Mało brakowało, a spóźniłybyśmy się na samolot. Zdyszane, zajęłyśmy miejsca.
To, że prócz nas nikt się nie spieszy, doprowadzało mnie do szału. Stewardesy krążyły jak gdyby nigdy nic po pokładzie, sprawdzając metodycznie, czy wszystkie pokrywy półek na bagaż podręczny są dobrze zamknięte. Zagadywali je piloci, widoczni przez drzwi kokpitu.
Alice położyła mi rękę na ramieniu, żebym przestała nerwowo podrygiwać.
– To szybsze niż bieganie – przypomniała mi.
Skinęłam głową, ale podrygiwałam dalej.
W końcu samolot przejechał na pas startowy i zaczął się rozpędzać – w moim mniemaniu stanowczo zbyt ślamazarnie. Spodzie walam się poczuć ulgę, kiedy wzniesie się w powietrze ale nawet wtedy moje zniecierpliwienie nie osłabło.
Jeszcze zanim osiągnęliśmy ostateczną wysokość, moja to towarzyszka, nic nie robiąc sobie z przepisów, sięgnęła po słuchawkę telefonu pokładowego, przymocowanego do oparcia znajdujące się przed nią fotela. Stewardesa posłała jej pełne dezaprobat spojrzenie, ale coś w moim wyrazie twarzy powstrzymało ją przed zwróceniem dziewczynie uwagi.
Próbowałam się całkowicie wyłączyć, by nie poznać więcej mrożących krew w żyłach szczegółów, ale strzępki rozmowy i tak do mnie docierały.
– Nie mam pewności, Jasper, widzę najróżniejsze rzeczy – on co chwila zmienia zdanie. A to planuje zaatakować strażnika, a to polować na przypadkowych mieszkańców, a to podnieść samochód, stojąc na głównym placu – byle tylko pokazać wszystkim, że nie jest człowiekiem. Wie, że co, jak co, ale za to na pewno zostanie natychmiast ukarany.
Alice zamilkła, żeby wysłuchać Jaspera.
– Odbiło wam? – przerwała mu. Nagle zaczęła mówić bardzo cicho. Mimo że dzieliło nas kilkanaście centymetrów, ledwie ją słyszałam. Z przekory nadstawiłam uszu. – Powiedz Emmettowi, że no to leć za nimi i sprowadź ich z powrotem!…zastanów się. Jeśli zobaczy którekolwiek z nas, to jak sądzisz, jak zareaguje?…no właśnie. Bella jest naszą jedyną szansą… jeśli w ogóle jakieś mamy. Przygotuj, proszę, na to Carlisle'a, dobrze?…tak, wiem. – Zaśmiała się gorzko. – Tak, obiecuję. Coś się wymyśli. Poradzę sobie…ja też cię kocham.
Odwiesiwszy słuchawkę, wyciągnęła się w fotelu, przymykając powieki.
– Nienawidzę kłamać.
– Alice, co jest grane? – spytałam jękliwie. – Dlaczego kazałaś Jasperowi biec po Emmetta? Dlaczego nie mogą nam pomóc?
Z dwóch powodów – odparła szeptem, nie otwierając oczu – O pierwszym mu powiedziałam. Teoretycznie Emmett mógłby pochwycić Edwarda i nie puścić, dopóki go nie przekonamy, że się jednak nie zabiłaś, ale niestety, to tylko teoria. W praktyce nie jesteśmy w stanie się do niego podkraść. Tylko go sprowokujemy. Gdy nas zobaczy, wyczuje albo wyłapie nasze myśli, z miejsca wyruszy, by wcielać w życie swój szalony plan. Podniesie pierwsze auto z brzegu, rozbije nim ścianę najbliższego budynku i ani się obejrzymy, a dopadną go Volturi. Hm… Istnieje też drugi powód, ale ten musiałam przed Jasperem zataić. Widzisz, jeśli zjawilibyśmy się tam w komplecie, jak nic skończyłoby się to pojedynkiem… pojedynkiem z gospodarzami. – Alice spojrzała na mnie błagalnie. – Gdybyśmy mieli, choć marną szansę go wygrać, gdybyśmy w czwórkę mogli jakimś cudem ocalić Edwarda, może zachęciłabym ich do przyjazdu. Ale to niemożliwe, Bello, a ja nie zamierzam posłać Jaspera na pewną śmierć.
Dotarło do mnie, że dziewczyna błaga mnie o zrozumienie. Chroniła Jaspera naszym kosztem – być może także kosztem Edwarda. Nie miałam jej tego za złe. Pokiwałam głową.
Nadal nie pojmowałam, o co ta cała heca. Co ten Edward wyprawia?! To nie miało najmniejszego sensu! Owszem, do pewnego stopnia wszystko się zgadzało. Naszą rozmowę na kanapie pamiętałam jak dziś – widząc na ekranie Julię nad martwym Romeem, Edward wyznał mi, że kiedy umrę, też popełni samobójstwo, bo nie wyobraża sobie beze mnie życia. Było to dla niego coś, co nie podlegało dyskusji. Ale chyba do czasu, bo to, co mi zakomunikował trzy dni później w lesie, anulowało bezspornie wszelkie wcześniejsze przysięgi.
Czyż nie?
Mniejsza o to. Należało przekonać Edwarda, że żyję, i tyle.
– A co z podsłuchiwaniem waszych myśli? – przypomniałam sobie. – Czy Edward nie słyszy, że ze mną rozmawiasz? Czy to nie dostateczny dowód na to, że przeżyłam skok z klifu?
– Nie jest taki naiwny. – Alice westchnęła. – Wierz lub nie, ale można manipulować przy swoich myślach. Usiłowałabym go uratować, nawet gdybyś się zabiła. Powtarzałabym w duchu: „Ona żyje, ona żyje”. Edward pewnie wcale mnie nie słucha, a jednak podejrzewa mistyfikację.
Nasza bezradność była nie do zniesienia.
– Gdybym miała pomysł, jak go ocalić bez twojego udziału Bello, nie narażałabym cię na tak wielkie niebezpieczeństwo I tak mam wyrzuty sumienia.
– Niepotrzebnie. – Machnęłam ręką. – To najmniej ważne. Powiedz mi raczej, w którym momencie skłamałaś, skoro żałujesz, że musiałaś nałgać.
Uśmiechnęła się ponuro.
– Przyrzekłam Jasperowi, że jeśli zabiją Edwarda, ucieknę, zanim złapią i mnie. Ha! Jakby ktoś kiedykolwiek uciekł tropiącym go Volturi! Jak już mówiłam, wszystko zależy teraz od nich, Wszystko. To, czy przeżyję, również.
– Co to za jedni, ci Volturi? Co sprawia, że są o tyle groźniejsi od Emmetta, Jaspera, Rosalie czy ciebie?
Ich pobudki i zwyczaje nie mieściły mi się w głowic.
Alice wzięła głęboki wdech. Nagle spojrzała wilkiem na kogoś za mną. Odwróciłam się, ale nasz sąsiad udawał już, że patrzy w przeciwnym kierunku. Miał na sobie ciemny garnitur, a na kolanach laptopa – najprawdopodobniej był to biznesmen w podróży służbowej. Włączył notebooka i nałożył słuchawki. Teraz nie mogłyśmy mu nic zarzucić.
Przysunęłam się bliżej do przyjaciółki, tak żeby moje ucho znalazło się tuż przy jej wargach.
– Zaskoczyło mnie, że kojarzysz nazwę Volturi – wyszeptała. – że rozumiesz, o co chodzi, chociaż zdradziłam tylko, że Edward leci do Włoch. Sądziłam, że nie obejdzie się bez dłuższych wyjaśnień. Ile wiesz na ich temat?
– Tylko tyle, że to stara, potężna rodzina… coś jak rodzina królewska. I że nie można z nimi zadzierać, chyba że się pragnienie…że pragnie się umrzeć.
To ostatnie słowo nie chciało mi przejść przez gardło.
Alice zaczęła mówić wolniej, w sposób bardziej wyważony.
– Musisz zrozumieć, Bello, że my, Cullenowie, jesteśmy o wiele bardziej nietypowi, niż ci się to wydaje. To… anormalne dla naszej rasy, żeby tak wielu jej przedstawicieli mieszkało razem w pokoju. Drugim wyjątkiem jest rodzina Tanyi. Carlisle głosi teorię, że to zasługa naszej wstrzemięźliwości. To ona ułatwia nam funkcjonowanie w społeczeństwie i tworzenie pomiędzy sobą więzi opartych na miłości, a nie na wygodzie. Taki James, na przykład, przewodził dwóm innym wampirom – to też dużo – jednak, jak pamiętasz, Laurent opuścił go bez żadnych skrupułów. Nasi pobratymcy wędrują z reguły w pojedynkę lub w parach. 0 ile mi wiadomo, jesteśmy największą wampirzą rodziną na świecie – z jednym wyjątkiem. Są nim właśnie Volturi. Z początku było ich trzech – Aro, Marek i Kajusz.
– Widziałam ich – wtrąciłam. – Na obrazie w gabinecie Carlisle'a.
Alice skinęła głową.
– Od czasu tej wizyty dołączyły do nich dwie przedstawicielki płci pięknej, jest więc ich teraz pięcioro. Nie mam pewności, co umożliwia im pokojową koegzystencję, ale podejrzewam, że nie bagatelne znaczenie ma wiek trzech mecenasów – każdy z nich liczy sobie ponad trzy tysiące lat. A może to ich talenty sprzyjają tolerancji? Podobnie jak Edward i ja, Aro i Marek są… wyjątkowo uzdolnieni.
Chciałam już spytać, co potrafią, ale podjęła przerwany wątek. – A może po prostu tak kochają władzę? Rodzina królewska to trafne określenie. – Ale skoro jest ich zaledwie pięcioro…
– Pięcioro – poprawiła mnie – nie licząc straży przybocznej.
– Straży przybocznej? – powtórzyłam osłupiała. Tyle wampirów w jednym miejscu! – To… brzmi… poważnie – wydukałam.
– O tak – potwierdziła. – Tworzą prawdziwy dwór. Strażników było ostatnio dziewięciu, ale oprócz nich kręci się tam wie lu… Jak by ich nazwać? Gości? Ich liczba stale się zmienia. Wielu z tych osobników także jest obdarzonych paranormalnymi zdolnościami – potwornymi zdolnościami, przy których moja to salonowa sztuczka. Volturi specjalnie ich sobie dobierają.
Rozdziawiłam usta, by zaraz potem je zamknąć. Alice popełniła chyba błąd, uświadamiając mnie w tak dosadny sposób, jak bliskie zera są nasze szanse.
Patrzyła na mnie uważnie, jak gdyby czytała w moich myślach.
– Rzadko się zdarza, że muszą z kimś walczyć. Niewielu śmiałków dąży do konfrontacji z nimi, a oni sami nigdy nie opuszczają swojego rodzinnego miasta. No, chyba że wezwą ich dokądś obowiązki.
– Obowiązki? – zdziwiłam się.
– Edward nie mówił ci, co należy do obowiązków Volturi?
– Nie – wykrztusiłam. Musiałam prezentować się wyjątkowo żałośnie.
Moja przyjaciółka odsunęła się, by zerknąć raz jeszcze w stronę ciekawskiego biznesmena, po czym na powrót nachyliła się nad moim uchem.
– Nazwał ich rodziną królewską nie bez przyczyny. Z racji swojego wieku, wzięli na siebie wymierzanie sprawiedliwości. Karzą tych, którzy łamią nasze zasady. Niezwłocznie i bezlitośnie.
Byłam w szoku.
– To są jakieś zasady? – spytałam odrobinę zbyt podniesionym głosem.
– Cii!
– Dlaczego nikt mi nic nie powiedział? – szepnęłam gniewnie.
– Przecież zamierzałam… chciałam stać się jedną z was! Czy ktoś nie powinien był mnie uprzedzić?
Moje oburzenie ją rozbawiło.
– Te zasady nie są takie znowu podchwytliwe czy skomplikowane. Właściwie istnieje tylko jeden główny zakaz. Rusz głową a sama się domyślisz, na czym polega.
Zastanowiłam się nad tym, co by to mogło być.
– Nie, nie wiem – skapitulowałam.
Alice wyglądała na zawiedzioną.
– Cóż, może to zbyt oczywiste. Nie wolno nam się ujawniać. – Ach – wyrwało mi się. Tak, to było zbyt oczywiste.
– Większość z nas zgadza się, że to rozsądne – ciągnęła – ale różnie bywa. Niektórzy po paru wiekach zaczynają się nudzić albo może wariują. W każdym razie, zanim taki ktoś wyda nie tylko siebie, ale i nas wszystkich, do dzieła przystępują Volturi. Albo ten kto jest na podorędziu.
– To dlatego Edward…
– Planuje ujawnić się na ich terytorium – w mieście, w którym udaje im się ukrywać swój sekret od trzech tysięcy lat, od czasu Etrusków. W mieście, o które tak dbają, że nawet nie polują w jego granicach. Volterra to najbezpieczniejszy zakątek na świecie – przynajmniej jeśli chodzi o ataki wampirów.
– Nie polują w jego granicach i go nie opuszczają – to co jedzą?
– Strażnicy sprowadzają dla nich ofiary spoza miasta, czasami z bardzo daleka. Mają dzięki temu co robić, gdy nie karzą buntowników. Albo kiedy nie pilnują porządku w samej Volterze…
– Czyli kiedy nie szukają takich szaleńców jak Edward – do kończyłam.
Od niedawna wymawiałam jego imię z zadziwiającą łatwością. Ciekawa byłam, skąd się to brało. Może dlatego, że spodziewałam się go niedługo zobaczyć? A może dlatego, że spodziewałam się niedługo zginąć? Była jakaś pociecha w tym, że miałam zostać zabita zaraz po nim.
– Wątpię, czy mieli kiedykolwiek do czynienia z podobną sytuacją – mruknęła dziewczyna zdegustowana. – Wampiry rzadko miewają skłonności samobójcze.
Dźwięk, który z siebie mimowolnie wydałam, był ledwie słyszalny, ale Alice pojęła bez trudu, że to jęk rozpaczy. Przytuliła mnie do siebie.
– Zrobimy, co w naszej mocy. Jeszcze nie wszystko stracone.
– Jeszcze nie – zgodziłam się, nieco się rozluźniając. – A jeśli coś schrzanimy, dopadną nas Volturi…
Alice zesztywniała.
– Mówisz tak, jakby dodawało ci to otuchy.
Wzruszyłam ramionami.
– Odwołaj to, Bello, albo w Nowym Jorku przesiądziemy się w powrotny samolot!
– Co?!
– Już ty dobrze wiesz, co. Jeśli się spóźnimy i Edwarda nie da się uratować, stanę na głowie, żeby odwieźć cię bezpiecznie do domu. Tylko bez głupich numerów, zrozumiano?
– Zrozumiano, zrozumiano.
Rozluźniła uścisk, żeby móc spojrzeć mi prosto w twarz. – Żadnych… głupich… numerów – powtórzyła.
– Obiecuję.
Wywróciła oczami.
– Okej. A teraz pozwól, że się skoncentruję. Zobaczmy, co nasz kochany świr kombinuje.
Wciąż do mnie przytulona, oparła się policzkiem o swój fotel i zamknęła oczy. Opuszkami palców wolnej dłoni rytmicznie pocierała sobie skroń.
Zafascynowana, długo jej się przyglądałam. Kiedy w końcu znieruchomiała, przypominała kamienny posąg – gdybym nie była wtajemniczona, myślałabym, że śpi. Ciekawiło mnie bardzo, jaką decyzję podjął Edward, ale nie śmiałam wyrywać przyjaciółki z transu. Tak mijały nam kolejne minuty.
Żałowałam, że nie mam pod ręką żadnego neutralnego tematu, o którym potrafiłabym rozmyślać, bo nie mogłam sobie pozwoli na to, by choć przez kilka sekund zastanowić się na tym, co mnie czeka – nie mogłam, jeśli nie chciałam zwrócić na siebie uwagi histerycznym krzykiem.
Odpadało zarówno snucie wizji pesymistycznych, jak i wysoce optymistycznych. Gdyby nam się bardzo poszczęściło, strasznie poszczęściło, może mogłyśmy ocalić Edwarda, ale nie byłam na tyle, głupia, by przypuszczać, że wówczas do mnie wróci. Moja misja ratunkowa nie miała niczego zmienić. Szykowałam się psychicznie na to, że w najlepszym przypadku spędzimy razem parę chwil, a potem znowu stracę go na wieki.
Znowu… Z bólu zacisnęłam zęby. Oto cena, jaką miało mi przyjść zapłacić za uwolnienie ukochanego ze szponów Volturi. Cena, jaką byłam gotowa ponieść.
Stewardesy rozdały chętnym słuchawki i wyświetlono film. Od czasu do czasu przyglądałam się z nudów poczynaniom jego bohaterów, ale jako że byli dla mnie jedynie plamami skaczącymi po niewielkim ekranie, nie potrafiłam nawet ustalić, czy to horror czy komedia romantyczna.
Po kilku godzinach, które zdawały mi się wiecznością, samolot obniżył lot, szykując się do lądowania w Nowym Jorku. Wyciągnęłam rękę, żeby wyrwać Alice z transu, ale zawahałam się. Powtórzyłam ten manewr, nigdy go nie kończąc, jeszcze z tuzin razy. Wreszcie dotknęliśmy kołami pasa startowego.
– Alice – zdobyłam się na odwagę – Alice, jesteśmy już na miejscu.
Dotknęłam jej przedramienia.
Bardzo powoli otworzyła oczy. Kilka razy pokręciła głową, kaprysząc lub protestując.
– I co tam? – spytałam dyskretnie, mając baczenie na mojego wścibskiego sąsiada.
– Nic nowego – szepnęła. – Nadal zastanawia się, jak poprosić Volturi o przysługę.
Na lotnisku musiałyśmy biec, żeby zdążyć na naszą przesiadkę, ale było to o stokroć lepsze od bezczynnego czekania. Gdy tylko odrzutowiec obrał kurs na Europę, Alice odpłynęła. Uzbroiłam się w cierpliwość. Kiedy na zewnątrz zrobiło się ciemno, podniosłam roletę i zagapiłam w czerń, żeby nie patrzeć w ścianę.
Szczęściem w nieszczęściu, miałam za sobą wiele miesięcy praktyki w kontrolowaniu własnych myśli. Zamiast rozważać, jakież to czekają mnie okropności (bez względu na to, co powiedziała Alice, nie zamierzałam ich przeżyć), skupiłam się na mniejszych kwestiach, choćby takich jak ta, co powiem po powrocie ojcu. Tak, tym mogłam zamartwiać się aż do rana. I co z Jacobem? Przyrzekł, że pozostanie moim przyjacielem, ale czy miał dotrzymać słowa? Może obaj z Charliem mieli się na mnie śmiertelnie obrazić? Cóż, wolałam już zginąć we Włoszech, niż zmierzyć się z podobnym bezmiarem samotności.
W pewnym momencie poczułam, że Alice szarpie mnie za rękaw. Musiałam zasnąć.
– Bello! – syknęła. W zaciemnionym wnętrzu pełnym śpiących ludzi zabrzmiało to niemal jak okrzyk. – Bello!
Zorientowałam się, że wydarzyło się coś ważnego. Nie byłam na tyle rozespana, żeby to przeoczyć.
– Złe wieści?
Nieliczne lampki rzucały przytłumione światło, ale oczy Alice rozbłysły.
– Wręcz przeciwnie – odparła podekscytowana. – Wszystko idzie po naszej myśli. Rozmowy jeszcze trwają, ale decyzja już zapadła. Odmowna.
– Volturi odmówią Edwardowi? – upewniłam się.
– A któż by inny? – obruszyła się Alice. – Widziałam ich. Słyszałam, jak to uzasadnią.
– Co mu powiedzą?
Podszedł do nas na palcach jeden ze stewardów.
– Podać może paniom po jaśku?
Chciał nam dać w ten sposób do zrozumienia, że robimy za dużo hałasu.
– Nie, nie trzeba. Dziękujemy. – Alice posłała mu najpiękniejszy ze swoich uśmiechów. Mężczyzna spojrzał na nią oczarowany. Wycofując się, potknął się o własne nogi.
– Co mu powiedzą? – nie przestałam się domagać.
– Są nim zainteresowani – szepnęła mi na ucho. – Uważają, że jego talent może się im przydać. Zaproponują mu, żeby z nimi został.
– _ I co on na to?
– _ Jeszcze nie wiem, ale założę się, że popisze się elokwencją.
Uśmiechnęła się szeroko. – Świetnie, nareszcie jakieś dobre nowiny To przełom. Volturi są zaintrygowani, szkoda im go zabić. To marnotrawstwo – tak wyrazi się Aro. Ich postawa zmusi Edwarda do większej pomysłowości, a im dłużej będzie deliberował, jak ich skutecznie sprowokować, tym lepiej dla nas.
Mimo wszystko nie udzieliła mi się jej euforia. To, że zdążymy, nadal nie było takie pewne. W dodatku, gdybyśmy dotarły do Volterry po fakcie, nie miałabym szans na to, żeby powstrzymać przyjaciółkę przed dostarczeniem mnie Charliemu.
– Alice?
– Tak?
– Czegoś tu nie rozumiem. Jak to możliwe, że jesteś w stanie przekazać mi teraz tyle szczegółów? Przecież zdarza się, że twoje wizje są mgliste, niejasne – że rozmijają się z rzeczywistością. Czy to od czegoś zależy?
Zacisnęła szczęki. Ciekawa byłam, czy odgadła, do czego piję.
– Widzę wszystko wyraźnie, ponieważ relatywnie nie są to wydarzenia zbytnio odległe w czasie czy przestrzeni, a poza tym jestem bardzo na nich skoncentrowana. Kiedy coś pojawia się w moim umyśle ot tak, samo z siebie, to tylko blady poblask, mało prawdopodobna migawka. Istotne jest też to, o kogo chodzi – łatwiej mi z moimi pobratymcami niż z ludźmi. Zwłaszcza w przypadku Edwarda – to przez to, że łączy nas silna uczuciowa więź.
– Mnie też widujesz – przypomniałam.
– Ale nigdy z tyloma detalami.
Westchnęłam.
– Żałuję, że pewne twoje wizje dotyczące mojej osoby się nie sprawdziły. Te z samego początku, kiedy się jeszcze nie przyjaźnijmy…
– Które masz na myśli? – Widziałaś, że staję się jedną z was – naprowadziłam ją nieśmiało.
I Alice westchnęła.
– Braliśmy to wtedy pod uwagę, to i miałam odpowiednie wizje.
– Wtedy – powtórzyłam.
– Tak właściwie, Bello, to… – zawahała się, ale tylko na chwile. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy sama się za ciebie nie wziąć Ta cała sytuacja powoli przeradza się w farsę.
Zmroziło mnie. Spojrzałam na nią zszokowana. Nie, nie mogłam ani na sekundę dopuścić do siebie takiej nadziei. Co, gdyby zmieniła zdanie?
– Przestraszyłam cię? – spytała zbita z tropu. – Sądziłam, że o tym marzysz.
– Ależ marzę! – niemalże wykrzyknęłam. – Och, Alice, błagam, ukąś mnie jak najszybciej! Będę mogła walczyć z Volturi jak równy z równym!
– Cii! – Przyłożyła palec do ust. Steward znów na nas patrzył. – Bądź rozsądna – sprowadziła mnie na ziemię. – Nie mamy wystarczająco dużo czasu. Wiłabyś się w agonii ładnych parę dni. Poza tym pozostali pasażerowie nie byliby chyba zachwyceni, prawda?
Przygryzłam wargi.
– Jeśli nie zrobisz tego teraz – wymamrotałam – niedługo się rozmyślisz.
– Nie sądzę. – Skrzywiła się. – Ale będzie wściekły! Tyle, że już nic nie da się poradzić.
– Nic a nic – potaknęłam. Serce biło mi jak młotem.
Alice zaśmiała się cicho, po czym znowu westchnęła.
– Pokładasz we mnie zbyt dużą wiarę, Bello. Nie mam pojęcia czy uda mi się przeprowadzić taką operację. Brak mi samokontroli Carlisle'a. Pewnie zabiję cię i tyle.
– Jestem gotowa zaryzykować.
– Nigdy nie spotkałam nikogo o tak nietypowych zapatrywaniach, co ty.
– Dziękuję za komplement.
– Ach, wrócimy do tego później. Na razie musimy przetrwać dzisiejszy dzień.
– Słuszna uwaga.
Ale jeśli miałyśmy go przetrwać, ileż otworzyłoby się przede nowych możliwości! To znaczy, jeśli miałyśmy go przetrwać, Alice miała się nie rozmyślić, a mi miało być dane wylizać się z zadanych przez nią ran. Edward mógłby wówczas choćby i wrócić do Ameryki Południowej – wytropiwszy go, podążałabym za nim krok w krok. Zresztą, kto wie, może gdybym była piękna i silna, to on nie dawałby mi spokoju?
– Prześpij się – doradziła moja towarzyszka. – Obudzę cię, kiedy dowiem się czegoś jeszcze.
– Okej – zgodziłam się potulnie. Podejrzewałam, że z emocji i tak nie zasnę.
Alice przyjęła pozycję płodową: podkurczyła nogi, objęła je rękami i oparła się czołem o kolana. Kołysała się łagodnie, żeby się skoncentrować.
Planując jej się poprzyglądać, przytuliłam się bokiem do oparcia fotela i ani się obejrzałam, a chmury za oknem poróżowiały. Obudził mnie odgłos podnoszonej przez Alice rolety.
– Co jest? – spytałam sennie.
– Poinformowali go o swojej odmowie. Zauważyłam, że euforia dziewczyny zniknęła bez śladu.
– Jak zareagował? – Gardło ścisnęła mi panika.
– Najpierw w jego głowie panował zupełny chaos. Trudno było się w tym wszystkim rozeznać, tyle miał pomysłów.
– Jakich na przykład?
– Najdłużej obstawał przy tym, żeby wybrać się na polowanie – zdradziła ze zgrozą.
Polowanie? Czy w Toskanii były w ogóle jakieś rozległe lasy? Alice dostrzegła na mojej twarzy zagubienie.
– Polowanie na ludzi – wyjaśniła. – Na mieście. Zmienił zdanie w ostatniej chwili.
– Pewnie przez wzgląd na Carlisle'a – stwierdziłam. – Żeby nie zdradzić jego ideałów.
– Być może.
– Zdążymy na czas?
Kiedy wypowiedziałam te słowa, we wnętrzu samolotu raptownie zmieniło się ciśnienie. Poczułam, jak maszyna obniża stopniowo lot.
– Mam taką nadzieję… Jeśli będzie się trzymał tego, co postanowił, jest szansa.
– To co w końcu postanowił?
– Postawił na prostotę. Po prostu wyjdzie na słońce.
Wyjdzie na słońce… Tylko tyle?
Aż tyle.
Pamiętałam doskonale, jak Edward iskrzył się na polanie – jak gdyby jego skórę pokrywały miliony kryształków. Tak, była to idealna metoda, żeby się ujawnić bez uciekania się do przemocy. Tego widoku nie był w stanie zapomnieć żaden śmiertelnik. Chcąc chronić swoją rasę i swoją tysiącletnią siedzibę, Volturi nie mogli pozwolić na podobną manifestację.
Zerknęłam na blade światło świtu sączące się przez samolotowe okienka.
– Spóźnimy się – wyszeptałam przerażona.
– Spokojna głowa – pocieszyła mnie Alice. – Edward ma skłonność do melodramatyzmu. Nie myśl, że planuje objawić się byle komu w przypadkowym zaułku, o nie. Chce sobie zapewnić jak największą widownię. Wiem już, że pójdzie na główny plac Volterry. Góruje nad nim wieża zegarowa. Edward wyjdzie z cienia, kiedy wskazówki wskażą południe.
– Mamy czas do dwunastej?
– Na to wygląda. Módlmy się, żeby nie zmienił scenariusza. Pilot oznajmił przez głośniki, wpierw po francusku, a potem po angielsku, że rozpoczynamy podchodzenie do lądowania – Rozległ się ostrzegawczy sygnał dźwiękowy i zapaliły lampki z symbolami zapiętych pasów.
– Jak daleko jest z Florencji do Volterry? – spytałam.
– Jeśliby przymknąć oko na ograniczenia prędkości… Bello?
– Tak?
Alice zmierzyła mnie wzrokiem, oceniając moją uczciwość.
– Czy miałabyś coś przeciwko, gdybym ukradła samochód?
Chodziłam nerwowo w tę i z powrotem po zatłoczonym chodniku przed głównym wejściem lotniska, kiedy nagle z piskiem opon zahamowało przede mną porsche. Jaskrawa żółć pojazdu biła po oczach. Wszystkich wokół mnie zamurowało.
– Pospiesz się! – zawołała Alice przez otwarte okno od strony pasażera.
Wgramoliłam się do auta pod ostrzałem spojrzeń. Równie dobrze mogłam mieć na głowie kominiarkę.
– Boże, Alice – jęknęłam. – Nie mogłaś ukraść jakiegoś normalniejszego wozu?
Dobrze, że chociaż szyby miał przyciemniane. Dzięki nim i czarnej skórzanej tapicerce w środku panował dający poczucie bezpieczeństwa półmrok.
Ruch był spory. Alice wyprzedzała auta z zabójczą precyzją, wykorzystując najdrobniejsze szczeliny. Krzywiąc się, wymacałam i zapięłam pas.
– Ważniejsze jest pytanie, czy nie mogłam ukraść jakiegoś szybszego wozu – poprawiła mnie. – Odpowiedź brzmi: raczej nie. Dopisało mi szczęście.
– Oby dopisywało ci nadal, kiedy zatrzyma nas policja. Rozbawiłam ją.
– Zaufaj mi, Bello. Nie dogoni nas żaden radiowóz. Jakby dla potwierdzenia swoich słów, docisnęła pedał gazu. Byłam po raz pierwszy i, być może, po raz ostatni za granicą.
Powinnam, więc była podziwiać okoliczne wzgórza, tudzież otoczone murami miasteczka. Nie za bardzo mi to wychodziło. Chociaż Alice była świetnym kierowcą, bałam się okropnie i wolałam nie wyglądać zbyt często przez okno. Na bawienie się w turystkę nie pozwalał mi również stres. Zamiast napawać się krajobrazami Toskanii, skupiłam się na naszej misji.
– Widzisz coś nowego?
– Chyba mają dziś w Volterze jakieś święto – zdradziła Alice. Wszędzie kłębią się tłumy, a ulice przyozdobiono czerwonymi flagami. Którego dziś mamy?
– Chyba dziewiętnastego.
– Co za ironia! Dziś przypada Dzień Świętego Marka!
– Co to takiego?
Zaśmiała się sarkastycznie.
– Obchodzą to święto hucznie raz w roku. Legenda głosi, że pięćset lat temu niejaki ojciec Marek – tak naprawdę był to ten Marek od Aro i Kajusza – przegonił z Volterry wszystkie wampiry, po czym kontynuował swoje dzieło w Rumunii, gdzie zginął męczeńską śmiercią. Oczywiście to bzdura – mieszka nadal w Volterze i ma się dobrze. To jego autorstwa są aktualne po dziś dzień przesądy głoszące, że wampiry odstrasza czosnek i krzyże.
Cóż – Alice uśmiechnęła się krzywo – skoro wampiry nadal nie nękają mieszkańców miasta, musiały być to metody niezwykle skuteczne. Dzień Świętego Marka to poniekąd także święto policji. To ona zbiera laury za to, że dzięki strażnikom Volturi poziom przestępczości jest w Volterze tak niski.
Dotarło do mnie, czemu chwilę wcześniej zawołała „co za ironia”.
– Volturi będą dziś bardziej skłonni ukarać Edwarda za jego wybryk niż w inny dzień, tak?
Dziewczyna spoważniała.
– Zgadza się. Zadziałają błyskawicznie.
Spojrzałam w bok, z trudem powstrzymując się przed przygryzieniem sobie dolnej wargi. Gdyby pojawiła się na niej krew w najlepszym przypadku skończyłybyśmy z Alice w rowie.
Słońce stało już na niebie niebezpiecznie wysoko.
– Edward nadal zamierza ujawnić się w samo południe? – Upewniłam się.
– Tak. Postanowił zaczekać. A oni czekają na niego.
– Powiedz, na czym będzie polegać moja rola.
Alice nie spuszczała oczu z wijącej się szosy. Wskazówka szybkościomierza niemal stykała się z prawym krańcem skali.
– Nie jest to zbytnio skomplikowane. Edward musi cię po prostu zobaczyć, zanim wyjdzie na słońce. I zanim zauważy albo wyczuje, że ci towarzyszę.
– Jak to zrobimy?
Alice wyprzedziła jakieś czerwone autko. Różnica prędkości pomiędzy nami a nim była tak duża, że wydawało się jechać do tyłu.
– Podprowadzę cię do niego tak blisko, jak to tylko będzie możliwe, a potem będziesz musiała pobiec w kierunku, który ci wskażę.
– Okej.
– Tylko się nie potknij – dodała. – Nie będziemy miały czasu jechać na pogotowie.
Tak, to byłoby do mnie podobne – własną niezdarnością doprowadzić do katastrofy. Niestety, nie mogłam niczego obiecywać.
Alice wytrwale ścigała się z czasem. Co jakiś czas z niepokojem zerkałam na słońce. Jego jaskrawość wpędzała mnie w panikę. Może Edward miał dojść do wniosku, że świeci dość mocno, by zagwarantować mu dostatecznie imponujący spektakl już teraz?
– Jesteśmy – oznajmiła moja przyjaciółka, wskazując podbródkiem najbliższe wzgórze o stromych zboczach.
Na jego rozległym szczycie budynki koloru sienny otaczały wysokie, sędziwe mury miejskie. Całość przypominała średniowieczny zamek. Efekt ten potęgowały liczne wieże.
Wpatrywałam się w cel naszej podróży, czując pierwsze przebłyski nowego lęku. Jedna jego odmiana, ale wyłącznie jedna, nie zstępowała mnie ani na minutę, odkąd poprzedniego dnia rano (a nie tydzień temu?) Alice przerwała moje spotkanie z Jacobem. Teraz doszła druga – bardziej egoistyczna.
Spodziewałam się, że to bardzo piękne miasto. Równie piękne, co przerażające.
– Volterra – zaanonsowała je Alice wypranym z emocji głosem.