Część trzecia Księga Potęg

1

Pontifex Prestimion nie spodziewał się, że tak szybko wróci na Górę Zamkową, a tym bardziej nie podejrzewał, że będzie się to wiązało ze smutnym wydarzeniem, jakim był pogrzeb jego brata. A jednak znowu płynął w gorę rzeki z Labiryntu, tym razem dławiony rozpaczą, na pogrzeb Teotasa. Ceremonia ta nie miała się odbywać na samym Zamku, lecz w Domu Muldemar, ich rodzinnej posiadłości, gdzie Teotas urodził się i gdzie miał teraz spocząć na zawsze wśród swoich przodków.

Prestimion nie był w Muldemar od wielu lat. Nie miał powodu, by tam jeździć. Kiedy był jeszcze księciem na Zamku odwiedzał swoją matkę, lady Therissę, ale gdy został Koronalem, na nią automatycznie przeszedł tytuł i obowiązki Pani Wyspy Snu i od tego czasu mieszkała na Wyspie. W podobny sposób koronacja Prestimiona sprawiła, że Dom Muldemar przeszedł na jego brata, Abriganta. Prestimion nie chciał swoją obecnością przyćmiewać autorytetu brata w jego własnym domu.

Wtedy przyszła szokująca, tragiczna wiadomość o śmierci Teotasa i Prestimion musiał pędem wyruszyć do rodzinnego domu. Kiedy świta Pontifexa przybyła pod bramy miasta Muldemar przywitał ich sam Abrigant. Wyglądał imponująco w ciemnoniebieskim dublecie i pelerynie w czarno-białe pasy, z żółtym symbolem żałoby przypiętym do ramienia. Jego oczy były czerwone i opuchnięte od żalu. Był wysoki, najwyższy z czterech braci, którzy dorastali tu razem przed dziesięcioleciami, a kiedy wziął Pontifexa w ramiona, niemal zmiażdżył go w uścisku.

Puścił Prestimiona i zrobił krok w tył.

— Witaj w Muldemar, bracie. Czuj się tu jak w domu, bo to nigdy nie przestał być twój dom.

— Wiem i jestem wdzięczny za te słowa, Abrigancie.

— Teraz, kiedy tu jesteś, możemy zająć się pogrzebem.

Prestimion ponuro skinął głową.

— Czy były jakieś wiadomości od matki?

— Przesyła nam słowa miłości i pisze, że łączy się z nami w bólu, ale tu nie przyjedzie.

To nie była niespodzianka. Nikt nie przypuszczał, że lady Therissa przybędzie na pogrzeb. Była już za stara na ciężką podróż morzem i lądem z Wyspy Snu na Górę Zamkową, a prócz tego nie udałoby się jej dotrzeć na czas ze względu na olbrzymie odległości. Abrigant i tak poważnie opóźnił ceremonię, by pozwolić dojechać Prestimionowi. Lady Therissa będzie opłakiwać najmłodszego syna z daleka.

Prestimion zdumiał się, widząc, jak bardzo Abrigant postarzał się od ich ostatniego spotkania, które miało miejsce całkiem niedawno, podczas koronacji Dekkereta. Podobnie jak Teotas, Abrigant posunął się w latach bardzo gwałtownie. Teraz lekko się garbił. W ciągu paru ostatnich miesięcy jego złote włosy straciły połysk, a pionowe zmarszczki po obu stronach nosa nagle stały się bardzo głębokie. Bez wątpienia śmierć Teotasa była dla niego strasznym ciosem. Abrigant i Teotas, dwaj najmłodsi bracia, byli bardzo blisko, szczególnie przez te lata, kiedy Prestimion był daleko z powodu królewskich obowiązków.

— Zostaliśmy tylko my dwaj — powiedział Abrigant z zadumą w głosie, jakby sam nie wierzył we własne słowa. Mówił ponurym, grobowym głosem, brzmiącym jak podmuchy dalekiego wiatru. — Jakie to dziwne, jakie straszne, że nasi bracia odeszli tak młodo! Ile lat miał Taradath, kiedy poległ na wojnie z Korsibarem? Dwadzieścia cztery? Dwadzieścia pięć? A teraz Teotas, młodszy nawet ode mnie, umiera na tak długo przed swoim czasem…

Strasznie było patrzeć na cierpienie w oczach Abriganta.

— Czy masz pojęcie, co mogło go do tego skłonić? — zapytał Prestimion. Sam dopiero zaczynał się godzić z tą tragedią.

Abrigant odpowiedział ostrożnie.

— To był atak szaleństwa, miewał je coraz częściej. Tylko tyle odważę się powiedzieć, bracie. Dekkeret później porozmawia z tobą o szczegółach. Chodź, latacze zabiorą nas do Domu Muldemar — skinął na Varaile i Fiorindę, które podczas rozmowy stanęły przy lewym boku Prestimiona. — Chodźcie, siostry…

Podczas podróży z Labiryntu te dwie kobiety rzadko się rozstawały. Obie miały na sobie żółte, żałobne szaty i obie wciąż były tak zrozpaczone, że nikt obcy nie zgadłby, która z nich była wdową po księciu, a która tylko jego szwagierką. Trójka małych dzieci Fiorindy, dwie dziewczynki i pięcioletni chłopiec, szły tuż za matką i zdawały się nie rozumieć, jaka tragedia dotknęła ich rodzinę.

— Oto wasz latacz — powiedział Abrigant, prowadząc je do pojazdu. Lady Tuanelys i młody książę Simbilon również podróżowali z matką, ciotką i kuzynami. — A ja i Pontifex pojedziemy tym — powiedział, wskazując własny latacz. Prestimion wsiadł, za nim jego dwaj starsi synowie, a Abrigant rozkazał ruszać.

Podczas podróży z miasta do Domu Muldemar Abrigant jakby odprężał się i rozkręcał. Może poczuł ulgę, że w tej czarnej godzinie starszy brat przejmie część jego brzemienia.

Pogratulował Prestimionowi, że jego dzieci bardzo urosły i wyglądają świetnie. Młody Taradath faktycznie zaczynał wyglądać jak prawdziwy książę, podobnie Akbalik, ale Simbilon musiał jeszcze podrosnąć. Zdaniem Prestimiona mała lady Tuanelys, ostatnio cierpiąca z powodu koszmarów niepokojąco podobnych do tych, które ponoć nękały Teotasa, wcale nie wyglądała dobrze. Złe sny zaczęły także męczyć Varaile. Prestimion nie mówił o tym Abrigantowi.

— A tegoroczne wina! — mówił Abrigant. Brzmiał teraz wręcz entuzjastycznie. — Poczekaj aż ich spróbujesz, Prestimionie! Najlepszy rocznik od lat, od stuleci! Szczególnie czerwone, mówiłem o nim Teotasowi w zeszłym… miesiącu…

Zwolnił, a potem zamilkł w pół zdania. Jego entuzjazm znikł, a w oczach znów pojawił się niepokój.

Prestimion odezwał się prędko.

— Spójrz, Abrigancie! Dom Muldemar! Jaki on piękny! Ależ ja za nim tęskniłem! — czuł, że nie tylko jako Pontifex, ale i najstarszy z braci ma obowiązek bronić Abriganta przez popadnięciem w przygnębienie.

— Tutaj się urodziłem — powiedział swoim dwóm synom. — Pokażę wam dzisiaj pokój, w którym kiedyś mieszkałem — wprawdzie już kiedyś tu byli, ale teraz chciał przede wszystkim podtrzymać Abriganta na duchu.

On sam, choć wyraźnie odczuwał ból po wielkiej stracie, rozchmurzył się na widok rodzinnego domu.

Czy można było nie zareagować na cudowne piękno doliny Muldemar? Wśród cudów Góry Zamkowej było to miejsce tchnące wyjątkowym spokojem. Z jednej strony przylegało do zbocza Góry, a z drugiej do Grzbietu Kudarmar, jednego z mniejszych szczytów Góry Zamkowej, który w każdym innym miejscu na świecie zostałby z racji swojego majestatu i wielkości uznany za pełnoprawną górę. Położona pomiędzy tymi dwoma szczytami dolina Muldemar przez cały rok cieszyła się delikatną bryzą i lekkimi mgłami, a ziemia tu była żyzna i głęboka.

Przodkowie Prestimiona osiedlili się tutaj zanim jeszcze zbudowano Zamek. Byli rolnikami, przybyli z nizin z sadzonkami winorośli, którą tam hodowali. Przez stulecia ich wina zdobyły reputację najlepszych na Majipoorze, a wdzięczni Koronalowie nadali winiarzom z Muldemar tytuł szlachecki, a z czasem uczynili ich diukami i książętami. Prestimion jako pierwszy w rodzinie został Koronalem, a potem zasiadł na tronie Pontifexa.

Rodzinne ziemie ciągnęły się przez wiele mil najlepszych gruntów w całej dolinie, był to szeroki, zielony teren położony między rzeką Zemulikkaz a Grzbietem Kudarmar. W głębi majątku wznosiły się białe ściany i wysokie, czarne wieże samego Domu Muldemar, budynku o trzech skrzydłach i dwóch setkach pokoi.

Abrigant przygotował dla Prestimiona pokoje, które niegdyś do niego należały: apartamenty na drugim piętrze, z których przez okna z fasetowego kwarcu można było podziwiać wspaniały widok na Wzgórze Sambattinola. Niewiele zmieniło się od czasu, kiedy tu mieszkał ponad dwadzieścia lat temu. Na ścianach były te same delikatne malowidła w łagodnych odcieniach ametystu, lazuru i topazowego różu, a koło siedziska pod oknem, gdzie młody Prestimion spędził tyle miłych godzin, leżały te same książki, które czytał tak dawno temu.

Służący, których Prestimion nie rozpoznawał, zapewne synowie i córki tych, których znał, czekali, by pomóc Pontifexowi i jego rodzinie rozgościć się w Domu. Spowodowało to drobny konflikt z własną służbą Prestimiona, ponieważ zgodnie z tradycją Pontifex podróżował zawsze z własną świtą i jej członkowie zazdrośnie strzegli swoich przywilejów.

— Nie możecie tu wejść — powiedział twardy, mocno zbudowany Falco, noszący teraz tytuł Pierwszego Gospodarza Imperium i traktujący go bardzo poważnie. — Te pokoje należą do Pontifexa i nie wolno wam na niego spoglądać.

Prestimionowi zrobiło się przykro na widok tych dobrych ludzi z Muldemar, nieśmiało spoglądających na niego ponad ramieniem Falca z podziwem i czcią, jakby on sam nie pochodził z Muldemar, lecz przybył z jakiejś odległej planety. Poinformował Falca, że w tym domu zamierzał zrezygnować ze zwyczajowych przywilejów Pontifexa i pozwolić zwykłym obywatelom znajdować się w jego obecności. Falcowi nie podobało się to ani trochę.

Varaile i Prestimion zajęli główną sypialnię. Varaile umieściła Tuanelys, teraz często budzącą się w środku nocy z płaczem, w pokoju obok. Taradath, Akbalik i Simbilon mogli decydować za siebie. W apartamencie nie brakowało pokoi.

— Chciałabym mieć blisko Fiorindę — powiedziała Varaile.

Prestimion uśmiechnął się.

— Wiem, że przyzwyczaiłaś się do jej obecności, ale ten apartament nie był zaprojektowany z uwzględnieniem dam dworu. Chciałbym, żeby tak było, ale nie.

— Nie proszę o bliskość Fiorindy dla własnego kaprysu — powiedziała Varaile dość ostro. — To ona potrzebuje pocieszenia i chciałabym móc przy niej być.

— Umieszczą ją w pokojach, które zazwyczaj zajmowali z Teotasem. Na pewno będzie miała służącą, która się nią zaopiekuje.

Jednak Varaile nie potrafiła przestać myśleć o Fiorindzie.

— Ona tak cierpi, Prestimionie. Ja także. Teotas nigdy nie udałby się na ten tragiczny nocny spacer, gdyby przy nim była. Ale nie byli razem przez ostatnie tygodnie przed… przed jego śmiercią i to moja wina. Nie powinnam była zabierać jej z Zamku.

— To miała być tylko chwilowa rozłąka. Kto mógł przypuszczać, że Teotas może ze sobą skończyć?

— A tak zrobił? — Varaile spojrzała na niego dziwnie.

— Po co ktoś miałby wchodzić na niebezpieczną i niemal niedostępną wieżę w środku nocy, jeśli nie po to, by ze sobą skończyć?

— Teotas nie miał skłonności samobójczych, Prestimionie.

— Zgadzam się. Ale co tam w takim razie robił? Lunatykował? Tak się nie lunatykuje. Był pijany? Teotas nigdy nie przesadzał z piciem. Może go ktoś zaczarował?

— Może — odparła Varaile.

Szeroko otworzył oczy.

— Brzmi, jakbyś mówiła poważnie.

— Czemu nie? To takie niemożliwe?

— Załóżmy, że możliwe. Istnieją zaklęcia, które naprawdę działają. Ale któż miałby rzucić na mojego brata czar samozagłady?

— Właśnie, kto? — zapytała ostro. — Czy nie tego powinieneś się dowiedzieć?

Prestimion skinął głową, pogrążony w myślach. Trzeba było rozwiązać tę tajemnicę. Ale jak? Jak? Kto mógł wejrzeć w martwy umysł Teotasa i wydobyć z niego odpowiedzi? Poruszali się po bardzo tajemniczym terenie.

— Muszę porozmawiać o tym wszystkim z Dekkeretem — oświadczył. — To on jako ostatni widział Teotasa żywego, zaledwie na kilka godzin przed śmiercią. Abrigant mówi, że wie coś na temat tego, co się stało.

— W takim razie porozmawiaj z nim. Koniecznie.

Prestimion dowiedział się od Abriganta, że Dekkeret wciąż przebywa na Zamku, ale wkrótce wyruszy do Domu Muldemar, gdyż wie, że Prestimion już tu przybył. Po południu z zewnątrz dobiegł go hałas i zamieszanie, znak, że pod Dom zajechała procesja królewskich lataczy. Prestimion wyjrzał przez okno i dostrzegł wysoką postać Koronala w oficjalnym stroju, wchodzącą do budynku. Z niemałym zainteresowaniem dostrzegł, że przy jego boku szła lady Fulkari.

Dekkeret był poważny, zdeterminowany i wyraźnie starał się mieć wszystko pod kontrolą. Widać było, że już teraz, we wczesnych dniach swego panowania, zaczął nabierać królewskich cech. Prestimion był z tego zadowolony. Nigdy nie wątpił, że wybór Dekkereta na swojego następcę był mądry, ale aura wielkości, która otaczała teraz Koronala dodatkowo to potwierdzała.

Ani przed kolacją, ani podczas niej nie było okazji do rozmowy. W ciągu wieków Koronalowie nie byli rzadkimi gośćmi w Domu Muldemar, we wschodnim skrzydle były dla nich specjalne apartamenty — tak daleko od komnat zajmowanych przez Prestimiona, jak było to możliwe w tym budynku. Pierwszą okazję do spotkania mieli przy stole, ale kolacja była poważnym, ponurym, oficjalnym wydarzeniem, podczas którego nie dało się porozmawiać prywatnie. Prestimion i Dekkeret wymienili tradycyjny uścisk, wymagany od Pontifexa i Koronala, kiedy zdarzało im się uczestniczyć w jednym wydarzeniu, po czym zajęli miejsca na przeciwnych końcach długiego stołu. Fulkari siedziała obok Dekkereta, Varaile przy Prestimionie z Fiorindą u boku.

Towarzystwo obecne w wielkiej sali bankietowej było nieliczne. Abrigantowi i jego żonie, Cirophan, towarzyszyło dwóch nastoletnich synów. Byli też dwaj starsi synowie Prestimiona. Oprócz nich jedynymi gośćmi byli Septach Melayn i Gialaurys, którzy przyjechali do Muldemar z Pontifexem. Abrigant krótko wspomniał o ponurej okazji, z której zebrali się tego wieczora i wznieśli toast upamiętniający Teotasa. Później podano dobrą kolację, jednak w tej dziwacznej grupie panował żałobny nastrój i mało kto się odzywał.

Po posiłku Dekkeret przyszedł do Prestimiona i powiedział:

— Powinniśmy porozmawiać po kolacji, wasza wysokość.

— To prawda. Czy mam przyprowadzić Septacha Melayna?

— Chyba lepiej, żebyśmy byli we dwóch — powiedział Dekkeret. — Jeśli sobie życzysz, możesz później podzielić się z Wysokim Rzecznikiem tym, co ci powiem, ale Abrigant uważa, że najpierw powinniśmy porozmawiać na osobności.

— Abrigant wie, co chcesz mi powiedzieć? — zapytał Prestimion.

— Częściowo. Nie wie wszystkiego.

Na miejsce spotkania Prestimion wybrał salę degustacyjną Domu Muldemar, która zawsze wydawała mu się urocza, choć niektórzy twierdzili, że jest ponura. Leżała na najniższym poziomie budynku, przy wejściu do głębokiej, chłodnej pieczary z zielonego bazaltu, ciągnącej się aż do trzewi Góry. Po obu stronach przejścia znajdowały się stojaki, od podłogi po sklepienie wypełnione rzędami butelek win z Muldemar z roczników sprzed wielu stuleci, sięgających mgieł czasów. Stare, żelazne drzwi odcinały ten pokój od reszty budynku. W całym Domu Muldemar nie było miejsca, gdzie Prestimion i Dekkeret mieliby większy spokój.

Polecili podczaszemu Abriganta, by zostawił im na stole w sali degustacyjnej butelkę brandy. Widok butelki, którą dla nich wybrano rozbawił Prestimiona. Ręcznie zrobiona, okrągła flaszka była absurdalnie droga. Pokrywał ją stuletni kurz, spod którego wyzierała spłowiała etykieta z okresu rządów Lorda Gobryasa, poprzednika Prankipina. Prestimion szczodrze nalał do dwóch kielichów i przez chwilę pili w milczeniu, smakując brandy z namysłem.

Po dłuższej chwili odezwał się Dekkeret.

— Jest mi ogromnie przykro z powodu twojej straty, Prestimionie. Bardzo kochałem Teotasa. Przykro mi, że jeśli kiedykolwiek jeszcze będę miał szansę skosztować tego znakomitego napoju, będzie mi się zawsze kojarzył z jego śmiercią.

Prestimion poważnie skinął głową.

— Nigdy nie przypuszczałem, że go przeżyję. Wprawdzie starzał się szybko i wyglądał na starszego, niż był, ale dzieliło nas wiele lat. A stało się coś takiego…

— Tak — powiedział Dekkeret. — Ale może długie życie nie było mu pisane. Sam powiedziałeś, że prędko się starzał. Zawsze płonął w nim ogień. Było tak, jakby miał w piersi palenisko i on sam był do niego paliwem. Ten jego temperament… niecierpliwość…

— Wiesz, że sam też mam te cechy. Ale tylko trochę. On miał pełną miarę — przez jakiś czas w zamyśleniu sączył brandy. Była cudownie gładka, ale jej długo pozostający w zamknięciu smak eksplodował w ustach niczym wybuchająca galaktyka. Kiedy uznał, że cisza trwała już dość długo, powiedział:

— Zabił się, prawda, Dekkerecie? Co to mogło być, jeśli nie samobójstwo? Ale czemu? Czemu? Tak, przeżywał ogromne stresy, ale jaki stres mógłby doprowadzić kogoś takiego, jak Teotas do samobójstwa?

— Sądzę, Prestimionie, że został zamordowany — powiedział Dekkeret bardzo cicho.

Zamordowany’?

Prestimion nie byłby bardziej zdumiony, gdyby Dekkeret uderzył go w twarz.

— Albo raczej powiedzmy, że został przez coś z zewnątrz wprowadzony w taki stan umysłu, że śmierć wydawała mu się lepsza niż życie, a potem wmanewrowany w miejsce, gdzie łatwo było tę śmierć znaleźć.

Prestimion pochylił się i patrzył na Dekkereta bardzo uważnie. Jego słowa wzbudziły mu w głowie huragan myśli. Nie chciał w to wierzyć, ale świat nie pozwala wierzyć tylko w to, w co się chce.

— Mów dalej — powiedział. — Opowiedz mi.

— Przyszedł do mojego gabinetu — powiedział Dekkeret — ostatniego popołudnia swojego życia. Jak wiesz, zaproponowałem mu stanowisko mojego wysokiego doradcy — widzisz, Prestimionie, tak bardzo go szanowałem — ale ani go nie przyjął, ani nie odrzucił i wreszcie poprosiłem, by się zdecydował.

— Dlaczego tak się wahał? Czy chodziło o Fiorindę?

— Ten powód podał oficjalnie. Mówił, że lady Varaile poprosiła lady Fiorindę o dotrzymywanie jej towarzystwa w Labiryncie i że nie będzie jej robił trudności przez swoją ambicję. Ale była jeszcze kwestia jego snów. Podobno co noc przeżywał nieopisane koszmary.

— Tak. Varaile słyszała o tym od Fiorindy. Wiesz, ostatnio wiele osób ma złe sny. Choćby moja córka, Tuanelys. Ostatnio także Varaile.

— Nawet ona? — zdumiał się Dekkeret. Ta informacja wyraźnie bardzo go zaciekawiła. — Mam nadzieję, że nie są tak potworne, jak te, które miał Teotas. Kiedy się z nim spotkałem, był w tragicznym stanie. Blady, drżący, z przekrwionymi oczami. Powiedział mi wprost, że boi się chodzić spać z powodu snów. Nie mogliśmy poszukać rozwiązania kwestii Fiorindy, bo te sny całkowicie go wykończyły. Powiedział, że przez nie jest przekonany, że jest niegodny stanowiska Wysokiego Doradcy. Błagał, żebym cofnął propozycję. Powinienem był to zrobić, biorąc pod uwagę, w jakim był stanie. Ale potrzebowałem go, Prestimionie, bardzo go potrzebowałem. Wreszcie poprosiłem go, żebyśmy odłożyli temat jeszcze na tydzień i kiedy wychodził, zdawało mi się, że na to przystał.

— A zamiast tego, powodowany straszliwym wstydem i poczuciem winy po powiedzeniu ci, że rezygnuje z nominacji i nie chcąc przechodzić przez to znowu za tydzień prosto z twojego gabinetu poszedł na jakąś daleką iglicę, wspiął się na nią i skoczył.

— Nie.

— Powiedziano mi, że to zrobił.

— Tak, skoczył. Ale nie bezpośrednio po rozmowie ze mną. Widzieliśmy się po południu. Zginął późno w nocy.

— Tak. Właściwie o tym też słyszałem. Mówi się, że lunatykował. A to by oznaczało, że miał wypadek, a nie popełnił samobójstwo.

— Ani jedno, ani drugie, Prestimionie.

— Naprawdę wierzysz, że został zamordowany?

— Istnieje takie urządzenie, nie wiem, czy je pamiętasz, mały, metalowy hełm, który pozwala sięgnąć na olbrzymią odległość i wpływać na pracę czyjegoś umysłu. Na własne oczy widziałem, jak piętnaście lat temu korzystałeś z takiego hełmu.

— Oczywiście. Mówisz o tym, który twój przyjaciel Dinitak wykradł swojemu ojcu i przyniósł nam, byśmy użyli go w walce z Dantiryą Sambailem.

— I który był kopią wcześniejszego hełmu, skradzionego przez ojca Dinitaka, Venghenara, Vroonowi, który je wynalazł i użytego w służbie prokuratorowi.

— Od tego czasu wszystkie te śmiercionośne hełmy były trzymane pod kluczem w Skarbcu. Sugerujesz, że ktoś ukradł jeden z nich i użył przeciwko Teotasowi?

— Hełmy Barjazida są wciąż na Zamku, tam, gdzie ich miejsce, i mamy nad nimi pełną kontrolę — odpowiedział Dekkeret. — Ale poza Dinitakiem są na świecie inni Barjazidowie. I inne hełmy.

— Jesteś tego pewien?

— Wiem od Dinitaka. Młodszy brat jego ojca, Khaymak Barjazid, wciąż żyje i wie, jak robić te hełmy. To Khaymak produkował je dla Venghenara wiele lat temu, jeszcze w Suvraelu. Wciąż ma plany i szkice, z których wtedy korzystał. Kiedy jeszcze byłeś Koronalem, przybył na Zamek i chciał ci zaproponować jakiś nowy, ulepszony model, ale Dinitak dowiedział się o tym i go przegnał, bo nie chciał, by ktoś taki jak on węszył na dworze. Tak więc Khaymak udał się do Zimroelu i wstąpił na służbę u niejakiego Mandraliski, którego, jak sądzę, pamiętasz.

Słowa Dekkereta zrobiły na Prestimionie ogromne wrażenie.

— Praegustator? To on jeszcze żyje?

— Najwyraźniej tak. I służy pięciu wybitnie ohydnym braciom, którzy, tak się składa, są bratankami naszego starego znajomego, Dantiryi Sambaila. Jak niedawno odkryłem, planują bunt przeciwko naszej władzy w jakimś pustynnym zakątku centralnego Zimroelu.

— Chyba poruszamy się trochę za szybko jak dla mnie — powiedział Prestimion. Dolał im obu brandy i napił się, długo, powoli. — Cofnijmy się troszkę. Ten cały Khaymak Barjazid dał hełm, pozwalający kontrolować umysły, Mandralisce?

— Tak.

— I, bo do tego chyba zmierzasz, Mandralisca użył hełmu, by włamać się do umysłu Teotasa i doprowadzić go na skraj szaleństwa. Właściwie poza jego skraj, do miejsca, gdzie odebrał sobie życie.

— Tak, Prestimionie. Właśnie tak.

— Jaki masz na to dowód?

— Pozwoliłem Dinitakowi wyjąć jeden z naszych hełmów z depozytu i za jego pomocą przeprowadzić małe śledztwo. Mówi, że gdzieś z okolic Ni-moya bije potężna emanacja psychiczna. Wierzy, że pochodzi ona nie od kogo innego, a od Mandraliski, który do tej pory atakował w losowych miejscach. Ale nie tylko, ponieważ jeden z jego ataków skierowany został prosto w Teotasa, ze skutkiem, który wszyscy widzieliśmy.

— Wierzysz, że Dinitak mówi prawdę.

— Tak.

— Od jak dawna to wiesz?

— Od jakichś trzech dni.

Prestimion znowu poczuł tornada myśli szalejące mu w głowie.

— Słyszałeś, że moja mała Tuanelys także ma złe sny. Varaile czasem również. Mój brat, córka, żona — czy to możliwe, że Mandralisca znalazł sposób, by uderzać w rodzinę Pontifexa?

— To możliwe.

— A potem w Pontifexa? Koronala?

— Nikt nie jest bezpieczny, Prestimionie. Nikt.

Mój brat. Moja córka. Moja żona.

Prestimion zamknął oczy i przycisnął powieki palcami. Przelewała się przez niego wzburzona fala uczuć: przede wszystkim wściekłość, ale także smutek, ponure poczucie psychicznego wyczerpania, nawet lęk. Czy Bogini postanowiła przekląć cały okres moich rządów? Najpierw uzurpacja Korsibara, plaga szaleństwa, która była wynikiem wymazania wspomnień o wojnie domowej z umysłów wszystkich mieszkańców świata, potem Dantirya Sambail próbował pozbawić mnie tronu. A teraz te szkodniki, tych pięciu braci, szczutych do kolejnej rewolucji przez diabelskiego Mandraliskę, który miał chyba tuzin żyć… I, co najgorsze, niewidzialne zagrożenie, sięgające po jego rodzinę…

Kiedy znów spojrzał na Dekkereta, zauważył, że młodszy mężczyzna przygląda mu się z niepokojem, niemal troską. Prestimion szybko próbował zasłonić się maską królewskiej pozy.

— Przypomina mi się — powiedział powoli i spokojnie — przepowiednia Maundiganda-Klimda, mówiąca, że kiedyś jakiś Barjazid stanie się Potęgą Królestwa. Mówiłem ci o tym, prawda? Mówiłem. Myślałeś, że może ma na myśli Dinitaka i odrzuciłeś ją, a ja ostrzegałem cię, żebyś nie brał jej zbyt dosłownie. No to teraz Barjazidzi nie są dosłownie Potęgami Królestwa, ale jest jeden, który ma ogromną potęgę w sensie abstrakcyjnym. Znajdziemy go, zanim wyrządzi większe szkody, odbierzemy mu hełm i zadbamy, żeby nie skonstruował kolejnych. I wreszcie rozliczymy się z tym wężem, Mandraliską. Wyrwiemy mu zęby.

— Tak uczynimy.

— Dekkerecie, będziesz codziennie składał mi raport z postępów, jakich dokona Dinitak.

— Tak jest — Dekkeret dopił swoją brandy. — Musimy też zająć się tym buntem w Zimroelu. Być może pojadę tam osobiście.

Prestimion uniósł brew.

— Pod pozorem Wielkiej Procesji? Tak wcześnie? I tak daleko?

— Prestimionie, zrobię wszystko, co będzie właściwe. Dopiero zacząłem się zastanawiać, co to dokładnie będzie. Omówimy to później, po pogrzebie. Zamierzasz zostać choć trochę w Muldemar?

— Kilka dni, najwyżej tydzień.

— A potem wracasz do Labiryntu?

— Nie. Ruszam na Wyspę Snu. Moja matka wciąż tam mieszka. Moja wizyta w tej mrocznej godzinie dobrze jej zrobi — wstając, dodał: — Sądzę, że powinniśmy dołączyć do pozostałych. Poślij po Dinitaka i spotkajmy się z nim w ciągu kilku najbliższych dni.

— Tak zrobię, Prestimionie.

Kiedy wchodzili po schodach, Prestimion powiedział:

— Zauważyłem, że przyjechałeś z lady Fulkari. Nieco mnie to zdziwiło po rozmowie, którą odbyliśmy na jej temat.

— Jesteśmy zaręczeni — powiedział Dekkeret z leciutkim uśmiechem.

— To tym bardziej zaskakujące. Zdawało mi się, że Fulkari nie chciała zostać małżonką Koronala, a ty myślałeś, jak z nią zerwać. Nie mam racji?

— Masz. Ale porozmawialiśmy o tym jeszcze. Wyjaśniliśmy sobie lepiej parę spraw. Oczywiście, nie ogłosimy naszych zaręczyn oficjalnie ani nie będziemy planować ślubu, dopóki nie minie ból po tym, co stało się z Teotasem.

— Naturalnie. Mam jednak nadzieję, że w odpowiednim czasie otrzymam od ciebie informacje. Gdyby to było możliwe, chciałem, żeby Confalume odprawił mój ślub — Prestimion przerwał i na chwilę złapał Dekkereta za rękę. — Byłoby mi ogromnie miło, gdybyś pozwolił mi odprawić swój.

— Niech Bogini nam na to pozwoli — powiedział Dekkeret. — W każdym razie dobrze by było, gdyby następna wizyta Pontifexa na Górze Zamkowej odbyła się z weselszej okazji niż obecna.

2

— Mój panie, mogę wejść? — zapytał Abrigant Dekkereta, który otworzył mu drzwi.

Pogrzeb Teotasa odbył się trzy dni temu. Dinitak przybył z Zamku na prośbę Prestimiona. On, Prestimion i Dekkeret już od godziny odbywali zebranie. Nie wszystko szło idealnie. Coś było nie tak, choć Dekkeret nie był w stanie powiedzieć, co. Prestimion był chłodny, ponury, zamyślony, mówił niewiele, czasami przesadnie akcentował pozornie nieszkodliwą wypowiedź. Było tak, jakby tamtego dnia, kiedy Dekkeret powiedział mu, że być może należy winić hełm Barjazidów za śmierć Teotasa, zaszła w nim jakaś zmiana.

Pukanie Abriganta obniżyło napięcie. Dekkeret szybko podszedł do drzwi, żeby sprawdzić, kto za nimi stoi, zostawiając Dinitaka i Prestimiona zgarbionych nad hełmem, przywiezionym przez Dinitaka. Prestimion oglądał ów hełm z zaciekawieniem, szturchał go palcem i mamrotał coś pod nosem, patrząc na niego z nieskrywaną nienawiścią, jakby był jakimś złowrogim, żywym stworzeniem wydzielającym trujące opary. Pontifex emanował uczuciami tak intensywnymi, że Dekkeret z radością złapał się wymówki, pozwalającej mu oddalić się choć na moment.

— Pewnie szukasz brata — powiedział do Abriganta. Wskazał kciukiem za siebie. — Prestimion jest tam.

Abrigant był zaskoczony i może zaniepokojony faktem, że to Dekkeret otwiera drzwi pokoju Prestimiona.

— Czy przeszkadzam w jakiejś ważnej sprawie, mój panie?

— Mamy tu dość ważne spotkanie. Ale myślę, że możemy je na chwilę przerwać — Dekkeret usłyszał kroki za plecami. Z pokoju wyszedł Prestimion. — Pontifex najwyraźniej jest tego samego zdania.

Abrigant spojrzał na brata i przemówił nieco smutno:

— Nie miałem pojęcia, że odbywacie z Koronalem konferencję, bo inaczej nigdy nie…

— I tak mieliśmy zrobić sobie niewielką przerwę — powiedział Prestimion dość miłym tonem. Z jego zaciśniętych szczęk i ust można było bez trudu wyczytać, jak zirytowany był, że im przerwano. — Czy przyszła jakaś pilna wiadomość, o której powinienem wiedzieć, Abrigancie?

— Wiadomość? Nie, nie ma żadnych wiadomości. Tylko drobne sprawy rodzinne. Zajmą może minutkę. — Abrigant był wytrącony z równowagi. Spojrzał na Dekkereta i na Dinitaka, który również do nich podszedł. — To może poczekać. Nie miałem zamiaru…

Prestimion przerwał mu ostro.

— Nieważne. Jeśli można się tym zająć tak szybko, jak mówisz…

— Czy chcecie, żebyśmy z Dinitakiem wrócili do pokoju i zostawili was w salonie?

— Nie, zostańcie — powiedział Abrigant. — To nic bardzo osobistego. Za pozwoleniem, panowie, zajmę wam tylko chwilkę — zwrócił się do Prestimiona. — Bracie, właśnie rozmawiałem z Varaile. Mówi, że będziecie stąd wyjeżdżać za dzień lub dwa, ale nie do Labiryntu, tylko na Wyspę Snu. Czy to prawda?

— Prawda.

— Myślałem, że sam pojechałbym na Wyspę, kiedy zakończę moje sprawy tutaj. Nasza matka nie powinna być teraz sama.

Prestimion wyglądał na zirytowanego i zagubionego.

— Czy mówisz, że chcesz jechać z nami, Abrigancie?

Teraz to na twarzy Abriganta pojawiło się identyczne jak u brata zagubienie.

— Nie do końca to miałem na myśli. Jeden z nas na pewno musi do niej pojechać, a ja uznałem, że obowiązek odwiedzenia jej spada na mnie. Czułem, że na Pontifexa czekają w Labiryncie ważniejsze sprawy, które uniemożliwią mu odbycie tak dalekiej podróży. Nie jest w zwyczaju, by Pontifex odwiedzał Wyspę. Ani Koronal — dodał z rosnącym zakłopotaniem.

— W ostatnich latach wydarzyło się wiele rzeczy, które nie są w zwyczaju — odparował Prestimion. — A ja mogę być Pontifexem gdziekolwiek — twarz mu spochmurniała. — Jestem najstarszym z jej synów, Abrigancie. Sądzę, że to moje zadanie…

— Wręcz przeciwnie, Prestimionie…

Dekkeret zaczął czuć się bardzo niezręcznie w roli biernego słuchacza rozmowy pomiędzy braćmi. Od początku był świadkiem wbrew woli, ale teraz, kiedy rozmowa zmieniła się w ostrą wymianę zdań, bardzo nie chciał jej dłużej słuchać. Działo się tu coś, co mógł zrozumieć tylko członek rodziny, a czego nikt obcy nie powinien nawet oglądać.

Jeśli Abrigant, który wraz ze wstąpieniem Dekkereta na tron zrezygnował ze wszelkich funkcji publicznych i miał więcej czasu na zajmowanie się sprawami rodzinnymi niż jego brat uważał, że powinien pocieszać matkę w tej trudnej godzinie — to cóż, Dekkeret uznał, że ma do tego pełne prawo. Ale Prestimion był starszy. Czy to nie on powinien decydować, kto pojedzie na Wyspę?

Poza tym Prestimion był Pontifexem. Nikt, nawet rodzony brat, nie powinien mówić do Pontifexa „wręcz przeciwnie”.

To był ostateczny argument. Prestimion słuchał jeszcze przez kilka chwil, stojąc przed Abrigantem z rękoma skrzyżowanymi na piersi i przesadnie okazując cierpliwość, po czym po prostu powiedział:

— Rozumiem twoje odczucia, bracie. Mam jednak inne powody, związane z racją stanu, z których wynika moja potrzeba udania się za granicę. Wyspa będzie zaledwie pierwszym krokiem w mojej podróży — patrzył na Abriganta nieruchomo. — Muszę zająć się sprawą, którą omawialiśmy, kiedy zapukałeś. Ponieważ z mojej strony zarówno wygodnie, jak i słusznie będzie udać się na Wyspę, nie ma potrzeby, byś i ty odbywał tę podróż.

Abrigant zareagował milczeniem i zdumionym spojrzeniem. Powoli pojmował, że słowa Prestimiona były rozkazem.

Dekkeret nie wątpił, że brat Pontifexa będzie niezadowolony, ale w tej chwili nie pozostało już nic do powiedzenia. Abrigant uśmiechnął się wymuszenie.

— Cóż, Prestimionie, w tej sytuacji muszę ci chyba ustąpić, prawda? Znakomicie, ustępuję więc. Przekaż matce wyrazy mojej miłości i powiedz jej, że moje myśli były z nią od kiedy dowiedziałem się o tej tragedii.

— Dobrze. Teraz twoim zadaniem będzie pocieszenie lady Fiorindy. Zostawiam ją pod twoją opieką.

Abrigant i na to nie był gotowy. Był już zły, że musiał ustąpić Prestimionowi w kwestii podróży na Wyspę, a teraz wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego.

— Co? Fiorinda zostaje tutaj? Nie będzie towarzyszyć Varaile w waszych podróżach?

— Uważam, że to zły pomysł. Varaile pośle po nią, kiedy wrócimy do Labiryntu. Do tego czasu wolę, by pozostała w Muldemar.

Po tych słowach, gestem, który Dekkeretowi zdał się raczej pokazem potęgi urzędu niż wyrazem braterskiej czułości, Prestimion sztywno wyciągnął ramiona do Abriganta i powiedział:

— Chodź, bracie, uściśnijmy się, a potem muszę kontynuować to spotkanie.

Kiedy Abrigant oddalił się i wrócili do pokoju, Dekkeret zwrócił się do Prestimiona i — po to, by przerwać niezręczną ciszę, która zapadła po odejściu Abriganta — zapytał:

— Jeśli mogę zapytać, o jakich dokładnie podróżach mówiłeś, wasza wysokość?

— Nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji — Prestimion wciąż przemawiał ostrym tonem. — Ale nie ma wątpliwości, że w ciągu najbliższych miesięcy będziemy dużo podróżować.

Podniósł leżący na stole hełm i przelewał miękką, metalową plecionkę z ręki do ręki, niczym złote monety.

— Ech! Nigdy nie przypuszczałem, że znów wezmę do ręki to ohydne urządzenie. Raz niemal mnie zabiło, pamiętasz?

— Nigdy tego nie zapomnimy, wasza wysokość — powiedział Dinitak. — Widzieliśmy, jak wysiłek korzystania z niej rzuca cię na kolana, kiedy podróżowałeś umysłem po świecie i leczyłeś szaleństwo.

Prestimion uśmiechnął się blado.

— Tak było. A ty powiedziałeś Dekkeretowi „zdejmij mu go!”, o ile dobrze pamiętam, i Dekkeret odparł, że nie wolno tak dotykać Koronala, a ty mimo to kazałeś mu to zrobić, bo w przeciwnym razie świat będzie potrzebował nowego Koronala. I Dekkeret zdjął mi ten hełm… Zawsze się zastanawiałem, Dinitaku, czy zrobiłbyś to sam, gdyby Dekkeret jednak się nie zdecydował?

Dekkeret przemówił szybko, nie ukrywając gniewu:

— To niesprawiedliwe pytanie, Prestimionie. Czemu go o to pytasz? Kiedy zobaczyłem, co hełm z tobą robił, zdjąłem ci go.

Jednak Dinitak zwrócił się do Dekkereta i spokojnie oświadczył:

— Bez problemu odpowiem na pytanie Pontifexa — a do Prestimiona: — Tak, wasza wysokość, zdjąłbym go. Osoba Koronala jest święta do pewnego stopnia. Nie wolno stać bezczynnie, kiedy życie Koronala jest zagrożone. Rozumiem moc hełmu lepiej niż którykolwiek z was. Wlewałeś w niego całą siłę, wasza wysokość, i korzystałeś z niego już dość długo. Byłeś w ogromnym niebezpieczeństwie — ciemna twarz Dinitaka była mocno zarumieniona. — Bez wahania zdjąłbym ci hełm, gdyby Dekkeret nie był w stanie. A gdyby próbował mnie powstrzymać, odepchnąłbym go.

— Dobrze powiedziane — powiedział Prestimion, wykonując delikatny gest aprobaty. — Podoba mi się, jak powiedziałeś, że „byś go odepchnął”. Nigdy nie przejmowałeś się dyplomacją i taktem, co, Dinitaku? Ale jesteś uczciwym człowiekiem.

— Od dziesięciu tysięcy lat jedynym w rodzinie — powiedział Dekkeret i roześmiał się. Dinitak po chwili także wybuchnął szczerą, serdeczną wesołością.

Tylko Prestimion był wciąż poważny. Dziwne napięcie, którym emanował tego popołudnia, zwiększyło się jeszcze z chwilą odejścia Abriganta. Teraz był wyraźnie drażliwy, jakby była w nim gotowa do wybuchu siła, powstrzymywana tylko największym wysiłkiem.

Kiedy jednak położył hełm na stole, głos miał spokojny.

— Niech Bogini broni mnie przed koniecznością założenia tego ponownie! Aż za dobrze pamiętam jego moc. Ktoś w moim wieku nie ma po co się do niego zbliżać. Kiedy znów będziemy go potrzebować, to ty, Dinitaku, się nim zajmiesz. Nie ja — spojrzał znowu na Koronala. — Ani nie ty, Dekkerecie!

— Wierz mi, nie przyszło mi to do głowy — odpowiedział Dekkeret. Bardzo chciał wrócić do tematu, który Prestimion tak zręcznie pominął. — Minutę temu powiedziałeś, że będziemy dużo podróżować. Gdzie się wybieramy?

— Zamierzam zrobić coś, co Pontifeksi robią raczej rzadko. Chciałbym podróżować po świecie bez określonego planu. W ten sposób ochronię moją rodzinę przed zakusami naszego drogiego Mandraliski.

Dekkeret skinął głową.

— To brzmi rozsądnie.

— Oczywiście najpierw udam się na Wyspę, prawdopodobnie północną trasą, przez Alaisor. Ponoć o tej porze roku wiatry będą nam sprzyjać. Po odwiedzinach u matki wrócę na kontynent, pewnie południową drogą, przez Stoien albo Treymone. Raczej Stoien, tak będzie najlepiej. Jeśli postanowię wrócić do Labiryntu, tak będzie najprościej. Ale to, gdzie udam się po powrocie na Alhanroel zależy od tego, co zrobią Mandralisca i jego pięciu panów, jak duże problemy postanowią sprawiać i w jakim niebezpieczeństwie się znajdę.

— Mam nadzieję, że w żadnym — powiedział z zapałem Dekkeret. Przypatrywał się Prestimionowi z uwagą. Pontifex wciąż wyglądał dziwnie. W Prestimionie coś tykało, tykało, tykało… — A mogę spytać, jaką podróż przewidziałeś dla mnie?

— Przed pogrzebem sam powiedziałeś, że chcesz udać się na Zimroel i zbadać tamtejszą sytuację — powiedział Prestimion. — Tylko czas pokaże, czy to potrzebny krok. Mam nadzieję, że nie, bo nowy Koronal ma dość pracy na Zamku, żeby włóczyć się po innych kontynentach. Jestem jednak pewien, że w obecnej sytuacji powinieneś znaleźć się w miejscu, z którego z łatwością się tam udasz, gdy zajdzie taka potrzeba.

— Masz na myśli zachodnie wybrzeże?

— Tak. Kiedy ja ruszę na Wyspę, ty powinieneś podążać za mną, zygzakiem przez zachodnie ziemie aż do Alaisor.

— Chcesz więc, bym jechał lądem?

— Tak. Lądem. Pokaż się ludziom. Widok Koronala zawsze budzi pozytywne uczucia. Podróżuj pod pretekstem odbywania pewnego rodzaju procesji, nie pełnej, z bankietami i całym tym cyrkiem, ale wstępnej, ot, szybka wizyta Koronala w ważnych miastach zachodniego Alhanroelu. Weź ze sobą Dinitaka. Potrzebujesz dokładnie monitorować wydarzenia na zachodnim kontynencie, a hełm ci na to pozwoli. Kiedy dotrzesz do Alaisor, rusz wzdłuż wybrzeża, do Stoien, i tam poczekaj, aż wrócę od matki. Kiedy skończę swoje sprawy na Wyspie spotkamy się w Stoien albo w okolicy i przedyskutujemy sytuację. Może będziesz musiał udać się na Zimroel i zaprowadzić tam porządek. Może nie. Jak to brzmi?

— Pozostaje w idealnej zgodzie z moimi pomysłami.

— Dobrze. Dobrze — Prestimion złapał Dekkereta ze rękę i ścisnął jego nadgarstek ze straszną siła.

Wtedy wreszcie pękła lodowa zasłona jego samokontroli. Odwrócił się prędko i zaczął chodzić po pokoju krótkimi, wściekłymi krokami, z zaciśniętymi pięściami i napiętymi ramionami. Dekkeret zrozumiał nagle aurę napięcia, która otaczała Prestimiona — Pontifex z największym trudem powstrzymywał wściekłość. Było to teraz widoczne jak na dłoni. Atakowano jego własną rodzinę… żonę, córkę i oczywiście Teotasa… Nie mógł tego znieść. Twarz miał szarą ze zmęczenia, ale oczy lśniły gniewem.

Wylał się z niego gorący strumień słów, które za długo usiłował zatrzymać.

— Na Boginię, Dekkerecie, czy możesz sobie wyobrazić coś bardziej nieznośnego! Kolejna rebelia! Czy to się nigdy nie skończy? Ale tym razem skończymy zarówno z rebelią, jak i z rebeliantami. Schwytamy tego Mandraliskę i zakończymy rzecz raz na zawsze, tak samo tych pięciu braci i wszystkich, którzy przysięgli im wierność.

Prestimion wciąż chodził nerwowo po pokoju, prawie nie patrząc na Dekkereta.

— Mówię ci, Dekkerecie, wyczerpały się resztki mojej cierpliwości. Dwadzieścia lat rządów, jako Koronal i jako Pontifex, upłynęło mi na walce z wrogami, z jakimi nie musiał radzić sobie żaden władca Majipooru od czasów Stiamota. Doprowadzają mojego brata do szaleństwa? Wchodzą w sny mojej córeczki? Nie. Nie! Mam tego dość, bardziej, niż dość. Zniszczymy ich. Wykarczujemy do ostatniego korzonka. Do ostatniego korzonka, Dekkerecie!

Dekkeret nigdy nie widział Prestimiona w takim stanie. Potem jednak Pontifex odzyskał trochę równowagi. Przestał chodzić w kółko jak furiat i stanął pośrodku pokoju, opuszczając luźno ramiona, oddychając powoli. Potem bezceremonialnie machnął na Dekkereta i Dinitaka.

— Idźcie już. Idźcie! Muszę pomówić z Varaile, powiedzieć jej, co nas czeka.

Dekkeret był szczęśliwy, że mógł się oddalić. To był nowy Prestimion, przerażający. Wiedział, że Prestimion zawsze był impulsywny i pełen pasji, że przebiegłość i uwaga wciąż walczyły w nim z temperamentem i niecierpliwością. Zawsze jednak miał poczucie humoru i dowcip, które pozwalały mu znajdować siły w najtrudniejszych sytuacjach.

Umiarkowanie w obliczu przeciwności losu było jedną z charakterystycznych cech Prestimiona podczas jego długich rządów. Dekkeret zauważył, że z upływem lat Pontifex stał się zrzędliwy i konserwatywny, jak to często się zdarzało, i stracił sporo ze swojej dawnej wytrwałości. Traktował sprawę Mandraliski jak osobisty afront, nie jak atak na świetność wspólnoty, którym faktycznie był.

Może właśnie dlatego mamy system podwójnej monarchii. Kiedy Koronal starzeje się i staje bardziej surowy, przenosi się na wyższy tron, a na Zamku zastępuje go ktoś młodszy. W ten sposób mądrość i doświadczenie przychodzące z wiekiem są sprzęgnięte z elastycznością i energią młodości.

Kiedy Dekkeret po rozstaniu z Dinitakiem wrócił do pokojów, które zajmował, Fulkari powitała go ciepłym uściskiem. Dopiero co brała kąpiel, ubrana była tylko w puchaty szlafrok i złoty naszyjnik. Z jej piersi i ramion unosił się słodki zapach kąpielowych perfum. Poczuł, że powoli wyzwala się spod napięcia, w którym tkwił podczas spotkania z Prestimionem.

Ona jednak na pierwszy rzut oka zobaczyła, że coś jest nie tak.

— Wyglądasz bardzo dziwnie — powiedziała. — Czy między tobą a Prestimionem coś jest nie tak?

— Na zebraniu zajmowaliśmy się wieloma trudnymi sprawami — Dekkeret rzucił się na aksamitną otomanę. Zaskrzypiała, kiedy opadło na nią jego potężne ciało. — Prestimion zrobił się dość trudny.

— W jakim sensie? — zapytała Fulkari, siadając na podłodze tuż obok.

— Na tuzin sposobów. Zmęczenie wywołane pełnieniem najwyższych urzędów państwowych wreszcie odcisnęło na nim piętno. Śmieje się dużo rzadziej niż kiedy był młodszy. Rzeczy, które dawniej zdawały mu się śmieszne, już go nie bawią. Bardzo łatwo wpada w gniew. Pokłócił się z Abrigantem, nic wielkiego, ale nie powinni tego robić w mojej obecności. Albo i wcale — Dekkeret potrząsnął głową. — Nie chcę mówić o nim, zbyt ostro. Wciąż jest wspaniałym człowiekiem. No i nie można zapominać, że jego najmłodszy brat dopiero co poniósł straszną śmierć.

— Nic więc dziwnego, że tak się zachowuje.

— Ale przykro to oglądać. Współczuję mu, Fulkari.

Uśmiechnęła się łobuzersko. Wzięła w dłonie jego stopę i zaczęła ją masować.

— A czy ty, Dekkerecie, też staniesz się drażliwy i nerwowy, kiedy zostaniesz Pontifexem?

Mrugnął do niej.

— Oczywiście. Jeśli tak się nie stanie, znaczy, że coś jest ze mną nie tak.

Przez moment wydawało się, że pomimo mrugnięcia, wzięła jego słowa na poważnie. Potem jednak zaczęła się śmiać.

— To dobrze. Bardzo pociągają mnie marudni, nerwowi mężczyźni. Właściwie zupełnie nie mogę się im oprzeć. Podnieca mnie sama myśl o nich.

Wsunęła się na otomanę i ułożyła w jego ramionach. Dekkeret przycisnął twarz do jej jasnomiedzianych włosów, wdychał ich zapach, delikatnie pocałował kark. Wsunął rękę pod jej szlafrok, przesunął palcami po jej obojczykach, dotknął piersi. Przez jakiś czas pozostali w tej pozycji, żadne z nich nie chciało za szybko przejść dalej.

— Jutro wracamy na Zamek — powiedział Dekkeret po chwili.

— Na Zamek? — zapytała Fulkari, rozmarzona. — To miło. Chociaż tutaj też bardzo mi się podoba. Mogłabym tu zostać jeszcze tydzień lub dwa… — zaczęła się wiercić, by lepiej dopasować do niego swoje ciało.

— W domu czeka na mnie mnóstwo pracy — powiedział Dekkeret, zastanawiając się, czemu odczuwa tak perwersyjną potrzebę zepsucia miłego nastroju. — A kiedy się z nią uporam, czeka nas trochę podróżowania.

— Wyprawa? Ooo, to też miło — jej głos brzmiał, jakby prawie zasypiała. Tuliła się do niego, całkowicie odprężona, jak senny kociak. — A gdzie pojedziemy? Do Stee? Morpin Wysokiego?

— Dalej. Dużo dalej. Do Alaisor.

To szybko ją obudziło. Obróciła głowę i patrzyła na niego, zdumiona.

— Alaisor? To tysiące mil stąd! Nigdy w życiu nie byłam tak daleko od Góry! Dlaczego Alaisor, Dekkerecie?

— Bo tak — uciął, żałując, że nie odłożył tej rozmowy na później.

Bo tak? Wyprawa na drugi koniec Alhanroelu bo tak?

— To na prośbę Pontifexa. Sprawy państwowe.

— To ta sprawa, o której dyskutowaliście dzisiaj, tak?

— Mniej więcej.

— A co to właściwie za sprawa? — Fulkari uwolniła się z jego objęć i usiadła przodem do niego ze skrzyżowanymi nogami.

Dekkeret zrozumiał, że musi być ostrożny. Nie mógł opowiedzieć jej całej historii, nie mógł wspomnieć o buncie w Zimroelu, o ponownym pojawieniu się Mandraliski, o możliwości, że hełm Barjazidów spowodował śmierć Teotasa. Nie były to sprawy, o których mógł z nią rozmawiać. Fulkari wciąż była tylko zwykłym obywatelem. Koronal mógłby rozmawiać o tym z żoną, ale Fulkari jego żoną nie była.

W końcu odezwał się, ostrożnie dobierając słowa:

— Za morzem wydarzyło się ostatnio kilka dziwacznych rzeczy. Nieważne, co dokładnie. W każdym razie Prestimion chce, bym udał się na zachód i chwilowo pozostał gdzieś na wybrzeżu, żebym był gotów do podróży, jeśli będę nagle musiał udać się do Zimroelu.

— Zimroel! — zawołała, jakby mówił o wyprawie na Wielki Księżyc.

— Tak, możliwe, że do Zimroelu. Zrozum, że to może się wcale nie wydarzyć. Pontifex jednak pragnie, żebyśmy się przygotowali. Dlatego poprosił mnie i Dinitaka, żebyśmy udali się do Alaisor, i…

— Dinitak też? — zapytała Fulkari unosząc brwi.

— Tak, Dinitak wyruszy z nami. Będzie przeprowadzał szczególne, rządowe śledztwo z użyciem specjalnego sprzętu, który… — nie, o tym też nie mógł jej powiedzieć. — Z użyciem specjalnego sprzętu — dokończył niezręcznie. — Będzie mi składał codzienne raporty. Lubisz Dinitaka, prawda? Nie będziesz chyba przeciwna jego towarzystwu.

— Oczywiście, że nie. A Keltryn? — zapytała. — Co z nią?

— Nie rozumiem — odpowiedział Dekkeret. — Co dokładnie masz na myśli?

— Czy ona też pojedzie z nami?

Czuł się zagubiony.

— Nie rozumiem, Fulkari. Próbujesz powiedzieć, że chcesz, aby Keltryn zawsze jeździła z nami?

— Bynajmniej. Ale nie będzie nas przez kilka miesięcy, prawda?

— Co najmniej kilka miesięcy.

— Nie obawiasz się, że będą za sobą tęsknić podczas tak długiej rozłąki?

Nie rozumiał ani słowa.

— Dinitak i Keltryn? Tęsknić? Nie wiem, o czym mówisz. Czy oni w ogóle poznali się lepiej, niż tylko przelotnie?

— To nie wiesz? — Fulkari roześmiała się. — Nic ci nie powiedział? A ty nic nie zauważyłeś? Dinitak i Keltryn? Doprawdy, Dekkerecie, doprawdy…

3

Keltryn siedziała w małym pokoju swojego apartamentu w Arkadzie Setiphona i stawiała chyba tysięcznego pasjansa odkąd Dinitak został wezwany do Domu Muldemar na pogrzeb Teotasa.

Czwórka komet. Szóstka rozbłysku gwiazd. Dziesiątka księżyców.

Czemu Dinitak musiał być na pogrzebie Teotasa? Nie piastował żadnego stanowiska w rządzie i nie należał do arystokracji Góry Zamkowej. Był tylko przyjacielem Dekkereta i czasem jego towarzyszem podróży. Poza tym, o ile było jej wiadomo, Dinitak i Teotas do niedawna znali się tylko z widzenia. Nie miał powodu, by jechać na pogrzeb. Podczas pierwszych ustaleń nikt nie mówił, że Dinitak ma jechać do Domu Muldemar.

A potem, w przeddzień pogrzebu, nagle pojawia się kurier w stroju Pontyfikatu i mówi, że Prestimion natychmiast chce widzieć Dinitaka w Muldemar. Dlaczego? Rozkaz przybył tak późno, że Keltryn nie sądziła, aby Dinitak zdążył na same uroczystości pogrzebowe. Musiało więc chodzić o coś innego. I czemu posłaniec z wezwaniem przybył od Pontifexa, a nie od dobrego przyjaciela Dinitaka, Lorda Dekkereta? W końcu on też tam był. Wszystko to było bardzo tajemnicze. Chciała, żeby teraz, kiedy pogrzeb się skończył, a Teotas spoczął bezpiecznie w grobie, Dinitak wrócił jak najszybciej.

Rozdrażniona, rozłożyła karty.

Pontifex mgławic. Niech to! Miała już na stole Koronala mgławic. Czy nie mogła wyciągnąć Pontifexa pięć minut temu? Dziewiątka księżyców. Walet mgławic. Wsunęła waleta pod Koronala. Trójka komet. Skrzywiła się. Nawet kiedy karta jej szła, nie miała z tego przyjemności. Miała dość pasjansa. Chciała Dinitaka. Piątka księżyców. Królowa rozbłysków gwiazd. Siódemka…

Pukanie!

— Keltryn? Keltryn, jesteś?

Zmiotła karty na podłogę.

— Dinitak! Wreszcie wróciłeś!

Pobiegła do drzwi. W ostatniej chwili przypomniało jej się, że nie miała na sobie nic poza przepaską na biodrach i prędko narzuciła szatę. Dinitak był tak strasznie wymagający, taki moralny. Pomimo wszystkiego, co razem przeżyli odkąd zostali kochankami byłby zszokowany, gdyby otworzyła mu drzwi prawie nago. Musiała założyć szatę, zanim można ją było zdjąć, tak to już z nim było. Poza tym, mógł z nim ktoś być.

Otworzyła drzwi. Był sam. Złapała go za nadgarstek i wciągnęła do pokoju, a po chwili już była w jego ramionach i obsypywała go pocałunkami. Wreszcie, wreszcie, wreszcie. Czuła się, jakby nie widziała go od sześciu miesięcy.

— No! — powiedziała, wreszcie go puszczając. — Cieszysz się, że mnie widzisz?

— Wiesz, że tak — oczy świeciły mu dziko, niczym nadbrzeżne ognie w jego wąskiej, kanciastej twarzy. Szybkim ruchem języka oblizał swoją dolną wargę. Bywał purytański i do przesady szlachetny, ale w tej chwili wyglądał na gotowego, by zedrzeć z niej ubranie.

Wpadła w łobuzerski nastrój. Postanowiła, że każe mu jeszcze chwilę poczekać. Sprawdzi i jego, i swoją wytrzymałość.

— Czy miałeś wiele do omówienia z twoim przyjacielem, Pontifexem? — zapytała, odsuwając się od niego na kilka kroków.

Widać było, że poczuł się niezręcznie. Kilkakrotnie zamrugał, jakby miał jakiś tik, a na jego szczupłych, opalonych policzkach zadrgały mięśnie.

— To… to nie jest temat, na który mogę się wypowiadać. W każdym razie nie teraz — mówił wysilonym, zachrypniętym głosem. — Pontifex, Koronal i ja spotykaliśmy się; są pewne problemy polityczne, i chcieli, bym zapewnił im swoiste wsparcie techniczne… — przez cały czas wpatrywał się w nią łakomie. Keltryn uwielbiała to dzikie spojrzenie. Te ciemne, lśniące oczy, potęgę jego wzroku, jego niesamowitą intensywność, magnetyczną siłę, która z niego emanowała, napięcie niczym zwiniętej sprężyny — te wszystkie cechy zafascynowały ją od pierwszej chwili.

— A pogrzeb? — zapytała, z rozmysłem wciąż trzymając go na dystans. — Jak było?

— Przyjechałem za późno, by w nim uczestniczyć. Ale to nieważne. Nie wzywali mnie na pogrzeb. Chodziło o co innego, o to techniczne zadanie.

— To, o którym mi nie opowiesz.

— To, o którym nie mogę ci opowiedzieć.

— Dobrze, nie mów. Nie obchodzi mnie to. To pewnie i tak straszliwie nudne. Fulkari opowiadała mi o obowiązkach, którym Koronal poświęca całe dnie. Są kolosalnie nudne. Za nic na świecie nie chciałabym być Koronalem. Gdyby położyli przede mną koronę rozbłysku gwiazd, naszyjnik Vildivara, pierścień Lorda Moazlimona i całą resztę klejnotów koronnych, mimo to nie… — nagle miała dość tych gierek. — Och, Dinitaku, Dinitaku, tak strasznie za tobą tęskniłam, kiedy byłeś w Muldemar! I nie mów, że to było tylko kilka dni. Dla mnie minęły wieki.

— I dla mnie — odpowiedział. — Keltryn… Keltryn…

Wyciągnął do niej ramiona, a ona chętnie podeszła. Szata opadła na ziemię. Jego ręce gładziły całe jej ciało, kiedy pociągnęła go na dywan.

Byli parą od tak niedawna, że fizyczna strona ich relacji była dziko, wręcz niekontrolowanie intensywna. Keltryn, dla której wszystko to było dotychczas całkiem obce, czuła nie tylko podniecenie wynikające z uwolnienia dawno tłumionych pragnień, ale także nieprzepartą chęć nadrobienia straconego czasu, skoro wreszcie pozwoliła sobie doświadczyć tego aspektu dorosłości.

Wiedziała, że w przyszłości będą mieli dość okazji, by odbywać głębokie rozmowy, przechadzać się ręka w rękę po cichych korytarzach Zamku, jadać kolacje przy świecach i tak dalej. W Keltryn wciąż żył jakiś fragment dawnej chłopczycy, dziewiczej adeptki fechtunku, która tak sprawnie potrafiła trzymać chłopców na dystans, więc od czasu do czasu powtarzała sobie, że ich związek nie powinien w całości opierać się na rozkosznych zapasach i gorącej, dzikiej kopulacji, ale teraz, kiedy wreszcie posmakowała obu tych rzeczy, postanowiła odłożyć długie rozmowy i spacery na późniejszy etap związku.

Dinitak, pomimo ascezy, która zdawała się być częścią jego natury, czuł to samo. Jego apetyt na miłość, uwolniony po kto wie jak długim okresie postu, był nie mniejszy od jej własnego. Z radością doprowadzali się wzajemnie na granicę wyczerpania i poza te granice.

Nie było łatwo dojść do tego rodzaju związku. Przez pierwsze dwa tygodnie po przypadkowym spotkaniu przed Rotundą Lorda Haspara widywali się niemal codziennie, ale on w żaden sposób nie próbował zbliżyć się do niej fizycznie, a ona nie wiedziała, jak go do tego zachęcić. Przyzwyczaiła się do niechcianych awansów kolegów z grupy, choćby Polliexa czy Toramana Kanny, ale jak wywołać chciane awanse? Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem Dinitak nie jest taki sam, jak Septach Melayn i czy przypadkiem nie było jej przeznaczeniem zakochiwać się tylko w mężczyznach, którzy przez wrodzone cechy nigdy nie mogli być jej.

Nie miała wątpliwości, że się w nim zakochała. Dinitak był niepodobny do nikogo, kogo poznała wcześniej, zarówno w dzieciństwie w Sipermit, jak i na Zamku. Ciemny, wiecznie zamyślony, przystojny; szczupły i napięty Suvraelczyk, który dorastał pod ostrym, nielitościwym słońcem pustynnego kontynentu — wszystko to było dla niej czarujące, nieodparcie urocze. Fakt, że był smukły, niemal chuderlawy i ledwo o cal wyższy od niej wcale jej nie przeszkadzał. Gdy na niego patrzyła, czuła — w kolanach, w piersiach, w lędźwiach — przemożne przyciąganie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła.

Był niezwykły i na inne sposoby. Odnosił się do ludzi bardzo wprost, wręcz szorstko, co, jak sądziła Keltryn, wynikało z jego wychowania w Suvraelu. Był człowiekiem z ludu, to też czyniło go innym od chłopców, z którymi dorastała. Było też coś innego. Bardzo niewiele wiedziała o jego pochodzeniu, ale słyszała plotki, mówiące, że ojciec był przestępcą, że usiłował wykręcić Dekkeretowi jakiś brzydki numer, gdy ten był jeszcze młody i podróżował po Suvraelu i że Dinitak, zniesmaczony ojcowskimi intrygami, zwrócił się przeciw niemu i pomógł Dekkeretowi go uwięzić.

Keltryn nie miała pojęcia, czy to prawda, ale niewątpliwie mogła to być prawda. Z tego, co Dinitak powiedział jej i innym mieszkańcom Zamku, wiedziała, że miał twarde, surowe spojrzenie na sprawy i że nie miał cierpliwości do nieodpowiednich zachowań, nieważne, czy chodziło o zwykłe lenistwo i niedbałość, czy o przestępstwa. Kierował nim potężny imperatyw moralny, niektórzy mówili, że była to reakcja na brak skrupułów ojca. Był idealistą, szczerym aż do bólu. Nie wahał się krytykować innych w ich odstępstwach od cnoty i, co bardzo mu się chwaliło, sam takich odstępstw nie popełniał.

Keltryn wiedziała, że ktoś taki może łatwo wydawać się pruderyjny, przemądrzały i zadufany. Co dziwne, Dinitak wcale nie zrobił na niej takiego wrażenia. Był dobrym towarzyszem, żywym, zabawnym, na swój sposób pełnym wdzięku, obdarzonym inteligentnym poczuciem humoru. Nic dziwnego, że Lord Dekkeret tak go lubił. Co się tyczyło jego potężnego poczucia, co jest dobre, a co złe, trzeba było przyznać, że żył w zgodzie z własnymi zasadami, traktował siebie nie mniej surowo niż innych i nie domagał się za to pochwał. Zdawał się być w naturalny sposób prawy i niezepsuty. Po prostu taki już był. Trzeba go było brać z dobrodziejstwem inwentarza.

Zastanawiała się, czy ktoś taki nie jest za szlachetny, by cieszyć się rozkoszami ciała, gdyż ona sama postanowiła, że pora wreszcie zacząć z nich korzystać i znalazła kogoś, z kim pragnęła to robić, on zaś zdawał się całkowicie nieświadomy jej uczuć.

W końcu, zdesperowana, zdała sobie sprawę, że we własnej rodzinie miała eksperta od tych spraw. Tak oto przyszła po radę do Fulkari.

— Możesz spróbować postawić go w sytuacji, kiedy będzie miał bardzo niewielki wybór i zobaczyć, co zrobi — zasugerowała jej siostra.

Oczywiście Fulkari wiedziała, jak to zrobić! Tak więc pewnego popołudnia Keltryn zaprosiła Dinitaka, by tego wieczora dołączył do niej na basenie w Arkadzie Setiphona. Mało kto korzystał ostatnio z tego basenu, a Keltryn upewniła się, że zupełnie nikt nie bywał tam wieczorami. Żeby mieć całkowitą pewność, zamknęła wejście na basen, kiedy przyszedł Dinitak.

Rzecz jasna, przyniósł ze sobą strój kąpielowy.

Teraz albo nigdy, pomyślała Keltryn. Kiedy on ruszył w kierunku jednej z przebieralni, powiedziała:

— Och, chyba nie musimy zakładać strojów. Ja tego nigdy nie robię. Dzisiaj też go nie wzięłam.

Szybko zdjęła ubranie, przeszła koło niego z sercem walącym tak, że myślała, iż połamie jej żebra i wykonała doskonały skok do basenu z różowego porfiru. Dinitak zawahał się tylko przez chwilę, potem także się rozebrał — patrzyła na niego z basenu, podziwiając jego piękne, szczupłe ciało i smukłą talię — i skoczył za nią.

Przez jakiś czas chlapali się w ciepłej, pachnącej cynamonem wodzie. Zaproponowała mu wyścigi i popłynęli bok w bok z jednego końca basenu na drugi, kończąc remisem. Potem wyszła z wody, znalazła ręczniki, rozłożyła je na kafelkach przy brzegu i gestem zaprosiła go, by do niej dołączył.

— A co jeśli ktoś przyjdzie? — zapytał.

Nie starała się ukryć łobuzerskiego nastroju.

— Nie przyjdzie. Zamknęłam drzwi.

Leżała naga na miękkich ręcznikach w ciepłym, wilgotnym pokoju, który mieli tylko dla siebie. Nie mogła jaśniej pokazać, że przyprowadziła go tu po to, by mu się oddać. Jeśliby nią pogardził, znaczyłoby to, że nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowany byciem jej kochankiem — że nie była dla niego atrakcyjna, albo że nie był mężczyzną lubiącym kobiety, albo może jego nadmiernie rozwinięta wrażliwość moralna nie pozwala mu korzystać z cielesnych przyjemności swobodnie i bez trudności.

Nic z tego nie było prawdą. Dinitak położył się przy niej, objął ją, pocałował i sięgnął dłonią do jej piersi, a potem w dół, między uda. Keltryn zrozumiała, że to się wreszcie stanie, że przekroczy tę wielką granicę, która oddziela dziewczynki od kobiet, a Dinitak tego wieczoru wprowadzi ją w świat tajemnic, którego nigdy wcześniej nie doznała.

Zastanawiała się, czy będzie bolało. Zastanawiała się, czy zrobi wszystko jak należy.

Okazało się, że nie warto było myśleć o robieniu rzeczy dobrze lub źle. Dinitak wiedział, co robi, a ona z łatwością dawała się prowadzić, a po pewnym czasie pozwoliła wziąć górę swoim instynktom. Co do bólu, czuła go tylko przez chwilkę, dużo mniejszy, niż się obawiała, choć wystraszyła się i z ust wyrwało się jej ciche westchnienie. Potem nie było już problemów. To, co się stało, było dość dziwne. Ale wspaniałe. Fantastyczne. Niezapomniane. Czuła, że przeszła przez drzwi do nowego, nieznanego świata, gdzie wszystko jaśniało aurą zachwytu.

To jedno westchnienie spowodowało jednak późniejsze trudności. Kiedy było po wszystkim, Keltryn leżała na plecach, oszołomiona przyjemnością i zdumieniem i dopiero stopniowo zdała sobie sprawę, że Dinitak patrzy na nią ogłupiały, niemal przerażony.

— Czy coś jest nie tak? — wyszeptała niemal ze łzami. — Nie spodobałam ci się?

— O nie, nie, nie! Byłaś cudowna! Bardziej niż cudowna. Ale dlaczego nie powiedziałaś mi, że to twój pierwszy raz? — czoło miał boleśnie zmarszczone.

Więc to o to chodziło! Znowu ta przeklęta moralność!

— Nie przyszło mi to do głowy. Jeśli ty się nad tym zastanawiałeś, mogłeś zapytać.

— O takie rzeczy się nie pyta — powiedział poważnie. Pomyślała, że zachowuje się, jakby zrobił coś potwornie niewłaściwego. Czemu to ma byćjej wina?

— Poza tym — kontynuował — nie miałem powodów, by to podejrzewać. Nie po tym, jak zwabiłaś mnie tu, na basen, jak bez wstydu zrzuciłaś ubranie i… — walczył ze słowami, nie mógł znaleźć właściwych, wreszcie wypalił:

— Mogłaś coś powiedzieć, Keltryn! Powinnaś była mi powiedzieć!

To było zdumiewające. Poczuła, że rośnie w niej gniew.

— Czemu? Jaką to by zrobiło różnicę?

— Bo teraz czuję się winny z powodu tego, co się stało. Świadomie czy nie, zrobiłem coś, czego sobie nie wybaczę. Odebrać kobiecie dziewictwo… to jak złodziejstwo…

To miało coraz mniej sensu.

— Nic nie odebrałeś. Ja dałam.

— Mimo wszystko… Tego się nie robi.

— Nie robi? Chcesz chyba powiedzieć, że ty tego nie robisz. Dinitaku, brzmisz prehistorycznie. Czy tobie się wydaje, że Zamek jest jakimś sanktuarium czystości? Spędziłam miesiące w grupie głupich chłopców, którzy dosłownie ślinili się, żeby móc zrobić to, co właśnie zrobiliśmy i odmawiałam im wszystkim. A kiedy po raz pierwszy postanawiam, że chcę powiedzieć „tak”, masz do mnie pretensje, że z wyprzedzeniem nie poinformowałam cię, że… że…

Poczuła wzbierające łzy i tym razem były to łzy wściekłości, nie strachu. Co za idiota! Jak mógł czuć się winnym w tak wspaniałej chwili? Jakie prawo miał sądzić, że zrelacjonuje mu ze szczegółami historię swoich seksualnych podbojów?

Wiedziała, że musi opanować gniew i jakoś to naprawić, albo ich przyjaźń tego nie przetrwa.

— Nie chcę, żebyś uważał, że zrobiłeś coś nie tak, Dinitaku — powiedziała najłagodniejszym tonem, na jaki było ją stać. — Z mojego punktu widzenia byłeś w stu procentach taki, jak trzeba. Tak, byłam dziewicą i wierz mi, byłam tym już bardzo zmęczona, i sądzę, że oszalałabym, gdybym miała nią pozostać jeszcze choć godzinę.

Ale to tylko pogorszyło sprawy. Teraz to on był zły.

— Rozumiem. Chciałaś się pozbyć swojej męczącej niewinności, znalazłaś więc wygodne narzędzie, żeby ci w tym pomogło. Cóż, cieszę się, że mogłem się przydać.

Narzędzie’? Nie! Nie! To ohydne, że tak mówisz! Niczego nie rozumiesz, prawda?

— Nie?

— Proszę. Wszystko psujesz tym swoim świętym oburzeniem. Wiem, że nic na to nie możesz poradzić, że bardzo poważnie traktujesz sprawy moralności. Ale zobacz, jak komplikujesz wszystko między nami! To potwornie głupie i niepotrzebne.

Chciał odpowiedzieć, ale położyła mu dłoń na ustach.

— Nie rozumiesz, że cię kocham, Dinitaku? Że to dlatego jestem tu teraz z tobą, nie z Polliexem, albo Toramanem Kanną, albo innym uczniem fechtunku Septacha Melayna? Przez wszystkie tygodnie, które spędziliśmy razem, ani razu nie wykonałeś żadnego gestu w moją stronę, choć modliłam się, żebyś to zrobił, ale byłeś zbyt nieśmiały, zbyt czysty albo zbyt jeszcze jakiś. I wreszcie… wreszcie dzisiaj, my dwoje na basenie, pomyślałam, że postawię cię w sytuacji, kiedy nie będziesz mógł mi się oprzeć i zobaczę, co się stanie…

Wreszcie zrozumiał.

— Kocham cię, Keltryn. Tylko dlatego czekałem. Myślałem, że jeszcze nie przyszła na to pora, nie chciałem zepsuć naszej przyjaźni zachowując się jak inni. Bardzo mi przykro, że tak opacznie wszystko zrozumiałem.

Keltryn uśmiechnęła się szeroko.

— Niech ci nie będzie przykro. Już po wszystkim. A teraz…

— Teraz…

Wyciągnął do niej rękę. Odsunęła się od niego, poturlała poza krawędź basenu, wpadła do niego z głośnym pluskiem. Skoczył za nią. Najszybciej jak umiała popłynęła na środek basenu, jak różowa smuga przecinająca różową wodę, a Dinitak płynął za nią. Po drugiej stronie znowu wyszła na brzeg i wyciągnęła do niego ręce.

Tak to się zaczęło. Później wszystko było dużo mniej skomplikowane. Keltryn zaczęła rozumieć, że jego dziwny, purytański styl bycia ma swoje granice, a surowy kodeks wartości, zgodnie z którym żył, nie dawał opisać się w prostych kategoriach czerni i bieli. Dinitak nie był ascetą, wręcz przeciwnie, nieobce były mu namiętności i pożądanie. Wszystko jednak musiało odbywać się zgodnie z jego poczuciem tego, co właściwe i Keltryn odkryła, że nie zawsze potrafiła przewidzieć, co przez to rozumiał.

W ciągu następnych tygodni spędzali noc po nocy razem, aż w końcu zapragnęli odrobiny wolnego czasu na sen. Dała im go wyprawa Dinitaka do Muldemar. Aż w nadmiarze, pomyślała Keltryn drugiego dnia jego nieobecności. Nie mogła się nim nacieszyć, ani, jak się okazało, on nią.

Wciąż dwa razy w tygodniu odbywała lekcje fechtunku z Audharim ze Stoienzaru. Po wyjeździe Septacha Melayna do Labiryntu grupa się rozpadła, ale oni spotykali się pomimo tego. Fulkari była przez pewien czas przekonana, że rozwijał się tu romans, ale nie miała racji. Dla Keltryn duży, poczciwy Audhari był tylko przyjacielem.

Od razu zgadł, że w jej życiu coś się zmieniło. Może zobaczył to w cieniach pod jej oczami, może w spowolnieniu jej reakcji, wynikającym z braku snu. Albo może istniała jakaś emanacja, bijąca od dziewczyn, które z kimś sypiały, aura braku cnoty, którą mężczyźni wyczuwali.

W końcu o tym wspomniał.

— Coś się w tobie zmieniło — powiedział, kiedy walczyli floretami.

— Tak? A co?

Roześmiał się.

— Nie potrafię powiedzieć.

Na tym zakończyli temat. Wyglądał, jakby żałował, że w ogóle go poruszył, a jej nie zależało na ciągnięciu tej rozmowy.

Zastanawiała się jednak nad dwuznacznością jego słów. Dlaczego nie potrafił powiedzieć? Czy dlatego, że naprawdę nie wiedział, co się w niej zmieniło? Czy może czuł się niezręcznie, poruszając ten temat? Choć więcej o tym nie wspominał, zdawało się jej, że w jego słowa wkradł się bardziej osobisty ton, wręcz z nią flirtował. Wspomniał, że wyglądała, jakby się nie wysypiała. Zauważył, że poruszała się bardziej zmysłowo. Nigdy wcześniej nie mówił jej takich rzeczy.

Zapytała o to Fulkari. Powiedziała, że mężczyźni często zmieniają sposób odnoszenia się do kobiet, kiedy odkryją, że jest bardziej dostępna niż była wcześniej.

— Ale ja nie jestem dostępna! odpowiedziała oburzona. — Przynajmniej nie dla niego.

— Nieważne. Zmieniłaś się. Pewnie to wyczuł.

Keltryn wcale nie podobało się, że wszyscy mężczyźni na Zamku potrafią na jeden rzut oka ocenić, że zaczęła z kimś sypiać. Wciąż była nowa w świecie dojrzałych kobiet i mężczyzn i nie czuła się w nim komfortowo. Chciała utrzymać związek z Dinitakiem blisko siebie, nie dzieląc się z nikim, może prócz siostry, informacją, że jest już dorosła. Myśl, że Audhari albo ktokolwiek inny, mógł na nią spojrzeć i wiedzieć, że Robiła To z kimś, więc że może będzie zainteresowana robieniem tego i z nim, była dla niej niesmaczna i niepokojąca.

Myślała, że może źle interpretuje fakty. Taką miała nadzieję. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było, by jej dobry, uczciwy przyjaciel Audhari zaczął czynić jej romantyczne awanse.

Za radą służącej poszła w pewien dzień gwiazdy na niższy poziom Zamku, na targowisko i od handlarza magicznym sprzętem kupiła amulet z plecionego drutu, zwany fokalo, który miał chronić przed niechcianym zainteresowaniem ze strony mężczyzn. Przy następnym spotkaniu z Audharim przypięła go do kołnierza kurtki szermierczej.

Dostrzegł go natychmiast i roześmiał się.

— Do czego to służy, Keltryn?

Zarumieniła się płomiennym szkarłatem.

— To po prostu coś, co zaczęłam nosić.

— Czy ktoś ci się naprzykrza? Po to przecież dziewczyny zazwyczaj noszą fokalo. Wysyłają nim wiadomość, by trzymać się od nich z daleka.

— Cóż…

— Daj spokój. Nie może ci przecież chodzić o mnie!

— Właściwie — powiedziała, czując się potwornie głupio, ale nie miała wyboru, musiała mu powiedzieć. — Pomyślałam, że między nami zrobiło się ostatnio jakoś dziwnie. Przynajmniej tak mi się zdaje. Mówisz mi, że bardziej zmysłowo się poruszam i takie tam… Może całkiem się mylę, ale… Oj, Audhari, nie wiem, co chcę powiedzieć…

Był bardziej rozbawiony niż zły.

— Ja chyba też nie wiem. Jestem pewien jednej rzeczy: przy mnie nie potrzebujesz fokalo. Od początku wiedziałem, że nie jesteś mną zainteresowana.

— Jestem, jako przyjacielem. I jako partnerem do fechtunku.

— Tak. Ale nic poza tym. Łatwo to było zauważyć. Poza tym, masz teraz kochanka, prawda? Dlaczego więc miałabyś chcieć mieć coś wspólnego ze mną?

— To też widać?

— Masz to wypisane na twarzy, Keltryn. Zobaczyłby to nawet dziesięciolatek. Cóż, gratuluję! Kimkolwiek jest, szczęściarz z niego — Audhari zsunął na twarz maskę szermierczą. — Teraz powinniśmy zająć się naszymi sprawami. Pozycja, Keltryn! Raz! Dwa! Trzy!

Dekkeret powiedział:

— Nie chcę wtrącać się w twoje życie, Dinitaku, ale Fulkari twierdzi, że ostatnio spędzasz dużo czasu z jej siostrą.

— To prawda. Spędzamy razem z Keltryn mnóstwo czasu. Naprawdę mnóstwo czasu.

— To wspaniała dziewczyna.

— Tak. Przyznaję, że jestem nią zafascynowany.

Jedli razem kolację na zaproszenie Dekkereta, tylko we dwóch, w prywatnych komnatach Koronala. Służba Dekkereta podała wspaniały posiłek, ostro przyprawione ryby, słodkie, pastelowe grzyby z Kajith Kabulon, pieczoną nogę bilantoona z jagodami thokka z dalekiego Narabalu i bogate, ciężkie wino z regionu Sandaraina. Dekkeret nie żałował sobie jedzenia, Dinitak zaś był niespokojny i wcale nie głodny. Skubał jedzenie i w ogóle nie tknął wina.

Dekkeret przyglądał mu się uważnie. Wiedział, że przez lata Dinitak miał niezobowiązujące romanse z paroma kobietami, ale nigdy nic z nich nie wychodziło. Miał wrażenie, że Dinitak wcale do tego nie dążył, nie był mężczyzną, potrzebującym ciągłego towarzystwa kobiet. Jednak z tego, co mówiła Fulkari, teraz działo się coś zupełnie innego.

— Właściwie — powiedział Dinitak — zamierzam się z nią spotkać dziś wieczorem, kiedy stąd wyjdę. Jeśli więc chcesz coś ze mną omówić, Dekkerecie…

— Tak. Ale obiecuję, że nie zatrzymam cię do późna. Nie chciałbym, żeby interesy wchodziły w paradę prawdziwej miłości.

— Nie pasuje do ciebie ten sarkazm, panie.

— A byłem sarkastyczny? Wydawało mi się, że po prostu stwierdzam fakt. Tak czy siak, przejdźmy do interesów. Które w pewnym sensie dotyczą też Keltryn.

Dinitak, zdumiony, zmarszczył brwi.

— Tak? A w jaki sposób?

— Plan jest taki, że w następny trzeci dzień wyruszamy do zachodnich prowincji. Nie będzie nas wiele miesięcy, może dużo dłużej, zaprosiłem cię więc, aby dowiedzieć się, czy zamierzasz zabrać ze sobą Keltryn.

Dinitak był zszokowany. Wstał, a jego twarz pod ciemną, suvraelską opalenizną nabrała odcienia jasnego karmazynu.

— Nie mogę tego zrobić, Dekkerecie!

— Chyba nie rozumiem. Jak to nie możesz?

— To absolutnie wykluczone. Sam pomysł jest skandaliczny!

— Skandaliczny? — powtórzył Dekkeret, zwężając oczy w szparki. Przyjaźnili się od ponad dwudziestu lat, a wciąż nie wiedział, kiedy urazi czuły punkt dinitakowej moralności. — O co chodzi? Czego nie dostrzegłem? Fulkari twierdzi, że ty i Keltryn jesteście sobą całkowicie zafascynowani. Jednak kiedy proponuję ci sposób na uniknięcie długiej i na pewno bolesnej rozłąki, rzucasz się na mnie, jakbym zaproponował coś niewymownie nieprzyzwoitego.

Dinitak uspokajał się, ale wciąż był wyraźnie wzburzony.

— Pomyśl o tym, co proponujesz, Dekkerecie. Jak mógłbym zabrać Keltryn w tę podróż? Pokazałbym wszystkim, że jest dla mnie tylko konkubiną.

Nigdy jeszcze nie wydał się Dekkeretowi tak tępy. Koronal miał ochotę nim potrząsnąć.

— Towarzyszką, Dinitaku. Nie konkubiną. Wiesz, że zabieram z sobą Fulkari. Czy sądzisz, że jest dla mnie ledwie konkubiną?

— Wszyscy wiedzą, że poślubisz ją, kiedy tylko skończy się żałoba po Teotasie. Jest praktycznie twoją małżonką. Ale Keltryn i ja… między nami nic nie jest ustalone. Jestem od niej dwa razy starszy, Dekkerecie. Nie wiem nawet, czy słuszne jest, że robimy to, co robimy. Nie ma mowy, żebym zgodził się na podróż przez kontynent w towarzystwie młodej, niezamężnej dziewczyny.

Dekkeret potrząsnął głową.

— Zdumiewasz mnie, Dinitaku.

— Tak? W porządku, zdumiewam cię. Niech i tak będzie. Ona nie może z nami jechać. Nie pozwalam na to.

Tego Dekkeret się nie spodziewał. Przed posiłkiem myślał, że Dinitak, niezręcznie i z ociąganiem, doprowadzi rozmowę do punktu, w którym poprosi, żeby Keltryn mogła z nimi pojechać. W jego oczach miało to mnóstwo sensu. Była młoda, to prawda, ale rozsądna i szybko dorastała. Poza tym była dla Fulkari nie tylko siostrą, ale i najbliższą przyjaciółką i byłoby dobrze, gdyby dotrzymywały sobie towarzystwa, podczas gdy Dekkeret i Dinitak zajmowaliby się prawdziwymi celami tej wyprawy. Można się też było spodziewać, że Dinitak ucieszy się na myśl o wspólnej podróży. Nie mógł się bardziej pomylić.

Nie było wątpliwości, że choć brzmiało to wariacko, Dinitak mówił poważnie. Dekkeret wiedział, że nie warto się z nim spierać w kwestiach moralności. W tych sprawach Dinitak żył we własnym świecie.

Dekkeret westchnął.

— Jak sobie życzysz. Dziewczyna zostaje w domu.

Zadanie przekazania tej wiadomości Keltryn spadło na Fulkari. Zgodziła się z Dekkeretem, że jeśli zostawią sprawę w rękach Dinitaka, jego niezręczne tłumaczenie doprowadzi Keltryn do szału, którego ich związek nie przetrwa.

Mimo to była wściekła.

— Głupiec! — krzyczała. — Niedorzeczna świnia! Taki jest święty, że nie mogę z nim podróżować? Dobrze więc. Oszczędzę mu wstydu. Nie chcę go więcej widzieć!

— Zmienisz zdanie — powiedziała Fulkari.

4

To była piąta wizyta Prestimiona na Wyspie Snu. Samo to było niezwykłe, a jeszcze bardziej zdumiewał fakt, że był teraz Pontifexem. Ale Prestimion od pierwszych dni rządów był niecodziennym monarchą.

Koronalowi zdarzało się w trakcie rządów odwiedzić Wyspę Snów raz czy dwa, zazwyczaj przy okazji Wielkiej Procesji. W końcu Panią Wyspy była jego matka, rozsądnie więc było od czasu do czasu się z nią zobaczyć.

Żeby jednak na Wyspę udawał się Pontifex — to była zupełnie inna sprawa. Pontifex nie miał oficjalnych powodów, żeby to robić. Pontifeksi w ogóle niewiele podróżowali, a jeśli już, to tylko po Alhanroelu.

Jeśli Pontifex długo był Koronalem, jego matka mogła w ogóle nie dożyć końca jego rządów. Tak było w przypadku Lorda Confalume’a — Panią Wyspy w drugiej połowie jego panowania na Zamku była nie matka, a siostra, Kunigarda. Pani, która żyła dość długo, by być świadkiem wstąpienia syna na zwierzchni tron pozostawała na Wyspie nawet po przekazaniu swoich obowiązków matce nowego Koronala. Byłe Panie Wyspy mieszkały w rozległej posiadłości na Tarasie Cieni na Trzecim Progu Wyspy.

Pontifex mógł odwiedzić swoją matkę, kiedy w pełni wdrożył się w obowiązki swojego nowego stanowiska. Zazwyczaj jednak tego nie robił, aż było już za późno: matka umierała zanim znajdował okazję, by się z nią zobaczyć, albo on sam stawał się zbyt stary, żeby podróżować. Minęły wieki od ostatniej wizyty Pontifexa na Wyspie.

Prestimion zawsze miał bliską i ciepłą relację ze swoją matką, lady Therissą. Jako młody Koronal udał się na Wyspę, by przedstawić jej swoją żonę, Varaile i by poprosić o pomoc w walce z Dantiryą Sambailem. Odwiedził ją znowu w piątym roku swoich rządów, kiedy odbywał Wielką Procesję, by pokazać się światu po opanowaniu chaosu, wywołanego dwoma powstaniami Dantiryi Sambaila. Wtedy, podobnie jak teraz, przebył Alhanroel drogą lądową i z Alaisor popłynął statkiem na Wyspę, a stamtąd udał się na Zimroel, do Piliploku i Ni-moya.

W jedenastym roku rządów Prestimion postanowił odbyć drugą procesję, obierając podobną trasę, ale wyruszył z Ni-moya, przez cały Zimroel, do kryształowego miasta Dulorn i dalej na zachód, do dalekiego Pidruid, Narabalu i Til-omon, gdzie Koronalowie zaglądali rzadko. Przy okazji tej podróży Prestimion kolejny raz odwiedził swoją matkę. W szesnastym roku swoich rządów odbył trzecią Wielką Procesję. Ta była szczególna. Udał się na południe Alhanroelu do Stoien, stamtąd ponownie na Wyspę, a z niej, ku zaskoczeniu całego świata, ruszył na południe, do pustynnego Suvraelu, który od trzystu lat nie oglądał Koronala.

Teraz znowu przybywał na Wyspę. Przed nim z morza wyrastał dobrze znany, ogromny kształt, oszałamiająca ściana z lśniącej, białej kredy, unosząca się wysoko ponad wodę, tworząca trzy koncentryczne poziomy, a na ich szczycie mieściło się święte sanktuarium, Świątynia Wewnętrzna, w której mieszkała Pani i jej akolici. O tej porze dnia słońce stało niemal pionowo na niebie i gładka ściana Wyspy odbijała jego światło tak, że niemal nie dało się na nią patrzeć.

Wyspa była wielka — na każdej planecie innej niż Majipoor byłaby uznana za kontynent — ale miała tylko dwa porty, Taleis na zachodzie, od strony Zimroelu, i Numinor na północno-wschodnim skraju, od Alhanroelu. Prestimion zawsze odwiedzał Wyspę od strony Numinoru. Nigdy nie widział Taleis. Teraz, stojąc na pokładzie szybkiego statku, który przywiózł go tu tym razem i patrząc na jaśniejąco białą ścianę, otaczającą port Numinor, zrozumiał, że pewnie już go nie ujrzy.

Prestimion sądził, że to jego ostatnia wizyta na Wyspie Snu. Kiedy zakończy swoje sprawy tutaj, nie popłynie na Zimroel, choć dałoby mu to szansę ujrzenia Taleis. Teraz świat należał do Dekkereta. Pontifeksi nie odbywali Wielkich Procesji. W przyszłości będzie coraz bardziej osiadał w głębinach Labiryntu.

Kiedy zbliżali się do Numinoru, w ich stronę wiała słodka bryza. Na tej szerokości geograficznej panowało wieczne lato. Wyspa cały czas kwitła, nawet z daleka Prestimion dostrzegał kolory gajów eldironów i tanigali oraz fioletowe thwale, porastające kredowe tarasy.

Varaile stała u boku Prestimiona. W pobliżu byli też Septach Melayn i Gialaurys, towarzyszący Pontifexowi w podróży. Na pokładzie byli też książęta Taradath, Akbalik i Simbilon. Młoda lady Tuanelys nie lubiła morskich podróży i, podobnie jak przez większość tej wyprawy, znajdowała się w swojej kajucie.

Kapitan, potężny Skandar o szarofioletowym futrze, nakazał rzucić kotwicę.

— Dlaczego rzucamy kotwicę tutaj? — zapytał książę Simbilon.

Prestimion chciał odpowiedzieć, ale szybszy był Taradath, który już był na Wyspie z ojcem podczas ostatniej Procesji:

— Żaden statek dość szybki, by w przyzwoitym czasie przywieźć nas tutaj z Alaisor, nie zmieści się w porcie — powiedział, nieco zbyt protekcjonalnie jak na gust Prestimiona. — Port Numinor jest malutki, dlatego przypłyną po nas promem. Zobaczysz.

Kiedy Koronal lądował w Numinorze, obyczaj nakazywał mu najpierw zatrzymać się w domu zwanym Siedem Ścian, parterowym budynku z szarego kamienia, zbudowanym tuż nad portem. Tam musiał odbyć rytuały oczyszczenia przed podróżą na najwyższy taras, gdzie czekała na niego Pani. To Koronal wspinał się do Pani, ona rzadko witała go na dole.

Prestimion był teraz Pontifexem, nie Koronalem, i nie miał pojęcia, jak będzie wyglądało jego powitanie. Nie pytał o to. Być może Siedem Ścian było zarezerwowane dla Koronalów, a Pontifexów zabierano gdzie indziej. Niech to będzie niespodzianka, pomyślał.

Z początku wszystko odbywało się jak zwykle. Przeprawa poszła sprawnie, pilot promu zręcznie przeprowadził ich przez rafy i płycizny kanału do portu w Numinorze. Jak zawsze czekała na niego grupa hierarchiń Pani w złotych szatach z czerwoną lamówką. Wykonały przed nim spiralny gest Labiryntu, powitały lady Varaile, Wysokiego Rzecznika Septacha Melayna i Wielkiego Admirała Gialaurysa i zaprowadziły ich na brzeg. Prestimion z rodziną jak zawsze poprowadzony został do Siedmiu Ścian, pozostali do kwater w przeciwnym kierunku.

Potem pojawiły się odstępstwa od dotychczasowych zwyczajów.

— Pani oczekuje w domu gościnnym, wasza wysokość — powiedziała Prestimionowi jedna z hierarchiń, kiedy zbliżali się do budynku.

Jego pierwszą reakcją było zdumienie, że matka, która, jak zauważył podczas ostatniej wizyty, zaczęła w końcu ulegać nieuniknionym zmianom przychodzącym z wiekiem, podjęła wysiłek długiej podróży z sanktuarium na szczycie górzystej wyspy, skoro dużo łatwiej byłoby jemu pojechać do niej. Potem przypomniał sobie, że matka nie jest już Panią Wyspy. W Siedmiu Ścianach czekała na niego piastująca ten urząd od niedawna Lady Taliesme, matka Dekkereta.

Zastanawiał się, dlaczego lady Taliesme postanowiła go odwiedzić. Być może nie czuła się jeszcze pewnie w swojej nowej roli i kiedy stanęła w obliczu wizyty Pontifexa, poczuła się zobligowana majestatem jego urzędu do powitania go na dole, zamiast zmuszania go do podróży na górę. Potem jednak, gdy Prestimion zobaczył Taliesme, idącą do niego przez dziedziniec Siedmiu Ścian, inna, bardzo niepokojąca możliwość pojawiła się w jego umyśle.

Therissa zawsze była kobietą o olbrzymiej sile ducha. Jednak bez wątpienia upływ lat odcisnął na niej swe piętno. Śmierć Teotasa musiała być dla niej ciosem. Być może opuściło ją zdrowie. Być może, choć trudno było w to uwierzyć, przeszła załamanie nerwowe, a może i fizyczne. Mogła być poważnie chora, a nawet umierająca. Może już nie żyła, a Taliesme nie chciała, by wspinał się do Wewnętrznej Świątyni nieświadomy stanu lady Therissy, przybyła więc tutaj, by przekazać mu wiadomości.

Prestimion jednak nie wyczuwał surowej atmosfery nieszczęścia wokół Taliesme, która zbliżała się, aby go powitać. Poruszała się szybkimi kroczkami, jak ptak; była niedużą, energiczną, ubraną na biało kobietą. Na skroni miała srebrny diadem, symbol urzędu. Jej oczy lśniły jasno, wyciągnęła ramiona do powitalnego uścisku.

— Wasza wysokość — powiedziała. — Serdecznie witam ciebie i twoją rodzinę na naszej wyspie.

— Dzięki, o Pani.

— Szczerze współczuję ci twojej wielkiej straty.

Prestimion nie mógł już wytrzymać.

— Mam nadzieję, że moja matka ma się dobrze?

— Tak dobrze, jak tylko to możliwe w tej sytuacji. Nie może doczekać się waszego spotkania.

— Zastanę ją w dobrym zdrowiu?

Zawahała się przez króciutką chwilę.

— Wasza wysokość, nie będzie tak silna, jak ją zapamiętałeś. Śmierć księcia Teotasa bardzo się na niej odbiła, nie będę udawać, że jest inaczej. Były też inne problemy, o których opowiem ci, zanim wyruszysz do Wewnętrznej Świątyni. Najpierw jednak sądzę, że przydałaby się wam chwila wypoczynku. Wejdziesz, wasza wysokość?

W Siedmiu Ścianach przygotowano dla nich lekki posiłek: złote wino, tace pełne ostryg i wędzonych ryb, misy owoców. Prestimionowi zdawało się, że Taliesme pełni przy nim rolę gospodyni tak łatwo, jakby był jej starym sąsiadem odwiedzającym dom w Normork. Dinitak powiedział mu kiedyś, że było to bardzo skromne miejsce.

Fascynowało go jak bardzo zmieniła się odkąd została Panią Wyspy, a zarazem nie zmieniła się wcale.

Zachowaniem nie mogła się bardziej różnić od poprzedniej Pani Wyspy. Pomiędzy prostotą i skromnością Taliesme a arystokratycznym stylem bycia lady Therissy istniał olbrzymi kontrast, lecz nowa Pani Wyspy niezaprzeczalnie wyszlachetniała, odkąd objęła obowiązki.

Od czasu pierwszej wizyty Taliesme na Zamku, kiedy Dekkeret był zaledwie kandydatem na Koronala, Prestimion pozostawał pod wrażeniem jej wiary w siebie, opanowania i spokoju. Teraz, kiedy była Panią Wyspy, do tych cech doszła aura łaski i pewności siebie, z rodzaju tych, które charakteryzowały niemal wszystkie kobiety na tym stanowisku. Nie zmieniła się jednak istota jej osobowości, wielkość, która przypadła jej w udziale po objęciu przez Dekkereta tronu zdawała się wcale jej nie przerastać.

Prestimion poczuł, że jego ocena Dekkereta potwierdza się na nowo w osobie jego matki. Po raz kolejny, tak jak wiele razy wcześniej, okazało się, że matka człowieka, który wydał się godny zostania Koronalem Majipooru jest doskonałą kandydatką do roli Pani Wyspy.

Rozmowa, w której Prestimion pozwolił jej dominować, objęła wiele tematów. Najpierw mówili o tragicznej śmierci Teotasa, o tym, jak przerażające i niezrozumiałe było, że człowiek o jego umiejętnościach i charakterze doznał takiego załamania.

— Wasza wysokość, cały świat opłakuje śmierć twojego brata i łączy się w smutku z tobą i twoją rodziną — zapewniła go Taliesme. — Nieustannie czuję ich rozpacz i ból.

Dotknęła diademu, który nieustannie utrzymywał ją w kontakcie z miliardami śpiących mieszkańców Majipooru.

Później, kiedy wypadało zmienić temat, zręcznie zapytała o swego syna, Dekkereta i wieści o jego panowaniu.

— Będzie jednym z naszych największych królów — powiedział Prestimion i opowiedział jej pokrótce o planach Dekkereta, które podczas swoich krótkich rządów zdążył już podać do publicznej wiadomości. Delikatnie, bardzo delikatnie wspomniał też o sprawie Dekkereta i lady Fulkari; powiedział tylko, że ich złożony i często burzliwy związek zdawał się wchodzić w nowy, radośniejszy etap.

W końcu, po tym, jak Taliesme skomplementowała urodę trzech synów Prestimiona i rozkwitające piękno jego młodej córki, Pontifex uznał, że pora wrócić do tematu, który interesował go najbardziej.

Wystarczyło szybkie, wymowne spojrzenie na Taradatha, by przekonać go, że to doskonała chwila, by wraz z rodzeństwem udał się na spacer wzdłuż falochronu Numinoru. Kiedy dzieci już poszły, Prestimion powiedział:

— Kiedy przyjechaliśmy, wspomniałaś o drobnych trudnościach, które ma moja matka. Jeśli to możliwe, chciałbym o tym teraz pomówić.

— Tak, wasza wysokość, sądzę, że powinniśmy o tym porozmawiać — Taliesme wyprostowała się na krześle, jakby zbierała siły przed powiedzeniem tego, co musiała. — Z przykrością muszę cię poinformować, że twoja matka od jakiegoś czasu jest dręczona przez sny. Bardzo złe sny, można je określić mianem koszmarów. Miały one bardzo poważny wpływ na jej ogólne samopoczucie.

Prestimion, zszokowany, gwałtownie nabrał powietrza. Jego matka? Bezczelność Mandraliski nie znała granic. Pokazał już, że skłonny był uderzyć w każdego niemal członka rodziny królewskiej.

Ale żeby w jego matkę? Matkę?Kobietę, która przez dwadzieścia lat była ukochaną Panią świata, a teraz chciała żyć na spokojnej emeryturze? Tego było za wiele.

Zanim zdążył odpowiedzieć, Varaile przerwała przedłużającą się ciszę.

— Moja córka Tuanelys także miała niepokojące sny, o Pani — choć mówiła do lady Taliesme, nie patrzyła na nikogo. W oczach miała pustkę, była znękana, sama zeszłej nocy spała źle. — Krzyczy, trzęsie się ze strachu, poci się. Podobne, powtarzające się co noc sny doprowadziły księcia Teotasa do odebrania sobie życia. Nawet ja… ja także…

Varaile drżała. Taliesme patrzyła na nią zdumiona.

— Och… moja droga… moja droga…

Prestimion podszedł do żony i delikatnie położył jej ręce na ramionach, chcąc ją uspokoić. Spokojnym głosem, jakby rozmyślając nad ironią tych wydarzeń, powiedział:

— Pani otrzymuje sny, zamiast je zsyłać? To znaczy, była Pani. Ale pomimo to… to takie dziwne. Czy moja matka opisywała te sny?

— Niezbyt szczegółowo, wasza wysokość. Albo nie potrafi, albo nie chce o nich mówić. Opowiada tylko ogólnikowo o demonach, potworach, mrocznych obrazach i o czymś innym, głębszym, subtelniejszym i bardziej niepokojącym, ale tego zupełnie nie chce opisywać — Taliesme dotknęła srebrnego diademu czubkami palców. — Zaproponowałam, że wejdę do jej umysłu i poszukam źródła problemu, albo że zrobi to któraś z bardziej doświadczonych hierarchiń, ale na to nie pozwoliła. Powiedziała, że kobieta, która kiedyś była Panią Wyspy nie może otwierać się na moc diademu. Czy to prawda, wasza wysokość? Czy to naprawdę zabronione?

— Nic mi o tym nie wiadomo — powiedział Prestimion. — Wyspa rządzi się własnymi prawami, o których wie niewiele osób z zewnątrz. Porozmawiam o tym z matką, kiedy ją spotkam.

— Powinieneś to zrobić — oświadczyła Taliesme. — Nie będę ukrywać, wasza wysokość, ona strasznie cierpi. Powinna przyjąć każdą pomoc, jakiej można jej udzielić i musi być świadoma, że jesteśmy gotowi jej pomagać.

— Tak. Bezdyskusyjnie.

— Jeszcze jedna sprawa, wasza wysokość. Sny, które nawiedzają twoją rodzinę, są powszechne na całym świecie. Moi akolici, którzy monitorują umysły śpiących, nieustannie opowiadają mi o bólu, szoku i cierpieniu. Niemal cały nasz czas poświęcamy na pomaganie tym ludziom, wyszukujemy ich i próbujemy uleczyć ich poprzez przesłania.

Było nawet gorzej, niż Prestimion przypuszczał. Zamknął oczy i przez chwilę siedział w ciszy.

Kiedy odezwał się znowu, przemawiał bardzo cicho.

— To prawie jak epidemia szaleństwa, prawda, o Pani?

— Tak, jak epidemia — odpowiedziała Taliesme.

— To się już kiedyś wydarzyło na Majipoorze. We wczesnych latach mojego panowania jako Koronal. Odkryłem, co było jej przyczyną i podjąłem kroki, by ją zakończyć. Wydaje mi się, że to jest epidemia nieco innego rodzaju, ale chyba wiem, co ją powoduje i z największą powagą oświadczam, że i tę epidemię zakończę. Mój stary wróg swobodnie porusza się po świecie. Rozwiążę tę kwestię. Pani, kiedy będę mógł zobaczyć się z matką?

— Dzisiaj jest już za późno na podróż na Trzeci Próg — odparła Taliesme. Twarz miała skupioną i poważną, cień uśmiechu zniknął jej z oczu. Odeszli daleko od zdawkowych grzeczności sprzed godziny. Oboje rozumieli, jak poważne wyzwanie przed nimi leży. Obecna w tonie Prestimiona żelazna determinacja także zrobiła na niej wrażenie. W kilku zaledwie słowach nakreślił rozmiary obecnego kryzysu i nadchodzące zadania, które będą wymagały jej udziału, choć dopiero niedawno objęła władzę na Wyspie. — Rano was do niej zabiorę.

5

Tej nocy Prestimion też miał sny.

Nie były to koszmary, był pewien, że intrygancki praegustator z Zimroelu nie ośmieli się zbliżyć do umysłu Prestimiona Pontifexa. Te sny były wytworem jego własnego mózgu, ale nie były wcale mniej męczące. Śniło mu się, że wspina się na zbocza Wyspy Snu, wyżej i wyżej, lecz nigdy nie dociera na samą górę. Nieustanna, frustrująca, trwająca cały dzień podróż przez kolejne tarasy nieustannie kończyła się tym, że znajdował się w tym samym miejscu, z którego wyruszył. Rano Prestimion miał wrażenie, że całe życie wspinał się na ściany Wyspy. Nie przyznał się przed Varaile do ciężkiej nocy. Była wystarczająco zaniepokojona Tuanelys, nieraz chodziła do jej sypialni, choć za każdym razem okazywało się, że tylko wyobrażała sobie krzyki dziewczynki, a mała spała spokojnie.

Przyszła pora, by rozpoczęli podróż w górę. Prestimion modlił się, aby Bogini uczyniła ją lżejszą od tych, które przeżywał przez całą noc.

Na pokładzie małego latacza, który miał przewieźć ich na szczyt pionowego zbocza Pierwszego Progu trzymał Tuanelys na kolanach. Varaile usiadła u jego boku, Lady Taliesme drugiej strony, a chłopcy z tyłu. Kiedy latacz rozpoczął swoją zawrotną wspinaczkę przestraszona Tuanelys odwróciła się i ukryła główkę na piersi ojca. Prestimion usłyszał, jak książę Akbalik gwiżdże z podziwem, kiedy cicho i sprawnie wystrzelili w górę, wbrew sile grawitacji. Uśmiechnął się, bo Akbalik zazwyczaj był powściągliwy i poważny. Być może zmieniał się wraz z wkroczeniem w wiek nastoletni.

Na lądowisku na szczycie Prestimion pokazał im leżący daleko w dole port Numinoru i wystające ramiona falochronu, gdzie poprzedniego dnia wylądował ich prom. Tuanelys nie chciała patrzeć, za to dwaj młodsi chłopcy byli oszołomieni wysokością, na którą wjechali.

— To nic — powiedział z pogardą Taradath. — Dopiero zaczęliśmy podróż pod górę.

Prestimion odkrył, że w tej długiej podróży dzieci były miłym rozproszeniem. Martwiło go, że Taliesme mogła przed nim ukryć bardziej niepokojące szczegóły dotyczące zdrowia lady Therissy i nie chciał myśleć o tym, co czekało na niego na górze. Z tego powodu czerpał wielką przyjemność z obserwowania Taradatha, który był już kiedyś na Wyspie i teraz grał przed braćmi i siostrą rolę przewodnika. Nieważne, czy chcieli go słuchać, czy nie — przez cały dzień wyniośle opowiadał im, że znajdują się na Tarasie Rozrachunku, gdzie najpierw przybywają pielgrzymi, że to był Taras Początku, a to Taras Zwierciadeł i tak dalej i tak dalej. Zabawnie też było patrzeć, jak mało młodszą trójkę obchodziły mądrości ich wszystkowiedzącego brata.

— Zawsze zatrzymujemy się na noc na Tarasie Zwierciadeł — powiedział patetycznie Taradath, jakby odbywał tę podróż co pół roku. — Z rana ruszamy na Drugi Próg. Jedzie się tak szybko, że kręci się w głowie. Ale widok z góry jest fantastyczny. Zobaczycie.

Kątem oka Prestimion dostrzegł, że Simbilon robi miny za plecami brata i uśmiechnął się.

Pomyślał, że Taradath wkrótce skończy siedemnaście lat. Zanotował w głowie, że trzeba pomyśleć o wysłaniu go w przyszłym roku na Zamek, żeby został rycerzem kandydatem. Nie było powodu, dla którego dorosły syn Pontifexa miałby żyć w Labiryncie, a Taradathowi raczej nie zaszkodziłoby, gdyby młodzi ludzie z Zamku spuścili z niego trochę powietrza. Prestimion starał się nauczyć Taradatha, że w dorosłym życiu sam fakt, że jest synem Pontifexa nie da mu żadnych profitów ani przed niczym nie uchroni, ale może lepiej będzie, jeśli odbierze tę lekcję z rąk swoich rówieśników.

Na lądowisku na Drugim Progu czekały na nich latacze, gotowe, aby przetransportować ich do ostatniej stacji u podstawy Trzeciego Progu. Szybko przebyli tarasy Drugiego Progu, gdzie pielgrzymi kończyli swoje szkolenie, by móc zostać akolitami, przenieść się na najwyższy poziom Wyspy i tam pomagać Pani w jej zadaniu. Tam, na Trzecim Progu, rzesza akolitów Pani co noc zakładała srebrne diademy, które pozwalały jednemu umysłowi dotknąć innego na dowolną odległość. Wysyłali swoje duchy w świat, by leczyły dzięki łaskawym snom dusze pogrążone w bólu — prowadzili, radzili, pocieszali. Podczas poprzednich wizyt Prestimion w oszołomieniu obserwował pracę legionów Pani. Tym razem nie będzie czasu na takie rozrywki.

Podróżni dotarli do lądowiska małych lataczy przed południem. Przyszła pora na ostatni skok na płaski szczyt Wyspy, leżący tysiące stóp ponad punktem na poziomie morza, z którego wyruszyli.

Młodsi chłopcy byli podnieceni zdumiewającą przejrzystością powietrza Trzeciego Progu i jasnością światła słonecznego, które nadawało wszystkiemu dziwną, nierzeczywistą poświatę. Kiedy tylko latacz wylądował, wybiegli z niego i zaczęli gonić się po lądowisku, a Taradath krzyczał:

— Ej, wy dwaj, uważajcie! Jesteśmy naprawdę wysoko! Tutaj jest mocno rozrzedzone powietrze!

Nie zwracali na niego uwagi. W końcu szczyt Góry Zamkowej był dużo wyżej. Jednak powietrze Zamku było sztuczne, a tutaj oddychali prawdziwym, któremu wysokość odbierała część tlenu. Niewiele czasu minęło, a Simbilon i Akbalik poczuli jego wpływ. Zwolnili, dyszeli ciężko, zataczali się.

Prestimion, stojąc obok Taradatha, pochylił się do niego i powiedział:

— Nie mów tego.

Taradath nie zrozumiał.

— Czego, ojcze?

— „A nie mówiłem?”. Po prostu tego nie mów — Prestimion specjalnie mówił nieco skrzekliwie. — Dobrze? Teraz wiedzą, że tutaj jest inne powietrze. Nie ma powodu, by im to wypominać.

Taradath kilkakrotnie zamrugał.

— Och — powiedział, a w miarę, jak zaczynał rozumieć, policzki mu poczerwieniały. — Oczywiście, ojcze.

— Dobrze.

Prestimion odwrócił się, zakrywając dłonią szeroki uśmiech. Kolejny krok w jego edukacji, pomyślał. Przed nim jeszcze długa droga.

Taras Cieni, na którym po ustąpieniu ze stanowiska mieszkała lady Therissa, znajdował się wewnątrz muru, oddzielającego sanktuarium Wewnętrznej Świątyni od reszty Trzeciego Progu. Varaile wraz z dziećmi pozostała w domu gościnnym Trzeciego Tarasu.

— Dom twojej matki znajduje się po drugiej stronie Wewnętrznej Świątyni — powiedziała Prestimionowi Taliesme. Poprowadziła go przez doskonały ogród, otaczający śliczny, ośmiokątny, marmurowy budynek, który był teraz jej domem, przez idealnie przycięty trawnik aż do zalesionej okolicy, w której Prestimion był po raz pierwszy w życiu.

Nie widać tu było żadnych budynków, przed nim wznosił się tylko wygięty rząd niskich drzew, których nie rozpoznawał. Miały grube, gładkie, czerwonawobrązowe pnie, dziwacznie rozdęte pośrodku i krzaczaste korony lśniących, niebiesko-zielonych liści, podobnych do dłoni. Posadzono je tak blisko siebie — gruby pień przy pniu — że tworzyły niemal ścianę. Tylko w jednym miejscu pozostawiono wąskie przejście, oznaczone białymi kamieniami, przez które można było dostać się do leżącej wewnątrz prywatnej strefy.

— Wejdź, wasza wysokość — powiedziała Taliesme, gestem wskazując, by Prestimion szedł za nią.

W środku było ciemno i tajemniczo. Był tu kolejny ogród, mniej regularny i nie tak zadbany jak ten otaczający Wewnętrzną Świątynię. Rosły tu głównie drzewa podobne do palm, o smukłych, żebrowanych pniach wyrastających na zdumiewającą wysokość bez żadnych odgałęzień, wysoko w górze eksplodujące wspaniałymi pękami wachlarzowatych liści, tak wielkich, że zdawało się, iż mogłyby całkowicie przesłonić słońce. Wyrastały one na cienkich, drżących łodygach, poruszających się przy najmniejszym nawet powiewie, więc w liściastym sklepieniu nieustannie tworzyły się otwory. Światło przebijało się przez nie szybkimi błyskami, tworząc na ziemi wiecznie zmienne wzory z cienia.

— Oto dom twojej matki — powiedziała Taliesme, wskazując niską willę tuż przed nimi. Był to zgrabny budynek o płaskim dachu, wykonany z tego samego gładkiego, białego kamienia co Wewnętrzna Świątynia. Otaczały go utrzymane w podobnym stylu pomniejsze budyneczki. Prestimion uznał, że to domy dla służby. W oddali widniały zarysy dalszych zabudowań. Taliesme powiedziała mu, że tam mieszkają starsze hierarchinie.

— Lady Therissa cię oczekuje. Jej towarzyszka, hierachini Zenianthe, zabierze cię do niej.

Zenianthe, szczupła, dystyngowana, siwa kobieta na oko w wieku jego matki, czekała na portyku otoczonym paprociami w doniczkach. Wykonała przed Prestimionem symbol Labiryntu i z gracją zaprosiła go do środka.

Dom był mniejszy, niż wydawał się z zewnątrz i skromnie umeblowany — jak dla kogoś, kto zrezygnował z życia w glorii. Hierarchini poprowadziła Prestimiona surowym korytarzem obok kilku pokoików, które na pierwszy rzut oka wydawały się wręcz puste, do oranżerii w centrum domu: pokoju ze szklanym dachem, niewielkim, okrągłym basenem pośrodku i roślinami doniczkowymi pod ścianami. Matka Prestimiona stała w ciszy nad brzegiem basenu.

Ich spojrzenia spotkały się. Szok pierwszego spotkania po przerwie był większy, niż się Prestimion spodziewał.

Zrobił co tylko mógł, by przygotować się na to spotkanie. Od ostatniego razu lady Therissa postarzała się o pięć lat, przeżyła tragiczną stratę najmłodszego syna, poza tym atakowana była przez Mandraliskę diabolicznymi cierpieniami. Prestimion wiedział, że to wszystko odcisnęło na niej piętno, na które przykro będzie patrzeć.

Myślał, że przygotował się na najgorsze niespodzianki, ale teraz, kiedy wreszcie znalazł się w obecności matki i walczył z szokiem, wywołanym tym, co ujrzał, zrozumiał, że na to chyba nie można się było przygotować.

Ciekawe było, że jej wielkie piękno przetrwało pomimo wszystko. Zawsze wyglądała na młodszą, niż w była rzeczywistości, była smukłą, trzymającą się niczym królowa kobietą, cechującą się niezwykłym wdziękiem i elegancją, słynącą z gładkiej, bladej skóry, ciemnych, lśniących włosów i spokoju nieustępliwego ducha.

Prestimion wiedział, że te cechy były zewnętrzną manifestacją doskonałości jej duszy. Inne kobiety mogły zachowywać wieczną młodość z pomocą zaklęć i napojów od czarnoksiężników, ale nie lady Therissa. Ona przez lata wyglądała tak, jak wyglądała, ponieważ była tym, kim była. Ani wczesne wdowieństwo, ani wojna domowa, która pozbawiła jej najstarszego syna, Prestimiona, należącej mu się korony, ani śmierć na tej wojnie drugiego syna, Taradatha, ani ogromna odpowiedzialność, która spadła na nią, gdy została Panią Wyspy, ani straszne problemy, które spadły na świat podczas plagi szaleństwa — nic nie odcisnęło się na jej wyglądzie.

Teraz — i zdawało się to cudem — jej włosy były prawie tak ciemne, jak zawsze, i Prestimion nie wątpił, że był to ich naturalny kolor. Jej twarz pozostała niemal niezmieniona, choć wiele lat temu pojawiły się na niej pierwsze zmarszczki. Wciąż była to twarz przepięknej kobiety, z czasem, o ile to możliwe, tylko wypiękniała. Kiedy szedł wokół basenu, by ją przywitać, stała jak zawsze prosto, wyglądała, jak zawsze, jak królowa. Lady Therissa pod każdym względem wyglądała na dwadzieścia, trzydzieści lat młodszą, niż była w rzeczywistości.

Dopiero gdy spojrzał w jej oczy, zobaczył, gdzie nastąpiła zmiana.

W oczach. Nigdzie indziej, tylko w oczach. Kto inny, ktoś, kto nigdy w nie nie zaglądał, może w ogóle nie zauważyłby różnicy, ale dla Prestimiona przemiana matczynych oczu była tak zdumiewająco, tak porażająco ogromna, że ledwie był stanie w nią uwierzyć.

W jej pięknej twarzy płonęły intensywną, przerażającą dziwnością oczy, które przeczyły otaczającemu je pięknu. To były oczy kobiety, która przeżyła sto lat. Tysiąc. Były teraz zapadnięte głęboko, otaczała je skomplikowana siateczka drobnych linii, wpatrywały się w niego zimno, sztywno, bez mrugania; były zbyt jasne, dziwnie intensywne. To były oczy kogoś, przed kim na chwilę rozstąpiły się ściany świata, pozwalając mu dojrzeć leżącą za nimi niewyobrażalnie straszliwą krainę.

Gdzieś zniknął ten cudowny spokój, blask, który był zewnętrznym wyrazem wewnętrznej doskonałości — w jego oczach jej najważniejsze cechy. Prestimion widział teraz w oczach matki głębokie udręczenie. Widział w nich wielki ból, ból nieznośny, ale wciąż znoszony. Musiał się z całych sił powstrzymywać przed odwróceniem wzroku od tych straszliwych oczu.

Wziął ją za rękę. Poczuł drżenie, którego wcześniej nie było. Jej dłonie były zimne. Zrozumiał w pełni, jak stara była, jak zmęczona.

Jej słabość go zdumiała. Zawsze widział w niej niewyczerpane źródło siły. Tak było w czasie wojny z Korsibarem, tak było, kiedy stłumili powstanie Dantiryi Sambaila. Teraz widział, że to źródło wyschło.

Zemszczę się za to, pomyślał.

— Matko… — jego głos był chrapliwy, stłumiony, niewyraźny.

— Boisz się mnie, Prestimionie?

Postanowił nie okazać konsternacji, zmusił się więc do nienaturalnie pogodnego tonu i parodii uśmiechu.

— Oczywiście, że nie, matko — pochylił się i lekko ją pocałował. — Jak mógłbym się ciebie bać?

Nie dała się oszukać.

— Widziałam to w twojej twarzy, kiedy tylko podszedłeś dość blisko, by dobrze mi się przyjrzeć. Drgnął ci kącik ust. To wystarczyło, żebym wszystko wiedziała.

— Jestem może nieco zaskoczony — przyznał. — Ale wystraszony? Nie. Nie. Wyglądasz troszkę starzej. Cóż, ja też. I wszyscy inni. To normalne. To nic ważnego.

Uśmiechnęła się, a jej lodowato ostre spojrzenie na moment złagodniało.

— Och, Prestimionie, Prestimionie, Prestimionie, czy to naprawdę właściwy moment na okłamywanie matki? Myślisz, że nie mam tu luster? Czasem, kiedy w nie spojrzę, boję się samej siebie.

— Matko… och, matko… — przestał udawać, przytulił ją, objął, trzymał w delikatnym uścisku, próbując ją pocieszyć.

Zauważył, że bardzo schudła. Była niemal krucha, jakby zostały z niej same kości. Bał się, że jeśli przytuli ją za mocno, zrobi jej krzywdę. Jednak ona z radością przyjęła jego uścisk. Usłyszał coś, co brzmiało prawie jak płacz, coś, czego nigdy wcześniej od niej nie słyszał, ale może tylko brała głębszy wdech.

Kiedy ją puścił i zrobił krok w tył, z radością zauważył, że jej spojrzenie jeszcze trochę złagodniało i powróciła odrobina dawnego, ciepłego blasku.

Ruchem głowy nakazała, by za nią szedł i poprowadziła go do prostego pokoiku, gdzie na małym, kamiennym stoliku, inkrustowanym przy brzegach masą perłową, stała butelka wina i dwa kielichy. Prestimion zauważył, że kiedy je napełniała, ręka drżała jej tylko odrobinę.

Z początku pili w milczeniu. Patrzył na nią i nie próbował już odwracać wzroku, choć wiele go to kosztowało.

— Czy to strata Teotasa tak na ciebie wpłynęła, matko?

Odpowiedziała równym, statecznym tonem.

— Już wcześniej straciłam syna, Prestimionie. Dla matki nie ma rzeczy straszniejszej, niż przeżyć swoje dziecko, ale wiem, jak radzić sobie z żalem — potrząsnęła głową. — Nie, Prestimionie. Nie tylko z powodu Teotasa tak się postarzałam.

— Wiem coś o twoich snach. Taliesme mi powiedziała.

— Nic o nich nie wiesz, Prestimionie. Nic — twarz jej pociemniała, głos zniżył się o oktawę. — Póki sam ich nie doświadczysz, nie będziesz miał o nich pojęcia. A modlę się, żeby Bogini ci ich oszczędziła. Nie masz takich snów, prawda?

— Nie sądzę. Czasem śnię o Thismet. Albo że chodzę sam po nieznanych częściach Zamku. Parę nocy temu śniłem, że podróżowałem małym lataczem na Trzeci Próg, wciąż w górę i w górę, ale nie mogłem się tu dostać. Ale wszyscy miewają takie sny, matko. Zwyczajne, irytujące sny, których wolałoby się nie mieć, ale o których zapomina się w pięć minut po przebudzeniu.

— Moje sny są inne. Ranią głęboko i pozostają w głowie. Pozwól, że ci o nich opowiem, Prestimionie. Może zrozumiesz.

Łyknęła wina i patrzyła w kielich, delikatnie nim obracając. Prestimion czekał w milczeniu. Miał mgliste pojęcie o tym, jak wyglądały zabójcze sny Teotasa, wiedział coś o snach Varaile i, do pewnego stopnia, o Tuanelys. Wolał jednak, zanim coś o nich powie, usłyszeć, co jego matka mówi o swoich.

Milczała długo. Potem znowu na niego spojrzała. W jej oczach znów był ten zimny, ostry, straszny błysk, który zobaczył, gdy pierwszy raz w nie zajrzał. Gdyby nie znał sytuacji, mógłby pomyśleć, że to oczy wariatki.

— Prestimionie, to wygląda tak. Kładę się, zamykam oczy, zasypiam tak, jak robiłam to już przez wiele lat — mówiła cicho, spokojnie, bezosobowo, jakby opowiadał historię, bajkę o kimś, kto żył pięćset lat temu. — I wtedy — to dzieje się raz na tydzień, czasem dwa razy, czasem trzy — wkrótce po tym, jak przyjdzie sen, czuję dziwne ciepło za czołem, ciepło, które rośnie, rośnie i rośnie, aż czuję się tak, jakby mózg mi płonął. Głowa mi pulsuje, tu, tu… — dotknęła skroni. — Mam też uczucie jakby jasny, gorący promień przecinał moje czoło i wchodził głębiej. Aż do mojej duszy, Prestimionie.

— Och… to straszne, matko…

— Na razie usłyszałeś łatwiejszą część. Po gorącu i bólu przychodzi sam sen. Jestem w sądzie. Sądzi mnie rozwrzeszczany tłum. Oskarża mnie o najohydniejszą zdradę zaufania, najpodlejsze kłamstwa, o zdradę tych, którym miałam służyć. Usuwają mnie ze stanowiska Pani Wyspy, ponieważ zaniedbałam moje obowiązki.

Przerwała, dolała sobie wina, piła je niespiesznie. Wysiłek związany z opowiadaniem tej historii wyraźnie ją wyczerpywał.

Prestimion był już właściwie pewien, że dotknęły ją przesłania Mandraliski. Jakaś jego część nie chciała w to wierzyć, chciał mieć nadzieję, że praegustatorowi nie udało się nawiązać kontaktu z umysłem jego matki.

Odezwał się, łapiąc się resztek nadziei.

— Wybacz mi, matko, ale nie widzę wielkiej różnicy między tym snem a tymi, w których ścigam Thismet korytarzem pełnych zatrzaskujących się drzwi. Nasze umysły tworzą niedorzeczności, którymi nas męczą. Kiedy jednak budzę się ze snu o Thismet, wiem, że ona umarła już dawno i sen znika jak złuda, którą był. Kiedy ty budzisz się ze swojego snu o sądzie wiesz, że nigdy…

— Nie — ta pojedyncza sylaba ucięła jego słowa jak nożem. — Zgadzam się, twój sen jest tylko wspomnieniem gruzów przeszłości, niczym śmieci niesione przypływem. Budzisz się i znika, jego pozostałości męczą cię tylko przez chwilę. Mój jest czymś innym, Prestimionie. Niesie z sobą siłę rzeczywistości. Budzę się przekonana o swojej winie i wstydzie, przekonana całkowicie i niezachwianie. To uczucie pozostaje. Przenika mnie jak trucizna węża. Leżę w łóżku, zlana potem, drżąca, bo wiem, że zawiodłam mieszkańców Majipooru, że jako Pani Wyspy nie przyniosłam nic dobrego, a jedynie zaszkodziłam milionom ludzi.

— Jesteś o tym przekonana?

— Bezdyskusyjnie. To coś więcej niż sen. To staje się częścią mojego życia, równie prawdziwą, jak imię i twarz twojego ojca. Częścią mnie, której nie mogę wyplenić.

Ostatnie wątpliwości Prestimiona co do natury i źródła tych snów już go opuściły. Jak mógłby dalej opierać się prawdzie? Słyszał to już wcześniej, od Dekkereta opowiadającego o snach Teotasa. Wina… Wstyd… Głębokie poczucie bycia niegodnym, poniesienia porażki, zdrady tych, którym przysięgło się służyć…

Patrzyła na niego. Te oczy… te oczy!

— Milczysz, Prestimionie. Czy rozumiesz choć trochę, co ci opowiadam?

Ze zmęczeniem pokiwał głową.

— Tak. Tak, rozumiem. Rozumiem aż za dobrze. Matko, odbierasz przesłania. Złowroga siła sięga z zewnątrz do twojego umysłu i umieszcza w nim myśli, podobnie jak Pani Wyspy umieszcza sny w głowach tych, którym służy. Ale Pani zsyła dobre sny, które mają tylko moc sugestii. Twoje sny mają o wiele większą moc. Mają moc rzeczywistości. Nie masz wyboru, musisz wierzyć w ich prawdziwość.

Lady Therissa była lekko zaskoczona.

— Już to wszystko wiesz!

Znów skinął głową.

— Wiem też, kto je zsyła.

— Ja też — powiedziała, dotykając czoła. — Wciąż mam diadem, który nosiłam, gdy byłam Panią Wyspy. Użyłam go, by sięgnąć do źródła moich snów i je zidentyfikować. To Mandralisca. Znów zajmuje się swoimi niecnymi sprawkami.

— Wiem.

— Sądzę, że zabił Teotasa, zsyłając mu sny, których nie mógł znieść.

— To też wiem — powiedział Prestimion. — Dekkeret rozgryzł to po kawałku z pomocą swojego przyjaciela, Dinitaka Barjazida. Jest inny Barjazid, brat tego, którego zabiłem w Stoienzar. Sprzymierzył się z praegustatorem, ten zaś z krewniakami Dantiryi Sambaila i znowu produkują te diabelskie hełmy kontrolujące umysły. Użyli ich przeciwko Teotasowi, przeciwko tobie, zdaje się, że Varaile także, a możliwe, że i przeciwko mojej małej córeczce, Tuanelys.

— Ale póki co nie przeciwko tobie.

— Nie. I nie spodziewam się, że to zrobią. Możliwe, że boją się rzucić mi bezpośrednie wyzwanie. Atak na Pontifexa jest atakiem na sam Majipoor, ludzie tego nie poprą. Nie, matko, sądzę, że chce mnie zastraszyć, atakując moich najbliższych. Ma nadzieję, że zmusi mnie do jakiejś ugody z tymi, którym służy. Może do przyznania im władzy. Do przywrócenia tego, co odebrałem Dantiryi Sambailowi.

— Jeśli będzie mógł, zabije cię — powiedziała lady Therissa.

Prestimion odrzucił ten pomysł szerokim ruchem ręki.

— To coś, czego w ogóle się nie boję. Wątpię, czy tego spróbuje, a jeśli tak, nie uda mu się — wstał i kucnął przy niej, położył rękę na jej ramieniu i spojrzał w jej umęczone oczy. Przemówił pewnie. — Matko, tym, który umrze, będzie Mandralisca. Możesz być tego pewna. Zabiłbym go tylko za to, co zrobił Teotasowi. A teraz, kiedy wiem, co zrobił tobie…

— Zamierzasz więc wypowiedzieć mu wojnę — to było stwierdzenie, nie pytanie.

— Tak.

— Zebrać armię, najechać Zimroel i własnoręcznie zniszczyć tego człowieka? Słyszę to w twoim głosie. Czy to właśnie zamierzasz zrobić?

— Nie osobiście — powiedział szybko, pojmując, do czego zmierzała. Na jej twarzy wyraźnie widać było sprzeczne uczucia, nienawiść do Mandraliski i wszystkiego, czym był oraz strach o życie pierworodnego syna. — Bardzo wiele bym dał, by móc być tym, który odbierze mu życie. W tej kwestii ci nie skłamię. Ale obawiam się, że moje dni na polach bitew już dawno się skończyły i teraz, matko, Dekkeret jest moim mieczem.

6

To był szesnasty dzień podróży Dekkereta przez szeroką równinę centralnego Alhanroelu do Alaisor, wielkiego miasta na północno-zachodnim wybrzeżu. Przybył właśnie do miasta Shabikant nad rzeką Haggito, która właściwie była błotnistym, płynącym na południe strumieniem, jedną z odnóg Iyann. Dekkeret wiedział o Shabikant tylko tyle, że rosły tu sławne Drzewa Słońca i Księżyca.

— Skoro mamy taką szansę, powinniśmy je obejrzeć — powiedział do Fulkari. — Być może nigdy tu nie wrócimy.

Tak, jak zasugerował Prestimion, Koronal i jego świta podróżowali do Alaisor drogą lądową. Dużo szybciej byłoby ruszyć łodzią, spłynąć Uivendak i jej dopływami do szybkiej rzeki Iyann, a ona zaniosłaby ich do brzegów Morza Wewnętrznego. Nie mieli powodów do pośpiechu, gdyż przed powrotem na kontynent Prestimion odbywał długą podróż na Wyspę i obaj zgodzili się, że lepiej będzie, jeśli nowy Koronal pokaże się oficjalnie w kilku większych miastach po drodze na zachód, niż gdyby miał przemknąć obok nich rzeczną łodzią i tylko pomachać i uśmiechnąć się do stojących na brzegu milionów ludzi.

Dlatego wybrał trasę prowadzącą Wielką Zachodnią Drogą przez ponure miasto handlowe, Sisivondal, leżące pośród zakurzonych równin Camaganda. Była to wyjątkowo brzydka podróż, ale oszczędziła im trudnej przeprawy przez góry Trikkala. Z Sisivondal ruszyli przez ogromną, zakrzywioną połać Majipooru, przez miasta Skeil, Kessilroge, Gannamunda i Hunzimar na trawiaste równiny Doliny Gloyn, gdzie na miedzianych sawannach porośniętych trawą gatta spokojnie pasły się olbrzymie stada przedziwnych zwierząt. Gloyn znajdowała się w połowie drogi pomiędzy Górą Zamkową a Alaisor. Stamtąd udali się w kierunku północno-zachodnim. Zatrzymywali się tu i tam, by zaszczycić jakiegoś prowincjonalnego diuka albo burmistrza obecnością nowego Koronala. Oczywiście po drodze nie wspominali nikomu o kłopotach w Zimroelu. Na razie nie była to niczyja rzecz, poza samym Koronalem. Dobrzy ludzie z zachodniego Alhanroelu nie mieli potrzeby wiedzieć o drobnych niepokojach na drugim kontynencie.

Dinitak codziennie korzystał ze swojego hełmu i informował Dekkereta o rozwoju wydarzeń. Pięciu bratanków Dantiryi Sambaila wróciło z pustyni i urządzili swoją kwaterę główną w Ni-moya. Teoretycznie wolno im było tak postąpić, ale było to prowokacyjne zachowanie. Zdawało się, że przejęli kontrolę nad Ni-moya i otaczającymi je ziemiami. Jeśli ta część dinitakowych raportów była prawdą, to było to jawne pogwałcenie liczącego dobre już dwadzieścia lat dekretu Prestimiona, na mocy którego Dantirya Sambail i wszyscy jego spadkobiercy po wsze czasy mieli być pozbawieni władzy na Zimroelu.

Dekkeret nie uważał, by te wydarzenia wymagały natychmiastowej reakcji ze strony rządu. Spodziewał się wkrótce otrzymać potwierdzenie raportów Dinitaka bardziej konwencjonalnymi kanałami, a także odkrycia szczegółów tego, co właściwie działo się na Zimroelu i postanowił na nie czekać. Kiedy zgodnie z ustaleniami spotka się z Prestimionem za miesiąc czy dwa w nadmorskim mieście Stoien, wspólnie ustalą właściwą strategię rozprawienia się z kłopotliwymi mieszkańcami Ni-moya.

Królewski orszak przybył do Shabikant chwilę po południu, kiedy miasto, rozpostarte przed nimi na wiele mil na północ i południe na szerokiej, piaszczystej równinie, położonej na wschodnim brzegu Haggito, pławiło się w cieple jasnego słońca.

Shabikant miało cztery, może pięć milionów mieszkańców, więc jak na standardy tutejszych miast było wręcz metropolią. Było ładne, pełne zgrabnych budynków tynkowanych na różowo i niebiesko i krytych ozdobną, zieloną dachówką. Burmistrz i miejscowi oficjele wyjechali na powitanie Dekkereta i jego towarzyszy i zanim zaprowadzili ich do miasta nie obyło się bez mnóstwa ukłonów i przemówień.

Burmistrz — doradcy Dekkereta podszepnęli mu, że był to dziedziczny, ceremonialny tytuł — był pulchnym, zielonookim mężczyzną. Zwał się Kriskinnin Durch i sprawiał wrażenie przytłoczonego koniecznością ugoszczenia Koronala Majipooru. Lord Dekkeret był pierwszym od stuleci monarchą, który zdecydował się odwiedzić Shabikant. Kriskinnin Durch wyraźnie nie umiał poradzić sobie z faktem, że to wielkie wydarzenie odbywa się właśnie podczas jego rządów.

Skorzystał z okazji, by poinformować Dekkereta, że sam po kądzieli pochodzi od jednego z młodszych braci Pontifexa Ammirato, który, o ile Dekkeret dobrze pamiętał, był niezbyt ważnym władcą sprzed czterystu lat.

— Twoja rodzina znacznie przewyższa szlachetnością moją — powiedział z sympatią Dekkeret, raczej rozbawiony niż oburzony pretensjonalnym zachowaniem burmistrza. — Bowiem ja nie pochodzę od nikogo szczególnego.

Kriskinnin Durch nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć na tę deklarację z ust Koronala Lorda Majipooru. Postanowił więc udawać, że Dekkeret nigdy jej nie wypowiedział.

— Oczywiście, skoro tu jesteście, odwiedzicie Drzewa Słońca i Księżyca? — zapytał jakby nigdy nic.

— Taki mam zamiar — odparł Dekkeret.

Fulkari odezwała się tak cicho, że tylko on mógł ją usłyszeć.

— Zauważyłeś, że wszyscy prowincjonalni burmistrzowie pochodzą po kądzieli od jakiegoś Pontifexa? Po mieczu zaś od żebraków, złodziei i fałszerzy, więc wszystko się ładnie wyrównuje.

— Sza! — uciszył ją Dekkeret, mrugnął do niej i ścisnął ją za rękę.

Wraz z Fulkari zatrzymał się w przyjemnym, różowym domu nad rzeką, w którym zapewne nocowali burmistrzowie pobliskich miast i inni urzędnicy odwiedzający Kriskinnina Durcha. Dinitak i reszta orszaku Dekkereta została rozlokowana po mniej okazałych rezydencjach w pobliżu.

— Mam szczerą nadzieję, mój lordzie, że wszystko tutaj się wam spodoba — oświadczył burmistrz uniżenie i wycofał się, cały w ukłonach.

Ich pokoje, jak zauważył Dekkeret, były duże, ale brakowało im wdzięku. Ich umeblowanie było przesadne, utrzymane w stylu, który święcił tryumfy niemal sto lat temu, na początku rządów Lorda Prankipina — królowała ciężka, brokatowa tapicerka i meble na niskich, niezgrabnych nogach. Ściany ozdobiono prymitywnymi obrazami utrzymanymi w burej tonacji, niechybnie dziełami miejscowych artystów. Większość z nich wisiała nieco krzywo. Całe to miejsce było dokładnie takie, jak można się było spodziewać. Osobliwe, pomyślał Dekkeret. Bardzo osobliwe.

Burmistrz taktownie rozkazał przygotować dla Dekkereta i Fulkari osobne apartamenty, ponieważ do miasta Shabikant nie dotarły żadne wieści o królewskim małżeństwie, a w tych rolniczych prowincjach przywiązywano do podobnych spraw dużą wagę. Przynajmniej oba apartamenty znajdowały się obok siebie i łączyły je zamknięte na zasuwę drzwi, które otwierały się bez trudu. Dekkeret zaczął podejrzewać, że burmistrz wcale nie jest tak głupi, jak wydawał się przy pierwszym spotkaniu.

— Czym właściwie są te Drzewa Słońca i Księżyca? — zapytała Fulkari, gdy skończyli urządzać się w pokojach i opuścili ich liczni szambelani i damy dworu, udając się do własnych pokoi. Dekkeret otworzył zasuwę i przyszedł do apartamentu Fulkari, gdzie znalazł ją w wielkiej wannie z niebieskiego kamienia, leniwie myjącą plecy wielką szczotką na długiej rączce w tak skomplikowanym kształcie, że wyglądała jak jakieś magiczne urządzenie.

— Z tego, co rozumiem — odpowiedział — to para prastarych drzew, które podobno posiadają moc wieszczej mowy. Spieszę dodać, że od trzech tysięcy lat nikt nie słyszał, żeby cokolwiek powiedziały. Ale Koronal imieniem Kolkalli przybył tutaj podczas swojej Wielkiej Procesji i postanowił je zobaczyć. Dokładnie o zachodzie słońca męskie drzewo przemówiło…

— To te drzewa mają płeć?

— Drzewo Słońca jest męskie, a Drzewo Księżyca żeńskie. Nie wiem, po czym to poznali. W każdym razie Koronal przyszedł do Drzew o zmierzchu i zażądał, żeby przepowiedziały mu przyszłość. Dokładnie w chwili, gdy słońce skryło się za horyzontem, męskie drzewo wypowiedziało słowa, których Koronal nie zrozumiał. Kolkalli bardzo się podekscytował i poprosił kapłanów, by mu je przetłumaczyli, ale oni powiedzieli, że nikt w Shabikant nie mówi już w języku drzew. W rzeczywistości zrozumieli, co powiedziało Drzewo, ale za bardzo bali się cokolwiek powiedzieć, ponieważ była to przepowiednia rychłej śmierci Koronala. Spotkała go ona trzy dni później, kiedy to jadowity gijimong użądlił go w palec i spowodował śmierć w ciągu pięciu minut. To w sumie jedyne, z czego zapamiętany został Koronal Lord Kolkalli.

— Wierzysz w to?

— Że Koronal został użądlony w palec przez jadowitego gijimonga i zmarł? To fakt historyczny. To były jedne z najkrótszych rządów w historii Majipooru.

— W to, że drzewo przemówiło i że była to przepowiednia jego śmierci.

— Verkausi opowiada tę historię w jednym ze swoich wierszy. Pamiętam, jak uczyłem się go w szkole. Przyznaję, że nie do końca wyobrażam sobie, jak drzewo miałoby być zdolne do mówienia, ale któżby podważał wiarygodność niezrównanego Verkausiego? Osobiście zajmuję w tej kwestii neutralne stanowisko.

— Cóż, jeśli Drzewa dziś przemówią, nie możesz pozwolić miejscowym wykręcić się od tłumaczenia — Fulkari uniosła pięści, udając groźną. — Powiedz im, że mają tłumaczyć, bo inaczej… Niech tłumaczą, albo umrą! Taki jest rozkaz Koronala!

— A jeśli powiedzą mi, że drzewo twierdzi, iż zostały mi trzy dni życia? Co wtedy zrobię?

— Na dobry początek będziesz się trzymał z dala od gijimongów — odparowała Fulkari. Wyciągnęła do niego szczupłe ramię. — Pomóż mi wyjść z wanny. Ma strasznie śliskie dno.

Ujął jej dłoń. Zręcznie wyskoczyła z wanny, a on okrył ją ręcznikiem. Wytarł ją delikatnie, z miłością, a ona tuliła się do niego. Potem odrzucił ręcznik na bok.

Po raz pięćdziesiąty tego dnia Dekkeret był oszołomiony jej jaśniejącym pięknem, blaskiem jej włosów, błyskiem w oczach, siłą i żywotnością jej ciała, tym, jak idealnie łączyła w nim smukłość sportowca i kobiece kształty. I do tego była doskonałą towarzyszką, mądrą, uważną, spostrzegawczą, żywą.

Wciąż zdumiewało go, jak blisko byli rozstania. Wciąż słyszał w głowie jej słowa: Dekkerecie, nie chcę być małżonkę Koronala, słowa wypowiedziane w lasku na Górze Zamkowej. I to, co powiedział Prestimionowi w Sali Tronów w Labiryncie: To jasne, że nie jest dla mnie właściwą kobietą. Teraz ciężko mu było uwierzyć, że kiedykolwiek powiedzieli coś podobnego. A jednak. Nieważne, pomyślał, czas płynął i wszystko się zmieniło. Poślubi ją, kiedy tylko uporają się z irytującym problemem Mandraliski.

Ich spojrzenia spotkały się i dostrzegł w jej oczach łobuzerski błysk.

— Nie mamy czasu — powiedział z rozczarowaniem. — Musimy się ubrać. Jego ekscelencja burmistrz czeka na nas z lunchem, wycieczką po mieście, a o zmierzchu idziemy zobaczyć sławne, mówiące drzewa.

— Widzisz? Koronal i jego małżonka cały czas mają coś do roboty!

— Nie cały czas — powiedział Dekkeret bardzo łagodnie, wciskając twarz w jej obojczyk. Była ciepła i pachnąca po kąpieli. Jego ręce przesunęły się po jej długich, smukłych plecach, gładkich pośladkach i w górę, wzdłuż boków. Zadrżała w jego ramionach, ale, podobnie jak on, panowała nad sobą.

— Kiedy skończy się dzisiejsze gadulstwo — powiedział — będziemy tutaj tylko we dwoje i będziemy mieć dla siebie całą noc. Wiesz o tym, prawda?

— O, tak, Dekkerecie, wiem. Ale najpierw… obowiązki wzywają! — pocałowała go lekko, żeby zrozumiał, że jest pogodzona ze swoim losem i że rozumie, iż przyjemności króla muszą poczekać, aż wykonana będzie codzienna praca.

Wysunęła się z jego objęć, otworzyła przed nim drzwi i z uśmiechem zaczęła go wyganiać z pokoju, żeby móc spokojnie ubrać się przed nadchodzącą ceremonią. Przesłał jej całusa i poszedł sam ubrać się w królewskie szaty w tradycyjnych zieleniach i złocie, pierścień, naszyjnik, wszystkie drobne symbole, które pokazywały, że jest królem świata.

Zmieniła się, pomyślał. Dorosła do swojej roli. Będziemy razem szczęśliwi.

Ale najpierw, jak powiedziała Fulkari, obowiązki.

Zanim zakończyły się wszystkie ceremonie związane z królewską wizytą w Shabikant — lunch w ratuszu, który oczywiście okazał się być niekończącym się bankietem, nie zabrakło na nim nikogo z miejscowych notabli i gdzie bez końca wygłaszano przemowy powitalne i życzenia długich i wspaniałych rządów — było już późne popołudnie. Wreszcie Dekkeret i Fulkari, wraz z Dinitakiem i kilkoma doradcami Dekkereta, zostali poprowadzeni nad rzekę, by zobaczyć największą atrakcję Shabikant, Drzewa Słońca i Księżyca.

Obok nich, niemal wychodząc z siebie z podniecenia, dreptał burmistrz Kriskinnin Durch. Towarzyszyło mu pół tuzina oficjeli, którzy byli na bankiecie. Byli teraz przepasani szerokimi, fioletowymi wstęgami, które, jak wyjaśnił burmistrz, stanowiły insygnia kapłanów Drzew. Dodał, że obecnie jest to tylko tytuł honorowy. Drzewa milczały od tysięcy lat i ich kult zanikał, więc teraz „kapłani” byli po prostu przedstawicielami towarzyskiej śmietanki Shabikant.

Fulkari ze złośliwą miną twierdziła, że zastanawia się, czy wizyta jest dobrym pomysłem.

— Uważasz, Dekkerecie, że to mądre? Co będzie, jeśli po tych wszystkich latach postanowią znowu przemówić i powiedzą coś, czego wolałbyś nie usłyszeć?

— Wydaje mi się, że język Drzew jest już zapomniany. A jeśli nie, możemy zawsze poprosić, by nam nie tłumaczono. Jeśli przepowiednia będzie dość zła, kapłani będą pewnie udawać, że nie rozumieją, jak w przypadku Kolkallego.

Niewiele zostało do zmierzchu. Słońce, o tej porze brązowozielone, wisiało nisko nad Haggito i sprawiało wrażenie, że jest dziwnie szersze i spłaszczone, jak często zdarzało się w ostatnich minutach jego podróży przez zachodnie niebo na tych szerokościach geograficznych.

Drzewa znajdowały się w niewielkim, wydłużonym parku nad rzeką. Chroniła je palisada z metalowych słupów, zakończonych ostrymi kolcami. Stały tuż obok siebie, dwie ciemne sylwetki na tle ciemniejącego nieba, otoczone pustym polem.

Burmistrz z wielkim patosem otworzył bramę i wprowadził gości z Góry Zamkowej do środka.

— Drzewo Słońca rośnie po lewej — powiedział głosem drżącym z dumy. — Drzewo Księżyca zaś po prawej.

Dekkeret zauważył, że Drzewa były migdałecznikami, największymi, jakie kiedykolwiek widział, olbrzymami swojego gatunku i bez wątpienia były bardzo stare. W czasach Lorda Kolkalli też mogły być imponujące.

Widać było, że ogromne drzewa dożywają kresu swoich dni.

Jasne, charakterystyczne wzory z zielonych i białych pasów, które zdobiły pnie zdrowych migdałeczników, wypłowiały i przypominały zamazane, bezkształtne plamy. Grube, wysokie pnie niepokojąco się wyginały, Drzewo Słońca pochylało się niebezpiecznie na południe, zaś Drzewo Księżyca w przeciwną stronę. Ich rozgałęzione korony były niemal nagie, porastała je zaledwie garść liści w kształcie półksiężyca. Erozja ziemi pod Drzewami obnażyła ich skręcone, brązowe korzenie, choć próbowano zamaskować ten fakt przyozdabiając okolicę Drzew chorągiewkami, wstążkami i stosami talizmanów. Dekkeretowi całe to miejsce zdało się smutne, wręcz żałosne.

On i Fulkari otrzymali po amulecie, które mieli dołożyć do stosu. Dokładnie o zachodzie słońca mieli podejść i oddać je Drzewom, które mogły odpowiedzieć — przy tych słowach burmistrz bezczelnie puścił oko — przepowiednią. Mogły też milczeć.

Dolna krawędź słońca dotknęła rzeki. Zaczęła w niej powoli tonąć. Dekkeret czekał, wyobrażał sobie gigantyczną kulę świata, powoli obracającą się wokół osi, nieubłaganie niosąc tę okolicę ku ciemności. Słońce zniknęło do połowy. Został już tylko miedziany błysk jego górnej krawędzi. Dekkeret wstrzymał oddech. Zamarły wszystkie rozmowy. Powietrze było dziwnie nieruchome. Musiał przyznać, że wyczuwało się w tej scenie pewien dramatyzm.

Burmistrz skinął głową, dając znak, że powinni się szykować do złożenia amuletów.

Dekkeret spojrzał na Fulkari, kiedy powoli i z powagą kroczyli w stronę Drzew, on do żeńskiego, ona do męskiego. Uklękli i dodali swoje talizmany do stosów dokładnie w momencie, kiedy na zachodzie znikał ostatni błysk słońca. Dekkeret skłonił głowę. Burmistrz poinstruował go, że powinien w duchu przemówić do Drzew i poprosić o wskazówki.

Podczas gdy z nieba znikały resztki słonecznego światła, wokół panowała absolutna cisza. Nikt z towarzyszących im mieszkańców Shabikant nawet nie westchnął.

W tej ciszy Dekkeret, zdumiony, stwierdził, że faktycznie coś słyszy. Był to rdzawy, chrzęszczący dźwięk, tak cichy, że ledwo słyszalny; dźwięk, który mógł dochodzić spomiędzy korzeni Drzew, przed którymi klęczał. Czy to wielkie, stare Drzewo chwiało się w pierwszym powiewie wieczornej bryzy? A może wyrocznia — jak to możliwe? — jednak przemówiła, przekazała nowemu Koronalowi kilka sylab niezrozumiałej mądrości.

Spojrzał znów na Fulkari. Miała dziwny wyraz oczu, jakby też coś usłyszała.

Wtedy Kriskinnin Durch przerwał ciszę radosnym, donośnym klaskaniem.

— Doskonale, mój panie, doskonale! Drzewa przyjęły twoje podarunki i mam nadzieję, że przekazały ci swoją mądrość. Zaszczyt to dla nas, że po tylu latach Koronal oddaje hołd naszym wspaniałym drzewom! Cóż za niezwykły zaszczyt!

— Niczego nie słyszałeś, prawda? — zapytała po cichu Fulkari, kiedy odchodzili od Drzew.

Słyszał? Nie. Nie. Postanowił, że absolutnie nic nie słyszał.

— Słyszałem mamrotanie wiatru — powiedział. — I może jakby ruch korzeni. Ale przyznasz, że to było bardzo dramatyczne. Nawet odrobinkę straszne.

— Tak — powiedziała Fulkari. — Straszne.

7

— Dziś szable? — zapytał zdumiony Audhari, wchodząc do sali treningowej, w której dwa razy w tygodniu spotykał się z Keltryn na ćwiczeniach fechtunku. — Nigdy wcześniej nie pojedynkowaliśmy się na szable.

— Dzisiaj zaczniemy — oświadczyła Keltryn głosem twardym z gniewu.

Przyszła na salę pięć minut wcześniej, żeby wybrać broń i przyzwyczaić się do jej większej długości i wagi. Septach Melayn twierdził, że jest za lekko zbudowana, żeby walczyć szablą. Pewnie miał rację. Kilka razy spróbowała, szło jej kiepsko, później już nie uczestniczyła w ćwiczeniach z szablami.

Dzisiaj jednak nie miała ochoty na eleganckie pozy i stroje do walki rapierem. Miała ochotę na dużą broń. Chciała ciąć, siec i miażdżyć, ranić i, jeśli będzie to koniecznie, zostać zranioną. Nie miało to nic wspólnego z Audharim. Wynikało to z jej wściekłego gniewu na Dinitaka, który wzbierał, aż nie mógł się w niej już pomieścić i tego dnia kierował wszystkimi jej działaniami.

Keltryn nie pamiętała już, ile tygodni minęło odkąd Dinitak pojechał na zachód z Koronalem i Fulkari. Cztery tygodnie? Pięć? Nie umiała powiedzieć. Dla niej trwało to półtorej wieczności. Ile by to nie było, czuła, że to dłużej, niż trwał jej romans z Dinitakiem.

Te kilka dziwnych tygodni, które z nim spędziła, wydawało się być tylko snem. Zanim on się pojawił, strzegła swojego ciała jakby było świątynią, a ona kapłanką. Później — sama nie wiedziała czemu, czy z prawdziwego pożądania, czy z niecierpliwości jej dojrzewającego ciała, czy z banalnej chęci wkroczenia w takie życie, jakie od dawna prowadziła jej siostra — otworzyła się przed Dinitakiem i pozwoliła mu w niejednym znaczeniu tego słowa wejść do sanktuarium jej osoby. On zaś wprowadził ją w krainę przyjemności i podniecenia znacznie większego, niż była w stanie wyobrazić to sobie w dziecinnych fantazjach.

Nie chodziło tylko o seks, przynajmniej ona tak uważała. Przez te kilka tygodni przestała używać zaimka „ja” i zamieniła go na „my”.

I właśnie wtedy — równie lekko, jak gdyby była zużytym ubraniem — pozbył się jej. Pozbył. W jej oczach nie pasowało tu żadne inne słowo. Ruszyć w podskokach na zachód z Dekkeretem i Fulkari, zostawić ją, bo było — jak Fulkari to ujęła? — politycznie niepoprawnie pojawiać się w otoczeniu Koronala z niezamężną kobietą…

Ciężko było zrozumieć, jakim cudem mężczyzna w tak wczesnej fazie namiętnego romansu mógł zająć podobne stanowisko. Dinitak słynął z mówienia wszystkiego wprost, z szorstkiej szczerości. Na pewno byłby w stanie postawić się nawet Lordowi Dekkeretowi, powiedzieć mu „wybacz, wasza wysokość, ale jeśli ona nie pojedzie, to ja też nie”.

A jednak nic takiego nie zrobił. Wątpiła, czy jej udział w podróży choć odrobinę obszedłby Dekkereta. To Dinitak postanowił ją zostawić, Dinitak, Dinitak, Dinitak. Jak mógł zrobić coś takiego? Keltryn nie mogła tego zrozumieć. Natychmiast przychodziła jej do głowy brzydka odpowiedź: bo już się mną znudził. Pewnie zbyt wiele wymagam, jestem za chętna, za młoda. W ten sposób ze mną zrywa.

— Nic nie rozumiesz — powiedziała jej Fulkari. — Keltryn, on oszalał na twoim punkcie. Zapewniam cię, cierpi, że musi cię tak zostawić na zamku. Jest zbyt pruderyjny, żeby zabrać młodą kobietę, taką jak ty, w oficjalną podróż. Powiedział, że byłoby to dla ciebie obraźliwe, że wyglądałabyś jak jego konkubina.

— Konkubina!

— Wiesz, że ma bardzo staroświeckie podejście.

— Nie dość staroświeckie, żeby ze mną nie sypiać, Fulkari.

— Sama mi powiedziałaś, że i w tej kwestii poważnie się wahał.

— Ale…

Keltryn musiała tutaj przyznać siostrze rację. Wtedy na basenie musiała się niemal rzucić na Dinitaka, żeby wreszcie przyjął to, co chciała mu dać, a kiedy dowiedział się, że oddała mu swoje dziewictwo, zareagował tak dziwnie, niepokojem i smutkiem. Keltryn uznała, że jest dla niej za skomplikowany, ale to nie pomogło jej pogodzić się z wściekłością, że wykluczono ją z podróży na zachód, ani że zostaje na tak długo rozdzielona z mężczyzną, którego kocha, kiedy ich romans jest wciąż świeży i gorący.

W kolejnych dniach ataki gniewu przychodziły i odchodziły. Czasami wydawało jej się, że już jej to nie obchodzi, że Dinitak był tylko fascynacją nastolatki i że kiedyś będzie wspominać go z nostalgią i rozbawieniem. W takich chwilach przez wiele godzin była całkowicie spokojna. Potem jednak dostawała szału, że zniszczył jej życie. Powtarzała sobie, że dała mu coś więcej, niż niewinność, dała mu miłość. A on rzucił jej nią w twarz.

Dzisiaj był jeden z gniewnych dni. Keltryn miała bardzo żywy sen o Dinitaku, o nich razem, wyobrażała sobie, że był obok niej w łóżku, wyciągnęła do niego rękę, ale była sama. Obudziła się otoczona czerwoną chmurą frustracji i szału.

Pomyślała, że dzisiaj będzie ćwiczyć fechtunek z Audharim. Szablami. Tak. Cięcie, sieczenie i miażdżenie. Wyrzuci z siebie gniew ostrą walką.

Wysoki, piegowaty chłopak ze Stoienzar był zmieszany i zdezorientowany jej chęcią skorzystania z dużej broni. Nie dość, że nie miała z nią doświadczenia, to jeszcze jego przewaga wzrostu i siły będzie w tym wypadku dużo bardziej znacząca niż przy rapierze czy palcacie, gdzie tak samo jak siła liczyły się technika i refleks. Nie dało się jej jednak przekonać.

— Stawaj! — zawołała.

— Pamiętaj, Keltryn, w szabli atakuje się też krawędzią, nie tylko czubkiem. No i musisz chronić ramię przed…

Opuściła maskę i posłała mu wściekłe spojrzenie.

— Nie bądź taki protekcjonalny, Audhari! Pozycja!

To była bezsensowna walka. Szabla naprawdę była nieco za ciężka dla jej szczupłego ramienia. Ledwo miała pojęcie o poprawnej technice. Wiedziała, że walczący szablą stali dalej od siebie niż przy rapierach, ale to oznaczało, że nie mogła dosięgnąć Audhariego zwyczajnym wypadem. Musiała atakować prymitywnymi, bocznymi cięciami, pasującymi raczej do bójki w zaułku, na które Septach Melayn na pewno zareagowałby oburzonym krzykiem.

W pewien sposób było to satysfakcjonujące. Mogła wyrzucić z siebie część gniewu. Jednak to, co robiła, w ogóle nie było fechtowaniem. Nie miało stylu, gracji, formy. Równie dobrze mogłaby wziąć siekierę i rąbać drewno. Audhari, zdumiony jej wściekłymi atakami, musiał zarzucić swoją dopracowaną technikę i po prostu parować, jak tylko mógł. Za każdym razem, gdy zatrzymywał jej atak swoim ostrzem, po ręce i ramieniu Keltryn rozlewał się niezwykle bolesny dreszcz. Wreszcie sparował tak mocno, że jej szabla z łoskotem wylądowała na podłodze.

Uklękła, by ją podnieść i została na kolanach, walcząc o oddech.

— Co się dzisiaj dzieje? — zapytał Audhari. Zdjął maskę szermierczą i odrzucił ją na bok. — Jesteś z jakiegoś powodu wściekła. Zrobiłem coś nie tak?

— Ty? Nie, nie, Audhari…

— To o co chodzi? Wybrałaś broń, która ewidentnie jest dla ciebie za ciężka i machasz nią jak toporem, zamiast chociaż spróbować się ze mną fechtować. Mistrzowie szabli walczą nią niemal jak rapierem. Stawiają na lekkość i szybkość, nie na brutalną siłę.

— Więc pewnie nigdy nie będę mistrzem szabli — powiedziała, mocno akcentując słowo „mistrz”. Także zdjęła maskę.

— Nie masz się czego wstydzić. Słuchaj, Keltryn, zapomnijmy o szablach i zajmijmy się czymś lżejszym, i…

— Nie. Zaczekaj — nakazała mu milczenie niecierpliwym machnięciem ręką. W jej głowie pojawiła się nowa, dziwna myśl.

Pora zapomnieć o Dinitaku.

Dinitak odegrał w jej życiu swoją rolę. Cokolwiek było między nimi, skończyło się i należy do przeszłości, a on dowie się o tym, kiedy tylko wróci ze swojej podróży na zachód. Już go nie potrzebowała. Jeśli będzie nadal płakać za mężczyzną, który tak łatwo ją zostawił, to jest idiotką.

Odezwała się do Audhariego.

— Może powinniśmy w ogóle dać dziś sobie spokój z fechtunkiem. Moglibyśmy robić co innego.

Jej ton był przebiegły, ale jednoznaczny. Audhari patrzył na nią, nie rozumiejąc, mrugając, jakby przemówiła do niego w języku z innego świata. Keltryn spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się gorąco, intensywnie, tak, że nie mógł tego źle zinterpretować. Zdawało się, że Audhari zaczyna rozumieć.

Była zdumiona własną śmiałością, ale przyjemnie było to robić, działać z własnej inicjatywy, nie polegać na radach Fulkari. Cieszyła się teraz, że siostry nie było na Zamku. Wiedziała, że przyszła pora samodzielnie popłynąć przez wiry życia.

— No chodź, Audhari! — zawołała. — Chodźmy na górę!

— Keltryn…

Był w zupełnym szoku. Rumienił się od kołnierzyka szermierczej kurtki po cebulki włosów. Poruszał ustami, ale nie odpowiadał.

— O co chodzi? — spytała w końcu. — Chcesz tego, prawda?

Potrząsnął głową.

— Ależ dziwacznie się dziś zachowujesz, Keltryn!

— Nie jestem dość atrakcyjna? Uważasz, że jestem brzydka? Tak, Audhari? Wiesz, nie chciałabym narzucać się mężczyźnie, który uważa, że jestem nieatrakcyjna.

Widać było, że Audhari wolałby znaleźć się w podziemiach Labiryntu niż prowadzić tę rozmowę.

— Jesteś jedną z najpiękniejszych dziewczyn, jakie kiedykolwiek widziałem, Keltryn.

— To w czym problem?

— Problem w tym, że to nie wystarczy. Cokolwiek zrobimy na górze nie będzie miało żadnego znaczenia. Nigdy się mną nie interesowałaś, nie w ten sposób, wiedziałem o tym i szanowałem to. A teraz tak nagle zmieniasz zdanie? Nie powinno tak być. To bez sensu. Mam wrażenie, że chcesz mnie wykorzystać.

— A jeśli tak, to co? Ty możesz wykorzystać mnie. Czy to takie straszne?

— Ja nie jestem taki, Keltryn. I to wcale nie byłoby dobre. Nie lepsze od twoich prób walki szablą.

Teraz to ona była zdumiona. Po tym wszystkim, czego dorastając nasłuchała się o mężczyznach, że są chutliwymi potworami, dlaczego musiała mieć takiego pecha i wpadać tylko na takich, którzy przejmowali się moralnością, szacunkiem i poprawnością? Dlaczego tak ciężko było przeżyć kilka chwil rozpusty, kiedy miała na to ochotę?

Audhari, wciąż czerwony na twarzy, mówił dalej.

— Proszę, czy nie moglibyśmy skończyć tej rozmowy? Proszę. Jeśli chcesz fechtować, fechtujmy, jeśli nie, to nie. Ale tak długo byliśmy przyjaciółmi, Keltryn, a teraz… to, co robisz, jest takie strasznie mylące! Błagam cię, przestań. Przestań.

Popatrzyła na niego wściekle. To była ostatnia rzecz, której się spodziewała.

— Aha, więc czujesz się skołowany, tak? Dobrze. W takim razie pokornie proszę o wybaczenie — powiedziała lodowato. — Nie chciałabym czuć się winna, że skołowałam mojego drogiego, słodkiego przyjaciela, Audhariego.

Odłożyła szablę na stojak z bronią i wyszła, nie mówiąc więcej ani słowa.

Wiedziała, że zachowuje się okrutnie i że to ona była skołowana. To nieważne. Nienawidziła Audhariego, bo odmówił jej w chwili…

Potrzeby? Podłości? Nie wiedziała, co to było. Wiedziała, że teraz rozumie mężczyzn dużo mniej, niż jeszcze kilka miesięcy temu.

Wciąż wrzał w niej gniew, kiedy pół godziny później na Dziedzińcu Pinitora dostrzegła Polliexa z Estotilaup, dawnego partnera z lekcji fechtunku. Kiedy podszedł, uśmiechnął się do niej mechanicznie, bezosobowo i nie wyglądał jakby chciał się zatrzymać i porozmawiać. Odkąd dość ostro odrzuciła jego propozycję weekendowego wypadu do miasta przyjemności, przy okazji nieczęstych spotkań odnosił się do niej sztywno i poprawnie. Był przecież synem diuka i wiedział, jak się zachować dostawszy kosza.

Polliex wiedział także, jak się zachować, kiedy młoda kobieta, niegdyś traktująca go z pogardą, później wskazuje swoim zachowaniem, że jego uwaga nie byłaby niemile widziana. Keltryn powitała go bardzo ciepło, w sposób, którego nie powinien źle zinterpretować, a kiedy zaczęła mówić o Morpin Wysokim, tunelach mocy, lustrzanych zjeżdżalniach i molochach i wyraziła żal, że od czasu przyjazdu na Górę Zamkową nie miała okazji tam zawitać, odpowiedział gładko i nie zdradzając zaskoczenia.

Polliex był bardzo przystojny, a jego dworne, doskonałe maniery były nader przyjemne w porównaniu z niezdarnym, chłopięcym Audharim czy twardym, rygorystycznym Dinitakiem. Trzy dni i noce, które spędziła z nim w Morpin Wysokim, wypełnione były przyjemnością i zachwytem. Zastanawiała się tylko, dlaczego co chwilę łapała się na tym, że nie potrafi w pełni cieszyć się wszystkim, co Polliex miał jej do zaoferowania. I dlaczego myśli o Dinitaku wciąż zakradały się do jej umysłu, nawet teraz, nawet tutaj, nawet, kiedy była z kimś innym. Skończyła z Dinitakiem! A jednak… Ach, niech go! Niech go!

8

W Thilambaluc, średniej wielkości mieście leżącym czterysta mil dalej po drodze do Alaisor, Dekkeret przypomniał sobie, że Prestimion opowiedział mu, co robił we wczesnych dniach swoich rządów, wychodząc w przebraniu na targowisko, posłuchać, co ludzie mówią. Prestimion mówił, że Koronalowi czasem przydawało się posłuchać z pierwszej ręki co mówi się na targowisku. Zamek był za daleko od ziemi, żeby zapewnić dobry widok na świat.

Poszedł z nim tylko Dinitak. Wymknęli się w porannej ciszy, Dekkeret nikomu ze służby nie przyznał się, co zamierza. Fulkari tego dnia czuła się nie najlepiej i wróciła do pokoju. Jej także Dekkeret nie powiedział o tej eskapadzie.

Choć Prestimion opowiedział mu, że na podobne wyprawy korzystał nawet z peruk i fałszywych wąsów, Dekkeret nie widział powodu, by uciekać się do takich podstępów. Prestimion wyglądał bardzo charakterystycznie z powodu uderzającego kontrastu pomiędzy jego wyjątkowo mizerną posturą i porażająco królewską, przytłaczającą niemal osobowością i z tego powodu ryzykował, że może zostać rozpoznany przez kogoś, kto nie miał okazji widzieć go nawet na portrecie. Sam wyraz jego oczu zdradzał, kim jest.

Za to Dekkeret nie uważał, że tak daleko od Zamku ktoś mógłby go poznać. Wciąż jeszcze nie wybito monet z jego podobizną, zresztą kto rozpoznałby Koronala na podstawie stylizowanej podobizny na monecie? Portrety, które wystawiono niemal w każdym oknie nie były szczególnie realistyczne, Dekkeret z trudem rozpoznawał na nich samego siebie. Ubrany w biedny, codzienny strój, pożyczony od jednego z komuchów z królewskiej świty, z wciśniętą na głowę bezkształtną, filcową czapką, wyglądał jak każdy potężnie zbudowany, wędrowny robotnik; duży prostaczek, szukający pracy przy naprawie dróg albo wycince lasów lub czymkolwiek, nadającym się dla mężczyzny jego rozmiaru i siły. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi. A już zwłaszcza nikt nie miał powodu rozpoznać Dinitaka Barjazida.

Targowisko w Thilambaluc było owalne, przedzielone na pół brukowaną drogą. W jego obrębie panował chaos, stoiska tłoczyły się jedno przy drugim. We wschodniej części handlowano warzywami i owocami, stały stoły rzeźników zawalone stosami mięs i ociekające krwią. Przez okolicę, gdzie sprzedawano ciasteczka i pieniste napoje przechodziło się do stołów z tanimi ubraniami, a dalej stał rząd przenośnych rusztów, przy których uwijali się wszędobylscy liimeńscy sprzedawcy kiełbasek.

Po drugiej stronie drogi handlowano jeszcze bardziej zróżnicowanym towarem: można tam było znaleźć beczki i worki przypraw i suszonych mięs, zbiorniki z żywymi rybami, stoiska pełne prostych, błyszczących naszyjników i bransoletek, stosy używanych, podniszczonych i postrzępionych książek i pamfletów, wysokie na dziesięć albo i dwanaście stóp góry wiklinowych krzeseł i rachitycznych, lakierowanych stolików, garnki, patelnie i inne utensylia kuchenne; a także zaułek, gdzie popisywali się żonglerzy i artyści, inny, w którym wystawili stoły skrybowie i jeszcze inny, gdzie swoje wyroby zachwalali magowie i czarnoksiężnicy. Zarówno sprzedawcy, jak i kupujący stanowili mieszankę ras, wielu było łuskowatych Ghayrogów, sporo Hjortów o ciałach w kolorze popiołu, a od czasu do czasu przez tłum przedzierał się rosły Skandar albo Su-Suheris.

Dekkeret nie pamiętał, kiedy ostatnio był na publicznym targowisku. Fascynowała go bogato pleciona tkanina tego miejsca. Tu było tak tłumnie, tak gwarno. Z trudem przywoływał wspomnienie z dzieciństwa, że targowisko w Normork było większe, handlowano tam lepszymi towarami, sprzedający byli lepiej ubrani, ale oczywiście Normork było miastem Góry Zamkowej, a to było nieważne miasteczko pośrodku niczego.

— To jak, idziemy? — zapytał Dinitaka.

Tak jak się spodziewał, nikt nie zwracał na niego uwagi. Swobodnie poruszał się po targu, zatrzymał się tu, żeby podziwiać sprytnie ustawioną piramidę gładkich, niebieskich melonów, tam, żeby powąchać nieznany, podobny do flaszowca, żółty owoc i gdzie indziej, by przyjąć od kupca kawałeczek smakowitego, wędzonego mięsa. Tam, gdzie tłum był szczególnie gęsty, przepuszczano go tak, jak zwykle przepuszcza się kogoś o wzroście i masie Dekkereta, jednak bez szacunku poza tym należnym jego mięśniom.

Cały czas uważnie słuchał. Miał nadzieję, że usłyszy jakąś opinię o nowym Koronalu, jakąś wzmiankę o wyjątkowo nieprzyjemnych snach, narzekanie na wysokie podatki, cokolwiek, co pozwoliłoby mu lepiej zrozumieć życie codzienne na świecie, którym przyszło mu rządzić. Ale ludzie nie przyszli tutaj, by rozmawiać. Mówili niewiele poza zwykłymi dialogami między sprzedawcą a kupującym: wymieniali tylko uwagi dotyczące cen i jakości towarów.

Po przeciwnej stronie niż ta, z której przyszli, w miejscu, gdzie występowali artyści, grupa piętnastu czy dwudziestu osób zgromadziła się wokół chudego, siwobrodego mężczyzny w czerwono-zielonych szatach, który, sądząc po jego czystym, silnym głosie i stojącym w dobrze widocznym miejscu talerzyku na datki musiał być zawodowym opowiadaczem historii.

— Słudzy tego człowieka — mówił, kiedy zbliżyli się Dinitak i Dekkeret — wystawiali złote kielichy pełne po brzegi dobrego wina i na znak wielkiego czarodzieja kielichy te leciały prosto do rąk przechodniów i każdy, kto chciał, mógł z nich pić do woli. Widziałem też, że czarodziej potrafił sprawić, że posągi chodziły, skakać w ogień i siedzieć przez wiele minut w powietrzu ze skrzyżowanymi nogami i nie spadać, przybierać dwie twarze naraz i wiele innych rzeczy, których nie potrafiłem ogarnąć rozumem.

Krępy, opalony rudzielec, stojący po lewej od Dekkereta, słuchał z opadniętą z podziwu szczęką. Dekkeret odwrócił się do niego i zapytał:

— O kim on mówi, przyjacielu?

— O wielkim magusie Gominiku Halvorze z miasta Triggoin, szefie. Właśnie wrócił z Triggoin, ten opowiadacz, i opowiada o dziwnościach, które tam widział.

— Aha — odparł Dekkeret. Znał to imię. Gominik Halvor faktycznie pochodził z Triggoin, był ogromnie utalentowanym czarnoksiężnikiem i służył jako mag na dworze Prestimiona na Zamku, dawno temu, jeszcze przed przybyciem Dekkereta. O ile mu było wiadomo, Gominik Halvor nie żył od dziesięciu z okładem lat. No cóż, pomyślał, dobry opowiadacz nie musi przejmować się podobnymi detalami, ważne, żeby podobał się publiczności. Równy brzęk monet o jego żebraczy talerz, a nawet rzadki błysk sztuki srebra, świadczył o tym, że właśnie to czynił.

— Pewnego dnia stałem na targu w Triggoin, tak jak wy stoicie przede mną — kontynuował opowiadacz. — Pojawił się czarnoksiężnik, Skandar z niebieskim futrem, wielki jak góra. Wziął drewnianą kulę z dziurami, przełożył przez nie długie liny z mocnych włókien i rzucił kulę w niebo, tak wysoko, że całkiem znikła, ale cały czas trzymał koniec liny. Potem przywołał dwunastoletniego chłopaka, który był jego asystentem, i kazał mu się wspinać po tej linie. I chłopak wchodził wyżej i wyżej, aż też zniknął.

Skandar trzy razy wołał, żeby chłopiec wrócił, ale nic się nie wydarzyło. Więc Skandar wyjął zza pasa ostry nóż, taki mniej więcej duży — tutaj opowiadacz pokazał dłońmi, że był to raczej miecz — i ciął nim powietrze, raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty. Za piątym cięciem upadła przed nim ucięta ręka chłopca, po chwili noga, potem druga ręka, potem druga noga, a potem wszyscy krzyknęliśmy ze zdumienia i przerażenia, bo spadła głowa chłopca. Skandar odłożył nóż i klasnął, a z nieba runął tors chłopca. Patrzyliśmy, a odcięte członki i głowa natychmiast przyczepiły się do ciała, a chłopiec wstał i się ukłonił! Byliśmy tak zadziwieni, że rzuciliśmy się, by dać temu czarnoksiężnikowi co kto miał, a nie były to tylko wagi i korony, ale niektórzy dawali i pięciorojalówki, bo to najmniejsza suma, którą można było dać za takie widowisko.

— Wydaje mi się — powiedział Dinitak — że próbuje nam coś zasugerować. Tyle że pięć rojali byłoby przesadną ostentacją. Zobaczę, czy mam coś mniejszego.

Wyciągnął z sakiewki garść monet, wybrał lśniącą, złotą jednorojalówkę i rzucił ją na talerz. Gapie nagrodzili go krótkimi brawami. Tu, na prowincji, nawet jeden rojal robił wrażenie.

— Innego dnia — mówił dalej opowiadacz, patrząc na Dinitaka z wdzięcznością — widziałem podobny pokaz w wykonaniu wielkiego maga, Wiszmona Klemta, który wyjął gruby łańcuch z brązu, długi na pięćdziesiąt jardów i rzucił go w niebo tak łatwo, jak wy możecie se rzucić kapeluszem. I ten łańcuch stał prosto, jakby był do czegoś w górze przyczepiony. Wtedy przyprowadzono zwierzęta: jakkabola, morvena, kempile, glefta i nawet haigusa. Wchodziły kolejno po łańcuchu, aż znikały na górze. Kiedy znikło ostatnie, mag strzelił palcami i łańcuch opadł, i wylądował mu pod nogami elegancko zwinięty, ale zwierzęta zniknęły i nikt ich potem nie widział.

— To bardzo ciekawe — powiedział Dekkeret — ale niezbyt pożyteczne. Pójdziemy dalej?

— Chyba tak — zgodził się Dinitak.

Ruszyli przejściem prowadzącym koło artystów, kiedy z tłumu wyszedł i stanął przed nimi pulchny człowieczek o oliwkowej skórze, ubrany w poplamioną, karmazynowa szatę. Dekkeret zauważył, że miał na piersi amulet astrologiczny zwany rohillą, złote druciki owinięte wokół kawałka jadeitu. Confalume, człowiek przesądny, zawsze taką nosił. Na szyi człowieczka był jeszcze jeden amulet, którego Dekkeret nie potrafił nazwać. Pod nim wisiał płaski, trójkątny kawałek kości słoniowej, rzeźbiony w skomplikowane runy. Można było zgadywać, że człowiek ten był zawodowym magiem.

Przypuszczenie to szybko się potwierdziło.

— Przepowiedzieć przyszłość, panie? — powiedział człowieczek, patrząc na Dekkereta.

— Nie, jo raczej nie — odpowiedział, naśladując szorstki, wschodni akcent. Ostatnie, czego potrzebował, to zaglądający mu w duszę mag, nawet jeśli byłby tylko, jak ten tutaj, szarlatanem. — Nie wziął żem ze sobą więcej jak kilka miedziaków, a pewnie więcej bierzecie, co, mistrzu?

— To może twój bogaty przyjaciel. Widziałem, jak dawał grubą monetę.

— Nie, on tyż nie zainteresowań — powiedział Dekkeret. A do Dinitaka: — Cho no.

Ale nie tak łatwo było pozbyć się tego maga.

— Wy dwaj za pięćdziesiąt wag! Ledwo pół korony, jedna trzecia mojej normalnej ceny, bo kiepsko dziś mi płacą. Co powiecie, panowie? Pięćdziesiąt wag za dwóch? Marność. Błahostka. A ja narysuję wam mapę dróg, które leżą przed wami.

Dekkeret potrząsnął głową.

Ale Dinitak roześmiał się i powiedział:

— Czemu nie? Zobaczymy, co mamy w gwiazdach, Dekkerecie! — i zanim Dekkeret zdążył zaprotestować, Dinitak znowu wyciągnął sakiewkę, znalazł w niej pięć kwadratowych miedziaków, dziesięciowagówek, i wcisnął je do ręki czarnoksiężnika. Ten z tryumfalnym uśmiechem złapał Dinitaka za nadgarstek, spojrzał mu głęboko w oczy i zaczął mamrotać coś, co miało pewnie udawać wróżebne zaklęcia.

Mimo wątpliwości Dekkeret zaczął się zastanawiać, co usłyszą. Jego sceptycyzm i nie budzący zaufania wygląd maga z targowiska sprawiały, że nie spodziewał się wiele po przepowiedni, ale poziom nietrafności przepowiedni tamtego mógł być zabawny. Może na przykład przepowie Dinitakowi otwarcie sklepu w Alaisor i udaną karierę kupiecką. Albo podróż we wspaniałe miejsce, które zawsze chciał zobaczyć, na przykład na Górę Zamkową.

Zdumiewająca rzecz, która się wtedy wydarzyła, nie była wcale zabawna. W połowie recytacji formułek mag przestał się uśmiechać, przerwał zaśpiew i zasłonił sobie usta dłonią, jakby zrobiło mu się niedobrze. Wytrzeszczył na Dinitaka oczy z wyrazem całkowitego szoku, przerażenia i strachu. Tak mógłby patrzyć na kogoś, kto właśnie okazał się być nosicielem zabójczej plagi.

— Proszę — powiedział astrolog. Jego głos ociekał przerażeniem. — Zatrzymaj swoje pięćdziesiąt wag, panie! Nie jestem w stanie określić twego horoskopu. Nie mam wyboru, muszę oddać ci pieniądze.

Wyciągnął z kieszeni szaty monety Dinitaka, złapał go za nadgarstek, rzucił mu je na dłoń i pospiesznie uciekł. Oglądał się kilkakrotnie z tym samym, przerażonym wyrazem twarzy, póki nie zniknął w tłumie.

Ogorzała twarz Dinitaka była dziwnie blada, mocno przygryzł dolną wargę. Oczy miał szeroko otwarte ze zdumienia. Dekkeret nigdy nie widział go tak wzburzonym. Dinitak wyglądał na oszołomionego gwałtownym zakończeniem rozmowy.

— Nie rozumiem — powiedział. — Jestem taki straszny? Co on zobaczył?

9

— Thastain z gościem do hrabiego Mandraliski — zaanonsował Thastain zimnookiemu Ghayrogowi, stojącemu przed budynkiem, który niegdyś był pałacem prokuratora.

Ghayrog zaszczycił go ledwie pobieżnym spojrzeniem.

— Wejść — powiedział automatycznie i przesunął się na bok.

Mimo upływu czasu Thastain wciąż nie mógł pogodzić się z faktem, że wystarczało mu powiedzieć swoje imię i już miał wstęp do wspaniałego budynku, dawnego domu Dantiryi Sambaila. Dość ciężko było mu uwierzyć, że mieszkał w Ni-moya. Dla chłopca, który dorastał w małym miasteczku zwanym Sennec, już zobaczenie Ni-moya było życiowym marzeniem. Tam, skąd pochodził, mówiło się „zobaczyć Ni-moya i umrzeć”. Zdumiewało go, że znajdował się w samym sercu najwspanialszego z miast, żył zaledwie kilkaset jardów od pałacu i mógł bez problemu wchodzić do niego i wychodzić.

— Byliście wcześniej w Ni-moya? — zapytał obcego, którego prowadził do hrabiego.

— To mój pierwszy raz — odpowiedział tamten. Miał dziwaczny akcent, którego Thastain z niczym nie kojarzył: „To móij pijerwszszy rass”. Jego dokumenty jako miejsce pochodzenia wskazywały Uulisaan. Thastain nie miał pojęcia, gdzie to mogło być. Może w jakiejś dalekiej prowincji na południowym wybrzeżu, daleko za Piliplokiem. Thastain wiedział, że mieszkańcy Piliploku mówili z dziwnym akcentem, więc może żyjący dalej na południu brzmieli jeszcze dziwaczniej.

Obcy miał bardzo niewiele cech, które nie wydawałyby się Thastainowi dziwne. W ostatnich miesiącach pojawiało się wielu dziwacznych typów, którzy mieli jakieś sprawy do Mandraliski. Zadanie Thastaina polegało na spotykaniu się z nimi w kwaterach, w których ich umieszczano, prowadzeniu ich do centrum dowodzenia Ruchu, położonego przy ulicy Gambiteran, sprawdzaniu ich dokumentów i zabieraniu do pałacu na spotkanie z hrabią. Przyzwyczaił się już do widoku przeróżnych typów spod ciemnej gwiazdy, ludzi, którzy ewidentnie poruszali się po dziwnych, słabiej oświetlonych peryferiach społeczeństwa. Mandralisca bardzo chętnie widywał takich ludzi. Jednak ten obcy był najciekawszy z nich wszystkich.

Był niezwykle wysoki i chudy, wyglądał wręcz mizernie i nosił dziwaczny strój: ciężką, czarną, grubo wypchaną pierzem kurtkę narzuconą na lekką tunikę z jedwabiu w kolorze spranej zieleni. Wyraz jego oczu też był szczególny, zarazem arogancki i niepewny. Szczególne były też same oczy, żółtawe tam, gdzie powinny być białka i z niesamowicie fioletowymi tęczówkami. Niezwykła wreszcie była jego twarz, szeroka, blada, z małymi oczkami, noskiem i ustami dziwacznie stłoczonymi pośrodku. Szczególnie garbił ramiona, tak że prawie dotykały mu uszu. Specyficznie chodził, jakby bał się, że jego głowa w każdej chwili może oddzielić się od szyi. No i to jego imię: Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp. Co to za imię? Wszystko w tym człowieku było tajemnicze. Zadanie Thastaina nie polegało jednak na ocenianiu gości Mandraliski, tylko na prowadzeniu ich do gabinetu hrabiego.

— Ni-moya to wspaniałe miasto — zauważył Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp, gdy Thastain prowadził go wzdłuż lądowej ściany pałacu. Przechodzili przez galerię, łączącą skrzydła, która miała jedno, długie okno z przejrzystego kwarcu, dające doskonały widok na wznoszące się na wzgórzach miasto. — Słyszałem o nim wiele. To jedno z najlepszych miast na świecie, myślę.

Thastain skinął głową.

— To najlepsze miasto na świecie. Nawet na Górze Zamkowej nie ma lepszego — z łatwością przestawił się w tryb bycia przewodnikiem wycieczki. W jakiś sposób łagodziło to napięcie, które budził w nim obcy. — Mieliście okazję mu się przyjrzeć? Tam, na wzgórzu, jest Muzeum Światów. Niżej, po lewej, Galeria Gossamer. Stąd ledwo widać kopułę wielkiego Bazaru, a tuż za nim Kryształowy Bulwar.

Kiedy tak pokazywał te cuda przybyszowi z daleka, czuł się niemal jak tubylec. W rzeczywistości Thastain pozostawał pod takim samym wrażeniem Ni-moya teraz, co wiele miesięcy temu, kiedy Pięciu Lordów przeniosło tutaj stolicę z pustyni Gornevon. Lubił jednak wyobrażać sobie, że jest prawdziwym dzieckiem tego wielkiego miasta, sprytnym, znającym świat i obytym.

Kiedy dotarli do końca kwarcowej galerii, Thastain skręcił w lewo i ruszył zadaszonym przejściem, które miało ich zaprowadzić na rzeczną stronę pałacu, należącego do Mandraliski.

— Idziemy tędy — powiedział do obcego, który skręcił w kierunku prywatnych komnat jego lordowskiej mości Gavirala. Oficjalnie, pałac prokuratora był teraz rezydencją Gavirala, ale Mandralisca zajął na własny użytek południowe skrzydło, z którego roztaczały się najlepsze widoki na rzekę. Był taki czas, kiedy Pięciu Lordów traktowało Mandraliskę jak służącego, ale już się skończył. Thastainowi zdawało się, że teraz to Mandralisca wydaje rozkazy, a Pięciu Lordów robi to, co im rozkaże.

Na końcu przejścia czekał na nich inny strażnik. Był to Skandar, nikt inny, jak dawny prześladowca Thastaina, Sudvik Gorn, który tak utrudniał mu życie podczas wyprawy na południe i palenia twierdzy pana na Vorthinar. Teraz Thastain ledwo zaszczycił go spojrzeniem. Czas sprawił, że Thastain wyrósł na jednego z członków najbliższego towarzystwa hrabiego Mandraliski, a Sudvik Gorn był tylko strażnikiem na korytarzu.

— Gość do hrabiego — powiedział Thastain. A do Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa rzekł znowu: — Idziemy tędy — wskazał spiralną rampę, prowadzącą na oszałamiające, wielokrotnie zakręcające schody, które prowadziły wysoko w górę.

Z początku Thastain bał się, że nigdy nie nauczy się poruszania po pałacu prokuratora. Ale teraz, choć był ogromny, chłopak po kawałku nauczył się jego rozkładu.

Kiedy po raz pierwszy zobaczył go z rzeki, wydał mu się tak olbrzymi, jak wyobrażał sobie zamek Koronala, ale teraz już wiedział, że sporą część swojej wysokości pałac zawdzięcza lśniąco białej platformie, która wynosiła go wysoko ponad poziom wybrzeża. Mnogość zewnętrznych galerii i klatek schodowych nadawała mu wygląd niedostępnego labiryntu, ale było to mylące wrażenie. Sam budynek, składający się z połączonych pawilonów, balkonów i ganków, był bezdyskusyjnie olbrzymi, ale jego plan był niezwykle logiczny i Thastain szybko opanował trasy, które przez niego prowadziły.

Mandralisca urządził sobie biuro we wspaniałej komnacie, tej samej, z której Dantirya Sambail swego czasu władał jak król całym Zimroelem. Prokurator nie żył już od ponad dwudziestu lat — dłużej, niż Thastain był na świecie — ale obecność tego wielkiego człowieka wciąż zdawała się wypełniać pokój. Splendor błyszczącej podłogi, wykonanej z polerowanego, różowego marmuru inkrustowanego jakimś czarnym kamieniem w oszałamiające, wirujące wzory; wielkie, lśniące biurko w kształcie półksiężyca, zrobione z karmazynowego jadeitu i oślepiająco białe futra stitmojów wiszące na ścianach — wszystko to było dowodem osławionej miłości prokuratora do luksusu.

Cała wychodząca na rzekę ściana komnaty była jedną bańką kwarcu najwyższej jakości, przezroczystego jak powietrze. Widać przez nią było rozległy zakręt rzeki, która w tym miejscu była tak szeroka, że wzrok ledwo sięgał do zielonych przedmieść po jej drugiej stronie. Sznur dużych, kolorowych łodzi obładowanych pasażerami i towarem spokojnie płynął wzdłuż głównego prądu rzeki. Pod samym oknem stał, rozciągnięty na sporym dystansie wzdłuż nabrzeża, rząd budynków z kolorową dachówką i skomplikowanymi mozaikami na ścianach, lśniącymi w południowym słońcu. Były to skromne punkty celne, przebudowane przez Dantiryę Sambaila za wiele tysięcy rojali, by cieszyły oko, kiedy patrzył na nie z góry.

Hrabia Mandralisca siedział za biurkiem, gdy wszedł Thastain. Trzymał obok łokcia niewielki hełm z metalowej plecionki, z którym nigdy się nie rozstawał. Towarzyszyło mu dwóch ludzi, którzy byli przy nim zawsze: po lewej, grzebał w dokumentach niewysoki, krzywonogi adiutant Jacomin Halefice, po prawej stał Suvraelczyk z rozbieganymi oczkami, Khaymak Barjazid, który zaprojektował i zbudował Mandralisce jego hełmy umysłu.

My trzej jesteśmy jedynymi osobami na świecie, którym hrabia Mandralisca ufa, pomyślał Thastain. Na tyle, na ile ufa komukolwiek.

— No proszę — powiedział Mandralisca z fałszywą serdecznością, którą lubił udawać. — Toż to diuk Thastain. Kogo mi tym razem przyprowadzasz, mój dobry diuku?

Dawno temu, w pierwszych tygodniach służby Thastaina dla hrabiego Mandraliski, kiedy był zaledwie nieopierzonym chłopcem z prowincji, hrabia z właściwym sobie czarnym humorem, który często wydawał się wręcz groźny, nadał mu honorowy tytuł szlachecki hrabiego Sennec i Horvenar. Od tego czasu często zwracał się do chłopca „hrabio Thastainie”. Nie miało to żadnego znaczenia, było tylko kolejnym przykładem kpiącego, sardonicznego poczucia humoru Mandraliski. Thastain nie czuł się tym obrażony. Mandralisca miał już taki styl, zimny, okrutny, zawsze kapryśny. Thastain szybko przyzwyczaił się, że dla hrabiego chłód, okrucieństwo i kapryśność były po prostu dobrymi sposobami na podtrzymanie autorytetu. Nie mógł sprawić, żeby go kochano, lecz wywoływanie strachu swoją nieprzewidywalnością było równie efektywne.

Później Mandralisca zaczął nazywać Thastaina diukiem. Chłopak zastanawiał się, czy był to kolejny przejaw jego nieprzewidywalności, czy może coś innego? Może oznaczało to, że zaskarbia sobie u hrabiego większą łaskę. A może po prostu Mandralisca pamiętał tylko, że kiedyś dla zabawy nadał chłopcu z Sennec zmyślony tytuł, ale zapomniał, jaki dokładnie.

Thastain uznał, że bardziej prawdopodobne było drugie wytłumaczenie. Miał wprawdzie powody, by uważać się za jednego z bardziej zaufanych ludzi Mandraliski, ale wiedział, że głupio byłoby wierzyć, że znaczy dla hrabiego więcej niż skórzane buty albo sztućce, którymi jadł kolację. Thastain doskonale zdawał sobie sprawę, że jest tylko czymś, z czego Mandralisca korzysta. Jedyną osobą naprawdę ważną dla hrabiego był sam hrabia.

— To Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp — oświadczył Thastain, z trudem wypowiadając skomplikowane imię, choć bardzo starał się przedłużać podwójne głoski tak, jak czynił to obcy. — Z Uulisaan.

— Ach. Z Uulisaan — powtórzył Mandralisca, z prawdziwą przyjemnością wsłuchując się w to słowo. Przez moment zdawał się być pogrążony w zadumie. — Drogi diuku, czy wiesz, gdzie znajduje się Uulisaan?

Thastain zachowywał kamienną twarz. Nazywanie diukiem zaczęło go irytować.

— Nie mam pojęcia, ekscelencjo.

Mandralisca spojrzał na Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa, który stał zgarbiony w progu łukowych drzwi w tej swojej dziwnej, zgarbionej, sztywnej pozycji.

— To w Piurifayne, prawda, przyjacielu? W południowo-zachodniej części prowincji, niedaleko Gongharów?

— Zgadza się, milordzie Mandralisco — odparł Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp.

Piurifayne?

To słowo uderzyło umysł Thastaina jak ognisty miecz. Piurifayne było prowincją Metamorfów, Zmiennokształtnych, rasy, która rządziła planetą przed przybyciem pierwszych ludzkich osadników. Tak, Piurifayne. Nikt się tam nie zapuszczał, ale wszyscy o niej słyszeli. Był to dziki, pierwotny las deszczowy w centralnym Zimroelu, leżący pomiędzy górami interioru i rzeką Steiche, miejsce, gdzie Zmiennokształtni zmuszeni byli żyć przez ostatnie siedem tysięcy lat. Lord Stiamot zamknął ich w rezerwacie, kiedy pokonał ich na Wielkiej Wojnie i tam pozostali, tajemniczy i obojętni. Żyli w zupełnej izolacji od innych ras, które skolonizowały planetę i budziły ich lęk.

Jakim cudem ten człowiek mógłby pochodzić z Piurifayne? Tam nie mieszkał nikt poza Zmiennokształtnymi, a im pradawne prawo zabraniało opuszczać rezerwat, choć powszechnie wiadomo było, że i tak to robili, pod postacią ludzi albo Ghayrogów i załatwiali swoje tajemne sprawy w miastach świata.

To mogło tylko oznaczać…

— Teraz rozumiesz, mój dobry diuku? — zapytał Mandralisca, uśmiechając się do Thastaina lodowato. Potem zwrócił się do Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa: — Przyjacielu, może wygodniej ci będzie przyjąć inną formę…

— Jeśli tutaj będę bezpieczny… — powiedział Metamorf, rzucając szybkie spojrzenie Thastainowi, Jacominowi Halefice’owi i Khaymakowi Barjazidowi.

— To moi koledzy — oświadczył łaskawie Mandralisca. — Nie obawiaj się.

Po tym zapewnieniu Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp natychmiast zaczął porzucać ludzką formę.

Thastain nigdy nie wiedział nic podobnego. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek to zobaczy. Jak niemal wszyscy, których znał, bał się Zmiennokształtnych. To były przerażające, pradawne stwory, niepojęte, niepoznawalne, kryjące się w swojej dżungli, przepełnione trującą urazą do ludzi, którzy odebrali im ich świat i planujące kto wie jaką ostateczną zemstę. Świadomość, że przebywa w jednym pokoju z czymś takim napawała go przerażeniem.

Pomimo to patrzył ze zdumieniem, nie mogąc odwrócić wzroku od Metamorfa, który wił się i drżał w swoim dziwacznym, niedopasowanym stroju jak gad próbujący zrzucić skórę. Jego dziwaczna twarz zrobiła się jakby miękka, rozmazana i pozbawiona rysów — rysów, które teraz dosłownie płynęły — a ramiona rozpoczęły swój własny, dziwaczny taniec, szarpanymi ruchami próbując ustawić się pod właściwym kątem do kręgosłupa.

Minęło parę chwil i transformacja była skończona. Mężczyzna, którego przyprowadził Thastain zniknął, zastąpiony przez zupełnie inną istotę. Była delikatna, kanciasta, o długich kończynach, ziemistej, zielonkawej skórze, skośnych oczach pozbawionych źrenic, ostrych kościach policzkowych, ustach jak szczelina i maleńkim, niemal niewidzialnym nosie.

Metamorf. Zmiennokształtny.

Thastain wciąż nie mógł w to uwierzyć. Stwór z zakazanego Piurifayne stał ledwo o kilka stóp od niego. Tutaj, w gabinecie hrabiego Mandraliski, na jego wyraźne życzenie.

Żyjący na północy pan na Vorthinar sprzymierzył się ze Zmiennokształtnymi. Thastain widział jednego z nich, patrolującego warownię, na własne oczy i był to jego jedyny wcześniejszy kontakt z Metamorfami. Myślał, że był to jeden z powodów, dla którego Pięciu Lordów chciało pozbawić go władzy. Ludzie nie spoufalali się ze Zmiennokształtnymi. To było niczym pakt z demonem. A teraz… sam Mandralisca… Zmiennokształtny w pałacu prokuratora…

Thastain spojrzał na Jacomina Halefice’a i na Khaymaka Barjazida. Nie wyglądali na zdumionych ani zaniepokojonych. Albo opanowali sztukę ukrywania takich uczuć w obecności hrabiego, albo już wcześniej wiedzieli, kim był tajemniczy gość.

Mandralisca uniósł hełm Barjazida w złączonych dłoniach, tak jak można by unieść stosik monet i wyciągnął go przed siebie.

— Oto nasza mała broń — powiedział do Metamorfa. — Urządzenie, które uwolni nasz kontynent spod jarzma panów z Alhanroelu. Do tej pory nasze eksperymenty były bardzo owocne — skinął głową w kierunku Khaymaka Barjazida. — Jesteśmy dłużnikami tego oto człowieka, który nam ją udostępnił.

— Tym małym przyrządem — zapytał Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp — można sięgnąć do dowolnego umysłu na świecie? — teraz, kiedy Metamorf przyjął własną postać, zniknął jego dziwaczny akcent. Jego głos był gładki jak jedwab. — I mieć nad tym umysłem władzę?

— Na to wygląda.

— A umysł Koronala? Albo Pontifexa? — Metamorf zawahał się. — Albo Danipiur?

— Mieszanie w umysłach Koronala i Pontifexa uznałem za zbyt niebezpieczne, zbyt prowokacyjne — odpowiedział gładko Mandralisca. — Zapewniam cię, że jeśli zapragnę, mogę to zrobić, ale nie chcę. Mogę ci jednak wyznać, że udało mi się dosięgnąć umysłów kilku członków rodziny Pontifexa: jego brata, matki, żony, dziecka. W ten sposób, że tak powiem, pokazuję mu nasze możliwości. Rozumiesz zapewne, że jest to informacja w najwyższym stopniu poufna, przeznaczona dla samej Danipiur. A co do niej… Nie, oczywiście, że nigdy nie spróbowałbym bawić się umysłem wielkiej królowej, której jesteś ambasadorem.

— Ale mógłbyś, gdybyś chciał?

— Zapewne tak. Ale po co? Tylko bym ją obraził i zniechęcił. Piurivarzy są naszymi przyjaciółmi. Jak wiecie, uważamy was za sprzymierzeńców w naszej wielkiej walce.

To spokojne stwierdzenie zszokowało Thastaina nie mniej, niż odkrycie tożsamości obcego. „Sprzymierzeńcy”? Co też Mandralisca miał na myśli? Ludzie i Metamorfowie, walczący ramię w ramię przeciwko Pontifexowi i Koronalowi?

Musi tak być, pomyślał Thastain. Co innego robiłby tutaj ten stwór? I po cóż innego Mandralisca wyrażałby się o królowej Zmiennokształtnych z takim szacunkiem, po co nazywał tę rasę jej własnym słowem?

— Chciałbyś zobaczyć małą demonstrację możliwości tego hełmu? — zapytał miło Mandralisca. Zamachał urządzeniem w kierunku Thastaina. — Proszę, diuku Thastainie. Włóż to na głowę i pokaż naszemu przyjacielowi, jak działa.

— Ja?

— Czemu nie? Jesteś mądrym chłopcem. Prędziutko się nauczysz. No, już, już.

Thastain był w całkowitym szoku. Nigdy nawet nie dotknął hełmu. O ile mu było wiadomo, nikt, poza samym Mandraliscą i może Khaymakiem Barjazidem nie miał prawa się do niego zbliżać. Używanie go wymagało specjalnego treningu, poza tym było ponoć trudne i wyczerpujące, a także niebezpieczne dla kogoś niedoświadczonego. Uniósł obie ręce dłońmi na zewnątrz i przemówił w odrętwieniu:

— Wasza miłość, błagam, nie każ mi tego robić. Nie mam doświadczenia.

Mandralisca był uparty. Po raz kolejny wyciągnął rękę z hełmem w kierunku Thastaina. W jego oczach chłopiec dojrzał lodowatą determinację, którą widział nie raz, ale nigdy skierowaną do niego.

— No, już, mały diuku — powtórzył Mandralisca. — Już.

Założenie hełmu byłoby samobójstwem. Czy to właśnie próbował osiągnąć hrabia? A może była to tylko jedna z jego gierek, w które tak uwielbiał się bawić?

Thastain wciąż myślał, jak poradzić sobie z tą sytuacją, kiedy Khaymak Barjazid pochylił się nad Mandraliscą i cicho, niemal szeptem, powiedział:

— Jeśli mogę się wtrącić, wasza miłość, chciałbym zauważyć, że użytkownik nie zaznajomiony z funkcjonowaniem hełmu może go uszkodzić, jeśli skorzysta z niego niepoprawnie.

Tego hrabia nie wiedział.

— Naprawdę tak jest? Cóż, nie chcielibyśmy chyba popsuć naszego hełmu, prawda? — pogładził małe urządzenie pieszczotliwie, z miłością, tak, jak zawsze się z nim obchodził. — Może więc zrezygnujemy z demonstracji, ja osobiście nie jestem w nastroju, by go używać. Chyba że ty, Barjazidzie… Nie, nieważne. Nie będzie demonstracji — zwrócił się do Metamorfa. — Zaspokoję twoją ciekawość na temat hełmu innym razem. Dzisiaj chciałem przedyskutować szczegóły sojuszu, który zaproponowałem Danipiur.

— Z niecierpliwością czekam na twoją propozycję — powiedział Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp.

Thastain słuchał ze zdumieniem, a nawet z niedowierzaniem, jak Mandralisca pospiesznie kreślił plany przejęcia władzy nad Zimroelem. Zamierzał wkrótce wystosować deklarację w imieniu jego lordowskiej mości Gavirala, na mocy której rozwiązywano by prastare więzy, łączące Zimroel z dominującym, zachodnim kontynentem. W tym samym czasie proklamuje się nową konstytucję, która uczyni z Zimroelu osobne państwo ze stolicą w Ni-moya, pod rządami spadkobierców prokuratora Dantiryi Sambaila. Jego lordowska mość Gaviral przyjmie tytuł Pontifexa Zimroelu, a jeden z braci, którego jeszcze nie wybrano, zostanie Koronalem tego kontynentu. W tym samym czasie, dodał Mandralisca, kontynent suvraelski także ogłosi niepodległość i stworzy odrębny rząd z Khaymakiem Barjazidem jako pierwszym królem.

Mandralisca powiedział, że jego lordowska mość Gaviral ma nadzieję, że rządy Zimroelu i Suvraelu zostaną szybko uznane przez władców Alhanroelu i że od tego czasu pomiędzy kontynentami na wieki zapanują pokojowe stosunki. Lecz jego lordowska mość Gaviral nie był tak naiwny, by spodziewać się, że ludzie tacy jak Prestimion czy Lord Dekkeret spokojnie przyjmą secesję. Przeciwnie: Mandralisca stwierdził, że jest o wiele bardziej prawdopodobne, że rząd Alhanroelu przeprowadzi zbrojną inwazję na Zimroel w celu przywrócenia swojej supremacji.

— To nie może się udać — oświadczył Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp. — Trzeba by organizować zbyt długie linie zaopatrzenia. Wysłanie tutaj odpowiednio dużej armii kosztowałoby ostatnią koronę z królewskiego skarbca.

— Tak jest — zgodził się Mandralisca. — A gdyby mimo to spróbowali, taka armia napotkałaby ostry opór miliardów patriotycznych mieszkańców Zimroelu. Pozostają oni lojalni wobec rodziny Dantiryi Sambaila i niezmiennie wrodzy wykorzystującym ich rządom Pontifexa. Armia Prestimiona musiałaby walczyć o każdą piędź ziemi od momentu lądowania na naszym wybrzeżu.

— Aha — powiedział w zamyśleniu Metamorf. — A więc tradycyjna lojalność ludu Zimroelu wobec Pontifexa miałaby rozpłynąć się w jedną noc. Jesteś tego pewien, Mandralisco?

— Absolutnie.

— Może masz rację — ton Metamorfa sugerował, że lojalność mieszkańców Zimroelu była mu całkowicie obojętna. — Muszę jednak zapytać, jaki to ma związek z Danipiur i jej poddanymi?

— Następujący — powiedział Mandralisca, pochylając się i łącząc czubki palców. — Gdzie najprawdopodobniej wyląduje inwazja z Alhanroelu? Oczywiście w Piliploku, bo to główny port na wschodnim wybrzeżu. Wszyscy wiedzą, że stanowi bramę do całego Zimroelu. Dlatego też Prestimion i Dekkeret zdają sobie sprawę, że umocnimy ją, jak tylko się da. Z tego też powodu nie wylądują w Piliploku.

— Nie ma innego miejsca, w którym mogliby zejść na ląd — oświadczył Metamorf.

— Jest Gihorna.

W ton Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa wkradło się, jak oceniał Thastain, zaskoczenie.

— Gihorna? Nigdzie wzdłuż jej brzegów nie ma porządnych portów.

— Ale są porty małe — odparł Mandralisca. — Prestimion nigdy nie wybierał ani prostego, ani przewidywalnego sposobu, by coś zrobić. Spodziewam się, że wyląduje naraz w pięciu lub sześciu punktach w Gihornie, a potem ruszy na Ni-moya. Będzie mógł wybrać dwie trasy. Jedna biegnie prosto wzdłuż wybrzeża, prowadzi przez Piliplok i wzdłuż Zimru do stolicy. To jednak zmusi ich do konfrontacji z armiami, które będą ustawione do obrony Piliploku. Druga trasa, jak na pewno wiesz, prowadzi wzdłuż rzeki Steiche i jej doliny. A to doprowadzi ich do granic prowincji Piurifayne.

Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp przyjął tę informację z niezmienną obojętnością. Wąskie oczy wyrażały coś, co mogło być wręcz znudzeniem.

— Pytam po raz kolejny, co to ma wspólnego z nami? — zapytał Zmiennokształtny. — Nawet Prestimion nie przejedzie przez Piurifayne, żeby zaatakować Ni-moya.

— Kto wie, co Prestimion zrobi, a czego nie? Wiem jedno: przeprawa przez dżunglę Piurifayne, i tak ogromnie trudna nawet dla najlepiej wyposażonej armii, stanie się pięćdziesiąt razy trudniejsza, jeśli Piurivarzy prowadzić będą wojnę partyzancką, by trzymać wojska imperialne z dala od swoich wiosek. Linia piurivarskich wojowników, ustawiona po obu strona Steiche, mogłaby całkowicie powstrzymać armię imperialną przed wkroczeniem do Piurifayne. To jak, przyjacielu? Co o tym myślisz?

Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp odpowiedział ciszą tak długą i intensywną, że Thastain, który z rosnącym zdumieniem słuchał słów hrabiego, teraz czuł, że dzwoni mu w uszach. Czy Mandralisca mówił poważnie? Czy naprawdę właśnie powiedział ambasadorowi Danipiur, że pragnie, by Metamorfowie ruszyli pod sztandarami Pięciu Lordów do walki przeciwko rządowi Alhanroelu? W głowie mu się kręciło. To przypominało bardzo dziwny sen.

Wreszcie Zmiennokształtny przemówił powoli.

— Jeśli Prestimion lub Dekkeret miałby wysłać armię przez naszą prowincję, przyznaję, bardzo by mnie to zaniepokoiło. Ale powtarzam, nie sądzę, żeby się tego podjęli. Zaś z naszej strony, umocnienie się na brzegach Steiche w celu uniemożliwienia im przeprawy byłoby wypowiedzeniem wojny rządowi imperialnemu i mogłoby mieć dla mojego ludu poważne konsekwencje. Czemu mielibyśmy to ryzykować? Jaki mamy interes w zajmowaniu stanowiska w obliczu wojny Pontifexa Alhanroelu z Pontifexem Zimroelu? Tak samo gardzimy obydwoma. Niech sobie walczą do upojenia. My będziemy żyć w Piurifayne, które dawno temu Lord Stiamot łaskawie uczynił naszym sanktuarium.

— Przyjacielu, Piurifayne jest w Zimroelu. Niezależny rząd Zimroelu, wdzięczny za pomoc Piurivarów w wojnie o wyzwolenie, mógłby w ciekawy sposób wyrazić podziękowania.

— Na przykład?

— Pełne obywatelstwo dla twojego ludu? Prawo podróżowania gdzie chcecie, nabywania nieruchomości poza Piurifayne, swobodnej działalności handlowej…? Koniec wszelkiej dyskryminacji twojej rasy, to właśnie proponuję. Pełna równość na całym kontynencie. Czy to cię interesuje, Vitheyspie Uuvitheyspie Aavitheyspie? Czy to warte ustawienia wojsk wzdłuż Steiche?

— Byłoby, gdybyśmy mogli wierzyć ci na słowo, hrabio Mandralisco. Ale czy możemy? Czy możemy, hrabio Mandralisco?

— Przysięgam wam — powiedział patetycznie Mandralisca. — Jak mogą potwierdzić moi przyjaciele tu zgromadzeni, moja przysięga jest święta. Czy nie tak, Jacominie? Khaymaku? Diuku Thastainie? Przemówcie za mną. Jestem człowiekiem honoru. Czy nie jest tak, przyjaciele?

10

Kesmakuran, niewielkie, schludne miasto z może pół milionem mieszkańców, położone pięćset mil dalej na zachód, składające się z rzędów budynków o kwadratowych dachach, zbudowanych z ładnego, różowo-złotego kamienia, stało się miejscem, w którym Dekkeret zatrzymał się, by oddać hołd przy grobie Dvorna, pierwszego Pontifexa. To był pomysł Zeldora Luudwida.

— W tej okolicy darzą Dvorna najwyższym szacunkiem — powiedział szambelan. — Jeśli nie położysz wieńca na jego grobie, mogą uznać to za świętokradztwo, a w najlepszym razie za poważną obrazę.

— Grób Dvorna — powtórzył zadziwiony Dekkeret. — Czy to naprawdę możliwe? Zawsze myślałem, że Dvorn był postacią czysto mitologiczną.

Ktoś musiał być pierwszym Pontifexem — zauważyła Fulkari.

— To prawda. Może nawet miał na imię Dvorn. To wciąż nie znaczy, że cokolwiek, co sądzimy, że o nim wiemy, ma jakikolwiek związek z rzeczywistością. Minęło trzynaście tysięcy lat. Mówimy o kimś, kogo od czasów Stiamota dzieli prawie tyle samo, co Stiamota od nas.

Zeldor Luudwid potrafił być bardzo przekonujący na swój własny, cichy, niepozorny sposób, a Dekkeret nauczył się nie ignorować jego rad. Szambelan służył jeszcze Prestimionowi i lepiej niż ktokolwiek z otoczenia Koronala znał sprawy królestwa.

Z tego, co mówił, w tym rejonie, będącym rzekomym miejscem jego narodzin, Pontifex Dvorn był czczony niemal jak bóg. Kult Dvorna sięgał na tysiąc mil w każdą stronę. Mówiono, że to tutaj, w Kesmakuran, Dvorn rozpoczął swoje powstanie przeciwko chaotycznemu, przedpontyfikalnemu rządowi, który istniał w najwcześniejszych latach kolonizacji Majipooru przez ludzi i to tutaj został pochowany po prawie stu latach wspaniałych rządów. Zeldor Luudwid twierdził, że do jego grobu nieustannie przybywają pielgrzymi i klękają przed świętymi pojemnikami, w których znajduje się odrobina jego włosów i nawet jeden ząb. Błagają wielkiego Pontifexa o wstawiennictwo u Bogini, by mieszkańcy Majipooru cieszyli się ciągłym dobrobytem i bezpieczeństwem.

Dekkeret nigdy o tym nie słyszał, ale żaden Koronal nie mógł poznać niezliczonych kultów, które pojawiły się od czasu, gdy Prankipin rozpoczął swoją politykę poparcia dla wszelkich przesądów.

Dekkeret znał legendy. Wiedział o trudnym czasie pięćset czy sześćset lat po przybyciu na Majipoor pierwszych kolonistów, o prowincjonalnym przywódcy, Dvornie, który zebrał armię gdzieś na zachodzie i przemaszerował przez prowincje, opowiadając o zjednoczonym i stabilnym świecie. Zdobywał wsparcie tych, którzy zmęczyli się sporami pomiędzy okręgami i wreszcie został panem całego Alhanroelu. Nadał sobie tytuł Pontifexa, używając słowa, które w jednym z języków Starej Ziemi oznaczało „budowniczy mostów”. Wybrał Barholda, młodego oficera, by z nim współrządził i nadał mu tytuł Lorda Koronala. To Dvorn wydał dekret, mówiący, że po śmierci Pontifexa tytuł ten przejmuje Koronal, który wybiera sobie następcę. W ten sposób zadbał o to, by monarchia nie była dziedziczna: Pontifex miał wybierać swoim następcą najbardziej wykwalifikowanego członka swojej świty, sprawiając, że świat przez pokolenia pozostawał w najlepszych rękach.

Wszystko to opisane było w trzeciej pieśni wielkiego poematu epickiego, koszmaru każdego ucznia, „Księgi Zmian” Aithina Furvaina. Ważne jednak było, że i dla Furvaina Dvorn był tylko imieniem. Nigdzie w trzeciej pieśni ani w całym dziele poeta nawet nie spróbował opisać go jako osoby. Nie ma nigdzie wzmianki o tym, jak Dvorn wyglądał, nie ma anegdotek na jego temat, nie ma wspomnienia o jego charakterze. Dvorn istnieje w poemacie tylko jako założyciel rządu i twórca pierwszych praw.

Z punktu widzenia Dekkereta Dvorn był mitem, uznanym przez tradycję herosem, postacią symboliczną, wymyśloną, by wyjaśnić pochodzenie systemu pontyfikalnego. Dekkeret podejrzewał, że średniowieczni historycy czuli potrzebę nadania imienia wojownikowi, który pomógł powołać ten system do życia, a którego życie i uczynki już dawno zaginęły w mgłach historii — i postanowili nadać mu imię Dvorn.

Fulkari słusznie powiedziała, że ktoś musiał być pierwszym Pontifexem. Niech więc nazywa się Dvorn. Nigdy nie przyszło Dekkeretowi do głowy, że gdzieś w zachodnim Alhanroelu może istnieć grób Dvorna, że znajdowały się w nim relikwie pierwszego Pontifexa (mówili, że to kilka zębów, kostka czy dwie palca, a nawet, mimo upływu trzynastu tysięcy lat, włosy!) i że mieszkańcy okolicy czcili go niemal jak boga.

A jednak — Koronal Lord Dekkeret był w Kesmakuran, stał przed rzekomym grobem Pontifexa Dvorna i szykował się do stanięcia przed posągiem pradawnego monarchy, by pokornie poprosić pierwszego Pontifexa o błogosławieństwo dla swoich rządów.

Czuł się potwornie głupio. Prestimion nigdy mu nie powiedział, że bycie królem wiązało się z podróżowaniem po świecie i klękaniem przed prowincjonalnymi bożkami, świętymi, wróżebnymi drzewami i innymi fantastycznymi idiotyzmami i błaganiem o litość przedmiotów. Był zły, że Zeldor Luudwid go do tego zmusił. Teraz jednak nie mógł się wycofać. Jako Koronal miał obowiązek uczestniczyć w wierzeniach i rytuałach swoich poddanych za każdym razem, gdy decydował się opuścić schronienie na Górze Zamkowej i wejść między nich. Nieważne, jak głupie zdawały mu się te wierzenia.

Grób był głęboką, sztuczną jaskinią, wyrzeźbioną nie wiadomo jak dawno temu w boku sporej góry z czarnego bazaltu, położonej tuż pod miastem. Po obu stronach wejścia do grobowca do ścian przymocowane były dziwne, drewniane konstrukcje, niepokojąco podobne do klatek. Znajdowały się wysoko nad ziemią i można było ich dosięgnąć tylko z pomocą drabinek z drewnianych prętów połączonych sznurem. W każdej z nich znajdowało się postawione pionowo, drewniane koło, podobne do młyńskiego.

Po łopatkach tych kół nieustannie wspinały się dwie młode kobiety, ubrane tylko w przepaski na biodrach, powodując ich nieustanne obroty. Ich smukłe, nagie ciała lśniły od potu, ale one szły nieustannie, utrzymując równe tempo, jakby stanowiły tylko część otaczającej je maszynerii. Miały wyraz twarzy lunatyczek, patrzyły daleko, w inne światy.

Poniżej, obok sznurowych drabinek, stały dwie inne kobiety, równie skąpo ubrane i czujnie przyglądały się parze pracującej na kołach. Wcześniej powiedziano Dekkeretowi, że grupa konsekrowanych kobiet w liczbie ośmiu dzień i noc utrzymywały koła w ruchu. Każda z nich szła przez całą wielogodzinną zmianę, bez przerwy na posiłek czy choćby łyk wody. Te pod drabinami były następne w kolejce, czekały w gotowości, by w porę wskoczyć na miejsce, gdyby kobiety w klatkach zmęczyły się i zawahały choć przez chwilę.

Dekkeret dowiedział się, że w Kesmakuran największym zaszczytem było służyć w kole. Każda młoda mieszkanka miasta pragnęła, by wybrano ją na rok do tego zadania. Rytuał ten był, jak mu powiedziano, nieustanną modlitwą do Pontifexa Dvorna, błaganiem, by zechciał zachować spokój we wspólnocie, którą stworzył. Najmniejsza przerwa w nieustannej wspinaczce tych kobiet mogła zagrozić losom całego świata.

Dekkeret nie zatrzymał się długo, by obserwować tę niesamowitą modlitwę. Przyszła pora, by wszedł do grobowca. Sześciu Strażników Grobu — nie nazywali się kapłanami — otoczyło go, trzech po lewej, trzech po prawej stronie. Byli dużymi mężczyznami, niemal tak dużymi, jak sam Dekkeret i nosili czarne szaty ze szkarłatną lamówką, kolory Pontyfikatu. Byli braćmi, mieli od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat. Łączyło ich takie podobieństwo, że Dekkeret miał trudności z zapamiętaniem, który z nich jest który. Odróżniał Głównego Strażnika od pozostałych, ponieważ niósł on ozdobny wieniec, który Dekkeret miał złożyć przed posągiem Dvorna.

Sam na tę okazję założył oficjalne szaty Koronala i niewielki, złoty diadem, który służył mu w tej podróży zamiast prawdziwej korony rozbłysku gwiazd. Fulkari i Dinitak nie mogli pójść z nim do grobowca, spojrzał na nich, kiedy szykował się do wejścia i był im wdzięczny, że mieli twarze zastygłe w wyrazie całkowitej powagi. Jedno mrugnięcie Fulkari albo pełen sceptycyzmu grymas Dinitaka zniszczyłby natychmiast powagę, którą Dekkeret z najwyższym trudem zachowywał.

Wszedł do grobowca przez imponującą, prostokątną bramę, wysoką na przynajmniej dwadzieścia stóp i szeroką na trzydzieści. Pod nogami leżał słodko pachnący dywan z czerwonych płatków. Nad ich głowami latały tuziny dryfujących żarników, zalewające wszystko łagodnym, zielonkawym światłem, które wydobywało ze ścian skomplikowane, ozdobne reliefy. Dekkeret zgadywał, że przedstawiają one sceny z życia Dvorna: jego wojskowe tryumfy, koronację na Pontifexa, wyniesienie Barholda do rangi Koronala. Wyglądały na dobrze wykonane i Dekkeret żałował, że nie może się im lepiej przyjrzeć, ale sześciu strażników maszerowało wokół niego i uznał, że najlepiej będzie zrobić to samo. Widział więc tylko tyle reliefów, ile udało mu się uchwycić kątem oka.

Wtedy właśnie sam Dvorn stanął przed nim w całym swoim majestacie i wielkości — kolosalna figura z kremowego marmuru, stojąca w wielkiej niszy z tyłu jaskini.

Podobizna siedzącego Pontifexa była wysoka na dziesięć stóp, może więcej. Siedział w szlachetnej pozie, z lewą ręką na kolanie, a prawą uniesioną i skierowaną w stronę wyjścia z jaskini. Jego twarz miała wyraz ogromnego spokoju i łagodności. Nie była zaledwie twarzą króla, lecz boga. Jej pogodne, uśmiechnięte rysy były idealne, spokojne, dające spokój i ukojenie.

Dekkeret pomyślał, że to absolutnie wspaniała rzeźba. Był zaskoczony, że poza tą okolicą tak niewiele się o niej mówiło.

W ten sposób można by przedstawić twarz Bogini, gdyby tylko jakiś artysta postanowił uznać ją za człowieka, a nie abstrakcyjnego i wszechwiedzącego ducha stworzenia. Nikt nigdy nie próbował tak dosłownie podejść do tego tematu. Czy nieznany twórca tej rzeźby miał właśnie to na myśli: czy chciał pokazać Dvorna jako boga? Niewątpliwie w boskim spokoju, który artysta nadał rysom Pontifexa Dvorna, było coś niemal świętokradczego.

Po obu stronach wielkiej rzeźby znajdowały się dwie nisze, umieszczone wysoko w ścianie jaskini i zawierające duże, okrągłe misy z jasnego jak lustro, polerowanego agatu. Dekkeret podejrzewał, że były to naczynia, w których przechowywano relikwie Pontifexa Dvorna, włosy, zęby i kości palca. Postanowił o to nie pytać.

Główny Strażnik podał Dekkeretowi wieniec. Wykonany był z suchych trzcin w kilku kolorach i o różnych teksturach, splecionych razem tak, że tworzyły niesamowicie skomplikowany wzór, taki, którego stworzenie musiało trwać wiele godzin. Co cztery cale plecionka łączona była cienkimi, metalowymi obręczami ozdobionymi napisami w dawnym alfabecie, którego Dekkeret nie znał. Miał umieścić wieniec w płytkim otworze, wyrzeźbionym w podłożu jaskini przed samym posągiem i podpalić go pochodnią, którą poda mu Główny Strażnik. Później, kiedy wieniec płonął, miał klęknąć, wejść w stan kontemplacji i oddać swoją duszę w opiekę wielkiego założyciela Pontyfikatu.

To będzie dość dziwne, jak na kogoś, kto nie wierzy w rzeczy nadprzyrodzone. Ale w uszach Dekkereta rozbrzmiewały słowa Prestimiona, wypowiedziane, gdy stali w rozległej sali tronowej w głębi Labiryntu:

„W oczach piętnastu miliardów ludzi, którymi rządzimy, jesteśmy uosobieniem wszystkiego, co święte. Sadzają nas na tych jarmarcznych tronach i kłaniają się nam, a kim my jesteśmy, żeby im odmówić, skoro tak nam to ułatwia rządzenie tą planetą? Pomyśl o nich, Dekkerecie, kiedy tylko będziesz odprawiał jakiś absurdalny rytuał albo wspinał się na przesadnie ozdobne siedzisko. Wiesz, że nie jesteśmy tylko prowincjonalnymi paniczykami. Jesteśmy podstawowymi trybami tego świata”.

Niech i tak będzie, pomyślał Dekkeret. To było dzisiejsze zadanie Koronala Lorda Majipooru. Nie będzie go kwestionował.

Położył wieniec w otworze, przyjął pochodnię z rąk Głównego Strażnika i czubkiem płomienia dotknął krawędzi trzcin.

Ukląkł. Pochylił głowę przed posągiem.

Strażnicy cofnęli się i zniknęli w cieniu za jego plecami. Dekkeret szybko przestał być świadom ich obecności. Nawet nieustanne stukanie modlitewnych kół przy wejściu do jaskini, które słyszał jeszcze przed chwilą, zniknęło z jego świadomości.

Był sam z Pontifexem Dvornem.

A teraz co? Ma się modlić do Dvorna? Jak mógł to zrobić? Dvorn był mitem, postacią z baśni, z wczesnych pieśni „Księgi Zmian”. Nawet we własnych myślach Dekkeret nie umiał się zmusić do modlenia się do mitu. W ogóle był nienawykły do modlitwy.

Tak, wierzył w Boginię. Jak mógłby nie wierzyć? Był synem swojej matki. Ale nie była to bardzo głęboka wiara. Jak wszyscy — może nawet Mandralisca — w rozmowach wspominał o Bogini i dziękował jej za łaski. Ale to była część sposobu mówienia. Dla Dekkereta Bogini była wielką siłą sprawczą kosmosu, potęgą odległą i niezrozumiałą, która pewnie nie zwracała uwagi na drobne, indywidualne prośby jakichkolwiek stworzeń. Ani modlitwa Koronala Majipooru, ani przerażone wycie wystraszonego bilantoona, ściganego po lesie przez głodnego haigusa nie poruszały szczególnej łaski Bogini, która stworzyła wszystkie istoty w celu niezrozumiałym dla śmiertelników i pozostawiła je, by same znajdowały sobie drogi przez życie, póki nie nadeszła godzina, gdy były wezwane do Źródła.

Pomimo to… czuł, że coś tu się dzieje… coś dziwnego…

Wieniec palił się drżącymi, niebieskimi płomieniami i wydzielał skręcone wstęgi ciemnego dymu. Nozdrza Dekkereta wypełnił słodki zapach, przypominający mu aromat bladozłotego wina ze Stoienzar. Wdychał go głęboko. Sądził, że to powinien zrobić. Kiedy dym rozchodził się po jego płucach, Koronal poczuł gwałtowny zawrót głowy.

Przez wydawało się nieskończony, bezczasowy moment patrzył w spokojną, kamienną twarz, która unosiła się nad nim. Patrzył w tę cudowną twarz, patrzył, patrzył, patrzył. I nagle poczuł, że musi zamknąć oczy.

Zdawało mu się, że słyszy w głowie głos, który nie przemawiał słowami, lecz wzorami odczuć. Dekkeret nie umiał przełożyć ich na zdania, ale wiedział, że mimo to kryje się w nich znaczenie i niewątpliwie przepowiednia. Ktokolwiek, cokolwiek do niego teraz przemawiało, rozpoznało w nim Dekkereta z Normork, Koronala Lorda Majipooru, który pewnego dnia zostanie Pontifexem, spadkobiercą Dvorna.

Opowiadało mu o wielkiej pracy, która go czeka. Mówiło, że na koniec tej pracy jest mu przeznaczone przekształcić świat, wprowadzić zmianę niemal tak wielką, jak ta, której dokonał Dvorn, kiedy ustanowił system Pontyfikatu. Szczegóły tej zmiany nie były jasne. Ale to on, nie kto inny, mówił głos, Dekkeret z Normork, wprowadzi tę wielką przemianę.

Przez umysł płynęło mu czyste objawienie. Jego moc była wszechogarniająca. Dekkeret pozostawał w bezruchu może przez tygodnie, może miesiące, a może lata, pochylony w ukłonie przed posągiem i pozwalał, by napełnił jego duszę.

Po pewnym czasie potęga głosu zaczęła słabnąć. Nie znajdował już sensu w swoich doznaniach. W jakiś sposób pozostawał w kontakcie z posągiem, ale emanowało z niego tylko odległe echo, które odbijało się w mózgu Dekkereta, bum, bum, bum. Był to emfatyczny, potężny, w jakiś sposób znaczący dźwięk, ale nie niósł znaczenia, które dałoby się odcyfrować. Pojawiał się coraz rzadziej, aż w końcu zaniknął.

Dekkeret otworzył oczy.

Wieniec spalił się prawie całkowicie. Wąskie, metalowe pierścienie, które go spajały, leżały teraz rozsypane wśród cienkich, kwaśno pachnących nici popiołu.

Bum. Jeszcze raz. I po chwili, znów, bum. Potem już nie. Ale Dekkeret pozostał tam, gdzie był, klęczał przed posągiem Dvorna, nie mógł, a może nie chciał jeszcze wstawać.

To wszystko bardzo dziwne. Przyszedł tutaj, czując się jak idiota, który bierze udział w jakiejś farsie, a potem, w miarę rozwoju wydarzeń, poczuł się porwany przez uczucie, które bardzo przypominało religijną ekstazę.

W miarę jak rozjaśniało mu się w głowie, myślał, jak dziwna była ta podróż przez kontynent. O zachodzie słońca być może przemówiły do niego wróżebne drzewa z Shabikant. Astrolog z targu w Thilambaluc spojrzał Dinitakowi w oczy i uciekł, przerażony. A teraz to. Tajemnica na tajemnicy, cała procesja zdumiewających znaków i przepowiedni. To go przerastało. Nagle Dekkeret chciał się wydostać, ruszyć na wybrzeże i przyłączyć się do Prestimiona, dobrego, twardego, sceptycznego Prestimiona, który wyjaśni mu to wszystko racjonalnie. Ale… ale wciąż pozostawał pod wrażeniem tego, co właśnie doświadczył, czuł się przytłoczony zachwytem, wciąż myślał o dziwnym, bezgłośnym głosie, który rozbrzmiewał mu w mózgu.

Kiedy wyszedł z jaskini, jasne było, że Fulkari i Dinitak na pierwszy rzut oka dostrzegli, iż przydarzyło mu się coś dziwnego. Szybko podeszli do niego, tak jak podchodzi się do kogoś, kto może zaraz upaść. Fulkari była zmartwiona, spytała go, co wydarzyło się w jaskini, ale odpowiedział tylko wzruszeniem ramion. Nie chciał o tym rozmawiać, nie z nią, nie z nikim. Co mógł powiedzieć? Jak mógł wytłumaczyć coś, co sam ledwo rozumiał? Nawet to nie było do końca prawdziwe. W rzeczywistości tego, co mu się przydarzyło, nie rozumiał w ogóle.

11

— To w tym pokoju — powiedział ponuro Prestimion — była główna kwatera podczas kampanii przeciwko Dantiryi Sambailowi. Dekkeret, Dinitak, Maundigand-Klimd, moja matka i ja byliśmy tutaj z hełmem Barjazidów, a wy dwaj w dżungli podchodziliście pod jego obóz. Byliśmy wtedy jeszcze młodzi, co? Teraz jesteśmy wiele lat starsi i wygląda na to, że znowu musimy toczyć tę wojnę. Żebyście wiedzieli, jak moje serce buntuje się na tę myśl! Jak gotuje ze wściekłości na tych podstępnych, potwornych ludzi, którzy nie pozwalają światu żyć w pokoju!

Zza jego pleców dobiegł głos Gialaurysa z płaskim, szerokim akcentem z Piliploku.

— Mój lordzie, zniszczyliśmy pana, zniszczymy też jego sługusów.

— Jasne, że tak. Ale jakież to ohydne marnotrawstwo, że musimy toczyć kolejną wojnę! Jakie męczące! Jakie niepotrzebne! — Prestimion uśmiechnął się słabo. — A ty, Gialaurysie, naprawdę powinieneś przestać tytułować mnie lordem. Wiem, że to siła przyzwyczajenia, ale przypominam ci, że już nie jestem Koronalem. Jeśli już musisz, właściwy tytuł to „wasza wysokość”. Pozostali już się tego nauczyli. A kiedy rozmawiamy prywatnie, wystarczy, że będziesz nazywał mnie Prestimionem.

— Bardzo mi ciężko zapamiętać te wszystkie dworskie grzeczności — wymruczał Gialaurys kwaśno. Nigdy nie umiał udawać, więc na jego szerokiej, mięsistej twarzy wyraźnie malowała się irytacja. — Prestimionie, wiesz dobrze, że mój umysł nie jest już tak bystry, jak kiedyś — z drugiego kąta pokoju rozległ się złośliwy śmieszek Septacha Melayna.

Mijał tydzień odkąd świta Pontifexa przebyła ocean z Wyspy Snu do Alhanroelu, by Prestimion mógł spotkać się z Dekkeretem. Koronal znajdował się daleko na północy. Ostatnie wiadomości donosiły, że był w pobliżu Kikil albo Kimose, ale szybko przemieszczał się w kierunku Stoien. Za dzień lub dwa do nich dołączy.

Tego popołudnia cała trójka zebrała się w jednej z mniejszych komnat apartamentu Koronala na szczycie Kryształowego Pałacu, najwyższego budynku w Stoien, wznoszącego się wysoko ponad inne budynki tego ślicznego, tropikalnego portu. Długa na dwieście stóp ściana okien dawała fenomenalny widok z każdego pokoju. Z jednej strony rozciągało się miasto z jego platformami i wieżami, z drugiej olbrzymia, błękitna i przezroczysta jak szkło Zatoka Stoien.

Znajdowali się w jednym z pokoi od strony zatoki. Prestimion spędził ostatnie dziesięć minut przy wielkim oknie, patrząc wściekle w morze, jakby chciał sięgnąć aż do Zimroelu i samym spojrzeniem zabić Mandraliskę i jego Pięciu Lordów. Zimroel jednak pozostawał daleko na zachodzie, poza zasięgiem najstraszniejszych nawet spojrzeń. Prestimion zastanawiał się, jak wysoki musiałby być budynek, który pozwoliłby widzieć na taką odległość. Podejrzewał, że co najmniej taki, jak Góra Zamkowa. Pewnie wyższy.

Z tego miejsca widział tylko wodę i wodę, wygiętą linię sięgającą w nieskończoność. Zastanawiał się, czy odległy, jasny punkt na horyzoncie mógł być Wyspą Pani, z której przybył tak niedawno. Pewnie nie. Pewnie nawet Wyspa była zbyt daleko, by dosięgnąć ją wzrokiem.

Kolejny raz myśl o rozmiarze Majipooru była dla niego ciężarem. Szaleństwem było myśleć, że tak wielką planetą może rządzić ze swoich wspaniałych tronów dwóch mężczyzn w wymyślnych strojach. Spoiwem świata była zgoda rządzonych, którzy dobrowolnie poddawali się władzy Pontifexa i Koronala. Teraz przynajmniej na Zimroelu zaczynało tej zgody brakować. Wyglądało na to, że trzeba będzie przywrócić ją siłą. Prestimion wątpił, czy coś takiego będzie można wciąż nazywać zgodą.

Od wielu dni Pontifex był w ponurym nastroju, który opuszczał go jedynie na krótkie chwile. Nie wiedział, na ile był on wywołany wysiłkiem ostatniej podróży, koniecznością przyznania się przed samym sobą, że nie jest już młody, a na ile rozpaczliwą pewnością, że nie da się uniknąć wojny.

Wybuchnie wojna.

To właśnie oświadczył swojej matce przed tygodniami na Wyspie Snu i w to wierzył każdą cząstką swojej istoty. Konieczne było wyeliminowanie Mandraliski i jego bandy, w przeciwnym razie świat się rozpadnie. Trzeba było stoczyć ostateczną bitwę ze złem, reprezentowanym przez tych ludzi i Prestimion był gotów choćby osobiście poprowadzić armię. Miał jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. „Dekkeret jest teraz moim mieczem” powiedział lady Therissie i taka była prawda. On sam marzył o spokoju w Labiryncie. Ta myśl zdumiała go, kiedy po raz pierwszy pojawiła się w jego głowie. Ale taka była prawda, na Boginię, najprawdziwsza prawda.

Ktoś dotknął od tyłu jego ramienia, leciutko i niezwykle szybko.

— Prestimionie…?

— O co chodzi, Septachu Melaynie?

— Chciałbym zauważyć, że już czas, byś przestał gapić się w morze i odszedł od okna. Pora na wino. Może nawet na grę w kości?

Prestimion uśmiechnął się szeroko. Ileż to razy przez te wszystkie lata beztroska przyjaciela uratowała go przed wpadnięciem w przygnębienie!

— Tak, kości… Świetny pomysł. Pontifex Majipooru i jego Wysoki Rzecznik w królewskim apartamencie, na kolanach, jak chłopcy, próbujący wyrzucić potrójne oko albo rękę i widelec! Czy ktoś by w to uwierzył?

— Pamiętam — powiedział Gialaurys jakby do siebie — jak graliśmy z Septachem Melaynem w kości na barce, którą płynęliśmy w górę Glayge z Labiryntu po tym, jak Korsibar przejął tron. Wyrzuciłem właśnie podwójną dziesiątkę i spojrzałem w niebo, a tam płonęła nowa gwiazda, niebieskobiała, bardzo jasna, którą przez jakiś czas ludzie nazywali Gwiazdą Lorda Korsibara. Wtedy na pokład wyszedł diuk Svor — ależ z niego był numer! — zobaczył ją i powiedział: „Ta gwiazda jest naszym ocaleniem. Zwiastuje śmierć Korsibara i tryumf Prestimiona”. I, na Boginię, taka była prawda! Teraz ta sama gwiazda świeci jasno nad nami. Widziałem ją wczoraj wysoko w górze, pomiędzy Thouriusem i Xavialem. Gwiazda Prestimiona! To gwiazda twojego tryumfu i wciąż świeci jasno. Wasza wysokość, poszukaj jej dzisiaj, a ona przemówi do ciebie i poprawi ci nastrój — teraz patrzył prosto na Pontifexa. — Proszę cię, Prestimionie, zapomnij o smutku. Twoja gwiazda wciąż świeci.

— Jesteś bardzo miły — powiedział Prestimion łagodnie.

Był bardziej wzruszony, niż potrafił to wyrazić. W ciągu trzydziestu lat ich przyjaźni wielki, powolny, małomówny Gialaurys nie dał nigdy podobnego popisu elokwencji.

Septach Melayn nie byłby sobą, gdyby nie zepsuł tej chwili.

— Ledwo chwilę temu powiedziałeś, Gialaurysie, że twój rozum coraz gorzej pracuje. A jednak pamiętasz grę w kości, która miała miejsce pół życia temu i przytaczasz nam słowa, które wypowiedział wtedy diuk Svor. Drogi Gialaurysie, czy to nie aby pewna niekonsekwencja?

— Pamiętam to, co jest dla mnie ważne, Septachu — odparował Gialaurys. — A rzeczy, które wydarzyły się pół życia temu pamiętam lepiej, niż co jadłem na wczorajszą kolację albo jakiego koloru miałem szatę.

Po tych słowach popatrzył na Septacha Melayna tak, jakby po tych wszystkich latach bycia ofiarą jego kpin miał ochotę złapać go i przełamać na pół swoimi wielkimi łapami. Od zawsze między tymi dwoma tak się układało.

Prestimion roześmiał się po raz pierwszy od długiego czasu.

— Septachu, wino to dobry pomysł. Ale kości chyba nie.

Przeszedł przez pokój w kierunku regału, na którym stały butelki wina i po krótkim zastanowieniu wybrał kremowe, młode, złote wino ze Stoien, które starzało się tak szybko, że nigdy go nie eksportowano. Napełnił trzy kielichy i przez chwilę siedzieli w milczeniu, powoli pijąc gęste, bogate, mocne wino.

— Jeśli ma być wojna — powiedział Septach Melayn po chwili, a w jego głosie słychać było dziwne napięcie — to chciałbym cię, Prestimionie, prosić o przysługę.

— Będzie wojna. Nie mamy wyboru, musimy zniszczyć tych… te stwory.

— Dobrze więc, kiedy wojna się zacznie, chcę, żebyś pozwolił mi wziąć w niej udział.

— Mnie też — dodał szybko Gialaurys.

Te prośby w ogóle nie zaskoczyły Prestimiona.

Oczywiście, nie zamierzał ich spełnić, ale podobał mu się ogień odwagi, który wciąż tak mocno płonął w tych dwóch. Czy nie rozumieli, że czas ich walki dobiegł końca?

Gialaurys, jak wielu potężnych mężczyzn obdarzonych olbrzymią siłą fizyczną, nigdy nie słynął z delikatności czy zręczności, choć nie przeszkadzało mu to być wielkim wojownikiem. Ale, jak też często bywa z mężczyznami jego budowy, z wiekiem przytył i teraz poruszał się okropnie wolno i ostrożnie.

Septach Melayn za to, chudy jak szczapa i wiecznie zwinny, zdawał się być równie szybki i zręczny jak przed laty, jakby upływ czasu wcale go nie zmienił. Co innego jednak mówiła siatka cienkich zmarszczek wokół jego przenikliwych, błękitnych oczu, a i pośród jego osławionych, złotych loków można było znaleźć niemało siwych włosów. Ciężko było wierzyć, że mógłby wciąż dysponować tym samym błyskawicznym refleksem, który kiedyś pozwalał mu być niezwyciężonym w walce wręcz.

Prestimion wiedział, że pole bitwy nie było miejscem dla żadnego z nich, włącznie z nim samym.

Przemówił delikatnie:

— Na pewno rozumiecie, że to będzie wojna Dekkereta, nie moja czy wasza. Ale na pewno będzie zaszczycony waszą chęcią pomocy. Z pewnością zechce skorzystać z waszego doświadczenia.

Gialaurys zachichotał ciężko.

— Już widzę, jak wkraczamy do Ni-moya, ścierając w proch wszystkich wrogów! Ależ to będzie dzień, kiedy szóstkami pomaszerujemy Promenadą Rodamaunta! A ja z przyjemnością osobiście poprowadzę wojska na północ z Piliploku. Bo, oczywiście, nasza armia wyląduje w Piliploku. Dobrze wiesz, Prestimionie, co my, twardzi mieszkańcy Piliploku, myślimy o mięczakach z Ni-moya i ich wiecznym poszukiwaniu przyjemności. Jakąż radością będzie wyłamać ich mizerne bramy i wkroczyć do tego ślicznego miasta! — wstał i zaczął chodzić w kółko po pokoju, wykonując gesty tak zniewieściałe, że wywołał nimi potężny wybuch zachwyconego śmiechu Septacha Melayna. — „Moja droga, czyż udamy się dzisiaj do Galerii Gossamer, aby zakupić prześliczną szatę?” — powiedział Gialaurys groteskowo wysokim głosem. — „A potem udamy się na kolację na Wyspie Narabal. Ja po prostu uwielbiam pierś gammigammila w sosie thogni! I ostrygi z Pidruid! Och, moja droga!”

Teraz Prestimion także trzymał się za brzuch ze śmiechu. Nigdy nie spodziewałby się takiego popisu po szorstkim Gialaurysie.

Kiedy przeszła im wesołość, Septach Melayn zapytał poważnie:

— Jak sądzisz, Prestimionie? Czy Dekkeret naprawdę wyląduje w Piliploku, tak, jak mówi Gialaurys? Może się z tym wiązać sporo trudności.

— Ze wszystkim, co zrobimy, mogą wiązać się trudności — odparł Prestimion i znowu spochmurniał, myśląc o wojnie, którą sam tak bardzo chciał rozpocząć.

Pięknie i odważnie było wołać, że zamieszanie powodowane przez Sambailidów i ich złowrogiego doradcę musi się skończyć. Prestimion nie miał jednak pojęcia, jak dużym poparciem cieszyli się w Zimroelu. A co, jeśli Mandralisca zdołał już zebrać milionową armię, która obroni zachodni kontynent przez atakiem Koronala? Albo i pięciomilionową? Jak Dekkeret zdoła zebrać wojsko, które będzie mogło równać się z taką siłą? Jak przetransportuje je do Zimroelu? Czy to w ogóle możliwe? A jeśli tak, to jakim kosztem? Broń, statki, zapasy…

I jeszcze sama inwazja… Choć kiedy Gialaurys mówił o silnych mężach z Piliploku, którzy wyłamią mizerne bramy Ni-moya, oczy lśniły mu entuzjazmem, nie zaraził nim Prestimiona. Ni-moya było jednym z cudów świata. Czy warto było zburzyć to niezrównane miasto tylko po to, by utrzymać obecny system praw i władców?

Nie mógł pozwolić sobie na zwątpienie, że wojna była konieczna i nieunikniona. Mandralisca był niczym zaraza, która spada na świat i jeśli się jej nie wytępi, będzie się rozprzestrzeniać bez końca. Nie można go było tolerować, nie można go było obłaskawić, musiał więc zostać zniszczony.

Prestimion zastanawiał się ponuro, czy przyszłe pokolenia mu to wybaczą. Chciał, żeby jego panowanie było uznane za złoty wiek. Zrobił co mógł, by to osiągnąć. A mimo to lata jego władzy znaczyły kolejne katastrofy: wojna z Korsibarem, plaga szaleństwa, rewolta Dantiryi Sambaila… W tej chwili wyglądało na to, że ostatnią rzeczą, którą osiągnie za swoich rządów będzie albo zniszczenie Ni-moya, albo podział spokojnego do tej pory świata na dwa wrogie królestwa.

Jedno i drugie wydawało mu się równie ohydne, ale w owej chwili Prestimion przypomniał sobie o swoim bracie, Teotasie, tak przerażonym, że znalazł się na progu samobójstwa, w panice pełzającym po jednym z parapetów Zamku. O swojej córeczce, Tuanelys, skulonej ze strachu we własnym łóżku. I o nie wiedzieć ilu przypadkowych ludziach na całym Majipoorze, niewinnych ofiarach podłości Mandraliski.

Nie. Trzeba było to zrobić, niezależnie od kosztów. Prestimion zmusił się, by otoczyć duszę twardą skorupą tej pewności.

Gialaurys i Septach Melayn już nie mogli doczekać się wspaniałej kampanii, która ukoronuje ich życia. I, jak zawsze, kłócili się. Prestimion usłyszał, jak Septach Melayn, z błyszczącymi oczami, mówi:

— Mój drogi przyjacielu, cały pomysł z lądowaniem w Piliploku jest idiotyczny. Wydaje ci się, że Mandralisca nie zgadnie, że właśnie tam się pojawimy? A Piliplok jest najłatwiejszym do obrony portem na świecie. Na nabrzeżu będzie na nas czekać pół miliona zbrojnych, a rzekę zablokuje tysiąc okrętów. Nie, mój słodki Gialaurysie, musimy wylądować daleko na południu. Ja mówię, że w Gihornie. Gihornie!

Gialaurys skrzywił się pogardliwie.

— Gihorna to pustkowie, ponure bagno, niezamieszkałe i ze wszech miar ohydne. Nawet Zmiennokształtni się do niego nie zbliżają. Mandralisca nie będzie go nawet musiał umacniać. Nasi ludzie utoną w błocie, kiedy tylko wysiądą z pojazdów.

— Wręcz przeciwnie, drogi Gialaurysie. Właśnie dlatego, że Gihorna jest tak nieprzyjemna, Mandralisca nie będzie podejrzewał, że tam wylądujemy. A możemy to zrobić i zrobimy. I wtedy…

— I wtedy będziemy maszerować na północ przez wiele tysięcy mil, aż do Piliploku, którego według twojej teorii powinniśmy unikać, bo to miasto łatwe do obrony i będzie tam na nas czekać armia Mandraliski. Możemy też ruszyć na zachód i próbować dotrzeć do Ni-moya przez mroczne dżungle rezerwatu Zmiennokształtnych. Naprawdę tego chcesz, Septachu Melaynie? Narazić całą armię na nieznane niebezpieczeństwa Piurifayne? To szaleństwo! Wolę raczej po prostu wylądować w Piliploku i walczyć, jeśli to będzie konieczne. Jeśli ruszymy przez dżunglę, wyskoczą na nas ci plugawi Metamorfowie i…

— Natychmiast przestańcie, obydwaj! — szczeknął Prestimion tak ostro, że Septach Melayn i Gialaurys spojrzeli na niego ze zdumieniem. — Cała ta kłótnia nie ma żadnego sensu. Armią, która wyruszy na wojnę, dowodzi Dekkeret. Nie wy. Nie ja. To on będzie decydował o strategii.

Wciąż się na niego gapili. Obaj wyglądali na wstrząśniętych i to nie tylko z powodu ostrego tonu, którym do nich przemówił. Sądził, że raczej zaszokowało ich, iż zrzekał się dowództwa. Przerwanie dyskusji stwierdzeniem, że tak istotna kwestia znajduje się poza jego jurysdykcją było niepodobne do Prestimiona, którego znali. Sam się sobie dziwił.

Ale teraz to Dekkeret, nie Prestimion, był Koronalem. To Dekkeret będzie musiał prowadzić tę wojnę, to on wymyśli, jak najlepiej to zrobić. Prestimion, jako zwierzchni monarcha mógł mu doradzać i zamierzał to robić. Ale to na Dekkerecie spoczywała ostateczna odpowiedzialność za powodzenie i dlatego to do niego należało ostatnie słowo w kwestii strategii.

Prestimion powtarzał sobie, że to go cieszy. Że tego wymagał od niego liczący stulecia system rządów, który tak doskonale sprawdzał się od ustalenia przez Pontifexa Dvorna. Póki Dekkeret, którego wybrał Koronalem, będzie toczył wojnę dzielnie i efektywnie, sam Prestimion, jako Pontifex, powinien pozostawać w cieniu. Nie było wątpliwości, że Dekkeret sobie poradzi.

— Wina, panowie? — zaproponował ciszej.

Ktoś zapukał do drzwi. Septach Melayn poszedł otworzyć.

To była lady Varaile, która wcześniej poszła zajmować się dziećmi. Tuanelys wciąż niepokoiły sny, a i sama Varaile wyglądała na zmartwioną i zmęczoną, jakby gwałtownie się postarzała. Sam jej widok wystarczył, by w Prestimionie na nowo wybuchł gniew. Gdyby tylko nadarzyła się okazja, zabiłby Mandraliskę gołymi rękoma.

Varaile trzymała kartkę papieru.

— Otrzymaliśmy wiadomość od Dekkereta — powiedziała. — Jest w Klai, to mniej niż dzień drogi stąd. Ma nadzieję dołączyć do nas jutro.

— Dobrze — odpowiedział Prestimion. — Znakomicie. Czy napisał coś więcej?

— Tylko że przesyła Pontifexowi wyrazy miłości i szacunku i nie może doczekać się spotkania.

— Ja również — powiedział Prestimion ciepło.

Nagle zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo wymęczyła go odpowiedzialność wynikająca z wielkiej władzy i jak bardzo zaczął polegać na młodzieńczym wigorze i sile Dekkereta. Tak, dobrze będzie go zobaczyć. A już zwłaszcza dobrze będzie odkryć, jak Dekkeret planuje poradzić sobie z kryzysem. To nie moje zadanie, a jego, pomyślał Prestimion, i jakże mnie to cieszy!

„Przyjdzie czas, kiedy będziesz pragnął zostać Pontifexem”, powiedział mu kiedyś Confalume w swoich pokojach w Labiryncie na kilka dni przed śmiercią. Tak. I ten czas właśnie nadszedł. Po raz pierwszy Prestimion do głębi duszy zrozumiał, co Confalume miał wtedy na myśli.

12

Dekkeret po raz ostatni był w Stoien w drugim czy trzecim roku rządów Prestimiona jako Koronala. Był wtedy młodym, entuzjastycznym chłopakiem, nowym w kręgach władzy Góry Zamkowej i nie spodziewał się ani przez chwilę, że sam zostanie Koronalem. Stoien budziło w nim stare wspomnienia i nie były one najmilsze.

Przez te wszystkie lata pamiętał dziwne, niezapomniane piękno miasta, położonego w cudownym punkcie Półwyspu Stoienzar, gdzie na setki mil rozciągały się wspaniałe, białe plaże. Stoien wcale się nie zmieniło. Niebo nad nim pozostawało bezchmurne. Ciekawe budynki, wznoszące się z płaskiego półwyspu na sztucznych platformach, liczących sobie od dziesięciu do kilkuset stóp oszałamiały swoim pięknem jak kiedyś; bogata roślinność, wszechobecne gęstwiny krzewów, kwitnące indygiem, topazem i szafirem, kobaltem, burgundem i cynobrem wypełniały duszę zachwytem. Zniszczenia, spowodowane przez obłąkanych w chaosie plagi szaleństwa, zostały już dawno naprawione.

Ale to w Stoien Dekkeret po raz ostatni widział swojego drogiego przyjaciela i mentora, Akbalika z Samivole, który był jego przewodnikiem od najwcześniejszych lat życia na Zamku. Akbalika, którego Dekkeret kochał bardziej, niż jakiegokolwiek innego mężczyznę na świecie, nawet Prestimiona. Który zapewne, gdyby żył, byłby teraz Koronalem. To właśnie tutaj, do Stoien, Akbalik przybył kulejąc i cierpiąc z powodu ukąszenia błotnego kraba, którego doznał podczas polowania na Dantiryę Sambaila w parujących dżunglach na południe od miasta i które niedługo potem miało go zabić.

— Ta rana to nic wielkiego — powiedział Akbalik Dekkeretowi, gdy ten przybył do Stoien po podróży na Wyspę, gdzie wiózł pilną wiadomość dla Lorda Prestimiona. — Zagoi się.

Być może Akbalik wiedział, że tak się nie stanie, bo wymusił na Dekkerecie przysięgę, żeby sprzeciwił się, jeśli Lord Prestimion zechce wystawić swoje życie na niebezpieczeństwo, na przykład ścigając Dantiryę Sambaila po dżungli, w której Akbalik odniósł ranę. „Nieważne, jak bardzo go rozgniewasz, nieważne, jak zagrozi to twojej karierze, musisz powstrzymać go przed tak pochopnym działaniem”. Dekkeret przysiągł, że to zrobi, choć czuł, że mówienie takich rzeczy Koronalowi powinno być zadaniem Akbalika. Wtedy Akbalik wyruszył na wschód przez Alhanroel, eskortując lady Varaile — która podówczas była w ciąży z pierwszym synem, Taradathem — na Górę Zamkową. Zdążył dotrzeć tylko do Sisivondal w głębi lądu, potem zabiła go trucizna.

To wszystko wydarzyło się dawno temu. Teraz wiatr fortuny uczynił Koronalem Dekkereta. Księcia Akbalika pamiętali tylko ludzie w średnim wieku. Jedynym księciem Akbalikiem, o którego istnieniu wiedziała większość ludzi był drugi syn Prestimiona, nazwany tak, by uczcić pamięć zmarłego przyjaciela. Widok dziwnych, cudownych wież Stoien przywoływał wspomnienia o pierwszym Akbaliku, spokojnym, szpakowatym mężu, który znaczył dla Dekkereta tak wiele. Koronala ogarnął wielki smutek.

Co gorsza, rodzina Prestimiona zajmowała te same kwatery, co poprzednim razem: królewski apartament w Kryształowym Pałacu i tam również umieszczono Dekkereta i jego towarzyszy. Nic nie mogło lepiej przypomnieć ostatnich, potwornie męczących chwil wojny przeciwko Dantiryi Sambailowi, kiedy to Prestimion z użyciem hełmu Barjazidów zaatakował prokuratora z tego właśnie budynku. Pomagali mu wtedy Dinitak, Maundigand-Klimd, lady Therissa i sam Dekkeret.

Właściwie nie było innego wyjścia. Kryształowy Pałac był najbardziej reprezentacyjnym budynkiem Stoien, jedynym miejscem odpowiednim dla monarchy. W tym wypadku — dla pary monarchów, ponieważ i Koronal, i Pontifex znajdowali się w Stoien w tej samej chwili. Nigdy wcześniej to się nie wydarzyło. Po dziesięciu minutach spędzonych w mieście Dekkeret odkrył, że ta sytuacja wzbudziła wśród urzędników taką panikę i chaos, że pewnie do końca życia będą je odchorowywać.

Dekkeret i jego świta przybyli dość późnym wieczorem. Koronal był nieco zaskoczony wiadomością, że Prestimion chce się z nim widzieć natychmiast. Podróż wzdłuż wybrzeża z Alaisor była męcząca, Dekkeret nie spodziewał się, że Prestimion tak szybko dotrze z Wyspy Snu na kontynent, dlatego też Koronal wybłagał sobie godzinę czy dwie przerwy, na to choćby, by przed spotkaniem z Pontifexem zmyć z siebie kurz drogi.

Fulkari zastanawiała się, czy natychmiastowa rozmowa faktycznie jest potrzebna.

— Czy to naprawdę takie pilne? Nie możemy najpierw zjeść kolacji i się przespać?

— Być może w Zimroelu stało się coś, o czym powinienem wiedzieć — powiedział Dekkeret. — Choć nie sądzę. Kochanie, Prestimion po prostu taki jest. Dla niego wszystko jest pilne. Jest najbardziej niecierpliwym człowiekiem na świecie.

Niechętnie przyjęła to wyjaśnienie. Dekkeret wykąpał się i poszedł na górę, do pokoi Prestimiona. Czekali tam na niego także Septach Melayn i Gialaurys. Tego się nie spodziewał.

Nie spodziewał się też tempa, z jakim Prestimion przeszedł do sedna ich spotkania. Pontifex objął go ciepło, tak jak ojciec mógłby obejmować dawno niewidzianego syna, ale prawie natychmiast weszli w dyskusję o sprawach w Zimroelu. Prestimion niemal nie słuchał o podróży Dekkereta przez kontynent, o jego dziwnych przygodach w Shabikant i Thilambaluc i innych przystankach po drodze na zachód. Zadał może ze trzy szybkie pytania, przerywał Dekkeretowi w połowie każdej odpowiedzi i już rozmawiali o Mandralisce i Pięciu Lordach, i o rozwiązaniu kryzysu.

Dekkeret szybko dowiedział się, że rozwiązaniem Prestimiona było wysłanie za morze olbrzymiej armii, dowodzonej osobiście przez Koronala Dekkereta i przywrócenie porządku choćby siłą.

— Musimy wreszcie złamać Mandraliskę, i to tak, żeby już nigdy się nie podniósł — oświadczył Prestimion. Kiedy to mówił, przeszedł niezwykłą przemianę. Jego zielone oczy lśniły teraz lodowatą furią, której Dekkeret nigdy w nich nie widział, wąskie usta wykrzywiał paskudny grymas, nozdrza rozdymał mu zdumiewający, mściwy szał. — Nie chcę tutaj żadnych niedomówień. Mamy go zniszczyć za wszelką cenę, jego i wszystkich, którzy za nim pójdą. Póki ten człowiek oddycha, nie ma nadziei na pokój na świecie.

Prestimion przemawiał agresywnym, nie znoszącym sprzeciwu, strasznym tonem. Dekkeret był tym zszokowany, choć bardzo starał się ukryć te uczucia przed Pontifexem. Prestimion na pewno wiedział lepiej, niż ktokolwiek na Majipoorze, czym była wojna domowa. A mimo to drżał z ledwo powstrzymywanego gniewu i polecał Koronalowi podpalić Zimroel, jeśli będzie to konieczne do zdławienia rebelii Sambailidów.

Może źle go zrozumiałem, łudził się Dekkeret.

Może w ogóle nie ma na myśli wojny, a tylko wielki pokaz imperialnej siły, a pod jego osłoną będzie można łatwo otoczyć i usunąć Mandraliskę.

To sam Dekkeret kilka miesięcy temu zasugerował, że powinien udać się do Zimroelu i położyć kres niepokojom, które miały tam miejsce. Prestimion zgodził się, że to dobry pomysł. Dekkeret rozumiał jednak, że obaj mieli na myśli coś w stylu Wielkiej Procesji: oficjalną wizytę Koronala na zachodnim kontynencie, wielkie widowisko, dzięki któremu przypomni mieszkańcom Zimroelu o starożytnym przymierzu, utrzymującym świat w pokoju. Podczas tej wizyty Dekkeret mógłby ocenić liczebność sił Mandraliski i podjąć — polityczne, dyplomatyczne — kroki, by bunt zakończyć, korzystając ze swojej potęgi i autorytetu.

Teraz jednak Prestimion mówił o wysłaniu armii — wielkiej armii — do Zimroelu, by rozprawić się z Mandraliską.

O ile Dekkeret pamiętał, nigdy wcześniej nie było mowy o desancie na Zimroel. Kiedy Prestimion przestał myśleć o pokojowym rozwiązaniu i postanowił wypowiedzieć rebeliantom otwartą wojnę? Dekkeret zastanawiał się, co tak gwałtownie zmieniło nastawienie Pontifexa. Nikt nie miał większych od niego powodów, by nienawidzić wojny, a mimo to… mimo to… jego spojrzenie… gniewny ton… czy można było wątpić, co ma na myśli? Prestimion wyraźnie mówił: „Będzie wojna. I to ty będziesz ją dla nas prowadził”. Brzmiało to jak rozkaz, bezpośrednie polecenie od zwierzchniego monarchy.

Dekkeret zastanawiał się, jak sobie z tym poradzi.

Nie było wątpliwości, że Mandraliskę trzeba było usunąć. Ale czy wojna była jedynym rozwiązaniem? Dekkeret poczuł, że w jego umyśle buzują sprzeczności. Jak każdej rozsądnej istocie wojna jawiła mu się jako coś ohydnego. Nigdy nie przypuszczał, że jego rządy, jak Prestimiona, rozpoczną się na polu bitwy.

Szukał spojrzeniem pomocy Septacha Melayna i Gialaurysa, ale mięsista twarz tego drugiego była nieruchoma, jak wykuta w kamieniu maska lodowatej determinacji. Swobodny i wesoły Septach Melayn również wyglądał dziwnie poważnie. Dekkeret zrozumiał, że obaj nastawieni byli na wojnę. Może ci dwaj najdawniejsi przyjaciele Prestimiona sami go do niej namawiali.

Dekkeret przemówił ostrożnie, z nadzieją, że Prestimion nie wyłapie dwuznaczności w jego zdaniu:

— Przysięgam, wasza wysokość, że zrobię, co będzie konieczne, by przywrócić pokój i prawo w Zimroelu.

Prestimion skinął głową. Był teraz spokojniejszy, mniej zarumieniony, niż chwilę wcześniej, opuściła go część napięcia.

— Pewien jestem, że tak zrobisz, Dekkerecie. A jaki dokładnie masz plan?

— Opracuję go najszybciej, jak się da, wasza wysokość — więcej dwuznaczności, ale Prestimion nie był nią zaniepokojony. — Niemądrze byłoby podejmować teraz pochopne decyzje. Śmierć twojego brata zostawiła mnie bez Wysokiego Doradcy, a nie miałem jeszcze ochoty wybrać nowego. Z tego względu, wasza wysokość…

— Traktujesz mnie dziś nader oficjalnie, Dekkerecie.

— Tak, ponieważ omawiamy ważne sprawy, dotyczące wojny i pokoju. Przyjaźnimy się od wielu lat, ale jesteś też moim Pontifexem, Prestimionie. I — wskazał Septacha Melayna — znajdujemy się w towarzystwie twojego Wysokiego Rzecznika.

— Tak. Tak, oczywiście. To są poważne sprawy i poważny ton jest bardzo na miejscu. Dekkerecie, przemyśl to przez kilka dni — po raz pierwszy w ciągu tego spotkania Prestimion się uśmiechnął. — Ale niech droga, którą wybierzesz, pozwoli nam pozbyć się Mandraliski.

Kiedy Dekkeret wrócił do pokoju, położonego o piętro niżej niż apartamenty Prestimiona, Fulkari natychmiast zauważyła, jakie wrażenie zrobiło na nim spotkanie z Pontifexem. Prędko nalała mu wina i kiedy pił, czekała, co powie.

Wreszcie powiedziała:

— Kłopoty, prawda?

— Na to wygląda.

Ledwo zmuszał się do mówienia. Trochę kręciło mu się w głowie ze zmęczenia, z głodu, z wysiłku, który kosztowało go to dziwne, pełne napięcia spotkanie.

— W Zimroelu?

— W Zimroelu.

Fulkari patrzyła na niego dziwnie. Nigdy wcześniej nie widział w jej pięknych, szarych oczach tak głębokiego zaniepokojenia. Rozumiał, że musi wyglądać strasznie. Całe ciało miał napięte. Za oczami czuł bolesne łomotanie. Bolały go mięśnie szczęki, pewnie od nieszczerych uśmiechów. Wziął z jej rąk drugi kielich i wypił równie szybko, jak pierwszy.

— Czy w ogóle chcesz o tym rozmawiać? — spytała łagodnie po chwili ciszy.

— Nie. Nie mogę. Nie mogę, Fulkari. To sprawy wagi państwowej.

Dekkeret podszedł do okna i stanął plecami do niej, patrząc w noc. Przed nim leżało całe tajemnicze piękno Stoien, smukłe budynki na ceglanych postumentach, w oddali wznoszące się sztuczne wzgórza, oszałamiające bogactwo tropikalnej roślinności. Fulkari milczała, stojąc gdzieś po drugiej stronie pokoju. Wiedział, że zranił ją ostrym słowem. W końcu była towarzyszką jego życia. Nie była jeszcze jego żoną, ale nią zostanie, kiedy tylko napięcie wynikające z tego niespodziewanego kryzysu ustąpi na wystarczająco długo, by dało się wyprawić królewskie wesele. Tymczasem on odezwał się do niej, jakby była tylko zabawką na jedną noc, z którą nie można było podzielić się choć słowem na temat tego, co działo się pomiędzy Pontifexem i Koronalem. Zrozumiał, że kazał jej dźwigać całe brzemię bycia małżonką Koronala, ale nie wtajemniczył jej w wyzwania, które to zadanie ze sobą niosło.

Pozwolił, by minęło parę chwil.

Potem powiedział:

— Dobrze. Nie ma sensu tego przed tobą ukrywać. Prestimion jest tak wściekły przez całą tę sprawę z Mandraliską, przez jego bunt, że chce go zakończyć siłą. Mówi, że wyśle na Zimroel armię, by go zdławić. O ile dobrze go zrozumiałem, nie zamierza nawet postawić ultimatum, po prostu zaatakuje.

— A ty się nie zgadzasz, tak?

Dekkeret odwrócił się do niej.

— Oczywiście, że się nie zgadzam! Jak myślisz, kto miałby prowadzić tę armię? Kto byłby odpowiedzialny za wysłanie wojsk do Piliploku i w górę rzeki, do Ni-moya? Nie Prestimion, Fulkari. Nie Prestimion stanie pod bramami Ni-moya i zażąda ich otwarcia, nie on je wyważy, jeśli nie zostanie wysłuchany.

Patrzyła na niego spokojnie, nieruchomo. Kiedy przemówiła, głos miała spokojny.

— Oczywiście. Rozumiem, że to należy do Koronala.

— A myślisz, że mieszkańcy Zimroelu powitają najeźdźców z otwartymi ramionami, miłością i pocałunkami?

— Zgadzam się, Dekkerecie, to będzie paskudna sprawa. Ale jaki masz wybór? Wiem trochę z tego, co mówił ci Dinitak, wiem o hełmie, którego używa ten Mandralisca, wiem, co nim robi i jak podpuścił tych pięciu braci, by ogłosili niepodległość Zimroelu. Co innego może Pontifex zrobić w obliczu otwartego buntu, jeśli nie wysłać armię, by się z nim uporała? A jeśli będą ofiary… cóż, kto może temu zapobiec? Trzeba zachować wspólnotę.

Teraz to on gapił się na nią.

Widział Fulkari taką, jak nigdy wcześniej. Lady Fulkari z Sipermit, kobietę z arystokracji, której przodkowie pochodzili od Lorda Makhario. Oczywiście nie widziała nic złego w zdławieniu rebelii Sambailidów siłą. Dotarło do niego nagle, że po wszystkich latach na Zamku, po tym, jak został Koronalem, po raz pierwszy naprawdę widział największą różnicę pomiędzy arystokratami z Góry a prostaczkiem jak on sam.

Nie wspomniał o tym jednak. Powiedział po prostu:

— Nie chcę wypowiadać wojny mieszkańcom Zimroelu. Nie chcę zabijać niewinnych, palić miast i wiosek, nie chcę burzyć murów Ni-moya.

— A Mandralisca?

— Trzeba go powstrzymać. „Zniszczyć”, jeśli mam użyć słów Prestimiona. Chcę jednak znaleźć inny sposób, by to osiągnąć, inny niż otwarta wojna z mieszkańcami Zimroelu — Dekkeret spojrzał na kredens, na wino, ale postanowił nie pić trzeciego kielicha. — Poślę po Dinitaka. Muszę z nim porozmawiać.

— Teraz? — zapytała Fulkari, patrząc na niego z udawanym przerażeniem.

— Udzieli mi bezcennych rad. Jest najbliżej bycia Wysokim Doradcą ze wszystkich, którzy mnie otaczają.

— Masz jeszcze mnie. A ja udzielę ci następującej wysokiej rady: przyjechaliśmy tu dwie i pół godziny temu, może więcej, i nie mieliśmy nawet czasu, by coś zjeść. Jedzenie jest dobre, gdy jest się głodnym. Jedzenie jest ważne. Jedzenie jest przyjemne.

— W takim razie niech do nas dołączy.

— Nie, Dekkerecie. Nie.

— Cóż to? Czyżbyś mi się otwarcie sprzeciwiała? — jej upór raczej go bawił, niż irytował.

W oczach Fulkari także błyszczało rozbawienie.

— Można to tak nazwać. Poza tym pokojem jesteś Koronalem, to prawda, ale tutaj… tutaj… och, Dekkerecie, nie bądź głupi! Nie możesz być Koronalem w każdej sekundzie życia! Nawet Koronal musi wypocząć po całodziennej podróży. Jesteś teraz zbyt zmęczony, by myśleć z sensem albo dyskutować z Dinitakiem. Niech nam przyniosą kolację. A potem chodźmy do łóżka — teraz w jej oku był inny błysk. — Prześpij się z tym. Módl się o pożyteczny sen. Rano porozmawiasz z Dinitakiem.

— Ale Prestimion chce…

— Cicho — przykryła mu usta dłonią. Przytuliła się do niego, a on objął ją wbrew sobie i zatopił się w jej uścisku. Ich usta spotkały się. Jego ręce wędrowały po jej smukłych plecach.

Fulkari ma rację, pomyślał. Nie muszę być Koronalem w każdej sekundzie życia.

Dinitak może zaczekać. Prestimion może zaczekać. Mandralisca też poczeka.

Tej nocy, gdy Dekkeret spał, z głębokiej studni jego ducha wypłynęły na powierzchnię fragmenty wspomnień i zaczęły tańczyć w jego umyśle. Luźne strzępy niedawnej przeszłości próbowały połączyć się w sensowną całość.

Jest w Shabikant, klęczy przed dwoma wróżebnymi drzewami, pradawnymi drzewami Słońca i Księżyca. Dobiega z nich słabiutki dźwięk, odległy, szeleszczący odgłos, jakby po trwającej wiele wieków ciszy drzewa próbowały zebrać siły i przemówić do nowego króla, przekazać mu coś, co musi wiedzieć.

Jest w Kesmakuran, na grobie Dvorna, pierwszego Pontifexa. Klęczy przed wielkim pomnikiem pradawnego monarchy, słodki dym z ziół płonących w zagłębieniu przed nim wypełnia jego płuca i wdziera się do umysłu. Zamyka oczy i słyszy głos w głowie, przemawiający dziwnie, bez słów i zanim zamienia się w pozbawione znaczenia bum, bum, bum, mówi mu, że wprowadzi wielkie zmiany, niemal tak wielkie, jak te, których dokonał Dvorn, tworząc Pontyfikat.

Jest na targu w Thilambaluc, z Dinitakiem. Jarmarczny astrolog przepowiada przyszłość Dinitaka za pięćdziesiąt wag, ale ledwo zaczyna, nagle wytrzeszcza oczy w szoku i przerażeniu, wciska monety Dinitaka z powrotem do jego rąk, mówi, że nie jest w stanie nic przepowiedzieć, że nie weźmie jego pieniędzy i ucieka.

— Nie rozumiem — mówi Dinitak. — Jestem aż taki straszny? Co on zobaczył?

Pierwszego dnia rządów chodzi samotnie po Zamku, stoi przed salą sądową, którą zbudował Prestimion, a mag Su-Suheris, Maundigand-Klimd, przychodzi i prosi go o prywatną audiencję. Mówi mu, że miał tajemnicze objawienie, w którym widział Potęgi Królestwa zebrane przed Tronem Confalume’a i odprawiające jakiś ważny rytuał. W wizji Su-Suherisa poza Pontifexem, Koronalem i Panią Wyspy obecna jest czwarta Potęga. Dekkeret tego nie rozumie, jak może istnieć czwarta Potęga Królestwa? Maundigand-Klimd mówi:

— Muszę dodać jeszcze jedno, mój panie.

Su-Suheris mówi, że nieznana, czwarta Potęga posiada wzorzec członka rodziny Barjazidów.

Te fragmenty wspomnień krążyły w kółko i w kółko w śniącej pamięci Dekkereta, aż wreszcie połączyły się w jedno i wzór stał się jasny… Tajemniczy, odległy dźwięk, dochodzący spomiędzy korzeni wróżebnych drzew, słowa bez słów posągu pierwszego Pontifexa, strach w oczach astrologa z targu, wizja Maundiganda-Klimda…

Tak.

Dekkeret usiadł, całkowicie obudzony, tak przytomny, jak nigdy wcześniej. Serce mu waliło, pot lał się z każdego pora skóry.

— Czwarta Potęga! — krzyknął. — Król Snów! Tak! Tak!

Leżąca obok niego Fulkari poruszyła się i otworzyła oczy.

— Dekkeret? — zapytała nieprzytomnie. — O co chodzi? Czy coś się stało?

— Wstawaj! Umyj się, ubierz, Fulkari! Muszę natychmiast porozmawiać z Dinitakiem.

— Jest środek nocy. Dekkerecie, obiecałeś…

— Obiecałem, że się z tym prześpię, że będę modlił się o pożyteczny sen. Tak zrobiłem i miałem sen. Przyniósł mi coś, co nie może czekać do rana — wyskoczył z łóżka i szukał szaty. Fulkari siedziała, mrugała, tarła oczy, mamrotała do siebie. Pocałował ją lekko w czubek nosa i wyszedł na korytarz, szukać nocnego ochmistrza.

— Wezwijcie do mnie Dinitaka Barjazida! — wołał. — Ma tu być zaraz!

Dinitak pojawił się niemal natychmiast. Był w pełni ubrany i całkowicie przytomny. Dekkeret zastanawiał się, czy przyjaciel w ogóle spał. Dinitak był ascetą, pewnie uważał sen za stratę czasu.

— Wezwałbym cię zaraz po spotkaniu z Prestimionem — zaczął Dekkeret — ale Fulkari namówiła mnie, żebym poczekał, aż trochę odpocznę. Dobrze zrobiłem.

Szybko streścił Dinitakowi rozmowę z Prestimionem. Dinitak w ogóle nie wyglądał na zdziwionego, nie zaskoczyła go ani nieskrywana nienawiść Pontifexa do Mandraliski, ani jego pragnienie, by zdławić powstanie Sambailidów siłą. Powiedział, że dokładnie tego można było się spodziewać po kimś, kto został przez ten klan tak doświadczony, jak Prestimion.

— Powiem wprost, pomysł wypowiedzenia wojny Zimroelowi napawa mnie obrzydzeniem — oświadczył Dekkeret. — Lady Taliesme na pewno też będzie przeciwna. Zdaje mi się, że w głębi duszy Prestimion uważa podobnie.

— Możesz mieć rację. Nie kocha wojny.

— Ale ataki na jego własną rodzinę tak nim wstrząsnęły, że zniszczenie Mandraliski stało się jego najwyższym priorytetem i nie obchodzi go, jak się to dokona. Powiedział mi „Płyń do Zimroelu, Dekkerecie. Weź że sobą największą armię, jaką zdołasz zebrać. Doprowadź sytuację do porządku. Zniszcz Mandraliskę”. Chce wojny, Dinitaku. A ja mam nadzieję, że wpłynę na niego, by zmienił zdanie.

— Myślę, że nie przyjdzie ci to łatwo.

— Też tak sądzę. Pontifex nie słynie z cierpliwości. Czuje, że jego rządy jako Koronala zostały splamione knowaniami wrogów i podejrzewa, pewnie słusznie, że za większością problemów stał Mandralisca. Znowu zaczęły się kłopoty, więc chce pozbyć się Mandraliski raz na zawsze. Któżby nie chciał? Ale dla mnie wojna jest ostatecznym środkiem. To ja, nie Prestimion, będę musiał dowodzić wojskiem.

— To go nie interesuje. Ty jesteś Koronalem. Pontifex określa politykę, Koronal ją wykonuje. Zawsze tak było.

Dekkeret wzruszył ramionami.

— W każdym razie, Dinitaku, jeśli tylko będę mógł, nie dopuszczę do wojny. Tak, pojadę do Zimroelu. Dopilnuję, by Mandralisca nie sprawiał już więcej kłopotów, tak jak chce tego Prestimion. A teraz chcę z tobą porozmawiać o tym, co wydarzy się, kiedy Mandraliski już nie będzie.

Otworzyły się drzwi i wyszła Fulkari, ubrana w zieloną ranną szatę. Uśmiechnęła się do Dinitaka przyjaźnie, jakby chciała podkreślić, że nie widzi nic złego w tym, że Dekkeret prowadzi ważne rozmowy o tej porze. Dekkeret mrugnął do niej z wdzięcznością. Usiadła cicho przy oknie. Na wschodzie widać było pierwsze fioletowe pasy świtu.

— Załóżmy — powiedział Dekkeret — że problem Mandraliski jest rozwiązany, nieważne, pokojowo czy nie. Stłumiliśmy powstanie pięciu Sambailidów, daliśmy im do zrozumienia, że nie warto znowu wpadać na podobne pomysły. Pewnie nie uda im się bez Mandraliski, który by za nich myślał. W porządku. Pozostaje pytanie: co może zapobiec pojawianiu się takich Mandralisk w przyszłości? On i jego pan, Dantirya Sambail, ściągnęli na świat całe pokolenie kłopotów. Nie możemy pozwolić, by coś takiego się powtórzyło. I właśnie… przyszedł mi do głowy pomysł, bardzo dziwny pomysł i w środku nocy…

13

— Jesteś diukiem? — zapytał Zmiennokształtny, gdy Thastain wyprowadził go z gabinetu Mandraliski. — Prawdziwym diukiem? Jesteś bardzo młody.

Thastain wyszczerzył zęby.

— Nazywa mnie tak dla żartu. Czasem też zdarza mu się tytułować mnie hrabią. W rzeczywistości nie jestem jednak ani tym, ani tym. Mój ojciec był rolnikiem w Sennec, na zachód stąd. Kiedy zmarł, nie mogliśmy spłacić długów, więc straciliśmy farmę i wstąpiłem na służbę u Pięciu Lordów.

— Ale on nazywa cię diukiem — nalegał Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp. — Jesteś synem rolnika, a on nazywa cię diukiem. Mówisz, że to tylko żart. Ja myślę, że to dziwny żart. Wygląda właściwie jak kpina. Nie rozumiem ludzkich żartów. Ale w sumie czemu miałbym? Czy jestem choć trochę podobny do człowieka?

— W tej chwili wyłącznie z wyglądu — odpowiedział Thastain. — A to oczywiście może się zmienić. Chodźmy tędy, panie. Tymi schodami.

Odbywam uprzejmą rozmowę z Metamorfem, pomyślał zdumiony. Właśnie nazwałem go „panem”. Wygląda na to, że życie to nieprzerwane pasmo niespodzianek.

Kiedy spotkanie z Mandraliską się skończyło, ambasador Danipiur — Thastain zrozumiał, że tamten tym właśnie był, wysłannikiem królowej Zmiennokształtnych — ponownie przyjął ludzką postać, by móc wrócić do swojej kwatery. Teraz więc znowu był dziwnie wyglądającym, długonogim człowiekiem, który chodził, jakby opanował tę sztukę ledwo tydzień temu i mówił z dziwnym akcentem, ledwo zrozumiałym dla Thastaina. Chłopak uważał, że jako człowiek Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp jest niemal równie dziwaczny, co w swojej naturalnej postaci.

Jak każdy chłopiec ze wsi w północnym Zimroelu, Thastain został tak wychowany, że bał się Zmiennokształtnych i nienawidził ich. Byli dla niego przerażającymi, obcymi stworami z Piurifayne, leżącego w dżunglach na południowym wschodzie, pałającymi wieczną nienawiścią do ludzkich najeźdźców, którzy odebrali im świat trzynaście tysięcy lat temu. Metamorfowie mieli nie spocząć, póki go nie odzyskają. Choć Lord Stiamot zamknął ich w rezerwacie w lesie deszczowym, wszyscy wiedzieli, że umiejętność zmieniania postaci umożliwiała im wymykanie się z Piurifayne i mieszanie się z ludźmi. Robili najstraszniejsze rzeczy: zatruwali studnie, kradli wierzchowce i blavy, porywali dzieci, by uczynić z nich niewolników w swoich wioskach w dżungli… A przynajmniej w to kazano wierzyć Thastainowi.

Nigdy wcześniej nie rozmawiał z Metamorfem, w każdym razie nie świadomie. Nigdy nawet nie widział przedstawiciela tej rasy z tak bliska. A teraz… „Chodźmy tędy, panie. Tymi schodami”. Przedziwne. „Chodźmy tędy, panie”.

Wyszli z pałacu prokuratora w jasne światło kolejnego doskonałego dnia w Ni-moya. Kwatery, w których z polecenia Mandraliski zatrzymywali się jego goście spoza miasta, znajdowały się o dziesięć minut drogi od rzeki: należało wejść na wzgórze obok kwatery głównej Ruchu i apartamentowca, w którym mieszkał Thastain, skręcić w lewo i wejść w podziemne przejście, szybko zmieniające się w szerokie schody, które prowadziły na kolejny poziom. To właśnie tutaj znajdowały się kwatery, mieszczące się w wielkiej, białej wieży. Większość budynków Ni-moya było podobnymi wieżami. Stały w rzędach, tworząc niby falangę wzdłuż Prospektu Nissimorn. Czterech z Pięciu Lordów miało swoje rezydencje przy Prospekcie Nissimorn, w części, gdzie zamiast apartamentowców stały rezydencje najzamożniejszych. Wszyscy znali Prospekt Nissimorn. Ulica ta była tak znana, że gdy Thastain ujrzał ją po raz pierwszy, zastanawiał się, czy gdy stanie na chodniku nie zaczną go mrowić nogi.

— Jego hrabiowska mość Mandralisca żartuje z ciebie — ciągnął dalej Metamorf, gdy wchodzili po kamiennych schodach — ale mimo to jesteś jednym z jego najważniejszych ludzi. Nie mam racji?

— Tak, jestem jednym z jego najbliższych wspólników. Widziałeś przed chwilą pozostałych dwóch. Jacomin Halefice, Khaymak Barjazid i ja: to wewnętrzny krąg ludzi, którym najbardziej ufa.

Thastain pomyślał, że taka mniej więcej była prawda. Hrabia był spokojniejszy w towarzystwie Halefice’a, Barjazida i jego własnym. Mówił im rzeczy, których nigdy w życiu nie opowiedział nikomu, o dzieciństwie, o ojcu, o służbie u Dantiryi Sambaila. To musiało być oznaką jakiejś bliskości.

A jednak Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp, przerażając Thastaina celnością wypowiedzi, stwierdził:

— Jesteście ludźmi, którym ufa najbardziej, tak, ale jak bardzo wam ufa? Albo komukolwiek? I jak bardzo wy mu ufacie?

— Nie umiem odpowiedzieć na te pytania, panie.

— Sądzę, że twój hrabia Mandralisca jest trudnym człowiekiem. Dumnym, podejrzliwym, niebezpiecznym. Proponuje nam sojusz. Składa nam obietnice.

Thastain zrozumiał, co się działo. Zachował niezręczne milczenie.

Zmiennokształtny powiedział:

— W przeszłości nie wychodziliśmy dobrze na obietnicach waszej rasy. Pontifeksi i Koronalowie obiecywali, że poprawią nasze życie, że przywrócą nam przywileje, odebrane przez Lorda Stiamota, pozwolą swobodnie się przemieszczać. A wiesz, jak teraz żyjemy.

— Hrabia Mandralisca nie jest ani Pontifexem, ani Koronalem. Pragnie uwolnić ludność tego kontynentu od władzy podobnych królów. I chodzi mu o całą ludność, także przedstawicieli waszej rasy.

— Może tak — mruknął Zmiennokształtny. — A czy powiedziałbyś, że hrabia Mandralisca jest prawym człowiekiem?

Prawym?

Thastain pomyślał, że nie było to pierwsze słowo, które przychodziło mu do głowy, gdy miał opisać Mandraliskę. O sercu z kamienia, tak. Okrutny, może. Przerażający. Zawzięty. Zdeterminowany. Bezwzględny. Ale prawy? Prawy? Za czasów, gdy mieszkał w Sennec, Thastain poznał kilku ludzi, których na pewno tak by określił; dobrych, silnych, nieskomplikowanych ludzi, których słowo było absolutnie wiążące. Na przykład Liaprand Strume, sklepikarz, który zawsze gotów był otworzyć kredyt dla potrzebującego. Safiar Syamilak, komornik ojca i oddany strażnik ich ziem. I wielki, rudobrody mężczyzna z farmy w górze rzeki, ten, który uszkodził kręgosłup, gdy podnosił wóz, przygniatający małego chłopca… nazywał się Ghehdr Maglisk. Trzech prawych ludzi, co do tego nie było wątpliwości. Ciężko było dostrzec cechy wspólne tych trzech i hrabiego Mandraliski.

Z drugiej strony, kim był, żeby krytykować hrabiego przed Metamorfem albo kimkolwiek innym? Służył Mandralisce, nie Zmiennokształtnym. Jeśli ten stwór chciał się dowiedzieć, na ile hrabia jest godzien zaufania, niech robi to sam.

— Hrabia jest niezwykłym człowiekiem — odpowiedział wreszcie Thastain. To nie było kłamstwo. — Kiedy nasza ziemia zostanie wreszcie uwolniona spod jarzma Pontifexów, zobaczycie, jak hrabia Mandralisca dotrzymuje obietnic — to też była prawda, mniejsza z tym, ile warta. — Patrzcie, panie — powiedział Thastain, rozpaczliwie próbując zmienić temat. — Patrzcie jak popołudniowe światło pada na Kryształowy Bulwar.

— Bardzo pięknie, to prawda — powiedział Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp, osłaniając oczy przed blaskiem wydobywanym przez pęki obrotowych reflektorów z lśniącego bruku bulwaru. — Wasze Ni-moya jest największym z miast. Jestem wdzięczny hrabiemu, że pozwolił mi tu przyjechać. Mam nadzieję, że kiedyś pokażę je członkom mojego klanu, kiedy twój hrabia wygra wojnę z Pontifexem i Koronalem. Bo taka jest jego obietnica, że wolno nam będzie tu przebywać.

— Taka jest jego obietnica — potaknął Thastain.

Jacomin Halefice był w budynku kwatery głównej Ruchu, kiedy Thastain wrócił odprowadziwszy Zmiennokształtnego. Chłopak ucieszył się na jego widok. Ostatnio pomiędzy Thastainem i adiutantem zawiązała się jakby nić przyjaźni, opartej w głównej mierze na fakcie, że Halefice obawiał się, iż Khaymak Barjazid powoli wygryza go z pozycji ulubieńca Mandraliski. Thastain wiedział, że Halefice był przy boku Mandraliski od dawna, od czasów, kiedy obaj służyli Dantiryi Sambailowi. Razem walczyli przeciwko Prestimionowi w rebelii prokuratora.

Ale to Barjazid, którego Mandralisca znał dopiero od niedawna, miał kontrolę nad hełmami. Obecnie hrabia często faworyzował Suvraelczyka, ignorując Halefice’a. Z tej przyczyny Halefice postanowił kultywować przyjaźń z młodym i szybko awansującym Thastainem, tworząc niepisany sojusz przeciwko dalszemu wzrostowi znaczenia Barjazida.

Choć Thastain był młody, wiedział, że Halefice zachowuje się głupio. Martwienie się „afektem”, jakim mógł kogoś obdarzać Mandralisca, nie miało żadnego sensu. Hrabia nie posiadał afektu, a jedynie plany, pragnienia i cele. Otaczał się ludźmi, którzy mogli mu pomóc je wykonać i osiągnąć, lecz widział w nich tylko narzędzia i pozbywał się ich, gdy tylko z nich skorzystał. Jeśli myślałeś, że jesteś przyjacielem Mandraliski albo on twoim, oszukiwałeś się tylko.

Pomimo tego Thastain przyjmował starania Halefice’a z przyjemnością. Praca dla hrabiego Mandraliski straszliwie szarpała nerwy. Nigdy nie wiadomo było, kiedy popełni się ten ostateczny błąd, czasem nawet drobny, który sprowadzi na ciebie potworny gniew pana. Gdy Thastain wstąpił na służbę Pięciu Lordów, nie spodziewał się, że znajdzie się tak blisko hrabiego. Jacomin Halefice sprawiał, że bliskość ta była bardziej znośna. Adiutant był sympatycznym człowiekiem, łatwo się z nim dogadywało i jego towarzystwo dawało miłą ulgę po godzinie czy dwóch w towarzystwie hrabiego. Prócz tego, Jacomin Halefice być może będzie w stanie ochronić Thastaina przed gniewem Mandraliski, jeśli kiedyś chłopak stałby się jego celem. Prędzej czy później spotykało to każdego.

— To jak, zabrałeś Zmiennokształtnego do domu? — zapytał Halefice. — Niezła niespodzianka, zobaczyć jednego z tych cudaków na audiencji u hrabiego, nie? Ale nasz hrabia sprzymierzy się z każdym, jeśli tylko pomoże mu to osiągnąć swoje cele.

— A uważasz, że włączanie Zmiennokształtnych do walki z Alhanroelem posłuży jego celom? Jak może ufać tym stworom?

— Tak, to banda śliskich węży — przyznał Halefice, uśmiechając się i kiwając głową. — Nie kocham ich bardziej, niż ty, chłopcze. Ale mimo to rozumiem, dlaczego Mandralisca może chcieć się z nimi sprzymierzyć. Mają jeszcze mocniejsze powody, by nienawidzić pontyfikatu, niż on. A nie zapominaj, że wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem. Mandralisca wierzy, że kiedy przyjdzie co do czego, lud Piurifayne zrobi wszystko, by utrudnić życie Prestimionowi i Dekkeretowi.

— A więc teraz Metamorfowie są naszymi przyjaciółmi! — żachnął się Thastain. — Co dzień robi się dziwniej. Poza tym, Metamorf nie ufa zbytnio hrabiemu. Nie do końca wierzy, że dotrzyma obietnicy dotyczącej zrównania ich praw po wojnie.

— Powiedział ci to? To bardzo ufne z jego strony. Na twoim miejscu nie mówiłbym nic Mandralisce.

— Czemu?

— A co to da? Jeśli Mandralisca chce zdradzić Metamorfów, kiedy nie będą mu już potrzebni, to zrobi to niezależnie od ich podejrzeń. I tak nie sądzi, że ktokolwiek mu ufa. Jeśli mu powiesz, że Zmiennokształtny sączył ci w uszy to, co właśnie mi powiedziałeś, hrabia zacznie się martwić, czy aby nie za bardzo zakumplowałeś się z naszymi nowymi sojusznikami. Mówię ci, zachowaj to dla siebie. Nawet mi o tym nie mów. Nie powiedziałeś mi. Zrozumiano?

— Zrozumiano — przytaknął Thastain.

— A co powiesz na spacer na Prospekt, kiełbaski i piwo?

Thastain z przyjemnością wyszedł znów na słońce. Kręciło mu się w głowie. Nie spodziewał się poważnej rozmowy ze Zmiennokształtnym i myśl, że Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp uczynił go swoim powiernikiem mocno go niepokoiła. Jeśli Metamorfowie nie wierzyli obietnicom Mandraliski, niech sami mu to powiedzą, a nie szepczą o tym do ucha jego najmłodszemu i najmniej pewnemu siebie człowiekowi.

Pomimo że krótki kontakt ze Zmiennokształtnym wcale nie okazał się tak przerażający i obrzydliwy, jak Thastain się spodziewał — właściwie po tej krótkiej rozmowie zaczął postrzegać Zmiennokształtnych jak normalne istoty ze zwyczajnymi problemami, a nie mityczne potwory — wciąż czuł się źle, Mandralisca tak beztrosko zmusił go do tego kontaktu. Nie powinien był tego wymagać. Stare warunkowanie było wciąż silne. Thastain nie pragnął towarzystwa Metamorfów. I wcale nie był pewien, czy tak wspaniale jest służyć człowiekowi, który uznał za słuszne się z nimi sprzymierzać.

W rzeczywistości Thastain był zmęczony Mandraliską i jego lodowatymi metodami. Hrabia traktował go stosunkowo dobrze, zdawał się nawet uważać jego towarzystwo za zabawne, ale chłopak wiedział, ile to naprawdę znaczyło. Nawet Metamorf dostrzegł pogardę, skrytą za kpiącym tytułem diuka.

— Zauważyłeś — zapytał Jacomin Halefice, kiedy stali nad rzeką i jedli kiełbaski — jak spięty jest ostatnio hrabia? Nigdy nie był otwarty i pogodny, ale teraz jest już jak za mocno napięta struna harfy.

— To prawda — powiedział Thastain obojętnie. Już dawno temu nauczył się, że kiedy tematem rozmowy był hrabia Mandralisca, najlepiej było słuchać, potakiwać i milczeć.

— Khaymak uważa, że zbyt intensywnie używa hełmu — ciągnął Halefice. — Co noc przemierza za jego pomocą świat, wchodzi ludziom w umysły i robi z nimi to, co robi. Barjazid twierdzi, że korzystanie z hełmu bardzo wyczerpuje. A któż zna się na tym lepiej?

— Właśnie, kto?

— Ale ja myślę, że chodzi o coś więcej, niż sam hełm. Pomysł wypowiedzenia wojny Koronalowi to nie błahostka. Sądzę, że hrabia czasem boi się, że przecenił swoje możliwości. Wiesz, planuje wszystko sam. Pięciu Lordów to bezużyteczne stworzenia. Teraz jeszcze ten pomysł z przeciągnięciem na naszą stronę Metamorfów… każdy kontakt z nimi jest niebezpieczny. Trzeba ciągle uważać. Hrabia o tym wie. I zapewne ambasador Danipiur zdaje sobie sprawę, że tak samo musi patrzeć na hrabiego. Cóż za doskonała para! No, Thastainie, może jeszcze po kiełbasce?

— Świetny pomysł.

— Oczywiście — perorował Halefice — nie jest ważne, czy hrabia zamierza zdradzić Zmiennokształtnych, tylko czy oni nie zdradzą nas. Jeśli hrabia nie przekonał Metamorfa, że jego obietnice są szczere, to jaka jest szansa, że pomogą nam w chwili próby? Co będzie, jeśli uznają, że obietnica równości praw nie zasługuje na większą uwagę, niż wszystko, co przez lata mówili im Niezmienni i zostawią nas samych z naszą walką?

— Niezmienni?

— Tak nas nazywają. Jeżeli hrabia zbytnio zawierzy dobrej woli naszych Zmiennokształtnych przyjaciół, może popełnić wielki błąd. Ale, rzecz jasna, Thastainie, w ogóle o tym nie rozmawiamy. Po prostu stoimy sobie i jemy kiełbaski.

— Oczywiście — powiedział Thastain.

I pomyślał, że Halefice też uważa, że Mandralisca i Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp sobie nie ufają. Na pewno ma rację. W pewnym sensie są do siebie podobni, bo obaj są śliskimi, zdradliwymi wężami, tak jak mówi Halefice. Cóż, zasługują na siebie nawzajem.

Ale, pomyślał, czy ja naprawdę zasłużyłem na któregokolwiek z nich?

14

— Chce spotkania przy śniadaniu — powiedział Prestimion. — Twierdzi, że będzie to rozmowa najwyższej wagi tylko pomiędzy nami dwoma, Pontifexem i Koronalem. Bez Septacha Melayna, bez Gialaurysa, nawet bez ciebie, Varaile. Ledwo wczoraj wieczorem prosił o czas, by móc przygotować plan inwazji, bo działa bez Wysokiego Doradcy. Jak myślisz, co mogło go opętać w nocy?

Varaile uśmiechnęła się.

— Doskonale cię zna, Prestimionie. Wie, jak kiepsko znosisz wszelką zwłokę.

— Nie myślę, żeby o to chodziło. Może ja jestem niecierpliwy i impulsywny, ale Dekkeret z pewnością taki nie jest. I ten jeden raz bym go nie pospieszał. Wczoraj zgodziłem się, żeby poświęcił trzy czy cztery dni na przemyślenia. Zamiast tego wraca do mnie już następnego ranka. Musi mieć jakiś powód. Tyle że wcale nie jestem pewien, czy mi się spodoba.

Spotkanie miało miejsce w prywatnej jadalni, przyległej do komnat Pontifexa, leżącej po wschodniej stronie, więc dającej wspaniały widok na złotozielone światło poranka. Na rozkaz Prestimiona cały posiłek podano od razu: owoce, ryby gotowane na parze, stos słodkich, brązowych ciastek stajja i lekkie, śniadaniowe wino. Obydwaj ledwo spróbowali jedzenia. Dekkeret był w bardzo dziwnym nastroju, spięty, naprężony jak zwinięta sprężyna, a jednak w jego oczach był dziwny, egzaltowany blask, jakby w nocy doznał wyjątkowej wizji.

— Pozwól, że przedstawię ci mój plan — powiedział, kiedy zakończyli obowiązkowe grzeczności. — Wraz ze zmianami, które opracowałem dziś w nocy.

W sposobie, w jaki Dekkeret to powiedział było coś wręcz teatralnego. Prestimion był tym zdumiony.

— Słucham.

— Zamierzam — opowiadał Dekkeret — natychmiast rozpocząć pierwszą Wielką Procesję moich rządów. W ten sposób będę miał wygodny i zupełnie niekontrowersyjny pretekst, by odwiedzić Zimroel. Skoro już jestem tutaj, na zachodnim wybrzeżu, ogłoszę, że Zimroel będzie moim pierwszym przystankiem. Wyruszę kiedy tylko się da. Pożegluję prosto do Piliploku, w górę Zimru do Ni-moya, dalej aż do zachodnich ziem, zatrzymam się w Dulorn, Pidruid, Narabalu, Til-omon, wszędzie tam, gdzie „Lord Dekkeret” to tylko dwa słowa.

Przerwał, jakby chciał dać Prestimionowi szansę na wyrażenie aprobaty.

Pontifex zaś, coraz bardziej zdezorientowany jego słowami, powiedział:

— Przypominam ci, Dekkerecie, że tam trwa powstanie. Wczoraj mówiliśmy, żebyś najechał Zimroel z dużą armią, aby je stłumić. O kampanii przeciwko rebeliantom, którzy sprzeciwiają się naszej władzy. O wojnie. To coś trochę innego od Wielkiej Procesji.

— Prestimionie — odparł Dekkeret spokojnie — to ty mówiłeś o inwazji. Nie ja. Inwazja na Zimroel, podniesienie ręki na jego mieszkańców, na mieszkańców mojego świata… to nie jest pomysł, który pochwalam.

— Tak więc sprzeciwiasz się pomysłowi, by zdławić tę rewolucję siłą.

— Całym sercem, wasza wysokość.

Prestimion poczuł, jak krew zaczyna buzować mu w żyłach. Spokój i pewność Dekkereta zdumiewały go nie mniej, niż zawarta w jego słowach jawna niesubordynacja.

Opanował się nie bez wysiłku.

— Wydaje mi się, mój lordzie, że nie masz wyboru. Jak możesz myśleć o Wielkiej Procesji w tak niezwykłej chwili? Z tego co wiesz, możesz przybyć do Piliploku i odkryć, że przysięgli wierność jednemu z Sambailidów, może nawet obwołali go swoim prokuratorem albo Pontifexem, i nawet nie wpuszczą cię na ląd. Wyobraź to sobie: Koronal Majipooru zawrócony z portu! Co wtedy zrobisz, Dekkerecie? Albo udasz się do Ni-moya i odkryjesz, że rzekę blokuje wroga flota. I zostaniesz poinformowany, że to terytorium Sambailidów i nie jesteś tam mile widziany. Co wtedy? Nie uznasz tego za wypowiedzenie wojny?

— Niekoniecznie. Przypomnę im o umowie, która zmusza ich do lojalności.

Prestimion zagapił się na niego.

— A jeśli cię wyśmieją, jakie podejmiesz kroki?

— Przysiągłem ci, Prestimionie, że zrobię wszystko, co konieczne, by przywrócić rządy prawa w Zimroelu. Zamierzam dotrzymać tej przysięgi.

— Środkami, które nie obejmują wojny.

— Tego nie powiedziałem. Będę miał ze sobą wojsko. Jeśli będę musiał, użyję go. Ale nie sądzę, żeby wojna okazała się konieczna.

— A jeśli powiem ci, że w moich oczach jest ona jedynym rozwiązaniem, to znajdziemy się w stanie otwartego konfliktu, tak? — Prestimion mówił spokojnie, ale z każdą chwilą narastał w nim gniew. Nie spodziewał się takiego rozwoju wydarzeń. Przez te wszystkie lata, odkąd Dekkeret stał się najbardziej oczywistym kandydatem na Koronala, Prestimion nigdy nie wyobrażał sobie, że mogliby mieć różne zdania w ważnej sprawie wagi państwowej. Sprzeciw jego własnego protegowanego jawił mu się jako ostateczny akt zdrady. — Dekkerecie, nalegam, przemyśl to, co właśnie powiedziałeś.

— Jesteś Pontifexem, wasza wysokość. Jestem ci posłuszny we wszystkim i zawsze tak będzie. Ale mówię ci, Prestimionie, z całej duszy sprzeciwiam się tej wojnie.

— Ach — powtórzył Prestimion — z całej duszy.

Prestimion nie był tak zbity z tropu od chwili, gdy patrzył, jak syn Confalume’a, Korsibar, własnoręcznie zakłada koronę gwiazd i ogłasza się królem. Co ma zrobić Pontifex, kiedy jego Koronal tak otwarcie sprzeciwia się rozkazowi? Confalume nie przygotował go na coś podobnego. Prestimion nagle zobaczył relację między sobą jako Pontifexem i Dekkeretem Koronalem tak, jak zapewne na swoją sytuację patrzył Confalume, starzejący się i coraz bardziej nieefektywny, kiedy przekazywał władzę młodemu i energicznemu Prestimionowi.

Z olbrzymim trudem powstrzymywał rosnącą wściekłość. Czuł, że za chwilę będzie krzyczeć i parskać. To się nie może wydarzyć. Żeby zyskać na czasie sięgnął po ciastko stajja, przełamał je, nadgryzł bez entuzjazmu i popił chłodnym, złotym winem.

— Znakomicie — powiedział w końcu Prestimion. — Myślisz, że uda ci się uniknąć wojny. Na pewno, skoro uparłeś się, by jej nie zacząć. Pozostaje jednak problem Mandraliski i jego powstania. Przysięgłeś, że to opanujesz. Jak zamierzasz to uczynić bez użycia siły?

— Tak samo, jak zrobiliśmy podczas kampanii przeciwko prokuratorowi. Mandralisca ma hełm. My też mamy hełm. Ma Barjazida, ja też mam Barjazida. Mój Barjazid pokona jego i wyłączy go z gry, a to pozostawi Mandraliskę na mojej łasce.

— To naiwne, Dekkerecie.

Przez chwilę w oczach młodszego mężczyzny błysnął gniew.

— Ja natomiast uważam, że twoje pragnienie, by prowadzić wojnę przeciwko własnym poddanym nie pasuje do kogoś, kto ma się za wielkiego monarchę, Prestimionie. Szczególnie, że chcesz prowadzić tę wojnę przez pośrednika, wiele tysięcy mil od pola bitwy.

Prestimion nie mógł uwierzyć, że Dekkeret powiedział coś podobnego.

— No nie! — ryknął i uderzył ręką z stół z taką siłą, że sztućce podskoczyły, a butelka wina spadła. — Niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe! Niesłuszne i niesprawiedliwe!

— Prestimionie…

— Dekkerecie, pozwól mi mówić. Muszę na to odpowiedzieć — Prestimion zdał sobie sprawę, że dłonie ma zaciśnięte w pięści. Schował je pod stołem. — Nie pragnę wojny — powiedział tak spokojnie, jak tylko mógł. — Wiesz o tym. Ale uważam, że w tej sytuacji wojna jest nieunikniona. I, Dekkerecie, jeśli nie masz dość odwagi, sam ją poprowadzę. Myślisz, że zapomniałem, jak się walczy? O nie, ty, mój lordzie, wracaj sobie na Zamek, a ja poprowadzę wojska do Zimroelu i dumnie zajmę miejsce w pierwszej linii, wraz z Septachem Melaynem i Gialaurysem, jak za dawnych lat — znowu podnosił głos. — Kto rozbił armię Korsibara pod Granią Thegomar, kiedy ty byłeś ledwie chłopcem? Kto w tym budynku założył hełm Barjazida, sięgnął i zniszczył Venghenara w dżungli Stoienzar? Kto…

Dekkeret błagalnie uniósł obie ręce.

— Spokojnie, wasza wysokość, spokojnie. Jeśli będzie wojna, niech nas Bogini broni, wiesz, że to ja ją poprowadzę i wygram. Ale błagam, zostawmy to na chwilę. Chcę ci powiedzieć więcej i ma to możliwe konsekwencje, sięgające daleko poza obecne problemy.

— Mów więc — powiedział Prestimion głucho. Był otępiały po wybuchu wściekłości. Żałował teraz, że wywrócił wino.

— Pamiętasz, Prestimionie — zapytał Dekkeret — jak rozmawialiśmy w sali degustacyjnej w Domu Muldemar. Byliśmy tylko we dwóch, jak teraz. Przypomniałeś mi o dziwnej przepowiedni Maundiganda-Klimda, że Barjazid zostanie czwartą Potęgą Królestwa. Żaden z nas wtedy tego nie rozumiał i uznaliśmy to za niemożliwe. Ale zeszłej nocy zrozumiałem znaczenie tej wizji. Potrzebna jest czwarta Potęga. Za twoją zgodą, uczynię nią Dinitaka Barjazida, kiedy tylko rozwiążemy kwestię Mandraliski i pięciu Sambailidów.

— Oszalałeś — powiedział Prestimion. Nie był już zły, tylko smutny.

— Proszę, wysłuchaj mnie. Ocenisz moje szaleństwo, kiedy skończę.

Prestimion odpowiedział zrezygnowanym wzruszeniem ramionami.

— Na Majipoorze nigdy nie zaznano takiego dobrobytu, jak współcześnie — oświadczył Dekkeret. — Era Prankipina i Lorda Confalume’a, Confalume’a i Lorda Prestimiona, Prestimiona i Lorda Dekkereta. Zarazem jednak nigdy wcześniej nie zaznano podobnych problemów. Magowie i czarnoksiężnicy, powstawanie nowych, dziwnych kultów, kłopoty spowodowane przez Dantiryę Sambaila i Mandraliskę… To wszystko jest dla nas nowe. Być może jedno idzie w parze z drugim, dobrobyt i problemy, niepewność nowego bogactwa i tajemnice magii. A może po prostu mamy za dużą populację. Na świecie, wprawdzie ogromnym, żyje piętnaście miliardów ludzi, więc nie można uniknąć niezgody, a nawet konfliktów.

Prestimion siedział w milczeniu i zastanawiał się, do czego Dekkeret zmierza. Widać było, że Koronal przez pół nocy ćwiczył tę przemowę w głowie. Prestimionowi, szczególnie po wybuchu złości sprzed paru chwil, wypadało posłuchać, zanim odrzuci szalony pomysł swego Koronala.

Dekkeret mówił dalej:

— W poprzednim trudnym okresie, który nazywamy czasami Dvorna, stworzono pierwsze dwie Potęgi, dzielące się władzą: Pontifexa, starszego, mądrzejszego monarchę, odpowiadającego za opracowywanie polityki, i Koronala, młodszego, bardziej energicznego, który ma tę politykę wykonywać i egzekwować. Później, kiedy umożliwił to nowy, cudowny wynalazek, pojawiła się trzecia Potęga, Pani Wyspy, która z pomocą swoich licznych współpracowników wchodzi co noc w umysły wielkiej rzeszy ludzi i daje im pociechę, pomoc i leczenie. Jednak urządzenia, z których korzysta Pani, mają swoje ograniczenia. Może mówić do umysłów, ale nie może ich bezpośrednio kontrolować. Za to hełmy, które wynaleźli Barjazidowie…

— Chciałeś raczej powiedzieć, że ukradli. Wynalazł je jękliwy, zdradziecki Vroon, Thalnap Zelifor. Jednym z błędów, za które kiedyś będę musiał zapłacić, było oddanie tego Vroona i jego hełmów w ręce Venghenara Barjazida. Dotąd czujemy tego konsekwencje.

— Barjazidowie, szczególnie Khaymak Barjazid, korzystali z projektów Vroona, ale ogromnie zwiększyli możliwości jego maszyn. Jak pamiętasz, ja pierwszy poczułem moc tych hełmów dawno temu, kiedy podróżowałem po Suvraelu. Jednak to, co wtedy czułem, choć bardzo silne, nie może równać się z mocą, którą dawał późniejszy hełm, wykorzystany przez ciebie do pokonania Venghenara Barjazida w Stoienzar wiele lat temu. Zaś hełm, który doprowadził twojego brata do utraty zmysłów i skrzywdził tyle osób na całym świecie jest jeszcze potężniejszy. To naprawdę straszliwa broń.

Dekkeret pochylił się i świdrował Prestimiona wzrokiem.

— Świat — powiedział — potrzebuje bardziej surowego rządu, niż istniejący przez ostatnie lata. W przeciwnym wypadku wciąż będą pojawiać się Mandraliski. Proponuję, byśmy zajęli się hełmami, przekazali je Dinitakowi Barjazidowi i uczynimy go odpowiedzialnym za wyszukiwanie złoczyńców, za kontrolowanie ich i karanie przy użyciu potężnych przesłań, zsyłanych z pomocą hełmu. Będziemy monitorować umysły mieszkańców świata i zwalczać niegodziwych. W tym celu potrzebować będzie statusu i władzy Potęgi Królestwa. Nazwiemy go, powiedzmy, Królem Snów. Będzie równy nam. Dinitak jako pierwszy otrzyma ten tytuł, później będzie on przechodził dziedzicznie przez pokolenia. To wszystko, wasza wysokość.

Zdumiewające, pomyślał Prestimion. Niewiarygodne.

— Dinitak, jak rozumiem, nie ma obecnie spadkobierców — odpowiedział natychmiast. — Ale to najmniejszy zarzut, jaki mam do twojego planu.

— A pozostałe?

— To tyrania, Dekkerecie. W tej chwili rządzimy za zgodą ludzi, którzy pozwolili nam zostać królami. Jeśli jednak skorzystamy z broni, która pozwoli nam kontrolować ich umysły…

— Dawać im wskazówki. Tylko nikczemni muszą się tego obawiać. Ta broń już jest w użyciu. Lepiej będzie, jeśli przejmiemy ją dla siebie, zabronimy korzystania z niej wszystkim innym, niż gdybyśmy mieli zostawić ją dla kolejnych buntowników. Nam przynajmniej można ufać. Tak w każdym razie wolę uważać.

— A twój Dinitak? Czy jemu można ufać? Przypominam ci, że jest Barjazidem.

— Z krwi — odparł Dekkeret — ale nie z natury. Widziałem to w Suvraelu, kiedy przekonywał Venghenara, swojego ojca, by pojechał ze mną na Zamek i pokazał ci pierwszy hełm. Potem, kiedy przyszedł do nas w Stoien, przynosząc urządzenie, które mogliśmy wykorzystać przeciw jego ojcu. Pamiętasz, że wtedy miałeś wobec niego podejrzenia? Pytałeś, jak możesz mu zaufać. Myślałeś, że może to być jakiś nowy plan Dantiryi Sambaila. Powiedziałem wtedy: „Zaufaj mu, panie. Zaufaj”. Zaufałeś. Myliłem się?

— Wtedy nie.

— Teraz też się nie mylę. Prestimionie, to mój najbliższy przyjaciel. Znam go jak nikogo innego. Prowadzą go tak mocne zasady, że przy nim wszyscy wyglądamy jak byle złodziejaszki. Co powiedziałeś w Muldemar, kiedy odpowiedział ci prawdziwie, lecz nieco za ostro? „Nigdy nie przejmowałeś się dyplomacją, Dinitaku? Ale jesteś uczciwym człowiekiem”, albo coś podobnego. Zauważyłeś, że przyjechał tu ze mną, ale Keltryn nie?

— Keltryn?

— Młodsza siostra Fulkari. Mają z Dinitakiem mały romans… ale skąd mógłbyś o tym wiedzieć, Prestimionie? Kiedy się zaczął, byłeś w Labiryncie. W każdym razie nie wziął Keltryn ze sobą. Powiedział, że podróżowanie z niezamężną kobietą jest niewłaściwe. Niewłaściwe!Kiedy ostatnio słyszałeś podobne słowo?

— Zgadzam się, bardzo święty młody człowiek. Może zbyt święty.

— Lepiej tak niż odwrotnie. Prędzej czy później ożenimy go z Keltryn, oczywiście, o ile będzie go chciała, bo Fulkari mówi, że wściekła się, gdy zostawił ją na Zamku, i dadzą początek plemieniu świętych Barjazidków, którzy będą sukcesorami swego wielkiego przodka i Królami Snów na stulecia. Strach przed okrutnymi snami, które może zesłać Król Snów, mógłby na zawsze utrzymać pokój.

— Piękne marzenie, prawda? Ale bardzo mnie niepokoi, Dekkerecie. Kiedyś postanowiłem bawić się umysłami wszystkich na świecie, pod Granią Thegomar, kiedy moi magowie wymazali wszelkie wspomnienia o powstaniu Korsibara. Myślałem, że to dobry pomysł, ale myliłem się i przyszło mi za to słono zapłacić. Teraz ty proponujesz inny rodzaj grzebania w umysłach, nieustanne monitorowanie. Nie pozwolę na to, Dekkerecie, i to zamyka tę kwestię. Do ustanowienia podobnego systemu potrzebujesz zgody Pontifexa, a ja ci jej nie udzielam. Wracając do sprawy Mandraliski…

— Skazujesz nas na chaos, Prestimionie.

— Doprawdy?

— Świat jest zbyt skomplikowany, by dało się nim rządzić tylko z Zamku i Labiryntu. Pod rządami Prankipina, Confalume’a i twoimi Zimroel stał się bogaty i niespokojny. Wiedzą, ile zajmuje wysłanie do nich wojsk z Alhanroelu, by zajęły się jakimkolwiek problemem. Dantirya Sambail stający się prokuratorem i niby królem był zapowiedzią tamtejszego ruchu separatystycznego. Teraz poczyniono kolejny krok. O ile nie będziemy mieli możliwości szybkiego interweniowania, między kontynentami już zawsze będzie istnieć zagrożenie podziałem i insurekcją. Cały mechanizm się rozsypie.

— Naprawdę uważasz, że użycie hełmu Barjazida jest jedynym sposobem na utrzymanie światowego rządu?

— Tak. Jedynym, poza zamienieniem Zimroelu w obóz wojskowy z garnizonem imperialnym w każdym mieście. Myślisz, że to lepsze rozwiązanie? Co, Prestimionie?

Prestimion gwałtownie wstał i podszedł do okna. O niczym innym nie marzył, jak tylko o zakończeniu tej szaleńczej dyskusji. Dlaczego Dekkeret nie poddaje się nawet mimo odmowy Pontifexa? Czemu nie widzi, że jego wielki plan jest niewykonalny?

A może, pomyślał Prestimion, to ja nie rozumiem?

Przez chwilę w milczeniu patrzył na ulice Stoien. Pamiętał, jak kiedyś z innego okna tego budynku oglądał słupy dymu z pożarów wzniecanych przez szaleńców w czasach plagi szaleństwa, plagi, którą — choć niechcący — sam sprowadził na świat.

Czy chciał znowu oglądać takie pożary w miastach Majipooru? W Zimroelu: w cudownym Ni-moya, w magicznym, kryształowym Dulorn, w owiewanym słodką, morską bryzą Narabalu?

„Skazujesz nas na chaos, Prestimionie”…

Czwarta potęga Królestwa.

Król Snów.

Młody Barjazid z hełmem, wyruszający nocami, wyszukujący tych, którzy mogli zburzyć pokój, surowo przestrzegający ich przed konsekwencjami i karzący ich, jeśli pozostawali nieposłuszni.

„Z krwi, ale nie z natury”.

To byłaby wielka przemiana. Czy się ośmieli? O ileż prościej byłoby skorzystać z pontyfikalnego prawa veta, wysłać Dekkereta na Zimroel, by stłumił to nowe powstanie i wreszcie posłał Mandraliskę do grobu. Prestimion wróciłby do Labiryntu i do końca żył w imperialnym przepychu, jak Confalume. Już nigdy nie musiałby się mierzyć z problemami rządów, miałby od tego Koronala.

„Między kontynentami już zawsze będzie istnieć zagrożenie podziałem i insurekcją. Cały mechanizm się rozsypie”.

Z oddali dobiegł go głos Dekkereta:

— Wasza wysokość, pragnę zauważyć, że musimy brać pod uwagę wizję Maundiganda-Klimda. Podczas mojej podróży przez Alhanroel przy kilku okazjach sam doświadczyłem wizji, które, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, wskazywały…

— Cicho — powiedział łagodnie Prestimion, nie odwracając się. — Wiesz, co myślę o wizjach, przepowiedniach, taumaturgii i podobnych. Bądź cicho i daj mi pomyśleć, Dekkerecie. Błagam, człowieku, po prostu daj mi pomyśleć.

Król Snów. Król Snów. Król Snów. Król Snów.

Wreszcie powiedział:

— Pierwszym krokiem powinna, jak sądzę, być rozmowa z Dinitakiem. Przyślij go do mnie, Dekkerecie. Zdajesz sobie sprawę, że władza, którą chcesz mu powierzyć, przewyższa nawet naszą własną? Mówisz, że możemy mu ufać i najpewniej masz rację, ale ja nie mogę oprzeć się na opinii z trzeciej ręki. Musimy chyba odkryć, jak święty jest twój przyjaciel. Co będzie, jeśli jest zbyt święty? Co jeśli myśli, że nawet my dwaj jesteśmy żałosnymi grzesznikami, których trzeba naprostować? Co wtedy dalibyśmy światu? Przyślij go do mnie na rozmowę.

— Teraz? — zapytał Dekkeret.

— Teraz.

15

— Plan jest następujący — dwie godziny później mówił Dekkeret do Fulkari. — Nazwiemy to po prostu Wielką Procesją. Nie będzie to oficjalnie wyprawa wojskowa. Ale de facto będzie to Wielka Procesja ogromnie przypominająca wojenną wyprawę. Koronalowi towarzyszyć będzie nie tylko własna straż, ale również niemały kontyngent wojsk Pontyfikatu. Nada to całemu przedsięwzięciu aspekt jakby misji pokojowej, ponieważ normalnie w Wielkiej Procesji uczestniczą wyłącznie ludzie Koronala. Będziemy więc przekazywać następującą wiadomość: „Oto wasz nowy Koronal i powitajcie go jak króla. Jeśli zaś ktoś spośród was ma zdradzieckie myśli o secesji, ostrzegamy, że za Koronalem idzie wojsko, które przemówi rebeliantom do rozumu”.

— To pomysł Prestimiona, czy twój?

— Mój. Oparty na jego dawnej sugestii, że dobrym sposobem na zbadanie sytuacji w Zimroelu będzie udanie się tam pod płaszczykiem Wielkiej Procesji. Właśnie go przekonałem, że lepiej będzie uznać użycie sił zbrojnych za środek ostateczny, do którego można się zawsze odwołać, jeśli zostanę źle przyjęty.

— Zimroel! — powiedziała Fulkari, potrząsając głową ze zdumienia. — Nigdy nie marzyłam nawet, że tam pojadę — oczy lśniły jej z podekscytowania. Jakby w ogóle nie wspominał o możliwości wybuchu zbrojnego konfliktu. — Oczywiście pojedziemy do Ni-moya, prawda? A Dulorn? Podobno Dulorn wygląda jak miasto z bajki, całe jest z białego kryształu. A Pidruid? Til-omon? Och, Dekkerecie, kiedy ruszamy?

— Obawiam się, że nieprędko.

— Ale jeśli to taka pilna sprawa…

— Nawet mimo to. Statki do Zimroelu wypływają z Alaisor, najpierw więc musimy udać się tam. Trzeba zebrać flotę i zgromadzić wojska imperialne. To zajmie sporo czasu, pewnie całe lato. W tym czasie trzeba sporządzić i wysłać do każdego miasta Zimroelu, które odwiedzę, oficjalne proklamacje Wielkiej Procesji, by mogli przyjąć mnie z odpowiednim splendorem — uśmiechnął się. — Jest jeszcze jedna sprawa: powinniśmy się pobrać. Najlepiej pod koniec tygodnia. Prestimion zgodził się osobiście odprawić…

— Pobrać? Och, Dekkerecie! — jej ton był mieszanką zdumienia i zachwytu, ale dominowało zdumienie. Dolna warga lekko jej drżała. — Tutaj, w Stoien? Nie będziemy mieć ślubu na Zamku? Wiesz, że zrobię to, gdzie zechcesz. Ale żeby tak zaraz…

Wziął jej dłonie w swoje.

— O ile mi wiadomo, ludność Zimroelu jest bardzo konserwatywna. Nie wyglądałoby dobrze, gdyby Koronal odwiedził ich w towarzystwie…

— Konkubiny? Tego słowa szukasz? — Fulkari zrobiła krok w tył i roześmiała się. — Dekkerecie, mówisz zupełnie jak Dinitak! Niewłaściwe! Źle widziane! Haniebne!

— Powiedzmy, że niezręczne. Sytuacja w Zimroelu jest tak delikatna, że nie mogę ryzykować żadnego fałszywego kroku. Ale, Fulkari, jeśli twoja odpowiedź brzmi „nie”, powiedz mi to teraz.

— Odpowiedź brzmi „tak”, Dekkerecie! — odpowiedziała bez wahania. — Tak, tak, tak! Wiedziałeś o tym — mimo to radosny blask zniknął z jej oczu i odwróciła wzrok. Dalej mówiła zupełnie innym tonem. — Ale… zawsze myślałam… wiesz, tak, jak robi się to na Zamku, w kaplicy Apsimara, gdzie żenią się Koronalowie, a potem wesele na Dziedzińcu Vildivara…

Dekkeret zrozumiał. Mówiła do niego potomkini Koronala Makhario, lady Fulkari z Sipermit, której drugą naturą była zamkowa etykieta. Bała się, że zostanie pozbawiona wielkiej i wspaniałej ceremonii zaślubin, której spodziewała się od zaręczyn.

— Później możemy pobrać się na Zamku — powiedział łagodnie. — Pełna ceremonia, obiecuję, Fulkari, całe wielkie wydarzenie, twoja siostra będzie druhną, Dinitak drużbą, cały dwór będzie na nas patrzeć i spędzimy drugi miesiąc miodowy w Morpin Wysokim w wakacyjnej rezydencji Koronala. Ale pierwszy miesiąc miodowy spędzamy w Ni-moya. Po ślubie odprawionym przez samego Pontifexa, tu i teraz, zanim wróci do Labiryntu. Co ty na to?

— Cóż, oczywiście, nie możemy dopuścić, żeby Koronal odbywał Wielką Procesję w towarzystwie jakiejś małej ladacznicy, prawda? Zalegalizujmy nasz związek! Poślubię cię, gdzie i kiedy tylko zechcesz — w jej oczach znów płonęły urocze ogniki zachwytu i psoty. — Ale potem, mój lordzie, kiedy już wrócimy na Zamek… Żądam satyny i aksamitu, kaplicy Lorda Apsimara i Dziedzińca Vildivara…

To była prosta, niemal pobieżna ceremonia, całkiem nieprzystająca do poważnej okazji, jaką jest ślub Koronala: odbyła się w apartamencie Prestimiona, przewodniczył jej Pontifex, świadkami byli Varaile i Dinitak, Septach Melayn i Gialaurys stanowili jedynych gości.

Całość zajęła nie więcej niż pięć minut. Prestimion owszem, miał na sobie szkarłatno-czarne, oficjalne szaty, a na skroni Dekkereta była korona rozbłysku gwiazd, ale prócz tego równie dobrze mógł to być ślub sklepikarza i ślicznej, młodej sprzedawczyni w biurze miejscowego justycjariusza. Wszyscy obecni znali przyczynę pośpiechu. W odpowiednim czasie będzie miało miejsce królewskie wesele z prawdziwego zdarzenia — kiedy tylko rozwiąże się problem Pięciu Lordów Zimroelu. Teraz jednak trzeba było działać dla przyzwoitości. Lord Dekkeret i Lady Fulkari udadzą się do Zimroelu z obrączkami na palcach i nikt na zachodnim kontynencie nie powie złego słowa o zamkowej moralności.

Przynajmniej uczta weselna była odpowiednio wystawna. Podano wino w pięciu kolorach, półmiski ostryg ze Stoienzar, wędzonych mięs i pachnących, marynowanych owoców charakterystycznych dla tych tropikalnych okolic. Septach Melayn odśpiewał prastary hymn weselny przyjemnym, choć nieco niepewnym tenorem, a Fulkari, lekko wstawiona, niespodziewanie pocałowała Pontifexa z takim uczuciem, że Prestimion wytrzeszczył oczy ze zdumienia, a lady Varaile biła jej brawo w wyrazie kpiącego podziwu. We właściwym momencie Dekkeret zabrał żonę i zaniósł ją do leżącego piętro niżej apartamentu, a uczynił to z tak chłopięcym zapałem, że można było pomyśleć, że będzie to ich pierwsza wspólna noc.

W parę dni później świta Pontifexa wyruszyła z powrotem do Labiryntu: statkami przepłynęli z półwyspu Stoienzar do sławnego z domów na drzewach Treymone, potem lądem przez Dolinę Velalisier i Pustynię Labiryntu do imperialnej stolicy. Podczas krótkiego pożegnania Dekkeret stał z Prestimionem na królewskiej kei, podczas gdy dzieci jego i Varaile wsiadały na statek. Septach Melayn i Gialaurys taktownie trzymali się z boku. Na prośbę Dekkereta mieli mu towarzyszyć w Wielkiej Procesji po Zimroelu.

Dekkeret krótko oświadczył, że żałuje ostrych słów, które niedawno między nimi padły, lecz Prestimion uciął temat, mówiąc, że sam żałował gniewu przy śniadaniu przynajmniej równie mocno i że najlepiej będzie zapomnieć o całej tej sytuacji. Zauważył, że skutkiem tej rozmowy była zgoda w najpoważniejszej może kwestii, jaką kiedykolwiek omawiał Koronal z Pontifexem.

Prestimion nie musiał dodawać, że zostawia całkowicie w rękach Dekkereta wszelkie decyzje co do rozwiązania problemu Zimroelu. Obaj wiedzieli, że było to zadanie Koronala, nie Pontifexa.

Co się zaś tyczyło nadejścia nowej Potęgi Królestwa i mianowania Dinitaka Królem Snów, o tym także nie rozmawiali. Dekkeret wiedział, że Prestimionowi wciąż niezupełnie podoba się ten pomysł, ale że ostatecznie nie przeszkodzi w jego realizacji. Prestimion rozmawiał z Dinitakiem, choć żaden z nich nie przekazał szczegółów Dekkeretowi. Ten stwierdził, że zapewne wszystko się udało. Najpierw jednak trzeba się było zająć kampanią przeciwko Mandralisce.

Na koniec uścisnęli się ciepło, choć jak zawsze różnica wzrostu sprawiła, że było to dość niezręczne. Prestimion pożegnał Dekkereta i kolejny raz pogratulował mu z okazji ślubu, życzył mu udanej Wielkiej Procesji i powiedział, że kiedy tylko skończy się ta sprawa, spotkają się na Zamku. Potem odwrócił się i z iście imperialną godnością wszedł na pokład statku, który miał go zawieźć do Treymone.

Dekkeret, jego małżonka i towarzysze, wraz z resztą królewskiej świty wyruszyli pięć dni później. Oni także zaczęli podróż statkiem, pożeglowali ze Stoien przez Zatokę do małego, cichego portu na zachodnim brzegu, Kimoise. Czekały tam na nich śmigłe latacze, mające przewieźć ich do Alaisor przez Klai, Kikil i Steenorp, czyli dokładnie tą samą trasą, którą jechali na spotkanie Dekkereta z Pontifexem. Czekał ich długi okres oczekiwania w Alaisor, zanim zbierze się flota i wojsko.

Odbywała się prawdziwa mobilizacja. Dekkeret w to nie wątpił. Wiedział, że musi udać się do Zimroelu gotów do wojny, ale to, czy uda mu się jej uniknąć, będzie największym sprawdzianem jego rządów. Miał nadzieję, że tak będzie. Był Koronalem Lordem Zimroelu tak samo jak Alhanroelu, ale nie chciał zdobyć lojalności zachodnich poddanych mieczem.

To była czwarta wizyta Dekkereta w Alaisor, głównym mieście zachodniego wybrzeża. Podczas wcześniejszych trzech nie miał okazji, by porządnie je zwiedzić.

Podczas pierwszej wizyty, kiedy podróżował do Zimroelu z Akbalikiem z Samivole wiele lat temu, jeszcze jako młodziutki rycerz kandydat, zatrzymał się tylko na czas konieczny, by wsiąść na statek, płynący przez Morze Wewnętrzne. Kilka lat później znów jechał przez Alaisor, tym razem zabawił w nim jeszcze krócej, gdyż odbywał wówczas wariacką podróż przez cały świat na Wyspę Snu z informacją dla Prestimiona, że Venghenar Barjazid uciekł z więzienia na Zamku i zamierzał przekazać swoje kontrolujące myśli hełmy zbuntowanemu Dantiryi Sambailowi. Podczas ostatniej wizyty, ledwie kilka miesięcy wcześniej, Dekkeret był w Alaisor tylko przez parę dni, gdyż otrzymał wiadomość, że Prestimion dotarł do Stoien i pragnął jego natychmiastowej obecności. Ledwo miał okazję położyć wieniec na grobie Lorda Stiamota i już musiał ruszać.

Teraz miał więcej niż dość czasu na zwiedzanie Alaisor. Dekkeret wolałby bez zwłoki ruszyć do Zimroelu, ale trzeba było zebrać statki z odległych portów, wybudować nowe i zgromadzić żołnierzy z okolicznych prowincji. Czy mu się to podobało, czy nie, tym razem czekał go długi pobyt w Alaisor.

Było to fenomenalnie położone miasto, idealny port morski. Tutaj do morza wpadała biegnąca na zachód przez Alhanroel rzeka Iyann. Wycinała szerokie przejście w czarnych, granitowych klifach, biegnących równolegle do morza, tworząc łącznik pomiędzy interiorem kontynentu i wielką zatoką w kształcie półksiężyca, leżącą u podnóża gór. Ta właśnie zatoka była portem Alaisor. Samo miasto wybudowano głównie wzdłuż wybrzeża, choć jego część sięgała położonych dalej wzgórz. Powstała tam spektakularnie położona dzielnica, zwana Wzgórzami Alaisor.

Dekkeret i Fulkari zatrzymali się w apartamencie na szczycie trzydziestopiętrowego budynku Alaisorskiej Wymiany Handlowej — zazwyczaj tutaj mieszkała rodzina królewska. Z okien widzieli ciemne szprychy wielkich bulwarów, biegnących nad wodę z każdego punktu miasta, a łączących się tuż pod nimi na okrągłym placu targowym, gdzie sześć olbrzymich, czarnych kamieni znaczyło grób Lorda Stiamota. Historia głosiła, że Stiamot, już w podeszłym wieku, był w drodze do Zimroelu, gdzie chciał prosić Danipiur Metamorfów o wybaczenie za wojnę, którą toczył z jej ludem i w Alaisor śmiertelnie zachorował. Prosił, by pochowano go twarzą w stronę morza. Tak przynajmniej głosiła legenda.

— Zastanawiam się, kto naprawdę tu leży — powiedział Dekkeret patrząc na pradawny grób. Kilku miejscowych kręciło się między obeliskami i przyozdabiało je kwiatami. Na grobie co dzień składano świeże kwiaty. — I czy Stiamot w ogóle istniał.

— A więc wątpisz w niego tak samo, jak wątpiłeś w Dvorna, gdy odwiedziłeś jego grób.

— Bo chodzi o to samo. Zgadzam się, że człowiek imieniem Dvorn był pewnie dawno temu Pontifexem, ale czy to on założył Pontyfikat? Któż to wie? To było trzynaście tysięcy lat temu, czy po takim czasie potrafimy odróżnić historię od mitu? To samo z Lordem Stiamotem: żył tak dawno, że niczego nie możemy być pewni.

— Jak możesz tak mówić? Żył zaledwie siedem tysięcy lat temu. Siedem to co innego niż trzynaście. W porównaniu z Dvornem jest prawie nam współczesny!

— Ach tak? Siedem tysięcy lat… trzynaście… to są niesamowite liczby, Fulkari.

— Czyli Stiamot nigdy nie istniał?

Dekkeret uśmiechnął się.

— O, na pewno istniał. I albo on, albo ktoś inny o tym samym imieniu pewnie pokonał Metamorfów i zmusił ich do zamieszkania w Piurifayne. Ale czy to był człowiek, który leży pochowany pod tymi obeliskami? A może po prostu pogrzebano tam kogoś pięć czy sześć tysięcy lat temu, kogoś podówczas ważnego, i stopniowo przyjęło się, że to grób Lorda Stiamota?

— Dekkerecie, jesteś okropny!

— Jestem tylko realistą. Czy wierzysz, że prawdziwy Stiamot choć trochę przypominał tego, o którym opowiadają nam poeci? Tego bohatera o nadludzkich zdolnościach, który podróżował z końca świata na inny tak, jak my przechodzimy przez ulicę? Obstawiam, że Lord Stiamot z „Księgi Zmian” jest w dziewięćdziesięciu pięciu procentach wymysłem.

— I myślisz, że to samo przydarzy się tobie? Czy Lord Dekkeret z wierszy, które napiszą za pięć tysięcy lat też będzie w dziewięćdziesięciu pięciu procentach wymysłem?

— Oczywiście. I Lord Dekkeret, i lady Fulkari. Gdzieś w „Księdze Zmian” sam Aithin Furvain opowiada, jak Stiamot usłyszał balladę o którymś ze swoich zwycięstw nad Metamorfami i zapłakał, bo nic z tego, co o nim śpiewali, się nie zgadzało. Choć i to pewnie jest wymysłem. Varaile kiedyś mi powiedziała, że na targu śpiewano piosenki o walce Prestimiona z Dantiryą Sambailem i że Prestimion, o którym opowiadały, w niczym nie przypominał Prestimiona, którego znała. Możesz mi wierzyć, Fulkari, to samo spotka i nas.

Oczy jej lśniły.

— Wyobraź to sobie: wiersze o nas, Dekkerecie, pisane za pięć tysięcy lat! Heroiczna saga o twojej wielkiej kampanii przeciwko Mandralisce i Pięciu Lordom! Bardzo chciałabym to przeczytać! A ty?

— Chciałbym wiedzieć, co poeta ma nam do powiedzenia o losach Lorda Dekkereta — odparł, z powagą patrząc na pradawny grobowiec na placu. — Wiedzieć, czy saga kończy się dobrze dla walecznego Koronala. A może jest tragedią? — wzruszył ramionami. — Cóż, przynajmniej nie musimy czekać pięć tysięcy lat, żeby się przekonać.

Tym razem nie dało się uniknąć drugiej ceremonii przy grobowcu, wizyty w świątyni Pani na Wzgórzach Alaisor i oficjalnej kolacji w Sali Topazowej w pałacu burmistrza Alaisor, Manganana Esheriza. W kolejnych tygodniach odbywała się nieustająca procesja innych oficjalnych wydarzeń, bo Alaisor korzystało z niespodziewanej, przedłużającej się obecności Koronala.

Dekkeret poświęcał tyle czasu, ile tylko mógł, na planowanie wizyty w Zimroelu: lądowanie w Piliploku, podróż w górę Zimru, wjazd do Ni-moya. Uczył się imion miejscowych oficjeli, studiował mapy i starał się odkryć potencjalne źródła problemów. Główny polegał na tym, by przybyć na czele potężnej armii, a mimo to udawać, że to tylko pokojowa wizyta mająca na celu przedstawienie nowego Koronala zachodnim poddanym. Oczywiście, jeśli w Piliploku będzie na niego czekać armia buntowników, albo jeśli Mandralisca posunie się do zablokowania przed nim portów, nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko użyć siły. To jednak okaże się później.

Lato płynęło powoli. Dekkeret wiedział, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy zmienią się pory roku i nastaną przeciwne wiatry, wiejące z zachodu z taką siłą, że trzeba będzie odłożyć podróż na wiele miesięcy. Zastanawiał się, czy aby nie wybrał złej chwili, czy nie poświęcił za dużo czasu na zbieranie floty, że inwazja będzie musiała poczekać do wiosny, a to da jego wrogom mnóstwo czasu na przygotowanie obrony.

Wreszcie jednak wszystko przygotowano do wyjazdu, a wiatry wciąż były pomyślne.

Jego okręt admiralski nazywał się Lord Stiamot. Wiadomo: miejscowy bohater, Koronal, którego imię było synonimem tryumfu. Dekkeret podejrzewał, że okręt wcześniej nosił jakąś mniej szlachetną nazwę i został przemianowany specjalnie dla niego, ale nie przeszkadzało mu to.

— Niech ta nazwa będzie zwiastunem naszego powodzenia — powiedział Gialaurys z entuzjazmem, wskazując na złoty kadłub, gdy wchodzili na pokład. — Zdobywca! Największy wojownik!

— Fakt — odparł Dekkeret.

Gialaurys był też ogromnie podniecony — właściwie jako jedyny — kiedy wiele tygodni później w zasięgu wzroku pojawił się port Piliploku. Nastąpiło to po powolnym i niespokojnym przebyciu Morza Wewnętrznego, którego największym wydarzeniem było napotkanie wielkiego stada smoków morskich. Olbrzymie morskie stwory towarzyszyły flocie Dekkereta dzień po dniu, pluskając się wokół niej z niepokojącą uciechą. Cięły niebieskozieloną wodę ogromnymi płetwami ogonowymi, a od czasu do czasu unosiły się ponad powierzchnię, ukazując niemal całe swoje monstrualne cielska. Ich widok zarazem zachwycał i przerażał. Wreszcie smoki zniknęły, ruszając w kolejny etap tajemniczej podróży, którą odbywały, nieustannie okrążając świat.

Kolor morza zmienił się na błotnisty szary, gdyż podróżni dotarli do miejsca, gdzie widać już było pierwsze ślady mułu i śmieci, wymywanych przez Zimr. Olbrzymia rzeka przez siedem tysięcy mil podróży na wschód niosła tony różnych rzeczy. U jej gigantycznego, szerokiego na ponad sześćdziesiąt mil ujścia, cały ten ładunek wylewał się do morza. Widok tej plamy oznaczał, że do Piliploku nie było już daleko.

Wreszcie dostrzegli brzeg Zimroelu. Od horyzontu wyraźnie odcinała się kredowobiała skała, położona na północ od Piliploku, która znaczyła miejsce, gdzie Zimr wpadał do oceanu.

Gialaurys był pierwszym, który zobaczył samo miasto.

— Piliplok na horyzoncie! — zahuczał. — Piliplok! Piliplok!

Tak, Piliplok. Dekkeret zastanawiał się, czy czeka tam na niego wroga flota.

Nie wyglądało na to. W zasięgu wzroku znajdowały się tylko jednostki handlowe, które pływały każda w swoją stronę, jakby nic się nie działo. Najwyraźniej Mandralisca, o ile nie skrywał jakiejś niespodzianki, nie zamierzał odmówić Koronalowi Majipooru prawa do postawienia stopy na ziemi Zimroelu. Bądź co bądź obrona całego kontynentu byłaby olbrzymim przedsięwzięciem, prawdopodobnie pozostającym poza możliwościami buntowników. Dekkeret uznał, że Mandralisca zapewne poprowadzi linię obrony bliżej Ni-moya.

Gialaurys z trudem powstrzymywał zachwyt na widok swojego rodzinnego miasta. Zaklaskał radośnie w dłonie.

— Och, Dekkerecie, to miasto dla ciebie! Przyjrzyj się mu dobrze, mój panie! Przyznasz, że jest wspaniałe, prawda?

Cóż, miał powody, by cieszyć się na widok swojego miasta. Za to Dekkeret, który był w Piliploku przy okazji podróży z Akbalikiem, wiedział, czego się po nim spodziewać i nie podzielał błogostanu Wielkiego Admirała. Piliplok bynajmniej nie było piękne. Było to jedno z tych miast, które kochać mogą tylko jego rdzenni mieszkańcy.

Kiedy wpłynęli do portu, Fulkari westchnęła ze zdumienia.

— Wiedziałam, że nie jest piękne, ale mimo to… mimo to, Dekkerecie… Czy to miasto zaprojektował jakiś szaleniec? Jakiś obłąkany matematyk, zakochany w swoim planie?

Dekkeret zareagował podobnie, gdy był tu po raz pierwszy, a przez te dwadzieścia lat miasto wcale nie wypiękniało. Z centralnego punktu wspaniałego portu rozchodziło się promieniście jedenaście prostych dróg, przecinanych z idealną precyzją przez biegnące łukiem ulice. Każdy pierścień ulic wyznaczał inną strefę — magazynów nabrzeżnych, dzielnicy handlowej, strefy lekkiego przemysłu, okolic mieszkalnych i tak dalej — a w obrębie każdej dzielnicy wszystkie budynki wzniesione były w charakterystycznym dla niej stylu. Wszystkie też były dokładnie takie same. Dominujący styl każdej dzielnicy miał tylko jedną cechę wspólną z sąsiednimi: wszystkie charakteryzowały się ciężkością i brakiem uroku, które kłuły w oczy i psuły humor.

— W Suvraelu, gdzie niemal żadna roślina z północnych kontynentów nie wytrzymuje upału i palącego słońca — powiedział Dinitak — sadzimy co się da: palmy, twarde kaktusy, nawet biedne roślinki z pustyni, byle tylko przydać miastom odrobinę piękna. Za to tutaj, w łagodnym, nadmorskim klimacie, gdzie może rosnąć wszystko, dobrzy mieszkańcy Piliploku postanowili nie hodować niczego! — Potrząsając głową, wskazał na brzeg. — Dekkerecie, widzisz gdziekolwiek choćby łodyżkę, gałąź, liść, kwiat? Nic. Nic!

— Całe tak wygląda — powiedział Dekkeret. — Bruk, bruk, bruk. Budynki, budynki, budynki. Beton, beton, beton. Ostatnio widziałem chyba ze dwa krzaczki. Na pewno zdążyli je już usunąć.

— Cóż, nie przyjechaliśmy tutaj się osiedlić, prawda? — rzucił lekko Septach Melayn. — Udawajmy więc zachwyt, jeśli zapytają nas o zdanie i zabierzmy się stąd najszybciej jak się da.

— Jestem za — przytaknęła Fulkari.

— Patrzcie — powiedział Dekkeret. — Oto nasz komitet powitalny.

Z portu wypłynęło pół tuzina jednostek. Dekkeret, wciąż zdenerwowany, zauważył z ulgą, że nie wyglądały na okręty wojenne. Rozpoznał w nich charakterystyczne dla Piliploku, dziwne łodzie, zwane smoczymi, bogato zdobione strasznymi, zębatymi galionami i groźnie wyglądającymi, kolczastymi ogonami. Wzdłuż burt miały wymalowane białe zęby i szkarłatno-żółte oczy. Na skomplikowanym omasztowaniu postawiono czarno-karmazynowe żagle, lecz widać było też powitalne, zielono-złote bandery, symbolizujące władzę i autorytet Koronala.

Oczywiście, to może być jakaś zdradliwa sztuczka Mandraliski, pomyślał Dekkeret. Ale wątpił w to. Poczuł się jeszcze pewniej, kiedy nad wodą dobiegł do niego dudniący przez megafony głos, wykrzykujący tradycyjne powitanie: „Dekkeret! Dekkeret! Chwała Lordowi Dekkeretowi!”. Bez wątpienia krzyczącym był Skandar. W Piliploku było więcej czwororękich niż gdziekolwiek indziej na świecie. Dekkeret wiedział, że sam burmistrz tego miasta, Kelmag Volvol, był Skandarem.

To właśnie on stał na dziobie głównego statku: olbrzymia, kudłata postać, wysoka niemal na dziewięć stóp, ubrana w czerwone szaty burmistrza, wykonująca znaki rozbłysku gwiazd po cztery naraz, po czym pokazująca, że pragnie wejść na pokład Lorda Stiamota, by porozmawiać. Gdyby to była pułapka, pomyślał Dekkeret, to czy przynętą w niej byłby sam burmistrz?

Dwa statki stanęły burtami obok siebie. Kelmag Volvol wspiął się do wiklinowego kosza transportowego. Spuszczono grubą linę, zakończoną potężnym hakiem, zazwyczaj używanym przy ćwiartowaniu smoków morskich i zaczepiono na niej kosz. Potem, przy użyciu wielokrążków, podniesiono go i zaczęto przenosić na drugi statek. Kosz powoli i spokojnie unosił się nad szparą pomiędzy jednostkami — Kelmag Volvol cały czas stał w nim prosto i nieruchomo — po czym postawiono go obok kabestanu na pokładzie Lorda Stiamota.

Dekkeret uniósł obie ręce w powitalnym geście. Wielki Skandar, wyższy od Koronala niemal półtora raza, ukląkł i jeszcze raz zasalutował.

— Mój lordzie, witamy w Piliploku. Nasze miasto raduje się z waszej obecności.

Zgodnie z protokołem, musiała teraz nastąpić wymiana drobnych podarunków. Skandar przyniósł zaskakująco delikatny naszyjnik z przeplatanych kości morskiego smoka, który Dekkeret założył na szyję Fulkari, Koronal zaś dał burmistrzowi bogaty, fioletowo-zielony brokatowy płaszcz z Makroposopos, ozdobiony symbolem rozbłysku gwiazd i monogramem.

Następnie odbył się ceremonialny posiłek w kajucie Koronala. Spowodował on drobne trudności techniczne, ponieważ Lord Stiamot nie został zaprojektowany z myślą o Skandarach i Kelmag Volvol ledwo zmieścił się w klapie prowadzącej pod pokład. Musiał się zgarbić, żeby wejść do królewskiej kajuty. Choć była ona dość duża dla Dekkereta i Fulkari, Kelmag Volvol wypełniał ją niemal całkowicie. Septach Melayn i Gialaurys musieli zostać pod drzwiami.

— Panie, muszę zacząć od dość niepokojącej wiadomości — powiedział Skandar, kiedy tylko skończył się powitalny ceremoniał.

— Dotyczącej Ni-moya, mam rację?

— Tak, dotyczącej Ni-moya — odparł Kelmag Volvol. Rzucił okiem w kierunku dwóch stojących na zewnątrz mężczyzn. — To bardzo delikatna sprawa, mój panie.

— Przed Wielkim Admirałem Gialaurysem i Wysokim Rzecznikiem Septachem Melaynem nie mam nic do ukrycia — odpowiedział Dekkeret.

— W taki razie — Kelmag Volvol wyglądał, jakby naprawdę się męczył. — Kwestia wygląda następująco, i żałuję, że to ja przynoszę takie wieści. Jeśli chodzi o waszą podróż do Ni-moya, odradzam ją. Wokół miasta, na trzysta mil w każdym kierunku, został ustawiony kordon wojsk.

Dekkeret skinął głową. Tego się spodziewał: Mandralisca pohamował swoje wielkie plany zdobycia władzy od razu nad całym Zimroelem i ograniczył się do okolicy, której mógł łatwo bronić. Pomimo to bunt był wciąż buntem.

— Kordon — powtórzył Dekkeret z namysłem, jakby był to tylko dźwięk, który nie niósł ze sobą żadnego znaczenia. — A co to właściwie znaczy, że ustawiono kordon wojsk wokół Ni-moya?

W otoczonych czerwienią oczach Kelmaga Volvola pojawił się prawdziwy ból. W wielkim zakłopotaniu poruszał czteroma ramionami.

— Istnieje strefa, chroniona przez wojsko, do której nie mają wstępu przedstawiciele rządu imperialnego, ponieważ znajduje się ona pod władzą jego lordowskiej mości Gavirala, Pontifexa Zimroelu.

Septach Melayn parsknął ze zdumieniem.

— No proszę, Pontifex! Zimroelu!

Gialaurys zaś krzyknął:

— Obatożę go i przybiję jego skórę do bramy jego własnego pałacu, mój panie! Będzie…

Dekkeret gestem nakazał im spokój.

— Pontifex — powtórzył tym samym, pełnym namysłu tonem. — Nie prokurator, choć jego stryj, Dantirya Sambail, zadowolił się tym tytułem, ale Pontifex. Pontifex! Och, znakomicie! Bardzo odważnie! Nie porywa się na tron Prestimiona, tak? Naszemu nowemu Pontifexowi wystarczy władza nad zachodnim kontynentem, a na razie nad okolicami Ni-moya? Cóż, w takim razie podziwiam jego powściągliwość!

Dekkeret za późno przypomniał sobie, że Skandarzy nie byli w stanie pojąć ironii. Kelmag Volvol zareagował na te lekko rzucone słowa wybuchem zdumienia i strapienia tak wielkim, że trzeba go było natychmiast gorąco zapewniać, iż w rzeczywistości Koronal traktuje wydarzenia w Ni-moya z największą powagą.

— Ten Gaviral to który z braci? — spytał Dekkeret Septacha Melayna, który ostatnio zajmował się zbieraniem informacji o bratankach Dantiryi Sambaila.

— Najstarszy. Mały, intrygancki człowieczek, dysponujący odrobiną prymitywnej inteligencji. Pozostała czwórka to niewiele więcej niż wiecznie pijane zwierzęta.

— Tak — powiedział Dekkeret. — Jak ich ojciec, Gaviundar, brat prokuratora. Kiedyś go poznałem, przyjechał na Zamek za panowania Prestimiona i płaszczył się, by uzyskać jakiś przywilej związany z ziemią. Był jak zwierzę. Wielkie, nieokrzesane, cuchnące, ohydne zwierzę.

— Zdradził nas w bitwie pod Stymphinor podczas wojny z Korsibarem — dodał szybko Gialaurys — kiedy Navigorn niemal nas zmiażdżył, a Gaviundar i jego brat, Gaviad, podówczas nasi sojusznicy, haniebnie wstrzymywali swoje wojska. A teraz jego nasienie sprawia nam kolejne problemy.

Dekkeret znowu zwrócił się do Skandara, który stał skołowany rozmową o bitwach, o których nigdy nie słyszał, ale starał się to ukryć.

— Opowiedz mi o wszystkim. Do jakiego dokładnie terytorium rości sobie prawa Gaviral? Tylko do Ni-moya, czy to dopiero początek?

— Z tego, co tutaj wiemy — odpowiedział Kelmag Volvol — jego lordowska mość Gaviral, bo tak się kazał tytułować, „jego lordowska mość Gaviral”, ogłosił, że cały kontynent jest niezależny od rządu imperialnego. Wygląda na to, że już kontroluje Ni-moya. Wysłał ambasadorów do okolicznych okręgów, wyjaśnia przez nich swoje plany i żąda przysiąg wierności. Wkrótce proklamuje nową konstytucję. Jego lordowska mość Gaviral wkrótce wybierze pierwszego Koronala Zimroelu. Powszechnie uważa się, że będzie to jeden z jego braci.

— Czy wspomina się o niejakim Mandralisce? — spytał Dekkeret. — Czy on w jakiś sposób w tym uczestniczy?

— Jego podpis widniał na proklamacji, którą otrzymaliśmy — odparł Kelmag Volvol. — Tak, „hrabia Mandralisca z Zimroelu, doradca jego wysokości, lordowskiej mości Gavirala”.

— Hrabia, ni mniej, ni więcej — mruknął Septach Melayn. — Hrabia Mandralisca! Doradca jego wysokości Pontifexa Zimroelu! Doprawdy, daleko zaszedł od czasów, kiedy kosztował win prokuratora, sprawdzając, czy nie są zatrute!

16

— Chciałeś mnie widzieć, wasza miłość? — spytał Thastain.

Mandralisca skinął głową.

— Przyprowadź do mnie Zmiennokształtnego, jeśli łaska, mój dobry diuku.

— Ale, panie, on wyjechał.

— Wyjechał? Wyjechał?

Mandralisca poczuł, że wzbiera w nim furia i rozczarowanie tak potężne, że aż go to zdumiało. Trwało to tylko chwilę, ale przez tę chwilę miał wrażenie, że unosi go rozszalały huragan. To była straszliwie przesadna reakcja, w dodatku nie przytrafiało mu się to po raz pierwszy.

Ostatnio zdarzały mu się podobne ataki wybujałych emocji. Pogardzał sobą za uleganie im. Były oznaką słabości.

Chłopak na pewno też to widział. Gapił się teraz na niego.

Mandralisca zmusił się do mówienia spokojniej.

— Dokąd wyjechał?

— Myślę, panie, że wrócił do Piurifayne. Chyba wezwała go Danipiur, by złożył jej raport.

Zdumiewające wiadomości. Mandralisca poczuł, że w jego umyśle budzi się kolejny huragan.

Sięgnął po jeździecki pejcz, który zawsze leżał na biurku, złapał za jego rączkę tak mocno, że aż zbielały mu kostki palców i rzucił go w kąt. Żeby się uspokoić, podszedł do okna i zapatrzył się przez nie, ale to tylko pogorszyło sprawy, bo okazało się, że na zewnątrz pada deszcz. Przez trzy ostatnie dni Ni-moya zlewały niespodziewane deszcze. Nikt nie spodziewał się takich ulew późnym latem, kiedy powinna raczej nadejść sucha pora jesienna i zimowa. Za oknem była tylko szara ściana wody. Nie było w ogóle widać rzeki, choć płynęła tuż obok budynku. Tylko szarość, szarość, szarość. Nieustanne bębnienie wody o wielkie kwarcowe okno gabinetu zaczęło go już doprowadzać do szału. Jeszcze dzień i zacznie krzyczeć.

Spokój. Uspokój się.

Ale jak? Dekkeret — właśnie się o tym dowiedział — wylądował bezpiecznie w Piliploku z dużym kontyngentem wojsk. Za to Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp wrócił do Piurifayne na pogaduszki z królową.

— Wyjechał — powiedział Mandralisca — i nikt mnie nie poinformował? Dlaczego nie? Mieliśmy na dzisiaj zaplanowane ważne spotkanie — znowu wzbierał w nim czerwony przypływ gniewu. — Ambasador Metamorfów niespodziewanie wyrusza do domu, nawet nie zadaje sobie trudu przejścia po drodze przez mój gabinet, żeby się pożegnać, ale nikt mnie o tym nawet nie poinformuje!

— Panie, nie miałem pojęcia… Nie pomyślałem…

— Nie pomyślałeś! Nie pomyślałeś! Właśnie o to chodzi, Thastainie: nie pomyślałeś.

Chciał, by jego słowa zabrzmiały lodowato, ale zamiast tego wyszedł mu zdławiony skrzek. Mandralisca czuł się tak, jakby zaraz miała mu wybuchnąć głowa. Khaymak Barjazid powiedział mu ostatnio, że korzystanie z hełmu tak często, jak on to robił, mogło być niebezpieczne. Może i tak było, może przez to zrobił się trochę niestabilny emocjonalnie. A może to wszystko przez napięcie, które czuł teraz, u progu długo wyczekiwanej wojny o niepodległość. Nigdy wcześniej jednak nie miał takich problemów z zachowaniem panowania nad sobą — a teraz nie była na to pora.

Nie, kiedy Dekkeret jest w Piliploku. I kiedy odszedł ambasador Metamorfów.

Po raz drugi w ciągu półtorej minuty Mandralisca opanował swoje rozszalałe emocje i zmusił się do spokojnego przemyślenia spraw.

Już dawno porzucił plan obrony całego wybrzeża przed Koronalem. Podjął tę decyzję, gdy uznał, że czym innym było zaprosić ludność Zimroelu do przyłączenia się do władców Ni-moya w proklamowaniu niepodległości, a czym innym, szczególnie na tak wczesnym etapie powstania, wymagać od nich, by podnieśli rękę na namaszczonego Koronala. Po wielotygodniowym namyśle uznał, że najlepiej będzie pozwolić głodnym zemsty Zmiennokształtnym, by zajęli się Dekkeretem. Nagle jednak okazało się, że ta decyzja mogła być poważnym błędem strategicznym, postawieniem na niewłaściwego konia. Bojówki Zmiennokształtnych, które Mandralisca chciał rozmieścić w lesie wzdłuż prawdopodobnej trasy przemarszu Dekkereta na północ jeszcze nawet nie istniały, a teraz zniknął ambasador Metamorfów. Jego główny sprzymierzeniec. Tajna broń w walce z rządem Alhanroelu.

Danipiur poznała już najważniejsze punkty propozycji Mandraliski: swobody obywatelskie dla jej ludu w zamian za pomoc wojskową w walce z Dekkeretem. Być może Vitheysp Uuvitheysp Aavitheysp po prostu wrócił do domu, by omówić z królową szczegóły dotyczące rozstawienia wojsk, o które prosił Mandralisca.

Może.

Ale dlaczego Zmiennokształtny nie wspomniał mu o tym choćby słowem? Może działo się coś dużo bardziej niepokojącego: co, jeśli Zmiennokształtni zmienili zdanie co do całego przedsięwzięcia? To, co wcześniej wydawało się takie proste, zaczęło przedstawiać sobą nieoczekiwane wyzwanie.

Wiedział jednak, że gniew nie jest właściwą reakcją. Strach, rozpacz, niepokój — same bezużyteczne uczucia. Było za wcześnie, by pozwolić sobie na panikę. Trzeba się przygotować na niespodzianki, utrudnienia, błędy.

Mandralisca odezwał się najłagodniejszym tonem, na jaki było go stać:

— Thastainie, powinienem zostać natychmiast poinformowany. Żałuję, że tak się nie stało. Ale teraz nic na to nie poradzimy, prawda?

— Nie, wasza miłość — wyszeptał cichutko Thastain.

Chłopak był blady, drżał. Nie potrafił spojrzeć Mandralisce w oczy. Czy spodziewał się, że zostanie pobity za zaniedbanie? Może pejczem? Mandralisca nie widział Thastaina tak przerażonym od najwcześniejszych dni na Pustyni Biczów.

W tej chwili terroryzowanie podwładnych w niczym nie pomoże. Nagły wyjazd Vitheyspa Uuvitheyspa Aavitheyspa mógł, ale nie musiał być poważnym wydarzeniem, choć istniało prawdopodobieństwo, że wywoła komplikacje i zamieszanie. Jednak Mandralisca pomyślał, że niezależnie od tego, co planował Zmiennokształtny, teraz nie należało zniechęcać do siebie swoich kluczowych ludzi. Ten chłopak był lojalny, przydatny i inteligentny.

Mandralisca powiedział:

— Thastainie, chcę, żebyś teraz poszedł na Wielki Bazar, porozmawiał z jednym ze sprzedawców i powiedział mu, że chcę, aby skontaktował mnie z jednym z ważnych członków Gildii Złodziei. Słyszałeś o Gildii Złodziei z Ni-moya, prawda, Thastainie? O tym, jak działają na bazarze we współpracy z kupcami, odbierając im określony procent dóbr w zamian za ochronę przed niezrzeszonymi złodziejami, którzy nie wiedzą, kogo mogą okraść?

— Tak, panie.

— Dobrze. Porozmawiaj więc ze złodziejami. Mają kontakty z miejscową społecznością Zmiennokształtnych. Wiesz, to miasto jest ich pełne. Jest ich tu więcej, niż mógłbyś uwierzyć, czają się wszędzie. Skontaktuj się z nimi. Powołuj się na mnie. Jeśli będziesz musiał komuś zapłacić, nie krepuj się. Powiedz im, że mam pilną potrzebę przesłania przez jednego z nich wiadomości do Danipiur… Thastainie, pilną potrzebę — powtórzył z naciskiem. — Jeśli znajdziesz kogoś skłonnego, by ją zanieść, przyprowadź go tutaj. Czy to jasne, Thastainie?

Thastain skinął głową, ale miał dziwny wyraz twarzy.

— Nie kochasz zbytnio Zmiennokształtnych, prawda, chłopcze? — zapytał Mandralisca. — Cóż, któż ich kocha? Ale ich potrzebujemy. Potrzebujemy ich, rozumiesz? Ich współpraca jest ważna dla naszej sprawy. Dlatego też zatkaj nos i ruszaj na bazar, nie trać czasu — uśmiechnął się. Wewnętrzna burza mijała, znowu czuł się prawie sobą. — A po drodze powiedz Khaymakowi Barjazidowi, że chcę go natychmiast widzieć.

Barjazid spojrzał na spoczywającą w dłoni Mandraliski metalową plecionkę, która była hełmem do kontrolowania myśli, potem na samego Mandraliskę, potem znów na hełm. W ogóle nie odpowiedział na prośbę hrabiego.

— Khaymaku? Nic nie mówisz, czekam. Proszę, weź hełm. Bierz się do pracy.

— Bezpośredni atak na umysł Lorda Dekkereta? Ekscelencjo, czy to rozsądne?

— Czy prosiłbym cię o to, gdyby tak nie było?

— To poważna zmiana planów. Myślałem, że umówiliśmy się, iż nie zaatakujemy bezpośrednio samych Potęg.

— Ostatnio nastąpiło kilka istotnych zmian planów — powiedział Mandralisca. — Dopasowaliśmy się do okoliczności politycznych i finansowych. Nie zablokowaliśmy morza, by zapobiec lądowaniu floty Koronala, choć był czas, kiedy o tym myśleliśmy. Nie rozstawiliśmy posterunków wzdłuż wybrzeża. Liczyliśmy na cenną pomoc ze strony Zmiennokształtnych, ale obecnie i w to należy wątpić. Dekkeret jest w Piliploku i wkrótce ruszy w naszą stronę. Ma ze sobą armię.

— Chciałbym przypomnieć waszej miłości, że my również mamy armię.

— Ach tak, ale czy stanie do walki? To jest kluczowe pytanie: czy stanie do walki? Co będzie, jeśli Dekkeret podejdzie pod nasze granice i oświadczy „Oto ja, wasz Lord Koronal”, a ludzie padną na twarze i zaczną robić znaki rozbłysku gwiazd? To ryzyko, które bardzo niechętnie podejmę. Nie, póki mamy to — otworzył zaciśniętą dłoń i wyciągnął przed siebie hełm. — Korzystając z tego, wypchnąłem brata Prestimiona poza krawędź szaleństwa, podobnie jak wielu innych. Czas popracować nad Dekkeretem. Weź go, Khaymaku. Załóż go. Wyślij swój umysł do Piliploku i zajrzyj w Dekkereta. Zacznij go rozkładać na kawałki. To może być nasza jedyna nadzieja.

Khaymak Barjazid znowu spojrzał na hełm w dłoni Mandraliski, ale nie sięgnął po niego. Powiedział łagodnie:

— Ekscelencjo, od długiego czasu wiadomo, że posługujesz się hełmem lepiej niż ja. Masz mocniejszego ducha… silniejszy charakter…

— Khaymaku, mówisz więc, że tego nie zrobisz?

— Jeśli trzeba zmierzyć się z energią tak potężną, jak umysł Lorda Dekkereta, może lepiej będzie, jeśli to ty…

Mandralisca znowu poczuł wzbierający w nim huragan. Nie mogę na to pozwolić, pomyślał, opanowując się. Spokojnie. Spokojnie. Spokój.

Przemówił zimno i ostro.

— Ledwie parę dni temu powiedziałeś mi, że być może za często korzystam z hełmu. Znajduję w sobie pewne oznaki zmęczenia, które mogą o tym świadczyć — przesunął rękę na pejcz. — Nie marnujmy więcej energii na dyskusje, Khaymaku. Weź hełm. Teraz. I zajmij się Dekkeretem.

— Tak, wasza miłość — powiedział Barjazid z bardzo nieszczęśliwą miną.

Ostrożnie założył hełm, zamknął oczy, wszedł w podobny do transu stan, w którym operowało się hełmem. Mandralisca patrzył, zafascynowany. Hełm Barjazidów wciąż jawił mu się jako coś cudownego. Taka delikatna pajęczyna ze złotych drutów, a jednak można było jej użyć do sięgania na odległość tysięcy mil, do dotykania innych umysłów, nawet Pontifexa albo Koronala, i narzucania swojej woli… przejmowania kontroli…

Minęło już kilka minut. Barjazid pocił się. Pod mocną, suvraelską opalenizną jego twarz była zaczerwieniona. Pochylił głowę i zgarbił się jakby pod wielkim ciężarem. Czy dosięgnął Dekkereta? Wysyłał promienie czerwonej furii prosto w bezbronny umysł Koronala?

Jeszcze minuta… I kolejna…

Barjazid podniósł głowę. Drżącymi dłońmi zdjął hełm ze skroni.

— No i? — zapytał ostro Mandralisca.

— Bardzo dziwna rzecz, wasza miłość. Bardzo — mówił szorstkim, urywanym głosem. — Dosięgłem Dekkereta. Jestem tego pewien. Umysł Koronala… nie da się go z niczym pomylić. Ale był… broniony. Tylko tak to mogę określić. Jak gdyby jakoś osłaniał się przed moimi atakami.

— Czy to możliwe z technicznego punktu widzenia?

— Tak, oczywiście… jeśli sam ma hełm i wie, jak się nim posługiwać. Rzecz jasna ma dostęp do hełmów, tych, które dawno temu skonfiskowano mojemu bratu i zamknięto na Zamku. To całkiem możliwe, że Dekkeret ma jeden z nich przy sobie. Ale że umie go używać tak wprawnie… że w ogóle wie, jak z niego korzystać…

— I że miał go na głowie akurat w chwili, kiedy postanowiłeś zaatakować — dodał Mandralisca. — Tak, zbieg okoliczności jest niemożliwy. Może miałeś rację, może po prostu nie masz dość wewnętrznej siły, potęgi umysłu czy czego tam, by pokonać Dekkereta. Niech ja spróbuję.

Barjazid z ulgą oddał mu hełm.

Mandralisca przez chwilę trzymał go w obu dłoniach i zastanawiał się, czy to faktycznie dobry pomysł. Przez cały dzień aż za wyraźnie widział, że napięcie związane z prowadzeniem kampanii poważnie nadszarpnęło jego zasoby energii. Korzystanie z hełmu wiązało się z dalszym jej wydatkiem, a to mogło być niebezpieczne.

Gorzej jednak będzie pozwolić Barjazidowi zobaczyć, jak bardzo jest zmęczony. A gdyby udało mu się potężnym uderzeniem psychicznej siły zdruzgotać umysł wroga, który w przeciwnym razie wkrótce nadciągnie z Piliploku…

Założył hełm. Zamknął oczy. Wszedł w trans.

Wysłał umysł na południe, potem na zachód, na Piliplok.

Dekkeret.

Na pewno tam był. Tam, na wybrzeżu, ognistoczerwoną kula mocy, niczym drugie słońce.

Dekkeret. Dekkeret. Dekkeret.

A teraz… uderzyć…

Mandralisca zebrał wszystkie siły. Bezpośredni atak na największego wroga, gwałtowny szturm na tego człowieka był czymś, przed czym się od dawna powstrzymywał. Coś, czego nigdy sam nie umiał nazwać — ostrożność, strategia, może nawet lęk — powstrzymywało go od ataku na Prestimiona, gdy ten był Koronalem, a teraz na Dekkereta. Chciał osiągnąć swoje cele bardziej subtelnymi metodami, stopniowo, a nie za jednym, straszliwym zamachem. Taka już była jego natura: cenił ciszę, cierpliwość, przemyślność. Teraz jednak przestał się wahać. Przyszła pora, by dosięgnąć Dekkereta i go zniszczyć…

Pora…

By… uderzyć…

Pora… pora…

Uderzał, ale nic się nie działo. Nie dało się dotknąć tej ognistej kuli czerwonego światła. Był pewien, że problemem nie była niedostateczna siła. Wściekłe pioruny, którymi uderzał, odbijały się jak rzutki od kamienia. Uderzał znowu i znowu i znowu, ale za każdym razem nie przynosiło to żadnego efektu.

W końcu wyczerpały się zasoby energii. Zerwał hełm ze skroni i pochylił się nad biurkiem, spięty, drżący, z głową w dłoniach.

Po chwili podniósł wzrok. Khaymak Barjazid miał przerażoną minę. Mały Suvraelczyk patrzył na niego oczyma szeroko otwartymi z szoku i strachu.

— Wasza miłość… wszystko w porządku, wasza miłość?

— Jest chroniony… tak jak mówiłeś. Nie da się do niego zbliżyć. Broniony z każdej strony — przycisnął palce do obolałych oczu. — Jak myślisz, czy on może być jakiegoś rodzaju nadczłowiekiem? Znam tego Dekkereta, tego Koronala, tylko ze słyszenia… Nigdy się nie spotkaliśmy… Ale nie słyszałem o nim niczego, co sugerowałoby, że ma jakieś szczególne moce umysłu. A jednak… to, jak mnie odepchnął… z jaką łatwością…

Khaymak Barjazid potrząsnął głową.

— Nie znam umysłu dość potężnego, by mógł odbić uderzenie zadane za pomocą hełmu. Bardziej prawdopodobne jest, że wymyślili nowy rodzaj tego urządzenia. Jak wiemy, jest z nim mój bratanek, Dinitak. Zna się na hełmach. Mógł zmodyfikować jeden z nich tak, by chronił jego pana.

— Oczywiście — powiedział Mandralisca. Wszystko było teraz jasne. — Dinitak, który sprzedał własnego ojca Prestimionowi, oddając mu hełmy, robi to samo po dwudziestu latach. Ten twój bratanek jest prawdziwym cierniem w moim boku. Wyrządził nam wielką szkodę, i równie wielkie będzie jego cierpienie, Khaymaku, kiedy wreszcie mi za to zapłaci!

Thastain powrócił o zmierzchu, zmęczony i brudny po całym dniu spędzonym w labiryncie tuneli, galerii i wąskich arkad Wielkiego Bazaru Ni-moya, a także przemoczony do szpiku kości przez nieustannie padający deszcz. Mandralisca od razu zauważył, że chłopak nie wykonał zadania, bo był zarazem ponury i wystraszony. Poza tym wrócił sam, nie przyprowadził ze sobą Zmiennokształtnego, jak rozkazał mu hrabia. Mimo to z ponurą rezygnacją słuchał długiej opowieści Thastaina o przemierzaniu rozległego labiryntu targowiska, o rozmowach z kupcami, a w końcu o namówieniu do współpracy niejakiego Gaziriego Venemma, sprzedawcy serów i oleju, który po długim wahaniu i namowach, popartych mieszkiem pełnym rojali, zgodził się zaprowadzić Thastaina do kupca, który ponoć był Zmiennokształtnym pod postacią przybysza z Narabalu.

Thastain opowiadał, że faktycznie, spotkał się z narabalczykiem, który, sądząc po sposobie poruszania i specyficznej wymowie, mógł być przebranym Metamorfem. Za żadną cenę nie chciał się jednak podjąć zaniesienia wiadomości do Danipiur.

— Wasza miłość, powołałem się na ciebie. Pozostał obojętny. Wspomniałem o Vitheyspie Uuvitheyspie Aavitheyspie. Udawał, że nigdy wcześniej nie słyszał tego imienia. Pokazałem mieszek pełen rojali. Nic z tego.

— To był jedyny Zmiennokształtny na Bazarze? — zapytał Mandralisca.

— W sumie rozmawiałem jeszcze z czterema — odpowiedział Thastain, a po jego zniesmaczonym wyrazie twarzy Mandralisca poznał, że mówi prawdę, a zadanie było niełatwe. — Nie zrobią tego. Dwóch z oburzeniem zaprzeczyło, że w ogóle są Metamorfami, choć widziałem, że kłamią, a oni wiedzieli, że ja wiem, ale ich to nie obchodziło. Trzeci wyłgał się słabym zdrowiem. Czwarty po prostu odmówił, zanim powiedziałem może sześć słów. Ekscelencjo, mogę wrócić na Bazar jutro, może wtedy…

— Nie — uciął Mandralisca. — To bez sensu. Coś się stało. Ambasador Danipiur postanowił nam nie pomagać i wrócił do Piurifayne, by jej o tym powiedzieć. Tego jestem pewien — zaskoczyło go jego własne opanowanie. Może już wyszedł ze strefy huraganów. — Zawołaj mi Halefice’a.

Kiedy tylko przyszedł adiutant, Mandralisca powiedział:

— Jacominie, mamy nowe problemy.

— Poza przybyciem Dekkereta i zniknięciem Metamorfa, ekscelencjo?

— Tak, poza nimi — Mandralisca szybko opowiedział o swoich nieudanych próbach dosięgnięcia Dekkereta mocą hełmu i o Thastaina bezowocnych poszukiwaniach pomocnego Metamorfa. — Sądzę, że wkrótce Koronal ruszy w naszym kierunku. Pomoc Zmiennokształtnych, na którą liczyłem, najwyraźniej nie nadejdzie. Co się zaś tyczy naszych własnych wojsk, wystarczy ich do obrony Ni-moya, ale nie do wyjścia poza strefę, którą już obstawiliśmy.

Halefice wyglądał na zgnębionego.

— To co zrobimy, wasza miłość?

— Mam nowy plan — Mandralisca spojrzał na Halefice’a, z niego na Barjazida, potem na Thastaina. Zawiesił na chwilę spojrzenie na każdym z nich, uważnie ich oceniając, mierząc, na ile może im zaufać. — Usłyszycie o nim jako pierwsi i ostatni zarazem. Wygląda następująco: jego lordowska mość Gaviral zaprosi Dekkereta na rokowania gdzieś w połowie drogi między Piliplokiem i Ni-moya, powie mu, że chcemy położyć kres naszemu konfliktowi i wypracować kompromis, który rozwiąże problemy Zimroelu nie niszcząc struktur rządu imperialnego. Wiem, że mu się to spodoba. Siądziemy za stołem i spróbujemy znaleźć rozwiązanie. Zaproponujemy mu nasze warunki i wysłuchamy, co ma nam do powiedzenia.

— I co wtedy? — zapytał Halefice.

— Wtedy — odpowiedział Mandralisca — kiedy rozmowy będą szły tak gładko, jak tylko się da, Jacominie, zabijemy go.

17

— Rokowania — powiedział Dekkeret, zafascynowany tym przedziwnym pomysłem. — Zapraszają nas na rokowania!

— Najpierw próbuje zaatakować cię przy użyciu hełmu, a potem prosi o rokowania? — roześmiał się Septach Melayn. — Widzę, że schwyci się każdej deski ratunku. Oczywiście mu odmówisz.

— Nie sądzę — odparł Dekkeret. — Sprawdzał nas. Pokazaliśmy mu, że Dinitak potrafi odbić jego ataki, myślę, że wie, na co nas stać i chce zagrać nam słodszą melodię. Powinniśmy go wysłuchać, nie sądzicie?

— Ale rokowania? Rokowania? Mój panie, Koronal nie negocjuje warunków pokoju z ludźmi, którzy za nic mają jego świętą władzę — zaprotestował Gialaurys niskim, poważnym głosem. — Takich ludzi po prostu miażdży. Zgniata ich jak komary Nie wchodzi w dyskusje o możliwych ustępstwach, o terytorium, które skłonny byłby im oddać, o niczym. Koronal w niczym nie może ustąpić takim… odmieńcom.

— Nie zamierzam — Dekkeret uśmiechnął się lekko, słysząc stanowczy ton Wielkiego Admirała. — Jednak odmowa wysłuchania propozycji dzielnego Mandraliski, czy może raczej wielkiego i potężnego Pontifexa Gavirala, bo to on zaprasza nas na spotkanie, byłaby niewłaściwa. Powinniśmy przynajmniej posłuchać. Te rokowania wyciągną ich z Ni-moya, więc nie będziemy musieli oblegać miasta. Porozmawiamy, a potem, jeśli zajdzie konieczność, będziemy walczyć. Przewaga jest po naszej stronie.

— Doprawdy? — zapytał Dinitak. — Tak, mamy armię. Ale przypominam ci, Dekkerecie, jesteśmy na ziemi nieprzyjaciela, daleko od domu. Jeśli Mandralisca zebrał siły w liczbie podobnej do naszych…

— Ziemia nieprzyjaciela? — zawołał Gialaurys. — Nie! Nie! Co też mówisz? Jesteśmy w Zimroelu, gdzie monety jego wysokości Pontifexa wciąż są legalnym środkiem płatniczym, i mam na myśli Pontifexa Prestimiona, nie tę głupią marionetkę Mandraliski. Prawa imperialne wciąż tu obowiązują, Dinitaku. Lord Dekkeret jest królem tych ziem. Ja się tutaj urodziłem, nie dalej jak pięćdziesiąt mil od tego miejsca, a ty nazywasz je wrogim terytorium. Jak możesz nawet powiedzieć coś takiego? Jak…

— Spokojnie, mój dobry Gialaurysie — powiedział Dekkeret bliski śmiechu. — W słowach Dinitaka jest trochę prawdy. Może tutaj nie jesteśmy na ziemi nieprzyjaciela, ale nie wiadomo, jak daleko w górę rzeki dotrzemy, nim to się zmieni. Ni-moya ogłosiło niepodległość, na Panią! Wybrało własnego Pontifexa! Wszyscy wiemy, że bije monety z głupią twarzą Gavirala. Póki nie przywrócimy sprawom ich normalnego biegu, musimy myśleć o Ni-moya jako o wrogim mieście, a o otaczających je terenach, jak o wrogiej ziemi.

Stali obozem na północnym brzegu Zimru, nieopodal Piliploku, w przyjemnej, wiejskiej okolicy pełnej łagodnych wzgórz i zadbanych farm. Powietrze tu było ciepłe, z południa wiał suchy wiatr, a płowa roślinność wyraźnie wskazywała, że dawno skończyły się deszcze wiosny i wczesnego lata. W tej okolicy po obu stronach rzeki pobudowano szybko rozwijające się miasta i póki co w każdym z nich witano Dekkereta z przyjemnością i podnieceniem. Miejscowi oficjele niewiele wiedzieli na temat wydarzeń w Ni-moya i wspominali o nich ze wstydem. Ni-moya było oddalone o tysiące mil, leżało w innej prowincji. Dla tych rolników Ni-moya było miastem tak wyrafinowanym, że niemal dekadenckim i jeśli chciało bawić się w jakieś polityczne gry, wchodzić w konflikt z Koronalem, to na pewno władca podejmie kroki, by przywrócić sprawom ich naturalny bieg.

— Mój panie, czy możesz znów przeczytać warunki Sambailidów? — spytał Septach Melayn.

Dekkeret przerzucał zapisane eleganckim pismem karty pergaminu.

— Mmm… O, tu są. To niezupełnie warunki. Raczej propozycje. Jego lordowska mość Gaviral — ciekawy tytuł, kto niby mianował go lordem czegokolwiek? — ubolewa, że istnieje możliwość zbrojnego konfliktu pomiędzy wojskami ludności Zimroelu i Koronala Alhanroelu, Lorda Dekkereta — zauważcie, że jestem tu Koronalem Alhanroelu, nie Majipooru — i proponuje pokojowe negocjacje celem rozwiązania konfliktu, w jaki wchodzą prawomyślne aspiracje ludu Zimroelu i równie prawomyślna władza imperialnego rządu Alhanroelu.

— Przynajmniej przyznaje, że to prawomyślny rząd — zauważył Septach Melayn. — Nawet jeśli nazywa go rządem Alhanroelu, nie Majipooru.

— Nieważne — wzruszył ramionami Dekkeret. — Przedstawia sprawy tak, jakby była to dyskusja między dwiema równorzędnymi siłami, a na to nie możemy oczywiście pozwolić. Ale dajcie mi kontynuować. Chce… ach… Przede wszystkim podczas naszego spotkania chce przywrócenia tytułu prokuratora Zimroelu, dziedzicznego w jego rodzinie. Wyraża nadzieję, że dojdziemy do porozumienia w kwestii zakresu władzy owego prokuratora. Sugeruje, że obecny tytuł, Pontifex, jest tylko tymczasowy i że chętnie zrezygnuje z roszczeń dotyczących ustanowienia osobnego pontyfikatu w zamian za kompromis konstytucyjny, dający większą autonomię Zimroelowi w ogólności, a szczególnie prowincji Ni-moya. Wszystko to pod władzą sambailidzkiego prokuratora.

— Cóż — powiedział Septach Melayn — wygląda to lepiej niż w pierwszej chwili. Zdaje mi się, że chce tylko tytułu prokuratora i władzy nad Ni-moya i jego okolicami. To mniej więcej tyle, ile miał Dantirya Sambail.

— Ten tytuł został mu odebrany przez Prestimiona — przypomniał Gialaurys. — Przysiągł, że nie będzie więcej prokuratorów — mięsista twarz Wielkiego Admirała poczerwieniała, a z głębi jego gardła dobiegało jakby warczenie. Dekkeret pomyślał, że wygląda jak wielki wulkan przed erupcją. — A my chcemy oddać bezwartościowemu bratankowi to, co Prestimion odebrał wujowi, tylko dlatego, że bratanek sobie tego życzy? Przynajmniej Dantirya Sambail był na swój sposób wielki. Ten tutaj jest głupią świnią i niczym ponadto.

— Dantirya Sambail był wielkim człowiekiem? — zapytał zdumiony Dinitak. — Z tego co słyszałem, był po prostu potworem.

— To też prawda — powiedział Dekkeret. — Prócz tego był rzutkim, genialnym przywódcą. Odegrał niemałą rolę w doprowadzeniu Zimroelu do jego obecnego stanu, bo w czasach Prankipina i Confalume’a ten kontynent był podzielony na malutkie księstewka. Współpracował z Zamkiem i Labiryntem przez czterdzieści lat, zanim nie postanowił wybrać nowego Koronala, a potem nic już nie było takie samo — zwrócił się do Gialaurysa. — Wiesz dobrze, że nie przekazujemy władzy w ręce Gavirala, mój Admirale. Ten list został napisany przez Mandraliskę. To on będzie faktycznym prokuratorem, jeśli przywrócimy ten tytuł.

— A mimo to pragniesz rokowań, mój panie, choć wiesz, że w rzeczywistości będziesz rokował z tym wężem, Mandraliską, który już raz próbował cię zabić? — spytał Gialaurys.

Septach Melayn pogłaskał się po kręconej bródce i roześmiał się.

— Pamiętasz, Gialaurysie, jak zebraliśmy się wszyscy pod Granią Thegomar przed ostatnią bitwą w wojnie z Korsibarem, a od księcia Gonivaula, ówczesnego Wielkiego Admirała, przyjechał herold z białą flagą, mówiąc, że Lord Korsibar wciąż liczy na pokojowe rozwiązanie i proponuje rokowania?

— Tak. I zaproponował, żeby to diuk Svor był naszym wysłannikiem? — powiedział Gialaurys, uśmiechając się do wspomnienia.

Septach Melayn zwrócił się do Dinitaka.

— Svor najmniej z nas lubił wojnę, był też najbardziej przebiegły. Zanim podzieliliśmy się na frakcje, był przyjacielem Korsibara. Nie widział sensu w rokowaniach, ale Prestimion powiedział, że „nie zaszkodzi posłuchać”, zupełnie jak Dekkeret dzisiaj. Svor wyjechał więc na środek pola na spotkanie z Gonivaulem, którego propozycja wyglądała następująco: chciał, by Svor poczekał do rozpoczęcia bitwy, a potem poszedł do kapitanów Prestimiona i powiedział im, że Lord Korsibar uczyni ich diukami i książętami, jeśli zdecydują się porzucić Prestimiona i przejść na stronę Korsibara. Za zdradę oferował też Svorowi swoją siostrę, piękną Thismet, za żonę. Tak wyglądały rokowania według Korsibara.

— I co zrobił Svor?

— Wrócił do obozu i opowiedział, co mu zaproponowano. Nieźle się uśmialiśmy, a potem zaczęła się bitwa. Svor mężnie w niej poległ, walcząc po stronie Prestimiona, choć przed tym dniem nie słynął z odwagi.

— My też się nieźle uśmiejemy — powiedział Dinitak — kiedy odkryjemy, jak wyglądają rokowania według Mandraliski?

— Na to liczę — odparł Dekkeret.

— Zamierzasz więc to zrobić? — spytał Gialaurys.

— Właśnie tak. Gdzie jest posłaniec jego lordowskiej mości Gavirala? Powiedzcie mu, że przyjmuję zaproszenie. Natychmiast ruszamy w wyznaczone miejsce.

Wyznaczone miejsce znajdowało się trzy tysiące mil w górę Zimru, niedaleko miasteczka Salvamot, gdzie mieściła się dawna posiadłość wiejska Dantiryi Sambaila, zwana Dworem Mereminene. Po upadku prokuratora posiadłość ta pozostała w rodzinie i obecnie była, jak się okazało, własnością Sambailida, nazywającego się jego lordowską mością Gavahaudem.

— Który to? — spytał Septacha Melayna Dekkeret. — Dla mnie wszystkie ich imiona brzmią tak samo. Czy to ten wielki pijak?

— To Gavinius, mój panie. Gavahaud to strojniś, mający się za wzór stylu i smaku, prawdziwa Góra Zamkowa próżności i głupiej arogancji. Nie mogę się doczekać okazji, by wypytać go o rady na temat mody.

Dekkeret zachichotał.

— Myślę, że wszyscy możemy się od nich wiele nauczyć.

— A oni nauczą się czegoś od nas, mój panie — powiedział Gialaurys.

Zazwyczaj statki morskie nie podróżowały po rzekach, ale na transport wojsk Dekkereta nie starczyło łodzi rzecznych, a Zimr był dość głęboki i szeroki, by bez trudu mogły nim płynąć nawet największe okręty z morskiej floty Koronala. Jedynym problemem był zwyczajny ruch towarowy na Zimrze, który nie był gotów na zajęcie większości koryta rzeki olbrzymią flotą statków morskich. W pośpiechu umykali z drogi, podczas gdy armada Lorda Dekkereta parła na północ.

Krajobraz tutaj praktycznie się nie zmieniał, otaczała ich szeroka, nadrzeczna równina. W oddali widać było pofalowane wzgórza, a wzdłuż obu brzegów leżały tętniące życiem rolnicze miasteczka. Dzień po dniu był bezchmurny i słoneczny. Podobno nad Ni-moya padały ulewne deszcze, ale Ni-moya było wciąż bardzo daleko, a niższa część doliny Zimru cieszyła się przyjemną, bezdeszczową pogodą.

W teorii była to pierwsza Wielka Procesja Dekkereta, ale nie zatrzymywał się w nadrzecznych miasteczkach, stał tylko na dziobie Lorda Stiamota i machał do zgromadzonej na nabrzeżach ludności. Nawet podczas Wielkiej Procesji Koronal nie mógł zatrzymywać się poza największymi miastami, w przeciwnym razie do końca życia podróżowałby z miejsca na miejsce, tył na bankietach i nigdy nie wrócił na Zamek. Problem z Mandraliską i Pięcioma Lordami był zbyt poważny, by można się teraz było zatrzymywać, nawet w miejscach tak stosunkowo istotnych jak Port Saikforge, Stenwamp czy Gablemorn.

Płynęli wciąż dalej i dalej przez łagodną dolinę Zimru, mijali miasto za miastem; Dambmuir, Orgeliuse, Impemond, Haunfort Większe, Cerinoe, Semirod, Molagat, Thibbildorn, Coranderk, Maccathar. Septach Melayn, który zajmował się mapami, wymieniał kolejne nazwy, kiedy tylko zbliżali się do miasta. Wszystkie wyglądały podobnie: promenada nad wodą, keje z tłumami pasażerów czekających na kolejną łódź, magazyny i bazary, palmy, alabandyny i tanigale. Kolejne miejsca przyjemnie zlewały się w jedno, a Dekkeret znowu rozmyślał nad ogromem Majipooru: mnóstwem prowincji, nieprzebraną liczbą miast, miliardami mieszkańców, rozciągającymi się na trzech kontynentach tak wielkich, że przemierzenie ich wszystkich zajęłoby całe życie i jeszcze wiele więcej. Czy tutaj, w tej gęsto zaludnionej dolinie, liczyło się Ni-moya albo Pięćdziesiąt Miast Góry Zamkowej? Dla tych ludzi ich część doliny Zimru była całym światem, małym uniwersum, pełnym życia i aktywności. A na świecie były tuziny, kopy, setki takich mikrokosmosów.

Dekkeret myślał, że to cud, iż planeta tak rozległa i gęsto zaludniona żyła w pokoju, przynajmniej do niespokojnej współczesności. Przysiągł sobie, że będzie tak znowu, kiedy tylko trujące zło reprezentowane przez Mandraliskę i jemu podobnych, zostanie pojmane i odizolowane.

— To Gourkaine — powiedział Septach Melayn pewnego jasnego, bezchmurnego poranka, kiedy w zasięgu wzroku pojawiło się kolejne miasteczko.

— A jakie znaczenie ma Gourkaine? — spytał Dekkeret, gdyż Septach Melayn wypowiedział tę nazwę ze szczególną emfazą.

— Absolutnie żadne, mój panie, prócz tego, że to ostatnie miasteczko przed Salvamot, a tam czekają na nas nasi przyjaciele, Pięciu Lordów Zimroelu. Jesteśmy prawie u celu.

Salvamot było podobne do pozostałych, poza faktem, że na nabrzeżu nie czekały tłumy, by powitać armadę Koronala, tak jak wszędzie indziej, nawet w pobliskim Gourkaine. Nigdzie nie powiewały flagi w królewskich kolorach i z podobizną Lorda Dekkereta. Na głównej kei stała tylko niewielka grupka lokalnych urzędników, zebranych w zbitą, niepewną grupkę.

— Wygląda to tak, jakbyśmy przekroczyli niewidzialną granicę — zauważył Dekkeret. — A od Ni-moya wciąż dzielą nas tysiące mil. Ciekawe, czy potęga Pięciu Lordów naprawdę sięga aż tutaj?

— Panie, pamiętaj, że Dantirya Sambail często odwiedzał te ziemie — powiedział Septach Melayn. — Jego krewni zapewne również. Ci ludzie muszą czuć szczególną lojalność wobec ich klanu. Poza tym, spójrz tam…

Wskazał na keję, leżącą w górę rzeki od miasta. Stał tam z tuzin albo więcej dużych łodzi, a na ich masztach powiewały długie, karmazynowe bandery klanu Sambailidów, ozdobione krwawoczerwonym półksiężycem. Wyglądało na to, że więcej podobnych statków stoi też wyżej, za zakrętem rzeki. Pięciu Lordów, przynajmniej kilku z nich, było już na miejscu, w Salvamot, z własną armadą. Nic dziwnego, że miejscowi witali Koronala z rezerwą.

Oddział straży Koronala wyszedł przed nim na brzeg. Wkrótce jego kapitan wrócił w towarzystwie niskiego człowieka w czarnych szatach i ze złotym łańcuchem na szyi. Gość przedstawił się jako Verolak Timaran, główny justycjariusz okręgu Salvamot — „gdzie indziej nosiłbym tytuł burmistrza, mój lordzie”, poinformował Dekkereta poważnie — i wyraził zachwyt i zadowolenie z faktu, że wybrano jego miasto na miejsce tego historycznego spotkania. Skłonił się przy tym tak ekstrawagancko lady Fulkari, że na grubej szyi wyszły mu żyły, a twarz poczerwieniała. Powiedział, że osobiście odprowadzi Koronala i jego towarzyszy do rezydencji jego lordowskiej mości Gavahauda. Jego lordowska mość przygotował latacze dla królewskiej świty, czekające opodal.

Były to trzy niewielkie pojazdy, mogące ponieść najwyżej po piętnaście osób, bez miejsc dla ochrony Koronala.

Dekkeret powiedział miło:

— Panie, mamy ze sobą własne latacze. Wolimy nimi podróżować. Byłoby mi miło, gdybyś pojechał ze mną.

Główny justycjariusz nie był na to przygotowany i zdawał się być zakłopotany może nie tyle zaszczytem podróżowania osobistym lataczem Koronala, co raczej odkryciem, że już odchodzili od planowanego scenariusza. Nie mógł jednak sprzeciwić się życzeniom Koronala, patrzył więc z rosnącą konsternacją na ludzi Dekkereta, wyładowujących z pierwszego okrętu kilkadziesiąt lataczy, tyle samo z drugiego i nie mniej z trzeciego. Pojazdów wystarczyło do przetransportowania całej straży Koronala i sporej części wojsk imperialnych.

— Jeśli łaska, panie — powiedział Dekkeret, wskazując głównemu justycjariuszowi Verolakowi Timaranowi latacz ozdobiony symbolem rozbłysku gwiazd.

W miarę jak oddalali się od rzeki, zabudowania Salvamot się przerzedziły i wkrótce Dekkeret jechał lataczem po płaskiej, otwartej przestrzeni, rzadko nakrapianej wysokimi drzewami o rdzawych pniach i fioletowych liściach. Po jakimś czasie przez gęściej zalesiony teren wjechali na niewielki płaskowyż na wschodzie. Justycjariusz oświadczył, że to tam znajduje się posiadłość jego lordowskiej mości Gavahauda.

Fulkari jechała u boku Dekkereta, podobnie jak Dinitak. Koronal najchętniej zostawiłby ją w Piliploku, gdyż nie wiedział, z jakim niebezpieczeństwem przyjdzie mu się zmierzyć podczas rokowań i czy nie zakończą się one zbrojnym konfliktem. Ona jednak nie chciała o tym nawet słyszeć. Powiedziała, że Pięciu Lordów nie odważy się podnieść ręki na namaszczonego Koronala. A nawet gdyby spróbowali rozwiązań siłowych — widać było, że i ona liczy się z taką możliwością — to jaka by z niej była królewska małżonka, chowająca się w bezpiecznym kącie, gdy jej panu grozi niebezpieczeństwo? Wolała umrzeć z nim, jak mówiła, niż wrócić na Zamek tchórzliwą wdową.

— Na razie nie będzie żadnych wdów — uspokoił ją Dekkeret. — Tym ludziom brakuje odwagi, szybko padną przed nami na kolana.

W głębi duszy nie był tego taki pewien, ale nie robiło to żadnej różnicy. Fulkari nie dało się odmówić i uparła się, że będzie z nim aż do końca tych zdarzeń.

Septach Melayn jechał drugim lataczem, Gialaurys trzecim, a pozostali tuż za nimi. Była to znaczna siła, setki zbrojnych, a pozostali czekali na brzegu, gotowi ruszyć z pomocą na sygnał. Jeśli wjeżdżamy w pułapkę, pomyślał Dekkeret, słono zapłacą za zdradę.

Kiedy latacze wjechały do Dworu Mereminene przez wielką bramę, wszystko zdawało się być w porządku. Zewsząd powiewały chorągwie ze znakiem księżyca, kręcili się ludzie w zielonych liberiach Sambailidów, niektórzy uzbrojeni, ale wyglądali na zwykłych strażników posiadłości. Dekkeret nie dostrzegał przyczajonych oddziałów ani stosów gotowej do użycia broni.

Podzwaniając złotymi ostrogami podszedł do nich potężny, wysoki, uderzająco brzydki mężczyzna ubrany w powiewną kasztanową szatę i modne, żółte rajtuzy, dużo na niego za ciasne. Wykonał przesadny ukłon przed Dekkeretem i Fulkari, a prostując się dołożył jeszcze pretensjonalny symbol rozbłysku gwiazd.

— Mój lordzie… pani… zaszczyt to dla nas. Jestem lordowska mość Gavahaud i przypadł mi w udziale zaszczyt pokazania wam komnat, które posłużą wam podczas pobytu we dworze. Moi bracia z przyjemnością powitają was, kiedy tylko się rozgościcie.

— Cóż to za akcent? — zapytała szeptem Fulkari — Wymawia każde słowo przez nos. Czy tak się mówi w Ni-moya? W życiu czegoś takiego nie słyszałam.

— Tutaj mówi się z pretensjami do wielkości — odparł Dekkeret. — Niezależnie od tego, jak nas sprowokują, musimy uważać, żeby nie chichotać.

Kwatery gościnne Dworu Mereminene miały lśniące podłogi, ściany z cynobrowych kafelków i okna ze skomplikowanych witraży spajanych ołowiem. Były to pomieszczenia godne Koronala. Dekkeret pomyślał, że główna część domu musi być jeszcze okazalsza. A to była tylko wiejska rezydencja. Dantirya Sambail z całą pewnością nie należał do ludzi powściągliwych, ale w sumie czemu miałby? W swoim czasie był praktycznie królem Zimroelu i chciał w ciągu jednego życia dorównać temu, co Koronalowie z Góry Zamkowej budowali przez tysiące lat.

Gavahaud też nie oszczędzał na gościach. Kwatera pełna była służących, gościom, chcącym odświeżyć się po przyjeździe, podawano obfitość rzadkich win i egzotycznych owoców, a pościel była najwyższej jakości, z lśniących jedwabi i satyny w ciepłych kolorach.

Po upływie godziny zjawił się szambelan z informacją, że wieczorem odbędzie się oficjalna kolacja i dodał, że życzeniem jego lordowskiej mości Gavirala jest, by omawianie wszelkich poważnych spraw odłożyć na następny dzień.

Jego lordowska mość Gaviral, tytułujący się Pontifexem Zimroelu, przyszedł do kwater gościnnych godzinę później, ubrany w proste szaty i bez broni, pieszo. Dekkeret zdumiał się jego niskim wzrostem: nie był wyższy od Prestimiona i dużo lżej zbudowany, wręcz kruchy. Nieustannie strzelał oczami na boki, a usta krzywiły mu się w tiku charakterystycznym dla kogoś, kto nie potrafi się uspokoić. Dekkeret słyszał, że Sambailidzi byli masywni, potężni i brzydcy podobnie jak prokurator i jego bracia. Gavahaud na pewno pasował do tego opisu, ale Gaviral nie — był może dość brzydki, ale za mały. Tylko wybujała grzywa pomarańczoworudych włosów i szeroki nos o dużych dziurkach wskazywał na jego pokrewieństwo z klanem Dantiryi Sambaila.

Zachowywał się dość dwornie, mówił dobrze i okazywał swemu gościowi należny szacunek. Nie widać było po nim, że ogłosił się lordem i nawet Pontifexem wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy. Zapytał, czy Koronal zadowolony jest z kwatery i wyraził nadzieję, że jego apetyt sprosta przygotowanej na wieczór uczcie.

— Żałuję, że dwaj z moich braci nie mogą nam towarzyszyć — powiedział Gaviral. — Jego lordowska mość Gavinius jest niedysponowany i nie wyjechał z Ni-moya. Jego lordowska mość Gavdat, który zajmuje się sztuką magiczną, również pozostał w mieście, gdyż prowadzi obliczenia prognostyczne, których nie mógł przerwać nawet z tak ważnego powodu.

— Ubolewam nad ich nieobecnością — powiedział dwornie Dekkeret, choć Septach Melayn poinformował go już, że Gavinius jest ohydnym, wiecznie pijanym głupcem, a ten drugi, Gavdat, głupcem innego rodzaju, wiecznie pogrążonym w studiach geomantycznych. Uprzejmość jednak nic go nie kosztowała, poza tym aż za dobrze wiedział, że nieważne czy pozna jednego, czy pięciu Sambailidów, czy nawet pięciuset. To z Mandraliską trzeba było się liczyć. A o nim na razie nikt nie wspomniał.

Był wieczór. Pora na bankiet.

Dekkeret słusznie podejrzewał, że zmarły prokurator żył w iście królewskim stylu. Główny budynek dworu był wielki, kamienny, miał siedem czy dziesięć sal o olbrzymich oknach, a najwspanialszą z nich była sala bankietowa, olbrzymia galeria w surowym, starodawnym stylu, z nagimi belkami z jasnoczerwonego drewna thembar i ciężkimi, szorstkimi ścianami z połączonych zaprawą kamieni, wznoszącymi się na zdumiewającą wysokość. A to była tylko wiejska rezydencja prowincjonalnego paniątka. Dekkeret zastanawiał się, jak może wyglądać pałac w Ni-moya, skoro taki jest wiejski dworek Dantiryi Sambaila?

Wielkie pomieszczenie było pełne. Zapewne zgromadził się tutaj cały dwór Pięciu Lordów. Kiedy przyszło do sadzania gości, nastąpiła drobna dysputa na temat protokołu. Dekkeret, jako Koronal, miał prawo do centralnego miejsca, z Fulkari u boku. Jednak jego lordowska mość Gaviral przynajmniej na razie twierdził, że jest Pontifexem tego kontynentu, cokolwiek to znaczyło, a jego brat, Gavahaud, był właścicielem Dworu Mereminene, więc i przypuszczalnym gospodarzem tego spotkania. Który z nich usiądzie po prawej ręce Koronala? Po szeptanej wymianie zdań Gavahaud ustąpił Gaviralowi i pozwolił mu zająć honorowe miejsce u boku Koronala, ale nie obyło się bez dalszego zamieszania, wywołanego przez pojawienie się trzeciego brata, Gavilomarina, mężczyzny o mokrych oczach, kretyńskim uśmiechu i aurze całkowitego nieskalania rozumem, który zajął bez pytania centralne miejsce, wybierając je chyba przypadkiem, i musiał być przesadzony w stronę brzegu podwyższenia, gdzie siedzieli Septach Melayn i Gialaurys. Dinitak został posadzony na drugim końcu.

Gdzie, zastanawiał się Dekkeret, jest Mandralisca?

Dotychczas nikt nawet nie wspomniał jego imienia. To było bardzo dziwne. W niezręcznych pierwszych chwilach, które nastąpiły po zajęciu miejsc, Dekkeret zapytał Gavirala, żeby mieć cokolwiek do powiedzenia:

— A wasz doradca, o którym tyle słyszałem? Na pewno jest tu dzisiaj, prawda?

— Nie lubi rozgłosu — odpowiedział Gaviral. — Znajdziecie go tam, po lewej, pod ścianą.

Dekkeret spojrzał we wskazanym kierunku na stojący daleko zwyczajny stół pomiędzy wieloma innymi. Choć nigdy wcześniej nie widział Mandraliski, rozpoznał go natychmiast. Wyróżniał się spośród otaczających go ludzi niczym śmierć na weselu. Był blady, poważny, z surową twarzą, cienkimi ustami, ubrany w ciasno przylegający strój z lśniącej, czarnej skóry, pozbawiony ozdób, jeśli nie liczyć jasnego wisiora ze złota, niewątpliwie symbolu piastowanego stanowiska. Jego twarde, błyszczące oczy skierowane były wprost na Dekkereta i nie odwrócił wzroku, gdy ich spojrzenia się spotkały.

A więc to jest Mandralisca, pomyślał Dekkeret. Po tak długim czasie wreszcie dzieli nas nie więcej niż sto stóp.

Zafascynowała go lodowata, odpychająca twarz i złowroga aura tamtego. Miał w sobie jakiś magnetyzm, jakąś diaboliczną moc. W jego rysach widać było olbrzymią, demoniczną niemal siłę woli. Dekkeret zrozumiał teraz, jak ten człowiek, uosobienie wszystkiego, co przez te lata prześladowało Prestimiona w jego rządach, mógł wywołać tyle problemów na całym świecie i to przez tyle lat. Miał prawdziwie ciemną duszę, jego istnienie sprawiało, że człowiek zastanawiał się, po co Bogini stworzyła kogoś takiego.

Po dłuższej chwili kontakt wzrokowy między Koronalem Majipooru i doradcą Lordów Zimroelu urwał się i to Mandralisca pierwszy odwrócił wzrok, żeby powiedzieć coś swoim towarzyszom przy stole. Było ich trzech: mężczyzna o okrągłej twarzy, wyglądający na kogoś z ludu, w średnim wieku albo trochę starszy, przystojny chłopak ze złotymi włosami i szczerą twarzą, który nie mógł mieć więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat i mały, ciemny człowiek o rozbieganych oczkach, który bez wątpienia był znienawidzonym wujem Dinitaka, Khaymakiem Barjazidem z Suvraelu.

Służba roznosiła wino i napełniła ich kielichy. Dekkeret pomyślał, że może zwyczaj Dantiryi Sambaila, by podróżować z praegustatorem, mógłby być tutaj na miejscu. Wydawało się to absurdalne, ale kiedy Fulkari sięgnęła po kielich, Dekkeret przykrył go dłonią i ją powstrzymał.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Musimy poczekać na toast — powiedział, nie znajdując lepszego powodu.

— Och. Oczywiście — powiedziała, wciąż nieco zaskoczona.

Jego lordowska mość Gaviral stał z kielichem w dłoni. W sali zapadł cisza.

— Za pokój — powiedział. — Za harmonię. Za zgodę. Za wieczną przyjaźń pomiędzy kontynentami.

Spojrzał na Dekkereta i wypił. Dekkeret zdał sobie sprawę, że ich wino nalewane było z tej samej butelki, wstał więc, wzniósł toast równie miły i pusty i także wypił. Wino było znakomite. Cokolwiek wydarzy się dziś w Dworze Mereminene, nie zostanę otruty, pomyślał.

W całym pomieszczeniu Sambailidzi wstawali — Dekkeret zauważył, że nie było wśród nich kobiet — trzymając kielichy i krzycząc:

— Za pokój! Za harmonię! Za zgodę!

Nawet Mandralisca przyłączył się do toastu, choć trzymał szklankę wody, nie kielich.

— Wasz doradca nie lubuje się w winach, prawda? — spytał Dekkeret Gavirala.

— Nie znosi go. Nawet go nie tknie. Pewnie musiał wypić za wiele, kiedy był praegustatorem mojego wuja, prokuratora.

— Rozumiem. Gdybym przypuszczał, że w każdym kielichu, który dostaję, może być trucizna, pewnie po roku czy dwóch nie piłbym tak chętnie — powiedział Dekkeret, zaśmiał się i pociągnął z kielicha.

Wciąż uważał, że to dziwne, iż Mandralisca nie został mu przedstawiony. Najlichszy, prowincjonalny burmistrz wychodził z siebie, żeby podać Koronalowi swoje imię i szczegóły pochodzenia, a oto znajdował się tu człowiek, który był doradcą osoby tytułującej się lordem i pretendował do zwierzchności nad całym Zimroelem, a jednak siedział ze swoimi towarzyszami przy odległym stole. Taki zapewne styl miał Mandralisca: wolał pozostawać w cieniu i pozwolić innym cieszyć się chwałą. Tak działał w czasach Dantiryi Sambaila, tak najwyraźniej było i teraz.

Podczas uczty Dekkeret wspomniał Gaviralowi o zdumiewającej nieśmiałości Mandraliski: powiedział, że to dziwne, iż doradca nie siedział przy głównym stole.

— Wiecie, jest człowiekiem bardzo skromnego pochodzenia — powiedział z namaszczeniem Gaviral. — Czuje, że byłby nie na miejscu wśród ludzi z tak wspaniałych rodzin. Ale poznacie go jutro, panie, kiedy spotkamy się na łące, by omawiać szczegóły paktu, który pragniemy zaproponować.

18

Kiedy zebrali się na rokowaniach było jasne i ciepłe południe. Miejsce spotkania było szeroką, trawiastą równiną, położoną daleko od dworu, z trzech stron otoczoną ciemnym lasem i przyjemnym strumieniem. Dekkeret zastał tam wielki stół z bali polerowanego, czarnego drewna, opartych na grubych, żółtawych wspornikach, stojący równolegle do strumienia. Leżały na nim równe stosy papieru i pergaminu pod przyciskami z kryształu, żeby nie porwał ich wiatr, a także kałamarze, pióra milufy i inne przybory piśmiennicze. Stały tam też butelki wina w sześciu różnych kolorach i rząd kielichów, czekających na napełnienie. Kiedy tylko warunki porozumienia zostaną przedstawione i — jak wyraźnie liczył Gaviral — przyjęte, obie strony będą świętować ten fakt na miejscu.

Jego lordowska mość Gaviral, ubrany w metaliczną kamizelkę, która wyglądała niemal jak zbroja, i bogate, szkarłatne legginsy wyszywane złotą nicią, był już na miejscu i stał przy stole. Obok niego stali Gavahaud i Gavilomarin w równie wspaniałych strojach.

Mandralisca stał tuż koło swojego pana, ubrany nie w obcisłą, czarną skórę, lecz bardziej elegancko: w długą do kolan czerwono-zieloną kurtkę z szerokim kołnierzem ozdobionym białym futrem stitmoja i długimi, rozciętymi rękawami, a pod nią miał ciemnoszare rajtuzy z najlepszego materiału i szeroki pas z plecionki, na którym wisiała ozdobna sakiewka. Był to strój, jaki mógłby założyć Septach Melayn, ale widok bladej, twardej, złowrogiej twarzy Mandraliski nad kołnierzem psuł ekstrawagancki efekt. Niedaleko Mandraliski znajdowało się jego trzech kompanów: pulchny, niski, krzywonogi adiutant, wysoki, jasnowłosy młodzian oraz kościsty Barjazid.

Dekkeret założył na to spotkanie zielono-złote oficjalne szaty i cienki, złoty diadem, którego używał zamiast korony gwiazd. Gialaurys był w pełnej zbroi, choć bez hełmu. Septach Melayn zadowolił się dubletem i jasnymi legginsami. Jego jedyną ozdobą był spiralny symbol Labiryntu. Dinitak ubrany był jak zawsze w prostą tunikę, Fulkari także wybrała prostą suknię. Za nimi stał rząd strażników, dobranych własnoręcznie przez Dekkereta. Gaviral także miał straż honorową, stojącą w pewnym oddaleniu.

— Pomyślny dzień, mój panie! — zawołał Gaviral na widok Dekkereta. — Dzień, w którym osiągniemy harmonię!

Głos miał radosny, ale jakby wymuszony i wysilony, i w ogóle wyglądał niepewnie, usta wykrzywiał mu tik, strzelał na boki oczami. Cóż, pomyślał Dekkeret, gra szła o wielką stawkę: sprowadził Lorda Koronala na obce terytorium i żąda od niego niezwykłych przywilejów, władca zaś dał swoim zachowaniem do zrozumienia, że poważnie wysłucha żądań Sambailidów i być może nawet na nie przystanie, choć nie wiadomo było, co Koronal dokładnie zamierza. A ja nie wiem tego o nim, pomyślał Dekkeret. Obaj musimy bardzo uważnie rozgrywać karty.

— Tak, harmonię. Miejmy nadzieją, że ją dziś wypracujemy — powiedział Dekkeret, uśmiechając się do Gavirala ciepło.

Kiedy mówił, spojrzał tamtemu głęboko w oczy, które były przekrwione i pełne niepokoju, ale Sambailida szybko odwrócił wzrok i zajął się leżącymi na stole papierami i przyborami do pisania, jakby był skrybą, a nie Pontifexem Zimroelu. Wzrok Dekkereta spoczął na Mandralisce, który zareagował zupełnie inaczej, rzucając mu zimne, twarde spojrzenie, pełne groźby i nienawiści. Dekkeret przyjął je z podziwem dla jego absolutnej szczerości.

— Panie, czy zanim odczytamy nasze propozycje i wysłuchamy waszej odpowiedzi, możemy wypić za powodzenie naszych negocjacji? — spytał Gaviral.

— Czemu nie — powiedział Dekkeret i napełniono kielichy. Po raz kolejny Dekkeret uważnie obserwował, czy jego i Gavirala wino pochodzi z jednej butelki i po raz kolejny tak właśnie było. Kielichy napełniano tak często i bez skrępowania, że nie mogło być mowy o truciźnie, chyba że Gaviral chciałby zabić nie tylko gości, ale i swoich ludzi.

Gaviral wzniósł ten sam toast za pokój i zgodę, co poprzednio i wszyscy symbolicznie umoczyli usta w kielichach. Mandralisca nie pił jak poprzednio.

Potem Gaviral powiedział:

— Panie, przygotowaliśmy dla ciebie ten dokument. To, jak wiesz, nasz doradca, hrabia Mandralisca. Pokaże ci tekst, którego jest autorem, i wspólnie rozwiążecie wszelkie możliwe wątpliwości, punkt po punkcie.

Dekkeret skinął głową. Mandralisca, jak zawsze z trzema podwładnymi tuż za plecami, ostentacyjnie przeszedł wokół dłuższej krawędzi stołu do Dekkereta. Ujrzał, że adiutant niósł pod pachą zwój pergaminu, który podał Mandralisce. Ten rozwinął go i obejrzał uważnie, jakby chciał się upewnić, że przyniesiono mu właściwy dokument i w końcu, wyraźnie usatysfakcjonowany, pochylił się i położył go na stole przed Dekkeretem.

— Za pozwoleniem, panie — powiedział Mandralisca tonem, który według Dekkereta łączył w sobie służalczość i ledwo hamowaną wściekłość.

Kiedy Dekkeret zaczął czytać dokument, zapanowała absolutna cisza.

Studiowanie tego zwoju nie było proste. Tekst był gęsty i rozwlekły, napisany ozdobnym pismem w dawnym stylu, pełnym irytujących ogonków i zakrętasów. Wymagał olbrzymiej koncentracji, trzeba go było niemal odkodowywać. Dekkeret szybko odkrył, że tekst zaczyna się od długiej i zagmatwanej preambuły, która być może sugerowała, że Sambailidzi nie chcieli niczego poza przywróceniem tytułu prokuratora. Kolejne punkty zaprzeczały jej jednak, ponieważ wynikało z nich, że pragną o wiele więcej: zakończenia rządów imperialnych na całym Zimroelu, całkowitej niepodległości, pełnego wycofania się obecnych władców.

— Panie, czy jest jakiś problem? — zapytał Mandralisca, przysuwając się do ramienia Dekkereta i pochylając się z nim nad tekstem.

— Problem? Nie. Ale odkryłem pewne niejasności we wstępie. Przejrzę go ponownie.

Zmarszczył brwi i wrócił do początku, starając się oddzielić od siebie zdania i rozłączyć każde stwierdzenie z jego ukrytą negacją. To zadanie wymagało najgłębszego skupienia i Dekkeret zamierzał mu je poświęcić.

Jednak nie tak głębokiego, by nie zauważył kątem oka błysku ostrza, które Mandralisca gwałtownie wyciągnął z sakwy u pasa ani nie usłyszał nagłego, przerażonego westchnienia Fulkari. Wszystko działo się tak szybko, że mógł tylko odsunąć się, unikając zadawanego od tyłu ciosu.

Właśnie w tej chwili długowłosy chłopiec, pomocnik Mandraliski, sięgnął, złapał stojący przy łokciu Dekkereta kielich i chlusnął jego zawartością w oczy swego pana. Równocześnie drugą ręką chwycił opadające ramię Mandraliski. Ten jednak szarpnął, zawirował i zadał sztyletem wściekły cios przez gardło chłopca. Trysnęła krew. Chłopak padł i zniknął. W tej samej chwili, w powszechnym zamieszaniu, u boku Dekkereta pojawił się Septach Melayn z rapierem w dłoni i straszliwym krzykiem nakazał Mandralisce odsunąć się od Koronala.

Mandralisca, na wpół oślepiony, z twarzą ociekającą winem, cofnął się, ale tylko do miejsca, gdzie jego lordowska mość Gavahaud stał z ustami rozdziawionymi ze zdumienia i przerażenia. Doradca wyrwał bogato zdobiony miecz galowy z pochwy przy pasie Gavahauda i machnął nim na próbę, mrugając od wina, szykując się na atak Septacha Melayna.

— Masz — powiedział Septach Melayn zatrzymując się i rzucając mu chustkę, którą trzymał w rękawie. — Wytrzyj twarz. Nie zabiję kogoś, kto nie widzi.

Dał zaskoczonemu Mandralisce chwilę na otarcie twarzy, po czym zaatakował błyskawicznymi ruchami rapiera.

Dekkeret był wciąż zszokowany tym, co się wydarzyło i podniósł się ze swego miejsca przy stole. Nie było jednak jak interweniować. Septach Melayn i Mandralisca już ostro walczyli, przemieszczając się przy tym po łące. Dekkeret nigdy nie widział dwóch tak szybko poruszających się mieczy. Septach Melayn był najszybszym fechmistrzem świata, ale Mandralisca odpowiadał pchnięciem na pchnięcie, zasłoną na zasłonę. Był to wielki popis stuki szermierczej, zwody, piruety, każdy ruch z prędkością błyskawicy. Septach Melayn odbijał wszystkie ciosy przeciwnika, ale… Widok tego szermierza w sytuacji zupełnie patowej, nie potrafiącego przebić się przez zastawy oponenta…

Nagle Mandralisca gwałtownie odwrócił się od Septacha Melayna, schwycił garść ziemi i cisnął mu ją w oczy. Wyraźnie nie miał wyrzutów sumienia, że walczy z oślepionym przeciwnikiem. Garść ziemi rozbiła się na twarzy Septacha Melayna, wpadając mu do nosa i ust i kiedy przez chwilę stał wybity z rytmu, Mandralisca zadał wściekły cios prosto na środek klatki piersiowej przeciwnika.

Dekkeret patrzył na to z przerażeniem. Obie bronie były rozmyte od błyskawicznych ruchów, przez chwilę w ogóle nie wiadomo było, co się dzieje. Potem Dekkeret zobaczył, jak Septach Melayn paruje cios Mandraliski, odbija jego ostrze w górę i ciosem z wypadu przebija mu gardło.

Przez chwilę dwaj mężczyźni stali bez ruchu.

Na twarzy Mandraliski, gdy umierał, malował się przedziwny wyraz, niemal triumfu. Septach Melayn wyciągnął z niego miecz i odwrócił się do stołu i Dekkereta. Wtedy Koronal zrozumiał, że w ostatniej wymianie ciosów wielki fechmistrz także odniósł ranę. Po jego dublecie spływała krew, najpierw ledwo kapiąc, potem obficiej, aż złoty symbol Labiryntu całkowicie zniknął pod jej strumieniem.

Cała łąka pogrążyła się w chaosie. Ukryte wojska Sambailidów wyskakiwały z lasu, strażnicy Dekkereta ruszyli, by go bronić, pozostali żołnierze Koronala, którzy czekali na obrzeżu pola na sygnał od króla, dołączyli do walki, gdy Dekkeret wykrzyczał komendę. Koronal podbiegł do Septacha Melayna, który chwiał się, ale wciąż jakimś cudem utrzymywał się na nogach.

— Mój lordzie — powiedział Septach Melayn i przerwał, wyraźnie cierpiąc, ale po chwili uśmiechnął się leciutko i kontynuował. — Ten potwór nie żyje, prawda? Jakże mnie to cieszy.

— Och, Septachu Melaynie…

Dekkeret rzucił się, aby go złapać, bo wyglądało, że Septach Melayn pada. Powstrzymał go jednak gestem.

— Weź to, panie — powiedział, dając Dekkeretowi swój rapier. — Użyj go do obrony przed tymi barbarzyńcami. Ja go już nie będę potrzebował — spojrzał na ciało Mandraliski i dodał: — Osiągnąłem to, po co przyszedłem na świat.

Septach Melayn osłabł i zaczął upadać. Dekkeret złapał go za ramiona i podtrzymał w łagodnym uścisku. Zdawało mu się, że Septach Melayn, choć tak wysoki, prawie nic nie waży. Dekkeret obejmował go, aż usłyszał leciutkie westchnienie, a potem charkot umierającego. Wtedy położył go delikatnie na ziemi.

Dekkeret odwrócił się i ogarnął wzrokiem chaos, który panował wszędzie wokół. Koło strażników otaczało Fulkari, była bezpieczna. Druga taka grupa zebrała się wokół niego. Gialaurys stał niczym góra przy stole konferencyjnym, jedną wielką ręką ściskając za gardło Gavirala, a drugą Gavahauda. Dinitak znalazł gdzieś puginał i trzymał go przy piersi wuja, a Khaymak Barjazid unosił ręce w geście poddania bratankowi. Wszędzie wokół żołnierze sambailidzcy, widząc, że pojmano ich przywódców, rzucali broń i podnosili ręce. Wtedy to Dekkeret spojrzał w dół i zobaczył chłopca, który chlusnął Mandralisce winem w twarz. Leżał prawie u jego stóp, a nad nim klęczał pulchny adiutant. Krew wciąż lała mu się z potwornej rany na gardle.

— Żyje? — spytał Dekkeret.

— Ledwo, mój panie. Zostało mu tylko kilka chwil.

— Uratował mi życie — powiedział Dekkeret i poczuł w umyśle dziwne zimno, kiedy przypomniał sobie dzień sprzed wielu lat, w Normork, kiedy inny Koronal stanął naprzeciw ostrza mordercy, który przypadkowym niemal ciosem pozbawił życia jego kuzynkę, Sithelle, i zarazem postawił go na drodze prowadzącej do tronu. To stało się znowu — poświęcono życie, by uratować Koronala. Dekkeret spojrzał w stronę Fulkari, ale zobaczył zamiast niej ducha Sithelle. Zadrżał i prawie zapłakał.

Chłopak wciąż żył. Oczy miał otwarte i wpatrywał się w Dekkereta. Dlaczego nagle zwrócił się przeciwko swemu panu w decydującym momencie? Natychmiast, jakby zadał to pytanie na głos, usłyszał odpowiedź. Chłopiec powiedział:

— Nie mogłem już tego znieść, mój lordzie. Świadomość, że zamierza cię tu dzisiaj zabić… zabić króla świata…

— Cicho, chłopcze — powiedział Dekkeret. — Nie próbuj mówić. Musisz odpoczywać.

Ale on chyba nie słyszał.

— Wiedziałem też, że dokonałem w życiu złego wyboru, że głupio oddałem się najgorszemu panu…

Dekkeret ukląkł przy nim i powiedział znów, by odpoczywał, ale to już nie miało sensu. Słaby głos zmienił się w ciszę, otwarte oczy nie widziały. Dekkeret spytał adiutanta:

— Jak się nazywał?

— Thastain, panie. Pochodził w miasteczka Sennec.

— Thastain z Sennec. A ty?

— Jacomin Halefice, panie.

— Zabierz go do kwater i niech przyszykują jego ciało do pochówku. Thastain z Sennec będzie miał pogrzeb jak bohater. Taki, jaki wyprawia się diukowi albo księciu, który poległ, broniąc swego pana. I przysięgam, że w Ni-moya wzniesiemy na jego cześć wielki pomnik.

Podszedł do miejsca, gdzie leżał Septach Melayn. Był tam też Gialaurys, ciągnący za sobą dwóch Sambailidów, jakby byli worami zboża. Stał i patrzył na ciało przyjaciela. Płakał w ciszy, wielkie łzy spływały po jego szerokiej twarzy.

Dekkeret przemówił cicho:

— Zabierzemy go z tego okropnego miejsca, Gialaurysie, i przeniesiemy na Zamek, gdzie jego miejsce. Ty weźmiesz jego ciało i dopilnujesz, by jego grobowiec dorównał grobom Dvorna i Lorda Stiamota. Będzie na nim inskrypcja ze słowami: „Tu spoczywa Septach Melayn, który szlachetnością dorównywał królom”.

— Tak uczynię, panie — powiedział Gialaurys głosem jak zza grobu.

— Znajdziesz też na dworze jakiegoś barda, daję ci takie zadanie, by napisał epicką opowieść o jego życiu, taką, której dzieci będą się uczyć na pamięć i za dziesięć tysięcy lat.

Gialaurys skinął głową. Polecił dwóm strażnikom, by zajęli się więźniami, upadł na kolana, podniósł Septacha Melayna i powoli niósł go przez łąkę.

Następnie Dekkeret wskazał ciało Mandraliski, leżące twarzą w dół w trawie.

— Zabierzcie to — powiedział kapitanowi straży. — Spalcie tam, gdzie pali się śmieci z kuchni i rozsypcie prochy w lesie, by nikt ich nie znalazł.

— Tak jest, panie.

Wreszcie Dekkeret podszedł do Fulkari, która blada i oszołomiona stała przy stole.

— Moja pani, nie mamy tu już nic do zrobienia — powiedział cicho. — To był smutny dzień, ale nie zaznamy smutniejszego, póki nie nadejdzie kres naszych dni.

Objął ją. Drżała jak ktoś, kto stoi na lodowatym wietrze. Tulił ją, póki drżenie nie zaczęło ustępować, po czym powiedział:

— Chodź, kochana. Tutaj wszystko jest skończone, a my musimy wysłać Prestimionowi ważne wiadomości.

19

Keltryn stała w swym pokoju z wieloma oknami, leżącym na szczycie budynku Wymiany Handlowej Alaisor i patrzyła w morze, obserwując jak do portu wchodzi wielki statek o czerwonych żaglach. Na jego pokładzie znajdował się Dinitak. Odbyła szaleńczo pośpieszną podróż najszybszym lataczem przez cały Alhanroel, by znaleźć się w Alaisor przed jego przyjazdem. Umieszczono ją w królewsko wspaniałym apartamencie, który zazwyczaj zarezerwowany był dla Potęg Królestwa. Tak się tu znalazła, a teraz on też tu był, na tym majestatycznym statku właśnie przybijającym do kei. Zbliżał się do niej z każdą chwilą.

Wciąż nie mogła uwierzyć, że w ogóle tu jest.

Nie chodziło o osławione Alaisor, leżące tak daleko od Góry Zamkowej, o niesamowite, czarne klify za jej plecami i gigantyczny pomnik Lorda Stiamota na placu tuż pod jej pokojem. Spodziewała się, że prędzej czy później będzie miała powód, żeby zwiedzić świat i że w swoich podróżach może przyjechać i tutaj.

Dziwiło ją, że pędziła tutaj na prośbę Dinitaka po wszystkim, co między nimi zaszło.

Pamiętała, co powiedziała do Fulkari, kiedy dowiedziała się, że on wyrusza do Zimroelu bez niej:

„Nie chcę go nigdy więcej widzieć!”.

Pamiętała też spokojną odpowiedź Fulkari:

„Zmienisz zdanie”.

Myślała, że Fulkari się myli, zwyczajnie myli. Nie mogła znieść tego upokorzenia. A jednak — czas płynął, mijały dni, tygodnie, miesiące, a ona miała możliwość spokojnie wspominać spacery ramię w ramię po korytarzach Zamku, kolacje przy świecach, noce pełne zdumiewającej namiętności. Miała też czas, by zastanowić się nad szczególną naturą Dinitaka, nad jego dziwnie mocnym poczuciem dobra i zła. Miała czas dojść do wniosku, że właściwie rozumie, dlaczego postanowił jechać do Zimroelu bez niej.

A potem przybył specjalny kurier z dwiema wiadomościami zza morza.

Od Dinitaka Barjazida do Keltryn z Sipermit, napisana jego dziwacznym, formalnym stylem:

„Wracam przez Alaisor i najgoręcej błagam Cię, byś tam była, gdy przyjadę, najdroższa, ponieważ musimy omówić sprawy najwyższej wagi i najlepiej zrobić to właśnie tam”.

„Błagam najgoręcej”! To nie było podobne do Dinitaka, on nie błagał, a już szczególnie nie gorąco. „Najdroższa”. Tak.

Druga wiadomość, w tej samej sakwie, była od Fulkari, która pisała: „Poprosi Cię o spotkanie w Alaisor. Przyjedź tam do niego, siostrzyczko. Kocha Cię. Kocha Cię bardziej, niż mogłabyś uwierzyć”.

Nie potrafiła powstrzymać wybuchu gniewu, który był jej pierwszą, odruchową reakcją. Jak on śmie! Jak ona śmie? Czemu znowu wpadać w tę samą pułapkę? Jechać aż do Alaisor, na jego życzenie, dla jego wygody? Czemu? Czemu? Czemu?

„Kocha Cię”.

„Kocha Cię bardziej, niż mogłabyś uwierzyć”.

A Dinitak:

„Błagam Cię najgoręcej”.

„Najdroższa”. „Najdroższa”. „Najdroższa”.

Pukanie do drzwi.

— Pani? — to był Ekkamoor, szambelan z Zamku, który opiekował się nią podczas tej wariackiej podróży na granicę kontynentu. — Pani, statek właśnie cumuje. Pragniesz być na nabrzeżu, kiedy przybije?

— Tak — odpowiedziała. — Tak, oczywiście!

Płynął pod złoto-zieloną banderą Koronala, a na jego dziobie widniał symbol rozbłysku gwiazd. Prócz tego z masztu zwisała też żółta flaga żałobna. Keltryn z poczekalni patrzyła z uwagą i zmarszczonym czołem, jak montowano trap i jak schodziła po nim poważna gwardia honorowa, niosąca trumnę, wyglądającą na bardzo kosztowną. Za trumną szedł mocno zbudowany mężczyzna o szerokich ramionach, w którym po chwili rozpoznała Wielkiego Admirała Gialaurysa, przyjaciela i dawnego towarzysza broni Septacha Melayna. Wyglądał jakby od czasu, gdy widziała go na koronacji Lorda Dekkereta, minęło sto lat. Szedł z pochyloną głową i ponurym wyrazem twarzy. Kiedy procesja z trumną ją mijała, chyba w ogóle jej nie zauważył. Ale czemu miałby? Jeśli w ogóle ją kojarzył, była dla niego tylko jedną z niezliczonych panienek na dworze. Najwyraźniej był wciąż tak pochłonięty żalem, że nie zwracał uwagi na mijanych ludzi.

Ale kto umarł? Zastanawiała się nad tym, spoglądając na odchodzącą procesję.

W tej samej chwili usłyszała znajomy głos.

— Keltryn! Keltryn!

— Dinitak!

Zaszła w nim jakaś zmiana. Był tym samym szczupłym, niewielkim mężczyzną, miał tę samą opaloną twarz i tę samą aurę napiętej, utajonej siły. Ale coś się zmieniło. Co? Było w nim teraz coś królewskiego, otaczała go aura wielkich osiągnięć i jasnego celu. Keltryn natychmiast to dostrzegła. Podbiegła do niego, a on otworzył ramiona. Wtuliła się w niego, a dotyk przywołał ciepłe, dobre wspomnienia, choć nawet teraz miała dziwne poczucie zmian, które w nim zaszły.

Oczywiście. Był w Zimroelu z Koronalem. Brał udział w potwornej walce z wrogami monarchii.

Po chwili odsunęła się od niego i powiedziała:

— Cóż, Dinitaku, oto jestem.

— Jesteś, jesteś, tak. To cudowne.

— A Zimroel… opowiesz mi o nim?

— W swoim czasie. To długa historia. Poza tym jest bardzo dużo do opowiadania — po jego ciemnych rysach niczym migoczący płomień przesunął się uśmiech. — Keltryn, zostanę jedną z Potęg Królestwa. A ty, jeśli zechcesz, możesz jak twoja siostra zostać małżonką Potęgi.

Jego słowa nie miały dla niej żadnego sensu. Stała przed nim i powtarzała je w myślach, w żaden sposób nie potrafiąc ich zrozumieć.

— Dekkeret, Prestimion i Pani już postanowili — powiedział. — Będę nosił hełm i wchodził w umysły, jak robi to Pani, będę szukał tych, którzy krzywdzą innych. Za pomocą hełmu będę ostrzegać ich o konsekwencjach ich czynów, a jeśli pomimo to się nie poprawią, będę ich karać. Będę nazywać się Królem Snów i tytuł ten przejdzie na moje dzieci, i na dzieci moich dzieci, na zawsze. Będą szkolić się w korzystaniu z hełmu. Widzisz, Keltryn, będę Potęgą. A czy ty zechcesz być żoną Potęgi?

— Pytasz mnie, czy za ciebie wyjdę?

— Król Snów ma mieć dzieci, które odziedziczą po nim jego zadanie, musi więc mieć królową, prawda? Będziemy żyć w Suvraelu. To decyzja Prestimiona, nie moja, że nowa Potęga musi zamieszkać z dala od pozostałych trzech. Ale to nie najgorsze miejsce, myślę, że przyzwyczaisz się do niego prędzej, niż sądzisz. Jeśli chcesz, możemy wrócić na Zamek i tam wziąć ślub, albo pojechać do Labiryntu, żeby ceremonii przewodniczył Prestimion. Choć zgadzam się z Dekkeretem, że najlepiej będzie, jeśli udam się na Suvrael jak najprędzej, żeby móc…

Ledwo go słuchała, prawie nic nie rozumiała. Potęga Królestwa? Król Snów? Suvrael? Wszystko to wirowało w jej umyśle.

— Keltryn? — spytał Dinitak.

— Bardzo dużo… To wszystko takie dziwne…

— Powiedz mi chociaż tyle: wyjdziesz za mnie?

Na tym była się w stanie skupić. Później będzie miała czas, by pojąć resztę, Króla Snów, Suvrael, co się stało, kiedy Dekkeret z pozostałymi był w Zimroelu, czyje ciało odprowadzał ze statku Gialaurys…

— Tak — powiedziała, rozumiejąc chociaż tyle. „Kocha Cię. Kocha Cię bardziej, niż mogłabyś uwierzyć”. — Tak, Dinitaku, tak, tak, tak, tak!

— Gialaurys przybył z ciałem z Alaisor do Sisivondal — powiedział Prestimion, patrząc na wiadomość, którą mu właśnie przyniesiono. — Wyrusza na Górę. Musimy ruszyć za dzień lub dwa, Varaile.

Uśmiechnęła się.

— Wiedziałam, że znajdziesz jakąś wymówkę, by ruszyć się z Labiryntu, Prestimionie. Chyba nigdy nie spędziliśmy tylu miesięcy w jednym miejscu, odkąd wróciliśmy ze Stoien.

— Prawdę mówiąc, całkiem przyzwyczaiłem się do życia w Labiryncie, kochana. Confalume powiedział, że prędzej czy później tak się stanie i miał rację, jak i w wielu innych kwestiach. Kiedy jesteś Koronalem, nosi cię po świecie. Krew w tobie wtedy buzuje. Pontifex woli spokojniejsze życie, a Labirynt je zapewnia, nie sądzisz? — wykonał szeroki gest jedną, potem drugą dłonią, wskazując na wszystkie rodzinne przedmioty z mieszkania na Zamku, ustawione teraz wygodnie w pomieszczeniach, które kiedyś należały do Confalume’a, a teraz były ich. Wyglądały, jakby stały tu od wielu dekad, nie miesięcy. — W każdym razie to nie ja postanowiłem, że Septach Melayn zostanie pochowany na Zamku. To Dekkeret. Ja się tylko zgodziłem.

— Był twoim przyjacielem, Prestimionie. I Wysokim Rzecznikiem. Czy nie właściwiej byłoby pochować go w Labiryncie?

— Septach Melayn nigdy nie był człowiekiem Labiryntu. Przyjechał tu tylko z lojalności wobec mnie. Jego miejscem była Góra Zamkowa i tam spocznie. Nie będę na ten temat dyskutował z Dekkeretem. Zginął broniąc jego życia, samo to daje Dekkeretowi prawo decydowania.

Złapał się na tym, że mówi o szczegółach pogrzebu Septacha Melayna całkiem spokojnie, jakby była to zwyczajna sprawa królestwa i przez moment przeszło mu przez myśl, że leczy się z bólu po stracie przyjaciela. Potem jednak to znów do niego dotarło, skrzywił się więc i odwrócił. Piekły go oczy. Że też ze wszystkich ludzi musieli w walce z Mandraliską stracić akurat Septacha Melayna! Że też poświęcił swoje życie, by uwolnić świat od tego… tego…

— Prestimionie — powiedziała Varaile, wyciągając do niego rękę.

Postarał się odzyskać panowanie nad sobą i udało mu się.

— Nie ma o czym rozmawiać, Varaile. Nie powinniśmy wręcz. Dekkeret zadeklarował pogrzeb na Zamku, Gialaurys tam go wiezie, już budują mu pomnik, a ja poprowadzę ceremonię, więc powinnaś już zacząć się pakować. Tyle.

— Ciekawe, jaki pogrzeb Dekkeret urządził Mandralisce.

— Zapytam go, jeśli będę o tym pamiętał, gdy wróci z Procesji. Ja rzuciłbym ciało Mandraliski na pożarcie stadu głodnych jakkaboli. Dekkeret jest łaskawszy ode mnie, ale sądzę, że zrobił to samo.

— Dekkeret jest prawdziwie królewski.

— Tak, to prawda — powiedział Prestimion. — Król pośród królów. Sądzę, że zostawiłem świat w dobrych rękach. Powiedział, że zniszczy Mandraliskę nie idąc na wojnę i zrobił to. Wepchnął tych pięciu strasznych braci z powrotem do pudełka, z którego wyskoczyli i teraz cały Zimroel wychwala Dekkereta pod niebiosa — Prestimion roześmiał się. Myśl o tym, czego Dekkeret dokonał w Zimroelu, ogromnie poprawiała mu humor. — Wiesz, Varaile, z czego będę znany za wiele lat? Co będzie największym czynem, za jaki będą mnie pamiętać? Będzie nim fakt, że pewnego dnia w Normork spotkałem chłopca, który miał zostać Lordem Dekkeretem i miałem dość rozumu, by zabrać go ze sobą i uczynić moim Koronalem. Będą mówili, że to ja byłem królem, który dał światu Lorda Dekkereta. A teraz, Kochana, przygotujmy się do podróży na Zamek. Musimy przeżyć jedno smutne wydarzenie i wejdziemy w szczęśliwe czasy naszego panowania.

Podróżowali w górę Zimru tygodniami, mijali miasto za miastem, Flegit i Clarischnaz, Belkę, Larnimiculus i Verf, aż wreszcie dotarli do Ni-moya. Dekkeret i Fulkari zamieszkali we wspaniałym pałacu, który kiedyś należał do Dantiryi Sambaila. W zdumieniu przemierzali mnóstwo pokojów, zachwycając się wspaniałością projektu.

— Naprawdę żył jak król — mruknęła Fulkari. Dotarli do sięgającego najdalej na zachód skrzydła budynku. Gigantyczne okno o szybie z jednej tafli dawało widok od nabrzeża po lewej do białych wież na wzgórzach Ni-moya po prawej, a przed nimi roztaczała się wielka rzeka, płynąca w jakieś odległe rejony kontynentu. — Co teraz zrobisz z tym miejscem, Dekkerecie? Nie każesz go zburzyć, prawda?

— Nie, nigdy. Ten budynek nie jest winien zbrodni Dantiryi Sambaila i jego pięciu żałosnych bratanków. Prędzej czy później wszyscy o nich zapomną, ale zniszczenie pałacu prokuratora byłoby zbyt poważną zbrodnią przeciwko pięknu.

— Dokładnie tak.

— Wybiorę diuka, który będzie rządził Ni-moya. Nie wiem, kto nim zostanie, na pewno ktoś bez kropli krwi sambailidzkiej. On i jego potomkowie będą tu mogli mieszkać ze świadomością, że zawdzięczają to łaskawości Koronala.

— Diuk. Nie prokurator.

— Nie będzie tu więcej prokuratorów, Fulkari. To był dekret Prestimiona, a ja go podtrzymam. Zreformujemy rząd Zimroelu tak, by ponownie go zdecentralizować: jednowładztwo tutaj jest zbyt niebezpieczne, zagraża władzy imperialnej. Diukowie na prowincjach, lojalność wobec korony, częste Wielkie Procesje, podbudowujące lojalność Zimroelu i przestrzeganie konstytucji… Tak teraz będzie.

— A Pięciu Lordów? — zapytała.

— Na pewno nie będą już lordami, ale uśmiercenie takich głupców byłoby grzechem. Kiedy odpokutują za bunt, mogą wrócić do swoich pałaców na pustyni i tam zostaną na zawsze. Nie sądzę, żeby sprawiali więcej problemów. A jeśli choć przyjdzie im to do głowy, zajmie się nimi Król Snów.

— Król Snów — powtórzyła Fulkari z uśmiechem. — Nasz brat, Dinitak. To był genialny plan, choć kosztował mnie siostrę, którą wysłałeś do Suvraelu.

— Mnie kosztował przyjaciela — powiedział Dekkeret. — Nic na to nie poradzę. Prestimion nalegał, że Król Snów musi tam założyć kwaterę. Nie możemy pozwolić, by trzy z czterech potęg gnieździły się na Alhanroelu. Sądzę, że dobrze wykona swoje zadanie. Urodził się do tego. Myślałaś kiedykolwiek, Fulkari, że twoja mała siostrzyczka wyjdzie za Potęgę Królestwa?

— A czy kiedykolwiek myślałam, że ja wyjdę? — zapytała i roześmiali się. Przysunęli się do siebie przy wielkim oknie. Dekkeret patrzył w dal. Powoli zapadała noc. Gdzieś na zachodzie był cudowny świat, który jeszcze przyjdzie im odwiedzić: Khyntor z jego wielkimi, parującymi gejzerami, kryształowe Dulorn, gdzie Nieustający Cyrk dzień i noc zapewniał najlepszą rozrywkę, prastare, brukowane Pidruid daleko na wybrzeżu, i Narabal, Til-omon, Tjangalagala, Cibairil, Beunir, Banduk Marika, osławione miasta dalekiego zachodu.

Odwiedzą je wszystkie. Dekkeret pragnął dotrzeć wszędzie, stawać przed ludźmi i mówić: „Oto ja, Dekkeret, wasz Lord Koronal, który poświęca swoje życie, by wam służyć”.

— Jaki piękny zachód słońca — wyszeptała Fulkari. — Tyle kolorów, złoty, fioletowy, czerwony, zielony, wszystkie wymieszane…

— Tak, to bardzo piękne.

— Za to w Khyntorze wciąż jest środek dnia, prawda? W Dulorn jest poranek, a w Pidruid środek zeszłej nocy. Och, Dekkerecie, jaki świat jest ogromny! Zamek zdaje się być tak odległy…

— Zamek naprawdę jest bardzo daleko, najdroższa.

— Jak długo będziemy na tej procesji?

Dekkeret wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Pięć lat? Dziesięć? Na zawsze?

— Poważnie, Dekkerecie.

— Mówię poważnie: nie wiem. Tak długo, jak będzie trzeba. Zamek poradzi sobie bez nas. Jestem Lordem Koronalem gdziekolwiek na całym Majipoorze się znajdę. A my mamy cały świat do obejrzenia.

Niebo zmieniało kolory, a oni patrzyli, jak czerwień staje się brązem, a fiolet zamienia się w ciemny granat. Wkrótce tutaj zapadnie noc, a na zachodzie zmierzch. Wyszły gwiazdy. Wstał jeden z mniejszych księżyców i rzucał srebrne promienie światła w wody rzeki. Dekkeret objął Fulkari za ramiona i przez chwilę stali w milczeniu.

— Spójrz — powiedział, kiedy wszystkie kolory zastąpiła czerń. — Przed nami rozciąga się cały Majipoor, a noc jest równie piękna, jak dzień.


KONIEC
Загрузка...