie się kolejny akt… Spojrzały na siebie. „Obwąchały” się nawzajem i odczuwają radość, jaką może dać odnalezienie kogoś, kto myśli podobnie do nas…
– Odwiedź mnie – zaproponowała Stanisława. – Znasz adres?
– Oczywiście. Co powiesz na przyszłą sobotę?
Kiwnęła głową.
– Dobrze. To może o szesnastej? Miło było poznać.
Drugi dzwonek.
– Który to już raz? – nie wytrzymała.
– „Jezioro łabędzie”? – kuzynka natychmiast domyśliła się sensu pytania. – Szczerze powiedziawszy, nie liczyłam. Może trzydziesty… A ty?
– Pierwszy – spuściła głowę.
Uśmiech. Spokojny, przyjazny.
– To goń, bo spóźnisz się na początek aktu… A szkoda by było.
Rozstały się.
Z zewnątrz mieszkanie nie wyglądało podejrzanie. Stara, przedwojenna kamienica, solidne, dębowe drzwi. Dzwonek… Katarzyna wcisnęła mosiężny guzik. Wewnątrz odezwał się melodyjny gong. Przeciągająca się chwila niepewności. Kuzynka po zdemaskowaniu mogła uciec. A jednak nie. Chrobot klucza w zamku. Drzwi otworzyły się.
Stanisława założyła lekką, płócienną sukienkę. Srebrny krzyżyk wysadzany rubinami, ten sam, który tak ładnie odwzorowano na portrecie, wisiał na jej szyi. Miała miękkie pantofle na stopach. Nie była uzbrojona. Chyba że spróbuje zadźgać ją długą szpilką ze swojej chińskiej fryzury. Jeśli koniec nasączyła odpowiednią trucizną…
– Witaj – gospodyni pocałowała ją w policzek. – Zapraszam dalej.
Czyli jednak nie zadźga. Przeszły do niewielkiego saloniku. Meble wygrzebane w antykwariacie. Na ścianie słucki pas od kontusza. Dwie skrzyżowane szable. Stanisława wyjęła paczkę długich kominkowych zapałek i rozpaliła w stojącym na parapecie samowarze.
– Herbata zaraz będzie – uśmiechnęła się.
Usiadły w fotelach. W zasadzie nic nie musiały mówić. Od pierwszego spotkania w teatrze poczuły do siebie sympatię. Stasia wyczuła ciekawość kuzynki. Zdjęła z szyi krzyżyk. Jedno ramię dało się odkręcić. Z wydrążenia wewnątrz wysypała na kawałek bibułki kilkanaście czerwonych kryształków.
– Kamień filozoficzny – powiedziała. – Wyprodukowany przez mistrza Sędziwoja z Sanoka na początku XVII wieku. Było nas sześcioro. Każdy dostał identyczną porcję…
– I od tamtej pory…
– Jedna dawka na stulecie. To, co zostało, nie wystarczy… Czas mnie dogoni. Chyba… – spojrzała z wahaniem na krewną – chyba że mi pomożesz.
Katarzyna uniosła brwi.
– W jaki sposób?
– To bardzo proste. W Nowym Sączu wiele osób spotkało ducha alchemika… Rozumiesz, co to może oznaczać?
– On nadal żyje – szepnęła Katarzyna.
– Tak przypuszczam. I ciągle ukrywa sekret produkcji tynktury… Może zechce raz jeszcze podzielić się swoim wynalazkiem? Trzeba go odnaleźć i odpowiednio przycisnąć. Skoro zdołałaś odszukać mnie…
– Miałam punkt zaczepienia. Twój portret. W tym przypadku…
– Istnieje obraz Jana Matejki przedstawiający Sędziwoja, tyle że to niestety licencia poetica – mruknęła Stanisława. – Faktycznie, będzie kłopot… Ale musimy dopaść alchemika. Dla mnie. Dla nas.
– Czyli…
– Jeśli zdobędziemy zapas, przyłącz się do mnie. Przeskakujmy razem kolejne stulecia. Samotność… – na jej twarzy odmalowało się nagle zmęczenie. Znużenie życiem, które trwało prawie połowę milenium. – O ile uznasz, że warto. Nigdzie nie mogę zagrzać miejsca na dłużej niż kilka lat. Włóczę się po świecie, uciekam… Patrzę jak ludzkość schodzi na psy.
– A mimo to niektórzy domyślają się… – zauważyła Katarzyna. – Jak tamci w szkole.
– O, to naprawdę dużo o mnie wiesz – mruknęła. – Nie oni pierwsi i nie ostatni. Cztery razy spotykałam wariatów z osikowymi kołkami… Jeśli pójdziesz ze mną, też ich spotkasz.
– Trzeba zlokalizować Sędziwoja… Czy jego kamień filozoficzny pozwalał robić złoto?
– Tak.
– CBŚ ma dojścia w kantorach i bankach handlujących kruszcem. Jeśli alchemik przebywa w Polsce, musi z czegoś żyć.
– Nie da się wykluczyć – w oczach Stasi błysnęło uznanie. – Sądzisz, że po prostu co miesiąc robi sobie sztabkę?
– Skoro nie sprawia mu to problemów… Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to może nas do niego doprowadzić…
– A zatem do dzieła… – uśmiechnęła się.
Odkorkowała butelkę czerwonego gruzińskiego wina.
– Za następne pięć stuleci – powiedziała Stanisława poważnie, unosząc kieliszek. Stuknęły się nad stołem.
Mikołaj Sieklucki, nauczyciel biologii, kartkuje starą książkę telefoniczną. Rozsypujący się tom wyciągnięty z makulatury nie ma strony tytułowej ani okładki, ale sądząc po formacie, pochodzi z połowy lat osiemdziesiątych. Także w środku brak mu wielu kartek. Część z adresami i telefonami aptek zachowała się. Proste zestawienie danych pozwala stwierdzić, że około 30 przybytków farmacji przestało istnieć w ciągu ostatnich piętnastu lat.
Biolog notuje sobie skrzętnie adresy. Zakłada ciężkie buty desantowe oraz skórzaną kurtkę. Do plecaka wrzuca łom i piłę do metalu. Sprawdza działanie latarki. Może już pierwszej nocy dopisze mu szczęście?
Nad Krakowem wstaje chłodny i wilgotny świt. Koniec września, trochę deszczu. Monika Stiepankovic budzi się na niewygodnym łóżku w jednym z domów dziecka. Szary i nijaki pokój, który dzieli jeszcze z trzema dziewczynami. Meble nienajgorsze, ale mocno zużyte, podarowane przez sponsorów. Materac jest nierówny. Nie przeszkadza jej to. Przez ostanie lata odwykła od takich luksusów. Leży wygodnie wyciągnięta pod cieniutkim kocem. Złociste włosy rozsypały się na poduszce. Błękitne oczy wpatrują się w zadumie w sufit. Niebieska farba nieco poszarzała…
Niewygody, brak prywatności, znoszone ubranie, za ciasne o pół numeru buty nie mają dla niej żadnego znaczenia. Teraz liczy się tylko jedno. Bezpieczeństwo. Wsłuchuje się w równe oddechy pozostałych dziewcząt. Nie lubią jej, ale to też nie jest istotne. Mogą zawiązać jej skarpetki na supły, ale nie zarżną podczas snu. To bardzo miła odmiana. Po raz pierwszy od bardzo dawna rozkoszuje się spokojem. Nie musi uciekać, kryć się… Tu nikt o niej nie słyszał. Jest anonimowa, może wtopić się między ludzi, bez obaw używać swojego prawdziwego imienia i nazwiska, śmiało spacerować ulicami.
W małym kalendarzyku tkwi fotografia, odbitka z polaroidu, przedstawiająca dwudziestu trzech żołnierzy z polskiego batalionu KFOR. To dzielni, odważni i szlachetni ludzie. Uczucie wdzięczności wcale nie jest Monice obce… Jakoś spróbuje się zrewanżować. Jeszcze dziś przechodzą ją dreszcze. Wywinęła się śmierci…
Żołnierze także nie zapominają o niej. Gdy człowiek ratuje drugiemu życie, powstaje między nimi silna więź. Z reguły ratujący odczuwa potrzebę opieki nad uratowanym… Polubili ją, bo jak można nie poczuć sympatii do miłej i cichej szesnastoletniej dziewczyny, w dodatku wyglądającej jak księżniczka z bajki? Zrzucili się po kilka złotych i założyli jej konto w banku ze skromną sumką, na początek. Podpisali także podanie o azyl w Polsce. Więcej nie byli w stanie. Dwaj lub trzej sugerowali, że mogłaby na jakiś czas zamieszkać u ich rodzin, ale podziękowała uprzejmie… Wzdycha. Gdy ktoś ma szesnaście lat, musi chodzić do szkoły. W zasadzie czemu nie? Ma pewnie pewne braki programowe, ale poradzi sobie. Dokucza jej samotność, wprawdzie nauczyła się z tym żyć, ale jesienią, gdy wieczory stają się dłuższe, warto mieć kogoś, kto zrozumie, pocieszy. Pytanie tylko, czy w tym dalekim i obcym, choć przyjaznym kraju znajdzie jakąś przyjaciółkę? Wątpi, czy spotka osobę, której mogłaby powierzyć swój najgłębiej skrywany sekret… Tajemnica staje się ciężarem trudnym do udźwignięcia w pojedynkę.
Katarzyna Kruszewska pakuje walizkę. Mamrocze sama do siebie ze złością. Fakt, odrobinę przesadziła. Mówiąc dobitniej, nadużyła władzy, którą dał jej dostęp do systemów komputerowych CBŚ. Z drugiej strony, na tym przecież polega jej praca. Identyfikacja przestępców. A to byli przestępcy. Szpiegostwo jest karalne. I machlojki finansowe, i kontakty z grupami przestępczymi, nawet bigamia i pedofilia są karalne. Za to wszystko normalni ludzie idą siedzieć. Za to zwykłego człowieka wykreśla się z listy przyjaciół. Za to wywala z pracy… Miała świadomość, że wiedza to zagrożenie. Mówiono jej, że wiedza daje władzę, a władza kusi, by z niej skorzystać. Sądziła, iż sobie z tym poradzi. Ale jak można znieść sytuację, w której elita rządząca Polską składa się bez wyjątku z takich zakazanych typów? Kraju uratować się już nie da. Za daleko to wszystko zaszło, niepodległości nie zdołamy już obronić. Rak zdrady toczy aparat państwa. Za późno na cięcia operacyjne. Ale chciała choć odrobinę oczyścić powietrze…
Przygotowała strategię działań, zgromadziła materiały, zapomniała tylko o jednym: istnieją ludzie nietykalni. Planowała wielkie porządki, a wyszła jej burza w szklance wody. Dokumenty, które przygotowała, powinny wystarczyć do rozstrzelania za zdradę ojczyzny wszystkich prawie członków rządu oraz siedemdziesięciu procent posłów. Materiały przekazane prokuraturze generalnej to dynamit. Sześćset teczek ludzi, których należałoby się natychmiast pozbyć…
I nie wyszło. Raptem czwórka ministrów poleciała z posad. Dobrze, że chociaż urugwajski wywiad straci swoją wtyczkę… Katarzyna zgrzyta zębami ze złości. To ona pierwsza znalazła ślady siatki tworzonej przez agentów tego kraju, a także dziesięciu kolejnych. A teraz ktoś inny się tym zajmie. O ile ktokolwiek się zajmie. Na razie pora się ulotnić. Bo, zdaje się, za tych ministrów chcą ją wywalić z pracy.
Elity wpadły w szał. Dyszą żądzą odwetu. Na szczęście nikt nie domyśla się nawet, że „spisek” (jej całkowicie legalne i usprawiedliwione działania nazywają spiskiem i zdradą stanu!) narodził się tu – w zastawionych komputerami bunkrach pod siedzibą CBŚ. Na razie podejrzewają tych z UOP-u. I koszą, wywalając dziesiątkami na bruk… Specjalnych złudzeń nie ma. Wie za dużo. Otarła się o tajemnice właścicieli tego kraju, a oni nie puszczają takich rzeczy płazem. Generał obiecał ją chronić. Ale mimo to trzeba znikać… Wrzuca do spalarki pliki papieru. Lepiej nie zostawiać po sobie śladów.
Pora ruszać w drogę. Poszukać sobie gdzieś daleko mieszkania i nowej pracy, w miarę możliwości mniej stresującej. Przyczaić się i przeczekać aż burza ucichnie… Ma pewien pomysł. Jej kuzynka wspomniała nie dalej jak przedwczoraj o pewnej wakującej posadzie… Kilka tygodni temu zaczął się pierwszy semestr. Czemu więc nie zaczepić się w szkole?
Dyrektor prywatnego żeńskiego liceum spojrzał ciężko zza biurka. Niewysoka dziewczyna z grubym warkoczem siedziała skromnie na krześle. Kontemplował ją przez dłuższą chwilę. Wyglądała sympatycznie, ale czuł dziwną podświadomą niechęć. Fakt, że nazwisko nosiła identyczne jak niedawno zatrudniona lektorka, zrzucił na karb przypadku.
– Więc chce pani objąć stanowisko nauczycielki informatyki? – zaczął.
Jeśli ktoś pyta o rzeczy, które są mu doskonale znane, może to oznaczać tylko jedno. Pragnie stłamsić swoją ofiarę, pozbawić ją pewności siebie. Co z tym fantem zrobić? Można udawać potulną owieczkę albo, wręcz przeciwnie, obrócić pytanie przeciw pytającemu…
– O wszystkim napisałam w podaniu.
Dyrektor skończył je czytać pięć minut temu. Ta odpowiedź w pewien sposób sugeruje, że jest kretynem. Delikatnie, a jednak. Zajrzał pomiędzy kartki i wyłowił CV.
– Są tu pewne luki – zauważył. – Ukończyła pani studia w wieku dwudziestu lat…
– Udało mi się zrobić pięć lat w ciągu dwu – wyjaśniła spokojnie.
Potarł czoło kciukiem.
– Hmmm – mruknął. – Przez następny rok pracowała pani dla rządu. A co konkretnie pani robiła?
Kuzynka ostrzegała ją, że ten typ lubi się czepiać. Jak zatem wybrnąć? Można obrócić pytanie w żart. A jednocześnie odpowiedzieć tak, by zawrzeć ziarno prawdy.
– Jak pan będzie zadawał zbyt dużo pytań, trafi pan do nas.
– A konkretnie?
Żart nie udał się, więc trzeba wytoczyć ciężkie działa. Wyjęła z kieszeni wizytownik, spokojnym ruchem podała przyszłemu pracodawcy biały kartonik. Na nim wytłoczono godło, literki CBŚ oraz numer telefonu. I absolutnie nic więcej.
– Jeśli naprawdę jest pan ciekaw, proszę zadzwonić – spojrzała lekko, wyzywająco.
– Nie zatrudnię pani – oświadczył ze złością.
Złość to najczęściej oznaka lęku. A lęk to bardzo destruktywna siła. Strach jest najbardziej obrzydliwą ze słabości, a każdą słabość przeciwnika można obrócić na swoją korzyść. Oczy Katarzyny nieruchomieją, spojrzenie staje się twarde. Rysy twarzy tężeją zamieniając ją w maskę. Przemiana trwa kilka sekund. Długo ćwiczyła przed lustrem pod okiem psychologów. Dyrektor dostrzegł zmianę. Teraz boi się jeszcze bardziej.
Dziewczyna, która siedzi przed nim nadal jest tą samą, ale o ile wcześniej czuł do niej niechęć, teraz odczuwa niemal panikę.
– Panie dyrektorze – także jej głos stał się inny. Tembr obniżył się, słowa padają ciężko jak odlane z żelaza. – Niech mi pan uwierzy, nie ma już innej przyszłości.
Nie poddał się od razu. Spróbował osadzić ją wzrokiem, lecz oczy dziewczyny, które jeszcze przed chwilą wydawały się lekko maślane, teraz połyskują jak kawałki lodu. Nie chciała tego, nie lubi zmuszać ludzi, łamać cudzej woli, ale jeśli nie ma innego wyjścia…
– Przyjmijmy, że panią zatrudnię… – dyrektor stara się ratować resztki honoru.
Zmiana jest błyskawiczna. Znowu siedzi przed nim ta sama sympatyczna, młoda kandydatka na nauczycielkę, która weszła do jego gabinetu zaledwie kilka minut temu.
– Z pewnością pan nie pożałuje – uśmiecha się nieśmiało.
W tym momencie dyrektorowi świta myśl, że w sumie nieważne, skąd przyszła. Jest miła i kompetentna, będzie można z nią pracować…
Mężczyzna w płaszczu przechadza się uliczkami krakowskiego Kazimierza. Wspomina. Nie wszystko uległo zniszczeniu. Domy stoją nadal tam, gdzie stały, choć tu i ówdzie zieje straszliwa wyrwa. Dawno tu nie był, ale szybko dociera do celu swojej wędrówki. Synagoga Remuh, zbudowana w XVI wieku przez Izraela Isserlesa Auerbacha dla jego syna Mojżesza, znanego jako rabbi Moses Remuh… Przysadzista budowla otynkowana na biało, gościnnie otwarta brama w murze. Wędrowiec wchodzi w nią pewnym krokiem. Drzwi do wewnątrz kryją się w głębi podwórza. Zanurza się w półmrok i ciszę przybytku. Jego oczy szybko przywykają do ciemności. Pod ścianą pali się niewielka wieczna lampka. Oznacza miejsce, w którym zazwyczaj siadywał rabbi Remuh. Gdzieś z zakamarków, zza filaru, wyłania się niewysoki, kaprawy osobnik.
– Zwiedzanie płatne – informuje gościa.
Nieznajomy lustruje go zimnym spojrzeniem brązowych oczu. Strażnik czuje wzrok przenikający aż do kości.
– Przepraszam – bąka. – Myślałem, że pan jest turystą.
Przybysz spokojnie odwraca głowę i patrząc na lampkę popada w zadumę. Będzie tak stał przeszło godzinę. Rabbi Remuh, jedyny człowiek, który świadomie odrzucił dar… Mężczyzna wychodzi. Kroczy pewnie śmierdzącymi zaułkami. Kazimierscy żule patrzą ze swoich posterunków przed bramami. Facet jest obcy. Nie pamiętają jego twarzy. Ale jednocześnie widać, że czuje się tu jak u siebie w domu. Zagraniczny płaszcz, poznają to po dziwacznym kroju, złoty szwajcarski zegarek na przegubie, elegancka skórzana teczka pod pachą… Wygląda na nadzianego, a Kazimierz to miejsce, gdzie czerwone twarze polują na jeleni… Jednak jest w nim coś dziwnego. Wyczuwają, że to prawdziwy mężczyzna, jeden z ostatnich przedstawicieli wymierającego gatunku. Nie wiadomo, czy jest uzbrojony, ale i tak nie odważą się go zaczepić. Tacy nie muszą mieć broni. Zaatakować można kogoś, kto się przestraszy. Kogoś, w kim lęk stłumi natychmiast wolę oporu. Ale ten typek nie wygląda na takiego, który byłby w stanie odczuwać lęk. Nóż czy pistolet nie zrobią na nim wrażenia. Przyjmie walkę. I może wygrać. Za duże ryzyko. Lepiej poczekać na innego.
Człowiek w płaszczu wychodzi z zaułka na plac. Mieści się tu lokal o nazwie „Alchemia”. Przybysz czyta napis na szyldzie i parska krótkim, dźwięcznym śmiechem.
Szkoła. Poobijane ławki, brudne szyby w oknach. Dyrekcja zatrudniła sprzątaczkę, ale babie wyraźnie nie chce się pracować. Korytarz przetarła froterką tylko przez środek. Pod ścianami leży warstwa geologiczna nie ruszana od dziesięcioleci. Podłogę należało wypastować tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale zrobiono to zaledwie wczoraj. Nikt nie pomyślał, by budynek nocą wywietrzyć. Smród pasty do parkietu walczy o lepsze z wonią lizolu.
Firanki teoretycznie wyprano w lecie, ale ekipa która się tym zajmowała, ukradła przy okazji połowę proszku. Ławki wymyto wodą z dodatkiem domestosu. To także wykonano w ostatniej chwili. Zapach chloru jest ciągle wyraźnie wyczuwalny.
Nauczycielka będąca wychowawczynią tej klasy, sprawia wrażenie kompletnie niekompetentnej. Przedłużyła sobie wakacje o dwa tygodnie, symulując chorobę. Czerwona opalenizna na jej nalanym obliczu świadczy, że wylegiwała się przez ten czas na plaży… Pierwsza lekcja to fizyka. Kobieta wyraźnie nie ma pojęcia, co zrobić z czasem i z uczniami. Przez trzydzieści minut dyktuje im regulamin pracowni. Pozostały kwadrans spędza na zapleczu, robiąc sobie herbatę. Nie szanuje czasu uczniów, zwisa jej totalnie wszystko. A ponoć w tym kraju jest dwudziestoprocentowe bezrobocie. Przecież można na jej miejsce zatrudnić kogoś, kto coś wie i potrafi to przekazać…
Monika Stiepankovic siedzi w pierwszej ławce, pod oknem. Czuje na sobie taksujące spojrzenia całej klasy. Pierwszy dzień w polskiej szkole. Miała rację by nie zakładać sukienki. Ubrała się w jeansy i wojskowego kroju bawełnianą koszulę. Uczniowie wykorzystując nieobecność nauczycielki gawędzą sobie. Słucha.
Przez ostatni miesiąc pracowała ciężko ucząc się polskiego po kilka – kilkanaście godzin dziennie. Jeden z żołnierzy polskiego batalionu KFOR zrobił studia pedagogiczne. Teoretycznie jego zadaniem miała być organizacja szkół dla mniejszości serbskiej w Kosowie. Z braku uczniów, dla zabicia czasu, zaczął uczyć ją swojego języka. Trzydzieści dni to nie za dużo, ale miała książki, kasety z filmami i kilkudziesięciu żołnierzy, dla których konwersacja z miłą szesnastolatką była przyjemnym urozmaiceniem ciężkiej służby daleko od domu.
Zna polski wystarczająco dobrze, by rozmawiać. Trochę trudniej wyłapać jej wypowiedzi nastolatków siedzących przy sąsiednich ławkach. To, co dociera do jej uszu, to głównie wulgaryzmy. Kręci głową ze zdumieniem. Przecież do liceów powinna uczęszczać młodzież pochodząca z klasy średniej. Tymczasem w całej grupie nie widzi nikogo sensownego. Zbieranina, hołota, dzicz – umysł podsuwa jej usłużnie stosowne epitety. Koszmarna banda. Farbowane włosy, kolczyki w nosach, debilne naszywki na plecakach. Trzy albo cztery osoby przyszły na lekcję naćpane… Kilku wygląda jak na ciężkim kacu. Chłopcy taksują ją spojrzeniami. Rozbierają w myślach. Czuje ich podniecenie. Co tak na nich działa? Jasne włosy? Fakt, jest jedyną naturalną blondynką w klasie… Dobrze, że koszula, o jeden numer za duża, zaciera skutecznie kształty jej sylwetki.
Korytarz wita ją kwaśnym zapachem potu – z braku odpowiednio pojemnej sali gimnastycznej odbywała się tu lekcja wychowania fizycznego. Następna jest chemia. Nauczycielka mówi przez dziesięć minut zupełnie od rzeczy, po czym znika na zapleczu. Robi sobie kawę…
Monika odwraca się i patrzy na klasę. Jej spojrzenie jest uważne, świdrujące. Szesnaście lat to najwyraźniej tutaj kompletnie cielęcy wiek. Dziewczyny chichocząc przeglądają jakieś kolorowe pisemko. Jeden chłopiec czyta komiks, pozostali gadają ze sobą jak nakręceni. Oni także marnują czas, a mogliby go wykorzystać z pożytkiem… Przecież widywała już ludzi w ich wieku, którzy odważnie brali karabiny i szli zginąć za swoją wioskę, za swoją dolinę, za swoją ojczyznę… Tamci młodzieńcy mieli oczy patrzące czysto i odważnie. Nawet jeśli się bali, wiedzieli na czym polega ich obowiązek. W wieku szesnastu lat, czasem wcześniej, byli już mężczyznami. Ci pozostaną rozpuszczonymi dzieciakami. Niektórzy na zawsze.
Dziewczyny to kretynki. Żyją w wirtualnym świecie seriali telewizyjnych, jedyne co jest w stanie zwrócić ich uwagę to plotki z życia gwiazd. Przeżywają cudze problemy, uciekają przed własnymi. Ludzki żużel, odpad… A przecież gdzieś muszą istnieć elity które wychowują ludzi takich jak jej wybawcy z polskiego batalionu KFOR. Gdzie ich szukać? Część żołnierzy pochodziła ze wsi. Ale oficerowie byli przeważnie z miasta.
Jest jeszcze coś. Budzi zbyt duże zainteresowanie chłopców. Zauważyła to na poprzedniej lekcji. Teraz, godzinę później, jest gorzej. Co będzie dalej, wie doskonale. Jedni zaczepią ją wprost, inni będą udawać przyjaciół. W zasadzie wszyscy będą myśleli tylko o jednym: jak by tu sobie z nią… Będzie musiała włożyć masę wysiłku, aby trzymać ich na dystans. Za to czekają ją plotki, pogarda, niechęć, nienawiść…
A zatem? Nie ma na co czekać. Dokonała oceny szkoły. Wybór jest oczywisty. Nie ma tu absolutnie czego szukać. Przyjechała do Polski, aby dojść do siebie po tragediach, których była świadkiem. Przyjechała uspokoić się i wyciszyć. Odpocząć po kilkunastomiesięcznej panicznej ucieczce. Wreszcie przyjechała tu, by nieco uzupełnić swoje wykształcenie. Przez ostatnie kilka lat nauka dokonała skoku do przodu. Widzi jednak, że więcej dowie się czytając rocznik „Wiedzy i życia” niż nudząc się na tych lekcjach.
Wybór jest prosty. Odwagi też jej nie brakuje. Zresztą czego się bać? Nauczycieli? Baba od chemii siedzi nadal na zapleczu. A zatem w drogę. Zeszyt do parcianej torby, torba na ramię i do zobaczenia. Klasa odprowadza ją zaskoczonym spojrzeniem. Po chwili wszyscy rzucają się do okna. Nie pomylili się. Błękitnooka dziewczyna odchodzi niespiesznie ulicą… Nie ogląda się. I czują, że już nie wróci.
Nauczycielka wychowania fizycznego postanowiła wyjść za mąż za bogatego Niemca. Powodzenia. Wakat na jej stanowisku zajmuje lektorka języków obcych, Stanisława Kruszewska.
Praca na dwa lub trzy etaty nie stanowi dla niej wyzwania ponad siły. Uczennice cierpną w duchu. Jeśli zechce rozruszać ciała podopiecznych w takim stopniu jak mózgi, czeka je bardzo dużo ciężkiej pracy… Z drugiej strony, może będzie trochę ciekawiej niż w zeszłym roku?
Na pierwszą lekcję przyszła ubrana w gruby, zielony dres. Włosy spięła nie w chińską fryzurę, ale w kok. Ciemny rzemyk opasuje jej szyję. Na polerowanym ustniku gwizdka ciemnieje gmerk, przedmiot pochodzi z Lwowskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Kupiła go na giełdzie staroci. Nikiel połyskuje jak srebro. Musiała tylko wymienić drewnianą kuleczkę w środku. Z gwizdkiem wiążą się pewne wspomnienia. Czym jest dla niej stulecie?
Wystarczyło, że weszła i natychmiast wszystkie uczennice powstały. Nikt nie pojął nigdy, jak to robi, ale otacza ją aura mimowolnego szacunku. Stanęła i zlustrowała dziewczęta spokojnym, chłodnym, konkretnym spojrzeniem. Znają nauczycielkę od tej strony. Nic się przed nią nie ukryje.
– Witajcie. Jak tam po wakacjach? Pewnie leżałyście na brzegu morza smażąc się w słoneczku jak foki wyrzucone na plażę… Widzę, że przez ostatnie tygodnie nie robiłyście na gimnastyce zgoła nic… Wstyd.
Mruczą coś niewyraźnie.
– Przypomnę wam o istnieniu pewnych mięśni, o których z pewnością uczyłyście się na lekcjach biologii – uśmiecha się kpiąco. – Zaczniemy od pięćdziesięciu pompek dla rozgrzewki.
Lekko opada, opierając się o podłogę kłykciami – oszczędza palce… Liczy głośno. Po piątej pompce odpada połowa. Po dziesiątej została sama. Pięćdziesiąt…
– Wasza kondycja nie jest słaba, jest tragiczna – wzdycha wstając. Nawet się nie zasapała. – Zaczniemy od ćwiczeń ogólnorozwojowych. Będziecie musiały też potrenować trochę w domu, tak z hodynku dziennie.
Niekiedy, dla podkreślenia wagi swych słów, używa zabużańskiego akcentu i dorzuca ukrainizmy. Jeśli jest w takim nastroju, lepiej wykonywać posłusznie jej polecenia.
Czterdzieści minut wypełnionych przysiadami, skłonami, pompkami… Większość uczennic nie umiała zrobić szpagatu… Nie są w stanie wykonać skłonu w przód i dotknąć ziemi nadgarstkami. Spora część nie sięga jej nawet czubkami palców… Wprawdzie minęły czasy, gdy nauczycielka dotykała głową kolan, ale przecież góruje nad nimi kondycją i wygimnastykowaniem…
Wzdycha. Sięga pamięcią wstecz. Jak to było wtedy, dawno temu, gdy była w ich wieku? Sześćdziesiąt trzy dni przedzierała się konno w stronę dalekiej polskiej granicy. Na kradzionej klaczy, z watahą janczarów siedzących na karku, bez zapasów jedzenia, bez manierki na wodę, bez grosza przy duszy. Na szczęście na polach stało zboże… Trzy potyczki, przepłynęła Dniestr w październiku… Kurczę, przecież każda dziewczyna z Kresów byłaby w stanie tłuc się miesiąc na koniu. Kozacy niekiedy żyli w stepie przez okrągły rok. Dawno nie było wojny, mężczyźni zniewieścieli, a dziewczęta… lepiej nie mówić. Miękkie toto, rozlazłe, ciapowate. Rozleniwione.
Dzwonek. Z jękiem nieruchomieją na podłodze, przy drabinkach. Dziewięćdziesiąt skłonów to dla nich za dużo? Przechadza się między wykończonymi podopiecznymi. Też się odrobinę zadyszała pod sam koniec, ale daleko jej do stanu przyjemnego zmęczenia. Tymczasem uczennice przypominają zajeżdżone kobyły. Jej nozdrza zadrżały, gdy uderzył w nie delikatny zapach dziewczęcego potu.
– No, zmiatajcie pod prysznic, brudaski! – wypycha je z sali łagodnie acz stanowczo.
Co można zrobić z ładną salką, oczyszczoną z uczniów, ale pełną sprzętów gimnastycznych? Dosłownie wszystko. Można na przykład potrenować sobie szablą – na to mieszkanie Stanisławy jest za ciasne, a na Plantach wzbudzała zbyt duże zainteresowanie przechodniów. A zatem…
Zanurkowała do pakamery. W ciągu pięciu sekund zdarła z siebie dres i założyła suknię szytą wedle mody z ostatnich lat XVII wieku. Trudno o bardziej niepraktyczny strój do ćwiczeń, ale wybrała go celowo. Kto nauczy się walczyć w niewygodnym ubraniu, poradzi sobie bez trudu w każdym innym…
Przy kółku służącym do podciągania, zawiesiła solidną, dębową belkę na krótkim grubym łańcuchu. Rozhuśtała. Wyciągnięcie szabli z pochwy to tylko dwie dziesiąte sekundy. Zadaje pierwszy cios. Nie za mocno, żeby ostrze nie wbiło się zbyt głęboko. Szabla ma cztery stulecia, służyła jeszcze jej dziadkowi. Z zabytkami należy obchodzić się delikatnie. Cięcie z ramienia, zasłona, cięcie z półobrotu. Wyszła z wprawy. Najlepiej byłoby poćwiczyć z żywym przeciwnikiem… Tylko gdzie takiego szukać? Na przykład przy drzwiach.
Katarzyna Kruszewska siedzi sobie skromnie na brzeżku niskiej ławki gimnastycznej i ogląda popisy Stasi z lekkim uśmiechem.
– O – kuzynka opuszcza broń i rusza jej na powitanie. – Wydawało mi się, że zamknęłam drzwi…
Jak interpretować jej pytanie? Wygania? Nie, to tyko zdziwienie.
– Zamek yale – Katarzyna mruży oczy. – Szesnaście sekund dla początkującego złodziejaszka, osiem dla doświadczonego. Nigdy nie zeszłam poniżej dziesięciu sekund, widać nie mam wystarczającego talentu… Sądziłam, szczerze mówiąc, że coś zjemy razem w stołówce, ale nie przyszłaś…
– Nie po to żyję prawie połowę milenium, aby umrzeć na skutek salmonelli.
– Słusznie – przekrzywia głowę, – ale pocieszę cię, że karmią tu o niebo lepiej niż w szkołach państwowych.
– Po lekcjach, jak wrócimy do domu, zrobię taką golonkę w miodzie, że skonasz z zachwytu…
– Wieprzowina i miód? – na twarzy nauczycielki informatyki maluje się zdziwienie. – Nie wiedziałam, że te dwie potrawy do siebie pasują…
– Jeśli umie się odpowiednio doprawić. Zobaczysz, palce lizać. Wybacz, za dziesięć minut mam francuski, a jeszcze muszę szybko wziąć prysznic.
Przebiera się ponownie w dres. Już wystarczająco dużo o niej gadają. Gdyby pojawiła się na korytarzu w XVII-wiecznej sukni, plotkom nie byłoby końca. Pluska się szybko ale dokładnie. Dziwny, wibrujący dźwięk za grubym, betonowym murem. Cholera, dzwonek na lekcję… Wyciera się pospiesznie i ubiera tłumiąc narastająca panikę. Nauczyciel nie może się spóźniać. To hańba. A ona poczucie obowiązku ma silnie rozwinięte. Do przesady…
Cywilizacja białego człowieka wytworzyła szereg zdumiewających wynalazków. Jednym z najpożyteczniejszych jest książka telefoniczna. Trzeba tylko znaleźć choć jeden egzemplarz. Monika rusza Plantami. W dwudziestej z kolei odwiedzonej budce telefonicznej leżał obszarpany tom. Wypisała sobie adresy. Plan miasta kupiła w kiosku. Kosztował sporo, a ona musi oszczędzać. Zatem trzeba zrezygnować z jazdy autobusem. No to co? Przez ostatnie trzy miesiące przeszła pieszo ponad osiemset kilometrów po bałkańskich górach.
Buty ciut ją cisną, najchętniej by je zdjęła, ale Kraków to kulturalne miasto. Nikt nie chodzi na bosaka. No i klimat trochę nieodpowiedni…
Trzy prywatne szkoły. Pierwsza nie wygląda dobrze. Brudna elewacja, graffiti, to od razu wskazuje na totalny brak dyscypliny. Typowa „przechowalnia tobołków” stworzona dla rozwydrzonych durni, którym zdarzyło się mieć bogatych rodziców… Druga wygląda nieco lepiej. W środku trwa przerwa i uczniowie zabawiają się pluciem przez okno. Odpada. Trzecia. Elewacja dość dawno nie była odnawiana, ale w czasie wakacji wyszorowano ją starannie ryżowymi szczotkami i zmyto dużą ilością wody. Słońce przegląda się w wypucowanych szybach. Lekcje właśnie się skończyły. Z budynku wysypuje się stadko dziewcząt. Zaraz za nimi wychodzi nauczycielka. Ubrana skromnie, ale z wystudiowaną elegancją. Zabawne, ma na głowie dziwną fryzurę, upiętą kilkoma grubymi, drewnianymi szpilami.
Otacza ją wianuszek dziewczyn. Zadają jakieś pytania: ogania się od nich, bez złości, z uśmiechem. Najbardziej namolnym rzuca kilka zdań. Ze szkoły wychodzi druga kobieta, może nieco młodsza od pierwszej, z grubym jasnym warkoczem. Niesie kosz z wikliny, taki typu piknikowego. Solidnie naładowany. Razem idą w stronę przystanku. Monika odprowadza je spojrzeniem. Dziewczyny gonią za nauczycielkami znowu usiłują zagadywać. Pijane szczęściem, młodością, płoną radością spotkania…
Wybór dokonany. Teraz trzeba zaplanować strategię działania. Jak dostać się do środka? Atak frontalny z reguły jest najlepszy. A zatem naprzód.
Na peryferiach Krakowa, blisko pętli jednego z autobusów znajduje się rozległa łąka. W środę, gdy dzwonek szkolny obwieścił koniec pracy można urządzić sobie piknik. Kawałek turystycznej maty, kosz z pieczonym kurczakiem zawiniętym w srebrzystą folię aluminiową, butelka gruzińskiego wina ałazni, do tego placki mczdali z jedynej w Krakowie gruzińskiej restauracji. Oczywiście obrus, ukraiński, ręcznie haftowany krzyżykami. Dwie dziewczyny w jasnych, długich spódnicach i szerokich kapeluszach wyglądają jakby urwały się z planu filmowego.
– Właściwie to dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? – zagaduje Katarzyna.
– Za pierwszym razem poszło mi trochę nie najlepiej – wspomnienie dokucza jak zadra. Były małżonek sprawiony jak świnia i gęsta kropla krwi spływająca po głowni szabli… – Potem miałam pewne plany, ale dwa razy ginęli podczas wojen…
– Trzy, no, liczmy dwie próby na czterysta lat to niewiele – mruczy.
– Trudno znaleźć kogoś odpowiedniego – wzrusza ramionami.
Łąka jest własnością pobliskiej stadniny koni. Zwierzęta przyprowadzono rano i przypalikowano aby się pasły. Stanisława zręcznie rozpala pod samowarem. Przypomina trochę te pierwsze, z którymi zetknęła się w Petersburgu. Choć oczywiście jest o połowę młodszy. Jej dłoń trzymająca długą, kominkową zapałkę odbija się w wypolerowanym do przesady mosiężnym brzuścu.
– Wylali mnie z roboty – wzdycha Katarzyna. – To nam poważnie utrudni poszukiwania.
– Tylko utrudni?
– Mogę się zalogować od zewnątrz jako gość – wyjaśnia. – Zrobiłam sobie kilka fałszywych tożsamości. Ale systemy bazy nie mają połączenia z siecią…
– Rozumiem – kiwa głową Stanisława.
Nie rozumie. Cała ta informatyka wydaje się jej dziwna, niezrozumiała i niebezpieczna. Kupiła sobie wprawdzie potężny komputer, a nawet nauczyła się jak znaleźć w Internecie wiersze ulubionych etiopskich poetów, ale amharską czcionkę zainstalować musiała jej kuzynka…
– Trzeba się zastanowić co zrobimy jeśli alchemik nie żyje – Katarzyna obserwuje z zainteresowaniem dymiący samowar.
– Możemy poszukać innego – Stanisława przeciąga się leniwie. – Albo odpuścić sobie i zrezygnować z dalszego przedłużania życia.
– Łatwo ci mówić… Pewnie jesteś już zmęczona…
– Ależ skąd – uśmiecha się.
Przez łąkę idzie jasnowłosy chłopak. Uczęszcza do gimnazjum, pracuje po lekcjach w stadninie, a w zamian za to może sobie jeździć na koniach. Przyszedł przepiąć te, które pasą się dalej na łące. Na widok dymiącego samowara i dwu młodych kobiet na pikniku przeciera ze zdumienia oczy. Ale zaraz rusza dalej.
Para w samowarze zaczęła śpiewać. Odrobina esencji z czajniczka, kranik, ukrop…
Katarzyna upija niewielki łyk herbaty.
– Co to za mieszanka? – pyta zaskoczona.
– Przywieźli mi z Mołdawii – wyjaśnia jej kuzynka. – Endemiczna odmiana, rośnie tylko w kilku dolinach. Kiedyś była podawana na dworze sułtańskim, dziś jej spożycie radykalnie się zdemokratyzowało.
Gimnazjalista wraca do stadniny. Przechodząc ścieżką opodal popatrzył na nie raz jeszcze i cicho westchnął. Dziwne myśli zbudziły się w jego głowie. Tęsknota za epoką, której nigdy nie było mu dane doświadczyć. Tęsknota za czasami gdy taki styl ubierania się i sposób spędzania wolnego czasu nie były niczym nadzwyczajnym.
Przeprowadzone na nowe miejsce zwierzęta pasą się teraz znacznie bliżej, wiatr momentami niesie ich ciepły zapach.
Stasia wstaje i rusza w stronę najbliższego. Koń wyczuł w niej coś dziwnego, położył uszy po sobie, ale gdy położyła dłoń na ciepłym nosie klaczy ta uspokoiła się.
– Śliczna dziewczynka – mruczy nauczycielka gładząc aksamitne chrapy. – Zupełnie jak moja…
Wróciła do samowara. Zwierzę wyrwało słabo wbity palik i przyszło za nią. Poczęstowała je kawałkiem gruzińskiego placka i odgoniła jednym gestem szczupłej dłoni.
– Nie wiem, jak odszukać Sędziwoja – powiedziała do kuzynki. – Co więcej, nie mam pojęcia jak się do tego zabrać…
– Czy złoto robione kamieniem filozoficznym nie różni się niczym od normalnego?
– Nie, każdy jubiler je weźmie. Kiedyś poświęciłam dwa kryształki, zrobiłam pięć gram. Ocenili wtedy, że ma nietypowy skład, ale to tylko podnosi jego wartość.
– Jaki?
– Nie bardzo pamiętam… – pokręciła głową. – Dlaczego pytasz?
– CBŚ dostało informację, że w Krakowie oddział NBP kupił sztabkę złota, pozbawioną oznaczeń, a za to o nader interesującym składzie izotopowym…
– To znaczy? – zainteresowała się.
– Złoto zawiera zawsze domieszki innych pierwiastków, najczęściej w ilościach śladowych, ale dzięki temu można zidentyfikować złoże, z którego pochodzi kruszec…
– A zatem…?
– Sztabka, którą kupił bank lekko zapiszczała w bramce do wykrywania substancji promieniotwórczych. Zbadali ją dokładniej. Okazało się, że zawiera śladowe ilości polonu.
Stanisława gwizdnęła cicho przez zęby.
– Sprzedał ją w banku… Czy kamery przemysłowe wychwyciły jego obraz?
– Tak, ale nic nam to nie da… Zidentyfikowano sprzedawcę za pomocą bazy. Niestety, to tylko właściciel kantoru wymiany walut. Zeznał, że sztabkę sprzedał mu zarośnięty włóczęga. W kantorze nie było kamer. Natomiast miało to miejsce tutaj – w Krakowie.
– Ciekawe…
– Czym mogę służyć? – pyta dyrektor taksując wzrokiem dziewczynę, która weszła do jego gabinetu.
Zna z widzenia wszystkie swoje uczennice. Nie jest to żadna z nich. Złociste włosy, naturalny blond, jakiego dziś się już w zasadzie nie widuje… Duże, błękitne oczy, grube brwi. Jest bardzo ładna, choć dwie rzeczy trochę odbierają jej blasku. Na lewym policzku lekkie przebarwienie jak niewygojony do końca siniak i kilka czarnych pieprzyków. Koło prawego ucha zatarta przez czas blizna, chyba po jakimś wyjątkowo zjadliwym trądziku.
Wskazał jej gestem krzesło. Przysiadła skromnie na brzeżku.
– Chciałabym zapisać się do pańskiej szkoły.
Wyczuwalny obcy akcent… Mówi powoli, starannie dobierając polskie słowa.
– Mamy wolne miejsca – nie ma nic przeciw temu by mieć taką uczennicę. – Przyjdź z rodzicami.
– Będzie z tym pewien kłopot – uśmiecha się przepraszająco.
Umie świetnie grać. Gdy przedstawia swój problem, w sercu dyrektora rodzą się iście ojcowskie uczucia…
Ta ruina wygląda najbardziej zachęcająco ze wszystkich dotąd odwiedzonych. Parterowy budynek straszy wyrwanymi oknami. Dach częściowo się zapadł. Drzwi od ulicy zabito deskami a zatem trzeba wskoczyć oknem…
Dawna apteka splajtowała dziesięć lat temu. Może nawet jeszcze dawniej. W głównym pomieszczeniu nie ma niczego ciekawego. W piwnicy walają się jakieś śmieci. Ale jest jeszcze strych. Wejść strach, przegniłe belki mogą runąć lada moment. Wszędzie poniewierają się przeterminowane lekarstwa. Oczywiście buszowali tu narkomani. Szukali morfiny, silnych środków psychotropowych, sterydów… Wątpliwe czy coś znaleźli, ale przewrócili wszystko do góry nogami. Biolog trzymając latarkę w zębach grzebie w stosach medykamentów. Wie czego szuka. Na samym dnie drewnianej skrzynki spoczywa tekturowe opakowanie z błękitną nalepką.
Nauczyciel odkłada latarkę i powoli liczy do dwudziestu. Musi uspokoić radosny dygot serca. Wyjmuje pudełko i otwiera. Wewnątrz sześć fiolek z grubego szkła. Aluminiowe korki są zamocowane na stałe, zawartość można wyciągnąć strzykawką przez grubą warstwę gumy. Oświetla latarką zawartość buteleczek. W dwu ciecz zmętniała. W pozostałych jest krystalicznie przejrzysta. Wystarczy na sześć hodowli. Wprawdzie data przydatności do użycia upłynęła prawie dwadzieścia lat temu, ale on nie przejmuje się tym specjalnie. Jeśli się nie uda, poszuka następnych.
Czwartek, ósma rano. Uczennice jeszcze śpią. Jak je rozruszać? Najlepiej sprawdzając, co zapomniały przez wakacje.
– Wyciągajcie karteczki – polecenie jest krótkie i konkretne.
Jęk zgrozy… Odwraca się i osadza ich spojrzeniem.
– Napiszemy sobie sprawdzianik – mówi tak, jak należy przemawiać do koni – spokojnie, ale tonem wykluczającym wszelką dyskusję. – Miałyście całe dwa tygodnie na przypomnienie…
Grzebią się jak muchy w smole, liczą na cud i… czasem cuda się zdarzają.
Drzwi otwierają się z delikatnym skrzypnięciem zawiasów. Staje w nich dyrektor.
– Pani Stanisławo?
– Czym mogę służyć? – nie lubi, gdy ktoś przeszkadza w prowadzeniu lekcji, ale stara się być uprzejma. Życie nauczyło ją, że to zazwyczaj popłaca.
– To pani nowa uczennica. Monika Stiepankovic. Z Kosowa.
– Usiądź na wolnym miejscu – Stanisława odruchowo przechodzi na serbski. – Oczy dyrektora robią się okrągłe jak spodki. – Znasz francuski?
– Qui madame – dziewczyna jest wyraźnie speszona.
– No to napiszesz sprawdzianik z resztą klasy.
Każdy kto obcuje z tą kobietą musi wiedzieć, że nie przejmuje się ona absolutnie niczym. Każdego rzuca od razu na głęboką wodę. Serbski jest językiem południowosłowiańskim. Niektóre słowa są podobne, innych można się domyślić z kontekstu. Jednak zdecydowanej większości nie sposób zrozumieć. Rozpaczliwy jęk wyrywa się z dwudziestu gardeł; nie znają serbskiego, ale od czego szósty zmysł? W sercu dyrektora coś drgnęło, ale szybko tłumi ludzkie odruchy. Szkoła jest po to żeby uczyć, a nie po to, by okazywać uczennicom litość…
Rozdała kartki z pytaniami. Każdy dostał inny zestaw, co skutecznie uniemożliwia ściąganie. Zresztą już nie próbują. Nie lubi takich numerów. Poznały ją od tej strony. Dwadzieścia głów pochyla się nad zadaniami. Któraś dziewczyna z jękiem prosi o słownik, ale Stanisława uciszają spojrzeniem. To naprawdę prościutki test.
Serbka pisze odpowiedzi szybko i bez wahania. Czyli musi nieźle władać mową Victora Hugo i Julesa Verne’a. Ciekawe jak jej pójdzie?
Nauczycielka obserwuje nową uczennicę. Jest bardzo ładna. Włosy barwy dojrzałego zboża, owalna twarz o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych. Oczy ciemnoniebieskie. Istna księżniczka z bajki… Tylko dłonie noszą ślady wojennej poniewierki. Paznokcie obcięła bardzo krótko, zapewne miała połamane. Na lewym policzku czernieje kilka punkcików. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak pieprzyki, ale dziewczyna jest leworęczna. Stanisława widywała już takie ślady. To niedopalone ziarenka prochu. Oprócz tego drobne przebarwienie. Czasem nie zaleczony siniak pozostaje na zawsze. To dziecko strzelało z karabinu snajperskiego, przykładając kolbę do policzka. Ciekawe.
Dziewczyna siedzi prosto, podczas gdy wszyscy pochylają się nad kartkami. Ma najbardziej prawidłową postawę w całej klasie. Ale jest w niej coś, co sprawia, że w umyśle nauczycielki zapalają się ostrzegawcze lampki. Coś jest nie tak. Do tej pory przeczucia nigdy jej nie myliły.
Logowanie się do sieci CBŚ z własnego domu nie jest najrozsądniejszym pomysłem. Może się zdarzyć, że po wejściu do systemu pod naszymi drzwiami pojawi się kilku ubranych na szaro typów. Co najmniej dwaj, tak na wszelki wypadek, uzbrojeni w pistolety maszynowe. Jeden niosący gładkolufową strzelbę do rozwalania zamków… Ten czwarty, o błękitnych, nieruchomych oczach rzeźnika, będzie trzymał aktówkę z kajdankami i nakazem aresztowania in blanco.
Nie będą się bawili w pukanie. Od razu wywalą drzwi. Na ich widok należy podnieść natychmiast ręce do góry. Jeśli spóźnimy się o pół sekundy, naszpikują nas ołowiem. Cóż, nie potępiajmy ich, robotę mają skrajnie nerwową… Skują nam ręce podwójnymi kajdankami, a na głowę naciągną worek. Wyprowadzą i wsadzą do furgonetki oznakowanej jako własność Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji. Co się stanie potem z pechowym hakerem, nie bardzo wiadomo. W każdym razie żaden nie wrócił, by o tym opowiedzieć. Lepiej nie ryzykować.
Dlatego Katarzyna loguje się z kafejki internetowej na odległym osiedlu Nowej Huty. Tu nikt jej nie zna, nikt nie zidentyfikuje, brak kamer ułatwia zadanie… Opuszki palców pociągnęła lakierem do paznokci, żeby nie zostawiać śladów daktyloskopijnych. To lepsza metoda niż smarowanie masłem.
Bazy danych zawierają blisko czterdzieści milionów nazwisk. Oczywiście jest przesadą twierdzenie, że CBŚ ma teczki na każdego obywatela naszego kraju. Dwadzieścia milionów fiszek to dane uzyskane z zagranicy drogą wymiany z policjami sąsiednich krajów.
– Mamy ją – Katarzyna informuje kuzynkę siedzącą na krzesełku obok. – Monika Stiepankovic, narodowość serbska, ostatnio zamieszkała w kosowskiej Dakovicy. Polski patrol uratował ją w ostatniej chwili z rąk Albańczyków. Żołnierze KFOR zabrali dziewczynę ze sobą do bazy, potrzymali miesiąc aż doszła do siebie i odesłali od Polski. Mieszka w domu dziecka.
– Sierota?
– Tak. Nie ma w Serbii żadnej rodziny. Uzyskała azyl.
– Kto jej funduje naukę w naszym liceum?
– Tego nie wiem. Brak danych – spogląda z troską na zegarek. – Wiejemy, już nas pewnie namierzyli!
Zamyka system. Płacą i wychodzą z kafejki. Gdy stoją na przystanku, daleko rozlega się wycie syreny radiowozu. Ba, i to niejednego. W stronę lokalu pędzą co najmniej cztery. Tuż za nimi gna, piszcząc oponami, szara półciężarówka z oznaczeniami MPWiK. Ludzie oglądają się za nią zdziwieni. Furgonetka pogotowia wodociągowego nieczęsto rozwija taką szybkość. No i widziane to rzeczy, żeby fachowcy od pękniętych rur i cieknących uszczelek używali syreny jak policja?
– To wszystko na naszą cześć? – dziwi się Stanisława.
Kuzynka nie odpowiada. Pisze SMS-a do generała, niech odwoła alarm. To tylko ona narozrabiała w rządowej sieci…
Monika Stiepankovic przymyka oczy. Dokonuje przeglądu nauczycieli. W zasadzie wszyscy są zupełnie normalni. Z dwoma wyjątkami. A właściwie to jeden wyjątek, ale w dwóch osobach. Katarzyna i Stanisława. Nie wie jeszcze jakie noszą nazwiska, ale jej nie zmylą. Zbyt dużo radości w spojrzeniach, gdy spotykają się na korytarzu. A zatem są spokrewnione. Bardzo blisko spokrewnione i do tego zaprzyjaźnione. Jak siostry. Muszą też mieć podobne charaktery.
Teraz pora na analizę. Stanisława ma na prawej dłoni lekkie zgrubienie w miejscu, gdzie kciuk łączy się z kiścią. Rozwinęły się tam nadmiernie mięśnie odpowiedzialne za zaciśnięcie palców. Oczywiście raczej drobnej budowy nauczycielka nie uprawia boksu, za to bez trudu można ją sobie wyobrazić z szablą w dłoni. Nie używa zegarka na rękę tylko kieszonkowy. Widać przywykła. Gdy chce się czemuś dokładniej przyjrzeć, odruchowo unosi rękę do policzka.
Nosi gorset, to dzięki niemu trzyma się tak prosto. Jednocześnie nie sznuruje go przesadnie mocno; lubi głęboko oddychać. Także jej stroje, choć eleganckie, w pierwszej kolejności muszą być wygodne…
Roztacza wokoło siebie aurę mimowolnego szacunku. Na jej widok wstają nawet dojrzałe kobiety. Ludzie dobrze wychowani mają odruch wstawania, gdy do pomieszczenia wchodzi ktoś stary… Tak okazują szacunek dla jego wieku. Jest to gest wspólny dla niemal całego kręgu cywilizacji łacińskiej…
A zatem szabla, kieszonkowy zegarek, gorset, a gest poprawiania okularów? Zoperowała sobie oczy, musiała być krótkowidzem. Czy wcześniej nie było jej stać na dobre okulary? Było. A zatem? Zatem nabawiła się tego zabawnego odruchu wcześniej, gdy używała monokla, albo, co bardziej prawdopodobne, lorgnon.
Zespół odruchów wykształcił się u pani nauczycielki bardzo dawno temu. Być może od tego czasu upłynęło nawet sto pięćdziesiąt lat? Jest bardzo gibka i szybka w ruchach. Ma kocią zwinność i niesamowity refleks. Błyskotliwa aż do przesady. Z takimi zdolnościami mogła przeżyć tak długo. I jeszcze jedno. Choć mówi po serbsku biegle, to jednak akcent ma strasznie archaiczny… A zatem uczyła się tego języka dawno temu. Jak dawno? Trzeba będzie sprawdzić… I jeszcze dwa pytania. Dlaczego wygląda na około dwadzieścia lat? Jej krzyżyk to, na oko sądząc, srebro. Jakim cudem nie wypalił jej w skórze dziury aż do kości?
Monika Stiepankovic przeżyła dzięki umiejętności bezbłędnego wyczuwania zagrożenia. Paskudne dzielnice jest w stanie rozpoznać natychmiast, na pierwszy rzut oka. Krakowski Kazimierz bardzo się przez ostatnie lata ucywilizował, ale jednocześnie pozostał niebezpieczny.
Nie dla niej. Idzie śmiało ulicą. Żule warujący w bramach cofają się w głąb. To menele z dziada pradziada. Instynkt zapisany głęboko w podświadomości nigdy ich nie zawodzi. Czują, że do ich spokojnej enklawy zawitało śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiedzą, iż to złotowłose dziewczątko jest groźniejsze niż wataha rozwścieczonych policjantów przeczesujących dom po domu. Gdyby zaatakowała – uciekną natychmiast. Ale ona ich nie zaczepia. Spaceruje podziwiając resztki hebrajskich liter na zniszczonych elewacjach.
Wreszcie kieruje się w stronę jednego z domów. Z bramy wychodzi Zenek, król tej parszywej dzielnicy.
– Pani wybaczy – odzywa się przepitym głosem. Boi się, ale czuje śladową odpowiedzialność za swoich kamratów. Musi się jej jakoś pozbyć. – Wolelibyśmy, żeby pani tu nie przychodziła…
Spojrzenie błękitnych oczu przenika go do głębi. Pali. Kryminalista ma pistolet, ale nie odważy się go użyć. Jeszcze parę minut temu sądził, że wystarczy ją przegonić. Teraz wie, że byłby to krok co najmniej nierozważny. Bandzior przeżył w życiu niejedno. Ma to i owo na sumieniu. Nauczył się bezbłędnie oceniać przeciwnika. Z daleka. Pomylił się. Czuł ssanie w dołku, ale myślał, że sobie poradzi. Nie sądził, że z bliska to wygląda tak groźnie. Słodkie dziewczę nic nie zrobiło. Jeszcze. Tylko patrzy. Instynkt wyje w nim niczym syrena. Szczecina porastająca jego łapy jeży się jak u dzikiego zwierza. Mógłby po prostu uciec, ale myśl o tym, by odwrócić się plecami do niebezpieczeństwa, zanadto go przeraża.
Kumple spoglądają z bram, ostrożnie, wyraźnie przestraszeni. Niektórzy mają broń, ale podświadomość mówi im, że to nie pomoże. Wpadli w pułapkę. Wszyscy. Jeśli zaczną strzelać będzie tylko gorzej. Dużo gorzej… Najstraszniejsze jest to, że nie rozumieją. W zasadzie czego tu się bać? To cielę wygląda na szesnaście lat. Teoretycznie można jej ukręcić głowę jednym ruchem. Teoretycznie.
Zenek milczy, ale czuje jak wszystko w nim zwija się w kłębek. Na podwładnych nie ma co liczyć. Jeśli dziewczyna zechce go wykończyć na ich oczach, żaden się nie ruszy. Jeśli ucieknie, będzie to koniec jego panowania. Wygonią go z dzielnicy… A zatem wariant „b”. Ostania szansa. Sięga do kieszeni. Skóra na nim cierpnie. Jeśli dziewczyna pomyśli, że ma tam broń, zabije go natychmiast.
– Mamy taką propozycję – wyciąga w jej stronę gruby plik stuzłotówek. – Gdyby mogła pani obiecać…
Monika uśmiecha się, a potem rozchyla usta i unosi lekko język. Bandyta w pośpiechu dokłada drugi, identycznej grubości plik.
– Przyjmuję waszą propozycję – dziewczyna odzywa się spokojnie. – Więcej mnie tu nie zobaczycie…
Obojętnie pakuje pieniądze do torby. Odchodzi. Towarzyszą jej westchnienia ulgi. Część meneli żegna się zamaszyście. Zenek ucieka w bramę. W półmroku siedzi stary żyd, jeden z ostatnich przedwojennych mieszkańców Kazimierza.
– Jak? – pyta beznamiętnie.
– Miałeś rację – mruczy król dzielnicy. – Kurde, tyle kapusty poszło…
Trzęsie się cały. Na szczęście tu nikt go nie widzi. Żyd też się trzęsie. Może z zimna, może ze starości, a może z tych samych powodów, co on.
– Ciesz się, że wzięła – słowa starca padają ciężko. – I ciesz się, że żyjesz… Pamiętam we wojnę jak taka jedna Salcie rozwaliła jedenastu uzbrojonych SS-manów.
Wspomnienie. Widział to z daleka. Ale do końca życia zapamiętał. Ciosy zadawane z szybkością prawie niedostrzegalną dla oka. Nieludzka, potworna siła… Urwana głowa toczy się po bruku znacząc za sobą krwawy ślad. Dziewczyna biła z furią, łamała ręce, nogi, żebra. Wiedziała, że zginie, ale to tylko dodało jej sił. Była skuteczna i bezlitosna. Jak golem. Utłukła jedenastu, poraniła ze dwa razy tyle. Patrząc na nią czuł to samo, co przed chwilą… To samo skrajne, zwierzęce, przerażenie.
– Meszit – klnie w swoim języku.
Dawno już porzucił religię przodków. Ale teraz zaczyna odruchowo mamrotać stare hebrajskie modlitwy dla odegnania złego ducha…
Gdzieś niedaleko Monika wsiada do tramwaju. Maca przez płótno banknoty. Problem czesnego rozwiązał się niejako sam. Narodziły się inne. Oni wiedzą. Oni się boją. Człowiek, który bardzo się czegoś boi, może być nieobliczalny.
Uspokaja się powoli. Kraków ma ponad milion mieszkańców. Nie znajdą jej. Zresztą pewnie nie będą szukali. Są mocni tylko w swojej dzielnicy.
W końcu uśmiecha się lekko. Nie ma to jak zła sława. Należy podziękować wszystkim grafomanom tworzącym literaturę brukową…
– Dbałość o wszechstronny rozwój fizyczny i umysłowy jest podstawową cechą istoty rozumnej – głos nauczycielki rozbrzmiewa w sali gimnastycznej.
Uczennice stoją i słuchają cierpliwie. Ich ulubiona pani profesor czasem wygłasza takie gadki. Należy potakiwać i po prostu przeczekać…
– Popatrzcie na siebie – jej głos pełen jest nagany. – Stado zapasionych gąsek. Garbicie się, krzywo stawiacie nogi, marnujecie dziewczęcy wdzięk… Spójrzcie na swoją koleżankę…
Nie musi mówić, na którą. Młoda Serbka stoi wyprostowana jak trzcina. Stopy ustawiła idealnie równo. Słuchając nauczycielki przechyliła lekko głowę. Jej postawa jest przy tym całkowicie naturalna. Jak zwykle. Workowate spodnie od dresu kryją nogi, założyła jednak koszulkę z krótkim rękawem. Jej ramiona są twarde, skóra spalona słońcem. Opaliła je znacznie bardziej niż twarz. Koło nadgarstka bieleje niewielka blizna.
Stanisława obrzuca uczennice spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
– Dobra – mówi spokojnie. – Zaczynamy znowu od pompek.
Monika opiera dłonie na podłodze. Jej ręce wydają się cienkie i słabe, ale to tylko pozór. Odważnie staje w szranki.
Pozostałe dziewczęta nie ćwiczyły przez weekend, choć kazała im potrenować. Znowu połowa odpada przy piątej pompce. Dziesięć, dwanaście, i zostają dwie. Nauczycielka i Serbka. Trzydzieści, czterdzieści… Pięćdziesiąt… Po twarzy dziewczyny zaczynają spływać grube krople potu.
– Wystarczy – Stanisława wstaje z podłogi. – Nie będziemy tracić całej lekcji – też się zasapała. – Trzydzieści przysiadów. Migiem.
Chóralny jęk wystarczy za odpowiedź…
Długa przerwa trwa pół godziny. To wystarczy, by uczennice zjadły obiad. Bardzo dużo czasu na poćwiczenie ataku szablą. Stanisława trenuje ostro. Wokoło celu ustawiła skomplikowaną konstrukcję z ławek, krzeseł oraz ławeczek gimnastycznych. Skacze zręcznie po chwiejnych deskach. Ataki, zwody, zasłony… Batorówka dobrze leży w jej dłoni. Mimo chybotliwego podłoża Stanisława idealnie trzyma równowagę, nie musi patrzeć pod nogi, by bezbłędnie odnajdować punkty odbicia. Nieliczny fachowcy, którzy byliby w stanie docenić jej kunszt, z pewnością przetarliby oczy ze zdumienia. Wyszła trochę z wprawy, ale teraz powolutku ją odzyskuje. Węgierska klinga od blisko trzech stuleci nie piła ludzkiej krwi i pozostaje mieć nadzieję, że nadal tak będzie. Dębowa belka zdrowo ucierpiała. Jeszcze parę treningów i trzeba będzie wytrzasnąć skądś nowy pniaczek.
Brzęczyk budzika. Minęło piętnaście minut. Pozmiatać drzazgi, zmyć pot i zmęczenie. A zaraz potem trzeba gnać na lekcję… Szkoda. Demontuje szybko przeszkody. Belka i szabla zawinięte w suknię lądują w szafce. Klucz do kieszeni i biegiem pod prysznic. Nurkuje do przebieralni dziewcząt. Jeszcze jakieś trzy ostanie maruderki siedzą w kącie odpisując pracę domową. Wygania je i zamyka drzwi na zasuwkę.
W łaźni jest ciemno, przepaliła się ostatnia żarówka. Zna jednak układ pomieszczeń wystarczająco dobrze… Odrobina światła padająca z szatni wystarczy. Trzeba tylko zabezpieczyć drzwi, żeby się nie zatrzasnęły. Z ręcznikiem przewieszonym przez ramię zanurza się w wilgotny półmrok. W powietrzu wisi lepka para. Nie zdąży wysuszyć włosów, ale nie ma to większego znaczenia. Jest ciepło, wyschną jej.
Kręcąca w nosie woń kosmetyków, mokrego cementu, stęchlizny. Staje pod prysznicem i puszcza na siebie strumień lodowatej wody. Lekki dreszcz przebiega jej nagie plecy. Przypomniała sobie turecką łaźnię. Choć minęło tyle czasu, pamięta ciągle wzorzyste kafelki. Wtedy wydawała jej się bezpiecznym schronieniem, gdzie mogła wypłakać w ciemności swoje smutki. Czy naprawdę minęło prawie czterysta lat? Pamięć i wyobraźnia splatają się w jedno. Szmer wody i kapanie łez młodziutkiej niewolnicy…
Tego typu miejsca zdecydowanie źle jej się od tamtego czasu kojarzą, choć lubi moknąć pod prysznicem. Przymyka oczy. Czas zwolnił swój bieg. Niewyraźne cienie i wspomnienia… Stała pod strumykiem ciepłej wody, przykładając ostrą damasceńską stal do nadgarstka. Pamięta, jak narodziła się w niej wściekłość. Dorosła, w kilka minut z dziewczyny stała się kobietą. Kobietą z Kresów, szlachcianką. Dumną, twardą, wolną…
A potem… Spojrzenie pełne bezbrzeżnego zdumienia i krew plamiąca marmur, wypłukiwana przez wodę… Nie spodziewał się, tłusty bydlak. Nóż, który ukradła z myślą o sobie, pogrążyła w sercu samego sułtana. Pierwsza śmierć, cios zadany w desperacji, z nienawiści. Nie spodziewał się, tylko dlatego zdołała tego dokonać… Potem dopiero nadszedł spokój.
Ucieczka… Szalona, niemożliwa, setki kilometrów przez wrogi kraj. Długi szlak gęsto naznaczony trupami siepaczy. Od tamtej pory wiele razy musiała wybierać miedzy śmiercią swoją i innych. I zawsze podejmowała właściwą decyzję. Jest szlachcianką z Kresów. Biada temu, kto wejdzie jej w drogę.
Stoi pod prysznicem. Zbyt długie polewanie się zimną wodą osłabia ciało, ale hartuje ducha. Puszcza odrobinę ciepłej. Duch już się zahartował, teraz pora wzmocnić ciało. Strumyki wody ściekają po nagiej skórze. Tylko stary turecki sztylet w skórzanej pochwie zdobi jej twardą, opaloną łydkę. Życie nauczyło ją, że nawet w łaźni nie należy zapominać o bezpieczeństwie…
Szmer wody i naraz inny obcy dźwięk. Coś szumi w rurach. Czyżby któraś z uczennic jeszcze tu była? Niemożliwe. A jednak. Ciche klaskanie bosych stóp w kałużach wody. To nie uczennica. Porusza się zbyt szybko i zbyt dobrze odnajduje drogę w ciemności. Wyobraźnia podsuwa jej obraz tygrysa zręcznie przemykającego się w mroku. Cholera. Nie, to nie dziki kot. To człowiek. Sudański czarownik, animalista, obudził w sobie zwierzę. Przejął jego cechy, siłę i instynkty. Na dłoniach ma zapewne rękawice ze stalowymi szponami. To potworna broń, jeśli umie się nią posługiwać. Oni są w tym mistrzami.
Sztylet w garść. Może uda się im ją dopaść, ale ktoś za to zapłaci. Życiem. Skacze w ciemność. Klaskanie stóp coraz bliżej. Przyszli po nią… Czeka przyczajona za rogiem. Jeśli wyprują serię z kałasznikowa nie przeżyje, ale jest szansa, że chcą ją zarżnąć po cichutku. Zadaje cios. Na ślepo, ale czuje, że ktoś przed nią jest. Klinga krzesze iskrę o inne ostrze. Wróg blokuje sztych. Potworne szarpnięcie pozbawia ją broni. Nóż z brzękiem ląduje gdzieś na mokrym betonie. A zatem jest naga i bezbronna. Prawie bezbronna. Krok w tył. Ma przeciwnika tuż przed sobą. Dwie grube, drewniane szpile, zazwyczaj podtrzymujące jej kunsztowną chińską fryzurę, wbiła w kok. Sięga do nich błyskawicznie. Każda kryje wewnątrz cieniutkie ostrze z najlepszej stali narzędziowej. Ostre jak brzytwa. Trzymając je w dłoniach czeka na cios. Wzrokiem usiłuje przebić ciemność. Kto ją dopadł?
Idiotyzm, przeżyć czterysta lat i dać się zarżnąć w łazience… Dawno temu obiecała sobie, że żywcem jej nie wezmą. Obiecała sobie, że ten, kto wreszcie zdoła ją pokonać, musi ponieść straty, które zatrują mu radość zwycięstwa. Czeka. Z oddali rozlega się klaskanie bosych stóp na kafelkach. Przeciwnik ucieka. Nie, nie ucieka. Odchodzi. W mroku łaźni nie czuje już niczyjej obecności. Przydałaby się latarka, ale nawet bez niej można spróbować odnaleźć nóż… Brzęknął gdzieś po lewej stronie. Szuka pod ścianą. Jest. Dobrze poczuć znowu w dłoni rękojeść… Gdzieś w dali trzaskają drzwi przebieralni.
Na ostrzu wyczuwa palcem szczerbę głęboką na co najmniej trzy milimetry. A przecież to znakomita XVII-wieczna damasceńska stal… Z czego wykonano tamtą broń!? Przecież uderzyła w klingę, a nie w szlifierkę kątową…
Katarzyna Kruszewska siedzi za biurkiem. Uczniowie stukają w klawisze komputerów. Nowa uczennica także pracuje pilnie. Idzie jej znacznie wolniej niż pozostałym, prawdopodobnie dlatego, że ma problem z językiem. Mówi dobrze po polsku, ale jeszcze nie nabrała wystarczającej biegłości. Zna niektóre programy, lecz nowszych wersji nie opanowała. To i tak prawdziwy cud, w zniszczonym wojną kraju nie mogła mieć wielu możliwości trenowania… Czasem zacina się. Gdy podnosi głowę, szukając wzrokiem pomocy, Katarzyna podchodzi do niej i cierpliwie pokazuje, co i jak… Wobec pozostałych uczennic nie bardzo potrafi zdobyć się na tyle wyrozumiałości. Może dlatego, iż młodziutkiej Serbce wystarczy pokazać raz, żeby zapamiętała, podczas gdy Polkom może tłumaczyć i po dziesięć razy i nie zrozumieją…
Nauczycielka obserwuje klasę spod oka. Monika Stiepankovic ubrała się, jak zwykle, w dżinsy i płócienną, męską koszulę o wojskowym kroju, z kieszeniami. Jest wygodna, ale doskonale zaciera kształt jej sylwetki. Ubranie zupełnie do dziewczyny nie pasuje. Włosy związała kawałkiem rzemienia. Katarzyna usiłuje sobie wyobrazić ją w innym stroju. Błękitna sukienka podkreślająca złocisty kolor włosów, współgrająca z barwą oczu, do tego diadem na czole… Ta mała wygląda jak księżniczka z bajki. Musi się tylko inaczej ubrać. Pewnie nie ma pieniędzy. Można by jej coś kupić, tylko jak? Obrazi się…
Monika patrzy kątem oka na nauczycielkę. Katarzyna przypomina swoją kuzynkę. Bezbłędnie stosuje psychologię. Każdą uczennicę łapie inaczej. Wie, kiedy wystarczy tylko groźnie spojrzeć, a kiedy należy cisnąć kawałkiem kredy. Wie, co na kogo najlepiej działa. Panuje bez trudu, ale musiała się tego uczyć, podczas gdy Stanisława ma tę wiedzę wrodzoną. Obie nauczycielki są do siebie na swój sposób podobne, a jednocześnie bardzo się różnią. Lektorka wyraźnie nie pasuje do tej epoki. Informatyczka jest współczesna aż do bólu.
Pokój nauczycielski nie jest duży. Nie wolno w nim palić, za to zapach kawy wręcz wgryzł się w ściany. Meble są nowe i solidne, ale brakuje im czegoś nieuchwytnego. Choć przyjemnie na nie patrzeć, nie zachwycają…
– Sądzisz, że to ona? – obcowanie z agentami CBŚ sprawiło, iż Katarzyna ma bardzo analityczne podejście do rzeczywistości.
– A kto inny? – choć upłynęła godzina, Stasia jest nadal ożywiona. Kop adrenaliny jak zwykle dobrze jej zrobił. – Chyba że przyjmiemy, iż któraś z tych wariatek nie odrobiła pracy domowej i postanowiła, w związku z tym, zlikwidować przyczynę swoich kłopotów, mordując ulubioną nauczycielkę…
– Bredzisz, moja droga…
– Wiem. Tylko ona… Wiesz, że umie zrobić pięćdziesiąt pompek?
– Jest takie rzymskie przysłowie, które mówi, że winny jest ten, kto odnosi korzyść…
– Is fecit, cui prodest – Stanisława usłużnie przypomina.
Cóż, dorastała w epoce, gdy znajomość łaciny była nieomal powszechna… A ona zawsze dbała starannie o swoją edukację.
– No właśnie – jej kuzynka wraca do meritum. – Jaki miałaby cel? Przecież nie jest wariatką… Poznałabym, mieliśmy zajęcia z psychologii.
– Nasłali ją.
Oczy wzniesione do sufitu.
– Moja droga, masz ostrą paranoję. Przyjmijmy, że faktycznie pojawił się jakiś nowy Zakon Świętego Wyzwolenia, czy jak to się nazywało. Najpierw musieliby cię zlokalizować. A jak by już wyśledzili, gdzie się ukrywasz, to przecież nie przysłaliby pod prysznic serbskiej szesnastolatki z nożem, tylko stuknęli cię siekierą w głowę, gdy będziesz przechodzić przez bramę, albo rozjechali samochodem. A co jeszcze bardziej prawdopodobne, potraktowali gazem obezwładniającym i zawieźli do gustownie urządzonego laboratorium na wiwisekcję…
Stanisława uspokaja się. Stygnie. Adrenalina nie przeszkadza już jej myśleć.
– Więc kto mnie napadł?
– Ona. Ale pytanie postawiłaś zupełnie bez sensu.
– A jednak.
Katarzyna stuka kuzynkę po ramieniu.
– Skup się. Brałaś prysznic. Wszystkie dziewczyny już dawno się przebrały i poszły w cholerę. Tak przynajmniej myślałaś.
– No tak. Przecież nie będę gołym zadkiem świecić przy uczennicach…
– Trzeba było sobie wziąć kostium kąpielowy. Zdaje się, że twoje podopieczne ich używają. Czasem warto podpatrzyć coś u następnych pokoleń…
– Może i tak… – Stanisława dochodzi do wniosku, że to rzeczywiście dobry pomysł.
Dlaczego sama na to nie wpadła?
– A więc siedzisz po ciemku i płuczesz się pod strumieniem wody. Wtedy do prysznicowni wchodzi Monika. Widać też nie lubi świecić gołym zadkiem, może po prostu nie ma kostiumu? A więc poczekała, aż reszta sobie pójdzie. Wpadacie na siebie po ciemku. Ty łapiesz nóż, ona łapie nóż. Cud prawdziwy, że się nie pozarzynałyście…
– Khm… więc dla ciebie normalne jest, że szesnastoletnie dziewczątko idzie pod prysznic z majchrem w zębach?
– Nie chcę pokazywać palcem dwudziestoparoletniej nauczycielki, która pluska się nago. O, przepraszam, nie nago, pochwa noża przywiązana do łydki to przecież element stroju…
– Ja to ja – zduszone parsknięcie. – Życie nauczyło.
– Wiem – Katarzyna muska warkocz, w którego splotach tkwi dwudziestocentymetrowe ostrze. – Mamy swoje narowy. Ty żyjesz długo i zrobiłaś się przesadnie ostrożna, ja miałam ciekawą pracę, w której przeszłam, nazwijmy to, kurs BHP. A nasza droga Monika miała pecha mieszkać w Kosowie. Gdybyś nie wiedziała, to takie miejsce, gdzie najpierw Serbowie rżnęli Albańczyków, a potem karta się odwróciła i sami zostali wyrżnięci. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby to dziecko chodziło siusiu z automatem konstrukcji inżyniera Kałasznikowa przerzuconym przez ramię… Fakty zaś są takie, że próbowałaś potraktować nożem uczennicę i szczęśliwym zbiegiem okoliczności ci się nie udało… Prasa brukowa posikałaby się ze szczęścia. Naga nauczycielka szlachtuje w szkolnej łazience nagą szesnastolatkę… Z tego byś się nie wywinęła, moja droga.
Stanisława przygryza wargi. Kuzynka trafiła w sedno.
Kolejna lekcja, język polski. Nauczyciel jest młodym entuzjastą prosto po studiach. Monika usiadła w trzeciej ławce, ale wypatrzył ją od razu.
– Przerabiamy literaturę starożytnej Grecji – zwrócił się do niej. – Wiesz coś na ten temat?
Przerabiali? Ciekawe na co?!
– Sporo czytałam – uśmiecha się skromnie.
Jednocześnie poczuła lekki przypływ paniki. Są dzieła, do których nie zajrzała od tysiąca lat, zapomniała ich treści, jeśli wyrwie ją do odpowiedzi, leży… Drgnął słysząc dziwny akcent, widać nikt go nie uprzedził, że będzie uczył cudzoziemkę.
– Omawialiśmy do tej pory „Iliadę” i „Odyseję”. Znasz te utwory?
– Tak.
Odetchnęła z ulgą.
– Czy możesz nam powiedzieć, jak zaczyna się „Iliada”?
– Menin aeide, thea, Peleiadeó Ahileos
oulomenen, e muri Ahaiois algę etheke,
pollas d’ ifthimouspsuhas Aidiproiapsen
erdon, autous de ‘eloria teuhe kunessin… – zaczęła deklamować po grecku.
Chyba nie do końca o to chodziło. Następne pół godziny spędziła dość miło. Nauczyciel odpytał dwie uczennice, potem podyktował temat lekcji i zaczął omawiać teatr grecki. Słuchała go, jednym uchem śledząc tekst wywodu, tymczasem w zadumie kartkując podręcznik. Pisał go jakiś idiota. Jasne, że program liceum nie może obejmować wszystkiego, ale braki są ewidentne. O starożytnej literaturze greckiej jest obszerny rozdział, o rzymskiej w zasadzie tylko napomknięto. Literatura etruska to dla autora terra incognita – choć trochę utworów znanych jest z omówień łacińskich. O Aleksandrii wiedział tyle, że była tam biblioteka, a gdzie literatura ptolemejskiego i rzymskiego Egiptu?! Ten pismak nie zdaje sobie najwyraźniej sprawy z tego, że po upadku Rzymu w Bizancjum jeszcze przez tysiąc lat kontynuowano chlubne tradycje literackie cesarstwa! Hmmm, a może tu podział dziejów jest inny?
Przewraca kilkanaście kartek docierając do średniowiecza. Jej podejrzenia potwierdzają się. Bizancjum nadal nie ma, o wspaniałym rozkwicie w tym okresie klasycznej literatury ormiańskiej i gruzińskiej najwyraźniej nikt tu nie słyszał, co więcej, brakuje też całych ogromnych działów spuścizny zachodu. O sagach norweskich i islandzkich króciutka wzmianka, poezje tworzone przez hanzeatyckich kupców w ogóle pominięto…
Lekcja dobiegła końca. Nauczyciel zadał do domu przeczytanie wierszy Safo, nazywanej tu Safoną. Przejrzała je już w podręczniku. Z dorobku tej psychopatycznej lesbijki trudno wybrać coś neutralnego – ale autor dołożył starań…
Imię poetki obudziło w Monice wspomnienia. Rok 1073, brukowany placyk, wielki stos płonących ksiąg i zwojów papirusu. Na rozkaz papieża Grzegorza VII ogień trawi najbardziej zbereźne dzieła pisarzy antycznych…
Monika Stiepankovic lubi zwiedzać nieznane miasta. W Krakowie jest pierwszy raz w życiu. W domu dziecka nie sposób wysiedzieć, nie ma tam z kim pogadać. Zupełnie nie ma. A zatem ulgowy bilet dzienny za cztery i pół złotego i do autobusu. Centrum Krakowa wydaje jej się bardzo ciekawe, Kazimierz odpada – dziewczyna dotrzyma układu. Zwiedzanie zaczyna od peryferii. Dotarcie do pętli na osiedlu Złocień zajmuje jej blisko czterdzieści minut. Wysiada i rozgląda się ciekawie.
Autobus będzie tu stał przez piętnaście minut, ale nie musi się spieszyć, jeśli coś ją zainteresuje. Następny jest za godzinę. Okolica jest, jej zdaniem, zdecydowanie za bardzo cywilizowana. Kominy elektrociepłowni, nowoczesne, dość brzydkie osiedle… Ale jest coś jeszcze: rozległa łąka, na której pasą się konie. Z daleka czuje ich ciepły zapach. Gdzieś wewnątrz narasta tęsknota. Nawet nie wiedziała, że w tym mieście są tak zaciszne miejsca. Pora zmykać, ale z pewnością jeszcze tu wpadnie. Jakiegoś innego dnia. Może jutro? Właśnie, trzeba jakoś załagodzić sprawę potyczki pod prysznicem…
Wraca tym samym autobusem. Przycupnęła skromnie na brzegu siedzenia, na samym przedzie. Jest jedyną pasażerką. Kierowca, starszy, siwy mężczyzna, spogląda na nią życzliwie. Nieczęsto widuje się tak ładne i sympatyczne dziewczęta.
– Głupio się ubrałaś – mówi. – Gdybyś założyła błękitną sukienkę, wyglądałabyś jak księżniczka z bajki…
Dziewczyna uśmiecha się do niego i zarazem do swoich myśli. Kto powiedział, że nie jest księżniczką?
Za piętnaście ósma. Do szkoły docierają pierwsze uczennice. Dyrektor wyszedł przed budynek i gospodarskim okiem patrzy na zdążającą do krynicy wiedzy trzódkę. Od strony dworca PKS-u nadchodzą dwie nowe nauczycielki. Wloką torbę wypchaną czymś miękkim. Pewnie znowu od ukraińskich przemytników kupiły jakieś towary. Może ręcznie haftowany obrus? Dyrektor oblizuje się w duchu na wspomnienie tego gruzińskiego wina, które pili na rozpoczęcie roku szkolnego…
W sumie to, mimo wcześniejszych uprzedzeń, polubił obie. Stanisława sprawiała wrażenie nieco roztrzepanej, ale jej wyniki dydaktyczne wywarły na nim i na rodzicach uczniów piorunujące wrażenie. Ona faktycznie umie i lubi uczyć. Ma dość silną osobowość, lecz nie popada w sadyzm. Jest sprawiedliwa i surowa, ale jeśli trzeba, potrafi okazać litość, dobroć, wsparcie. Dziś takich pedagogów już nie ma… Sądząc po śladach w literaturze, wymarli w latach międzywojennych.
Jej kuzynka, że też muszą być spokrewnione, to również niezłe ziółko. W zasadzie to zaszantażowała go, żeby załapać się na posadę, ale szybko z ulgą odkrył, że i ona posiada zalety, jakie nieczęsto spotyka się u nauczycielek… To, co robi z komputerami nie mieści mu się w głowie. Szkolny telewizor też bez trudu naprawiła, nawet kontakty umie zreperować. To prawdziwy skarb. Nikomu tych dziewczyn nie odda. Nawet jeśli będzie musiał przyznać im podwyżkę… Cholera, dlaczego samorodne talenty pedagogiczne są tak pierońsko rzadkie?
Mijając go wymieniają pozdrowienia. Są tak cudownie radosne, aż wzdycha z zazdrości. Spogląda na zegarek. Dwanaście minut do ósmej… Jest poważnym menedżerem i musi się prezentować odpowiednio do zajmowanej funkcji. Precyzyjny ukraiński chronometr załatwiła mu Stanisława. Wygląda jak prawdziwy rolex z limitowanej serii, obudowa przypomina kolorem tytan, ale kosztował tylko 12 złotych. I na razie chodzi bez najmniejszej awarii. Tylko baterię trzeba było wymienić. Ukraińcy nie potrafią ich jeszcze dobrze podrabiać.
Z kieszonki garnituru wystaje mu główka wiecznego pióra waterman. Złocenia w kształcie listków koniczyny trochę się wytarły, ale obiecała, że załatwi mu następne, jak tylko dowiozą nową partię. Boli go tylko, że wszyscy nauczyciele mają identyczne. Ech, trudno żeby było inaczej, puszczała je po sześć złotych za sztukę…
Uczniowie nadchodzą przeważnie grupkami. Z daleka widać błysk światła. Jednak to nie słońce odbite w szybie, tylko fryzura złotowłosej Serbki spieszącej do szkoły. Biedna sierotka, na szczęście jakoś się zaaklimatyzowała. Szlifuje język, dużo czyta, poradzi sobie… Może nawet załapie się do grupy czterech najlepszych w szkole – zwolnionych z opłaty czesnego? Pewnie nie ma zbyt dużo pieniędzy…
Delikatne pukanie do drzwi klasy. Stanisława kończy wieszać mapę, kto to może być? Uczniowie wiedzą, że i tak przed dzwonkiem nie wpuści ich do środka… Dyrektor by nie zapukał. On jest tu gospodarzem, wchodzi bez ostrzeżenia i wszędzie jest go pełno.
– Proszę.
Monika.
– Można na chwilę? – obcy akcent w jej głosie jest bardzo wyraźny.
– Wejdź, proszę – przestawienie się na serbski to kwestia jednej sekundy. – W czym mogę ci pomóc?
Dziewczyna starannie zamyka za sobą drzwi. Ups. Wpadła dokończyć nieudaną próbę zabójstwa?
– Chciałam panią przeprosić – spuszcza swoje błękitne oczy.
– Za co?
– To ja wczoraj pod prysznicem… Myślałam, że nikogo nie ma i jakoś tak wyszło – rumieni się. – Przeraziłam się…
– W zasadzie to ja powinnam przeprosić ciebie – wzdycha nauczycielka. – Ale też się przestraszyłam. Zawsze idziesz się kąpać z nożem w zębach?
Kiwnięcie głową. Nerwowe, wstydliwe.
– Poczekałam trochę, nie chciałam się rozbierać przy wszystkich… – wyjaśnienie jest przekonywujące.
Mówi prawdę.
– Rozumiem. Ale nie masz się czego wstydzić, tu jest to w miarę normalne. Przecież nie musisz wchodzić pod prysznic nago… Jeśli nie masz kostiumu…
W oczach dziewczyny pojawiają się figlarne błyski.
– Mam kostium – kłamie. – Ale tego nie zasłoni…
Szybko rozpina bluzkę i odsłania dekolt. Drobne ale ładne dziewczęce piersi, ukryte w grubym, bawełnianym staniku. Jest chuda, obojczyki wyraźnie się rysują. Poniżej, tuż nad biustem, wytatuowany zielonkawym tuszem bałkański herb i kawałek litanii głagolicą. Na złotym łańcuszku wisi mały złoty medalik…
– Hmmm. Faktycznie – kiwa głową Stanisława. – Rozumiem.
Księżniczka Monika obserwuje klasę spod oka. Dziewczyny nie wydają się jej szczególnie inteligentne. Konformistki, uczą się tematu na pamięć tak, aby ich wypowiedzi zadowalały nauczycieli. Ciekawe jak u nich z rozumieniem treści… Geografia upływa powoli. Dzisiejsza lekcja porusza temat ruchów planet, tu księżniczka ma pewne luki, więc słucha z zainteresowaniem…
Chemia też jest ciekawa. Nauczycielka, dla przybliżenia uczniom pewnych zagadnień, co czwartą lekcję poświęca na przedstawienie dziejów tej nauki. Monika ucieszyła się, interesuje ją problem promieniotwórczości, chciałaby się czegoś dowiedzieć o Marii Skłodowskiej-Curie, a przecież tu, u samego źródła… A figę. Dziś profesorka postanowiła opowiedzieć dzieciom o zamierzchłej przeszłości i o początkach nowożytnej chemii…
– Na początek drobny eksperyment – uśmiechnęła się do uczennic. – Alchemicy w swoich oszukańczych praktykach często pokazywali dwa rodzaje sztuczek. Zaprezentuję je wam.
Do niedużego, szklanego naczynia nalała cieczy z butelki. Następnie wzięła do ręki stalowy pręt.
– Płyn zamieniający pospolity metal w złoto – wyjaśniła. – No to do dzieła…
Zanurzyła drut i zaczęła nim delikatnie mieszać ciecz. Gdy go wyjęła, koniec na przestrzeni około pięciu centymetrów lśnił żółtą barwą. Pani profesor, widząc zdumione miny dziewcząt, uśmiechnęła się lekko.
– Czy któraś z was ma pomysł, jak tego dokonałam?
Monika uniosła dłoń do góry.
– Słucham.
– Sądzę, że końcówka drutu została pokryta złotem – miała problem z doborem odpowiednich słów, – potem złoto zaciągnęła pani rtęcią, aby kolorem przypomniało resztę pręta. W naczyniu musiał być bardzo silny kwas. Rtęć rozpuściła się, odsłaniając kruszec.
– Ocena celująca – nauczycielka otworzyła dziennik.
Celująca? Aha, szóstka, u nich najwyższy stopień. Monika uśmiechnęła się zadowolona. Oceny w zasadzie nie mają dla niej żadnego znaczenia, ale jednak przyjemnie je dostawać.
– Robili to także w inny sposób – powiedziała chemiczka. – Bili monetę ze złota, ale na wzór istniejącej. Następnie bielili obie strony rtęcią, aby udawała zwyczajny talar. I znowu mocnym kwasem usuwali warstwę wierzchnią, odsłaniając kruszec. Doświadczenie drugie trochę brzydko pachnie, ale też jest ciekawe… Bierzemy kamień filozoficzny… – z fiolki nabrała łyżeczkę czerwonych kryształków. – Rozpuszczamy je w alkaheście – tak alchemicy nazywali uniwersalny rozpuszczalnik…
Dolała ze słoja upiornie cuchnącej cieczy i zaraz włączyła wyciąg. Wymieszała, aby jedno i drugie dobrze się rozpuściło.
– Teraz do tak przygotowanego roztworu wkładamy stalowy przedmiot.
Wzięła klucz od pracowni, przetarła szybko wacikiem namoczonym w kwasie solnym. Wrzuciła do naczynia i odstawiła na parapet na zewnątrz okna.
– Na poprzedniej lekcji omawialiśmy pradzieje chemii, dziś sięgnijmy do czasów nieco bardziej nam współczesnych. Mamy więc początek XVII wieku, w księstwie Wirtembergii rządzi książę Fryderyk, typ bardzo ambitny i świetnie, jak na te czasy, wykształcony. Z przekazów wiemy, że pasjonował się geologią, kartografią, biologią, był bardzo oczytany. Pech chciał, że jego umysł zboczył ku manowcom hermetyzmu, jak wtedy nazywano alchemię. W Gross-Sachsenheim kazał zbudować całe miasteczko, do którego ściągnął alchemików i laborantów z połowy Europy, zapewnił im świetne warunki pracy, a w zamian chciał tylko jednego: wydarcia przyrodzie tajemnicy kamienia filozoficznego, który miał uczynić z niego najbogatszego władcę świata.
– Ambitny typek – zauważyła któraś z uczennic.
Nauczycielka przez kilka chwil musiała tłumić wybuch wesołości, po czym wróciła do przerwanego wykładu.
– Książę nie liczył się z kosztami, ale swoim podopiecznym patrzył uważnie na ręce i rozliczał z postępów prac. Tych, którzy zostali zdemaskowani jako oszuści, pakował bez litości do więzienia. Aż przybył na jego dwór wielki spryciarz, Grzegorz Honauer. Ten szczwany typek zaproponował władcy naprawdę wielki biznes, ni mniej ni więcej tylko zamianę w złoto dwudziestu pięciu cetnarów żelaza
– Ile to jest cetnar? – zapytała któraś z uczennic.
Nauczycielka na chwilę się zacięła.
– Cetnar pruski to było jakieś pięćdziesiąt kilo – wyjaśniła Monika. Dobrze, że powtórzyła polskie liczebniki. – W Saksonii mieli oczywiście własne miary, ale zapewne dość zbliżone.
Dostała plusa za aktywność na lekcji. Będzie musiała dopytać potem koleżanki, co to takiego ten plus.
– A więc książę, na wspomnianej transakcji zdobyłby jakieś półtorej tony czystego złota – chemiczka podjęła przerwany wątek. – Honauer musiał jednak udowodnić, że faktycznie potrafi dokonać transmutacji. Nie było to szczególnie trudne. Kazał naszykować wielki kocioł. Naczynie wypełniono metalami nieszlachetnymi, głównie ołowiem, rozpalono mocny ogień. Następnie alchemik rzucił na wierzch szczyptę tajemniczego proszku, a potem opuszczono pracownię zamykając i pieczętując drzwi. Po upływie doby zerwano pieczęcie, a na dnie kotła znaleziono warstwę złota i to bardzo wysokiej próby.
– Jak to zrobił? – zapytała Gosia, miła brunetka o włosach poskręcanych w sprężynki.
– To bardzo proste. Honauer zostawił w pracowni chłopca ukrytego w stojącej pod ścianą skrzyni. Gdy wszyscy wyszli, ten opróżnił kocioł, dodał do środka złota i ukrył się ponownie. W każdym razie, władca ucieszony, że wreszcie natrafił na prawdziwego alchemika, zaczął molestować swojego gościa, aby ten brał się do roboty z żelazem… Honauer wykręcał się jak tylko mógł i wreszcie, widząc iż cierpliwość księcia zaczyna się wyczerpywać, zwiał zabierając ze sobą kumpla po fachu, któremu też groziło rychłe zdemaskowanie. Kierunek obrali dość pechowy, bowiem dotarli na dwór hrabiego Zygfryda von Schamburga w Oldenburgu. Hrabia, wielki pasjonat alchemii, utrzymywał u sąsiada własną siatkę wywiadowczą, dzięki czemu doszły go wieści o umiejętnościach zbiega. Nakazał go uwięzić oraz poddać torturom, aby wyjawił sekret produkcji tynktury… Jednak Fryderyk, który także miał u sąsiada siatkę szpiegów, dowiedział się o tym i zażądał wydania uciekinierów. Hrabia nie miał wyjścia…
– Czyli wszystko skończyło się dobrze – westchnęła jedna z dziewcząt siedząca pod oknem.
– Poniekąd… Książę kazał ze zgromadzonego żelaza odlać szubienicę i powiesił na niej Honauera. W ciągu następnych kilku dziesięcioleci zginęło na niej jeszcze kilku innych alchemików…
Za parę minut dzwonek. Nauczycielka zdjęła z parapetu naczynie i wyjęła z niego klucz. Ciecz odparowała bez śladu, a stal zaczęła lśnić piękną, złotą barwą.
– Czy któraś z was może mi powiedzieć jak to zrobiłam? – zapytała, patrząc na podopieczne z uśmiechem wyższości.
Nie odezwały się. Wreszcie Monika podniosła rękę.
– Proszę.
– To nie było powleczenie galwaniczne – w czasie wykładu sprawdzała w podręczniku potrzebne słownictwo, więc dość płynnie udało jej się wypowiedzieć. – Ten czerwony proszek był chyba azotanem lub chlorkiem złota. Rozpuściła go pani w czymś bardzo lotnym, sądząc po zapachu, to był eter lekarski. Zaszła reakcja rozkładu, chlor i eter ulotniły się, a metaliczne złoto osadziło cieniutką warstwą na stali.
Druga szóstka. Całkiem nieźle jak na pierwszą lekcję. Jeszcze parę dni i może nawet zostanie pupilką pani profesor…
Pracownia fizyczno-chemiczna to sympatyczne miejsce. W oszklonych szafach drzemią rozmaite aparaty. Ceramiczne blaty, palniki, odczynniki… W powietrzu czuć leciutki swąd po porannych doświadczeniach. Licznik Geigera na stole.
– A zatem do dzieła – mruknęła Stanisława.
– Robiłaś to już kiedyś? – Katarzyna była trochę sceptyczna. – Rozumiem, że kamień filozoficzny, ale transmutacja metali kłóci się z podstawowymi prawami fizyki…
Kuzynka spojrzała na nią pobłażliwie. W takich momentach Katarzyna czuła wyraźnie dzielącą je przepaść czasu.
– Moja droga, widzisz na moim przykładzie skutki działania tej substancji, a nie wierzysz w rzecz tak banalną jak zrobienie złota z ołowiu?
– Dobra, no to do dzieła… – powiedziała nieco nerwowo.
Miały naszykowany mały, metalowy tygiel oraz szczypce. Właściwie nie było potrzeba nic więcej… Stanisława zdjęła z szyi srebrny krzyżyk wiszący na solidnym, stalowym łańcuszku. Jedno z ramion dało się wykręcić. W wydrążonym wnętrzu spoczywało kilkanaście czerwonych kryształków. Wyłowiła pęsetą jeden z nich. Starannie zakręciła skrytkę i powiesiła krzyżyk na szyi.
– To wystarczy? – jej kuzynka nadal miała wątpliwości.
– Jeden gram kamienia filozoficznego uszlachetnia tysiąc części metalu – wyjaśniła z roztargnieniem. – Można oczywiście wrzucić więcej ołowiu, ale wtedy złoto wyjdzie zanieczyszczone…
– A można na przykład z miedzi? – zainteresowała się Katarzyna.
Do tygielka wrzuciła pięć gramów ołowiu.
– Można dowolny metal, ale najlepszą wydajność uzyskuje się, gdy przemianie poddajemy ołów. Żelazo i nikiel stawiają poważny opór, potrzeba więcej tynktury… Proporcje wynoszą wówczas mniej więcej jeden do stu pięćdziesięciu. Stopiło się?
– Tak – Katarzyna poruszyła naczyniem. Na jego dnie przetaczała się gruba kropla srebrzystego metalu.
– No to patrz – Stasia upuściła na gorącą powierzchnię kryształek. – Teraz trochę pomieszaj. Musi się dobrze rozprowadzić.
Katarzyna, nadal trzymając tygiel szczypcami nad palnikiem, wprowadziła go w delikatny ruch wirowy.
Barwa srebra przygasła, pojawiły się czerwonawe nitki, a potem metal zaczął żółknąć aż zrobił się złocisty.
– Jeszcze chwilę – poleciła kuzynka marszcząc nos. – Dobrze, wystarczy.
Zanurzyły pojemnik w wodzie i po chwili wyjęły ze środka grudkę złota.
– Istne czary…
– W pewnym sensie masz rację…
Na stół rzuciła złotą carską pięciorublówkę. Car Mikołaj II spoglądał spokojnie w świetlaną przyszłość. Obok spoczęła grudka sztucznego złota. Teraz licznik Geigera…
– Żadnych anomalii – mruknęła Katarzyna mierząc promieniowanie „świnki”. – Zobaczmy jak to… Jest odchylenie.
– Zrobiłyśmy radioaktywne złoto?
– Nie przesadzajmy z tą radioaktywnością… Raptem półtorej wartości tła…
– Nic mi to nie mówi…
– Tło to normalne promieniowanie, które nas otacza. Biegnie z wnętrza ziemi od strony gruntu, spada nam na głowę z kosmosu. Jego wartość określa się na jeden. Jest nieszkodliwe. Granit ma mniej więcej trzy.
– Czyli nasze złoto…
– Niebezpieczne nie jest, ale różni się. Ma pewnie śladową domieszkę jakiegoś izotopu. Kurczę, twój kamień filozoficzny działa zapewne tak, że wybija z jąder ołowiu pewną liczbę protonów… Ołów w układzie okresowym pierwiastków ma liczbę 82, a złoto 79… Czyli uwalniają się trzy… A więc produktem odpadowym będą jądra helu albo jądra wodoru. A może jądra litu? Hm…
– To dla mnie za mądre – westchnęła jej kuzynka.
– Ale dobrze, że możemy odróżniać… Teraz trzeba wymyślić, jak to wykorzystać do namierzenia Sędziwoja.
– Porozmawiajmy o nim – prosi Katarzyna. – Muszę zbudować portret psychologiczny. To może pomóc w jego odnalezieniu.
– Sporo już wiesz.
– Owszem – rzuca okiem do notatek, – ale ciągle są luki. Na przykład jaki był, jak traktował przyjaciół, czy miał jakichś przyjaciół?
Stanisława przymyka oczy.
– Dla przyjaciół gotów był zrobić wszystko – mówi wreszcie. – Pamiętam jak dziś sprawę Setona…
– Kim był Seton?
– Aleksander Setonius, mieliśmy modę na używanie nazwisk, którym dla lepszego brzmienia nadawano łacińskie końcówki… Ponoć mieszkał w Walii, w niewielkim majątku nad brzegiem morza. Pewnego dnia sztorm rzucił holenderski okręt na skały opodal jego domu. Seton pospieszył na ratunek rozbitkom, sprowadził swoją służbę i zabezpieczył towary, uratował też kupca będącego właścicielem statku. Ten z wdzięczności zaprosił go do siebie do Holandii. Seton raz wprowadzony na salony zaczął dokazywać. Pokazał ludziom kilkanaście eksperymentów alchemicznych. Z reguły wybierał największych niedowiarków i demonstrował im transmutację metali. Musiał się przy tym świetnie bawić, wręczał im na pamiątkę kawałki wyprodukowanego złota. Z Sędziwojem spotykali się kilka razy. Raz pewnie w Niderlandach – odruchowo używa dawnej nazwy. – Potem w Czechach, na dworze cesarza Rudolfa II.
– O nim słyszałam – uśmiecha się Katarzyna. – Był, zdaje się, wielkim przyjacielem waszej nauki
– O tak. Choć parę razy dał się naciąć różnym oszustom. Sędziwój z Setonem pokazali mu transmutację metali i pewnie także inne doświadczenia. Cesarz był pod wrażeniem. Wreszcie Setonowi powinęła się noga i to bardzo paskudnie. Wybrał się do Drezna na dwór Chrystiana II, elektora saksońskiego… Był to władca młody i dość zapalczywy. Jego dziadek, książę August, do spółki z synem przetracili fortuny na utrzymywanie przy dworze całego stada alchemicznych wydrwigroszów. Chrystian II, objąwszy tron, pogonił całą tę hołotę, a alchemią jawnie gardził… Pech chciał, że Seton lubił się popisywać. Przybył więc do Drezna i zademonstrował niedowiarkowi transmutację…
– I jak się to spodobało Chrystianowi?
– Niestety aż za bardzo. Z miejsca uwierzył w ignorowaną dotąd potęgę alchemii. Uwięził Setona i dla wydarcia sekretu produkcji tynktury poddał go torturom. Z pułapki udało się zwiać Teresie.
– Teresie? – podchwyciła Katarzyna.
– Tak, Seton ożenił się w Czechach z bardzo miłą, drobną i żwawą kobietką. Przyjechała do nas do Krakowa, do Sędziwoja, prosząc go o pomoc. Posłała też listy do cesarza, aby wszczął kroki dyplomatyczne. Sędziwój uznał, że nie ma czasu do stracenia. Zastawił dom u żydowskich bankierów i z grubszą gotówką pojechał do Drezna. Tam zaproponował elektorowi, że spróbuje wpłynąć na uwięzionego i przekonać go do zaniechania oporu. Wymógł też, by wstrzymano dalsze tortury. Bywał parokrotnie w więzieniu i za każdym razem dawał bogate prezenty strażnikom, aby otoczyli Setona opieką… Szybko zaprzyjaźnił się ze wszystkimi, toteż gdy pewnego wieczora zorganizował balangę w pomieszczeniach naczelnika więzienia, wszyscy dali się zaprosić. Postawił na stół kilka gąsiorów znakomitego węgrzyna. Wypili, posnęli, a on zabrał klucze, uwolnił przyjaciela, załadował na koń i obaj zwiali w stronę pobliskiej granicy. Gdy strażnicy doszli do siebie, zbiegowie mieli już ponad osiem godzin przewagi.
Niestety Seton bardzo ciężko zniósł tortury i wielodniową, forsowną ucieczkę. Gdy dotarli do Krakowa, czuł się bardzo źle i po mniej więcej miesiącu, mimo pielęgnacji przez żonę i przyjaciela, zmarł. Na łożu śmierci przekazał Michałowi sekret produkcji tynktury oraz wymógł na nim, że poślubi Teresę… Tak się też stało.
Wczesną jesienią o dwudziestej bywa już całkiem ciemno. Jeśli dzień jest deszczowy, zmrok zapada jeszcze szybciej. Księżniczka Monika Stiepankovic siedzi w bibliotece publicznej. Musi dużo uzupełnić, nauczyciele patrzą na razie przez palce, ale niebawem zechcą wysondować jej wiadomości. Musi być dobrze przygotowana. Taryfa ulgowa potrwa może jeszcze dwa tygodnie… Warto by też załapać się do grupy zwolnionej z czesnego. Pieniędzy, które dostała na Kazimierzu wystarczy jej tylko na siedem miesięcy…
Westchnęła. Sporo do przeczytania, a tu jak na złość zamykają bibliotekę o ósmej… Wstała i oddała poskładane książki w punkcie obsługi czytelników. Bibliotekarz odprowadził ją spojrzeniem. Westchnął w duchu. Z karty wynika, że dziewczyna ma szesnaście lat. On niestety jest już trzydziestopięcioletnim mężczyzną. Gdyby był trochę młodszy i nie miał żony z trójką dzieci… Nie. Nawet wtedy. Wyczuwa w niej coś dziwnego. Coś, co sprawia, że skóra cierpnie na plecach. Idiotyczne, irracjonalne wrażenie.
Właśnie przestało padać. Po niebie wiatr goni ciemne chmury, ochłodziło się znacznie… Księżniczka szczęknęła zębami. Jednak w jej ojczyźnie było cieplej. Musi sobie kupić gruby sweter. Ma przecież pieniądze.
Brama obok ulicy, ciemna, paskudna i cuchnąca. W niej ukryci dwaj dresiarze. Trochę już wypili, akurat tyle, by nabrać ochoty do rozróby. Zgwałcenie jasnowłosej szesnastolatki może być fajnym początkiem wieczornej imprezy. Żule w pierwszym pokoleniu. Nie mają instynktu „kaźmirskich chłopców”. Podświadomość nic im nie mówi. Nie ostrzega.
Monika idzie skoncentrowana. Wyczuwa ich. Nie są niebezpieczni. Nie dla niej. Nie mają broni palnej, ufają mięśniom hodowanym na siłowni i swojemu wyglądowi troglodytów. Mutanci na sterydach, ubrani w błyszczące dresy adidasa. Męty paradoksem historii wprowadzone do śródmieścia.
Poradzi sobie. Ale ci dwaj stanowią zagrożenie dla innych. A zatem oddajmy przysługę temu pięknemu miastu i miłym ludziom, którzy udzielili jej schronienia. Oddajmy przysługę żonom, siostrom i córkom żołnierzy z batalionu KFOR…
Dresiarz doskakuje od tyłu, łapie ją za szyję. Paluchy wbija pod szczękę i za ucho. Mocny chwyt, bolesny. Szarpnięciem wciąga do bramy.
– No, mała, zabawimy się – charczy jego kompan.
Mają po dwadzieścia parę lat. Istnieje szansa resocjalizacji… No to do dzieła. Czas nagle zwalnia. Drobna dłoń uzbrojona w sztylet uderza jak kobra. Skowyt rozlegnie się za chwilę, wróg jeszcze nie wie co się stało. Stopa do przodu. Koniec. Minęły zaledwie dwie dziesiąte sekundy. Wystarczyło. Pierwszy dresiarz stracił rękę. Odcięła mu ją w łokciu. Bułat bez trudu tnie kość, ale zawsze łatwiej ustępuje tkanka chrzestna.
Byczek klęczy na bruku. Dłonią w panice usiłuje zatamować krew sikającą z kikuta. Przed oczyma latają mu mroczki. Wyje z bólu i szoku. Jego koleś jest nie mniej poszkodowany. Kopniak złamał mu oba kolana. Gdy przewracał się do przodu, rozwalił je do reszty. Poszły rzepki, wiązadła, stawy wypełnia krew. On także wyje dziko, zupełnie jak zwierzę.
Nastawią mu, ale do końca swoich dni będzie chodził o kulach albo jeździł na wózku. Na razie sześć miesięcy w gipsie. Pozycja leżąca i przymusowa bezczynność pozwoli bandziorowi raz jeszcze przemyśleć całe jego bydlęce życie… Drugi jedną ręką wiele nie zdziała, też będzie musiał zmienić zawód. I to raczej radykalnie…
Chłodne, błękitne oczy patrzą na miotających się po ziemi wrogów. W powietrzu unosi się ciężki, metaliczny zapach krwi. Księżniczka marszczy nos. Jej złote włosy zdają się lekko świecić w ciemnościach. Dresiarze z trudem ogniskują wzrok. Patrzą na nią. Nie uciekła, nadal im zagraża. Mózgi prawie pozbawione szarych komórek ogarnia zwierzęce przerażenie. Nie, zwierzętom brakuje wyobraźni, więc nie mogą się aż tak przestraszyć.
– Jeśli piśniecie komuś słowo, wrócę – ostrzega.
Zrozumieli. Wychowani na horrorach z video wiedzą, że stanęli wobec zjawisk, których ich prostackie łby nie są w stanie do końca ogarnąć.