Część druga Księga Lordów

1

Wilgotne krainy za Przełęczą Kinslain zamieszkiwali Hjortowie. Były to ziemie, na których niewiele innych ras chciałoby mieszkać, ale Hjortowie pochodzili z parnej planety, gdzie nad gąbczastą ziemią unosiła się wieczna mgła i dla nich tutejsze warunki były idealne. Poza tym wiedzieli, że przedstawiciele pozostałych ras Majipooru ich nie kochają, bo mają ich wygląd za odstręczający, a sposób bycia za szorstki i irytujący, woleli więc mieszkać w swojej własnej prowincji, gdzie mogli żyć jak im się podobało.

Ich głównym ośrodkiem było małe, gęsto zaludnione miasto Santhiskion. Mieszkały ich tam dwa miliony, może trochę więcej. Santhiskion było wylęgarnią drobnych biurokratów, bo coś w temperamencie lubiących miejskie życie, wykształconych Hjortów predysponowało ich do zostawania celnikami, przeprowadzającymi spisy, inspektorami budowlanymi i tym podobnymi. Inni Hjortowie żyli w dolinie Kulit na zachód od miasta. Lubili wieś, parali się rolnictwem, zajmowali się własnymi sprawami i cierpliwie doglądali swoich upraw: grayvenu, jagód cydrowych czy garrynu, które wysyłali do gęsto zaludnionych miast w zachodnim Alhanroelu.

Tak jak Hjortowie z Santhiskionu mieli inklinację do żmudnego tworzenia spisów, prowadzenia archiwów i pisania raportów, Hjortowie z doliny kochali rytuały i ceremoniał. Osią ich życia były farmy i ich produkty. Ze wszystkich stron otaczali ich niewidzialni bogowie, demony i czarownice, którzy mogli zagrozić plonom dojrzewającym na polach. Konieczne było nieustannie przyciągać łaskawe byty i odpędzać zakusy tych nieprzyjaznych poprzez odprawianie rytuałów właściwych dla danego dnia. W każdej wiosce był urzędnik, zajmujący się prowadzeniem kalendarza rytualnego i co ranka ogłaszający, jakich aktów przebłagalnych należało dokonać w nadchodzącym tygodniu. Znajomość kalendarza nie była rzeczą prostą, wymagała długiego treningu i z tego powodu odpowiedzialnego za to urzędnika darzono wielkim szacunkiem, jak kapłana albo chirurga.

W wiosce Abon Airair opiekun kalendarzy nazywał się Erb Skonarij i był tak stary, że jego jakby pokryta kamykami skóra, niegdyś koloru popiołu, wypłowiała do jasnego błękitu, a oczy, dawniej wielkie i lśniące, były teraz ciemne i zapadnięte. Umysł miał jednak sprawny i wykonywał niezmiernie skomplikowane obowiązki kalendarzowe z niezawodną dokładnością.

— Jest dziesiąty dzień Mapadika, czwarty Iyapa i dziewiąty Tjatura — ogłosił Erb Skonarij, kiedy starsi wioski przyszli do niego rano, by wysłuchać wyliczeń na ten dzień. — Szaleje między nami demon Rangda Geyak. Z tej przyczyny musimy dziś wieczorem odegrać przedstawienie o uwięzieniu geyaków.

Opowiadacz, którego obowiązkiem było pełnić rolę narratora w historii uwięzienia geyaków natychmiast zaczął się przygotowywać do swego zadania, gdyż Hjortowie z doliny nie rozróżniali rytuału i teatru.

Ze swojego świata przywieźli skomplikowany kalendarz, a właściwie kilka kalendarzy, które nie miały żadnego związku z ruchem Majipooru wokół słońca ani z poruszaniem się żadnego innego ciała niebieskiego. Ich rok trwał dwieście czterdzieści dni i według jednego kalendarza był podzielony na osiem miesięcy po trzydzieści dni, według drugiego na dwanaście miesięcy po dwadzieścia dni, prócz tego na sześć miesięcy po czterdzieści dni, dwadzieścia cztery miesiące po dziesięć dni i sto dwadzieścia dwudniowych miesięcy.

Tak oto każdy dzień miał pięć dat według pięciu różnych kalendarzy, a w pewne szczególne dni, zwłaszcza wynikające z zetknięcia miesięcy zwanych Tjatur w kalendarzu dwunastomiesięcznym, Iyap w ośmiomiesięcznym i Mapadik w dwudziestoczteromiesięcznym, odprawiano wyjątkowo ważne rytuały. Tej nocy koniunkcja dat sprawiała, że trzeba było odegrać rytuał Ktut, wojny demonów.

Mieszkańcy Abon Airair zaczęli gromadzić się przy kopczyku opowiadacza o zmierzchu, a kiedy słońce schowało się za górami Prezmyr, na miejscu była już cała wioska. Muzycy i aktorzy stali na swoich miejscach, opowiadacz siedział na podwyższeniu. W wyznaczonym miejscu płonęło wielkie ognisko. Wszystkie oczy skierowane były na Erba Skonarija i kiedy nastała godzina zwana Pasang Gjond dał on sygnał do rozpoczęcia.

— Od wielu miesięcy — zaintonował opowiadacz — dwie frakcje geyaków toczą ze sobą wojnę…

Stara, stara historia. Wszyscy znali ją na pamięć.

Muzycy unieśli swoje kempinongi, heftii i tjimpiny i zagrali znane melodie, a chórzyści o wielkich workach gardłowych podjęli dobrze znany, basowy zaśpiew, który miał trwać nieprzerwanie przez całe przedstawienie; zaś tancerze w wymyślnych strojach wystąpili, aby odegrać dramatyczne wydarzenia tej historii.

— Wielki był smutek w wiosce, kiedy demony walczyły ze sobą — śpiewał opowiadacz. — Widzieliśmy zielone płomienie, strzelające nocą pośród drzew gerribong. Niebieskie płomienie tańczyły wśród nagrobków na cmentarzu. Białe płomienie pełzały po belkach naszych dachów. Doznaliśmy wielkiej szkody. Wielu zachorowało, wiele dzieci zmarło. Garryn, który zebraliśmy, zgnił. Pola grayvenu są zniszczone. Nadchodzi czas zbiorów, ale nie będzie grayvenu do zebrania. A spotkało nas to wszystko, ponieważ w wiosce panuje grzech, a grzesznicy nie poddali się oczyszczeniu. Wśród nas krąży demon Rangda Geyak…

Rangda Geyak krążył wśród nich podczas tej opowieści. Była to ohydna postać, przebrana tak, że przypominała ludzką kobietę o sztywnych, białych włosach, długich, obwisłych piersiach i żółtych, krzywych zębach, wystających jak kły. Czerwone płomienie strzelały jej z włosów, żółte płomienie spadały z czubków palców. Chodziła wokół krawędzi kopca, strasząc siedzących w pierwszych rzędach.

— Teraz przybywa mag Tjal Goring Geyak i walczy z nią…

Z cieni wyskoczył drugi demon, olbrzym o czterech ramionach jak Skandar, i stanął naprzeciw pierwszego. Tańczyli razem w kole, twarzą w twarz, drwiąc i szydząc z siebie nawzajem, a opowiadacz opisywał szczegóły ich walki, mówił, jak rzucali w siebie płonącymi drzewami, sprawili, że wielkie dziury otwarły się na placu pośrodku wioski, a spokojna rzeka Kulit wystąpiła z brzegów i zalała miasteczko.

Osnową historii był fakt, że wściekły pojedynek geyaków sprowadził na wioskę wielki smutek i rozpacz, ponieważ demony nie przejmowały się zniszczeniami, jakie powodowały w miasteczku i na przyległych polach. Dopiero kiedy grzesznicy, którzy sprowadzili na miejscowych to nieszczęście, wystąpią i wyznają swoje grzechy, wojna pomiędzy demonami się zakończy i zwrócą się przeciwko złoczyńcom, wypędzając ich kańczugami z wioski.

Trzej tancerze, którzy odgrywali grzeszników, siedzieli z boku i oglądali przedstawienie z pozostałymi. Pora, kiedy mieli wejść na scenę wciąż była odległa o wiele godzin. Opowiadacz musiał jeszcze zrelacjonować szczegóły przybycia innych demonów, ptaka z jednym skrzydłem i smoka z jedną nogą, stwora, który pożera własne wnętrzności i wielu innych. Musiał opowiedzieć o demonicznych orgiach i o piciu krwi. Musiał mówić o przemianach stworów, które zmieniały kształty. I o pięknych kobietach, które bez słów późno w nocy na pustych drogach składają młodzieńcom obsceniczne propozycje. Musiał…

W miarę rozwoju starej opowieści, Erb Skonarij, który siedział na specjalnym miejscu, należnym mu z racji bycia opiekunem kalendarzy, poczuł nagły, rozrywający ból głowy, jakby wokół mózgu zacisnęła mu się obręcz z gorącego żelaza.

To było straszne uczucie. Nie doznał wcześniej takiego bólu.

Pomyślał, że w końcu nadeszła godzina śmierci. Ale później, kiedy ból trwał i trwał, zrozumiał, że może nie umrze, lecz będzie cierpiał bez końca.

Po chwili pojął, że to było cierpienie nie ciała, a ducha.

Coś wbiło mu nóż w duszę. Coś biczowało sedno jego istoty ognistym batem. Coś raz po raz uderzało w jego sedno wielkim, ostrym głazem.

To on był grzesznikiem. To on sprowadził na wioskę gniew demonów. To on, on, on, opiekun kalendarzy, strażnik ceremonii poniósł klęskę, zawiódł zaufanie, zdradził tych, którzy od niego zależeli i o ile nie wyzna swoich win tu i teraz, cała wioska będzie cierpieć z jego powodu.

Wstał ze swego honorowego miejsca i, zataczając się, wyszedł na środek sceny.

— Stójcie! — zawołał. — To ja! Muszę zostać ukarany! Dla mnie kańczugi! Dla mnie baty! Wypędźcie mnie! Wyrzućcie mnie!

Muzyka urwała się w niepewnym, fałszywym akordzie. Nucenie chóru ustało. Śpiewny głos opowiadacza przerwał w połowie zdania. Wszyscy na niego patrzyli. Erb Skonarij spojrzał na widownię i zobaczył zszokowane spojrzenia, otwarte usta.

Ból głowy nie ustępował. Rozrywał go na kawałki.

Czyjaś ręka chwyciła go za ramię. Głos koło jego prawej membrany usznej mówił:

— Musisz usiąść, starcze. Zepsujesz ceremonię. Żebyś akurat ty…

— Nie! — Erb Skonarij wyszarpnął się. — To ja! To ja sprowadzam demony! — wskazał na opowiadacza, który gapił się na niego, zdumiony i przerażony. — Opowiedz! Opowiedz! Opowiedz o zdradzie opiekuna kalendarzy! Uwolnij mnie! Uwolnij nas wszystkich! Nie mogę znieść tego bólu!

Czemu go nie słuchali?

Desperackim skokiem znalazł się przed dwoma demonami, Rangda Geyakiem i Tjal Goring Geyakiem. Przerwali swój taniec. Erb Skonarij podniósł kańczugi, które miały być wykorzystane w kulminacyjnym momencie przedstawienia i wcisnął je w ich dłonie.

— Bijcie mnie! Chłostajcie! Wypędźcie!

Dwie zamaskowane postaci wciąż stały bez ruchu. Erb Skonarij przycisnął dłonie do dudniącego bólem czoła. Ból, ból! Czy nikt nie rozumiał? Znajdowali się w obliczu prawdziwego grzechu, musieli wyrzucić go z wioski, a póki to się nie stanie, wszyscy będą cierpieć, a najbardziej on. Ale nikt się nie poruszył. Nikt.

Wydał z siebie stłumiony okrzyk rozpaczy i ruszył w stronę ryczącego ogniska. Wiedział, że to niewłaściwe. Grzesznik nie mógł karać sam siebie. Powinien zostać wygnany dzięki wspólnemu wysiłkowi mieszkańców wioski, inaczej egzorcyzm był bezwartościowy. Ale oni tego nie robili, a on nie mógł już znieść bólu, nie wytrzymywał wstydu i rozpaczy.

Zdumiało go, jak kojące było ciepło płomieni. Wyciągano do niego ręce, ale je odpychał. Ogień… ogień… Śpiewał do niego pieśń o wybaczeniu i spokoju.

Rzucił się w płomienie.

2

Mandralisca zdjął hełm. Khaymak Barjazid siedział naprzeciwko i wpatrywał się w niego zachłannie. Jacomin Halefice stał przy drzwiach do komnaty Mandraliski z jego lordowską mością Gaviralem u boku. Mandralisca potrząsnął głową, kilkakrotnie zamrugał, pomasował brwi. W uszach mu dzwoniło, w piersi czuł ucisk.

Przez chwilę wszyscy milczeli, potem odezwał się Barjazid.

— I jak, wasza miłość? Jakie to było uczucie?

— Bardzo silne doznanie. Jak długo miałem to na głowie?

— Jakieś piętnaście sekund. Najwyżej pół minuty.

— Tylko tyle… — powiedział w zamyśleniu Mandralisca, bawiąc się metalową plecionką. — To dziwne. Miałem wrażenie, że trwa to znacznie dłużej. — To, czego doświadczył, wciąż odbijało się echem w jego duchu. Zrozumiał, że nie do końca powrócił ze swojej podróży.

Zaraz po eksperymencie zawładnął nim metalicznie poszczekujący niepokój. Każdy jego nerw był przewrażliwiony. Czuł, jak promienie słońca uderzają o ściany budynku, słyszał, jak daleko w dole wiatr gwiżdże wśród pungatanów, a piżmowe powietrze wokół ciążyło mu nieznośnie.

Wstał i zaczął chodzić po okrągłym pokoju jak dzikie zwierzę w klatce. Halefice, a nawet Gaviral schodzili mu z drogi, odsunęli się nerwowo, kiedy tylko zbliżył się do miejsca, w którym stali. Mandralisca prawie ich nie zauważał. Teraz, kiedy jego umysł był w tym jakby wyższym stanie, byli dla niego nie ważniejsi od czmychających spod nóg zwierzątek, droli, mintunów, hiktiganów, pozbawionych znaczenia leśnych istot. Byli jak owady. Byle owady.

W jakiś sposób wszedł w ten mały hełm. Umieścił w nim cały swój umysł, a potem, w sposób, którego nie był w stanie pojąć, udało mu się wyrzucić się na zewnątrz niczym płonąca włócznia szybująca po nieboskłonie…

— Czy masz jakiekolwiek pojęcie, jak daleko byłeś, albo gdzie? — zapytał Barjazid.

— Nie, żadnego — jakie to ciekawe, pomyślał, rozmawiam z robakiem. Zmusił się jednak to skupienia na pytaniu Barjazida. — W moim doznaniu była to spora odległość, ale równie dobrze mogłem być w mieście po drugiej stronie rzeki.

— Zapewne dotarłeś dużo dalej, wasza miłość. Jak wiesz, zasięg urządzenia jest nieskończony, sięgnięcie do Alaisor, Tolaghai czy Piliploku nie wymaga większego wysiłku niż podróż do domu obok. To kierunku nie potrafimy kontrolować. Przynajmniej na razie.

— Czy myślisz, że dałoby się dosięgnąć Zamku? — zapytał jego lordowska mość Gaviral.

— Jak przed chwilą powiedziałem jego miłości hrabiemu Mandralisce — odparł Barjazid — zasięg jest nieograniczony. — Mandralisca zauważył, że Barjazid już nauczył się traktować Gavirala z olbrzymią cierpliwością. Była to doskonała metoda przy obcowaniu z kimś, kto jest niewyobrażalnie głupi, ale ma nad tobą władzę.

— Moglibyśmy więc sięgnąć i uderzyć w Prestimiona? — zapytał Gaviral z zapałem. — Albo w Dekkereta?

— Z czasem może nam się uda — odpowiedział Barjazid. — Jak również powiedziałem przed chwilą, na razie nie mamy pełnej kontroli nad kierunkiem. Możemy tylko uderzać na chybił trafił.

— Ale w końcu… — rozmarzył się Gaviral. — W końcu…

Mandralisca z trudem powstrzymał się przez skomentowaniem jego zachowania jakąś pogardliwą uwagą. Sięgnąć i uderzyć w Prestimiona? Głupiec. Głupiec. To była ostatnia rzecz, którą chcieliby zrobić. Młody Thastain dużo lepiej rozumiał polityczną strategię niż którykolwiek z tych pięciu bezmózgich braci. To jednak nie był dobry moment na wchodzenie w konflikt z jednym z tych, którzy, przynajmniej w teorii, byli jego panami.

Zastanawiał się nad tym, co przed chwilą udało mu się osiągnąć z pomocą hełmu Barjazida. Interesowało go to dużo bardziej niż cokolwiek, co mógłby powiedzieć któryś z tych ludzi.

Z pomocą hełmu wysłał swój umysł i zrobił komuś krzywdę. Tego był pewien. Nie miał pojęcia, komu ani gdzie, ale bez wątpienia odnalazł gdzieś daleko jakiś umysł, chyba należący do jakiegoś kapłana, a w każdym razie kogoś, kto przewodniczył rytuałowi, wniknął w niego i go uszkodził. Być może nawet zniszczył. Na pewno spowodował wielkie szkody. Wiedział, jak to jest kogoś skrzywdzić, było to szczególne uczucie przyjemności, niemal seksualne, którego nieraz w życiu doświadczył. Czuł je teraz z nową, zdumiewającą intensywnością. Jakiś nieznajomy gdzieś daleko zwijał się z bólu i szoku po jego uderzeniu…

…leciał jak włócznia, płonąca włócznia, szybująca przez pół świata…

Jak bóg.

— Twój brat nigdy nie dał mi skorzystać z hełmu — powiedział Mandralisca do Khaymaka Barjazida. Wrócił za biurko i rzucił na nie urządzenie. — Prosiłem go o to nieraz, kiedy staliśmy obozem w Stoienzar. Chciałem tylko dowiedzieć się, jak to jest. Jakie to uczucie. „Nie”, odpowiadał, „nie odważę się zaryzykować, Mandralisco. Jego moc jest zbyt wielka”. Zakładałem, że ma na myśli, że mogę zrobić sobie krzywdę. Ale kiedy później o tym myślałem, dostrzegłem w tych słowach nowe znaczenie. „Moc tego urządzenia jest zbyt wielka, żebym mógł ci zaufać i pozwolić z niej skorzystać”, oto co naprawdę próbował mi powiedzieć. Myślę, że obawiał się, iż mógłbym grzebać w jego umyśle.

— Nieustannie bał się czegoś podobnego. Bał się, że ktoś mógłby użyć hełmu przeciwko niemu.

— Czy nie byłem jego sojusznikiem?

— Nie. Mój brat nigdy nikogo nie uważał za sojusznika. Wszyscy byli niebezpieczni. Nie zapominaj, że jego własny syn zwrócił się przeciw niemu podczas rebelii Dantiryi Sambaila i zaniósł jeden z hełmów Prestimionowi i Dekkeretowi. Po tym zdarzeniu nie dało się przekonać Venghenara, by dopuścił kogokolwiek w pobliże hełmu.

— Byłem świadkiem, jak Prestimion zniszczył go przy użyciu hełmu, który przyniósł mu Dinitak — powiedział Mandralisca.

W jego własnych uszach jego głos brzmiał obco. Rozumiał, że wciąż chyba nie otrząsnął się w pełni ze skutków założenia hełmu. Ci trzej mężczyźni wciąż byli dla niego jak robaki. Nie mieli żadnego znaczenia.

— Twój brat — przemówił do Barjazida, jakby pozostałych dwóch w ogóle nie było w pokoju. — Stał koło mnie i miał na głowie własny hełm. On i Prestimion toczyli pojedynek, a rozdzielały ich setki mil, może tysiące. Widziałem, jak twój brat zbiera się do ostatecznego ciosu, ale zanim go zadał Prestimion uderzył go siłą hełmu i powalił na kolana. „Prestimion”, powiedział twój brat i zaczął jęczeć, a Prestimion uderzył go jeszcze dwa czy trzy razy i widziałem, że umysł Venghenara się wypalił. Godzinę czy dwie później napadli na nas Septach Melayn i Gialaurys. Jeden z nich podszedł do twojego brata i go zabił.

— Tak i my zabijemy Prestimiona — oświadczył patetycznie Gaviral.

Mandralisca zachowywał się, jakby Gaviral nic nie powiedział. Zabić Prestimiona? To nie był sposób, by zdobyć niepodległość zachodniego kontynentu. Ograniczać Prestimiona, tak. Kontrolować go. Używać. Oto, co w odpowiednim czasie można było osiągnąć z pomocą hełmu. Ale po co go zabijać? To tylko obsadziłoby Dekkereta na tronie w Labiryncie i wyniosło innego Koronala na szczyt Góry Zamkowej, a proces wyrywania Zimroelu spod władzy Alhanroelu musiałby zacząć się od początku. Nie warto jednak było oczekiwać, że którykolwiek z Pięciu Lordów zrozumie te prawdy, jeśli mu się ich szczegółowo nie wyłoży.

— Tak, hełm da nam zemstę — powiedział Khaymak Barjazid.

To również Mandralisca zignorował. Jakże oczywista była ta wypowiedź! I nawet nie była szczera, pomyślał Mandralisca. Barjazidowi nie chodziło o zemstę. Śmierć brata z ręki Prestimiona nie zdawała się go przesadnie obchodzić. Gdyby tylko zaproponowano mu właściwą cenę, sprzedałby się zabójcom brata równie chętnie, jak ich wrogom. Chodziło mu tylko o sprzedaż. Barjazida najbardziej obchodziły pieniądze, bezpieczeństwo i wygoda — same drobne sprawy. Była w nim iskierka złośliwości, którą Mandralisca doceniał, i lodowata, zła inteligencja, ale człowiek ten był z gruntu małostkowy, był zlepkiem niezwykłych, cennych umiejętności i bardzo zwyczajnych pragnień.

Niepokój Mandraliski powrócił. Wypełniający pomieszczenie smród ludzkiego ciała stał się nie do zniesienia. Upał. Nieznośny nacisk cudzej świadomości zbyt blisko jego własnej.

Podniósł delikatny, mały hełm i wcisnął go niczym garść drobniaków do sakiewki na biodrze.

— Wychodzę — oświadczył. — Za gorąco tu. Powietrza.

Wzniesienie przecinały już długie, popołudniowe cienie. Pałace Pięciu Lordów, stojące na szczycie wzgórza górującego nad wioską, skąpane były w czerwonym świetle. Mandralisca szedł przez wioskę długimi krokami, nie kierując się w żadne szczególne miejsce. Pozostali trzej szli za nim, z trudem dotrzymując mu kroku.

Tacy mali ludzie. Gaviral. Halefice. Barjazid. Mali ciałem, mali też duchem. Przynajmniej Halefice zdawał sobie z tego sprawę i chciał tylko służyć. Gaviral marzył, że zostanie królem Zimroelu, choć nadawał się do tego nie bardziej niż skalna małpa. A mały, brzydki Barjazid… cóż, miał swoje zalety. Przynajmniej był twardy i sprytny. Mandralisca nie pogardzał nim całkowicie. Ale właściwie był nikim. Niczym.

— Wasza miłość? — Halefice w końcu go dogonił. Adiutant powiedział: — Błagam o wybaczenie, wasza miłość, ale może korzystanie z tego urządzenia wyczerpało cię bardziej, niż sobie zdajesz sprawę i powinieneś chwilę odpocząć, zamiast…

— Dziękuję, Jacominie. Nic mi nie będzie — Mandralisca szedł dalej, nawet nie odwracając się w stronę Halefice’a. Znajdowali się w centrum wioski, pośród rzemieślników i sprzedawców garnków, a nieopodal znajdowały się stragany handlarzy winem, dalej zaś targ chleba i mięs.

Wybudowanie samodzielnej wioski w tej suchej, opuszczonej krainie nie było łatwym zadaniem. Plony tutaj trzeba było zmuszać do rośnięcia niemal siłą przy użyciu wody, pompowanej kropla po kropli z niedostępnej rzeki, która bezczelnie płynęła tuż obok, u stóp wzgórza. A jednak udało im się. Jemu się udało. Nie miał pojęcia o rolnictwie, ani o hodowli trzody, nie znał się na budowaniu wiosek z niczego, ale udało mu się; nakreślił plany, wydał rozkazy i sprawił, że stały się rzeczywistością. Stworzył nawet bogate pałace Pięciu Lordów na szczycie wzniesienia… A teraz, gdy przemierzał swoje dzieło w to dziwne popołudnie, czuł — co?

Oczekiwanie. Poczucie, że stoi na progu nowego miejsca, dziwnego, lecz wspaniałego.

Już teraz trzymał Pięciu Lordów Zimroelu w garści, choć może o tym nie wiedzieli. Wkrótce będzie też trzymał Prestimiona i Dekkereta. Będzie panem całego Majipooru. Czy to nie piękne, chłopiec ze wsi w śnieżnym Gongharze, który rozpoczął życie bez żadnych środków, poza bystrym umysłem i refleksem jak błyskawica?

Minął winiarnie, odtrącając butelki, które ochoczo oferowali mu kupcy i ruszył przez targ chlebowy. Jeden ze sprzedawców wcisnął mu w dłoń ciastko, ukłonił się i wymamrotał modlitwę. W jego oczach był podziw, jakby to Mandralisca, nie Gaviral, był Lordem Zimroelu. Hrabia pomyślał, że handlarze winem i chlebem lepiej rozumieją, gdzie leży prawdziwa władza. Ugryzł ciastko; było to jedno z tych małych, okrągłych, zwanych lorikami, które na górze miały węzłowatą ozdobę, przez co przypominały nieco koronę. Dobry wybór, pomyślał Mandralisca. Pochłonął je trzema kęsami.

Po drugiej stronie targu chlebowego wzgórze wznosiło się ostro do miejsca, z którego można było zobaczyć płynącą daleko w dole rzekę, kipiącą i uderzającą o podnóże klifu. Mandralisca szedł w tamtą stronę. Halefice wciąż podążał niedaleko, po lewej, krok czy dwa z tyłu. Po drugiej stronie szedł Barjazid. Jego lordowska mość Gaviral najwyraźniej nie opuścił targu wraz z nimi.

Mandralisca długo patrzył na rzekę w milczeniu. Później wyciągnął hełm z sakiewki. Trzymał na dłoni tę małą plątaninę metalowej plecionki. Barjazid spojrzał na niego, zaniepokojony, jakby obawiał się, że Mandralisca zamierza rzucić go do wody.

Przemówił do Suvraelczyka:

— Barjazidzie, chciałeś kiedyś zabić swojego ojca?

Wywołał tym spłoszone spojrzenie.

— Mój ojciec był dobrym człowiekiem. Handlarzem, sprzedawał skóry i suszoną wołowinę w mieście Tolaghai. Nigdy nie przyszło mi do głowy…

— A mi przychodziło, i to tysiące razy dziennie. Gdyby mój ojciec wciąż żył, założyłbym hełm w tej chwili i spróbował go zabić.

Barjazid był zbyt zdumiony, by odpowiedzieć.

Mandralisca nigdy z nikim o tym nie rozmawiał, ale te parę sekund, podczas których miał na głowie hełm Barjazidów, wyraźnie otworzyło jego duszę.

— On też był kupcem — powiedział. Patrzył prosto w gardziel rzeki, a przed oczyma przepływała mu znienawidzona przeszłość. — W Ibykos, małym, nieważnym, błotnistym miasteczku w górzystej krainie Gongharów, sto mil na zachód od Velathys. Przez całe lato pada tam deszcz, a całą zimę śnieg. Handlował winem i brandy i był swoim własnym najwierniejszym klientem, a pijany, czyli prawie zawsze, brał się do bicia od jednego choćby spojrzenia. Tak właśnie się komunikował: rękoma. To w dzieciństwie nauczyłem się tak szybko poruszać. Prędko odskakiwać, byle poza jego zasięg.

Nawet po tych niemal czterdziestu latach Mandralisca wciąż miał w głowie tę ponurą twarz, tak podobną do jego własnej. Wystająca szczęka, pociągła twarz, zaciśnięte usta, ponure spojrzenie czarnych oczu, zmarszczona brew i bezlitosna ręka siekąca jak bicz pungatana, rozbijająca usta, obijająca policzki, podbijająca oczy. Czasami lanie ciągnęło się bez końca z najbardziej błahego powodu lub w ogóle bez powodu. Mandralisca z trudem przypominał sobie swoją bladą, nieśmiałą matkę, za to potworny, brutalny, wybuchowy ojciec, wciąż jak ogromna góra, kładł się cieniem na jego pamięci. Długie lata wypełnione przekleństwami, ciosami na odlew, niespodziewanymi szturchnięciami, popchnięciami i klapsami, nie tylko od ojca, ale i od pozostałej trójki, od starszych braci, którzy naśladowali ojca poprzez bicie każdego, kto był od nich mniejszy. Nie było dnia bez siniaka, bez choćby niewielkiej dawki bólu i poniżenia.

Zacisnął pięść na hełmie.

— Co noc, gdy kładę się spać, wyobrażam sobie, że go wtedy zabiłem. Nóż w brzuch, zatrute wino, rozciągnięty w ciemności potykacz z drutu i ukryta pętla na szyję, zabiłem go już na pięćdziesiąt różnych sposobów. Aż do dnia, kiedy powiedziałem mu głośno, że zabiłbym go, gdybym miał szansę. Myślałem, że to on mnie wtedy zabije. Byłem dla niego za szybki, poddał się po tym, jak przegonił mnie przez całe miasto. Ostrzegał mnie, że jeśli wpadnę w jego łapy, złamie mnie na pół. Ale już nie wpadłem. Zjawił się furman, który jechał do Velathys, podwiózł mnie i od tego czasu nie widziałem już Gongharów. Wiele lat później dowiedziałem się, że mój ojciec zginął w bójce z pijanym klientem. Zdaje mi się, że moi bracia też nie żyją. Przynajmniej taką mam nadzieję.

— Czy wtedy poszedłeś na służbę do Dantiryi Sambaila? — zapytał Halefice.

— Nie, nie wtedy — język całkiem mu się rozpuścił. Twarz dziwnie zarumieniła. — Najpierw wyruszyłem na zachód, do Narabalu na południu, na wybrzeżu. Chciałem, by było mi ciepło, chciałem już nigdy nie oglądać śniegu. Później do Til-omon, Dulorn, miasta Ghayrogów i do wielu innych miejsc, aż w końcu znalazłem się w Ni-moya i prokurator wybrał mnie swoim podczaszym. Byłem wtedy jego ochroniarzem i dostrzegł mnie podczas treningu z palcatami — jak wiecie, posługuję się nimi zręcznie, jak i każdym rodzajem broni pojedynkowej — wywołał mnie, by ze mną porozmawiać po tym, jak pokonałem kolejno sześciu jego gwardzistów. Powiedział mi wtedy: „Potrzebuję podczaszego, Mandralisco. Weźmiesz tę pracę?”.

— Nie odmawia się człowiekowi takiemu, jak Dantirya Sambail — powiedział Jacomin Halefice z namaszczeniem.

— Dlaczego miałbym odmówić? Myślisz, że to zadanie poniżej mojej godności? Chłopca ze wsi, Jacominie? On był panem Zimroelu, a ja miałem stać u jego boku i podawać mu wino, a to znaczyło, że nieustannie przebywałbym przy nim. Kiedy spotykał się z wielkimi świata, z diukami, hrabiami i burmistrzami, a nawet z Koronalami i Pontifexami, ja miałem być przy nim.

— I zostałeś też jego praegustatorem, tak?

— To przyszło później. Któregoś razu pojawiła się plotka, że prokurator zostanie uśmiercony przez syna swego kuzyna, który za czasów młodości Dantiryi Sambaila był regentem Zimroelu i został przez niego odsunięty od władzy. Mówili, że użyje trucizny, trucizny w winie. Ta gadka dotarła do uszu samego prokuratora i kiedy następnym razem podawałem mu kielich wina, spojrzał na niego i na mnie, i wiedziałem, że jest nieufny. Dlatego ja, z własnej, nieprzymuszonej woli, ponieważ sam nic nie znaczyłem, a on był ogromnie ważny, powiedziałem: „Prokuratorze, mój panie, pozwól, że dla bezpieczeństwa skosztuję pierwszy”. Jak rozumiecie, z powodu mego ojca nie mam upodobania do wina. Mimo to spróbowałem, a Dantirya Sambail patrzył i czekał, zaś ja nie padłem martwy. Od tego czasu kosztowałem wina z każdego kielicha, aż do końca jego dni. Taki mieliśmy zwyczaj, chociaż nigdy więcej mu nie grożono. To nas łączyło, ten fakt, że brałem łyk jego wina i podawałem mu kielich. Jedyne wino, jakie w życiu wypiłem, to to, którego próbowałem dla Dantiryi Sambaila.

— Nie bałeś się? — spytał Khaymak Barjazid.

Mandralisca odwrócił się do niego z pogardliwym uśmiechem.

— Gdybym umarł, jaką by mi to zrobiło różnicę? Uznałem, że warto podjąć to ryzyko. Czy życie, które prowadziłem, było zbyt dobre, by ryzykować je, aby zostać towarzyszem Dantiryi Sambaila? Czy bycie żywym jest tak słodkie i cudowne, że powinniśmy trzymać się go jak skąpiec swojego worka rojali? Nigdy tak nie uważałem. W każdym razie, w jego winie nie było trucizny, ani wtedy, ani nigdy. A ja na zawsze byłem u jego boku.

Mandralisca pomyślał, że jeśli w ogóle kiedyś kogoś kochał, to właśnie Dantiryę Sambaila. Było tak, jakby mieli jednego ducha w dwóch ciałach. Choć kiedy Mandralisca przyszedł na służbę do prokuratora, ten zdołał już wcześniej zdobyć władzę nad całym Zimroelem, to właśnie on zachęcił go do znacznie większego dzieła, do zachęcenia Korsibara, syna Confalume’a, do przejęcia tronu Majipooru. Z Korsibarem jako Koronalem, wdzięcznym Dantiryi Sambailowi za umieszczenie go na tronie, prokurator byłby najpotężniejszym człowiekiem na świecie.

Cóż, to się nie udało i zarówno Korsibar, jak i prokurator od dawna nie żyli. Dantirya Sambail grał i przegrał, i tyle. Ale Mandralisca miał przed sobą inne gry. Delikatnie pogładził hełm, który wciąż trzymał w ręku.

Inne gry, tak. Właściwie to tym było całe życie: grą. Tylko on widział tę prawdę, inni nie zdawali sobie z tego sprawy. Żyło się przez jakiś czas, grało w grę, zwaną życiem, a w końcu przegrywało i potem nie było niczego. Ale póki się grało, należało grać tak, by wygrywać. Wielkie bogactwo, wspaniałe przedmioty, olbrzymie pałace, uczty, rozkosze ciała… to wszystko znaczyło dla niego tyle, co nic, albo i mniej. Były to tylko oznaki tego, jak dobrze się grało, same w sobie nic nie znaczyły. Nawet władza była sprawą wtórną, środkiem do osiągnięcia celu.

Liczyło się tylko zwyciężanie, tak długo, jak długo się dało. Grać i wygrywać, aż przychodził nieunikniony moment, że się przegrywało. Jeśli znaczyło to, że trzeba było ryzykować wypicie trucizny przeznaczonej dla prokuratora, jeśli taka była cena wejścia do gry, cóż, możliwa wygrana była niewątpliwie warta ryzyka! Niech inni noszą korony i zbierają skarby. Niech inni otaczają się mizdrzącymi kobietami i upijają się do nieprzytomności winem. On tego nie potrzebował. Kiedy był chłopcem, został pozbawiony wszystkiego, co było dla niego ważne i nauczył się żyć całkiem bez niczego. Teraz chciał bardzo niewiele, prócz tego, by nikt nigdy nie postawił się na pozycji, z której mógł go czegokolwiek pozbawić.

Barjazid wciąż się w niego wpatrywał, jakby próbował czytać mu w myślach. Mandralisca zrozumiał, że znów za bardzo się odkrył. Wezbrał w nim gniew. Była to słabość, której nigdy wcześniej nie ulegał. Powiedział dość, więcej, niż dość.

Obrócił się gwałtownie i oświadczył:

— Wracajmy do mojej komnaty.

Jeśli kiedykolwiek przyłapię go na korzystaniu z hełmu przeciwko mnie, pomyślał Mandralisca, zabiorę go na pustynię i przybiję do ziemi między dwoma pungatanami.

— Myślę, że znowu wypróbuję tę twoją zabawkę — powiedział do Barjazida i szybko założył hełm na skroń. Poczuł, jak jego siła przejmuje nad nim kontrolę, wysłał swój umysł w przestrzeń, aż nawiązał kontakt z innym, nie martwiąc się, czy należał do człowieka, Ghayroga, Skandara czy Liimena. Szukał wejścia. Wszedł, tnąc jak miecz.

Ciął.

Pozostawił tylko zgliszcza.

Mistrzostwo. Ekstaza.

3

Dekkeret powiedział:

— A więc to jest imperialna komnata tronowa? Zawsze się zastanawiałem, jak wygląda.

Prestimion wykonał szeroki, patetyczny gest.

— Przyjrzyj się jej dobrze. Kiedyś będzie należeć do ciebie.

— Miej litość, mój lordzie — powiedział Dekkeret z ponurym uśmiechem. — Ledwo przywykłem do noszenia szat Koronala, a ty już otwierasz przede mną drzwi do Labiryntu!

— Wciąż nazywasz mnie „lordem”. To teraz twój tytuł. Ja jestem „waszą wysokością”.

— Dziękuję, mój lordzie.

Żaden z nich nie próbował powstrzymać śmiechu. To było ich pierwsze spotkanie jako Pontifexa i Koronala, i nie umieli sobie z nim poradzić bez pewnego rozbawienia.

Znajdowali się na najniższym poziomie Labiryntu, gdzie mieściła się prywatna rezydencja Pontifexa i wielkie komnaty reprezentacyjne Pontyfikatu: komnata tronowa, Wielka Sala Pontifexa, Sala Tronów i inne. Dekkeret przybył do podziemnej stolicy późnym wieczorem poprzedniego dnia. Nigdy wcześniej nie miał powodu, by odwiedzić Labirynt, chociaż przez całe życie słuchał historii na jego temat; o tym, jak jest ponury, duszny, jak miało się w nim poczucie odcięcia od życia i przyrody i bycia skazanym na życie w głębinach, z dala od oczu świata, w krainie wiecznej nocy rozjaśnianej bezlitosnym, migoczącym światłem lamp.

Już na pierwszy rzut oka Labirynt zdał mu się jednak dużo mniej niegościnny. Wyższe poziomy kipiały życiem jak każde wielkie miasto. Tym przecież był Labirynt: stolicą świata. Niżej znajdowały się cuda architektury, mnóstwo przedziwnych cudów, którymi Pontifeksi ozdabiali miasto przez dziesięć tysięcy lat. Wreszcie na samym dole podziwiać można było wspaniałość i bogactwo sektora imperialnego, tak luksusowego, że przyćmiewał nawet przepych Zamku.

Dekkeret spędził noc w komnatach przeznaczonych dla Koronalów odwiedzających zwierzchniego monarchę. Po raz pierwszy zajmował apartament Koronala. Na chwilę zatrzymał się, zachwycony widokiem ogromnych drzwi do pomieszczeń, które należały teraz do niego; drzwi pokrytych skomplikowanymi rzeźbieniami, wirującymi symbolami rozbłysku gwiazd wykonanymi ze złota i powtarzającym się królewskim monogramem, LPC, LPC, LPC, Lord Prestimion Koronal, który wkrótce zostanie zastąpiony LDC, jego własnym. Brakowało do tego tylko jednego kroku. Został już proklamowany przez Prestimiona i uznany przez Radę, musiał tylko wrócić na Zamek na ceremonię koronacyjną. Pogrzeb Confalume’a i koronacja nowego Pontifexa muszą jednak poprzedzić to wydarzenie.

Nowy Pontifex odprawił już starożytny rytuał obejmowania w posiadanie nowego domu. Jako że Prestimion podróżował po rzece Glayge, kiedy otrzymał wiadomość o śmierci Confalume’a, wrócił do Labiryntu drogą wodną, jednak zamiast wjechać przez Bramę Wód, która była zwyczajowym wejściem od strony rzeki, tradycja nakazywała mu tym razem objechać całe miasto, dostać się na drugą stronę, wychodzącą na południową pustynię i wjechać przez dużo mniej przyjemną Bramę Ostrzy.

Była to po prostu surowa wyrwa w pustynnej ziemi, obudowana balami nieociosanego drewna dla ochrony przed piaskiem. Przed nią stał rząd antycznych, zardzewiałych mieczy, ponoć mających wiele tysięcy lat, umieszczonych sztychem w górę w betonowym podłożu. Za tym nieprzyjaznym wejściem czekało siedmiu zamaskowanych strażników Labiryntu — zgodnie z tradycją było wśród nich dwóch Hjortów, Ghayrog, Skandar i nawet Liimen — którzy z powagą przeprowadzili rytuał wypytywania Prestimiona o powód jego wizyty, ostentacyjnie dyskutowali między sobą, czy należy go wpuścić i zażądali tradycyjnego podarunku, czegoś, co sam wybrał. Prestimion przywiózł z sobą pelerynę, którą otrzymał od mieszkańców Gamarkaim w prezencie z okazji koronacji na Koronala, tkaną z kobaltowo-błękitnych piór gigantycznych ognistych żuków, która miała dawać każdemu, kto ją założy, ochronę przed płomieniami. Oddał ją teraz, aby umieszczono ją w muzeum wraz z podobnymi darami, a tym samym symbolicznie zadeklarował, że Labirynt będzie zawsze bezpieczny od zagrożeń z zewnątrz.

Po tej ceremonii wszedł do środka. Tradycja wymagała od niego, by przeszedł przez wszystkie poziomy spiralnego miasta pieszo. Nie była to krótka podróż. Przez całą drogę szła z nim Varaile, jego trzej synowie i córka, choć lady Tuanelys była za młoda, by nadążyć, więc przez większość czasu była niesiona na plecach przez skandarskiego gwardzistę. Na każdym poziomie gromadziły się wokół niego tłumy mieszkańców, rysujących palcami w powietrzu symbol Labiryntu i wykrzykujących jego nowe imię:

— Prestimion Pontifex! Prestimion Pontifex!

Nie był już Lordem Prestimionem.

W tym czasie, objęcie przez niego zwierzchniego tronu ogłaszane było na niższych poziomach, w Sali Kolumn, potem w Miejscu Masek, w Sali Wichrów, w Sali Piramid i wyżej, aż do Bramy Ostrzy. Kiedy więc docierał do każdego z tych miejsc, było ono już poświęcone jego rządom. W końcu Prestimion dotarł do sektora imperialnego, gdzie najpierw ukląkł przed zabalsamowanym ciałem swojego poprzednika, Confalume’a, które leżało na podwyższeniu w Sali Tronów, a potem udał się do swojego własnego mieszkania, w którym z rąk Wysokiego Rzecznika Pontyfikatu otrzymał spiralny symbol swojej władzy i szkarłatno-czarne szaty. Nie można było zrobić nic więcej, dopóki nie przybył Dekkeret.

A teraz Dekkeret już tu był. Wiekowa tradycja nakazywała Prestimionowi przyjąć nowego Koronala w imperialnej komnacie tronowej. Tak więc Wysoki Rzecznik Haskelorn odwiedził Dekkereta w apartamentach Koronala rankiem po przyjeździe i razem ruszyli małym lataczem przez długie, kręte korytarze sektora imperialnego i w dół ciągle zwężającego się tunelu aż do miejsca, do którego nie mógł dostać się nawet mały pojazd. Szli więc obok siebie przez korytarz, który co pięćdziesiąt stóp przegradzały drzwi z brązu, aż dotarli do ostatnich, ozdobionych symbolem Labiryntu i nowym monogramem Prestimiona w miejscu, gdzie jeszcze niedawno widniał monogram Confalume’a. Stary Haskelorn położył dłoń na monogramie i drzwi się otworzyły. Za nimi stał uśmiechnięty Prestimion.

— Zostaw nas — powiedział do Haskelorna. — To będzie prywatna audiencja.

Prestimion najpierw pokazał Dekkeretowi samą salę tronową.

Było to ogromne pomieszczenie w kształcie półkuli. Jego zagięte ściany od podłogi po sufit pokryte były gładkimi, błyszczącymi, żółto-brązowymi płytkami, sprawiającymi wrażenie świecących własnym, wewnętrznym światłem. Jedyne prawdziwe oświetlenie sali tronowej biło z pojedynczego, olbrzymiego, latającego światła żarowego, które unosiło się w powietrzu i lśniło stałym, rubinowym blaskiem. Tron Pontifexa stał dokładnie pod nim, na podwyższeniu, na które prowadziły trzy szerokie stopnie. Był to olbrzymi, czarny fotel z wysokim oparciem i długimi, smukłymi nogami zakończonymi straszliwymi pazurami tak, że przypominały nogi jakiegoś wielkiego ptaka. Pokryty był złotą blachą, albo, czego Dekkeret nie wykluczał, w całości wykonany z tego drogocennego metalu. W tak prostym pokoju od tronu biła przerażająca potęga.

Można było odnieść wrażenie, że to sam Confalume zaprojektował tę komnatę, bowiem była labiryntowym odpowiednikiem wspaniałej sali tronowej, którą nakazał zbudować na Zamku, kiedy był Koronalem. Ale to pomieszczenie nie było dziełem Confalume’a. Nie nosiło śladów barokowej ekstrawagancji, którą ukochał sobie zmarły monarcha. Komnata tronowa Labiryntu była tak stara, że nikt nie wiedział na pewno, kto ją zbudował, choć wierzono, że pochodziła z czasów poprzedzających nawet rządy Stiamota.

Wywoływała zarazem podziw, jak i poczucie przesady.

— Co myślisz? — zapytał Prestimion.

Dekkeret musiał powstrzymać się od dalszego chichotu.

— Jest niezwykle… majestatyczna, powiedziałbym. Tak, majestatyczna. Confalume musiał być nią zachwycony. Ale ty nie zamierzasz jej używać, prawda?

— Muszę — odpowiedział Prestimion. — Na szczególne okazje i przy świętych ceremoniach. Haskelorn napisze mi mały przewodnik. Musimy traktować to poważnie, Dekkerecie.

— Tak, pewnie tak. Już dawno zauważyłem, jak poważnie traktujesz Tron Confalume’a. Ile razy przez te wszystkie lata na nim usiadłeś? Pięć? Osiem?

Prestimiona wyraźnie oburzyła ta uwaga.

— Bardzo poważnie traktowałem Tron Confalume’a. To symbol wielkości i potęgi Koronala. Jest nieco zbyt wielki na mój prywatny gust, dlatego przez większość czasu wolałem korzystać ze starej sali tronowej Stiamota. Nigdy nie zbudowałbym czegoś podobnego do Tronu Confalume’a, Dekkerecie. Ale nie oznacza to, że nie doceniam, jak ważny jest w utrzymaniu władzy i majestatu rządu. Ty także powinieneś.

— Nie mam zamiaru nie doceniać symboli. Chodzi tylko o to, że kiedy pomyślę o tobie, siedzącym tu, na tym wielkim, złotym krześle, i o sobie na Zamku na tym wielkim bloku opalu Confalume’a… — potrząsnął głową. — Na Boginię, Prestimionie, jesteśmy tylko ludźmi, ludźmi. Kiedy za długo nie sikamy, bolą nas pęcherze, a jeśli nie zjemy w porę, burczy nam w brzuchach.

Prestimion odpowiedział cicho.

— Tak, jesteśmy ludźmi. Ale oprócz tego jesteśmy Potęgami Królestwa, dwiema z trzech. Ja jestem imperatorem świata, a ty jego królem i w oczach piętnastu miliardów ludzi, którymi rządzimy, jesteśmy uosobieniem wszystkiego, co święte. Sadzają nas na tych jarmarcznych tronach i kłaniają się nam, a kim my jesteśmy, żeby im odmówić, skoro tak nam to ułatwia rządzenie tą planetą? Pomyśl o nich, Dekkerecie, kiedy tylko będziesz odprawiał jakiś absurdalny rytuał albo wspinał się na przesadnie ozdobne siedzisko. Wiesz, że nie jesteśmy tylko prowincjonalnymi paniczykami. Jesteśmy podstawowymi trybami tego świata. — Po czym, jakby zorientował się, że przemawia zbyt ostrym tonem, Prestimion uśmiechnął się szeroko. — My, i pięćdziesiąt milionów nieważnych urzędników państwowych, których praca polega na robieniu tego, co każemy im robić. Chodź, pokażę ci resztę tych pomieszczeń.

To była długa wycieczka. Prestimion prowadził go szybko. Choć nogi Dekkereta były znacznie dłuższe niż Prestimiona, z trudem dotrzymywał kroku starszemu mężczyźnie, który narzucał tempo zgodne z jego impulsywną i niespokojną naturą.

Najpierw przeszli przez ukryte drzwi z tyłu komnaty tronowej, później długim korytarzem aż do wielkiego, ciemnego pomieszczenia zwanego Salą Tronów, gdzie ponure ściany z czarnego kamienia wyrastały do góry i tworzyły spiczaste łuki. Jedyne światło w Sali Tronów padało z tuzina woskowych świec rozmieszczonych wzdłuż ścian daleko od siebie w uchwytach w kształcie dłoni. Pod ścianą pomieszczenia, na podwyższeniu, wznosiły się dwa trony, którym zawdzięczało swoją nazwę. Nie były tak wspaniałe jak ten w sali tronowej, ale na swój sposób imponowały. Jeden ozdobiony był symbolem rozbłysku gwiazd Koronala, drugi, większy, spiralnym labiryntem, symbolem Pontifexa.

Dekkeret zadrżał i powiedział:

— Jeśli chcesz znać moje zdanie, to wygląda bardziej jak sala tortur, a nie tronowa.

— Prawdę mówiąc, zgadzam się. Nie mam dobrych wspomnień z tego pokoju. To tutaj magowie Korsibara zauroczyli nas wszystkich i, kiedy staliśmy ogłuszeni ich magią, on sam zabrał koronę i założył ją na głowę. Nawet teraz krzywię się za każdym razem, kiedy tu przychodzę.

— To się nigdy nie wydarzyło, Prestimionie. Spytaj kogo chcesz, każdy ci to powie. Cała ta historia zniknęła ze wszystkich umysłów. Powinieneś usunąć ją także ze swojego.

— Gdybym tylko mógł… Odkryłem, że niektóre bolesne wspomnienia nie chcą zblaknąć. Dla mnie to wciąż żywa historia. — Prestimion, zakłopotany, przebiegł dłonią po swoich cienkich, miękkich, złotych włosach. Miał nietęgą minę. Wydawało się, że siłą woli próbuje oderwać się od wydarzeń z przeszłości. — No cóż, za parę dni będziemy tu siedzieć, a ja własnoręcznie założę ci koronę.

— Powinienem ci przy tej okazji powiedzieć — powiedział Dekkeret. — Że kiedy zostanę Koronalem, planuję poprosić twojego brata, Teotasa, by został moim Wysokim Doradcą.

— Mówisz tak, jakbyś prosił mnie o pozwolenie. Koronal wybiera na to stanowisko kogo tylko chce, Dekkerecie. — Głos Prestimiona brzmiał szorstko.

— Znasz go lepiej, niż ktokolwiek na świecie. Jeśli uważasz, że ma jakąś wadę, którą przeoczyłem…

— Bardzo łatwo go wyprowadzić z równowagi — powiedział Prestimion — ale nie jest to cecha, którą przegapi ktokolwiek, kto spędził z nim choćby pięć minut. Poza tym jest idealny. To mądry wybór, Dekkerecie, pochwalam go. Będzie ci dobrze służył. To właśnie chciałeś, żebym powiedział, prawda? — z jego niecierpliwego tonu jasno wynikało, że ma teraz na głowie inne rzeczy. Albo po prostu próbował ukryć dumę z faktu, że na jego brata spadł taki zaszczyt. — Popatrz tutaj. Powinieneś zobaczyć coś jeszcze.

Dekkeret szedł za Prestimionem przez cienie do alkowy po lewej stronie, w której zauważył jakby ołtarz okryty białym adamaszkiem, a kiedy podszedł bliżej, ujrzał postać, leżącą na nim na plecach z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

— Confalume — powiedział Prestimion najciszej, jak się dało. — Leży tam, gdzie i ja będę leżał za dwadzieścia albo czterdzieści lat i gdzie za następne dwadzieścia czy czterdzieści lat położą i ciebie. Zabalsamowali go tak, że nie zmieni się przez sto wieków, albo i dłużej. W Labiryncie jest sekretna krypta, w której leży ostatnich pięćdziesięciu Pontifexów, wiedziałeś o tym, Dekkerecie? Nie. Ja też nie. Jest tam długi rząd imperialnych grobowców, każdy z małą tabliczką. Jutro położymy Confalume’a w jego grobie.

Prestimion ukląkł i z szacunkiem przycisnął czoło do ołtarza. Dekkeret, po chwili wahania, zrobił to samo.

— Poznałem go, gdy byłem chłopcem, mówiłem ci o tym? — powiedział Dekkeret, kiedy wstali. — Miałem dziewięć lat. To było w Bombifale. Byliśmy tam, ponieważ mój ojciec pokazywał swoje towary — o ile pamiętam, handlował wtedy maszynami rolniczymi — zarządcy ziem admirała Gonivaula, a w tym samym czasie Lord Confalume był gościem Gonivaula. Widziałem, jak razem wyjeżdżają na przejażdżkę w wielkim lataczu Gonivaula. Minęli mnie na drodze, pomachałem do nich, a Confalume uśmiechnął się i odmachał. Sam jego widok sprawił, że zacząłem się trząść. Wyglądał na tak silnego, Prestimionie, tak promieniejącego… był właściwie jak bóg. I ten jego uśmiech, jego ciepło, potęga. To była chwila, której nigdy nie zapomnę. A potem, po południu, poszedłem z ojcem do Pałacu Bombifale, gdzie przyjmował Koronal, i znowu się do mnie uśmiechnął…

Przerwał i spojrzał na nieruchomą, przykrytą postać, leżącą na ołtarzu. Niełatwo było zaakceptować fakt, że monarcha o takiej sile i wielkości zniknął ze świata w jednej chwili i zostawił po sobie tylko pustą skorupę.

Prestimion powiedział:

— Być może był największy z nich wszystkich. Tak, miał wady. Próżność, umiłowanie luksusu, słabość do czarnoksiężników i przepowiadaczy przyszłości. Ale to były drobne wady, a jakie wspaniałe miał osiągnięcia! Prowadził świat przez sześćdziesiąt lat, i ta jego heroiczna potęga… jak mówisz, był prawie jak bóg. Historia będzie dla niego bardzo łaskawa. Miejmy nadzieję, że będziemy wspominani choć w połowie tak ciepło, jak on, Dekkerecie.

— O tak. Modlę się o to.

Prestimion ruszył w kierunku wyjścia z wielkiej sali. Kiedy jednak doszedł do drzwi, wskazał na dwa trony stojące po przeciwnej stronie komnaty szybkim, napiętym skinieniem głowy i spojrzał w kierunku alkowy, gdzie leżał zmarły Pontifex.

— Najstraszniejsza chwila jego rządów miała miejsce właśnie tutaj, tuż przed tymi tronami, kiedy Korsibar złapał koronę gwiazd — Dekkeret podążył wzrokiem za wyciągniętym ramieniem Prestimiona. — Właśnie wtedy patrzyłem prosto na Confalume’a. Był jak sparaliżowany. Rozbiło go to, złamało, zniszczyło. Wzięli go za łokcie, wprowadzili po stopniach i posadzili na tronie Pontifexa, a jego syn siedział obok. Tam. To właśnie te trony.

To było tak dawno, pomyślał Dekkeret. To już starożytna historia, pogrzebana i zapomniana przez cały świat. Poza, jak się zdawało, Prestimionem.

Prestimionem, którego porwała jego własna opowieść.

— Dzień czy dwa później miałem audiencję u Confalume’a i wciąż zdawał się oszołomiony tym, co zrobił Korsibar. Zdawał się też stary… słaby… pokonany. Byłem wściekły, że pozbawiono mnie tronu i że on pozwolił na tę kradzież, lecz kiedy ujrzałem go w takim stanie, mogłem tylko współczuć. Prosiłem go, by zebrał wojska przeciwko uzurpatorowi i myślałem, że się rozpłacze, bo prosiłem, by wypowiedział wojnę własnemu synowi. Oczywiście, nie mógł tego zrobić. Powiedział, że zgadza się, że to ja powinienem być Koronalem, ale teraz nie ma wyboru i musi zaakceptować zamach stanu Korsibara. Błagał mnie o litość. Litość, Dekkerecie! I z litości właśnie odszedłem i nie naciskałem dalej. — W oczach Prestimiona było nagłe, przerażające cierpienie. — Widzieć tego wielkiego człowieka w całkowitej rozsypce, Dekkerecie… Rozmawiałem z potężnym Confalumem, zmienionym w cień króla…

Nie uwolni się od tego, pomyślał Dekkeret. Uzurpacja i wszystkie jej skutki wciąż, w tej chwili także, odbijały się echem w duszy Prestimiona.

— Musiało być strasznie być tego świadkiem — powiedział, bo kiedy wychodzili do westybulu, czuł, że coś powiedzieć musi.

— Dla mnie to było jak agonia. Pewnie dla Confalume’a również. Cóż, koniec końców moi czarownicy wycięli z jego umysłu wszystkie wspomnienia o zdradzie Korsibara, ze wszystkich innych umysłów także, i znowu był dawnym sobą, i żył szczęśliwie jeszcze przez długie lata. Ale ja wciąż noszę to wspomnienie w duszy. Gdybym tylko też mógł zapomnieć!

— Są bolesne wspomnienia, które nie chcą zblaknąć, to powiedziałeś mi przed chwilą.

— To prawda.

Dekkeret z niepokojem zdał sobie sprawę, że zaczyna w nim odżywać jego własne bolesne wspomnienie. Próbował zepchnąć je z powrotem tam, skąd przyszło. Nie dawało się.

Prestimion, teraz jakby weselszy, otworzył kolejne drzwi. Za nimi stał gigantyczny skandarski strażnik. Prestimion gestem kazał mu odejść.

— Tutaj — powiedział lżejszym tonem — rozpoczyna się prywatne mieszkanie Pontifexa. Jest ogromne, ma tuziny pokoi, przynajmniej ze trzy kopy. Wciąż nie udało mi się obejrzeć całości. Są tu kolekcje Confalume’a, widzisz? Wszystkie jego magiczne zabawki, obrazy, rzeźby, prehistoryczne artefakty, stare monety, wypchane ptaki i przekłute szpilami robaki. Ten człowiek przez całe życie zbierał wszystko obiema rękami, a teraz jego kolekcja stoi tu. Oddamy mu całe skrzydło nowego budynku Archiwum na Zamku. Spójrz tutaj… widzisz, Dekkerecie?

Dekkeret, który ledwo go słuchał, odpowiedział:

— Ja też mam niemiłe wspomnienie, które nie chce zblaknąć.

— Jakie? — zapytał Prestimion. Był zdenerwowany, że mu przerwano.

— Byłeś obecny, gdy to się stało. Tego dnia w Normork, kiedy szaleniec próbował cię zamordować, a zamiast tego zabił moją kuzynkę Sithelle…

— Ach, tak… — powiedział Prestimion, lecz brzmiało to tak, jakby nie poświęcił całej sprawie nawet chwili wspomnienia przez te dwadzieścia lat. — Ta śliczna dziewczyna. Tak. Oczywiście.

Po raz kolejny wspomnienia wróciły wielką falą.

— Niosłem ją w ramionach przez całe miasto, martwą, krwawiącą na mnie. To była najgorsza chwila mojego życia, bez wątpienia. Krew. Ta blada twarz, szeroko otwarte oczy. A później przyprowadzono mnie do ciebie, bo uratowałem ci życie, a ty nagrodziłeś mnie tytułem rycerza kandydata i wszystko się wtedy dla mnie zaczęło. Miałem tylko osiemnaście lat. Ale nigdy w pełni nie wyzwoliłem się od bólu po śmierci Sithelle. Nie całkiem. Dopiero po jej śmierci zrozumiałem, jak bardzo ją kochałem. — Dekkeret zawahał się. Nie był pewien, czy pomimo że zaszedł tak daleko, chce podzielić się tym z Prestimionem, choć był on jego przewodnikiem i mentorem przez te wszystkie lata. Ale słowa wyrwały mu się, jakby kierowane własną wolą. — Czy wiesz, Prestimionie, że sądzę, iż to z powodu Sithelle zainteresowałem się Fulkari? Myślę, że pociągał mnie na początku, a teraz wciąż trzyma przy niej fakt, że kiedy na nią patrzę, widzę Sithelle.

Prestimion nie rozumiał chyba głębi jego uczuć. Dla niego była to tylko zwykła rozmowa.

— Naprawdę tak uważasz? To ciekawe, że istnieje tak duże podobieństwo — brzmiało to, jakby słowa Dekkereta wcale go nie interesowały. — Ale oczywiście, co ja mogę o tym wiedzieć. Widziałem twoją kuzynkę tylko raz i na chwilkę. To było tak dawno temu… wszystko działo się tak szybko…

— Tak. Jak mógłbyś pamiętać? Ale gdyby istniał sposób, żeby postawić je obok siebie, przysiągłbyś, że są siostrami. W moich oczach Fulkari przypomina Sithelle bardziej niż własną siostrę. I tak… powód, dla którego mam na jej punkcie obsesję…

— Obsesję? — Prestimion zamrugał, zdumiony. — Czekaj! Myślałem, że ją kochasz, Dekkerecie. Obsesja to coś całkiem innego, mniej ładnego i czystego. A może próbujesz powiedzieć mi, że uważasz, że te dwa słowa to synonimy?

— Mogą nimi być. A w tym wypadku wiem, że są — teraz już nie było odwrotu. — Przysięgam ci, Prestimionie, do Fulkari przyciągnęło mnie jej podobieństwo do Sithelle, nic innego. Nic o niej nie wiedziałem. Nie zamieniłem z nią ani słowa. Ale zobaczyłem ją i pomyślałem „Oto ona, oddano mi ją” i było tak, jakbym wpadł w pułapkę. Pułapkę, którą sam zastawiłem.

— A więc nie kochasz jej? Używasz jej, żeby zastąpiła kogoś, kto zmarł dawno temu?

Dekkeret potrząsnął głową.

— Nie sądzę, żeby to była prawda. Kocham ją. Ale jasne jest, że nie jest dla mnie właściwą kobietą. Mimo to wciąż z nią jestem, bo czuję się, jakbym przywracał Sithelle do życia. A to żaden powód. Muszę się od tego uwolnić, Prestimionie!

Prestimion był zdumiony.

— Niewłaściwa kobieta? W jakim sensie niewłaściwa?

— Nie chce być małżonką Koronala. Przerażają ją te wszystkie obowiązki, absorbowanie mojego i jej czasu…

— Powiedziała ci to?

— Tymi właśnie słowami. Spytałem, czy zostanie moją żoną, a ona odparła, że tak, o ile nie dam się uczynić Koronalem.

— To zdumiewające, Dekkerecie. Nie tylko, jak mówisz, kochasz ją z niewłaściwego powodu, ale i nie nadaje się na twoją królową… A mimo to z nią nie zerwiesz? Musisz.

— Wiem. Ale nie znajduję na to siły.

— Z powodu wspomnienia o utraconej Sithelle?

— Tak.

— Te twoje wątpliwości, Dekkerecie, składają się w bardzo groźny obraz. Sithelle i Fulkari to dwie różne osoby — głos Prestimiona był surowy i tak ojcowski, jak nigdy wcześniej. — Sithelle odeszła na zawsze. Nie ma możliwości, żeby Fulkari ci ją zastąpiła. Pozbądź się tej myśli. Poza tym, jak się okazuje, nawet bez tego nie jest dobrym materiałem na żonę.

— Ale co ja mam robić?

— Rozstań się z nią. Zerwij kompletnie — słowa Prestimiona przygniatały go jak głazy. — Na dworze jest wiele kobiet, które chętnie dotrzymają ci towarzystwa, aż zdecydujesz się wziąć ślub. Ale ten związek trzeba uciąć. Powinieneś dziękować Bogini, że Fulkari ci odmówiła. Nie ma wątpliwości, że to dla ciebie niewłaściwa kobieta. Nie ma sensu żenić się tylko dlatego, że kogoś ci przypomina.

— Myślisz, że tego nie wiem. Wiem, ale…

— Ale nie możesz uwolnić się od swojej obsesji.

Dekkeret odwrócił wzrok. To się robiło żenujące. Wiedział, że straszliwie zmalał w oczach Prestimiona. Cichym, zupełnie nie królewskim głosem, powiedział:

— Nie. Nie mogę. A ty nie możesz tego zrozumieć, prawda, Prestimionie?

— Wręcz przeciwnie. Sądzę, że mogę.

Przez chwilę trwała niezręczna cisza. Wciąż chodzili wśród rzędów skrzyń ze skarbami Confalume’a, ale żaden z nich niczego nie oglądał.

Prestimion odezwał się innym, bardziej osobistym tonem:

— Rozumiem, jak zaciera się granica pomiędzy miłością a obsesją. W moim życiu też kiedyś była kobieta, którą kochałem i którą odebrała mi przemoc. Była siostrą Korsibara, siostrą bliźniaczką… To długa historia, bardzo długa historia. — Prestimion z trudem znajdował słowa. — Została zabita w ostatniej godzinie wojny domowej, na polu bitwy, przez zdradliwego maga Korsibara. Byłem w żałobie po niej przez długie lata, a potem jakoś udało mi się zostawić to za sobą. A przynajmniej tak mi się zdawało. Wtedy znalazłem Varaile, która pod każdym względem jest dla mnie właściwą osobą i wszystko było w porządku. Prócz tego, że Thismet — tak miała na imię, Thismet — wciąż mnie nawiedza. Nie ma miesiąca, żebym o niej nie śnił. Budzę się zlany zimnym potem, krzycząc z bólu. Nigdy nie powiedziałem Varaile, dlaczego tak jest. Nikt o tym nie wie. Poza tobą.

Dekkeret nie spodziewał się takiego wyznania. To było zadziwiające.

— Jak widzę, wszyscy mamy swoje duchy. Duchy, które nie chcą puścić naszych dusz, nieważne, ile minie lat.

— Tak. Dziękuję, Dekkerecie, że podzieliłeś się ze mną tymi prywatnymi sprawami.

— Nie masz o mnie gorszego zdania przez to, co powiedziałem?

— Czemu miałbym? Jesteś człowiekiem, prawda? Nikt nie wymaga od Koronala, by był pod każdym względem doskonały. Gdyby tak było, zamiast nich sadzalibyśmy na tronach marmurowe posągi. A twoje cierpienie może da się wyleczyć. Mógłbym poprosić Maundiganda-Klimda, by oczyścił twoją pamięć ze wspomnień o zmarłej kuzynce.

— Tak, jak oczyścił twoją ze wspomnień o Thismet? — odpowiedział ostro Dekkeret bez chwili zawahania.

Prestimion spojrzał na niego, wystraszony. Dekkeret, głęboko zawstydzony, zrozumiał, że nagle poczuł konieczność zaatakowania człowieka, który próbował złagodzić jego ból i że pospieszne słowa raniły.

— Wybacz. To były podłe słowa.

— Nie, Dekkerecie. Były szczere. Miałeś prawo to powiedzieć. — Prestimion próbował objąć Dekkereta za ramiona, ale młodszy mężczyzna był na to za wysoki. Zamiast tego łagodnie złapał go za nadgarstek. — To była cenna rozmowa. Jedna z najważniejszych, jakie przeprowadziliśmy. Poznałem cię po niej dużo lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, przez te wszystkie lata.

— I uważasz, że ktoś, kto nosi takie brzemię, jest godzien bycia Koronalem?

— Chyba udam, że tego nie powiedziałeś.

— Dziękuję, Prestimionie.

— Moja uwaga sprzed chwili, ta o Maundigandzie-Klimdzie… Ewidentnie cię zdenerwowała. Przykro mi z tego powodu. Jak mówisz, wszyscy mamy swoje duchy. I może to prawda, że jesteśmy skazani na noszenie ich z sobą do końca życia. Miałem na myśli jedynie to, że wspomnienie zmarłej kuzynki wyraźnie zadaje ci wielki ból, a masz kierować światem, wybrać małżonkę i wiele innych zadań do wykonania. Będziesz do tego potrzebował całej siły twego ducha, bez rozproszeń. Myślę, że Maundigand-Klimd mógłby uleczyć cię z bólu po stracie. Ale może wcale nie chcesz oddać wspomnień o Sithelle pomimo bólu, jaki ci sprawiają, tak jak ja, który trzymam się tego, co zostało z Thismet. Nie rozmawiajmy o tym więcej. Pewien jestem, że wyleczysz się na swój własny sposób. I że odpowiednio załatwisz też sprawę Fulkari.

— Taką mam nadzieję.

— Tak będzie. Jesteś teraz królem. Brak zdecydowania to luksus, na który mogą pozwolić sobie zwyczajni ludzie.

— Byłem kiedyś jednym z nich — powiedział Dekkeret. — To nie jest coś, co w pełni umiera. — Potem uśmiechnął się. — Ale masz rację, muszę nauczyć się być królem. Obawiam się, że to temat, który będę zgłębiać przez całe moje życie.

— Tak będzie, a i tak będziesz miał wrażenie, że go nie opanowałeś. Niech cię to nie martwi. Czułem to samo, podobnie Confalume, Prankipin pewnie również i tak samo wszyscy aż do Stiamota i królów, którzy panowali przed nim. Dekkerecie, pod koronami i szatami wszyscy jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Ważne tylko, jak dobrze wznosimy się ponad to. A kiedy pojawią się wątpliwości, możesz zwrócić się do mnie.

— Wiem, Prestimionie. I bardzo ci za to dziękuję.

— Załatwiłem też, że dostaniesz mojego szambelana, Zeldora Luudwida, kiedy wrócisz na Zamek. Lepiej niż ktokolwiek inny wie, jak ma zachowywać się Koronal. Jeśli będziesz miał problem, po prostu go zapytaj. To mój prezent dla ciebie.

— Dziękuję… wasza wysokość.

— Nie ma o czym mówić… mój lordzie.

4

— Nawet ogród, który sam o siebie dba, wymaga pewnej dbałości — powiedział Dumafice Moal swojemu siostrzeńcowi, kiedy razem wyruszali na najwyższy taras wspaniałego parku Lorda Havilbove’a, założonego przed trzema tysiącami lat. — Dlatego wciąż mam pracę, drogi siostrzeńcze. Gdyby ten park był tak doskonały, jak się ludziom wydaje, sprzedawałbym kiełbaski na ulicach Dundilmir.

Ogród rozciągał się na czterdzieści mil w niższym rejonie stoku Góry Zamkowej. Zaczynał się przy Łuku Bibiroon, leżącym pod Miastem strażniczym Bibiroon i szerokim, wygiętym na wschód pasem sięgał w górę aż pod grupę Miast Zbocza, do niższych obrzeży Kazkas, Stipool i Dundilmir. Teren, gdzie się znajdował znany był jako Bariera Tolingar, choć w tych czasach nie była to wcale bariera. Niegdyś była to niemal nieprzebyta strefa czarnych, ostrych, kolczastych wzgórz, pozostałości po liczącym miliony lat wylewie lawy z żyły wulkanicznej w głębi Góry. Koronal Lord Havilbove, który poświęcił sporą część swoich rządów na zakładanie tego ogrodu, nakazał zmielić wzgórza Bariery Tolingar na drobny, czarny piasek, który posłużył za żyzne podłoże dla sadzonych tu roślin.

Lord Havilbove, urodzony w nizinnym mieście Palaghat w dolinie Glayge, był wybrednym i pedantycznym człowiekiem, kochającym wszelkie rośliny, ale zirytowanym łatwością, z jaką nawet najpiękniejszy ogród, któremu nie poświęcano nieustannej uwagi, szybko stawał się niepokorny i odstępował od pierwotnego planu. Z tej przyczyny, podczas gdy zastępy krzepkich robotników pracowały przy kruszeniu koryt lawy w Barierze Tolingar, rzemieślnicy na Zamku, dzięki eksperymentom w kontrolowanych hodowlach, starali się stworzyć rośliny, krzewy i drzewa, które zachowywałyby idealny kształt bez sekatora.

Był to czas, kiedy na Majipoorze wciąż jeszcze znano się na nauce, pozwalającej tworzyć takie biologiczne cuda. Wysiłki techników Lorda Havilbove’a zakończyły się prawdziwym sukcesem. Rośliny przeznaczone do jego ogrodu podczas wzrostu osiągały doskonałą symetrię, a kiedy ich rozmiar był odpowiedni w stosunku do otoczenia, utrzymywały go już na zawsze.

Zbędne liście i całe niepotrzebne gałęzie opadały samoczynnie i szybko rozkładały się, zwiększając jeszcze żyzność wulkanicznej gleby. Enzymy z ich korzeni powstrzymywały rozrost chwastów. Każda z roślin kwitła, ale jej nasiona były sterylne, tylko kiedy kończyła swój naturalny cykl życiowy wydawała prawdziwe owoce, by zastąpić samą siebie kolejną, która wkrótce przybierała ten sam kształt i rozmiar. Tak oto ogród pozostawał w niezmiennej równowadze.

Kiedy tylko Lord Havilbove dowiadywał się, że gdzieś na świecie rośnie jakiś piękny okaz flory, posyłał ludzi po próbkę, koniecznie z korzeniami i ziemią, na której rósł i oddawał go genetycznym chirurgom na Zamku, a oni modyfikowali go tak, by nie potrzebował ogrodnika. Prócz tego, do ogrodu zwożono wielkie ładunki kolorowych, ozdobnych minerałów — żółtawo-zielony kamień, zwany chrysokollą, błękitny, nazywany lazurowym sercem, czerwony cinnabar, złotą cruskę i tuziny innych. Każdy z nich wykorzystywany był do pokrycia innego poziomu ogrodu: Havilbove wykorzystywał swoje malarskie oko i rozmieszczał je tak, że kiedy stało się na szczycie Łuku Bibiroon i patrzyło na cały ogród, tu wykwitała plama bladego karmazynu, tam żywej żółci, ówdzie szkarłat, błękit, zieleń, a na nich rosły rośliny dopełniające kolor podłoża.

Następca Lorda Havilbove’a, Lord Kanaba, był równie zaangażowany w sprawy ogrodu, a następny Koronal, Lord Sirruth, miał dość zrozumienia, by zachować jego obsadę i nawet zwiększyć budżet. Później nastały czasy Koronala Lorda Thrayma, który wprawdzie najpierw przejmował się głównie własnymi, ambitnymi projektami rozbudowy Zamku, ale zakochał się w ogrodzie Havilbove’a, kiedy tylko odwiedził go po raz pierwszy. Zadbał o przyznanie wystarczających funduszy, by doprowadzić go do perfekcji. Jakieś sto lat trwało więc powołanie ogrodu do życia, ale odtąd zawsze był jednym ze skarbów Góry, sławnym miejscem, które każdy mieszkaniec Majipooru pragnął móc zobaczyć choć raz.

Dumafice Moal urodził się w Dundilmir, tuż pod niższym skrajem ogrodu i od dziecka odwiedzał go przy każdej okazji. Nigdy nie wątpił, że jego przeznaczeniem było stać się jednym z pracowników ogrodu. Teraz miał sześćdziesiąt lat, a za nim było ponad czterdzieści lat wiernej służby.

Choć ogród dbał o siebie sam, i tak potrzebował sporej grupy pracowników. Co roku odwiedzały go miliony ludzi i nie dawało się uniknąć pewnych zniszczeń. Trzeba było naprawiać ścieżki i fontanny, czyścić ozdobne place, dosadzać skradzione rośliny. Ogród był też wystawiony na działanie wędrownych zwierząt. Na Górze Zamkowej, pomiędzy Pięćdziesięcioma Miastami było dużo otwartej przestrzeni, gdzie wciąż żyły dzikie zwierzęta. Zalesione zbocza Góry obfitowały w różną zwierzynę, od wilków hryssa, jakkaboli i długozębych, czujnych noomanossi po mniejsze stworzenia, takie jak sigimoiny, mintuny i drole o oczach jak paciorki. Jakkabole i wilki hryssa, choć niebezpieczne, nie zagrażały eleganckim roślinom. Za to stadko droli, wciskających swoje długie, zębate pyszczki w ziemię w poszukiwaniu larw, mogło zniszczyć całą rabatę eldironów czy tanigali między północą a świtem. Gąsienice barczatek rozwieszały paskudne namioty szorstkiej przędzy nad połową mili kwitnących thwali i potrafiły szybko ogryźć je do gołych gałązek. Głodne vulgisy, gniazdujące na czubkach drzew… rój ganganeli… nakrapiane cuja…

Zadanie Dumafice’a Moala polegało więc na patrolowaniu ogrodu od świtu i wyszukiwaniu wrogów roślin. To była nieustająca wojna. Za uzbrojenie miał miotacz energii na długiej rękojeści, ustawiony na najniższą moc, i kiedy znajdował jakieś miejsce zniszczenia, używał dokładnie tyle ciepła, by odpędzić zagrożenie nie uszkadzając przy tym roślin.

— Często zaczyna się to całkiem niepozornie — powiedział swojemu siostrzeńcowi. — Linia rozkopanej ziemi prowadzi do malutkiej parady małych, czerwonych owadów, a kiedy za nią pójdziesz, odkrywasz kopczyk, coś, czego zwiedzający nie zaszczyciłby nawet spojrzeniem. Ale ci z nas, którzy wiedzą, czego szukać, rozumieją, że to wylęgarnia żuków halpilan, które, jeśli zostawić je w spokoju, mogą… ach! Spójrz tutaj, chłopcze.

Czubkiem miotacza energii dźgnął granicę rzędu khemiborów z Bailemoony.

— Widzisz, Theriaxie? Tutaj?

Chłopiec potrząsnął głową. Dumafice Moal zaczynał wierzyć, że nie jest szczególnie spostrzegawczy.

Był synem jego najmłodszej siostry, urodził się w Canzilaine, leżącym u podnóża Góry. Dumafice Moal nigdy nie miał żony — całkowicie poświęcił się ogrodowi — ale pochodził z dużej rodziny. Miał braci, siostry i kuzynów rozproszonych od Bibiroon i Sikkal na dole Góry do Amblemorn, Dundilmir i kilku innych Miast Zbocza. Od czasu do czasu jakiś krewny przyjeżdżał obejrzeć ogród. Dumafice Moal lubił zabierać ich na prywatne wycieczki wcześnie rano, zanim otwierano bramy zwiedzającym, kiedy odbywał swoje poranne obchody.

Khemibory były południowym gatunkiem o jasnoniebieskich kwiatach i połyskliwych liściach w tym samym kolorze, a dla efektu posadzono je na jasnopomarańczowej glebie. Wytrenowane oko Dumafice’a Moala wychwyciło lekkie zmatowienie liści roślin, które rosły najbliżej ścieżki. Był to jasny znak, że pod nimi zagnieździły się himmisy. Wsunął miotacz energii pod najbliższy rząd i sprawdził uważnie ustawienia, by upewnić się, że jest ustawiony na najniższą moc.

— Himmisy — powiedział, wskazując palcem. — Używaliśmy na nie oprysków, ale nigdy nie pomagały. Zamiast tego postanowiliśmy je gotować. Zobacz, jak sprawię, że grunt im się pod odnóżami zapali.

Kiedy zaczął poruszać długim prętem, nagle poczuł coś dziwnego z tyłu głowy.

Było to niezwykłe. Podobne do swędzenia, ale nie całkiem. Czuł delikatne ciepło, a potem coś zupełnie niedelikatnego. Ostry, kłujący ból, jakby atakował go jakiś owad. Przesunął jednak ręką po tyle głowy i niczego nie znalazł.

Wciąż dźgał ziemię pod khemiborami miotaczem energii. Kłucie wzmagało się. Zastąpiło je pieczenie, bardzo silne i skumulowane w jednym miejscu, jakby na czaszkę padał mu promień gorącego światła i drążył, próbując przebić się do środka.

— Theriax? — powiedział, zataczając się i niemal upadając.

— Wujku? Wszystko w porządku?

Chłopiec wyciągnął rękę, by go podtrzymać. Dumafice Moal odepchnął go. Zaczynał czuć inny ból, wewnętrzny, przerażający niepokój, który mógłby określić tylko mianem bólu duszy. Miał poczucie bycia nie dość dobrym, wykonywania życiowych obowiązków zbyt słabo, poczucie, że zawiódł ogród.

Jakie to dziwne, pomyślał. Zawsze pracowałem tak ciężko…

Nie mógł jednak uciec od wstydu, wypełniającego każdy zakamarek jego ducha. Pochłonął go całkowicie, zapadał się w niego jak w głęboką, ciemną dziurę, w otchłań poczucia winy.

— Wujku? — głos chłopca dobiegał z bardzo daleka. — Wujku, chyba palisz…

— Cicho. Daj spokój.

Aż za dobrze widział, jak kiepsko wykonywał swoje obowiązki. Wygłodniali wrogowie opanowali ogród w stopniu nie dającym nadziei na naprawę. Wszędzie pełno było każdego rodzaju szkodników: śnieci, pleśni, rdzy, pomoru, stworów żujących, ssących, żrących, kopiących i gryzących. Roje much, chmury komarów, armie żuków, legiony gąsienic. W uszach ryczał mu ogłuszający łoskot miliardów małych szczęk gryzących bez ustanku. Widział ich więcej, gdziekolwiek spojrzał, a szykowały się inne: jajeczka, kokony, gniazda gotowe wypuścić miliony nowych drapieżników. To wszystko jego wina… jego… jego…

Wszystkie muszą spłonąć.

— Wujku?

Płoń! Płoń!

Dumafice Moal podkręcił poziom energii w miotaczu, po chwili zwiększył go jeszcze bardziej. Na rabacie khemiborów wykwitł blady, różowawy blask. Płoń! Ciekawe, jak himmisy sobie z tym poradzą! Szybko przechodził od rzędu do rzędu, od rabaty do rabaty, z tarasu na taras. Z nowych kupek popiołu zaczęły unosić się spirale niebieskiego dymu. Pnie drzew czerniały od blizn po wypaleniu. Pnącza zwisały kanciastymi, splątanymi pętlami.

Przed nim wiele pracy. Jego obowiązkiem było oczyścić ogród tu i teraz. Będzie pracował cały dzień, a jeśli trzeba będzie, całą noc aż do kolejnego świtu. Jak inaczej miałby poradzić sobie z nieznośnym brzemieniem winy, które mąciło najgłębsze zakątki jego duszy?

Szedł dalej, to palił, to wysadzał. Z każdym krokiem wzbijał chmury popiołu. Poranne słońce zakrył czarny opar. W nozdrza uderzał kwaśny zapach węgla. Siostrzeniec szedł za nim, zszokowany i ogłupiały.

Ktoś wołał go z wyższego tarasu:

— Dumaficie Moal, czyś ty oszalał? Przestań! Przestań!

— Muszę — odkrzyknął. — Ogród napawa mnie wstydem. Nie wypełniłem moich obowiązków.

Wszędzie wokół latały iskry. Drzewa zakwitały jasnym płomieniem. Tu i ówdzie wielkie, płonące gałęzie, otoczone czerwony całunem, odłamywały się i spadały na niższe rośliny. Wiedział, że czyni zniszczenia w ogrodzie, ale dużo mniejsze niż te, które przyniosły owady, szkodniki i zwierzęta. To były konieczne, oczyszczające zniszczenia. Ogród można było oczyścić tylko ogniem… Tylko tak mógł zmazać swoją hańbę…

Szedł dalej, za allualie i drzewa butelkowe, głęboko pośród krzewy navindombe. Za nim unosiła się ciemna, nakrapiana czerwienią mgła z dymiących popiołów. Wycelował miotacz płomieni tu, tu i tu. W oddali łamały się drzewa. Wielkie gałęzie upadały miękko, z westchnieniem, jak drewno wypalone od środka; gałęzie ze snów, światło ze snów. Pod stopami chrzęściły zgliszcza. Popiół był gęstym, miękkim, czarnym proszkiem, który unosił się duszącymi chmurami. Niebo przybierało czerwoną barwę. Wszędzie panowało ponure zachmurzenie. Już nie czuł bólu w czaszce, nie czuł nawet poczucia winy z powodu porażki — została tylko radość z tego, co teraz robił, tryumf, że przywracał czystość temu, co stało się nieczyste, że negował negację.

Za nim słychać było wściekłe głosy.

Odwrócił się. Zobaczył zdumione twarze, wytrzeszczone oczy.

— Widzicie? — zapytał ich z dumą. — Widzicie, że teraz jest dużo lepiej?

— Coś ty zrobił, Dumaficie Moal?

Podbiegli do niego przez spopielone rabaty. Złapali za ręce. Rzucili na ziemię, związali ręce i nogi, a on cały czas protestował, że praca nie jest skończona, że wciąż jest wiele do zrobienia, że nie może spocząć, póki nie uwolni całego ogrodu od wrogów.

5

Po Górze Zamkowej i otaczających ją ziemiach zaczęła rozchodzić się wiadomość, że stary Pontifex Confalume nie żyje, Lord Prestimion udał się do Labiryntu, by objąć tamtejszy tron, a książę Dekkeret z Normork ma zostać nowym Koronalem. Wykupywano wszelkie możliwe portrety zmarłego Pontifexa i wystawiano je publicznie, przybrane w żółć, kolor żałoby: Confalume jako młody, pełen werwy lord z jasnymi, bystrymi oczyma i grzywą kasztanowych włosów, Confalume jako ukochany, szpakowaty Koronal, wreszcie Confalume — stary, królewski Pontifex ostatnich dwóch dekad. Wkrótce w powszechnej sprzedaży miały pojawić się podobizny nowego Lorda Dekkereta i one również miały być wystawiane we wszystkich oknach obok obrazów przedstawiających dawnego Lorda Prestimiona, teraz Prestimiona Pontifexa, ubranego w szkarłatno-czarne szaty, przynależne nowej funkcji.

Wszędzie szykowano się do wielkiego świętowania: festiwali, parad, pokazów pirotechnicznych, turniejów, ogólnoświatowego święta radości. Pojawienie się nowego Koronala było dla ówczesnego Majipooru swoistą nowością.

W ciągu trzynastu tysięcy lat historii Majipooru zazwyczaj dwa lub trzy razy w życiu zwykłego człowieka umierał Pontifex i zmieniali się władcy w dwóch stolicach. W poprzednim stuleciu zmiana monarchów zdarzała się jeszcze rzadziej. Confalume był Pontifexem przez ostatnie dwadzieścia lat i Koronalem przez wcześniejsze czterdzieści trzy. Tak więc od śmierci Pontifexa Gobyrasa i nastaniu rządów zachwycającego Lorda Prankipina, który wybrał księcia Confalume’a swoim Koronalem, minęło sześćdziesiąt lat i niewielu żywych pamiętało ten dzień. Sam Prankipin, zmarły dwadzieścia lat temu, dla miliardów młodych ludzi, urodzonych za Pontyfikatu Confalume’a, był tylko imieniem.

Nowy Lord Dekkeret był słabo znany poza Zamkiem, jak to zazwyczaj bywało z nowymi Koronalami, ale wszyscy wiedzieli, że był bliskim i zaufanym współpracownikiem Lorda Prestimiona i to im wystarczało. Lord Prestimion, podobnie jak Lord Confalume, był Koronalem kochanym przez wszystkich i panowało powszechne przekonanie, że wybrał swojego następcę mądrze i dobrze.

Wiele osób wiedziało, że Dekkeret był niskiego urodzenia, że był młodzieńcem z Normork, który zwrócił na siebie uwagę Prestimiona kiedy na początku rządów udaremnił zamach na jego życie. Bardzo rzadko człowiek z ludu zostawał Koronalem, ale zdarzało się to co paręset lat. Wiadomo było, że Dekkeret był człowiekiem imponującej budowy i królewskiej postawy, że był silny i przystojny. Ci, którzy poznali go, gdy podróżował po świecie jako wyznaczony następca tronu odkryli, że był dobry i łagodny, miał otwarte serce i szczodrą duszę. Reszty, w tym tego, jakim będzie Koronalem, dowiedzą się wkrótce. Prestimion za swoich rządów często zjeżdżał z Góry i odwiedzał bliskie i dalekie miasta. Bardzo możliwe, że Dekkeret zamierzał robić to samo.

W mieście Ertsud Grand, w połowie wysokości Góry Zamkowej, opiekunowie Pałacu Letniego zaczęli planować wizytę Koronala w rezydencji, którą tam dla niego wzniesiono.

W tej chwili podobne plany były tylko pobożnymi życzeniami. Ertsud Grand, liczące dziewięć milionów mieszkańców i położone w pierścieniu Miast Strażniczych było przez wieki ulubioną letnią rezydencją Koronalów, ale Lord Gobyras, zasiadający na tronie dziewięćdziesiąt lat temu był ostatnim, regularnie korzystającym z pięknego budynku, który tam dla niego przeznaczono. Lord Prankipin odwiedził Pałac Letni nie więcej niż pół tuzina razy w ciągu dwudziestu lat na Górze. Lord Confalume był tu dwa razy w ciągu dwakroć dłuższych rządów. Za to Lord Prestimion, który nigdy nie odwiedził Ertsud Grand, być może w ogóle nie wiedział, że Pałac Letni istnieje.

A był to piękny pałac w pięknym mieście. Ertsud Grand zwane było Miastem Ośmiu Tysięcy Mostów, choć jego mieszkańcy zawsze powtarzali turystom, że „to oczywiście przesada. W rzeczywistości nie ma ich tu więcej niż siedemset, może osiemset”. Spotykały się tu i zlewały strumienie z trzech stron Góry, które nadawały miastu jego specyfikę, a niżej spływały już jako jedna z sześciu rzek Góry Zamkowej, Huyn.

Dzielnice Ertsud Grand połączone były siecią kanałów, po całym mieście można więc było podróżować łodzią. Wszystkie główne kanały płynęły w kierunku Rynku Głównego, który właściwie położony był nie w centrum, a we wschodniej części miasta. Tam, na brukowanym placu otoczonym wysokimi magazynami z białego kamienia, handlowano luksusowymi towarami z całego Majipooru. Pracowali tu sprzedawcy niezwykłych mięs i ryb, egzotycznych przypraw, wspaniałych futer z zimnych bagien północnego Zimroelu, zielonych pereł z archipelagu Rodamaunt i przezroczystego topazu wydobywanego w Zebergedzie, win z setki regionów, małych zwierząt i dziwnych owadów, które mieszkańcy Ertsud Grand lubili trzymać w domach i wielu, wielu innych dziwów.

Aby zachodnia część miasta miała swój centralny punkt, równie istotny co Rynek Główny w części wschodniej, starożytni założyciele Ertsud Grand zatamowali kilka kanałów, tworząc Wielkie Jezioro. Było idealnie okrągłe, w kolorze głębokiego, szafirowego błękitu, miało dziesięć mil obwodu, a w południowym słońcu lśniło niczym zwierciadło. Wokół jego brzegów znajdowały się pałace i dworki bogatych kupców i szlachty miejskiej, a także pawilony rozrywki i obiekty sportowe. Przez cały dzień pomiędzy tymi budynkami pływały łodzie i płaskodenne barki najprzemyślniejszych konstrukcji i pomalowane na jasne kolory.

Pałac Letni, wybitne dzieło dawnego i poza tym zapomnianego Lorda Kassarna, znajdował się na dużej, sztucznej wyspie na samym środku sztucznego jeziora. Były to właściwie dwa pałace, umieszczone jeden wewnątrz drugiego. Zewnętrzny wykonany był z różowego marmuru, wewnętrzny zaś w całości z bambusa.

Pałac marmurowy był nieprzerwanym murem, w którym można było mieszkać; składał się z połączonych pawilonów o dachach wspartych na kolumnach ozdobionych złotem i lapis lazuli z mnóstwem pokoi, krużganków, sal bankietowych i dziedzińców. Pokoje gościnne, których była nieprzebrana liczba, a wszystkie przestronne i przewiewne, ozdobione były malowidłami, przedstawiającymi sceny z życia dawnych Koronalów. Dawno temu przyjeżdżali tu w lecie Koronalowie szukający odpoczynku od rutyny codziennych spraw Zamku, tu przenosili swój dwór i wydawali wielkie uczty dla ważnych panów, szlachciców z miast Góry i dygnitarzy z dalekich stron.

Wewnątrz pierścienia zewnętrznego budynku, który zajmował cały obwód wyspy, znajdował się rozległy park, w którym żyły dzikie zwierzęta: gibizongi, plaary, semboki, dimiliony, nieśmiałe i delikatne bilantoony, wdzięczne, spiralnorogie gambulony, małe, włochate krefty, biegające w kółko jak ożywione kulki futra ze sztywnymi, uniesionymi ogonami i stado pięćdziesięciu białych kibrili, których czerwone ślepia płonęły w szerokich czołach jak wielkie rubiny. W samym sercu parku znajdował się właściwy Pałac Letni, będący prywatnym schronieniem Koronala.

Był zaprojektowany nader elegancko i w całości wykonany z czarnego bambusa z Sippulgar, twardego prawie jak żelazo. Tyczki miały po sześć cali średnicy, dwadzieścia stóp długości, były bogato zdobione i połączone jedwabnymi sznurami. Nigdzie nie użyto ani jednego gwoździa. Dach był także wykonany z wiązek bambusa z Sippulgaru, corocznie pokrywanego czerwoną żywicą drzew grifafa, chroniącą go przez rozkładem. Podtrzymywały go wewnętrzne kolumny, zrobione ze związanych ze sobą trzech bambusowych prętów. Każdą kolumnę wieńczyły czerwone głowy smoków.

Pałac Letni stał na niewielkim wzniesieniu, ponad poziomem reszty wyspy. Dzięki temu Koronal miał widok na odległe brzegi Wielkiego Jeziora. Cały budynek zaprojektowany został tak zmyślnie, że gdyby Koronal znudził się widokiem ze swej sypialni i zażądał innego, wystarczył jeden dzień, by go rozmontować i złożyć ponownie w inną stronę. O tej szczególnej możliwości opowiadano wszystkim, którzy mieli okazję zwiedzić Pałac Letni we współczesności: diukom i hrabiom, członkom rodzin poprzednich Koronalów, ważnym kupcom, którzy przybywali do Ertsud Grand na czele misji handlowych. Historia mówiła, że w czasach Lorda Kassarna rozbierano i składano Pałac co roku, przed przyjazdem Koronala do letniej rezydencji. Czasami na jego specjalne życzenie robiono to nawet częściej. Nikt jednak nie pamiętał ostatniego razu, kiedy to się wydarzyło.

Choć wizyty Koronalów w Pałacu Letnim stały się owych czasach rzadkie, a w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat ustały w ogóle, władze miasta Ertsud Grand utrzymywały obie budowle, pawilon z marmuru i pałac z bambusa w ciągłej gotowości na przyjazd władcy. Utrzymywanie ich w dobrym stanie powierzono urzędnikowi, tytułowanemu Majordomusem Pałaców, zarządzającemu złożoną z dwudziestu pracowników załogą, która zamiatała korytarze, odkurzała obrazy i rzeźby, przycinała krzewy, karmiła parkowe zwierzęta, dokonywała koniecznych napraw i co tydzień zmieniała pościel we wszystkich niezliczonych pokojach.

Urząd majordomusa był dziedziczny. Przez ostatnich pięćset lat należało do rodziny Eruvni Semivinvora, krewnego pewnego sławnego burmistrza Ertsud Grand z dawnych czasów. Obecny majordomus, Gopak Semivinvor, czwarty tego imienia, zajmował to stanowisko przez niemal pół wieku i to on witał Lorda Confalume’a podczas jego drugiej wizyty w Pałacu Letnim.

Wizyta owa, trwająca cztery dni, była najważniejszym momentem życia Gopaka Semivinvora. W następnych latach wspominał ją wciąż na nowo: powitanie Koronala i jego żony, lady Roxivail, gdy wysiadali z królewskiej barki, prowadzenie ich przez marmurowy pałac zewnętrzny i park do bambusowego, wewnętrznego pałacu, otwieranie dla nich wina i podawanie pierwszego posiłku, a potem wyjście, by mogli skorzystać ze wspaniałych chwil tylko we dwoje. Plotki mówiły, że małżeństwo Koronala nie należało do udanych. Gopak Semivinvor był przekonany, że Lord Confalume i lady Roxivail przybyli do Ertsud Grand, by się pogodzić i nigdy nie przestał wierzyć, że faktycznie im się to udało, chociaż wszystko świadczyło przeciwko temu.

Pozostałe dni rządów Lorda Confalume’a i całość Lorda Prestimiona Gopak Semivinvor spędził na oczekiwaniu na kolejną wizytę władcy. Wstawał każdego ranka — majordomus mieszkał w chatce w cichym zakątku parku — i przeprowadzał inspekcję zewnętrznego i wewnętrznego pałacu, sporządzając długą listę prac, które przed przyjazdem Koronala mieli wykonać jego podwładni. Fakt, że wizyta ta nigdy nie następowała ogromnie go rozczarowywał. Pomimo to wciąż przeprowadzał inspekcje, bambusowy dach był wciąż co roku pokrywany żywicą, wciąż zamiatano marmurowe sale zewnętrznego pałacu, a jego ściany uzupełniano zaprawą murarską. Gopak Semivinvor miał osiemdziesiąt lat. Nie zamierzał umrzeć, zanim uda mu się jeszcze raz ugościć Koronala w Pałacu Letnim w Ertsud Grand.

Kiedy dotarła do niego informacja o rychłej koronacji księcia Dekkereta, pierwszą rzeczą, którą zrobił, było poradzenie się miejscowego maga co do prawdopodobieństwa odwiedzin Koronala w Pałacu Letnim.

Jak wielu ludzi żyjących w czasach Pontifexa Prankipina i Koronala Lorda Confalume’a, Gopak Semivinvor głęboko wierzył w zdolności przepowiadaczy przyszłości. Szkoła szamanów, której najbardziej ufał, wywodziła się z Triggoin, stolicy magii Majipooru, położonej w północnym Alhanroelu za opuszczoną pustynią Valmambra. Zwali się Orędownikami Czterech Imion i w ostatnich latach zdobyli sobie rzesze zwolenników w Ertsud Grand i kilku sąsiednich miastach Góry. Gopak Semivinvor zwykł chodzić do wysokiego, nienaturalnie bladego czarownika imieniem Dobranda Thelk, który jak na przedstawiciela tej profesji był nader młody, ale jego spojrzenie było lodowato intensywne i czytało się z niego absolutne przekonanie o własnej słuszności.

— Czy Koronal, zapytał Gopak Semivinvor, przybędzie wkrótce do Pałacu Letniego?

Dobranda Thelk na chwilę zamknął swoje lśniące oczy. Gdy znów je otworzył, zdawało się, że zagląda głęboko w duszę Gopaka Semivinvora.

— Całkiem jasnym jest, że przybędzie — powiedział mag. — Ale zdarzy się to tylko kiedy pałac będzie uporządkowany, a wszystko zgodne z jego oczekiwaniami.

Gopak Semivinvor wiedział, że nie będzie inaczej tak długo, jak długo to on będzie zarządzał pałacem. Poczuł tak nagłe szczęście, że bał się, iż serce wyrwie mu się z piersi.

— Powiedz mi — powiedział, kładąc na tacce czarownika rojala, a po chwili dokładając obok pięciorojalówkę. — Co dokładnie muszę zrobić, by zapewnić Lordowi Dekkeretowi absolutną wygodę podczas wizyty w Pałacu Letnim?

Dobranda Thelk zmieszał kolorowe proszki, których używał do przepowiadania przyszłości. Zamknął na chwilę oczy i wymamrotał Imiona. Wymówił Pięć Słów. Przesiał piasek przez palce, po raz drugi wypowiedział Imiona i powiedział Trzy Słowa, których nigdy nie wolno było zapisywać. Kiedy spojrzał na Gopaka Semivinvora, jego hipnotyzujące oczy były twarde jak świdry.

— Jedna rzecz jest istotna ponad wszystkie inne: musisz upewnić się, że Koronal będzie spał w odpowiednim powiązaniu z potężnymi gwiazdami, Thoriusem i Xavialem. Potrafisz odnaleźć je na niebie?

— Oczywiście. Ale skąd mam wiedzieć, jaka pozycja pałacu będzie pozostawać w odpowiednim do nich stosunku?

— Zostanie ci to objawione w snach — odparł Dobranda Thelk.

— Poprzez przesłanie?

— Być może tak — powiedział mag, a po chłodzie w jego głosie Gopak Semivinvor poznał, że konsultacje się skończyły.

Gopak Semivinvor wierzył, że doświadczył przesłania od Pani Wyspy trzy razy w życiu. Były to sny, podczas których łaskawa pani przychodziła do niego i upewniała, że jego życie toczy się po właściwej ścieżce. Nie dostawał w nich żadnych konkretnych informacji, tylko ogólne poczucie ciepła i spokoju. Jednak tej nocy, zanim poszedł spać, ukląkł przy łóżku i w krótkiej modlitwie poprosił Panią o łaskę czwartego przesłania, takiego, które umożliwiłoby mu spełnienie marzenia o jak najlepszym służeniu nowemu Koronalowi.

Niedługo po tym, jak usnął, Gopak Semivinvor poczuł ciepło w czaszce, które uważał za zwiastujące bliskość przesłania. Leżał bez ruchu, zwieszony w stanie obserwacji i otwartości, których wszyscy mieszkańcy Majipooru uczyli się jako dzieci. W stanie tym umysł śpiącego był zarazem uśpiony i świadom każdej pomocy, której mógł udzielić im sen.

To przesłanie zdawało się być inne od poprzednich. Odczucia nie były szczególnie przyjemne. Poczuł dotyk, niewątpliwe dotyk z zewnątrz, lecz nie był on wcale dobrotliwy. Ciśnienie wywierane na jego czaszkę było dużo większe, niż kiedykolwiek wcześniej, w pewnym sensie wręcz bolesne. Powietrze wokół jego ciała zdało się nagle lodowate i nie czuł nawet śladu błogostanu, który zazwyczaj towarzyszył kontaktowi z Panią Wyspy Snu. Mimo to utrzymywał otwartość umysłu na to, co miało nadejść, aż zalała go świadomość…

Czego?

Nieciągłości. Nierówności. Niekonsekwencji. Zła.

Tak, zła. Potężne poczucie, że rozpadają się zawiasy świata, spojenia kosmosu się luzują, że brama przerażenia jest otwarta i wylewa się przez nią czarna fala chaosu.

Obudził się, usiadł, objął się ramionami. Gopak Semivinvor pocił się i drżał tak straszliwie, że nie wiedział, czy nie nadeszła jego ostatnia godzina. Stopniowo jednak uspokoił się. W mózgu wciąż czuł dziwny ucisk, jakby coś naciskało od zewnątrz. Było to niepokojące, a nawet przerażające uczucie.

Minęło parę chwil, powróciła jasność rozumowania i odrobina spokoju ducha. Wraz z nimi odczuł pewność, że zrozumiał słowa wróżbity.

„Musisz upewnić się, że Koronal będzie spał w odpowiednim powiązaniu z potężnymi gwiazdami, Thoriusem i Xavialem”. Nie ulegało wątpliwości, że obecne ustawienie bambusowego pałacu było niewłaściwe, pechowe, niepasujące do rytmu kosmosu. Doskonale. Budynek ten zaprojektowano tak, że można go było rozłożyć i zbudować ponownie wzdłuż innej osi. To właśnie trzeba uczynić. Trzeba obrócić pałac na jego fundamentach.

Fakt, że od setek lat — a może i od tysiąca — nie rozkładano pałacu, ani trochę nie zmartwił majordomusa. Cichy głosik w głowie podpowiadał mu, że być może będzie to trudniejsze, niż się spodziewa, ale został zagłuszony rykiem pragnienia, by natychmiast brać się do pracy. Powodował nim desperacki pośpiech: mag przemówił, nieprzyjemny sen na swój sposób poparł jego słowa, a teraz musi przygotować pałac zgodnie z nakazem, jaki mu przekazano i nie wolno było tracić czasu. Nie miał co do tego wątpliwości. W tym przedsięwzięciu na wątpliwości w ogóle nie było miejsca.

Chwilowo nie martwiło go również, że nie wiedział, jakie ustawienie budynku będzie lepsze od obecnego. Jasne było to, że trzeba go było przestawić. Koronal nie przyjedzie, póki to się nie stanie. Gopak Semivinvor miał powody przypuszczać, że właściwe ustawienie pałacu zostanie mu wyjawione, gdy zabierze się do pracy. Był Majordomusem Pałaców od pięćdziesięciu lat, w jego ręce powierzono opiekę nad tym wspaniałym budynkiem i obowiązek utrzymywania go w gotowości na przyjazd Koronala, można wręcz rzec, że przeznaczenie wybrało go, by wykonał to specjalne zadanie. Był pewien, że mu podoła.

Gopak Semivinvor wybiegł w noc — łagodną i ciepłą, gdyż w Ertsud Grand panowało niemal nieustające lato — i przez park ruszył w stronę głównej bramy bambusowego pałacu. Spod nóg uciekały mu nocne mibberile i thassipy, a czarnookie menagungi z łopotem wzlatywały na czubki drzew. Oparł się o słup bramy budynku dysząc, w głowie kręciło mu się z wysiłku, lecz spojrzał w niebo w poszukiwaniu jasnej, czerwonej gwiazdy, Xaviala, która wyznaczała środek nieba, oś kosmosu. Thorius, jego potężny odpowiednik, leżał blisko, po lewej stronie.

Jak ocenić pozycję budynku, tę, która znajduje się we właściwym stosunku wobec Thoriusa i Xaviala?

Obrócił się, obrócił znowu, wciąż nie był pewien, obrócił się więc znowu i znów. Jego umysł chwiał się i wirował. Po chwili zaczęło mu się wydawać, że stoi nieruchomo, a całe sklepienie niebieskie obraca się dziko dookoła niego. Wschód, zachód, północ, południe — który kierunek był tym właściwym? Jeśli pałac będzie stał tak, sypialnia Koronala będzie wychodzić na rząd wielkich dworów stojący wzdłuż wschodniego brzegu jeziora, jeśli tak, będzie oglądał domy rozrywki na zachodnim brzegu. Jeśli obróci się go tak, pokoje będą wychodzić na gęsty las włochatolistych kokap, porastający południowy brzeg jeziora, zaś na północy…

Na północy, w równej odległości pomiędzy Xavialem i Thoriusem, jaśniała biała gwiazda, Trinatha, gwiazda czarnoksiężników, która spoczywała na niebie nad Triggoin, miastem magów.

W duszę Gopaka Semivinvora wlała się niezachwiana pewność, że to Trinatha była kluczem do tego, co Dobranda Thelk nazwał „odpowiednim powiązaniem”. Musi obrócić budynek tak, by sypialnia Koronala leżała wzdłuż linii biegnącej miedzy Thoriusem i Xavialem do świętej Trinathy, białej gwiazdy czarnoksiężników, gwiazdy przewodniej samego Dobrandy Thelka.

Tak. Tak. Była dokładnie północ, Godzina Koronala. Cóż mogłoby być bardziej pomyślne? Złapał ostry patyk i zaczął wyrysowywać linie w miękkim, aksamitnym trawniku, otaczającym bambusowy pałac; paskudne, brązowe linie, wskazujące dokładną pozycję, w której miał stanąć budynek. Pracował z szaleńczym pośpiechem, usiłował skończyć pracę zanim gwiazdy, odbywające swoją podróż po niebie, przesuną się w inną pozycję.

Rankiem Gopak Semivinvor wezwał wszystkich swoich podwładnych, dwudziestkę kobiet i mężczyzn, którzy od tak dawna z nim pracowali, niektórzy niemal odkąd został majordomusem.

— Natychmiast rozmontujemy budynek i przestawimy go o dziewięćdziesiąt stopni, plus minus, żeby był skierowany w tym kierunku — powiedział, wyciągając ręce równolegle wzdłuż linii, które wyrył w trawniku, by wskazywały nową pozycję pałacu.

Byli wyraźnie zaniepokojeni. Patrzyli po sobie, jakby mieli wątpliwości, czy mówi poważnie i czy przypadkiem nie oszalał.

— Chodźcie — powiedział Gopak Semivinvor, niecierpliwie klaszcząc w dłonie. — Widzicie te wzory na trawie. Te dwie długie linie oznaczają miejsce, w którym musi znaleźć się okno sypialni Koronala, kiedy skończymy — zwrócił się do swojego brygadzisty. — Kijelu Busiaku, każ komuś wbić kołki wzdłuż linii, które tu narysowałem, żeby nic się nam potem nie pomyliło. Gorvinie Dihalu, natychmiast zadbaj o to, by spleciono nowy zestaw sznurów do łączenia bambusów, ponieważ obawiam się, że te, które tu mamy, nie przetrwają demontażu. A ty, Voyne Bethafarze…

— Panie? — powiedział nieśmiało Kijel Busiak.

Gopak Semivinvor spojrzał na brygadzistę z irytacją.

— Jakieś pytania?

— Panie, czy nie jest tak, że historia o możliwości demontażu i ponownego, szybkiego złożenia pałacu jest tylko mitem, legendą, historyjką, którą opowiadamy odwiedzającym, ale sami w nią nie wierzymy?

— Nie — odpowiedział Gopak Semivinvor. — Przez wiele dekad dogłębnie studiowałem historię Pałacu Letniego i nie mam wątpliwości, że nie tylko da się to zrobić, ale że to robiono, wielokrotnie w ciągu wieków. Po prostu nie robiono tego ostatnio i już.

— Panie, czy masz więc jakąś instrukcję, która wyjaśniałaby, jak zabrać się do tego zadania? Bo nie ma wśród żywych nikogo, kto pamiętałby, jak to się robi.

— Nie ma żadnej instrukcji. Do czego miałaby być potrzebna? Mamy tu prostą konstrukcję z bambusów powiązanych jedwabnymi sznurami i pokrytą takim samym dachem. Rozwiązujemy sznury, rozdzielamy belki dachowe, odkładamy je na bok. Potem rozbieramy zewnętrzne ściany, kawałek po kawałku. Następnie rysujemy dokładny plan wnętrza i usuwamy ściany wewnętrzne, po czym ustawiamy je tak samo względem siebie, ale w innym kierunku. Później umieszczamy zewnętrzne ściany z powrotem w fundamentach i nakładamy dach. Nic prostszego, Kijelu Busiaku. Chcę, by natychmiast rozpoczęto prace. Nie wiadomo, kiedy odwiedzi nas Lord Dekkeret i wolałbym, żeby nie zastał na wpół ukończonego pałacu.

Kiedy zastanawiał się nad tym zadaniem, przekonywał się, że stare historie o demontażu i złożeniu pałacu w jeden dzień musiały być tylko starymi historiami. W rzeczywistości było to bardziej skomplikowane. Mogło to zająć tydzień, może dziesięć dni. Nie przewidywał jednak żadnych trudności. Jego ducha oblewało gorące podniecenie na myśl o rychłej wizycie Koronala i nie wątpił, że dziecinną igraszką będzie rozebrać pałac, zmienić jego położenie o dziewięćdziesiąt stopni i wznieść go ponownie. Nawet prowincjonalny architekt powinien sobie z tym poradzić.

Pojawiły się słabe głosy protestu, ale Gopak Semivinvor szybko je uciął. Jego wola zwyciężyła, wiedział, że tak będzie. Następnego dnia zaczęła się praca.

Niespodziewane problemy wynikły niemal natychmiast. Belki dachowe były połączone na szczycie w bardzo skomplikowany sposób. Łączenia pomiędzy nimi i podporami oraz szczytami prętów, z których zbudowano ściany były podobnie niezwykłej konstrukcji. Ich styl był archaiczny, a prócz tego sposób, w jaki wpuszczono czopy w gniazda był dziwaczny i zbijał z tropu, jakby wymyślił go ktoś, kto uparł się, że zdobędzie nagrodę za oryginalność. Robotnicy Gopaka Semivinvora nie wspominali mu często o tych problemach, ponieważ obawiali się jego gniewu i niecierpliwości, którą smagał jak biczem. Prace nad demontażem ciągnęły się drugi tydzień, potem trzeci. Gopak Semivinvor zaczął mówić, że może najlepiej będzie zwolnić wszystkich i zatrudnić młodszych, którzy może okażą się być sprytniejszymi majstrami.

Podczas rozdzielania złamały się końce wielu prętów. Nietypowe gniazda łamały się i nie dawało się ich naprawić. Niespodziewanie zawaliła się jedna ze ścian wewnętrznych, a jej budulec się połamał. Do Sippulgaru wysłano prośbę o części zamienne.

Wreszcie jednak, po dwóch miesiącach, Pałac Letni zmieniono w stos bambusowych prętów, których spora część była tak zniszczona, że nie nadawała się do ponownego użycia. Obnażone fundamenty okazały się być także bambusowe i mocno uszkodzone przez grzyby. Wiele gniazd, w których umieszczone były końce prętów, spuchło pod wpływem wilgotnego powietrza kiedy tylko wyjęto z nich pręty i wyglądało na to, że nie da się ich ponownie złożyć.

— Co teraz mamy robić? — spytał Kijel Busiak, kiedy wraz z Gopakiem Semivinvorem przechadzali się po placu zniszczenia. — Jak mamy to poskładać, panie? Czekamy na twoje instrukcje.

Gopak Semivinvor nie miał pojęcia, co robić. Teraz było jasne, że Pałac Letni Lorda Kassarn bynajmniej nie był tak prosty, jak się wszystkim zdawało. Był wspaniałą i skomplikowaną konstrukcją, ekscentrycznym arcydziełem zapomnianego, a genialnego architekta. Rozebranie go spowodowało wielkie zniszczenia. Niewiele oryginalnych części pałacu nadawało się do wykorzystania przy odbudowie. Trzeba było od zera budować nowy pałac, idealną kopię pierwszego. Ale kto miał dość umiejętności, by tego dokonać?

Teraz zrozumiał, że pod wpływem dziwnego, nieprzezwyciężonego ciśnienia z tyłu czaszki, dziwacznego przesłania, które nie było przesłaniem od dobrej Pani, zniszczył Pałac Letni usiłując go rozmontować. Nie przestawi go teraz, nie można go przestawić w bardziej pomyślną stronę. Nie było już Pałacu Letniego. Gopak Semivinvor, zrozpaczony, usiadł obok stosu prętów dachowych, ukrył twarz w dłoniach i zaczął szlochać. Kijel Busiak, nie mogąc znaleźć słów, zostawił go samego.

Po pewnym czasie wstał. Nie odwracając się zostawił za sobą zrujnowany budynek i zaszedł aż na krawędź wyspy, gdzie stał dłuższą chwilę na brzegu Wielkiego Jeziora. Jego umysł był całkowicie pusty. Bardzo powoli wszedł do jeziora i szedł dalej naprzód, aż woda zamknęła mu się nad głową.

6

— Jeszcze raz, panienko. Podnieś palcat! Parada! Parada! Parada! — krzyczał Septach Melayn.

Keltryn odpowiadała na każde pchnięcie palcata, którym walczył wysoki mężczyzna szybką ripostą, za każdym razem przewidując kierunek, z jakiego nadchodziły i ustawiając swoją broń tam, gdzie powinna być. Nie miała złudzeń co do swojej zdolności dotrzymania pola genialnemu fechmistrzowi. Tego jednak nie wymagano ani od niej, ani od nikogo innego. Liczył się rozwój innych umiejętności, który postępował z zaskakującą prędkością. Poznawała to po sposobie, w jaki Septach Melayn się do niej uśmiechał. Widział, że była bardzo obiecująca. Co więcej, zaczynał ją lubić, choć mówiło się, że nie interesuje się kobietami bardziej niż kamień. Tak oto, odkąd wrócił z Labiryntu, czynił jej rzadki zaszczyt prowadzenia dla niej prywatnego treningu sztuki fechtunku.

Podczas jego, trwającej tygodniami, nieobecności, spowodowanej podróżą do Labiryntu na pogrzeb starego Pontifexa i uroczystości objęcia przez Prestimiona imperialnego tronu, ćwiczyła bez niego. W tym czasie Keltryn wyszukiwała uczniów z jego dawnej grupy szermierczej i prosiła każdego po kolei o wspólne treningi.

Niektórzy, niepogodzeni z nienormalną obecnością kobiety w takiej grupie, tylko ją wyśmiewali. Niektórzy zgadzali się, być może tylko z tej przyczyny, by móc spędzić trochę czasu w towarzystwie atrakcyjnej, młodej kobiety. Do tej grupy należał Polliex, przystojny syn earla Estotilaup. Był atrakcyjny — właściwie był najprzystojniejszym chłopcem, jakiego Keltryn widziała w życiu — i wiedział o tym aż za dobrze. Prośbę Keltryn, by poćwiczył z nią walkę palcatem i rapierem potraktował jak zaproszenie do miłosnego podboju.

W tej chwili jednak Keltryn nie zamierzała stać się niczyją zdobyczą, a śliczna twarz Polliexa nie była ważna, gdy zasłaniała ją maska szermiercza. Po kilku sesjach, w czasie których wielokrotnie, nawet pomimo grzecznej odmowy, prosił ją, by udała się z nim na weekend zabawy na lustrzanych zjeżdżalniach i korzystania z innych uciech miasta przyjemności, leżącego trochę niżej Morpin Wysokiego, zrezygnowała z dalszych treningów z nim i udała się do Toramana Kanny z Syrinx, syna księcia.

On także był niezwykle przystojnym młodzieńcem, szczupłym i zgrabnym, o oliwkowej skórze i długich, ciemnych włosach. Było w nim niemal kobiece piękno, dlatego też powszechnie uważano, że jest jednym z towarzyszy Septacha Melayna. Może i tak było, ale Keltryn szybko odkryła, że kobiety także mu się podobały — a przynajmniej ona.

— Powinnaś trzymać broń w ten sposób — powiedział, stojąc za nią i unosząc jej ramię. Kiedy poprawił jej pozycję, wsunął lewą rękę pod jej kurtkę i delikatnie położył na jej lewej piersi. Odepchnęła go równie nonszalanckim gestem. Być może myślał, że jako książę ma prawo tak jej dotykać. Więcej nie trenowali razem.

Audhari ze Stoienzar nie sprawiał takich problemów. Duży, piegowaty chłopak wyglądał na serdecznego i dość normalnego, a kiedy był z nią w sali ćwiczeń, zajmował się fechtunkiem, a nie flirtami. Keltryn już wiedziała, że był najlepszy w grupie. Teraz, gdy spotykali się codziennie, koncentrowała się na nauczeniu się od niego, jak opanować sztuczkę Septacha Melayna z dzieleniem każdej chwili na kawałki, a ich na jeszcze mniejsze fragmenty, aż czas zwalniał i można było wkroczyć pomiędzy chwile, i odpowiadać na, a nawet przewidywać ruchy przeciwnika. Audhari, ponieważ nie był tak niesamowicie doskonałym fechmistrzem jak Septach Melayn, przez same niedoskonałości w swojej technice pozwolił jej na zgłębienie tej metody.

Kiedy Septach Melayn powrócił z Labiryntu, Keltryn była prawie tak dobra jak Audhari i lepsza do reszty grupy. Septach Melayn zauważył to od razu przy pierwszej lekcji i kiedy przyszła do niego z nieśmiałą prośbą o prywatne lekcje, zgodził się bez wahania.

Spotykali się co trzy dni na godzinę. Był cierpliwy, życzliwy, tolerował błędy, które oczywiście się jej zdarzały.

— Spójrz — mówił. — Rób tak. Patrz wysoko, uderzaj nisko, albo odwrotnie. Odczytuję twoje zamiary. Za wiele zdradzasz oczami.

Ich ostrza spotkały się. Z łatwością prześlizgnął się obok jej zastawy i lekko dotknął obojczyka. Gdyby walczyli naprawdę, umierałaby pięć razy na minutę. Ani razu nie udało się jej przełamać jego zasłon. Nie liczyła na to jednak. Był absolutnym mistrzem. Nikt nigdy nie mógł go trafić.

— Hej! — krzyknął. — Patrz! Patrz! Patrz! Hop!

Pracowała nad zatrzymaniem czasu, próbowała rozbić jego miękkie ruchy w serię oddzielnych skoków i wejść w przerwę między kawałkami czasu, by wreszcie trafić go końcem ostrza i prawie jej się udało. Zawsze się jej wymykał i miał niesamowitą umiejętność kontratakowania jakby z dwóch stron naraz, a przed tym nie miała jak się bronić.

Kochała z nim ćwiczyć. Kochała jego samego, w sposób, który nie miał nic wspólnego z płciowością. Miała siedemnaście lat, a on ile? Pięćdziesiąt? Pięćdziesiąt pięć? W każdym razie był stary, bardzo stary, choć wciąż zachwycający, elegancki i bardzo przystojny. Wszyscy jednak mówili, że nie interesował się kobietami. Przynajmniej nie w ten sposób, bo lubił się z nimi przyjaźnić i często widywano go w ich towarzystwie. Keltryn to pasowało. W tym momencie swego życia od mężczyzn chciała tylko przyjaźni, niczego więcej. A Septach Melayn był wspaniałym przyjacielem.

Był czarujący, zabawny, dowcipny i optymistyczny. Był mądry — czyż to nie jego Prestimion wybrał na Wysokiego Doradcę Królestwa? Mówiło się, że jest znawcą win, wiedział wiele o muzyce, poezji i malarstwie i nikt na Zamku, nawet Koronal, nie posiadał wspanialszej garderoby. I oczywiście był najlepszym fechmistrzem na świecie. Nawet ci, którzy uważali fechtunek za bezsensowną zabawę podziwiali go. Podziwia się ludzi, którzy są w czymś lepsi od wszystkich, niezależnie od tego, czym to „coś” jest.

Poza tym Septach Melayn był uprzejmy i dobry, lubiany przez wszystkich, tak skromny, jak pozwalały mu na to jego wybitne osiągnięcia i słynął z oddania swemu przyjacielowi Koronalowi. Był przykładem dla wszystkich, najszczęśliwszym i najbardziej godnym zazdrości z ludzi. Kiedy Keltryn poznała go lepiej, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma w nim, gdzieś w głębi, smutku, który bardzo stara się ukryć. Nie było wątpliwości, że starzenie się napawało go obrzydzeniem, gdyż był kiedyś wybitnym sportowcem i zjawiskowo pięknym mężczyzną. Może w głębi duszy był samotny. A może marzył o tym, by gdzieś pośród piętnastu miliardów mieszkańców planety znalazł się ktoś, kto dorównałby mu w pojedynku.

W trzecim tygodniu prywatnych lekcji Septach Melayn gwałtownie zdjął maskę po tym, jak wyjątkowo dobrze poradziła sobie z serią wymian i, patrząc na nią z wysoka, powiedział:

— To było całkiem udane, panienko. Nigdy nie widziałem nikogo, kto uczyłby się równie szybko, co ty. Szkoda, że tak niedługo będziemy musieli zakończyć te lekcje.

Nie bolałoby bardziej, gdyby chlasnął ją w twarz rapierem.

— Jak to? — zapytała przerażona.

— Pontifex wkrótce przybędzie na Zamek na ceremonię koronacyjną Lorda Dekkereta, a potem zaczną się zmiany w rządzie. Lord Dekkeret wybierze własnego Wysokiego Doradcę. Zdaje mi się, że będzie to brat Prestimiona, Teotas. Co się tyczy mnie, zostałem poproszony, bym pozostał w służbie Prestimiona, teraz jako Wysoki Rzecznik Pontifexa. Co oczywiście oznacza, że opuszczę Zamek i zamieszkam w Labiryncie.

Keltryn ostro wciągnęła powietrze.

— Labirynt? Jakie to okropne, Septachu Melaynie!

Zgrabnie wzruszył ramionami i powiedział:

— Wcale nie tak złe, jak się mówi. Są tam przyzwoici krawcy i niezłe restauracje. Prestimion nie zamierza być jednym z tych Pontifexów, którzy chowają się na samym dnie i do końca życia nie wychodzą, by obejrzeć słońce. Z tego, co mówi, jego dwór będzie sporo podróżował. Spodziewam się, że będzie pływał w górę i w dół Glayge częściej niż jakikolwiek inny Pontifex. Będzie też robił dalsze wyprawy. Ale ja będę z nim tam, panienko, a ty tutaj…

— Tak. Rozumiem.

Zrobił maleńką pauzę.

— Pewnie nie myślałaś, by przenieść się do Labiryntu? W takim przypadku oczywiście kontynuowalibyśmy nasze lekcje.

Keltryn szeroko otworzyła oczy. O czym on mówił?

— Moi rodzice wysłali mnie na Zamek, bym poszerzała moje wykształcenie, ekscelencjo — odpowiedziała niemal szeptem. — Nigdy raczej nie wyobrażali sobie… że pojadę… że mogłabym pojechać tam…

— No tak. Zamek to światło i radość, a Labirynt, cóż, jest inny. Młodzi panowie i panie powinni mieszkać tutaj. Wiem o tym.

Zdawał się być dziwnie zakłopotany. Zawsze widywała go wyłącznie w doskonalej pozie. Teraz ruszał się nerwowo, szarpał swoją dokładnie przystrzyżoną bródkę, jego jasnoniebieskie oczy unikały jej spojrzenia.

Nie mógł jej fizycznie pożądać. Wiedziała o tym. Ale widać było wyraźnie, że nie chce jej zostawić, kiedy pojedzie za Prestimionem do podziemnej stolicy. Chciał kontynuować ich lekcje. Czy to dlatego, że była tak dobrym uczniem? A może cenił sobie ich niespodziewaną przyjaźń? Jest samotny, pomyślała. Boi się, że będzie za mną tęsknić. Była zdumiona myślą, że Wysoki Doradca Septach Melayn może żywić wobec niej takie uczucia.

Nie mogła pojechać z nim do Labiryntu. Nie pojedzie, nie może, nie powinna. Jej życie było tu, na Zamku, przynajmniej na razie, a potem pewnie wróci do rodziny, do Sipermit, wyjdzie za kogoś za mąż i… cóż, dalej nie umiała sięgnąć myślami. Ale Labirynt nie pasował do jej wizji przyszłości.

— Może będę mogła czasem przyjechać z wizytą — powiedziała. — Żeby odświeżyć lekcje.

— Może tak — powiedział Septach Melayn i skończyli temat.

Jej siostra, Fulkari, czekała na nią w sali wypoczynkowej w części zachodniego skrzydła Zamku zwanej Arkadą Setiphona, gdzie mieszkały obydwie i ich brat, Fulkarno. Fulkari niemal codziennie pływała w basenie. Keltryn zazwyczaj przyłączała się do niej po lekcji fechtunku.

To był wspaniały basen, wielki, owalny, wykonany z różowego porfiru wykładanego jasnym malachitem we wzór rozbłysku gwiazd, biegnący wzdłuż ścian tuż pod powierzchnią wody. Sama woda, ciepła i pachnąca cynamonem, była doprowadzana prosto z podziemnego źródła bijącego głęboko pod powierzchnią Góry, miała bladoróżowy odcień i przypominała wino. Podobno ta część Zamku była apartamentami gościnnymi dla przybyszów z odległych światów za rządów jakiegoś dawno zapomnianego Koronala, w czasach, kiedy handel międzygwiezdny był bardziej popularny niż stał się później, a to był jej sektor rekreacyjny. Służył teraz królewskim gościom z bliższych okolic.

Kiedy przyszła Keltryn, poza Fulkari przy basenie nie było nikogo. Pływała, szybko i regularnie uderzając wodę, niezmordowanie, z jednego końca basenu na drugi, odwracała się i zaczynała kolejną długość. Keltryn stała na brzegu basenu i przez chwilę się jej przyglądała, podziwiała gibkość ciała siostry i perfekcję jej ruchów. Nawet teraz, w wieku siedemnastu lat, Keltryn wciąż postrzegała Fulkari jako kobietę, a siebie jako niezgrabną dziewczynkę. Dzielące je siedem lat wydawało się olbrzymią przepaścią. Keltryn zazdrośnie patrzyła na pełne biodra Fulkari, większe piersi, wszystkie te cechy, które uważała ze wyznaczniki doskonalszej kobiecości siostry.

— Nie wchodzisz? — zawołała Fulkari.

Keltryn zdjęła strój szermierczy, rzuciła go na bok i wskoczyła do basenu obok siostry. Woda była jedwabista i kojąca. Przez chwilę pływały koło siebie bez słowa.

Kiedy zmęczyły się pływaniem, wypłynęły na powierzchnię i unosiły się na niej.

— Co cię trapi? — zapytała Fulkari. — Jesteś dziś bardzo cicha. Kiepsko radziłaś sobie na lekcji fechtunku, tak?

— Wręcz przeciwnie.

— Więc o co chodzi?

Keltryn odpowiedziała urażonym tonem.

— Septach Melayn powiedział mi, że wyprowadza się do Labiryntu. Niedługo odbędzie się koronacja, a potem zostanie rzecznikiem Prestimiona.

— Zdaje się, że to zakończy twoją karierę szermierczą — oświadczyła Fulkari bez współczucia.

— Tak, jeśli tu zostanę. Ale zaproponował mi przeprowadzkę do Labiryntu, żebyśmy mogli kontynuować lekcje.

— Ach tak! — zawołała Fulkari ze śmiechem. — Wyprowadzić się do Labiryntu! Ty! Może jeszcze ci się oświadczył?

— Nie wygłupiaj się, Fulkari.

— Wiesz, że tego nie zrobi.

Keltryn poczuła wzbierający gniew. Nie było powodu, żeby Fulkari była tak okrutna.

— Myślisz, że o tym nie wiem?

— Chciałam się tylko upewnić, że nie masz żadnych dziwnych myśli na jego temat.

— Zapewniam cię, że nigdy nie myślałam o zostaniu żoną Septacha Melayna. Jestem też pewna, że on nigdy nie myślał o naszym ślubie. Nie, Fulkari, po prostu chcę, żeby dalej mnie uczył. Ale oczywiście nie wyniosę się do Labiryntu.

— Co za ulga — Fulkari wygramoliła się z basenu. Keltryn po chwili zrobiła to samo. Fulkari złączyła ręce za plecami, wygięła w tył i przeciągnęła się zmysłowo, jak wielki kot. Odezwała się z ociąganiem:

— I tak nigdy nie rozumiałam, o co ci chodzi z tymi mieczami. Jaki sens ma bycie fechmistrzem? A już szczególnie fechmistrzynią?

— A jaki sens ma bycie damą dworu? — odparowała Keltryn. — Przynajmniej fechmistrz umie używać czegoś więcej, niż tylko języka.

— Może i tak, ale to bezużyteczna umiejętność. Cóż, spodziewam się, że kiedyś z tego wyrośniesz. Niech tylko spodoba ci się jakiś książę i przestaniemy słuchać o tych twoich rapierach i palcatach.

— Na pewno masz rację — powiedziała Keltryn kwaśno i zrobiła minę. Skoczyła na nogi, pobiegła na drugi koniec basenu i zanurkowała, skacząc tak płasko, że pieczenie od uderzenia w wodę przebiegło boleśnie po jej brzuchu i piersiach. Płynęła krótkimi, ostrymi, wściekłymi posunięciami z powrotem do miejsca, gdzie siedziała Fulkari i wystawiła głowę z wody.

— A czy ten twój Koronal załatwi nam dobre miejsca na ceremonii koronacyjnej? — zapytała, szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu.

Mój Koronal? Gdzie on niby jest moim Koronalem?

— Nie zgrywaj niewiniątka, Fulkari.

— Książę Dekkeret — oświadczyła chłodno — a raczej Lord Dekkeret i ja jesteśmy tylko przyjaciółmi. Tak jak ty i Septach Melayn, Keltryn.

Keltryn wyszła z basenu i stanęła obok siostry, kapiąc na nią wodą.

— Nie jesteśmy zupełnie takimi samymi przyjaciółmi jak ty i Dekkeret.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Robisz to z nim, prawda?

Na policzki Fulkari wystąpiły rumieńce, ale minęła tylko chwilka, zanim odpowiedziała.

— No, tak. Oczywiście.

— Więc ty i on jesteście…

— Tylko przyjaciółmi. Niczym więcej. Przyjaciółmi.

— Nie zamierzasz za niego wyjść, Fulkari?

— Wiesz, to naprawdę nie twoja sprawa.

— Ale zamierzasz? Zamierzasz? Żona Koronala? Królowa świata? Oczywiście, że tak! Byłabyś głupia, gdybyś odmówiła! A nie odmówisz, bo głupia nie jesteś. Nie jesteś głupia, prawda?

— Proszę cię, Keltryn…

— Jestem twoją siostrą. Mam prawo wiedzieć.

— Przestań! Przestań!

Fulkari gwałtownie wstała, złapała ręcznik, zarzuciła go sobie na ramiona, jakby czuła potrzebę okrycia się czymś, nawet tylko symbolicznie i zaczęła wściekle chodzić w kółko. Była bardzo zła i zmieszana. Keltryn nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała siostrę w takim stanie.

— Nie chciałam cię zdenerwować — powiedziała, starając się brzmieć pojednawczo. — Jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie. Nie wydało mi się niewłaściwe zapytać cię, czy zamierzasz wyjść za człowieka, którego niewątpliwie kochasz. Ale jeśli tak ciężko ci o tym mówić, przestaniemy. W porządku?

Fulkari rzuciła ręcznik i podeszła do siostry. Znowu usiadła koło niej. Burza minęła. Po chwili Keltryn odezwała się głosem jasnym od ciekawości.

— Jak to jest, Fulkari?

— Z nim?

— Z kimkolwiek. Wiesz, że sama nie mam o tym pojęcia. Nigdy nie…

— Nie! — krzyknęła Fulkari, szczerze zdumiona. — Mówisz poważnie? Nigdy? Wcale?

— Nie. Nigdy.

Zdawało się, że Fulkari z trudem w to wierzy. Keltryn myślała, że to całkiem niewinne wyznanie, ale teraz żałowała, że nie może cofnąć swoich słów. Czuła, że cała się rumieni. Wstydziła się swojej niewinności, nagości w towarzystwie siostry, swoich chudych ud, pośladków płaskich jak u chłopca, niepozornych, sterczących piersi. Siedząca obok Fulkari wyglądała jak bogini kobiecości.

Jednak jej ton był delikatny, czuły i łagodny.

— Przyznam, że naprawdę mnie zaskoczyłaś. Ktoś tak otwarty i żywy jak ty… Chodzący na lekcje fechtunku z bandą chłopców… Myślałam, że do tej pory byłaś już z dwoma, trzema, może więcej…

Keltryn potrząsnęła głową.

— Nie. Z nikim. Zupełnie z nikim.

— A nie sądzisz, że to już pora? — zapytała Fulkari, puszczając do niej oko.

— Mam tylko siedemnaście lat.

— Ja za pierwszym razem miałam szesnaście. I myślałam, że późno zaczynam.

— Szesnaście! No proszę — Keltryn potrząsnęła głową, zrzucając wodę z wilgotnych, rudozłotych loków. — Zawsze byłyśmy różne. Założę się, że jestem większą chłopczycą, niż ty kiedykolwiek byłaś — pochyliła się do Fulkari i zapytała cicho. — Kto to był?

— Madjegau.

— Madjegau? — Keltryn wydała z siebie tak szyderczy okrzyk, że aż zasłoniła usta dłonią. — Ale… on był takim matołkiem, Fulkari!

— Oczywiście. Ale wiesz, oni mogą być matołkami i mimo to pociągać. Szczególnie gdy ma się szesnaście lat.

— Muszę wyznać, że nigdy nie czułam pociągu do matołków.

— Nie zrozumiesz. To kwestia hormonów. Ja miałam szesnaście lat i byłam gotowa, a Madjegau był wysoki, przystojny i znalazł się we właściwym miejscu i czasie, i… no…

— No tak. Przyznaję, że nie rozumiem tego pociągu. Czy to boli, jak pierwszy raz w ciebie wchodzi?

— Odrobinkę. To nieważne. Skupiasz się na czym innym. Zobaczysz, Keltryn. Kiedyś, w niedalekiej przyszłości…

Teraz obie chichotały, siostry i przyjaciółki. Wszelkie niesnaski zniknęły.

— A po Madjegau było wielu innych? Przed Dekkeretem?

— Było… kilku. — Fulkari niepewnie spojrzała na siostrę. — Naprawdę nie wiem, czy powinnyśmy o tym rozmawiać.

— Możesz mi powiedzieć. Jestem twoją siostrą. Czemu miałabyś coś przede mną ukrywać? No dawaj. Kto jeszcze, Fulkari?

— Kandringo. Pewnie go pamiętasz. I Jengan Biru.

— To trzech! I Dekkeret.

— Nie wspomniałam jeszcze o Velimirze.

— Czterech! Wstydu nie masz, Fulkari! Jasne, wiedziałam, że jacyś na pewno byli. Ale czterech… — rzuciła Fulkari szybkie, ciekawskie spojrzenie. — Nie było ich więcej, prawda?

— Nie wierzę, że ci to opowiadam. Ale nie, Keltryn, innych nie było. Czterech kochanków. To nie tak wielu jak na pięć lat.

— I Dekkeret.

— I Dekkeret.

Keltryn znowu pochyliła się do Fulkari i spojrzała jej głęboko w oczy.

— On jest najlepszy, prawda? Lepszy niż pozostali razem wzięci. Wiem, że tak. Znaczy, nie wiem, ale myślę… jestem prawie pewna…

— Wystarczy, Keltryn. To absolutnie nie jest temat, który zamierzam omawiać.

— Nie musisz. Czytam odpowiedź z twojej twarzy. Jest wspaniały, jestem tego pewna. A teraz jest Koronalem. A ty zostaniesz królową świata. Och, Fulkari… Tak się cieszę! Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo…

— Wystarczy, Keltryn — Fulkari wstała jednym szybkim, gniewnym ruchem i zaczęła zbierać ubrania. Zimno, z irytacją, powiedziała:

— Chyba pora, żebyśmy poszły.

Keltryn zrozumiała, że uderzyła w czuły punkt. Coś było nie tak, i to bardzo. Nie mogła pozwolić na takie ucięcie tematu.

— Nie zamierzasz go poślubić, Fulkari?

Lodowata cisza. Po chwili:

— Nie.

— Nie poprosił cię? Chce kogoś innego?

— Nie. Na oba pytania.

— Poprosił, a ty mu odmówiłaś? — powiedziała Keltryn z niedowierzaniem. — Dlaczego, Fulkari? Czemu? Nie kochasz go? Jest dla ciebie za stary? A może ty masz kogoś innego? Nie mogę przestać, Fulkari. Wiem, że ci to przeszkadza. Ale nie rozumiem, jak możesz…

Ku wielkiemu zdumieniu Keltryn, Fulkari nagle wyglądała na bliską łez. Próbowała to ukryć, odwróciła się szybko, stanęła twarzą do ściany i z furią przerzucała ubrania. Jednak Keltryn widziała, jak drżą jej ramiona, jakby z trudem tylko powstrzymywała łkanie.

Fulkari przemówiła ciemnym, wypranym z emocji głosem:

— Keltryn, kocham Dekkereta. Chcę za niego wyjść. Ale nie chcę wychodzić za Lorda Dekkereta.

Keltryn nie zrozumiała.

— Ale… co…

Fulkari obróciła się do niej.

— Czy masz pojęcie, co oznacza bycie żoną Koronala? Niekończąca się praca, obowiązki, oficjalne kolacje, przemowy! Powinnaś zobaczyć plan dnia lady Varaile. To koszmar. Nie chcę brać w tym udziału. Może jestem głupia, może jestem płytka i niemądra, ale nie umiem się zmienić. Dla mnie, ślub z Koronalem jest jak dobrowolne pójście do więzienia.

Keltryn gapiła się na nią. W głosie Fulkari było prawdziwe cierpienie, co to tego nie było wątpliwości. Poczuła przypływ współczucia, ale zaraz po nim, niemal natychmiast, przyszła irytacja, gniew, nawet oburzenie.

Zawsze myślała, że jest dzieckiem, a Fulkari dorosłą kobietą, ale nagle wszystko się odwróciło. W wieku dwudziestu czterech lat Fulkari wciąż chyba myślała, że jest małą dziewczynką. Ale czy uważała, że będzie nią do końca życia? Czy nie chciała niczego więcej poza przejażdżkami po łąkach, flirtowaniem z przystojnymi mężczyznami i czasem kochaniem się z nimi?

Keltryn wiedziała, że lepiej będzie nie naciskać na siostrę w tej kwestii. Mimo to, nie mogła powstrzymać naporu słów.

— Wybacz, że to powiem, Fulkari. Ale jestem zdumiona, że mi to mówisz. Jesteś zakochana w najbardziej pożądanym i najważniejszym mężczyźnie na świecie, który kocha cię i chce cię za żonę. On jednak będzie Koronalem, a ty twierdzisz, że bycie żoną Koronala to za ciężka praca? Muszę ci więc powiedzieć, że jesteś głupia, Fulkari, tak głupia, jak nikt wcześniej. Przykro mi, jeśli cię to boli, ale to prawda. Głupia. I powiem ci coś jeszcze: jeśli nie chcesz wyjść za Dekkereta, ja to zrobię. Jeśli tylko kiedyś mnie zauważy. Mogę przytyć dziesięć czy piętnaście funtów, żeby wyglądać jak ty, nauczę się robić to, co robią kobiety i mężczyźni i wtedy…

— Gadasz bzdury — powiedziała Fulkari zimno.

— Tak, wiem.

— Więc przestań! Przestań! Przestań! — teraz Fulkari naprawdę płakała. — Och, Keltryn… Keltryn…

— Fulkari…

Keltryn rzuciła się do niej. Przytuliła. Poczuła, jak jej własne łzy płyną po policzkach.

7

— Jego lordowska mość Gaviral uprzejmie uprasza twojej obecności w pałacu, hrabio Mandralisco — powiedział Jacomin Halefice.

Mandralisca podniósł wzrok.

— Tak to ujął, Jacominie? Uprzejmie uprasza?

Halefice uśmiechnął się na może pół sekundy.

— Forma jest moja, wasza miłość. Uznałem, że tak zabrzmi bardziej dwornie.

— Tak. Pewnie tak pomyślałeś. To wcale nie przypomniało stylu Gavirala. Cóż, powiedz mu, że przyjdę za pięć minut. Nie, może lepiej za dziesięć.

Niech Gaviral uprzejmie zaczeka. Mandralisca spojrzał na hełm Barjazida, leżący przed nim na biurku — małą, błyszczącą kupkę drutu. Bawił się nim całe popołudnie, zakładał i zdejmował, wysyłał umysł w świat, sprawdzał moc tego urządzenia, próbował dowiedzieć się, co jeszcze może osiągnąć, a teraz potrzebował chwili na podsumowanie tego, co odkrył.

Na razie miał nad nim bardzo słabą kontrolę. Nie umiał skierować go w konkretny rejon świata, ani nie potrafił nawiązać kontaktu z określoną osobą. Barjazid parokrotnie zapewniał go, że znajdą rozwiązanie kwestii kierunku. Skierowanie mocy hełmu przeciwko konkretnej osobie będzie trudniejszym zadaniem, ale Barjazid najwyraźniej sądził, że i to jest możliwe. Na pewno jedno i drugie dało się zrobić przy użyciu wcześniejszych modeli, takich, jakich użył Prestimion do uderzenia i pokonania brata Barjazida, Venghenara. Nowszy miał większy zasięg i działał delikatniej — był rapierem, nie szablą, mógł nie tylko zadać potężne obrażenia, ale również delikatnie odkształcić umysł, którego dotknął — ale stracił na precyzji.

Barjazid mówił, że na razie dobrze będzie, jeśli Mandralisca będzie codziennie ćwiczył korzystanie z hełmu, by się do niego przyzwyczaić i wypracować umysłową elastyczność, potrzebną do znoszenia obciążeń, jakie dotykały jego użytkownika. Tak robił. Codziennie odwiedzał przypadkowych obywateli Majipooru, wślizgiwał się do ich umysłów i łaskotał dusze drobnymi, przykrymi sugestiami. Ciekawie było obserwować ich wpływ nawet na dobrze chronione umysły.

Odkrył, że można było wejść niemal w każdego, kogo sobie wybrał, choć śpiące umysły były dużo bardziej podatne. Potrafił złamać zabezpieczenia duszy kilkoma dobrze wycelowanymi pchnięciami, podobnie jak robił to w czasach pojedynków na kije, kiedy jego zręczność ruchów i wybitny refleks przynosiły mu kolejne zwycięstwa w turniejach i, co znacznie więcej warte, dały mu aprobatę Dantiryi Sambaila. Korzystanie z hełmu było bardzo podobne. Podczas turnieju nie używało się kija jak pały, trzeba było nim zmylić i ogłupić przeciwnika, otoczyć go szybkimi jak błyskawica ruchami giętkiego pręta z drewna nocokwiatu tak, że otwierał się na ostateczny atak. Mandralisca odkrył, że w tym wypadku również najlepiej było podkopać poczucie sensu i bezpieczeństwa ofiary kilkoma dźgnięciami i pchnięciami, a potem pozwolić jej, by sama dokończyła procesu zniszczenia. Ogrodnik w parku Lorda Havilbove’a, majordomus bambusowego pałacu w Ertsud Grand, bezbronny opiekun kalendarza w wiosce Hjortów i wszyscy inni… jakie to było proste, a jakie przyjemne!

Choćby dzisiaj…

Ale jego lordowska mość Gaviral uprzejmie upraszał jego obecności w pałacu, przypomniał sobie Mandralisca. Nie można było kazać Lordom Zimroelu czekać zbyt długo, bo robili się rozdrażnieni. Wsunął hełm do sakiewki na biodrze, w której trzymał go zawsze, gdy z niego nie korzystał i ruszył ścieżką do pałacu Gavirala na szczycie wzgórza.

Pałace Pięciu Lordów wyglądały imponująco z zewnątrz, lecz ich wnętrza zdradzały nie tylko pośpiech, z jakim założono całą tę placówkę, ale i brak smaku braci. Architekt — Ghayrog z Dulom, zwany Hesmaan Thrax — zaprojektował je tak, by wzbudzały podziw w każdym, kto zbliżać się do nich będzie z dołu. Każdy z pięciu budynków był ogromną kopułą z gładkich i idealnie dopasowanych płytek, szarych z czerwonym refleksem i wznosił się na imponującą wysokość. Na ich szczytach znajdowały się czerwone półksiężyce, symbole klanu Sambailidów. W środku jednak mieściły się nagie, dudniące echem sale o szorstkich, niewykończonych ścianach, umeblowane niepasującymi do siebie sprzętami.

Dom Gavirala był z tej nieciekawej grupy najlepszy. Jego główna sala była olbrzymim pomieszczeniem, które człowiek wielki, jak Confalume, mógłby wypełnić sobą i dodać mu blasku swoją charyzmą — Confalume nigdy nie wyglądał nie na miejscu w ogromnej sali tronowej, którą sobie wybudował — ale człowieczek tak mały jak Gaviral sprawiał w niej wrażenie jeszcze mniejszego. Był we własnej wielkiej sali niczym nieważny drobiazg, jak pospiesznie dodany przedmiot.

Ponieważ był najstarszym synem Gaviundara, brata Dantiryi Sambaila, miał prawo pierwszeństwa wyboru przy podziale bogactw, które niegdyś ozdabiały majestatyczny pałac prokuratora w Ni-moya. To jemu przypadły najlepsze rzeźby i draperie, dywany ze skór haigusów i stitmojów, dziwaczne figurki z kości zwierzęcych, przywiezione przez Dantiryę Sambaila z podróży na mroźne bagna Khyntoru w północnym Zimroelu. Wszystkie te skarby przez lata znosiły nie najlepsze traktowanie, szczególnie w okresie po śmierci Dantiryi Sambaila, kiedy wielki jak góra, wiecznie pijany Gaviundar mieszkał w prokuratorskim pałacu. Wiele najwspanialszych przedmiotów było poobijanych, obtłuczonych i poplamionych, oprawy porozpadały się, na delikatnych, niepowtarzalnych dziełach sztuki pojawiły się pęknięcia. Teraz, kiedy przeszły pod opiekę Gavirala, wystawione były niedbale, wręcz przypadkowo; rozrzucone tu i tam po rozbrzmiewających echem, nieproporcjonalnie dużych salach jak zapomniane zabawki obojętnego dziecka.

Gaviral siedział w tym bałaganie na szerokim, podobnym do tronu fotelu, który wyglądał, jakby zaprojektowano go dla jednego z jego braci, a wszyscy byli od niego dużo więksi. U jego stóp siedziało kilka z jego kobiet. Cała piątka Sambailidów stworzyła sobie haremy wbrew wszelkim zwyczajom i przyzwoitości. Gaviral trzymał w dłoni butelkę wina. W porównaniu z braćmi był wzorem trzeźwości i uprzejmości, ale i tak, jak wszyscy z rodziny, pił dużo.

Za lewym ramieniem Gavirala stał drugi brat. Był to jego lordowska mość Gavdat, o zwisających policzkach, pulchny, niewysłowienie głupi. Uwielbiał bawić się czarodziejstwem i wróżbiarstwem. Tego dnia ubrany był idiotycznie, na modłę geomantów z Miasta Wysokiego Tidias na dalekiej Górze Zamkowej: miał wysoki, mosiężny hełm, bogatą, brokatową szatę i pelerynę pokrytą skomplikowanymi wzorami. Mandralisca nie pamiętał, kiedy ostatnio widział coś równie niedorzecznego.

Zasalutował oficjalnie.

— Milordzie Gaviralu. I milordzie Gavdacie.

Gaviral wyciągnął przed siebie rękę z butelką.

— Napijesz się wina, Mandralisco?

Przez cały ten czas nie nauczyli się, że nienawidzi wina. Mimo to odmówił grzecznie, dziękując. Tym ludziom nie warto było tego tłumaczyć. Gaviral za to pociągnął solidny łyk i, z uprzejmością, której Mandralisca się po nim nie spodziewał — podał butelkę swojemu niezdarnemu, nieokrzesanemu bratu. Gavdat odchylił głowę do tyłu tak daleko, że Mandralisca był zdumiony, że nie spadł mu hełm, niemal całkowicie opróżnił butelkę i leniwie rzucił ją na bok, gdzie wino rozlało się na smętne resztki czegoś, co kiedyś było olśniewająco białą skórą stitmoja.

— No dobrze — powiedział wreszcie Gaviral. Łypał oczkami na boki w ten swój charakterystyczny sposób, który tak upodabniał go do małego gryzonia. Zamachał papierami, które gniótł w ręku. — Słyszałeś wieści z Labiryntu, Mandralisco?

— Że Pontifex jest ciężko chory po udarze, milordzie?

— Że Pontifex jest martwy — powiedział Gaviral. — Pierwszy udar nie był śmiertelny, ale nastąpił drugi. Zmarł natychmiast, tak twierdzą raporty, które dotarły do nas z pewnym opóźnieniem. Prestimion już zajął jego miejsce.

— A Dekkeret jest nowym Koronalem?

— Wkrótce odbędzie się koronacja — oświadczył Gavdat, intonując wyrazy tak, jakby przekazywał wiadomość od niewidzialnego ducha. — Zbadałem jego gwiazdy. Czekają go krótkie i nieszczęśliwe rządy.

Mandralisca czekał. Te uwagi nie wymagały komentarza.

— Być może — powiedział jego lordowska mość Gaviral, przeczesując palcami rzednące, rudawe włosy — to sprzyjający moment, by ogłosić niepodległość Zimroelu pod naszym panowaniem. Potężny Confalume odszedł, Prestimion jest zajęty ustanawianiem swojej administracji w Labiryncie, władzę na Zamku przejmuje niewypróbowany, nowy człowiek… Co ty na to, Mandralisco? Pakujemy się, wracamy do Ni-moya i ogłaszamy, że zachodni kontynent dość długo już cierpiał jarzmo Alhanroelu? Postawimy ich przed faktem dokonanym, bum! i nie będą mieli jak protestować.

Zanim Mandralisca miał możliwość odpowiedzieć, z zewnątrz dobiegł głośny brzęk i łomot, a później ochrypłe wrzaski. Mandralisca domyślał się, że hałas ten zwiastował przybycie głośnego, podobnego do zwierzęcia Lorda Gaviniusa, jednak ku jego zaskoczeniu przybyszem okazał się być potężny, ciężki Gavahaud, który miał się za wzór elegancji i wdzięku. Powitał tę przerwę z radością, bo dawała mu szansę na wymyślenie dyplomatycznej odpowiedzi. Gavahaud wszedł, mamrocząc o napotkaniu niespodziewanych przeszkód w sali rzeźb. Po chwili zobaczył Mandraliskę, zerknął na Gavirala i spytał:

— No i? Zgadza się?

Nie wątpił, że pragnienie wydania wojny Prestimionowi i Dekkeretowi aż w nich wrzało. Chcieli tylko, by poklepał ich po główkach i pochwalił za ambicję i wojownicze dusze.

Wszyscy trzej bracia byli teraz skupieni wyłącznie na nim: Gaviral z oczami jak świdry, Gavahaud z przekrwionymi ślepiami i głupi, wilgotnooki Gavdat. Mandralisca pomyślał, że to, jak są od niego zależni, jak straszliwie chętni, by potwierdził całą żałosną strategię, którą byli w stanie wykoncypować, jest niemal chwytające za serce.

— Milordzie — powiedział. — Jeśli pytasz, czy zgadzam się, że to odpowiedni moment na ogłoszenie niepodległości wobec rządu centralnego, to moja odpowiedź brzmi: nie, nie wierzę, by tak było.

Każdy z nich inaczej zareagował na spokojną odpowiedź Mandraliski. Ogarnął to wszystko jednym spojrzeniem i uznał za cenną naukę.

Gavdat cofnął się, niemal zszokowany. Szarpnął głową w tył tak mocno, że jego miękkie policzki zatrzęsły się jak galareta. Bardzo możliwe, że użył swoich wróżbiarskich przyrządów i spodziewał się czegoś zupełnie innego. Wyniosły Gavahaud, choć ewidentnie równie zaniepokojony i rozczarowany, spojrzał na Mandraliskę za zdumieniem, jakby ten właśnie napluł mu w twarz. Tylko Gaviral przyjął odpowiedź hrabiego spokojnie, spojrzał wpierw na jednego, potem na drugiego brata z samozadowoleniem, które oznaczać mogło tylko jedno: „Proszę! A nie mówiłem? Warto poczekać i skonsultować sprawy z Mandraliską”. Wśród prostackich, tępych braci Gaviral w ten sposób wyróżniał się inteligencją, że posiadał cień samoświadomości, odrobinę wiedzy o tym, jak głupi naprawdę są i jak bardzo potrzebują pomocy swego Tajnego Doradcy w każdej poważniejszej sprawie.

— Czy mogę zapytać — powiedział ostrożnie Gaviral — czemu masz właśnie takie uczucia?

— Jest kilka powodów, milordzie — wyliczał je na palcach. — Po pierwsze: na Majipoorze panuje powszechna żałoba, jeśli dobrze pamiętam śmierć Pontifexa Prankipina dwadzieścia lat temu. Nawet na Zimroelu Pontifex był poważany i kochany, a tym razem mówimy o Confalumie, najbardziej szanowanym monarsze od wieków. Wierzę, że próba zerwania z rządem imperium w chwili, gdy ludność zewsząd wyraża smutek po jego śmierci, odebrana będzie jako pozbawiona smaku, wręcz obraźliwa. Stracilibyśmy poparcie wielu własnych obywateli i wzbudzili niepotrzebnie wielki gniew mieszkańców Alhanroelu.

— Możliwe — zgodził się Gaviral. — Kontynuuj.

— Po drugie: ogłoszeniu niepodległości towarzyszyć musi demonstracja, że potrafimy bronić swoich słów. Mam na myśli fakt, że obecnie jesteśmy na wstępnym etapie tworzenia armii, o ile w ogóle można to nazwać wstępem. W związku z tym…

— Przewidujesz wojnę z Alhanroelem? — zapytał jego lordowska mość Gavahaud wyniośle. — Czy to możliwe, że ośmielą się nas zaatakować?

— O tak, milordzie. Bardzo zdecydowanie sądzę, że nas zaatakują. Powszechnie kochany Prestimion jest człowiekiem przeżywającym silne emocje i skłonnym do strasznego gniewu, kiedy się rozzłości. Mam na to dowody z doświadczenia z waszym sławnym wujem, Dantiryą Sambailem. A Lord Dekkeret, z tego, co o nim wiem, nie zechce rozpocząć swoich rządów od secesji połowy królestwa. Możecie być pewni, że imperialni wyślą przeciwko nam wojska kiedy tylko przetrawią naszą deklarację i zdołają zebrać siły.

— Ale odległości są ogromne — powiedział Gavdat. — Będą musieli płynąć tygodniami, by dostać się do Piliploku… A potem marsz przez nieprzyjazne ziemie aż do Ni-moya…

To miało sens. Mandralisca pomyślał, że może Gavdat nie był taki głupi, jak wyglądał.

— Masz rację, milordzie, utrzymanie linii zaopatrzenia przez Morze Wewnętrzne od Góry Zamkowej do Ni-moya będzie bardzo trudnym zadaniem. Dlatego uważam, że koniec końców osiągniemy sukces. Jednak sądzę, że nie będą mieli wyboru i będą próbować odzyskać nad nami kontrolę. Musimy być w pełni przygotowani. Musimy mieć gotowe wojska w Piliploku i innych dużych miastach na wschodnim wybrzeżu, być może na południe aż do Gihorny.

— Ale w Gihornie nie ma dość dużego portu, by przeprowadzić większe lądowanie! — sprzeciwił się Gavahaud.

— Tak jest. Właśnie dlatego mogą tego spróbować: żeby nas zaskoczyć. Nie ma tam dużego portu, ale po prowincji rozrzucone jest sporo niewielkich. Mogą dokonać kilku lądowań w miejscach tak mało znanych, że sądzą, że o nich nie pomyślimy. Musimy umocnić całe wybrzeże. Potrzebujemy też drugiej linii obrony w głębi lądu i trzeciej w samym Ni-moya. Powinniśmy stworzyć flotę, by wyszła przeciwko nim w morze z nadzieją, że w ogóle powstrzymamy ich przed dotarciem do naszych brzegów. Na to wszystko potrzebujemy czasu. Powinniśmy być na dość zaawansowanym etapie, zanim odsłonimy karty.

— Powinieneś wiedzieć — oświadczył Gavdat — że bardzo uważnie rzuciłem runy i zapowiadają one sukces naszych działań.

— Nie spodziewamy się niczego innego — odpowiedział spokojnie Mandralisca. — Ale same runy nie dadzą nam zwycięstwa. Potrzebne jest też właściwe planowanie.

— Tak — powiedział Gaviral. — Tak. Rozumiecie, bracia, prawda?

Pozostali dwaj patrzyli na niego, zmieszani. Być może w jakiś sposób czuli, że sprytny mały Gaviral ich wymanewrowuje, sprzymierzając się nagle z głosem rozsądku, bo poczuł, że rozsądek może być przydatny.

— Należy przemyśleć trzecią kwestię — powiedział Mandralisca.

Zmusił ich do czekania. Nie chciał przeładować ich mózgów, przekazując za szybko zbyt wiele argumentów.

— Tak się składa — powiedział — że testuję nową broń, bardzo ważną dla naszych nadziei na zwycięstwo. To hełm, przywieziony mi przez Khaymaka Barjazida, wersja tego, który — niestety nieskutecznie — wykorzystany był przez Dantiryę Sambaila w jego dawnej walce przeciwko Prestimionowi. Wprowadzamy pewne ulepszenia. Z każdym dniem lepiej nad nią panuję. Kiedy będę gotów w pełni ją wykorzystać, spowoduje przerażające zniszczenia. Ale nie jestem na to jeszcze całkowicie gotowy. Dlatego proszę was o więcej czasu. Proszę o czas, by zbudować to wielkie zwycięstwo, które milord Gavdat tak bezbłędnie przewiduje.

8

Dekkeret przemierzał pokoje Zamku, który od teraz miał nosić jego imię, niczym we śnie, rozglądając się, jakby widział wszystko po raz pierwszy.

Był sam. Nie prosił wprost, by pozostawiono go samego, ale jego zachowanie i wyraz twarzy nie pozostawiały wątpliwości, że potrzebował samotności. Mijał czwarty dzień odkąd wrócił z uroczystości w Labiryncie, które potwierdziły objęcie przez Prestimiona tronu imperialnego i aż do teraz każdą chwilę miał wypełnioną planowaniem własnej koronacji. Dopiero dzisiaj miał chwilę przerwy w natłoku spraw i wykorzystał tę okazję, by wyjść na Dziedziniec Pinitora i pochodzić samotnie po licznych poziomach górnej strefy Zamku.

Przeżył tu ponad połowę życia. Miał osiemnaście lat, kiedy udaremnił próbę zamachu na Prestimiona i został nagrodzony tytułem rycerza kandydata, teraz zaś miał lat trzydzieści osiem. Chociaż podpisywał oficjalne dokumenty „Dekkeret z Normork”, słuszniej byłoby, gdyby nazywał siebie „Dekkeretem z Zamku”, gdyż Normork było dla niego tylko wspomnieniem z młodości, a Zamek całym życiem. Dziwna Wieża Lorda Arioca, chropawa, czarna bryła Skarbca Prankipina, delikatne piękno Kaskady Guadelooma, bloki różowego granitu na Dziedzińcu Vildivara, spektakularne Dziewięćdziesiąt Dziewięć Schodów… mijał to wszystko codziennie.

Mijał i w tej chwili. Przechodził z jednej sali do drugiej. Minął zakręt korytarza i znalazł się przed olbrzymim, kryształowym oknem, tak jasnym, że właściwie niewidocznym, z którego roztaczał się oszałamiający widok na otwartą przestrzeń, na otchłań głęboką na wiele mil, zamkniętą na dole grubą warstwą białych chmur. Było to żywe przypomnienie, że tu, na Zamku, znajdowali się na wysokości trzydziestu mil, na szczycie najwyższej góry we wszechświecie, którą genialne mechanizmy, liczące sobie tysiące lat, zaopatrywały w światło, wodę i powietrze. Kiedy spędzało się dużo czasu na Zamku, łatwo było o tym zapomnieć. Zaczynało się myśleć, że to tutaj był główny poziom świata, a cała reszta Majipooru tajemniczo tonęła pod powierzchnią. Tak jednak nie było. Istniał świat i istniał Zamek, i to Zamek górował nad wszystkim.

Brama, którą miał przed nosem, prowadziła z powrotem do Wewnętrznego Zamku. Po lewej stronie miał budynek Archiwum Prestimiona, wznoszący się za Wieżą Arioca, po prawej zaś wykładaną białymi płytkami salę, w której mieszkała Pani Wyspy, kiedy przybywała odwiedzić syna. Kawałek dalej znajdowała się szklarnia Lorda Confalume’a, mieszcząca zdumiewającą kolekcję delikatnych roślin z tropików. Przeszedł przez bramę znajdującą się obok sali Pani i znalazł się w dezorientującym nowo przybyłych labiryncie korytarzy i galerii, prowadzącym do serca Zamku.

Unikał zbliżania się do sal dworu. Zarówno urzędnicy poprzedniej władzy, jak i ci należący do jego własnej, częściowo tylko utworzonej administracji, byli bardzo zajęci. Dyskutowali o kwestiach dotyczących protokołu na ceremonii koronacyjnej, sporządzali listy gości według rangi i pochodzenia i tak dalej, i tak dalej. Dekkeret miał tego dość, na razie nawet bardziej niż dość. Gdyby to od niego zależało, koronacja miałaby może siedmiu, najwyżej dziesięciu świadków i trwałaby nie dłużej, niż zajęłoby Prestimionowi wzięcie korony rozbłysku gwiazd, umieszczenie jej na skroni swego sukcesora i krzyknięcie: „Dekkeret! Dekkeret! Chwała Lordowi Dekkeretowi!”

Wiedział aż za dobrze, że nie mógł na to liczyć. Konieczne było ucztowanie, rytuały, odczyty poezji, pozdrowienie wielkich panów, ceremonialne wystawienie tarczy Koronala, ukoronowanie jego matki, Lady Taliesme, nową Panią Wyspy Snu i wszystko inne, bez czego niemożliwe było intronizowanie nowego Koronala z odpowiednim majestatem i splendorem. Dekkeret nie zamierzał się w to wtrącać. Choć planował w okresie swoich rządów wprowadzić pewne innowacje, to, jakiekolwiek by one były, nie zamierzał zajmować się sprawami trywialnymi, takimi jak ceremoniał. Trzymał się teraz z daleka do sal, w których tworzono plany uroczystości. Zamiast tego skręcił w kierunku samego centrum królewskiego sektora, opuszczonego w chwili przejścia z jednych rządów w drugie.

Stał teraz przed podwójnymi skrzydłami wielkich, metalowych drzwi, wysokich na piętnaście stóp. Powstały z rozkazu Prestimiona; był to projekt, który trwał od dekady i wciąż daleko mu było do ukończenia. Każdy cal lewego skrzydła tych drzwi pokryty był scenami wydarzeń z rządów Lorda Confalume’a. Prawe było gładkie.

Dekkeret obiecał sobie, że rozkaże wyrzeźbić na nim czyny Prestimiona, w tym samym stylu i przez tych samych artystów. Potem każę je pozłocić, żeby lśniły na wieki, pomyślał.

Dotknął ciężkiej, brązowej klamki i drzwi, precyzyjnie i delikatnie wyważone, otwarły się, by wpuścić go do serca Zamku.

Najpierw wszedł do prostej, niewielkiej sali tronowej Lorda Stiamota. Przeszedł obok niej, wciąż włócząc się bez celu, do kolejnej plątaniny korytarzyków i przejść. Nie pamiętał, żeby był tu kiedykolwiek wcześniej. Zaczął już myśleć, że zabłądził, kiedy skręcił w lewo i odkrył, że stoi przed wielką, sklepioną komnatą, która była salą sądową Lorda Prestimiona, a za nią znajdowała się ogłupiająco ekstrawagancka sala tronowa Confalume’a.

Dekkeret pomyślał, że to niewłaściwe, by dochodzić do tych wspaniałych pomieszczeń przez tak chaotyczny labirynt. Prestimion zbudował swoją salę sądową na miejscu jakiegoś tuzina starych, małych pokoi; Dekkeret postanowił zrobić to samo z korytarzami, przez które właśnie przeszedł: zburzyć je, a na ich miejscu zbudować nowy, oficjalny pokój, na przykład kaplicę Bogini, w której Koronal mógłby prosić o dar mądrości przed wydaniem wyroku w sali sądowej. Kaplica Dekkereta, o tak. Uśmiechnął się. Oczyma duszy już ją widział. Tu kamienny łuk wejściowy, a przejście łączące ją z salą sądową wyłożone pięknymi mozaikami w zieleni i złocie…

Brawo, pomyślał. Jeszcze nawet nie Koronal, a już rozpoczął swój program rozbudowy!

Zaskoczyło go, jak łatwo brał na siebie zadanie zostania nowym Koronalem Majipooru. Gdzieś głęboko w nim wciąż krył się Dekkeret chłopiec, jedyne dziecko biednego kupca, przemierzające pagórkowate ulice Normork ze swoją kuzynką, Sithelle i marzące o zostaniu kimś więcej, niż ojciec. Może rycerzem na Zamku, który kiedyś zdobędzie jakąś pozycję w rządzie. Jak mógł ten chłopiec nie dziwić się, widząc starszą wersję samego siebie, mającą zaraz zająć najwyższą pozycję ze wszystkich?

Rozumiał tego chłopca, ale był już dorosły i nie dziwił się takim rzeczom. Wiedział teraz, że Koronal jest tylko człowiekiem, który nosi zieloną szatę obszytą gronostajami i który przy pewnych, szczególnych okazjach pozwala sobie założyć koronę i zasiada na tronie. Mimo tego, wciąż jest człowiekiem. Ktoś musi być Koronalem i, dzięki mało prawdopodobnemu łańcuchowi zdarzeń, to na niego padł wybór. Łańcuch ten przechodził przez dawną wizytę Prestimiona w Normork i śmierć Sithelle, przez jego własną, nieszczęśliwą wyprawę łowiecką na bagna Khyntoru i powodowaną impulsem pokutną podróż do Suvraelu, która po niej nastąpiła, a doprowadziła do odkrycia Barjazidów i ich kontrolujących umysły hełmów; przez wojnę z Dantiryą Sambailem i śmierć Akbalika, która pozostawiła koronę bez spadkobiercy. W ten sposób wybór padł na Dekkereta. Niech więc tak będzie. Zostanie Koronalem. Pomimo tego pozostanie człowiekiem, wciąż będzie musiał jeść, spać, opróżniać pęcherz i któregoś dnia umrzeć. Na razie jednak będzie Lordem Dekkeretem z Zamku Lorda Dekkereta, tam zbuduje Kaplicę Dekkereta, a w Normork, jak opowiedział Dinitakowi Barjazidowi — zdawało mu się, że sto lat temu — kiedyś zbuduje Bramę Dekkereta, a może także…

— Mój lordzie?

Głos, w ten sposób przerywający jego rozmyślania, przestraszył go bardziej niż trochę.

Dekkeret nie od razu uwierzył, że to do niego się zwracano. Wciąż nie był przyzwyczajony do tytułu lorda. Rozejrzał się, myśląc, że w pobliżu zobaczy Prestimiona, potem zdał sobie sprawę, że słowa te skierowano do niego. Wypowiedział je Su-Suheris Maundigand-Klimd, Wysoki Mag na dworze Prestimiona.

— Wiem, że naruszam twoją prywatność, mój panie. Proszę o wybaczenie.

— Nie robisz nic bez dobrego powodu, Maundigandzie-Klimdzie. Nie mam czego wybaczać.

— Dziękuję, panie. Tak się składa, że mam istotną sprawę, na którą chcę zwrócić twoją uwagę. Czy moglibyśmy porozmawiać w bardziej ustronnym miejscu?

Dekkeret dał dwugłowemu znak, by prowadził.

Nigdy w pełni nie pojął, czemu Prestimion, odnoszący się z upartym i głęboko zakorzenionym sceptycyzmem do spraw mistycyzmu i okultyzmu, trzymał maga w kręgu swoich najbardziej zaufanych ludzi. Confalume owszem, był człowiekiem bardzo oddanym magii i, o ile Dekkeret się orientował, także Prankipin przejawiał podobne, nieracjonalne inklinacje, ale Prestimion zawsze jawił się jako ktoś, kto polegał na dowodach wynikających z rozsądku i zmysłów, a nie na zaklęciach i przewidywaniach wróżów. Jego wysoki doradca, Septach Melayn, był jeszcze bardziej racjonalny, o ile to w ogóle możliwe.

Dekkeret wiedział, że Prestimion, mimo swojego sceptycyzmu, spędził jakiś czas w mieście czarnoksiężników, Triggoin na północy. Był to epizod, o którym bardzo niechętnie wspominał. Skorzystał również z usług pewnych mistrzów czarodziejstwa z Triggoin podczas wojny z uzurpatorem Korsibarem i przy paru okazjach podczas swoich rządów. Jego podejście do spraw magii było więc bardziej złożone, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.

Zdawało się, że Maundigand-Klimd nigdy nie był daleko od centrum wydarzeń na dworze. Dekkeret nie odnosił wrażenia, że Prestimion trzyma Su-Suherisa tylko po to, by nasycić łatwowierność miliardów prostych ludzi, którzy wierzyli w przepowiadaczy przyszłości i nekromantów, ani też dla dekoracji. Nie, Prestimion faktycznie radził się Maundiganda-Klimda w najważniejszych nawet kwestiach. Był to temat, który Dekkeret chciał z nim omówić zanim jeszcze w pełni dokonają przekazania władzy. On sam był tylko nieznacznie zainteresowany sztukami tajemnymi jako częścią kultury i nie wierzył w ich moc. Ale skoro Prestimion uważał za słuszne trzymanie przy sobie kogoś takiego, jak Maundigand-Klimd…

Trzymał go naprawdę blisko. Su-Suheris zaprowadził Dekkereta do swoich prywatnych pokoi, które zajmował od początku rządów Prestimiona. Znajdowały się po drugiej stronie Dziedzińca Pinitora, naprzeciwko apartamentu Koronala. Dekkeret słyszał, że pokoje te należały kiedyś do zapomnianego syna Confalume’a, Korsibara, zanim przywłaszczył sobie tron. Pamięć o tym mrocznym uczynku została wymazana z umysłów niemal wszystkich na świecie. Były to więc ważne pokoje.

Dekkeret nigdy wcześniej nie miał powodu, by je odwiedzać. Był zaskoczony surowością ich wyposażenia. Nie było tu żadnych gadżetów, kojarzących się z zawodowym czarnoksięstwem, nie było ambiwiali ani heksafor, alembików i sfer armilarnych, którymi szarlatani na targowiskach wprowadzali w zdumienie gapiów. Nie było grubych, oprawnych w skórę tomów wiedzy tajemnej, drukowanych czarnym atramentem, napawających takim lękiem tych, którzy bali się takich rzeczy. Dekkeret dostrzegł jedynie kilka niewielkich przedmiotów, które mogłyby być — i zapewne były — maszynami liczącymi, jakich używali księgowi i niewielki zbiór książek, które z wyglądu wcale nie sprawiały wrażenia mistycznych. Prócz tego, pokój Maundiganda-Klimda był praktycznie pusty. Dekkeret nie widział ani krzeseł, ani łóżka. Czy Su-Suheris spał na stojąco? Najwyraźniej tak.

Tak też prowadził rozmowy. Dekkeret czuł, że będzie to niezręczna sprawa. Z Su-Suherisami zawsze tak było. Nie tylko dlatego, że byli tak niezwykle wysocy — ich długie na stopę szyje i wydłużone głowy stawiały ich na równi ze Skandarami co do wzrostu, nawet jeśli nie dorównywali im masywnością — ale też była w nich jakaś dziwaczność, obcość, od których nie dawało się uciec, a z którymi trzeba było sobie radzić. Przede wszystkim te dwie głowy. Były niezależne, każda z nich miała własną tożsamość, własny zestaw min, ton głosu, parę intensywnie świdrujących, szmaragdowych oczu. Czy gdziekolwiek w galaktyce żyła inna dwugłowa rasa? I ta ich blada skóra, pozbawiona włosów i biała jak marmur, ich wiecznie poważne zachowanie, szczeliny o twardych krawędziach, które były nigdy się nie uśmiechającymi ustami… Aż za łatwo było widzieć w nich przerażające potwory o lodowatych duszach.

Jednak ten — ten dwugłowy czarownik — był doradcą i przyjacielem Lorda Prestimiona. To trzeba było wyjaśnić. Dekkeret żałował, że nie zrobił tego na długo przed tą chwilą.

Maundigand-Klimd przemówił:

— Od dawna zdaję sobie sprawę z twojego braku sympatii dla tak zwanych nauk tajemnych, mój panie. Pozwól, że rozpocznę informacją, że podzielam twoje odczucia.

Dekkeret zmarszczył brew.

— Zajmujesz, jak mi się zdaje, dość dziwne stanowisko.

— Czemuż to?

— Ze względu na jego paradoksalność. Zawodowy mag twierdzi, że jest sceptykiem? Nazywa nauki tajemne „tak zwanymi naukami tajemnymi”?

— Właśnie sceptykiem jestem, choć nie do końca takim, jak ty, panie. O ile dobrze rozumiem, wychodzisz z założenia, że wszelkie przepowiadanie przyszłości to tylko zgadywanka, niewiele pewniejsza od rzutu monetą, podczas…

— O, nie wszelkie przepowiadanie, Maundigandzie-Klimdzie — denerwująco było patrzeć to na jedną, to na drugą głowę, próbować zachować kontakt wzrokowy tylko z jedną parą oczu naraz, usiłować przewidzieć, która głowa zaraz przemówi. — Przyznaję, że chociażby Vroonowie mają ciekawą umiejętność wybierania właściwej drogi, nawet w całkowicie obcym terenie. Twoja własna długa współpraca z Lordem Prestimionem prowadzi mnie do wniosku, że rady, które mu dawałeś, okazały się cenne. Mimo to…

— To dobre przykłady, zgadza się — powiedział Su-Suheris. Przemówiła lewa głowa, ta z głębszym głosem. — Można też wymienić inne, mówić o rzeczach, które ciężko wytłumaczyć inaczej niż magią. Są niewątpliwie skuteczne, choć to niezrozumiałe. Ja, kiedy mówię, że mamy podobne spojrzenie na czarnoksięstwo, mam na myśli masę dziwacznych i, za pozwoleniem, barbarzyńskich kultów, które zalały świat w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. O ludziach, którzy się wzajemnie biczują i zanurzają się we krwi zarżniętego bidlaka. O czcicielach posągów. O wierzących w przyrządy mechaniczne i w wymyślne amulety. Obaj wiemy, jak bezwartościowe jest to wszystko. Przez cały okres swoich rządów Lord Prestimion po cichu i delikatnie usiłował sprawić, by takie praktyki wyszły z mody. Jestem pewien, mój lordzie… — Dekkeret zdał sobie sprawę, że w pewnym momencie rozmowy głos zabrała prawa głowa — …że obierzesz ten sam kurs.

— Możesz być tego pewien.

— Mogę spytać, czy planujesz wybrać Wysokiego Maga, kiedy twoje rządy oficjalnie się rozpoczną? Nie staram się o tę posadę. Powinieneś wiedzieć, o ile jeszcze nie jest ci to wiadome, że nowy Pontifex poprosił mnie, bym towarzyszył mu w Labiryncie, kiedy zakończy się ceremonia twojej koronacji.

Dekkeret skinął głową.

— Spodziewam się tego. Co się tyczy nowego Wysokiego Maga, muszę ci wyznać, Maundigandzie-Klimdzie, że nie zastanawiałem się nad tym. Obecnie czuję, że nie potrzebuję nikogo takiego.

— Ponieważ wszystko, co mógłby powiedzieć, uznasz za bezużyteczne?

— Zasadniczo tak.

— To twój wybór — oświadczył Maundigand-Klimd. Po jego tonie można było poznać, że ta kwestia w ogóle go nie obchodziła. — Tym niemniej, na razie w służbie Koronala wciąż jest Wysoki Mag i czuję się zobligowany do poinformowania nowego Koronala, że miałem pewną zaskakującą wizję, która może mieć znaczenie dla jego rządów. Były Lord Prestimion poradził mi, że właściwym będzie zwrócić twoją uwagę na to objawienie.

— Ach — powiedział Dekkeret. — Rozumiem.

— Oczywiście, jeśli wasza lordowska mość woli nie…

— Nie — przerwał Dekkeret. — Jeśli Prestimion uważa, że powinienem o tym usłyszeć, koniecznie mi o tym powiedz.

— Doskonale. Otóż stworzyłem przepowiednię na początek twojego panowania. Przykro mi powiedzieć, że omeny są nieco ponure i niepomyślne.

Dekkeret zareagował uśmiechem.

— Jestem więc szczęśliwy, że nie wierzę w przepowiednie. Łatwiej znosi się złe wiadomości, jeśli nie ma się wiary w ich treść.

— Zaiste, mój lordzie.

— Mógłbyś jednak dokładniej omówić te mroczne omeny?

— Niestety nie. Znam swoje ograniczenia. Wszystko otaczał opar wieloznaczności. Nic nie było naprawdę jasne. Wychwyciłem tylko wrażenie zmagania w przyszłości, odmowy złożenia hołdu, nieposłuszeństwo.

— Nie widziałeś twarzy? Nie słyszałeś imion?

— Wizje nie działają na tak dosłownym poziomie.

— Przyznaję, że nie widzę wielkiej wartości w przepowiedni tak ciemnej, że właściwie nic nie przepowiada — oświadczył Dekkeret. Zaczynał się niecierpliwić.

— Zgadzam się, panie. Moje wizje są wysoce subiektywne. To przeczucia, wrażenia, najdelikatniejsze doznania, możliwości, a nie konkretne szczegóły. Ale dobrze zrobisz, jeśli mimo to pozostaniesz wyczulony na niespodziewane zmiany okoliczności.

— Moje studia historyczne uczą, że mądry Koronal to właśnie powinien robić, nawet bez przewodnictwa magów. Ale dziękuję za radę. — Dekkeret ruszył w stronę drzwi.

— Był — powiedział Maundigand-Klimd na chwilę zanim Dekkeret wyszedł — jeden aspekt mojej wizji dość jasny, bym mógł go opisać w znaczący sposób. Dotyczył Potęg Królestwa, które zgromadziły się na Zamku, by odprawić jakąś ceremonię o istotnym rytualnym znaczeniu. Wyczułem ich aury zebrane wokół Tronu Confalume’a.

— Tak — odparł Dekkeret. — Na Zamku w tej chwili znajdują się wszystkie trzy Potęgi: moja matka, Prestimion i ja. Co dokładnie robiliśmy we trójkę w twoim śnie?

— Były tam cztery aury, panie.

Dekkeret w zdumieniu patrzył na maga.

— W takim razie twój sen wprowadził cię w błąd. Znam tylko trzy Potęgi Królestwa — wyliczył je na palcach. — Pontifex, Koronal, Panie Snu. Ten podział władzy liczy sobie tysiące lat.

— Bez wątpienia wyczułem czwartą aurę i była to aura Potęgi. Czwartej Potęgi.

— Twierdzisz, że pojawi się nowy uzurpator? Czy znowu odegramy historię z Korsibarem?

Su-Suheris wykonał su-suheryjski odpowiednik wzruszenia ramionami: częściowo cofnął rozwidloną kolumnę szyi i skulił do wewnątrz długie, sześciopalce dłonie.

— Nie ma dowodów, które potwierdziłyby tę hipotezę, panie. Osoba, która miała aurę czwartej Potęgi Królestwa, nosiła też wzorzec członka rodziny Barjazidów.

— Co?

— Nie ma co do tego wątpliwości, panie. Nie zapomniałem, że dwadzieścia lat temu sprowadziłeś na Zamek tego Venghenara Barjazida i, oczywiście, jego syna, Dinitaka, jako więźniów. Wzór duszy Barjazida jest niezwykle charakterystyczny.

— Tak więc Dinitak zostanie Potęgą! — krzyknął Dekkeret ze śmiechem. — Jakże ucieszy go ta wiadomość! — nonsensowna wiadomość, przekazana mu w kulminacyjnym momencie tej długiej i kłopotliwej rozmowy, wydała mu się cudownie zabawna. — Sądzisz, że spróbuje mnie odsunąć i zostać Koronalem? A może ostrzy sobie zęby na stanowisko Pani Wyspy?

Nic nie mogło wzruszyć nieprzeniknionej powagi Maundiganda-Klimda.

— Nie dość wierzysz w moje słowa, że wizje są subiektywne. Nie powiem, że Barjazid, spowity aurą Potęgi, był twoim przyjacielem Dinitakiem, ani też nie powiem, że tak nie było. Mówię tylko, że wyczułem wzorzec Barjazidów. Przestrzegam cię przed zbyt dosłowną interpretacją moich słów.

— Pewnie są inni Barjazidowie. Suvrael może być ich pełen.

— Tak. Przypominam ci o Khaymaku Barjazidzie, który niedawno usiłował wstąpić na służbę Lorda Prestimiona, ale został odesłany za radą jego własnego bratanka, Dinitaka.

— Racja. Brat Venghenara, oczywiście. Więc uważasz, że to on zostanie Potęgą? To wciąż nie ma sensu, Maundigandzie-Klimdzie!

— Po raz kolejny, panie, przestrzegam cię przez zbyt dosłowną interpretacją. Jest oczywiście absurdem, żeby pojawiła się nowa Potęga Królestwa, albo żeby członek klanu Barjazidów choćby aspirował do tego stanowiska. Mojej wizji nie można jednak od ręki zdyskredytować. Ma znaczenie symboliczne, którego w tej chwili nawet ja nie potrafię rozszyfrować. Ale jedno jest jasne: we wczesnych dniach twoich rządów będą kłopoty i będzie w nie zamieszany Barjazid. Więcej powiedzieć nie mogę.

9

— Wciąż nie śpisz? — zapytała Fiorinda.

Leżący obok Teotas wymamrotał potwierdzenie.

— Która w ogóle jest godzina?

— Nie wiem. Bardzo późna. Czemu nie śpisz?

— Chyba za dużo wypiłem — odpowiedział. Tego wieczora bankiet przed koronacją zdawał się trwać wiecznie, wszyscy zachowywali się jak ryczący, pijani głupcy, Prestimion i Dekkeret siedzieli obok siebie przy najwyższym stole, a dalej Septach Melayn, Gialaurys, Dembitave, Navigorn i pół tuzina innych członków rady, wszyscy w zaskakująco dobrych humorach. Na tę okazję z Muldemar przyjechał Abrigant i przywiózł ze sobą dziesięć skrzynek doskonałego wina z czasów Lorda Confalume’a. Nie było wątpliwości, że te dziesięć skrzynek zawierało teraz tylko puste butelki.

To była wymijająca odpowiedź. Teotas wiedział, że to nie z powodu wina wciąż nie spał. Wypił tyle, co inni. Ironią losu było, że dla niego był to zmarnowany napój — dla niego, księcia Muldemar, członka rodziny, która robiła najlepsze wino na świecie! Równie dobrze mógłby pić wodę. Jego niespokojna, wzburzona jak morze dusza spalała alkohol od razu, w ogóle na niego nie działał. Nigdy w życiu nie był naprawdę pijany, nie był nawet przyjemnie wstawiony i była to wysoka cena nawet za przywilej niecierpienia nigdy z powodu kaca.

To, co go męczyło, nie miało nic wspólnego z wieczorną rozpustą. Wiedział, że w dużym stopniu problemem był niepokój wywołany ogromem zmian, czekających na niego teraz, gdy Prestimion przestał już być Koronalem i miało rozpocząć się jego życie w Labiryncie.

W teorii Teotas nie miał odczuć poważnych skutków tego wydarzenia. Był najmłodszym z czterech książęcych braci z Muldemar, nie miał dziedzicznych obowiązków, był wolny i mógł robić, co chciał. Najstarszy, Prestimion, zawsze był pupilkiem przeznaczenia, szybko i bez przeszkód wznoszącym się na szczyt świata. Taradath, genialny, drugi pod względem starszeństwa brat zginął podczas wojny z Korsibarem. Na mocnego Abriganta przeszła władza nad rodzinnymi dobrami w Muldemar i mieszkał teraz w Domu Muldemar, jak czynili to przez wieki książęta tego miasta, zarządzał winiarzami i ferował sprawiedliwość wśród uwielbiających go obywateli.

Teotas zaś był zwyczajnym obywatelem, dopóki Prestimion nie wybrał go do Rady. Wziął sobie za żonę cudowną Fiorindę ze Stee, przyjaciółkę z lat dziecięcych żony Prestimiona, Varaile, i wspólnie wychowali trójkę zachwycających dzieci. Kiedy Prestimion powołał go do Rady, stał się jednym z jej najpożyteczniejszych członków. Krótko mówiąc, urządził sobie satysfakcjonujące życie pomimo tej cechy charakteru, która nie pozwalała mu w pełni cieszyć się nawet całkowitym spełnieniem wszelkich ambicji i pragnień.

A teraz… teraz…

Zamieszanie związane z uroczystościami koronacyjnymi wreszcie się skończyło. Wkrótce wszyscy osiądą we właściwych miejscach. Dla Prestimiona i Varaile miejscem tym będzie Labirynt. Varaile zaś chciała, by Fiorinda, jej szwagierka i główna dama dworu, pojechała z nią.

Czy Varaile rozumiała, czym dla Fiorindy będzie wyrwanie z korzeniami całej rodziny? Oczywiście, że tak. Ale te dwie kobiety były nierozłącznymi przyjaciółkami. I Fiorindzie, i Varaile musi się zdawać, że lepiej będzie, jeśli Fiorinda z całą rodziną przeniesie się do Labiryntu, niż żeby miały się rozdzielić.

Teotas mieszkał na Zamku od dzieciństwa. Nie miał innego domu, poza posiadłością rodzinną w Domu Muldemar, która teraz należała do Abriganta. Tysiące pokoi Zamku były dla niego jak własna skóra. Swobodnie włóczył się po okolicznych łąkach, polował w leśnych rezerwatach Halanx, uwielbiał radosne zabawy na molochach i lustrzanych zjeżdżalniach w Morpin Wysokim, czasami podróżował do Muldemar, by powspominać z Abrigantem dawne czasy. Bywał też w innych miastach Góry, widywał kamienne ptaki Furible w ich godowym locie, cudowne wieże Bombifale w kolorze spalonej pomarańczy, festiwal płonących kanałów w Hoikmar. Góra Zamkowa była jego życiem. Labirynt go nie pociągał. To nie było dla nikogo tajemnicą.

Zawsze zaspokajał każdy kaprys Fiorindy. To było coś więcej niż kaprys, ale i teraz zamierzał ustąpić. Nie było mu jednak łatwo.

Cała ta sytuacja miała jeszcze jedną komplikację, która czyniła ją wręcz niemożliwą. Kiedy Dekkeret powrócił z koronacji Prestimiona, poprosił Teotasa, by został Wysokim Doradcą królestwa.

— To zapewni ciągłość — powiedział. — Brat Prestimiona, obejmujący drugie co do ważności stanowisko na Zamku… No i kto ma do tego lepsze kwalifikacje niż ty, najważniejszy członek Rady Prestimiona?

Tak, to miało sens. Teotas był zaszczycony i schlebiało mu to.

Ale czy Dekkeret wiedział, że Varaile wezwała Fiorindę do Labiryntu? Widocznie nie. A nie dało się połączyć tych dwóch nominacji.

Jak mógłby być Wysokim Doradcą Dekkereta na Zamku, podczas gdy Fiorinda miała zostać pierwszą damą dworu Varaile w Labiryncie? Czy Dekkeret i Varaile życzyli sobie rozedrzeć ich małżeństwo na sztuki? A może mieli dzielić swój czas, pół roku w jednej stolicy, pół w drugiej? Tego po prostu nie dało się zrobić. Koronal potrzebował mieć Wysokiego Doradcę nieustannie pod ręką, nie tylko przez parę miesięcy, kiedy akurat nie mieszkał w Labiryncie. Varaile także nie chciałaby na długo rozstawać się z Fiorindą.

Jedno z nich będzie musiało dokonać olbrzymiego poświęcenia. Ale które?

Teotas dotychczas unikał omawiania tej sprawy z Fiorindą, żywiąc niemądrą nadzieję, że pojawi się jakieś proste, cudowne rozwiązanie. Wiedział, jak mało było to prawdopodobne. Zawsze chciał spełniać jej życzenia, to prawda. Ale zrezygnować ze stanowiska Wysokiego Doradcy… To byłaby niemal zdrada stanu. Dekkeret potrzebował go i chciał jego usług, nie istniał inny oczywisty kandydat. Varaile na pewno mogła znaleźć inne damy dworu. Nie jest tak, że… Ale, z drugiej strony…

Nie potrafił znaleźć rozwiązania i rozdzierało go to.

To była część powodów cierpienia Teotasa. Oprócz tego, miał też sny.

Noc w noc nawiedzały go koszmary tak straszliwe, że zaczął obawiać się snu, ponieważ kiedy tylko znajdował się w ciemnym świecie po drugiej stronie poduszki, stawał się ofiarą potwornych majaczeń. Tłumaczenie sobie po obudzeniu, że to tylko sny, nie pomagało. W tych snach nic nie było tylko. Teotas wiedział, że sny mają potężne znaczenie, że są posłańcami z niewidzialnego świata, proszącymi o wpuszczenie do wewnątrz duszy. A tak mroczne widzenia mogły być tylko posłańcami demonów, sił kryjących się za chmurami, prastarych stworzeń, które niegdyś rządziły światem i które pewnego dnia mogą odebrać go jego obecnym panom.

Sen przerażał go. Na jawie potrafił obronić się przed wszystkim. We śnie był bezbronny jak dziecko. Brak jakiejkolwiek ochrony doprowadzał go do szału, ale jak bardzo by się starał, nie mógł wiecznie walczyć z sennością.

Mimo wszystko, przejmowała nad nim władzę właśnie teraz.

— Tak, Teotasie, tak, śpij… — Fiorinda głaskała go po czole, policzkach, szyi. — Odpocznij. Zapomnij, Teotasie, na chwilę zapomnij o wszystkim.

Co mógł powiedzieć? Nie odważam się spać? Boję się demonów, Fiorindo? Nie chcę zdawać się na ich łaskę?

Jej objęcia były słodkie i kojące. Złożył głowę na jej miękkich, ciepłych piersiach. Jaki sens miała walka? Sen był konieczny. Sen był nieunikniony. Sen był…

Upadkiem, swobodnym lotem w dół, spadaniem wbrew woli.

Oto idzie przez pusty, czarny płaskowyż, miejsce pokryte żużlem i popiołem, pełne otwartych szczelin w podłożu, smętnych, martwych drzew, a z każdym krokiem staje się starszy, dużo starszy. Wdycha starość niczym trujący dym. Jego skóra marszczy się i pokrywa bruzdami. Na piersi, brzuchu i lędźwiach wyrastają mu szorstkie, białe włosy. Występują mu żyły. Kości bolą. Oczy zachodzą mgłą. Kolana są ugięte. Serce przyspiesza i zwalnia. Oddech świszczy.

Brnie naprzód. Walczy z przemianą i zawsze przegrywa, przegrywa, przegrywa. Blade słońce zaczyna powoli chować się za horyzontem. Ścieżka, którą idzie, choć nie wie dlaczego, prowadzi teraz pod górę. Każdy krok jest męczarnią. Gardło ma suche, a język niczym kawał starej szmaty w ustach. Z kącików oczu spływa mu gumiasta ropa, spływa aż na pierś. W skroniach dudni, w brzuchu czuje zimno.

W powietrzu wokół niego tańczą istoty będące ledwie czymś więcej niż oparem. Wskazują go palcami, śmieją się, kpią. Nazywają go tchórzem. Głupcem. Robakiem. Żałosnym, pełzającym stworzeniem.

Słabo potrząsa w ich stronę pięścią. Śmieją się tym ochrypłej. Obrażają dotkliwiej. Obnażają jego całkowitą bezużyteczność na pięćdziesiąt różnych sposobów, a on nie ma sił, by się sprzeciwiać, a po chwili wie, że sprzeciw jest niemożliwy, bo one mówią prawdę.

Wtedy, jakby nie chciały już interesować się czymś tak banalnym i godnym pogardy, jak on, rozpływają się w powietrzu, zostawiając za sobą tylko chmurę dźwięczącej wesołości.

Brnie dalej. Dwa razy upada i dwa razy z trudem wstaje, czując, jak kości zgrzytają o siebie, jak ciemna krew z chrzęstem przepycha się przez zwężone arterie. Nie przypuszczał, że starość może być takim cierpieniem. Powoli zapada ciemność. Nagle otacza go bezgwiezdna, bezksiężycowa noc, a on cieszy się, że nie musi już dłużej oglądać swego ciała.

— Fiorinda? — skrzeczy, ale nikt nie odpowiada. Jest sam. Nigdy nie było inaczej.

W oddali gwałtownie pojawia się światełko, które szybko nabiera intensywności i staje się stożkiem jaśniejącej zieleni, rozszerzającym się, wypełniającym niebo, strzelającym w powietrze gejzerem bladego światła. Rozbłyskowi temu towarzyszy szepczący dźwięk, niczym pomruk odległych wód. Słyszy też odgłosy podziemnego śmiechu, rezonujące, śliskie. Idzie dalej, wchodzi w unoszącą się z ziemi zieloną chmurę. Powietrze jest naelektryzowane. Każdy por skóry łaskocze. W nozdrza wdziera mu się kwaśny zapach. Jego wygięte, obolałe ciało spływa potem. Przed nim jest jakby góra, ale gdy Teotas brnie przez chmurę, pojmuje, że w rzeczywistości widzi gigantyczną, żywą istotę, przysadzistą, olbrzymią, niepojętą, siedzącą prosto na czymś podobnym do tronu.

Bóg? Demon? Bożek? Brązowa, twarda skóra tego stwora jest gruba i połyskliwa, jak u gada. Wielkie ciało jest niskie, długie, z tępym pyskiem, wyłupiastymi oczami, wysokim, wygiętym grzbietem, grubymi bokami, wystającym brzuchem, podbrzuszem podobnym do postumentu. Teotas nigdy nie widział tak wielkiego stwora. Sam pysk…

Ten pysk…

Ten otwarty pysk…

Teotas nie może się powstrzymać. Ten pysk otwiera się jak wejście do największej z jaskiń, a on idzie dalej. Już nie porusza się z trudem, raczej szybuje, pędzi w kierunku pyska, leci w jego stronę…

Szerzej i szerzej. Wielka jaskinia wypełnia niebo. Dobywa się z niej potworny ryk, dość głośny, by zatrząść ziemią, która zaczyna się osuwać. Skały spadają grzmiącymi lawinami, nie ma gdzie się schować, jak tylko w samej paszczy, w tej czekającej na niego paszczy, tej wiecznie otwartej paszczy…

Teotas rusza naprzód, w ciemność.

— Wszystko w porządku — mówi ktoś. — Sen, tylko sen! Teotasie! Proszę, Teotasie!

Był mokry od potu, drżący, zwinięty w kłębek. Fiorinda trzymała go w ramionach, mrucząc niekończące się, kojące słowa. Czuł, jak powoli powraca z koszmaru, choć jego pozostałość wciąż trzymała się krawędzi jego mózgu jak plama oleju.

— To tylko sen, Teotasie! To nie była prawda!

Skinął głową. Cóż miał powiedzieć? Jak wyjaśnić?

— Tak. Tylko sen.

10

— Teraz, kiedy wreszcie jest po wszystkim, koniec ze świętowaniem i rozrywkami. Teraz zaczyna się prawdziwa praca, co, Dekkerecie? — powiedział Prestimion.

Tygodnie oficjalnych ceremonii, które wyznaczały koniec starych rządów i wejście w nowe, przeniosły go do dawnych lat. Już kiedyś przeżył to wszystko, tylko wtedy to jego wstąpienie na tron świętowano. Napływ koronacyjnych podarków z całego świata — czy kiedykolwiek odpakował więcej niż ułamek z tego mnóstwa pudełek i skrzyń? — rytuał przekazania korony, bankiet koronacyjny, odczytywanie „Księgi Zmian”, śpiewanie „Księgi Potęg”, przekazywanie w tę i z powrotem kielichów pełnych wina, zebrani panowie królestwa wstający, by wykonywać salut rozbłysku gwiazd i witać nowego Koronala…

— Prestimion! — wołali. — Lord Prestimion! Chwała Lordowi Prestimionowi! Niech żyje Lord Prestimion!

To było tak dawno temu! Zdawało mu się teraz, że cały okres jego rządów minął w mgnieniu oka i że nagle w tajemniczy sposób zmienił się w męża w średnim wieku, już nie tak optymistycznego i impulsywnego, jak kiedyś, ani tak radosnego — musiał przyznać, że bywał czasem nieco drażliwy — i teraz zrobili to wszystko znowu, kolejny raz odprawili odwieczne rytuały, lecz tym razem wołali imię Dekkereta, Dekkereta, Lorda Dekkereta, a on patrzył z boku, uśmiechał się i dobrowolnie oddawał swój przydział chwały nowemu monarsze.

Wiedział jednak, że jakaś jego część na zawsze pozostanie Koronalem.

W lustrze pamięci widział samego siebie, młodszego, chłopięcego, jak kogoś obcego. Młody, zręczny Prestimion sprzed dwóch dekad, niezwykle wytrzymały młody człowiek, który przetrwał poniżenie uzurpacji Korsibara i potworny rozlew krwi podczas wojny domowej i pomimo wszystko zdołał zostać Koronalem. Jak on walczył! Kosztowało go to brata, kochankę i niemało fizycznego cierpienia, noce spędzone w obozach na błotnistych brzegach, dni na przemierzaniu najbardziej śmiercionośnej pustyni poza Suvraelem, wierzchowce, które zabijano pod nim w czasie bitew, rany, po których wciąż nosił blizny. Dekkeret miał szczęście, że oszczędzono mu każdej z tych rzeczy, nie mówiąc już o wszystkich naraz. Jego wstąpienie na tron było uporządkowane i normalne. Był to dużo prostszy sposób na zostanie królem.

W mojej historii też wszystko powinno być proste, pomyślał Prestimion. Bogini wymyśliła mi jednak inne przeznaczenie.

Stał z Dekkeretem — Lordem Dekkeretem — w sali tronowej Confalume’a. Byli tylko we dwóch, otoczeni echem. Spoglądali przez salę z jaśniejącego, żółtego drewna gurna na tron, wielki blok żyłkowanego rubinem czarnego opalu na schodkowym piedestale z czarnego mahoniu, kiedy Dekkeret powiedział:

— Wiem, że będziesz za nim tęsknił. Proszę, Prestimionie, wdrap się na niego jeszcze raz, jeśli chcesz. Nikomu nie powiem.

Prestimion uśmiechnął się.

— Nigdy nie lubiłem na nim siadać, gdy byłem Koronalem. Jeszcze gorzej byłoby usiąść na nim teraz.

— Kiedy byłeś królem, zajmowałeś go dość często i robiłeś wtedy dobrą minę.

— Moje zadanie polegało na robieniu dobrej miny, Dekkerecie. Ale teraz to twoja praca. Nie mam tam nic do roboty, nawet z sentymentu.

Mimo to przez jakiś czas wciąż patrzył na wielki tron. Nawet teraz bawiła go pretensjonalność szokująco kosztownej sali tronowej, wepchniętej przez Confalume’a w serce Zamku i sam tron, który był jej centrum. Zarazem jednak doceniał jego wartość jako symbolu prawowitej władzy, i fakt, że przypominał o samym Confalumie, który w pewnym sensie był mu bliższy niż własny ojciec.

Po dłuższym czasie powiedział:

— Wiesz, Dekkerecie, musimy brać tron staruszka bardzo na poważnie, gdy na nim siedzimy. Każdą cząstką duszy musimy wierzyć w jego majestat. Ponieważ, wiesz, tak naprawdę jesteśmy aktorami, a to jest nasza scena. Przez ten krótki czas, kiedy po niej stąpamy, musimy wierzyć, że przedstawienie jest prawdziwe i ważne, bo jeśli my nie będziemy w to wierzyć, któż inny zechce?

— Tak, rozumiem, Prestimionie.

— Ale teraz mam inną, własną scenę i nikt nie zobaczy, jak po niej chodzę. Czy moglibyśmy stąd wyjść? — Prestimion po raz ostatni, niemal z czułością, spojrzał na tron.

Przez salę tronową przeszli do sali sądowej, pokoju, który sam kazał zbudować. On również był wcale majestatyczny. Czy kiedyś ludzie pomyślą, że starożytny Lord Prestimion umiłował ostentację i wystawność tak samo jak jego poprzednik, Confalume? Cóż, niech tak myślą. Nie było nad czym się zastanawiać. Historia stworzy swojego własnego Prestimiona, tak samo, jak wymyśliła swojego Stiamota, Arioca, Guadelooma. Był to proces, którego nie dało się powstrzymać. Pewnie już sam przebył większość drogi do stania się mitem.

— Dalsze pokoje… — powiedział Dekkeret — zamierzam je wyburzyć i zbudować kaplicę dla Koronala. Tak myślę. Czuję, że się tu przyda.

— Dobry pomysł.

— Masz na myśli kaplicę?

— Ogólny pomysł budowania. Podoba mi się, że już o tym myślisz. Jeśli chcesz mieć tu kaplicę, wybuduj ją. Zostaw swój ślad na Zamku, Dekkerecie. Weź go w dłonie. Kształtuj, jak ci się spodoba. To miejsce jest sumą wszystkich władców, którzy tu żyli. Nigdy nie ukończymy jego budowy. Póki trwa świat, coś będzie tu budowane.

— Tak. Majipoor tego od nas wymaga.

Prestimion cieszył się, że ogląda te pokoje po raz ostatni z twardym, obdarzonym silną wolą mężczyzną, którego wybrał na swego sukcesora. Dekkeret będzie znakomitym Koronalem, był tego pewien. Dobrze było wiedzieć, że dał światu takiego następcę. Cokolwiek by osiągnął, to gdyby zostawił Majipoor w rękach słabeusza lub głupca, świat by mu tego nie wybaczył.

W przeszłości wielcy Koronalowie popełniali ten błąd. Prestimion był jednak pewien, że nikt mu tego nie zarzuci. Dekkeret spełni wszelkie oczekiwania. Będzie innym królem niż jego poprzednik, to prawda, szczerym i prostolinijnym, a Prestimion często polegał na sprycie i manipulacji. Dekkeret był potężną, heroiczną postacią, budził respekt, kiedy tylko wchodził do pomieszczenia, zaś Prestimion, zbudowany przez Boginię w dużo mniejszej skali, musiał osiągać królewskość czystą siłą osobowości.

Cóż, te różnice ułatwią przyszłym pokoleniom rozróżnianie ich. Będą mówić „w czasach Prestimiona i Dekkereta”, wspominając złoty wiek, tak jak czasem mówiono o czasach Thrayma i Vildivara, Signora i Melikanda, Agisa i Klaina. Tamci jednak istnieli tylko jako pary wymiennych imion, nie jako jednostki. Prestimion miał nadzieję na łaskawszy los. Od Dekkereta różniło go tak wiele, że ci, którzy będą żyli w przyszłości, z konieczności będą widzieli szybkiego, gibkiego, małego Prestimiona, mistrza łucznictwa, wielkiego stratega, a obok niego dużego Dekkereta o szerokich ramionach i na zawsze będą wiedzieli, który jest który. Na to przynajmniej liczył Prestimion.

— Wyjdziemy na Parapet Morvendila? — zapytał, wskazując w kierunku północno-zachodniej bramy. — Często podziwiałem nocny widok stamtąd.

— I jeszcze nie raz go zobaczysz — powiedział Dekkeret. — Będziesz często przyjeżdżał z wizytą?

— Pewnie tak często, jak często Pontifexowi wypada pokazywać się na Zamku. A to raczej nieczęsto, prawda? Poza tym, nie będziesz chciał mnie tu oglądać. Nieważne, co czujesz teraz, ale kiedy poczujesz, że to miejsce naprawdę należy do ciebie, nie będziesz chciał, żebym węszył na twoim terenie.

Dekkeret zachichotał, ale nie odpowiedział.

Szybko przeszli przez sale i wyszli w zmierzch. Pozdrawiali ich stojący daleko strażnicy. Inni, ciemne sylwetki, być może książęta, również przyglądali im się z daleka, ale nikt nie ośmielał się podejść. Któż przerwałby prywatną rozmowę Pontifexa z Koronalem? Zadaszonym przejściem z inskrypcją z czasów Lorda Dulcinona doszli na Dziedziniec Gaznivna zakończony balkonem, z którego można było przejść na Parapet Morvendila.

Jakim władcą był Morvendil, kiedy żył — o tym Prestimion nie miał pojęcia, ale sam parapet, długi, wąski, wykonany z czarnego kamienia z Velanthynu, od dawna był jedną z jego kryjówek, do których uciekał przez problemami tronu. W tym miejscu Góra zwężała się i opadała stromo pod Zamkiem. Dawało to wspaniały widok na kilka Miast Wysokich i część położonego niżej pierścienia Miast Wewnętrznych. Tam w dole szybko zapadała ciemność i na zboczu gigantycznej góry pojawiały się wyspy światła. Kształcące było przypomnieć sobie, że ta mała plamka po lewej była w rzeczywistości miastem o sześciu milionach mieszkańców, a tamta kropka domem dla kolejnych siedmiu milionów. Kolejna zaś, wciśnięta w bok góry i otoczona półkolem atramentowej czerni, to ukochane Muldemar Prestimiona.

W jego umyśle kłębiły się wspomnienia młodości w tym pięknym mieście, szczęśliwego życia rodzinnego, kochającej matki, silnego, szlachetnego ojca, zmarłego tak wcześnie, a nie mniej królewskiego od każdego Koronala. Jakże ciepłe to było środowisko, jakie przyjemne życie! Nigdy nie zaznał tam smutku ani rozpaczy. Gdyby nie wezwał go Zamek, byłby teraz Księciem Muldemar, pracującym szczęśliwie wśród winorośli i piwniczek.

Opuszczenie łona rodziny i książęcych obowiązków w ojczystym mieście, by służyć ludzkości, wydawało mu się czymś naturalnym i normalnym. Zapragnął więc być Koronalem, trzymać cały Majipoor w ciepłym, przyjaznym uścisku, być w centrum wszystkich snów, być łaskawym przywódcą, ojcem świata.

Czy właśnie tak to wtedy widział, czy to zwyczajny głód władzy pchał go po tron? Nie potrafił powiedzieć. Oczywiście w jego ciągłym wznoszeniu się w hierarchii Zamku był jakiś czynnik pragnienia potęgi. Był jednak pewien, że nie był to główny czynnik — absolutnie pewien. Prestimion zrozumiał to podczas wojny z Korsibarem.

Wtedy walczył o tron, walczył desperacko, ale nie dlatego, że go pragnął, jak Korsibar, ale dlatego, że był pewien, iż na niego zasługuje, że jest mu potrzebny, że jest niezastąpionym i wyjątkowym człowiekiem swojej epoki. Bez wątpienia niejeden przerażający tyran i straszliwy zbrodniarz myślał o sobie dokładnie to samo w ciągu długich wieków historii, sięgającej aż do czasów Starej Ziemi. Cóż, niech i tak będzie, Prestimion polegał na zrozumieniu swoich motywów przez siebie samego. Wiedział, że na tym też polegał cały Majipoor. Był powszechnie kochany, a to potwierdzało, że dokonał słusznego wyboru. Służył dobrze jako Koronal, tak samo będzie służył teraz, jako Pontifex.

Spojrzał na Dekkereta, który stał w pewnym oddaleniu, wyraźnie nie chcąc przeszkodzić mu w rozmyślaniach.

— Zastanawiałeś się już, jak rozpoczniesz rządy?

— Masz na myśli nowe dekrety i prawa? Zrywanie z prastarą tradycją, zmianę obecnego protokołu, stawianie świata na głowie? Pomyślałem, że chwilkę poczekam, nim obiorę ten kurs.

Prestimion roześmiał się.

— Sądzę, że to rozsądne założenie. Najmądrzej rządzi ten Koronal, który rządzi najmniej. Lord Prankipin przywrócił świat na właściwe tory, zmniejszając kontrolę rządu, podobnie postępował Confalume i ja również. Ze wszystkich stron widać tego zalety. Ale nie, nie mówiłem o zmianach legislacyjnych, tylko o symbolicznych gestach. Zamierzasz ukryć się na Zamku, póki w pełni nie wdrożysz się w swoje nowe zajęcia, czy pokażesz się ludziom?

— Jeśli miałbym się ukrywać tutaj, być może zestarzałbym się i umarł nim świat zobaczyłby moją twarz. Ale, Prestimionie, na pewno jest za wcześnie na Wielką Procesję!

— Też tak uważam. O ile okoliczności nie zmuszą cię, byś postąpił inaczej, poczekaj z Procesją do tradycyjnego, piątego roku. Ja jednak, kiedy zostałem Koronalem, szybko zacząłem odwiedzać okoliczne miasta. Rzecz jasna, zawsze byłem niespokojnym duchem, ty lepiej znosisz widok tych samych drzwi i okien przez kilka tygodni, nieprawdaż? Jest jeden powód, dla którego dobrze jest, żeby Koronal ruszał się z Zamku tak często, jak to możliwe: kiedy jest się trzydzieści mil nad światem, ma się bardzo niewyraźny widok.

— Tak przypuszczam — powiedział Dekkeret. — Gdzie podróżowałeś w pierwszych miesiącach?

— Na samym początku po prostu wykradałem się z Septachem Melaynem i Gialaurysem, nikomu nic nie mówiąc. Udawaliśmy się nocami do miejsc takich jak Banglecode, Greel czy Bibiroon. Nosiliśmy peruki i sztuczne wąsy i słuchaliśmy uważnie, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o świecie, którym przyszło nam rządzić. Nocny Targ w Bombifale… ach, to były czasy! Próbowaliśmy potraw, których może nie jadł wcześniej żaden Koronal. Odwiedziliśmy handlarzy magicznymi sprzętami. To tam poznałem Maundiganda-Klimda, który bez trudu przejrzał moje przebranie. Choć nie znaczy to, że tobie polecam podobne wybiegi.

— Nie. Peruki i sztuczne wąsy to nie w moim stylu.

— Nieco później podróżowałem bardziej oficjalnie. Brałem ze sobą Teotasa, Abriganta, Gialaurysa, Navigorna albo kogoś innego z Rady. Odwiedzaliśmy miasta Góry, Peritole, Strave, Minimool, dotarliśmy nawet do Gimkandale. Nigdy nie zostawałem w jednym miejscu zbyt długo z powodu kosztów, jakie by to za sobą pociągało. Po prostu przyjeżdżaliśmy, wygłaszaliśmy przemowę albo dwie, słuchaliśmy skarg, obiecywaliśmy cuda i ruszaliśmy dalej. To w tej fazie rządów, jak pewnie pamiętasz, odwiedziłem Normork.

— Jakże mógłbym zapomnieć? — głos Dekkereta był poważny.

— Znalazłem Maundiganda-Klimda podczas jednej podróży, ciebie podczas innej, a w czasie trzeciej, do Stee, poznałem lady Varaile. Trzy szczęśliwe spotkania, całkowicie przypadkowe, a jednak jak zmieniły moje rządy i moje życie! A jeśli zostaniesz na Zamku…

Dekkeret skinął głową.

— Tak. Pojmuję.

— Jeszcze jedno pytanie i wracamy do środka — powiedział Prestimion. — Maundigand-Klimd opowiedział ci swoją historię o Barjazidzie będącym Potęgą Królestwa? Co o niej sądzisz?

— Bardzo niewiele — Dekkeret był zdziwiony, że Prestimion chce rozmawiać o czymś tak nierealnym. — Trzy trony są zajęte i miejmy nadzieję, że przez wiele lat nie nastąpią żadne zmiany.

— Widzę, że bierzesz jego słowa bardzo dosłownie.

— Su-Suheris skomentował to tak samo. Jak inaczej mam odbierać słowa, jeśli nie jako rzeczy, które coś znaczą? Ciebie widać bawi od czasu do czasu posłuchać mamroczących czarowników, ale dla mnie są tylko bezwartościowymi nierobami i pasożytami, nawet twój drogi Maundigand-Klimd, a ich przepowiednie znaczą dla mnie tyle, co dym. Kiedy przychodzi do mnie mag i mówi, że we śnie zobaczył Barjazida z aurą Potęgi Królestwa, czemu mam szukać w tym ukrytych znaczeń i zakopanych wyjaśnień? Najpierw patrzę na samą wiadomość. A ona akurat zdaje mi się być uderzająco głupia. Zapominam więc o niej.

— Ignorując ostrzeżenie Maundiganda-Klimda robisz sobie krzywdę.

W głosie Dekkereta pojawiła się nuta irytacji.

— Nie kłóćmy się w tym szczęśliwym dniu, Prestimionie. Ale, wybacz mi, jaki sens mam widzieć w tej przepowiedni? Wszyscy Barjazidowie to ohydne łotry, za wyjątkiem mojego przyjaciele Dinitaka. Świat nigdy nie przyjmie takich królów.

— A może Dinitak?

— To daleko idące przypuszczenie. Fakt, mógłbym wybrać go na mojego następcę, co faktycznie uczyniłoby go Potęgą Królestwa, a gdybym to zrobił, byłby dobrym władcą, choć może nieco surowym. Ale zapewniam cię z całą stanowczością, Prestimionie, że minie wiele lat, nim zacznę myśleć o znalezieniu sobie następcy, a kiedy już to uczynię, nie sądzę, by mój wybór padł na Dinitaka. System może nie znieść dwóch władców z ludu pod rząd. Dinitak ma wiele zalet i jest chyba moim najbliższym przyjacielem, ale nie wydaje mi się, by był dość wielkoduszny, aby choć potencjalnie zostać Koronalem. Jest twardym człowiekiem, niewiele w nim miłosierdzia. Dlatego też…

Prestimion uniósł dłoń.

— Wystarczy! Błagam cię, Dekkerecie, zapomnij zupełnie o tej części przepowiedni, która mówi o Potędze Królestwa. Właśnie wykluczyłeś Dinitaka, a żaden z nas nie wyobraża sobie Khaymaka Barjazida jako Koronala. Zamiast tego skup się na ostrzeżeniu Maundiganda-Klimda, że na początku rządów czekają cię trudności i że będzie w nie zamieszany jakiś Barjazid.

— Jestem gotów zmierzyć się z każdym problemem. Najpierw jednak pozwólmy mu się pojawić.

— Ale będziesz czujny?

— Oczywiście. To powinno być jasne. Nie będę jednak zbroił się przeciwko duchom, mimo wszystkiego, co mówisz o mądrości swojego maga. I mówię ci, Prestimionie, że w ogóle niechętnie będę się zbroił, niezależnie od możliwych problemów, jeśli tylko będę mógł wybrać pokojowe rozwiązanie. Czy możemy teraz zostawić ten temat? Powinniśmy szykować się do pożegnalnej kolacji.

— Tak. Powinniśmy.

Prestimion widział, że nie było sensu ciągnąć tej rozmowy. Rozumiał, że to, co próbował zrobić, było równie owocne co tłuczenie głową w wielki mur Normork. Mogłeś tłuc ile chcesz, ale mur nie puszczał. Podobnie Dekkeret.

Może jestem zbyt przewrażliwiony, pomyślał Prestimion, po dwóch buntach, które przeżyłem w pierwszych latach rządów. Po własnych, nieszczęśliwych doświadczeniach nauczyłem się zawsze spodziewać się kłopotów, a kiedy ich nie ma, tak jak było przez wiele lat od czasu śmierci Dantiryi Sambailla, nie ufam temu spokojowi. Dekkeret ma pogodniejszego ducha, niech więc radzi sobie z ponurą przepowiednią Maundiganda-Klimda, jak mu się podoba. Być może Bogini rzeczywiście da mu szczęśliwy początek rządów, mimo wszystko. Poza tym, czeka nas kolacja.

11

Khaymak Barjazid powiedział:

— Mam pewną myśl, wasza miłość. Wspominałeś kiedyś o swoich trudnych stosunkach z ojcem i braćmi.

Mandralisca rzucił mu wystraszone, gniewne spojrzenie. Na chwilę zapomniał, że kiedykolwiek opowiadał o swoim bolesnym dzieciństwie Barjazidowi czy komukolwiek innemu. Nie był też przyzwyczajony, by mówiono do niego w sposób przełamujący mur, który zbudował wokół swojego życia.

— No i? — warknął głosem najeżonym ostrzami.

Barjazid zaczął się wić. W próżnych oczach małego człowieczka pojawiło się przerażenie.

— Nie chciałem urazić, panie! Nie miałem na myśli nic złego. Chodzi tylko o to, że widzę sposób, by zwiększyć moc hełmu, który trzymasz w dłoniach. Sposób wykorzystuje pewne… doświadczenia… które posiadasz.

Mandralisca pochylił się w przód. Wciąż odczuwał nieprzyjemne ukłucie, spowodowane niespodziewanym wtargnięciem do jego duszy, ale mimo to był głęboko zainteresowany.

— Jak to?

— Niech się zastanowię — powiedział ostrożnie Barjazid. Miał postawę człowieka, który zamierza przeprowadzić filozoficzną dysputę z przypadkowo spotkanym na pustej, wiejskiej drodze parskającym, wściekłym khulpoinem z żółtymi ślepiami i miotającymi płomienie oczami. — Użytkownik hełmu tworzy moc wewnątrz siebie samego. Wierzę, że można zwiększyć moc urządzenia poprzez czerpanie z jakiegoś zbiornika bólu, furii, mógłbym wręcz powiedzieć „nienawiści”.

— Powiedz to więc. Nienawiść. Rozumiem to słowo.

— Tak, nienawiść. W związku z tym przyszły mi do głowy pewne pomysły, panie, kiedy przypomniało mi się, co mówiłeś o swoim dzieciństwie… o ojcu. O wczesnym… nieszczęściu. — Barjazid z trudem dobierał słowa, wyraźnie rozumiał, że stąpa po grząskim gruncie. Rozumiał, że Mandralisca może nie chcieć, by przypominano mu rzeczy, które niechcący wygadał tego dnia, kiedy z Barjazidem i Jacominem Halefice’em szli po targu. Jednak Mandralisca opanował się i gestem nakazał mu, by mówił dalej. Barjazid zrobił to nader zręcznie: posługując się napomknięciami, aluzją i eufemizmami, namalował portret Mandraliski jako chłopca, wiecznie obawiającego się dzikiego, pijanego ojca i pewnych siebie, dręczących go braci, codziennie zadających mu nowe cierpienie; chłopca, który zbiera w sobie nienawiść do nich, aż pewnego dnia wyleje ją na świat. Nienawiść, która może zmienić się w atut, którą można opanować i uczynić z niej źródło wielkiej mocy. Dał kilka wskazówek, jak można to osiągnąć.

To była bardzo cenna wiedza. Mandralisca był wdzięczny, że Barjazid zechciał się nią podzielić. Mimo to żałował, że choć na chwilę odsunął zasłonę, która skrywała wczesne lata jego życia. Zawsze uważał, że wygodnie jest być przez świat postrzeganym jako potwór wyrzeźbiony z lodu. Pozwolenie, by ktoś dojrzał ukrytego gdzieś za tą fasadą wrażliwego chłopca z dawnych czasów wiązało się zawsze z ogromnym ryzykiem. Gdyby mógł, chętnie cofnąłby każde słowo, które tamtego popołudnia powiedział temu małego człowieczkowi.

— Wystarczy — powiedział w końcu Mandralisca. — Wytłumaczyłeś wszystko dość dokładnie. Idź teraz i pozwól mi zająć się moją pracą.

Sięgnął po hełm.

Późna jesień w Gongharach powoli stawała się wczesną zimą. Lekki, ale nieustający deszcz pory ciepłej z wolna zaczął ustępować zimnym, lecz równie nieustannym deszczom jesieni, ciężkim od mokrego śniegu, które za następnych kilka tygodni ustąpią z kolei przed pierwszym śniegiem zimy. Oto chatka, brudna buda, sypiący się, pechowy dom, gdzie mieszka handlarz winem Kekkidis wraz z rodziną, w smutnym, małym, górskim miasteczku Ibykos. Godzina jest późnopopołudniowa, ciemna i zimna. Deszcz bębni o gnijący, pokryty porostami dach i przecieka tymi co zawsze otworami, wpadając do tych co zawsze kubłów z miarowym plum, plum, plum. Mandralisca nie ośmiela się rozpalić ognia. W tym domu nie marnuje się opału, a wszelki opał nie wykorzystany dla wygody ojca uważa się za zmarnowany. Tutaj nie jest ważny nikt poza ojcem, a ogień rozpala się, kiedy on wróci z pracy, nie wcześniej.

Dzisiaj może to nastąpić za wiele godzin. A może, jeśli Bogini się zlituje, nigdy.

Kekkidis i jego najstarszy syn, Malchio, od trzech dni przebywali w oddalonym o stop mil mieście Velathys próbując odkupić zapasy innego kupca, który zginął w lawinie i zostawił pół tuzina głodnych dzieci. Mają wrócić dzisiaj, właściwie trochę się już spóźniają, ponieważ latacz kursujący pomiędzy Velathys i Ibykos wyrusza o świcie i jest w Ibykos wczesnym popołudniem. Teraz jest prawie ciemno, a latacz jeszcze nie przyjechał. Nikt nie wie dlaczego. Drugi brat Mandraliski od południa czeka na stacji z wozem. Trzeci jest w winiarni, pomaga matce. Mandralisca jest w domu sam. Zabawia się fantazjami o kataklizmach, które mogły spotkać po drodze jego ojca. Może — może, może, może! — stało się coś złego. Może. Może.

Innym sposobem zabijania czasu i na ogrzanie się jest ćwiczenie walki palcatem, wykonanym z kawałka drewna nocokwiatu. Taki palcat jest najlepszy, a Mandralisca oszczędzał po jednym, kwadratowym miedziaku przez cały zeszły rok, by kupić sobie przyzwoitą laskę, którą strugał, aż osiągnęła idealną długość i wagę i pasowała mu do dłoni tak, że można pomyśleć, iż palcat wykonał mistrz rzemieślniczy. Teraz Mandralisca trzyma oręż tak, że opiera mu się delikatnie o dłoń i porusza się zręcznie po pokoju, walczy z cieniami, dźga, paruje. Jest szybki, jest dobry, ma silny nadgarstek i bystre oko, liczy, że kiedyś zostanie mistrzem. Teraz jednak chodzi mu głównie o to, by się rozgrzać.

Wyobraża sobie, że jego przeciwnikiem jest ojciec. Tańczy wokół pokoju i wokół starucha, kpiąco dźga go swoją bronią, dotyka obu ramion, podbródka, policzka, bawi się z nim, wymanewrowuje, poniża. Kekkidis zaczyna warczeć w furii, uderza swoim kijem, trzymanym oburącz niczym siekiera, ale chłopiec jest od niego dziesięć razy szybszy, dotyka go znów i znów i znów, a Kekkidis nie jest w stanie trafić go chociaż raz.

Może nigdy nie wróci. Może umrze gdzieś po drodze. Mandralisca modli się, żeby już nie żył.

Niech na niego też zejdzie lawina.

Wzgórza nad Ibykos są już pokryte śniegiem, ciężkim, mokrym śniegiem, zwyczajnym na graniach o tej porze roku. Mandralisca zamyka oczy i wyobraża sobie padający deszcz, uderzający w czarne, granitowe podłoże, podcinający zaspy pod kątem jak nóż, aż spadają falującymi blokami na leżącą w dole drogę, prosto na przejeżdżający latacz z Velathys… pokrywają go aż do wiosny… Kekkidis i Malchio zagrzebani pod tonami śniegu…

Albo niech nagle oberwie się droga. Niech dziura połknie latacz.

Niech latacz nagle zjedzie z drogi. Niech runie do rzeki.

Niech silnik popsuje się w połowie drogi. Niech dopadnie ich śnieżyca i niech pozamarzają.

Mandralisca kontrapunktuje każde z tych marzeń wściekłym pchnięciem palcata. Ciach — ciach — ciach. Wiruje, tańczy, obraca się lekko na czubkach palców, uderza, gdy jego ciało zwrócone jest bokiem do przeciwnika. Atakuje znad głowy, od góry, niemożliwie do obrony, szybko jak błyskawica. A masz! Masz! Masz!

Nagle słychać dźwięk podjeżdżającego wozu. Mandralisca chce płakać. Nie było lawiny, nie było dziury, nie było śmiercionośnej śnieżycy. Kekkidis wrócił do domu.

Głosy. Kroki na zewnątrz. Kasłanie. Ktoś tupie, dwie osoby, Kekkidis i Malchio zrzucają śnieg z butów.

— Chłopcze! Gdzie jesteś, chłopcze? Wpuść nas! Wiesz, jak tu jest zimno?

Mandralisca stawia palcat pod ścianą. Biegnie do drzwi, szarpie się z zasuwką. W progu stoi dwóch wysokich mężczyzn, jeden starszy; dwóch ponurych, patrzących gniewnie, o pociągłych twarzach, długich, tłustych, czarnych włosach, błyszczących, złych oczach. Mandralisca czuje w ich oddechach brandy. Pachną też wściekłością: ostrym, piżmowym smrodem, wydobywającym się spod ich futrzanych szat. Coś musiało pójść nie tak. Przechodzą koło niego, odpychają go na bok.

— Gdzie ogień? — pyta Kekkidis. — Czemu tu jest tak przeklęcie zimno? Powinieneś był rozpalić dla nas ogień!

Nie ma na to rady. Dostanie mu się, jeśli rozpali ogień, dostanie, bo nie rozpalił. Stara historia. Biegnie, by przynieść chrust z ganku za domem. Jego ojciec i brat, wciąż w futrzanych płaszczach, stoją na środku pokoju i rozcierają ręce, by je ogrzać. Rozmawiają o podróży. Ich głosy są ostre i gorzkie. Ewidentnie przedsięwzięcie się nie powiodło, agenci tamtego kupca byli dla Kekkidsa zbyt ostrzy, tani i łatwy zakup wyprzedawanych w rozpaczy dóbr się nie powiódł, cała wyprawa była stratą czasu i pieniędzy. Mandralisca pochyla głowę i zajmuje się swoimi sprawami, nie zadaje pytań. Jest zbyt mądry, żeby zwracać na siebie uwagę, kiedy jego ojciec jest w takim humorze. Najlepiej nie wchodzić mu w drogę, trzymać się cieni, pozwolić mu wyładować gniew na garnkach, patelniach i stołkach, a nie na najmłodszym synu.

Nie da się tego jednak uniknąć. Mandralisca wykonuje jakieś polecenie o pół kroku za wolno. Kekkidisowi się to nie podoba. Warczy, przeklina, nagle dostrzega palcat Mandraliski, stojący pod ścianą, łapie go i mocno dźga nim chłopca w brzuch.

To jest nie do zniesienia. Nie chodzi o ból uderzenia palcatem, choć prawie pozbawia go tchu, ale o to, że ojciec w ogóle dotyka jego ukochanego przedmiotu. Kekkidis nie ma go po co dotykać, a już szczególnie nie ma prawa używać go przeciwko chłopcu. Palcat jest jego. Kupiony za własne pieniądze, wystrugany własnymi rękoma.

Mandralisca bez namysłu wyciąga rękę, kiedy Kekkidis szykuje się do kolejnego ciosu. Szybki jak błyskawica podchodzi do niego, łapie za czubek palcata, ciągnie, próbując wyrwać go ojcu z dłoni.

To koszmarny błąd. Wie to już w momencie, kiedy go popełnia, ale pomimo całej swojej szybkości nie może się powstrzymać. Kekkidis gapi się na niego dziko, z szeroko otwartymi oczami, w obliczu tak zuchwałego sprzeciwu wręcz zapluwa się z wściekłości. Wyrywa palcat z ręki Mandraliski, wykręcając go z taką siłą, że chłopiec nie może się przeciwstawić. Łapie kawałek drewna za oba końce, uśmiecha się, z łatwością łamie go na kolanie, uśmiecha się znowu, pokazuje chłopcu połamane kawałki, po czym niedbale wrzuca je w ogień. Wszystko to trwa tylko chwilę.

— Nie — mamrocze Mandralisca, nie wierząc w to, co się stało. — Nie… nie… proszę…

Oszczędności całego roku. Jego piękny palcat.

Trzydzieści pięć lat później, tysiąc mil na północny wschód, mężczyzna, który nazywa się Mandraliską, hrabią Zimroelu, siedzi w małym, okrągłym pokoju o łukowym sklepieniu i ścianach pokrytych gliną w kolorze spalonego pomarańczu, na wzniesieniu nad pustynną Równiną Biczów. Na skroni ma hełm z metalowej plecionki, dłonie ma zaciśnięte, jakby w każdej trzymał kawałek złamanego palcata.

Widzi przed sobą twarz ojca. Jego tryumfalny, mściwy uśmiech. Niedbale trzymane kawałki palcata… rzucane w ogień…

Umysł Mandraliski szybuje w górę… na zewnątrz… szuka… pamięta… nienawidzi…

Nie… nie… proszę…

Teotas śpi, kolejny raz pokonany przez sen. Nie może zrobić nic innego. Jego duch boi się snu, lecz ciało się go domaga. Co noc walczy, przegrywa, poddaje się. A teraz, pomimo conocnej walki, znowu leży, uśpiony. Śni.

Pustynia, gdzieś, w jakimś nierzeczywistym miejscu. Halucynacje unoszą się ze skał jak fale gorąca. Słyszy jęki, czasem łkanie i coś, co mogłoby być chórem dużych, czarnych żuków — suchy, szeleszczący dźwięk. Wiatr jest gorący, niesie pył. Świt wstaje z oślepiającą jasnością. Skały są niczym jasne węzły czystej energii, ich czerwone powierzchnie o bogatej fakturze wibrują nieustannie zmieniającymi się wzorami. Na jednej ze ścian każdej skały widzi krążące z gracją złote światła. Po przeciwnej stronie bladoniebieskie kule nieustannie pojawiają się niczym mydlane bańki i unoszą się w powietrze. Wszystko połyskuje. Wszystko lśni wewnętrznym światłem. Byłoby tu cudownie pięknie, gdyby nie to, że jest tak strasznie.

On sam zamienił się w coś paskudnego. Jego ręce stały się młotami. Palce u nóg to hakowate pazury. Jego kolana mają pozbawione brwi oczy. Język ma z atłasu. Ślinę ze szkła. Jego krew jest żółcią, a żółć krwią. Osacza go posępne poczucie nieuniknionej kary. Stwory, całe z pionowych żeber z szarej chrząstki, wydają w jego kierunku płaskie, dudniące dźwięki. Z jakiegoś powodu rozumie, co mówią: wyrażają pogardę, wyśmiewają jego liczne wady. Chce krzyczeć, ale nie potrafi wydać z siebie dźwięku. Nie może też uciec. Jest sparaliżowany.

— Fi-o-rin-da…

Z największym wysiłkiem udaje mu się wypowiedzieć jej imię. Czy ona go słyszy? Czy może ocalić?

— Fi-o-rin-da…

Szarpie skręconą, skłębioną kołdrę. Fiorinda leży koło niego niczym porzucona lalka naturalnych rozmiarów, odcięta ścianą snu. Wie, że tam jest, nie może jej sięgnąć, nie może w żaden sposób nawiązać z nią kontaktu. Jedno z nich jest w innym świecie. Nie wie, które. Pewnie ja, decyduje. Tak. Jest w innym świecie, śpi, śni, śni, że leży we własnym łóżku na Zamku, że śpi obok śpiącej Fiorindy, której nie może dosięgnąć. I że śni.

— Fiorinda?

Cisza. Samotność.

Teraz rozumie, że na pewno śni mu się, że nie śpi. Siada, sięga nocnej lampki. W jej słabym, zielonym świetle widzi, że jest sam w łóżku. Teraz sobie przypomina: Fiorinda jest z Varaile w Labiryncie, nie jest to permanentna separacja, a tylko odłożenie na później decyzji, krótka wizyta, by pomóc Varaile urządzić się w nowym domu. Potem zdecydują, które z nich obejmie proponowane stanowisko, czy Fiorinda zostanie damą dworu żony nowego Pontifexa, czy on będzie Wysokim Doradcą Lorda Dekkereta. Ale jak może być doradcą, skoro nie jest niczym więcej, jak tylko najbardziej ohydnym insektem?

Póki co, jest sam na Zamku. Atakowany przez bezlitosne sny.

Noc za nocą… Przerażenie. Szaleństwo. Gdzie mógłby się ukryć? Nigdzie. Nie ma gdzie się schować. Nigdzie. Nigdzie.

— Słyszałeś coś? — zapytała Varaile. — Jakby płacz jednego z dzieci.

— Co? Co?

— Obudź się, Prestimionie! Jedno z naszych dzieci…

Wydał z siebie kolejny pytający dźwięk, ale wyraźnie nie miał zamiaru się budzić. Po chwili Varaile zrozumiała, że właściwie nie miał po co. Było bardzo późno. Był wykończony. Od przybycia do Labiryntu dni — i niejedna noc — upływały mu na spotkaniach, konferencjach, dyskusjach. Trzeba było rozmawiać z urzędnikami Pontyfikatu Confalume’a i ich ocenić, włączyć do systemu nowych ludzi, którzy przyjechali z Prestimionem z Zamku. Na przeczytanie czekały aplikacje, petycje…

Niech śpi, pomyślała Varaile. To było coś, z czym mogła sobie sama poradzić.

Wtedy usłyszała to znów: dziwny, stłumiony dźwięk, który usiłował być krzykiem, ale zamiast tego brzmiał jak jęk. Po jego wysokości rozpoznawała Simbilona, który, pomimo wieku, wciąż miał czysty, jasny kontralt. Udała się wpierw do jego pokoju, niepewnie idąc przez skomplikowany kompleks pokoi rezydencji imperialnej. Tuż nad nią płynęła kulka pomarańczowego światła, rozjaśniając drogę.

Simbilon spał spokojnie pośród jakiegoś tuzina rozsypanych książek, które leżały wszędzie wokół niego. Jedna, wciąż otwarta, spoczywała mu na piersi, tam, gdzie spadła, gdy zapadał w sen. Varaile uniosła ją i położyła na poduszce, po czym wyszła z pokoju.

Znowu usłyszała dziwny dźwięk, teraz bardziej naglący. Przerażała ją myśl, że podobny dźwięk może wydawać jedno z jej dzieci. Przeszła szybko korytarzem i weszła do pokoju, w którym na stercie wypchanych zwierząt spała Tuanelys. Jej łóżko zasypane było włochatymi blavami, sigimoinami, bilantoonami, canavongami i ghalvarami. Był tam nawet długonosy manculain, jej obecny ulubieniec, przekształcony ręką rzemieślnika w coś milutkiego i uroczego, choć prawdziwe manculainy z dżungli Stoienzar, pokryte trującymi, żółtymi kolcami, były tak mało milutkie, jak tylko to możliwe.

Teraz jednak nie otaczały jej wypchane zwierzęta. Tuanelys rozrzuciła je na wszystkie strony, jakby były czymś okropnym, co nawiedziło ją w łóżku. Odrzuciła nawet ukochanego manculaina, Varaile dostrzegła go, leżącego do góry nogami na toaletce, z której przy lądowaniu zrzucił jakiś tuzin małych, szklanych naczynek, które dziewczynka lubiła zbierać. Kilka z nich się potłukło. Sama Tuanelys skopała kołderkę i leżała zwinięta w ciasny kłębek, z kolanami podciągniętymi niemal pod brodę, sztywna, z koszulką nocną podciągniętą pod pachy, naga. Jej ciało lśniło od potu, jak w gorączce. Kałuża potu plamiła prześcieradło wokół niej.

— Tuanelys, kochanie…

Kolejny jęk, który chciał być wrzaskiem. Przez dziewczynkę przebiegały konwulsyjne wstrząsy, drżała i trzęsła się, kopnęła wpierw jedną, potem drugą nogą, zacisnęła piąstki, wciągnęła głowę w ramiona. Varaile delikatnie dotknęła jej ramienia. Skórę miała chłodną, normalną, nie gorączkowała. Odsunęła się jednak pod dotykiem. Zaczęła znów jęczeć, po chwili jęk przemienił się w rozdzierający szloch. Rysy dziecka zamieniły się w okropną maskę, mocno zaciskała oczy, nozdrza miała rozdęte, usta ściągnięte, wyszczerzone ząbki.

— To tylko ja, skarbie. Ciii… Ciii… wszystko jest dobrze. Mamusia jest przy tobie. Ciii, Tuanelys. Ciii…

Poprawiła koszulkę nocną córki, ściągnęła ja z powrotem na talię i uda. Odwróciła ją, by mała leżała na plecach, delikatnie gładziła ją po czole, cały czas uspokajająco mrucząc. Stopniowo ciśnienie, które opanowało Tuanelys, zaczęło opadać. Chwilami znów wstrząsały nią dreszcze w odpowiedzi na jakąś straszliwą wizję, ale coraz rzadziej, a straszna maska rozluźniła się i rysy dziewczynki stały się normalne.

Varaile zdała sobie sprawę, że ktoś za nią stoi. Prestimion? Nie, to była Fiorinda. Obudziła się i przyszła z własnego pokoju, by zobaczyć, co się dzieje.

— Koszmar — powiedziała Varaile. — Mogłabyś przynieść jej czarkę mleka?

Oczy Tuanelys otworzyły się gwałtownie. Zdawała się być skołowana, zagubiona, bardziej zszokowana, niż można się spodziewać po dziecku, które obudzono w środku nocy. Mieszkała w Labiryncie dopiero drugi tydzień. Próbowali urządzić jej pokój tak, żeby jak najbardziej przypominał ten na Zamku, ale nawet pomimo tego… ogrom zmiany, jaką przechodziła…

— Mamusiu…

Głos miała zachrypnięty. Nie używała tego słowa od ponad dwóch lat.

— Już dobrze, Tuanelys. Wszystko w porządku.

— Nie mieli twarzy… Tylko oczy…

— Nie byli prawdziwi. To był sen, kochanie.

— Były ich setki. Bez twarzy. Tylko… oczy. Och, mamusiu, mamusiu…

Trzęsła się ze strachu. Cokolwiek ujrzała we śnie, wciąż w niej żyło. Powoli zaczęła opowiadać Varaile, co widziała, czy raczej próbowała, bo jej opis był poszarpany, a słowa często niespójne. Jasne było, że widziała coś okropnego. Brakowało jej jednak umiejętności, by przedstawić swój koszmar Varaile. Białe stworzenia… tajemnicze, blade istoty… maszerująca banda ludzi bez twarzy… a może były to jakieś gigantyczne robaki? Tysiące wpatrujących się oczu…

Szczegóły nie były istotne. Koszmar małej dziewczynki nie mógł mieć znaczenia, ważne było, że w ogóle miała koszmary. Tutaj, w bezpiecznym Labiryncie, w komnatach na samym dnie sektora imperialnego, coś ciemnego i strasznego dotarło do umysłu córki Pontifexa Majipooru. To nie było w porządku.

— Byli tacy zimni — mówiła Tuanelys. — Nienawidzą wszystkiego, co jest ciepłe i ma krew w żyłach. Martwi ludzie z oczami. Siedzieli na białych wierzchowcach. Zimni… tacy zimni… Dotykałeś ich i zamarzałeś.

Wróciła Fiorinda z czarką mleka.

— Trochę je podgrzałam. Biedne dziecko! Zastanawiałam się, czy nie dodać odrobiny brandy.

— Lepiej nie tym razem. Tuanelys, pozwól, poprawię ci kołdrę. Wypij to, kochanie. To mleko. Pij… powolutku. Małymi łyczkami.

Tuanelys siorbała z czarki. Dziwny napad chyba jej przeszedł. Rozglądała się w poszukiwaniu wypchanych zwierzątek. Varaile i Fiorinda zebrały je i ułożyły na łóżku. Mała znalazła manculaina i wcisnęła go pod kołdrę, obok siebie.

— Teotas także — powiedziała Fiorinda — miał w zeszłym tygodniu straszliwe koszmary. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby miał je i teraz. Chcesz, żebym przy niej została, Varaile?

— Idź spać. Zaopiekuję się nią.

Wyjęła pustą czarkę z ręki Tuanelys i delikatnie oparła głowę małej na poduszkach, przytulając ją i łagodnie głaszcząc, wskazując drogę z powrotem w sen. Przez chwilkę dziewczynka była całkowicie spokojna. Potem znów zadrżała, jakby koszmar powracał.

— Oczy — wymamrotała. — Bez twarzy.

I tak się to skończyło. Po paru minutach spała spokojnie. Zachrapała cicho, po dziecięcemu. Varaile przez chwilę jej pilnowała, czekała, chciała się upewnić, że wszystko jest w porządku. Na to wyglądało. Wyszła na paluszkach i poszła do własnej sypialni, gdzie znalazła Prestimiona wciąż śpiącego. Położyła się u jego boku i leżała tak, nie śpiąc, aż do pozbawionego słońca świtu w Labiryncie.

Mandralisca stał przed jego lordowską mością Gaviralem w wielkiej sali jego pałacu i bezmyślnie przerzucał hełm Barjazida z ręki do ręki, gestem, który ostatnio stał się wręcz jego tikiem.

— Mam raport postępów, milordzie Gaviralu — powiedział. — Tajna broń, o której wspominałem, ten mały hełm, pamiętasz? Zaszedłem daleko w nauce korzystania z niego.

Gaviral uśmiechnął się. Był to uśmiech pozbawiony ciepła, szybki skurcz jego wąskich ust, odsłaniający trójkątne zęby, mignięcie lodowatego ognika w małych, głęboko osadzonych oczach. Przeciągnął dłonią po szorstkich, rzednących, rudawych włosach i powiedział:

— Czy chcesz mi zgłosić jakieś szczególne wyniki?

— Dotarłem na Zamek, milordzie.

— Ach.

— I do Labiryntu.

— Ach. Ach!

To było ulubione powiedzonko Dantiryi Sambaila, takie podwójne „ach” z krótką pauzą i mocną emfazą na drugim. Gaviral nie mógł być zbyt duży, kiedy zmarł jego wuj, ale udawało mu się doskonale naśladować jego intonację. Dziwnie i wcale nie zabawnie było słyszeć to podwójne „ach” z jego ust, jakby pokaz brzuchomówstwa zza grobu. Jego lordowska mość Gaviral odziedziczył niemało brzydoty po sławnym wuju, ale nie miał jego mrocznego sprytu i czarnej, złej inteligencji i Mandralisce nie pasowało, że słyszał od niego tak dokładne naśladownictwo maniery prokuratora. Zachowywał to jednak dla siebie, podobnie jak wiele innych myśli.

— Jestem teraz gotów — powiedział — zaproponować zmianę naszej strategii.

— Polegającą na…?

— Na przeniesieniu się nieco bardziej agresywnie do miejsca, gdzie będzie nas widać, milordzie. Proponuję opuścić to miejsce na pustyni i przenieść nasze centrum dowodzenia do Ni-moya.

— Szokujesz mnie, hrabio. Od początku naszej kampanii ostrzegałeś nas przed podobnym krokiem. Mówiłeś, że byłby to jasny sygnał dla urzędników Pontyfikatu, których w Ni-moya nie brakuje, że w Zimroelu wybuchło powstanie przeciwko rządowi centralnemu. Ledwo miesiąc temu ostrzegałeś nas przed przedwczesnym odkryciem kart. Dlaczego teraz zaprzeczasz własnym radom?

— Ponieważ teraz boję się rządu mniej, niż w zeszłym roku, a nawet w zeszłym miesiącu.

— Ach. Ach!

— Wciąż uważam, że powinniśmy do naszego celu dążyć z wielką ostrożnością. Nie będę doradzał wydania wojny rządowi Prestimiona i Dekkereta, przynajmniej nie teraz. Ale widzę już, że możemy sobie pozwolić na większe ryzyko, z powodu broni, którą dysponujemy — przerzucił hełm z ręki do ręki. — Jest ona dużo potężniejsza, niż mi się wydawało. Jeśli Prestimion i spółka spróbują nas skrzywdzić, możemy się bronić.

— Ach!

Mandralisca czekał na drugie „ach”, patrząc na Gavirala wściekle, ale nie nastąpiło.

Po chwili powiedział:

— W takim razie udamy się do Ni-moya. Ponownie zajmiesz pałac prokuratora, choć nie przyjmiesz tego tytułu. Twoi bracia zajmą niemal równie wielkie rezydencje. Na razie będziecie żyli jako prywatni obywatele, z władzą wyłącznie nad rodzinnymi dobrami. Czy to jasne, milordzie Gaviralu?

— Czy to znaczy, że już nie będziemy lordami? — powiedział Gaviral. Po jego minie było wyraźnie widać, że ta perspektywa go smuci.

— W zaciszu własnych domostw wciąż będziecie Lordami Zimroelu. W rozmowach z mieszkańcami Ni-moya będziecie pięcioma książętami z klanu Sambailidów i nikim ponad to, na razie. Później, milordzie, mam dla ciebie tytuł lepszy nawet od Lorda, ale na to będziesz musiał jeszcze trochę poczekać.

Brzydka twarz Gavirala zajaśniała podnieceniem. Pochylił się z zapałem w stronę Mandraliski.

— A jak ma brzmieć ten lepszy tytuł? — zapytał, choć znał już odpowiedź.

— Pontifex — odpowiedział Mandralisca.

12

— Mój lordzie — powiedział szambelan Dekkereta. — Przyszedł książę Dinitak.

— Dziękuję, Zeldorze Luudwidzie. Poproś go, żeby wszedł.

Rozbawiło go, że szambelan podniósł Dinitaka do godności książęcej. Nigdy nie nadano mu podobnego tytułu, Dekkeret także nie zamierzał tego robić, ani też Dinitak nie okazywał zainteresowania otrzymaniem tytułu szlacheckiego. Wciąż był synem Venghenara Barjazida, dzieckiem suvraelskiej pustyni, które niegdyś współpracowało ze swoim ojcem przy oszukiwaniu i wykorzystywaniu podróżnych, wynajmujących ich jako przewodników po tej nieprzyjaznej ziemi. Arystokracja Góry Zamkowej zaakceptowała Dinitaka jako przyjaciela Dekkereta, który zresztą nie dał im w tej kwestii wyboru. Nigdy jednak nie zgodziliby się na to, by Dekkeret wcielił go do ich własnej, uświęconej kasty.

— Dinitak — powiedział Dekkeret wstając, by go uściskać.

W ciągu ostatnich tygodni Dekkeret urządził sobie biuro w jednym z segmentów Długiej Sali Methiraspa, która właściwie wcale nie była salą, a raczej rzędem ośmiokątnych komnat w Bibliotece Lorda Stiamota. Sama biblioteka była korytarzem, ciągnącym się serpentynami wokół szczytu Góry Zamkowej i mającym w sumie wiele mil długości. Według legendy znajdowała się w niej każda książka, jaką kiedykolwiek wydrukowano w każdym ze światów kosmosu. W miejscu znajdującym się dokładnie pod trawnikiem na Dziedzińcu Vildivara biblioteka ta otwierała się na dwanaście sal Sali Methiraspa. Pozostawiono je do użytku naukowców, ale rzadko zajęta była więcej niż jedna, może dwie.

Dekkeret znalazł te pokoje podczas jednej ze swoich wędrówek po Zamku i natychmiast je polubił. Były to przestronne komnaty wysokie na dwa piętra, o ścianach pokrytych malowidłami wyobrażającymi smoki morskie i niezwykłe stwory lądowe, turnieje rycerskie, cuda przyrody i wiele innych rzeczy we wspaniałym, średniowiecznym stylu. Wysoko w górze z sufitów — pomalowanych na jasne kolory, cynober, żółć, zieleń, błękit i pokrytych cienką warstwą przezroczystego lakieru, dzięki któremu lśniły jak kryształ — sączyło się ciepłe, odbite światło. Korytarze, zastawione po obu stronach rzędami książek, prowadziły do właściwej części biblioteki. Dekkeret co chwilę wracał do tego przyjemnego schronienia wewnątrz Zamku i w końcu polecił, by zamknięto jeden z jego segmentów, zwany Gabinetem Lorda Spurifona, i urządził w nim własne biuro. To właśnie tam przyjmował tego dnia Dinitaka Barjazida.

Przez jakiś czas rozmawiali cicho o mało ważnych sprawach: wizycie w wielkim mieście Stee, którą niedawno odbył Dinitak, planach Dekkereta na podróż tam i do sąsiadujących miast Góry i podobnych kwestiach. Dekkeret z łatwością zauważył, że w duszy przyjaciela skrywa się jakieś napięcie, ale pozwolił ustalać mu tempo rozmowy i stopniowo przejść do kwestii, która kazała mu udać się na tę prywatną audiencję u Koronala.

— Czy widywałeś się ostatnio z księciem Teotasem, wasza lordowska mość? — zapytał Dinitak, a w jego tonie czuć było nowe napięcie.

Dekkereta zaskoczyła ta niespodziewana wzmianka o Teotasie. Ten problem i dla niego stał się drażliwy.

— Widuję go czasami, lecz niezbyt często — odparł. — Ponieważ wciąż nie rozwiązaliśmy kwestii, kto będzie następnym Wysokim Doradcą, zdaje się, że mnie unika. Nie chce odrzucić tej nominacji, ale nie potrafi też zmusić się do jej przyjęcia. Winię za to Fiorindę.

Chłodne, świdrujące oczy Dinitaka wyraziły zaskoczenie.

— Fiorindę? Co ona ma wspólnego z twoim wyborem Wysokiego Doradcy?

— Jest żoną tego, którego wybrałem, nieprawdaż, Dinitaku? A to powoduje komplikacje, których nigdy nie brałem pod uwagę. Pewnie wiesz, że pojechała do Labiryntu z Lady Varaile i zostawiła Teotasa tutaj. — Dekkeret, zirytowany, przerzucał papiery na biurku. Omawianie kłopotliwej sprawy Teotasa, nawet z Dinitakiem, złościło go. — Nie spodziewałem się, że każe Teotasowi wybierać między zostaniem Wysokim Doradcą a pozostaniem przy żonie.

— Uważasz, że to aż tak poważne?

Dekkeret zgarnął papiery na stos nerwowym ruchem.

— A skąd mam wiedzieć? Teotas praktycznie ze mną teraz nie rozmawia. Z jakiego innego powodu miałby się wahać, czy przyjąć to stanowisko? Jeśli Fiorinda postawiła mu jakieś ultimatum na temat życia w Labiryncie, to nie może tu zostać i być Wysokim Doradcą, o ile nie chce rozpadu swojego małżeństwa. Kobiety!

Dinitak uśmiechnął się.

— To trudne istoty, prawda, panie?

— Nigdy nie przyszło mi do głowy, że przedłoży pozostanie damą dworu przy Varaile nad szansę, by jej mąż objął pozycję na Zamku niższą tylko od mojej własnej. Tymczasem Septach Melayn już jest w Labiryncie jako Wysoki Rzecznik Prestimiona, a stanowisko Wysokiego Doradcy pozostaje puste. Poza tym Teotas wygląda jak strzęp człowieka. To wszystko musi go wykańczać.

— Tak, wygląda bardzo źle — przyznał Dinitak. — Wydaje mi się jednak, że problem z Fiorindą nie jest jedyną rzeczą, która tak źle na niego działa.

— Co mówisz? Co jeszcze się dzieje?

Dinitak spojrzał Dekkeretowi w oczy.

— Ostatnimi czasy Teotas nie raz szukał mojego towarzystwa. Pewnie wiesz, że nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Teraz jednak przeżywa katusze i błaga o pomoc, a nie waży się iść do ciebie z powodu sprawy z Wysokim Doradcą, której nie umie rozwiązać. Zamiast tego przyszedł do mnie. Być może miał nadzieję, że porozmawiam z tobą o nim.

— I to robisz teraz. Ale jak mogę pomóc? Mówisz, że cierpi. Ale jeśli nie może się zdecydować w sprawie tak ważnej, jak zostanie Wysokim Doradcą…

— To nie ma nic wspólnego z tym stanowiskiem, mój panie. Nie bezpośrednio.

Dekkeret, zagubiony i coraz bardziej zniecierpliwiony, szczeknął ostro:

— To o co chodzi?

— Dekkerecie, on otrzymuje przesłania. Noc w noc, potworne sny, najstraszniejsze koszmary. Dotarł do momentu, kiedy nie pozwala sobie na sen.

— Przesłania? Przesłania są dobre, Dinitaku.

— Przesłania Pani Wyspy owszem. Ale te nie pochodzą od niej. Pani nie zsyła snów o potworach i demonach, goniących ludzi po przeklętych okolicach. Ani snów, które przekonują cię o twojej całkowitej bezwartościowości i sprawiają, że wierzysz, iż wszystko, co zrobiłeś w życiu, było oszukańcze i godne pogardy. Mówi, że czasami budzi się w nocy i się nienawidzi. Nienawidzi.

Dekkeret znowu zaczął nerwowo przekładać papiery.

— W takim razie Teotas powinien spotkać się z tłumaczem snów i oczyścić sobie głowę. Na Boginię, Dinitaku, to szaleństwo! Zaproponowałem najważniejszą pozycję w moim rządzie człowiekowi, który zdaje mi się mieć po temu idealne kwalifikacje, a teraz odkrywam, że jej nie przyjmie, bo nie pozwala mu żona, a poza tym jest skołowany z powodu paru złych snów! Dobrze, to proste. Wycofam moją propozycję i Teotas będzie mógł popędzić do Labiryntu, żeby być z Fiorindą. Może stary Dembitave chce zostać Wysokim Doradcą. Albo może uda mi się ściągnąć Abriganta z Muldemar. Albo poproszę któregoś z młodszych książąt, na przykład Vandimaina…

— Mój panie — przerwał Dinitak. — Przypominam, że powiedziałem, iż Teotas otrzymuje przesłania.

— To zdanie nie ma dla mnie sensu.

— Mam na myśli, że ktoś z daleka umieszcza te sny w umyśle Teotasa. Wciąż uważasz, że Pani Snów jest jedyną osoba na świecie, która może wejść do śpiącego umysłu.

— A nie jest tak?

— Pamiętasz, Dekkerecie, pewien hełm, drobiazg z metalowej plecionki, którego mój zmarły ojciec użył przeciwko tobie dawno temu, kiedy podróżowałeś po Pustyni Skradzionych Snów w Suvraelu? Pamiętasz późniejszą wersję tego urządzenia, której sam użyłem w twojej obecności, podobnie jak Lord Prestimion, kiedy walczyliśmy ze zbuntowanym Dantiryą Sambailem? Ten hełm daje możliwość wchodzenia w umysły z ogromnej odległości. Sam Prestimion może to potwierdzić, jeśli go spytasz.

— Ale te hełmy i wszystkie dokumenty dotyczące ich budowy są trzymane pod kluczem w Skarbcu Zamku. Nikt się do nich nie zbliżał od lat. Próbujesz mi powiedzieć, że zostały skradzione?

— Bynajmniej, panie.

— Czemu więc o nich rozmawiamy?

— Z powodu snów, które ma Teotas.

— Dobrze. Tak więc Teotas ma bardzo złe sny. To nie jest błaha sprawa. Ale koniec końców, sny są tylko snami. Tworzymy je z ciemności naszych własnych dusz, chyba że zostaną one w nas umieszczone z zewnątrz, a to potrafi tylko Pani Wyspy. A ona nigdy nie zesłałaby snów takich, jakie mówisz, że ma Teotas. I przed chwilą przyznałeś, że mamy jedyną maszynę, która potrafi tego dokonać, a jest nią hełm, używany kiedyś przez twojego ojca.

— A jak możesz być pewien — zapytał Dinitak — że urządzenia, które trzymasz w Skarbcu, są jedynymi istniejącymi? Znam działanie hełmu, mój lordzie. Wiem, co może zdziałać. To, co dzieje się z Teotasem, jest podobne do tego, co można nim osiągnąć.

Po raz pierwszy Dekkeret zaczął rozumieć, na co przez cały czas próbował go naprowadzić Dinitak.

— A kto, jak sądzisz, jest w posiadaniu hełmu, którym znęca się nad biednym Teotasem?

Oczy Dinitaka zalśniły.

— Młodszy brat mojego ojca, Khaymak, był mechanikiem, który skonstruował dla niego hełmy kontrolujące umysły. Przez wszystkie te lata Khaymak pozostawał w Suvraelu i zajmował się jakimiś ciemnymi sprawkami. Ale może pamiętasz, że zaledwie z zeszłym roku pojawił się na Górze Zamkowej…

— Oczywiście — powiedział Dekkeret. — Oczywiście! — wszystko zaczynało się układać w całość.

— Pojawił się na Górze Zamkowej — kontynuował Dinitak — pragnąc wstąpić na służbę u Lorda Prestimiona. Przyznaję, że powodowała mną niechęć przeżywania zażenowania obecnością tak nieciekawego krewniaka na Zamku, więc osobiście zadbałem, by zabroniono mu choćby zbliżyć się do Zamku. Teraz widzę, że to był poważny błąd.

— Sądzisz, że zbudował kolejny hełm?

— Albo to, albo sporządził projekt i szukał kogoś, kto sfinansuje konstrukcję. Jestem prawie pewien, że po to chciał widzieć się z Prestimionem. Przewidywałem, że nie wyniknie z tego nic dobrego, więc zamknąłem przed nim bramy Zamku. Sądzę jednak, że znalazł sponsora gdzie indziej, zbudował nowy hełm i wykorzystuje go na Teotasie. A możliwe, że także na wielu innych.

Dekkeret poczuł zimny dreszcz.

— Tuż przed moją koronacją — powiedział powoli — przyszedł do mnie mag Su-Suheris i powiedział, że miał jakby wizję, w której członek klanu Barjazidów w jakiś sposób stał się Potęgą Królestwa. Wydawało mi się to bezsensowne, więc przestałem się nad tym zastanawiać. Nigdy ci o tym nie mówiłem, bo w moich oczach miało to zdradzieckie konotacje, jakbyś planował pozbawienie mnie tronu i zostanie Koronalem zamiast mnie. To było zbyt absurdalne, by w ogóle o tym myśleć.

— Nie jestem jedynym Barjazidem na świecie, mój panie.

— Faktycznie. A Maundigand-Klimd przestrzegał mnie przed zbyt dosłowną interpretacją tej wizji. Ale co będzie, jeśli oznaczała ona nie to, że Barjazid zostanie Potęgą — a jaką inną Potęgą mógłby zostać, jeśli nie Koronalem? — ale że zdobędzie potęgę, w ogólnym znaczeniu tego słowa?

— Albo że sprzeda swój hełm i swoje usługi komuś, kto będzie z tej potęgi korzystał — zasugerował Dinitak.

— Ale kto to może być? Na świecie panuje pokój. Prestimion poradził sobie z naszymi wrogami wiele lat temu.

— Praegustator prokuratora wciąż żyje.

— Mandralisca? Nie myślałem o nim od lat! Musi być teraz starym człowiekiem… O ile w ogóle żyje.

— Nie sądzę, żeby był taki stary. Ma najwyżej pięćdziesiąt lat. I podejrzewam, że wciąż może być niebezpieczny. Wiesz, że dotknąłem jego umysłu podczas ostatecznej bitwy w Stoienzar. Tylko na chwilę, ale to wystarczyło. Nigdy tego nie zapomnę. W jego umyśle jest nienawiść, zwinięta jak ogromny wąż… I gniew na cały świat, pragnienie czynienia krzywdy, niszczenia…

— Mandralisca! — wymamrotał Dekkeret, potrząsając głową. Był zagubiony w zdumieniu, przerażeniu i wspomnieniach.

— Był, jak sądzę, większym potworem niż jego pan, Dantirya Sambail — powiedział Dinitak. — Prokurator umiał pohamować swoją ambicję. Zawsze była granica, której nie chciał przekroczyć, a kiedy do niej docierał, znajdował kogoś, kto wykona zadanie za niego.

— Choćby Korsibara — skinął głową Dekkeret. — Dantirya Sambail, wiecznie głodny władzy, nie próbował sam zostać Koronalem. Znalazł sobie zastępcę, marionetkę.

— Właśnie tak. Prokurator wolał pozostawać bezpiecznie za kulisami, unikał najgorszego ryzyka, pozwalał innym wykonywać za niego brudną robotę. Mandralisca jest inny. Jest zawsze gotów postawić wszystko na jeden rzut kością.

— Choćby służąc jako praegustator. Kto przy zdrowych zmysłach podjąłby się takiej pracy? Ale on chyba nie martwi się o własne życie.

— Chyba nie. Albo uznał, że warto było zaryzykować. Mógł wygrzebać sobie drogę do serca Dantiryi Sambaila, dając mu do zrozumienia, że gotów jest dla niego ryzykować życiem. Musiało mu się to wydać opłacalne. A kiedy znalazł się przy boku prokuratora, myślę, że prowadził go od jednego strasznego czynu do kolejnego, może dla samej zabawy.

— Nie rozumiem tego człowieka — oświadczył Dekkeret.

— Ani ja, niestety. Miałem bliższą niż ty styczność z potworami. Ale to ty będziesz musiał go powstrzymać.

— Zaczekaj! Bardzo szybko doszliśmy do wniosków, a nasze przypuszczenia idą bardzo daleko — Dekkeret wskazał palcem Barjazida. — Co właściwie próbujesz mi powiedzieć? Wspomniałeś tego starego demona, Mandraliskę, znowu dałeś mu do rąk broń twojego ojca, kontrolującą umysły, zasugerowałeś, że Mandralisca planuje kolejną wojnę ze światem. Ale gdzie dowód, że cokolwiek z tego jest prawdą? Wydaje mi się, że to wszystko opiera się na złych snach Teotasa i wieloznacznej wizji Maundiganda-Klimda!

Dinitak uśmiechnął się.

— Wciąż mamy oryginalny hełm. Pozwól, że wyciągnę go ze Skarbca i za jego pomocą zwiedzę świat. Jeśli Mandralisca wciąż żyje, dowiem się, gdzie jest. I dla kogo pracuje. Co powiesz, panie?

— A co mogę powiedzieć? — głowa Dekkereta pulsowała bólem. Zasiadał na tronie ledwo miesiąc, Prestimion nic o tym jeszcze nie wiedział i nie było Wysokiego Doradcy, do którego mógłby się zwrócić. Był całkiem sam, nie licząc Dinitaka Barjazida. A teraz okazało się, że być może gdzieś daleko wichrzy stary wróg. Głosem ponurym, pełnym obawy i frustracji, Dekkeret powiedział:

— Mówię, co następuje: znajdź mi go, Dinitaku. Odkryj, co zamierza. Spraw, by nie mógł nam zagrażać, w dowolny sposób. Zniszcz go, jeśli trzeba. Rozumiesz. Zrób, cokolwiek będzie trzeba.

13

Fulkari przechodziła przez Balkony Vildivara w kierunku Dziedzińca Pinitora, kiedy nadeszła chwila, której bała się od tygodni. Przez bramę z Wewnętrznego Zamku po drugiej stronie Balkonów wyszedł Koronal Lord Dekkeret, wspaniały w oficjalnych szatach, otoczony, jak zawsze ostatnio, grupą poważnie wyglądających mężczyzn, należących do wewnętrznego kręgu jego rządów. Jedyna droga prowadziła prosto w jego kierunku. Nie można było tego uniknąć, musieli stanąć naprzeciw siebie.

Ona i Dekkeret nie rozmawiali w ogóle w ciągu tych tygodni, które minęły od jego wstąpienia na tron. Widziała go zaledwie parę razy i zawsze z dużej odległości, podczas wydarzeń dworskich, na które wysoko urodzone panienki, takie jak Fulkari, pochodzące od dawnych rodzin królewskich, musiały chodzić. Nie kontaktowali się. Ledwo na nią spoglądał. Zachowywał się, jakby była niewidzialna. Ona też unikała wszelkiego kontaktu. Podczas jednej z królewskich audiencji, kiedy zdawało się, że trasa, którą poruszał się przez wielką salę tronową nieuchronnie zaprowadzi go do niej wśliznęła się w tłum, zanim podszedł. Bała się tego, co mógłby jej powiedzieć.

Wszyscy wiedzieli, że jakiś związek istniał kiedyś między nimi, ale już się zakończył. Może on nie chciał tego wyrazić wprost, ale Fulkari wiedziała, że to koniec. Tylko fakt, że jeszcze nie zdobył się na oficjalne zerwanie, trzymał ją przy życiu. Wiedziała, że to głupie. Byli razem przez trzy lata, a teraz w ogóle nie rozmawiali. Czy można było prosić o jaśniejszy dowód? Dekkeret poprosił ją o rękę, ona odmówiła. To był koniec. Czy naprawdę musiał formalnie potwierdzać coś, co było dla wszystkich jasne?

A teraz był tutaj, oddalony o nie więcej niż sto jardów, i szedł w jej kierunku.

Czy będzie dalej udawał, że jest niewidzialna, kiedy spotkają się na tym wąskim balkonie? To by było nie do zniesienia. Takie poniżenie przed Dinitakiem, księciem Teotasem, ministrami Rady Dembitave i Vandimainem i przed resztą tych ludzi. Sama sobie stworzyła to cierpienie, nie miała co do tego wątpliwości, ale cierpiała nie mniej, bo została napiętnowana jako porzucona kochanka króla. Właściwie nawet tym nie była. Kiedy kochali się po raz ostatni, Dekkeret nie był jeszcze Koronalem. Była więc tylko kimś, kto był kochanką nowego Koronala, kiedy ten był jeszcze zwykłym obywatelem, jedną z wielu kobiet, które w ciągu lat przewinęły się przez jego łóżko.

Postanowiła stanąć z tą sytuacją twarzą w twarz. Pomyślała, że nie jest tylko odrzuconą konkubiną. Jest lady Fulkari z Sipermit, w której żyłach płynie krew Koronala Lorda Makhario, króla sprzed pięciuset lat. Co robili przodkowie Dekkereta pięćset lat temu? Czy w ogóle znał ich imiona?

Dzieliło ich teraz nie więcej niż pięćdziesiąt stóp. Fulkari patrzyła prosto na niego. Ich spojrzenia spotkały się i tylko największym wysiłkiem woli powstrzymała się od odwrócenia wzroku.

Dekkeret zdawał się być spięty i zmęczony. I nieufny. Zniknął gdzieś jego radosny, otwarty sposób bycia optymisty, który przez ostatnie trzy lata był jej kochankiem. Teraz wyglądał, jakby był pod wielką presją. Usta miał zaciśnięte, czoło zmarszczone, lewy policzek mu pulsował. Czy była to konsekwencja trosk bycia Koronalem, czy tak reagował na to przypadkowe spotkanie w obecności wszystkich jego towarzyszy?

— Fulkari — powiedział, kiedy byli już blisko. Mówił cicho, a jego głos był równie napięty i z trudem kontrolowany jak wyraz twarzy.

— Mój lordzie — Fulkari pochyliła głowę i wykonała salut rozbłysku gwiazd.

Zatrzymał się przed nią. Na ciasnej przestrzeni małego przejścia na balkonie stała tak blisko niego, że widziała cienką linię potu na jego górnej wardze. Dwaj mężczyźni, którzy szli najbliżej Dekkereta, Dinitak i Vandimain, zrobili krok w tył i wtopili się w tło. Książę Teotas, potwornie zmęczony i spięty, znękany i z przekrwionymi oczami, patrzył na nią jakby była duchem.

Teotas, Dinitak i Vandimain wtopili się w tło jeszcze bardziej, jakby w ogóle zniknęli i Fulkari widziała tylko Dekkereta, zajmującego gigantyczną przestrzeń pośrodku jej świadomości. Stała przed nim twardo. Była wysoka, ale jemu sięgała zaledwie do piersi.

Cisza między nimi trwała i trwała. Gdyby tylko wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni, myślała, rzuciłaby się w jego ramiona na oczach ich wszystkich, wielkich panów królestwa, książąt, hrabiów i diuków. Ale nie wyciągał ręki.

Zamiast tego przemówił znowu tym samym napiętym tonem po czasie, który trwał może pięć, sześć sekund, ale dla niej był jak lata.

— Chciałem kogoś po ciebie posłać, Fulkari. Wiesz, że musimy porozmawiać.

Najgorsze słowa. Słowa, których miała nadzieję nie usłyszeć.

Musimy porozmawiać? O czym, panie? Co jeszcze możemy sobie powiedzieć?

Chciała to powiedzieć. A potem przejść koło niego i szybko iść dalej. Wytrzymała jednak jego spojrzenie i odpowiedziała chłodnym, oficjalnym tonem.

— Tak, panie. Kiedy tylko zapragniesz, panie.

Czoło Dekkereta lśniło teraz od potu. Musi być mu tak samo ciężko jak mi, zrozumiała Fulkari. Odwrócił się do swojego szambelana.

— Zeldorze Luudwidzie, zaaranżuj lady Fulkari prywatną audiencję jutro po południu. Spotkamy się w Sali Methiraspa.

— Doskonale, panie — powiedział szambelan.

— Chce się ze mną widzieć, Keltryn! — zawołała Fulkari. Znajdowały się w skromnym, zagraconym mieszkanku Keltryn w Arkadzie Setiphona, dwa piętra poniżej bardziej imponującego apartamentu zajmowanego przez Fulkari. Zaraz po spotkaniu z Dekkeretem pobiegła do siostry. — Szłam jednym z Balkonów Vildivara, a on przechodził z drugiej strony z Vandimainem i Dekkeretem i mnóstwem innych ludzi i nie mieliśmy wyboru, musieliśmy do siebie podejść — szybko opisała krótkie spotkanie, zaniepokojenie Dekkereta, swoje własne, sprzeczne emocje, zdystansowany charakter tamtej krótkiej rozmowy, umówienie się na spotkanie następnego dnia.

— Cóż, czemu miałby nie chcieć cię oglądać? — zapytała Keltryn. — Nie jesteś brzydsza, niż byłaś miesiąc temu, a nawet ktoś tak zajęty, jak Koronal, lubi pewnie czasem mieć kogoś do towarzystwa w łóżku. Zobaczył cię więc i pomyślał „O, tak, Fulkari… pamiętam ją”.

— Ale z ciebie dzieciak, Keltryn.

Keltryn wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Nie sądzisz, że mam rację?

— Oczywiście, że nie. Sam ten pomysł jest ohydny. Wyraźnie myślisz, że i on, i ja jesteśmy prości, że on nie widzi we mnie nic poza praktyczną zabawką na samotne noce i że ja polecę do niego na jedno skinięcie palcem…

— Ale pójdziesz się z nim spotkać, tak?

— Jasne. Mam powiedzieć Koronalowi Majipooru, że nie chce mi się przyjąć jego zaproszenia?

— Skoro tak, szybko przekonasz się, czy mam rację — odparła Keltryn. Oczy lśniły jej tryumfalnie. Dobrze się bawiła. — Idź do niego. Posłuchaj, co ma do powiedzenia. Obstawiam, że nie minie pięć minut, nim cię dotknie. A kiedy to się stanie, zrobisz się miękka jak budyń.

Fulkari patrzyła na siostrę zarazem ze wściekłością i rozbawieniem. Naprawdę była dzieckiem. Cóż ona mogła wiedzieć o mężczyznach, skoro nigdy się żadnemu nie oddała? A jednak… jednak… Stała poza skomplikowanymi sprawami damsko-męskimi, mogła mieć więc lepszy obraz niż sama Fulkari, uwikłana po uszy.

Siedemnastoletnia Keltryn wcale nie była zupełnie zielona i nieopierzona. W jej słowach była pragmatyczna mądrość, którą Fulkari uczyła się doceniać. Błędem było wciąż widzieć w niej małą dziewczynkę. Zmieniała się. Widać to było w jej twarzy. Fulkari, zdumiona, zauważyła, że była mniej chłopięca, jakby w końcu zmieniała się z małej chłopczycy w prawdziwą kobietę.

Fulkari nerwowo chodziła po pokoju, bezmyślnie podnosząc i odkładając butelki z rżniętego szkła, które jej siostra chętnie kolekcjonowała. Tonęła w powodzi sprzecznych uczuć.

W końcu odwróciła się i zaczęła mówić dziwnym, wysokim głosem, który sprawiał, że miała wrażenie, iż to Keltryn jest starszą siostrą.

— Jakie są szanse, że on zechce zacząć wszystko od początku? Po tym, co powiedziałam, kiedy poprosił mnie o rękę? Nie. Nie, to niemożliwe. Wie, że nie ma sensu znowu wszystkiego rozgrzebywać. A jeśli po prostu szuka kogoś do łóżka, bez zbędnych komplikacji, to Zamek jest pełen kobiet nadających się do tego lepiej niż ja, które z przyjemnością na to przystaną. Ja i on przeżyliśmy razem zbyt wiele, żeby pozwolić sobie na coś takiego.

Keltryn patrzyła na nią poważnie, z szeroko otwartymi oczami.

— A co, jeśli wciąż cię pragnie? Czy ty tego nie chcesz?

— Nie wiem, czego chcę. Wiesz, że go kocham.

— Tak.

— Ale on szuka żony, a ja już powiedziałam, że nie chcę poślubić Koronala — Fulkari potrząsnęła głową. Czuła, że jej znękany umysł trochę się rozjaśnia. — Nie, Keltryn, nie masz racji. Ostatnią rzeczą, której chce Dekkeret, jest ponowne wiązanie się ze mną. Sądzę, że poprosił, żebym do niego przyszła, ponieważ przypomniał sobie, że nigdy oficjalnie ze mną nie zerwał i czuje się z tego powodu trochę winny, bo przynajmniej tyle jest mi winien. Był tak zajęty koronacją, że zostawił mnie w zawieszeniu, a teraz przyszła pora, by zrobił, co do niego należy. Kiedy wpadliśmy na siebie na balkonie pomyślał pewnie: „no cóż, chyba nie mogę już dłużej zostawiać niedokończonych spraw”.

— Może tak. A jak ty się z tym czujesz? Z tym, że wzywa cię, żeby ostatecznie wszystko skończyć? Powiedz prawdę.

— Prawdę? — Fulkari zawahała się chwilę. — Strasznie mi się to nie podoba. Nie chcę, żeby to był koniec. Mówiłam ci, wciąż go kocham, Keltryn.

— A jednak powiedziałaś mu, że nie chcesz za niego wyjść. Czego się po nim spodziewasz? Musi żyć dalej. Teraz nie potrzebuje kochanki, potrzebuje żony.

— Nie powiedziałam, że nie chcę za niego wyjść. Powiedziałam, że nie chcę wyjść za Koronala.

— Tak, tak, ciągle to powtarzasz. Ale to ta sama osoba, prawda, Fulkari?

— Kiedy mówiłam, to nie była ta sama osoba. Nie był jeszcze oficjalnie wybrany. Pewnie miałam nadzieję, że zrezygnuje ze wszystkiego dla mnie. Oczywiście tego nie zrobił.

— Wiesz, że szaleństwem było prosić o coś takiego.

— Wiem. Od piętnastu lat szykował się, by zostać następcą Lorda Prestimiona, a kiedy ta chwila nadeszła, mówię mu „nie, jestem od tego dużo ważniejsza, prawda, Dekkerecie?”. Jak mogłam być taka głupia? — Fulkari odwróciła się. Od tego wszystkiego zaczynała boleć ją głowa. Przybiegła do Keltryn zagubiona i po dziewczęcemu podekscytowana, bo „on chce mnie widzieć!”, a siostra metodycznie obnażyła wszystkie jej wątpliwości. To było cenne, ale i bardzo bolesne. Nie miała już siły na tę rozmowę.

— Fulkari? — powiedziała Keltryn po chwili ciszy. — Wszystko w porządku?

— Tak, o tyle o ile. Może pójdziemy popływać?

— Właśnie to chciałam zaproponować.

— Doskonale — powiedziała Fulkari. — Chodźmy. — Po chwili dodała, żeby zmienić temat: — Czy teraz, kiedy Septach Melayn pojechał do Labiryntu, dalej ćwiczysz fechtunek?

— W pewnym sensie — odpowiedziała Keltryn. — Dwa razy w tygodniu spotykam się na sali treningowej z jednym z chłopców z jego grupy.

— Z Audharim? Tym chłopakiem ze Stoienzar, o którym mi mówiłaś?

— Tak, z Audharim.

To było ciekawe. Fulkari czekała, aż siostra powie o nim coś więcej, ale nic takiego się nie stało. Z uwagą przyjrzała się jej twarzy, szukając jakichś oznak zażenowania czy dyskomfortu, czegokolwiek, co mogłoby zdradzić, że jej dziewicza siostrzyczka wreszcie znalazła sobie kochanka. Nic nie dostrzegła. Albo Keltryn była lepszą aktorką, niż Fulkari przypuszczała, albo między nią a Audharim nie było nic poza niewinnymi ćwiczeniami fechtunku.

Szkoda, pomyślała. W życiu siostry przyszła pora na mały romans.

Niespodziewanie, kiedy doszły na brzeg basenu, Keltryn zapytała:

— Powiedz mi, Fulkari, dobrze znasz Dinitaka Barjazida?

Fulkari zmarszczyła brew.

— Dinitak? Dlaczego o niego pytasz?

— Pytam, bo pytam — ku swemu ogromnemu zdumieniu Fulkari dopiero teraz zobaczyła w niej napięcie, którego nie było gdy rozmawiały o Audharim.

— Przyjaźnicie się? — zapytała Keltryn.

— Nie nazwałbym tego tak. Jesteśmy znajomymi. Nie można przebywać w towarzystwie Dekkereta i nie poznać Dinitaka. Wiesz, że nigdy nie są zbyt daleko od siebie. Ale nigdy nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Jesteśmy znajomymi, nie przyjaciółmi. Powiesz mi, o co ci chodzi, Keltryn? A może nie powinnam wiedzieć?

Keltryn przybrała wystudiowanie obojętną minę.

— Jestem po prostu ciekawa. Wpadłam na niego wczoraj w Rotundzie Lorda Haspara, po drodze na ćwiczenia, i rozmawialiśmy przez chwilę. Tylko sobie nic nie pomyśl, Fulkari! Tylko rozmawialiśmy.

— Pomyśleć? Co niby miałabym pomyśleć?

— Przyszło mi do głowy, że jest bardzo… niezwykły — powiedziała Keltryn. Zdawała się uważnie ważyć słowa. — Jest w nim coś dzikiego. Coś tajemniczego i surowego. Pewnie dlatego, że pochodzi z Suvraelu. Wszyscy Suvraelczycy, których poznałam, byli trochę dziwni. To pewnie przez to palące słońce. Ale on jest ciekawie dziwny, jeśli wiesz, co mam na myśli.

— Chyba tak — powiedziała Fulkari, oceniając błysk, który pojawił się w oczach siostry. Doskonale wiedziała, co taki błysk oznacza u siedemnastolatki.

Dinitak? Dziwne. Ciekawe. Niespodziewane.

Dekkeret powiedział:

— Jestem ci winien przeprosiny, Fulkari.

Fulkari zwlekała z odpowiedzią, zadyszana po długim, szaleńczym biegu przez niekończące się sploty i zakręty Biblioteki Lorda Stiamota. Raz za razem gubiła się wśród wielu mil regałów i wreszcie dotarła na audiencję spóźniona dwadzieścia minut. W życiu nie widziała tylu książek, co w czasie jednego biegu tymi korytarzami. Nie miała pojęcia, że tyle książek w ogóle istnieje. Czy ktokolwiek kiedyś je przeczytał? Czy te tysiące półek nigdy się nie skończą? Wreszcie stareńki, wyglądający jak żywa skamielina bibliotekarz zlitował się nad nią i przeprowadził przez ten labirynt do małego, odosobnionego gabinetu Lorda Dekkereta w Długiej Sali Methiraspa.

— Przeprosiny? — powiedziała wreszcie, tylko po to, by nie milczeć.

Biurko Dekkereta odgradzało ich od siebie. Leżały na nim wysokie stosy oficjalnych dokumentów — długie zwoje pergaminu przyozdobione poważnie wyglądającymi wstęgami i pieczęciami. Zdawało się, że pełzną do niego po lśniącej powierzchni mebla jak armia domagająca się uwagi.

Dekkeret wyglądał na zmęczonego i skrępowanego. Dzisiaj nie miał na sobie wspaniałych, królewskich szat, tylko zwykłą, szarą tunikę, przepasaną luźno w talii.

— Tak, Fulkari, przeprosiny — brzmiało to jakby siłą wydobywał z siebie głos. — Za wciągnięcie cię w tak nieszczęśliwy, niemożliwy związek.

To zdanie zdumiało ją.

— Niemożliwy? Być może. Ale stał się taki przeze mnie. Dlaczego miałbyś czuć potrzebę przepraszania mnie za cokolwiek? I dlaczego nazywasz go nieszczęśliwym, Dekkerecie? Czy to naprawdę był nieszczęśliwy związek? Tak uważasz?

— Nie. Ale przyznasz, że skończył się nieszczęśliwie.

Ta fraza odbijała się echem w jej duszy. Skończył się. Skończył się. Skończył się.

Tak, oczywiście, że się skończył. Ale nie chciała usłyszeć tych słów. Te kilka sylab, wypowiedzianych głośno, miało w sobie coś ostatecznego, jak spadające ostrze.

Fulkari czekała chwilę, by wrażenie osłabło.

— Nawet jeśli — powiedziała w końcu — wciąż nie rozumiem, dlaczego czujesz, że powinieneś mnie przepraszać.

— Bo skąd masz wiedzieć. Dlatego właśnie chciałem, żebyś dziś tu przyszła. Nie potrafię dłużej ukrywać przed tobą prawdy.

— O czym ty mówisz, Dekkerecie? — powiedziała niespokojnie.

Widziała, jak szuka słów, jak walczy, żeby ułożyć odpowiedź.

Wyglądał, jakby od ostatniego ich spotkania postarzał się o pięć lat. Jego twarz była blada i ściągnięta, miał cienie pod oczami, garbił swoje szerokie ramiona, jakby siedzenie prosto kosztowało go tego dnia za wiele wysiłku. To był Dekkeret, którego nigdy wcześniej nie widziała, zmęczony, nagle niezdecydowany. Chciała wyciągnąć do niego rękę, pogładzić go po skroni, pocieszyć najlepiej, jak umiała.

Przemówił z wahaniem.

— Kiedy się poznaliśmy, od razu coś mnie do ciebie przyciągało. Pamiętasz? Pewnie wyglądałem jak człowiek rażony piorunem.

Uśmiechnęła się.

— Tak, pamiętam. Nie mogłeś przestać się gapić. Gapiłeś się tak bardzo, że uznałam, że coś musi być nie tak z moim strojem.

— Nic nie było nie tak. Po prostu nie mogłem oderwać od ciebie wzroku. Kiedy poszłaś, spytałem kogoś, kim jesteś i załatwiłem, żeby zaproszono cię na audiencję u lady Varaile parę dni później. Tam zaś sprawiłem, żeby mi cię przedstawiono.

— I gapiłeś się dalej.

— Tak. Na pewno. Pamiętasz, co wtedy powiedziałem?

Nie pamiętała dokładnie. Cokolwiek wtedy powiedział, zniknęło, wymazane zmieszaniem i podnieceniem, które wtedy czuła.

— Zapytałeś, czy jeszcze się zobaczymy — powiedziała niepewnie.

— To później. Co powiedziałem najpierw?

— Naprawdę uważasz, że pamiętam takie szczegóły? To było tak dawno temu, Dekkerecie!

— Cóż, ja pamiętam — powiedział. — Zapytałem, czy nie pochodzisz z Normork. Powiedziałaś, że z Sipermit. Odparłem, że przypominasz mi bardzo kogoś, kogo znałem dawno temu w Normork, moją kuzynkę Sithelle. Przypominasz sobie coś z tego? Niesamowite podobieństwo, twoje oczy, włosy, usta, broda, twoje długie ręce i nogi… Jesteś tak podobna do Sithelle, że myślałem, iż widzę ducha.

— A więc Sithelle nie żyje?

— Od dwudziestu lat. Zabita na ulicy Normork przez zamachowca, który chciał dosięgnąć Prestimiona. Byłem tam. Zmarła w moich ramionach. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, jak bardzo ją kochałem. A wtedy, gdy ujrzałem cię na Zamku… Patrzyłem na ciebie, nic o tobie nie wiedziałem, myślałem tylko „oto zwrócono mi Sithelle… „.

Przerwał. Odwrócił wzrok.

Fulkari poczuła jak płoną jej policzki.

— Nie pociągałam cię tym, jaka jestem? — zapytała. W jej głosie też był ogień, którego nie potrafiła powstrzymać. — Pragnąłeś mnie tylko dlatego, że wyglądam jak ktoś, kogo kiedyś znałeś? Och, Dekkerecie… Dekkerecie…!

— Mówiłem, że jestem ci winien przeprosiny — powiedział ledwo słyszalnym głosem.

Poczuła wzbierające łzy — łzy wściekłości.

— Więc nie byłam nikim więcej, jak tylko repliką kogoś, kogo nie mogłeś mieć? Kiedy na mnie patrzyłeś, widziałeś Sithelle, kiedy mnie całowałeś, całowałeś Sithelle, a kiedy szedłeś ze mną do łóżka, to…

— Nie, Fulkari. To wcale nie tak — Dekkeret mówił teraz z większą siłą. — Kiedy mówiłem, że cię kocham, mówiłem to Fulkari z Sipermit. Kiedy trzymałem cię w ramionach, trzymałem ciebie, Fulkari. Sithelle i ja nigdy nie byliśmy kochankami. Pewnie nigdy byśmy nie byli, nawet gdyby przeżyła. Kiedy poprosiłem cię o rękę, prosiłem ciebie, nie ducha Sithelle.

— Dlaczego więc mówimy o przeprosinach?

— Bo nie mogę zaprzeczyć, że na początku, niezależnie od tego, co wydarzyło się później, ciągnęło mnie do ciebie ze złego powodu. To, że pragnąłem cię zanim zdążyliśmy zamienić słowo, wynikało z faktu, że jakaś głupia część mnie szeptała, że jesteś jak zmartwychwstała Sithelle, że otrzymałem drugą szansę. Nawet wtedy wiedziałem, że to idiotyczne. Ale wpadłem w sidła swojej własnej, idiotycznej wyobraźni. Dlatego się o ciebie starałem. Nie dlatego, że byłaś sobą, nie na początku, tylko dlatego, że tak bardzo przypominasz Sithelle. Ale kobieta, w której się zakochałem, to ty. Kobieta, którą poprosiłem o rękę, to ty. Fulkari.

— A kiedy Fulkari ci odmówiła, czułeś się, jakbyś drugi raz tracił Sithelle? — zapytała. W jej tonie była tylko czysta ciekawość. Zdumiała się, jak szybko przechodził jej gniew.

— Nie. Wcale tak nie było — odpowiedział. — Sithelle była dla mnie jak siostra, nigdy bym się z nią nie ożenił. Kiedy mi odmówiłaś, a wiedziałem, że to zrobisz, bo wcześniej dałaś mi już milion wskazówek, że tak będzie, byłem zdruzgotany, bo wiedziałem, że tracę ciebie. Wtedy zrozumiałem, że mój pierwszy pomysł, by wykorzystać cię jako namiastkę Sithelle sprawił, że stopniowo zakochałem się w prawdziwej kobiecie, która nie chce zostać moją żoną. Fulkari, zmarnowałem trzy lata naszego życia. To za to przepraszam. Najpierw przyciągała mnie do ciebie fantazja, błędny ognik, ale wpadłem w nią jak w metalowy potrzask. Trzymała mnie tak długo, aż zakochałem się w prawdziwej Fulkari, która nie mogła odwzajemnić mojej miłości, i tak… Zmarnowane, Fulkari, wszystko zmarnowane…

— Nie jest tak, Dekkerecie — mówiła stanowczo, patrzyła mu w oczy ze spokojem. Cały gniew gdzieś zniknął. Poczuła nową pewność.

— Nie myślisz tak?

— Może ty uważasz, że coś zmarnowałeś. Ale nie ja. To, co do ciebie czułam, było prawdziwe. Wciąż jest — przerwała tylko na chwilę, potem dzielnie kontynuowała. Co miała do stracenia? — Kocham cię, Dekkerecie. Nie dlatego, że kogokolwiek mi przypominasz.

Był zdumiony.

— Nadal mnie kochasz?

— Kiedy powiedziałam, że przestałam?

— Ledwie chwilę temu wyglądałaś na wściekłą, kiedy mówiłem, że do pierwszych starań o ciebie przywiódł mnie obraz Sithelle, który wciąż miałem w głowie.

— Którą kobietę ucieszyłyby podobne słowa? Ale dlaczego mam pozwolić, by to dalej było ważne? Sithelle to przeszłość. Podobnie jak chłopiec, który kiedyś, może, bo sam tego nie wie, był w niej zakochany. Ale ty i ja wciąż tu jesteśmy.

— O ile to cokolwiek daje — powiedział Dekkeret.

— To może dać bardzo wiele. Powiedz mi, Dekkerecie, jak myślisz: jak ciężkie tak naprawdę jest życie żony Koronala?

14

— Panie? — powiedział Teotas, zaglądając przez otwarte drzwi. Stał na progu przedsionka apartamentów Koronala, wielkiego pokoju, którego olbrzymie, łukowe okna dawały widok na zapierającą dech w piersiach otchłań, otaczającą tę stronę Zamku.

Kiedy Teotas poprosił Dekkereta o to spotkanie, ten zaproponował, by brat Prestimiona odwiedził go w komnacie w Długiej Sali Methiraspa, która służyła mu za biuro. Teotas nie był zachwycony tą propozycją. Wydało mu się to dziwne. Ten pokój za to kojarzono z wielkością i potęgą Lorda Koronala. Wiele razy za rządów Prestimiona bracia spotykali się tu, by omawiać kryzysowe sytuacje. Chciał teraz omówić z Koronalem sprawę najwyższej wagi i to w tym pokoju i tylko w nim chciał to uczynić. Zazwyczaj nie stawiało się Koronalowi żądań, ale Dekkeret wdzięcznie przystał na tę prośbę.

— Wejdź, Teotasie — powiedział. — Siadaj.

— Mój panie — powtórzył Teotas i zrobił znak rozbłysku gwiazd.

Koronal siedział za pysznym, starożytnym biurkiem, wykonanym z jednego kawałka palisandru, którego naturalny układ słojów przypominał znak rozbłysku gwiazd, używany przez Koronalów od czasów Lorda Dizimaule’a, czyli przez jakieś pięćset lat albo i więcej. Teotas poczuł lekki szok, widząc za nim Dekkereta, a nie Prestimiona, który siadywał tam przez tyle lat. Potrzebował tego szoku. Przy każdej okazji powinien sobie przypominać, że wielka zmiana w rządzie naprawdę nastąpiła, że Prestimion udał się do Labiryntu zostać Pontifexem i że to piękne biurko, kiedyś należące do niego, wcześniej do Confalume’a, a jeszcze wcześniej do Prankipina, teraz było Dekkereta.

Dekkeret do niego pasował lepiej, niż Prestimion. Dla małego Prestimiona biurko to zawsze wydawało się za duże, a większy Dekkeret lepiej komponował się z majestatycznym rozmiarem mebla. Był ubrany w tradycyjny strój królewski, zielone i złote szaty obrębione gronostajami, i promieniował taką siłą i pewnością siebie, że Teotas, wyczerpany i bliski granic wytrzymałości, poczuł się nagle stary i słaby przy człowieku zaledwie parę lat od niego młodszym.

— No — powiedział Dekkeret. — Oto jesteśmy.

— Tak, oto jesteśmy.

— Wyglądasz na zmęczonego, Teotasie. Dinitak mówił mi, że ostatnio słabo sypiasz.

— Wolałbym nie sypiać w ogóle. Kiedy zapadam w sen, mam potworne sny, sny tak straszne, że nie chce mi się wierzyć, że mój umysł jest w stanie tworzyć podobne rzeczy.

— Mógłbyś dać mi przykład?

Teotas potrząsnął głową.

— To bez sensu. Ciężko mi się o nich opowiada. Kiedy się budzę, niewiele z nich pozostaje, poza poczuciem, że były straszliwe. Widzę w nich dziwaczne, okropne krajobrazy, potwory, demony. Ale nie będę próbował ich opisać. To, co wydaje się tak przerażające dla śniącego nie ma władzy nad innymi. W każdym razie, mój panie, nie przyszedłem tutaj rozmawiać o moich snach. Ważniejsza jest kwestia mojego mianowania Wysokim Doradcą.

— I co z nią? — zapytał Dekkeret tak spokojnie i pozornie obojętnie, że Teotas zrozumiał, iż spodziewał się rozmowy na ten temat. — Przypominam ci, Teotasie, że oficjalnie nie przyjąłeś jeszcze tej nominacji.

— I nie przyjmę. Przyszedłem poprosić cię, byś nie brał mnie pod uwagę przy wyborze kandydatów.

Było wyraźnie widać, że Dekkeret też się tego spodziewał. Przemówił bardzo spokojnym głosem:

— Nie wybrałbym cię, Teotasie, gdybym nie uważał, że jesteś najlepszym człowiekiem na to stanowisko.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Ogromnie smuci mnie, że nie mogę przyjąć tego wielkiego zaszczytu. Ale nie mogę.

— Czy mogę poznać powód?

— A czy muszę go podać, mój panie?

— Nie, nie „musisz”. Ale wyjaśnienie byłoby wskazane.

— Mój panie…

Teotas nie mógł mówić dalej, bał się tego, co może powiedzieć. Poczuł głęboko w sobie płomyk sławnego gniewu, którego kiedyś wszyscy się obawiali. Dlaczego Dekkeret nie może po prostu cofnąć propozycji i zostawić go w spokoju? Wściekłość słabła jednak, przygnieciona zmęczeniem przyniesionym przez rozpacz. Znalazł w sobie tylko ślad zirytowania, a i on szybko przeminął. Był pusty, samotny, odrętwiały.

Ukrył twarz w dłoniach.

— Mój panie… — powiedział po chwili, słabo, niewyraźnie. — Czy widzisz, panie, jak wyglądam? Jak się zachowuję? Czy to ten sam Teotas, którego pamiętasz z dawnych czasów? Czy nawet sprzed sześciu miesięcy? Czy wyglądam jak ktoś nadający się do pełnienia obowiązków Wysokiego Doradcy Królestwa? Czy nie widzisz, że na wpół tracę rozum? Bardziej, niż na wpół. Tylko głupiec wybrałby kogoś tak niestabilnego jak ja na tak ważne stanowisko. A ty na pewno nie jesteś głupcem.

— Widzę, że wyglądasz na chorego, Teotasie. Ale choroby się leczy. Czy rozmawiałeś o tej decyzji z twoim bratem?

— Nie. Nie widzę powodu, by obarczać Prestimiona moimi problemami.

— Gdyby Bogini dała mi brata — powiedział Dekkeret — sądzę, że z chęcią słuchałbym o wszelkich jego problemach o każdej porze dnia i nocy. Myślę, że podobnie czuje Prestimion.

— Mimo to do niego nie pójdę — to stawało się męczarnią. — Na Boginię, Dekkerecie! Znajdź sobie innego Wysokiego Doradcę, pozwól mi już o tym nie myśleć! Na pewno nie jestem niezastąpiony.

Koronal wreszcie zauważył cierpienie Teotasa.

— Nikt nie jest niezastąpiony — powiedział łagodnie — nawet Pontifex i Koronal. Skoro nie dajesz mi wyboru, wycofam nominację.

— Dziękuję, panie. — Teotas wstał do wyjścia.

Dekkeret wcale nie skończył.

— Powinienem ci jednak powiedzieć, że Dinitak wierzy, że te twoje sny, które na pewno są straszliwe, nie są dziełem twojego umysłu. Uważa, że zostały zesłane przez wroga z zewnątrz, jego krewniaka, Barjazida. Podejrzewa, że używa on jakiejś wersji hełmu kontrolującego umysły, który kiedyś wykorzystaliśmy przeciwko Dantiryi Sambailowi.

— Czy to możliwe? — Teotas westchnął.

— Dinitak szuka potwierdzenia swojej teorii. Jeśli odkryje, że jest prawdziwa, zrobi wszystko, co będzie konieczne.

— To wszystko mnie zdumiewa, panie. Czemu ktoś miałby zsyłać złe sny? Wydaje mi się, że twój przyjaciel Dinitak marnuje czas.

— Może i tak, ale pozwoliłem mu zbadać tę sprawę.

Teotas poczuł, że dotarł do kresu sił. Musiał zakończyć tę rozmowę.

— Cokolwiek odkryje, nie wpłynie to na naszą rozmowę — oświadczył. — Prawdziwym problemem stało się moje małżeństwo. Wiesz, jak sądzę, że Fiorinda pojechała z Varaile do Labiryntu?

— Tak.

— Jest dla niej równie ważna, jak ja ponoć jestem dla ciebie. Nie mogę żyć bez niej nie wiadomo jak długo. Nie ma innego rozwiązania, któreś z nas musi zrezygnować z królewskiej nominacji, a ja zawsze stawiałem pragnienia Fiorindy ponad moimi. Dlatego też nie będę twoim Wysokim Doradcą.

— Może zmienisz zdanie — powiedział Dekkeret — kiedy uwolnisz się od tych snów. Zrezygnowanie ze stanowiska Wysokiego Doradcy to nie błaha sprawa. Obiecuję ci, jeśli po tym, jak pozbędziesz się snów, będziesz dalej czuł, że nie chcesz tej pracy, zwolnię cię. Ale czy do tego czasu możemy wstrzymać się z decyzją?

— Panie, jesteś nieubłagany. Ja jednak będę nieugięty. Sny czy nie, chcę być z żoną, a ona pragnie być w Labiryncie z Varaile.

Znowu ruszył w stronę drzwi.

— Daj mi jeszcze tydzień — powiedział Dekkeret. — Spotkamy się równo za tydzień i, jeśli dalej będziesz się tak czuł, wybiorę kogoś innego. Możemy się tak umówić? Jeszcze tydzień?

Upór Dekkereta doprowadzał do szaleństwa, Teotas nie mógł go już znieść.

— Cokolwiek sobie życzysz, panie — wymamrotał. — Tak, jeszcze tydzień. Cokolwiek sobie życzysz.

Wykonał szybki znak rozbłysku gwiazd i prędko wyszedł, zanim Koronal zdążył cokolwiek dodać.

Tej nocy Teotas godzinami leży, nie śpiąc, zbyt zmęczony na sen i zaczyna mieć nadzieję, że choć raz będzie mu darowane, że przeżyje noc od północy do świtu nie schodząc ani na chwilę do świata snów. Myśli, że lepiej w ogóle nie spać, niż znosić tortury, którymi stały się sny.

Nieświadomie przechodzi od przytomności do snu. Nie ma gwałtownej zmiany, nie ma poczucia przekraczania granicy. W jakiś sposób jednak wkroczył w kolejne dziwne miejsce i wie, że będzie tu cierpiał. W miarę jak je przemierza, moc tego miejsca objawia mu się stopniowo, zbiera się powoli, wzrasta z każdym jego krokiem, z początku ciąży mu tylko trochę, potem dużo, dużo bardziej.

Nagle Teotas czuje cały ciężar tego miejsca. Jest w okolicy pełnej niskich, szarych krzewów o grubych pniakach i szerokich liściach. Wszędzie unosi się gęsta mgła. Wszystko tutaj jest pozbawione kolorów, jakby barwy stąd wyciekły. Ziemia przyciąga w okropny sposób, grawitacja czepia się każdego kawałka jego ciała z nieubłaganą siłą. Powieki ma z ołowiu. Policzki mu zwisają. Brzuch opada. Gardło wisi jak luźne wole. Kości wyginają się pod ciężarem. Idzie na ugiętych kolanach. Ile tu waży? Osiemset funtów? Osiem tysięcy? Osiem milionów? Jest niewyobrażalnie ciężki. Ciężki. Ciężki.

Jego waga przykuwa mu stopy do ziemi. Za każdym razem, gdy je unosi, by zrobić krok, słyszy wibrujący dźwięk, którym planeta protestuje przed rozłąką. Czuje krew, która leży, ciemna i gęsta, w słabych żyłach jego klatki piersiowej. Zdaje sobie sprawę z wielkiego, żelaznego garbu, który niesie na ramionach. To miejsce musi się gdzieś kończyć.

Ale końca nie ma.

Teotas zatrzymuje się. Klęka, żeby złapać oddech. Kiedy nieco odciąża ciało, z oczu tryskają mu łzy ulgi, spływające po policzkach jak rtęć i łomoczące o ziemię.

Kiedy czuje, że może iść dalej, próbuje wstać.

Udaje mu się za piątym razem. Podnosi się, kiwając się, opierając na kostkach palców, zad w górze, brzuch zwisa do ziemi, kręgosłup trzeszczy, szyja trzaska. W górę. W górę. Pcha. Wstaje. Łapie oddech. Idzie. Znajduje ścieżkę, którą przed chwilą szedł, widzi odciski swoich stóp w piaszczystej ziemi, głębokie prawie na cal. Wstawia w nie stopy i idzie dalej.

Ciążenie wciąż rośnie. Każdy oddech jest walką. Żebra nie chcą się unosić, chyba że największym wysiłkiem, płuca ma napięte jak gumowe opaski. Policzki zwisają mu na ramiona. W piersiach ma głaz. A robi się coraz gorzej. Wie, że jeśli zostanie tu jeszcze chwilę, ciążenie zgniecie go na placek. Zgniecie, aż nie pozostanie po nim nic, tylko cienka warstwa kurzu na ziemi.

Robi się coraz gorzej. Nie może już stać. Najbardziej ciąży mu góra ciała, masa jego czaszki wygina mu plecy do tyłu, kręgi przemieszczają się, trą o siebie i trzeszczą. Marzy, by się położyć, ale wie, że jeśli to zrobi, nie wstanie już nigdy.

Niebo osuwa się na niego. Szara tarcza naciska mu na plecy. Jego kolana zapuszczają korzenie. Pełznie. Pełznie. Pełznie.

— Pomocy! — krzyczy. — Fiorinda! Prestimion! Abrigant!

Jego słowa są jak kulki ołowiu. Wysypują się z ust i spadają na ziemię.

Pełznie.

W boku czuje nieznośny ból. Boi się, że wnętrzności przebiły mu skórę. W łokciach i kolanach rozłażą się kości. Pełznie. Pełznie.

Pełznie.

— Pres… ti… mi… on!

To imię opuszcza jego usta niespójnym bełkotem. Przełyk ma z ołowiu. Usta ma z ołowiu. Pełznie. Ręce zapadają się w ziemi. Uwalnia je szarpnięciem. Jest u kresu sił. Umrze. To koniec, umrze powolną, ohydną śmiercią. Zgniata go szara pokrywa nieba. Jest uwięziony pomiędzy ziemią i powietrzem. Wszystko jest niemożliwie ciężkie. Ciężkie. Ciężkie. Ciężkie. Pełznie. Widzi tylko nierówną, nagą ziemię o cale od swego nosa.

Wtem, cudem, otwiera się przed nim brama, połyskujący, złoty owal, zawieszony w powietrzu tuż przed nim.

Teotas wie, że jeśli do niego dojdzie, wydostanie się z tej krainy nieznośnego ciśnienia. Ale dotarcie do niego jest wyzwaniem niemal ponad siły. Przesunięcie się o cal jest zwycięstwem nad strasznymi mocami.

Sięga do niej. Powoli brnie naprzód, drapie ziemię, wbija w nią paznokcie i ciągnie swoje niemożliwie ciężkie ciało w stronę złotej bramy, ma ją tuż przed sobą, opiera dłonie o jej krawędź i wstaje, wkłada w nią jedno ramię, za nim szyję i głowę, jakoś unosi jedną nogę i przekłada przez próg. Udało się. Czuje, że spada, ale leci tylko kilka stóp, a potem ląduje rozciągnięty na ceglanej platformie i leży tam, walcząc o oddech.

Tu, po drugiej stronie, waży tyle, ile powinien. Tu jest prawdziwy świat. Wciąż śpi, ale czuje, że wyszedł ze swojej sypialni i porusza się po jakimś zewnętrznym gzymsie Zamku.

Nic tu nie wygląda znajomo. Widzi iglice, odległe wieże, otwory strażnicze. Znajduje się na wąskiej, krętej ścieżce, która zdaje się iść w górę, spiralą otaczając wysoki budynek, którego Teotas nie kojarzy. Czarne niebo obsypane jest gwiazdami, na horyzoncie świecą zimno dwa czy trzy księżyce. Wspina się dalej. Wyobraża sobie, że słyszy ponure wycie wiatru bijącego w szczyt Góry, choć wie, że na tej wyjątkowej wysokości nie może słyszeć nic takiego.

Ceglana ścieżka, którą idzie, robi się coraz bardziej stroma i węższa. Schodki pod jego stopami są pokruszone i połamane, jakby nikt nie bywał tu od stuleci i wszystko powoli niszczało. Zdaje mu się, że wspina się po zewnętrznej stronie jednej z wież na obrzeżach Zamku, wchodzi po przerażającym, niepewnym przejściu, a po obu stronach ma gigantyczne spadki. Zaczyna się niepokoić.

Nie ma odwrotu. Czuje się, jakby wspinał się po kręgosłupie olbrzymiego potwora. Ścieżka jest za wąska, by mógł zawrócić i spróbować zejść, nie da się iść tyłem, nie może się wycofać. Zimny pot zaczyna mu spływać po bokach.

Mija zakręt i nagle niebo wypełnia Wielki Księżyc. Dziś rośnie, świeci oślepiająco, przed Teotasem wisi para jasnych, białych rogów. W lodowatym blasku księżyca widzi, że wspiął się na samotną iglicę kolosalnego Zamku i znajduje się blisko jej czubka. Daleko po prawej widzi dachy Wewnętrznego Zamku. Po lewej tylko czarną otchłań.

Stąd nie da się iść wyżej. Nie da się też wrócić. Może tylko stać, drżąc, w tym jednym punkcie, smagany wiatrem i czekać na przebudzenie. Może też zrobić krok w pustkę i zlecieć w dół, do tego, co tam na niego czeka.

Tak. To właśnie zrobi.

Teotas obraca się w lewo, spogląda w ciemność, po czym przekłada nogę nad linią cegieł, która jest końcem ścieżki i robi krok.

Ale to nie sen. Naprawdę spada.

Nie obchodzi go to. To jak latanie. Chłodne powietrze przeczesuje jego włosy jak pieszczota. Będzie spadał, spadał i spadał, tysiąc stóp, dziesięć tysięcy, może aż do podnóża Góry Zamkowej. A kiedy znajdzie się na dole, wie, że zazna spokoju. Wreszcie. Spokój.

Загрузка...