— To musi być to, czego szukamy — powiedział Skandar, Sudvik Gorn, stojąc na krawędzi urwiska i wskazując w dół ostrymi ruchami lewej dolnej ręki. Dotarli na szczyt wzgórza. Skaliste podłoże było tu bardzo pokruszone, tak że szlak, którym podążali, kończył się łachą ostrego, zielonkawego żwiru. Dalej był tylko ostry spadek w gęsto zarośniętą dolinę. — Warownia Vorthinar, tuż pod nami! Co to może być, jeśli nie kryjówka rebeliantów? A o tej porze roku łatwo ją będzie podpalić.
— Niech no popatrzę — powiedział młody Thastain. — Mam lepsze oczy niż ty. — Ochoczo sięgnął po lunetę, którą Sudvik Gorn trzymał w drugiej dolnej ręce.
To był błąd. Sudvik Gorn lubił podpuszczać Thastaina, a teraz chłopak dał mu kolejną okazję. Wielki Skandar, wyższy od niego o dobre dwie stopy, wyszarpnął lunetę z jego zasięgu, przełożył do górnej ręki i wesoło machał mu nią nad głową. Uśmiechał się nieładnie, odsłaniając krzywe zęby.
— Skacz! Dalej, skacz!
Thastain poczuł, że rumieni się z wściekłości.
— Niech cię! Po prostu mi ją daj, ty skretyniały, czwororęki bękarcie!
— Coś powiedział? Bękart? Jestem bękartem? Nuże, powtórz! — kudłata twarz Skandara pociemniała. Trzymał teraz lunetę, jakby była bronią i groźnie kiwał nią na boki. — Tak. Powtórz to, a wtedy walnę cię tak, że dolecisz aż do Ni-moya.
Thastain spojrzał na niego wściekle.
— Bękart! Bękart! No dalej, walnij mnie, jeśli potrafisz!
Miał szesnaście lat, ten smukły chłopiec o jasnej skórze, tak szybki, że pieszo prześcigał bilantoona. To była jego pierwsza ważna misja w służbie Pięciu Lordów Zimroelu i z jakiegoś powodu Skandar wybrał go sobie na ofiarę. Nieustające, doprowadzające do szału kpiny Sudvika Gorna sprawiały, że raz za razem dostawał ataków furii. Thastain dławił w sobie emocje przez trzy ostatnie dni, niemal od początku podróży z ziem Pięciu Lordów, leżących daleko na południowym wschodzie, do terytorium rebeliantów, ale teraz już nie mógł się powstrzymać.
— Musiałbyś mnie najpierw złapać, a przecież mógłbym biegać wokół ciebie w kółko i dobrze o tym wiesz, Sudviku Gornie, ty kupo zapchlonego futra!
Skandar zawarczał i ruszył naprzód. Thastain, zamiast uciekać, zręcznie uskoczył kilka jardów w tył i, obracając się szybko, porwał z ziemi garść kamyków. Zamachnął się, jakby zamierzał rzucić je Sudvikowi w twarz. Zacisnął dłoń tak mocno, że ostre krawędzie kamyków wbiły mu się w skórę. Takimi kamieniami można kogoś oślepić, pomyślał.
Sudvik Gorn najwyraźniej myślał o tym samym. Zatrzymał się w pół kroku, zdezorientowany i wściekły. Obaj stali naprzeciw siebie bez ruchu. Pat.
— No dalej — powiedział Thastain, skinął ręką na Skandara i spojrzał kpiąco. — Jeszcze jeden kroczek. — Zataczał ramieniem kręgi, jakby na próbę, jakby zbierał siły do rzutu.
Czerwonawe oczy Skandara zapłonęły gniewem. Z jego szerokiej piersi dobiegł dźwięk, jaki może wydawać wulkan na chwilę przed erupcją. Cztery potężne ramiona zadrżały groźnie. Nie poruszył się jednak.
Pozostali członkowie grupy zwiadowczej zorientowali się już, co się dzieje. Kątem oka Thastain zauważył, jak zbliżali się z lewej i z prawej, jak ustawiali się luźnym półkolem wokół szczytu i patrzyli, i chichotali. Nikt nie lubił Skandara, lecz Thastain nie sądził, żeby i jego ktokolwiek darzył ciepłymi uczuciami. Był za młody, za mało doświadczony, za przystojny. Zapewne myśleli, że trochę poniewierania dobrze mu zrobi, że życie powinno doświadczyć go tak samo, jak ich.
— No, chłopcze — to był głos pochodzącego z Piliploku Gambrunda o pucołowatej twarzy, której lewą stronę przecinała jasnofioletowa blizna. Niektórzy mówili, że była to pamiątka po tym, jak na polowaniu na gihorny zepsuł strzał hrabiemu Mandralisce, inni, że po spotkaniu z jego lordowską mością Gaviniusem, gdy ten akurat był pijany. Zresztą jego lordowska mość Gavinius nieczęsto znajdował się w innym stanie. — Co tak stoisz? Rzucaj! Rzuć je w ten włochaty pysk!
— Tak jest, rzucaj — zawołał ktoś inny. — Pokaż tej włochatej małpie! Wyłup mu ślepia!
To bardzo głupie, pomyślał Thastain. Jeśli miałby rzucać kamieniami, musiałby od razu oślepić Sudvika Gorna, w przeciwnym razie Skandar najpewniej go zabije. Jeśli zaś go oślepi, spotka go surowa kara ze strony hrabiego, może nawet wyłupienie oczu. Mógłby po prostu upuścić kamienie i uciec, i musiałby biec naprawdę szybko, bo jeśli Sudvik Gorn go dopadnie, to stłucze go na krwawą miazgę — tyle że jeśli to zrobi, uznają go za tchórza. Nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji. Jakim cudem się w nią wpakował? I jakim cudem się wygrzebie?
Całym sercem pragnął, by ktoś go uratował. Chwilę później to właśnie się stało.
— Wy dwaj, przestańcie — powiedział nowy głos, dobiegający z odległości paru stóp za Thastainem. To był Criscantoi Vaz, żylasty, szeroki w ramionach, siwobrody mąż z Ni-moya, najstarszy w grupie, bo o rok czy dwa przekroczył czterdziestkę. Był jednym z niewielu, którzy na swój sposób polubili Thastaina. To Criscantoi Vaz wybrał go do swojego oddziału w Horvenar nad Zimrem, gdzie rozpoczęła się ta ekspedycja. Teraz wyszedł z tłumu i stanął pomiędzy Thastainem i Skandarem. Miał kwaśną minę, jak ktoś, kto wdepnął w kupę odchodów. Bezceremonialnie skinął na Thastaina. — Wyrzuć kamienie, chłopcze. — Thastain natychmiast rozwarł palce i pozwolił kamykom upaść na ziemię. — Gdyby hrabia Mandralisca widział, co tu się dzieje, kazałby przybić was do drzewa i wychłostać. Marnujecie cenny czas. Zapomnieliście, idioci, że mamy zadanie do wykonania?
— Ja tylko chciałem, żeby pożyczył mi lunetę — powiedział ponuro Thastain. — Nie widzę w tym nic idiotycznego.
— Daj mu ją — powiedział Criscantoi Vaz do Sudvika Gorna. — Te gierki są głupie, więcej, są niebezpieczne. Nie przyszło wam do głowy, że pan na Vorthinar rozstawił po tych wzgórzach straże? Przez cały czas jesteśmy narażeni na niebezpieczeństwo.
Krzywiąc się, gigantyczny Skandar podał Thastainowi lunetę. Jego spojrzenie wyraźnie mówiło, że zamierza dokończyć tę sprawę innym razem.
Thastain starał się nie zwracać na to uwagi. Odwrócił się do Sudvika Gorna plecami, podszedł do samej krawędzi zbocza, wbił buty w żwir i wychylił się tak daleko, jak tylko się odważył. Przyłożył lunetę do oka. Zbocze przed nim i leżąca niżej dolina nagle nabrały szczegółów.
Panowała tu jesień, a dzień był upalny. Długa pora sucha, która w tej części centralnego Zimroelu uchodziła za lato, jeszcze się nie skończyła i wzgórza porośnięte były gęstym dywanem płowej trawy z gatunku, który wyróżniał się jasnym, szklanym połyskiem i sprawiał wrażenie sztucznej roślinności, wytworzonej przez mistrza rzemieślniczego dla ozdoby zboczy. Wysokie, lśniące źdźbła były ciężkie od kłosów, więc ciepły, południowy wiatr pochylał je łatwo. Wyglądały jak fale na rzece złota, spływającej ze wzgórza.
Zbocze opadało stromo w kilku ostrych odcinkach i tylko gdzieniegdzie nakrapiane było poszarpanymi, czarnymi głazami, wyrastającymi jak smocze zęby. Thastain dostrzegł jak zwinny, krótkonogi helgibor przemyka w trawie sto stóp niżej, podnosi do ataku włochatą, zieloną głowę i obnaża krzywe kły. Tłusty, niebieski, niczego niepodejrzewający vrimmet pasł się spokojnie niedaleko. Za parę chwil będzie w poważnych tarapatach.
Po chwili przesunął lunetę nieco na zachód i ujrzał warownię, zbudowaną w bezpiecznym załamaniu doliny. Była to niska, szara, obła budowla, niczym ciemna blizna na płowej trawie. Zdawało się, że podmurówka zamku zrobiona była z kamienia, sięgającego może na wysokość ud dorosłego mężczyzny, wyżej zaś wszystko było drewniane, aż do krytego strzechą dachu.
— Nie ma wątpliwości, że to warownia — powiedział Thastain, nie oddając lunety.
Sudvik Gorn miał rację. Teraz, w porze suchej, podpalenie budynku nie sprawi najmniejszych trudności. Wystarczy zrzucić z góry trzy czy cztery głownie, a dach zapłonie. Iskry spadną na suchą, nieskoszoną trawę, która rośnie wokół warowni, a od niej zajmą się skręcone, powykrzywiane krzaki, wyglądające, jakby były pokryte olejem. Wszędzie wokół rozpęta się ogniste piekło. W kilka chwil pan na Vorthinar i jego ludzie upieką się żywcem.
— Widzisz strażników? — zapytał Criscantoi Vaz.
— Nie. Ani żywej duszy. Wszyscy pewnie są w środku. Nie… chwila… tak, ktoś tam jest!
Zza rogu budynku wyszła dziwaczna postać, bardzo chuda i dziwnie wydłużona. Zatrzymała się i spojrzała w górę, jakby wprost na Thastaina. Chłopak błyskawicznie upadł na brzuch i wściekłym machnięciem lewej ręki nakazał stojącym za nim ludziom, by odsunęli się od krawędzi. Później wychylił się znowu. Ostrożnie wysunął lunetę. Człowiek na dole szedł w swoją stronę. Może niczego nie zauważył.
W jego sposobie poruszania było coś wyjątkowo dziwnego. Krok miał chwiejny, ruchy dziwacznie sprężyste. Zdawało się, że człowiek ów ma jakby za luźne stawy, było w nim coś, rzec by można, gumowego. I ta twarz, niepodobna do żadnej, jaką Thastain dotychczas widział. Jakby… czy to możliwe?
Thastain zamknął jedno oko, a drugim patrzył najuważniej, jak umiał.
Tak. Po plecach chłopaka przebiegł dreszcz. Metamorf. Bez wątpienia Metamorf. Był to dla Thastaina nowy widok. Całe swoje krótkie życie spędził tutaj, w północnym Zimroelu, gdzie Metamorfów spotykało się sporadycznie, gdzie właściwie byli postaciami na poły legendarnymi.
Dobrze się przyjrzał. Poprawił ostrość w lunecie i teraz wyraźnie dostrzegał zielonkawy odcień skóry tamtego, jego wąskie usta, wydatne kości policzkowe, maleńki nos. Długi łuk, który to stworzenie nosiło przerzucony przez plecy, bez wątpienia był dziełem Metamorfów, wykonanym z lekkiej plecionki i na oko piekielnie giętkim. Idealna broń dla kogoś, kto ma elastyczny szkielet, umożliwiający prawie dowolne transformacje.
Niewiarygodne. Było tak, jakby teren wokół warowni patrolował demon. Kto sprzymierza się z Metamorfami, nawet jeśli buntuje się przeciwko swym prawowitym panom? Jakiekolwiek kontakty z tajemniczymi autochtonami tej planety sprzeciwiały się prawu. Thastain pomyślał, że to nie tylko nielegalne, lecz zwyczajnie potworne.
— Tam jest Zmiennokształtny — wyszeptał za siebie. — Widzę, jak chodzi przed budynkiem. Tak więc prawdą są historie, które słyszeliśmy: pan na Vorthinar sprzymierzył się z nimi!
— Myślisz, że cię widział? — zapytał Criscantoi Vaz.
— Wątpię.
— W porządku. Odsuń się od krawędzi, zanim cię zobaczy.
Thastain, nie wstając, popełznął do tyłu i dźwignął się na nogi dopiero w bezpiecznej odległości od zbocza. Gdy podniósł głowę, zdał sobie sprawę, że wciąż ciąży na nim pełne lodowatej nienawiści spojrzenie Sudvika Gorna, ale teraz on i jego wrogość mało go interesowały. Mieli zadanie do wykonania.
Poranek na Zamku. Jasne, złotozielone światło wpadało do wspaniałego apartamentu na szczycie Wieży Lorda Thrayma, rezydencji Koronala i jego małżonki. Lśniącym strumieniem zalewało okazałą sypialnię o ścianach z granitu w ciepłym kolorze, przybranych arrasami ze złotogłowiu, w której budziła się lady Varaile.
Zamek.
Kiedy mówiło się „Zamek”, wszyscy na świecie wiedzieli, o który dokładnie zamek chodzi: żaden inny, jak tylko Zamek Lorda Prestimiona, nazywany tak przez mieszkańców Majipooru przez ostatnie dwadzieścia lat. Wcześniej zwali go Zamkiem Lorda Confalume’a, wcześniej Lorda Prankipina, i tak dalej, aż do czasów skrytych we mgle przeszłości: Zamek Lorda Guadelooma, Zamek Lorda Pinitora, Zamek Lorda Kryphona, Zamek Lorda Thrayma, Zamek Lorda Dizimaule’a… Kolejni Koronalowie nieskończonych stuleci długiej historii Majipooru, wielcy i przeciętni, a także tacy, których imiona i osiągnięcia zostały niemal całkiem zapomniane. Król za królem, aż do na wpół mitycznego budowniczego Zamku, Lorda Stiamota sprzed siedemdziesięciu wieków. Wszyscy na czas swego panowania nadawali Zamkowi swoje imię. A teraz był to Zamek Lorda Koronala Prestimiona i jego żony, lady Varaile.
Każde rządy mają swój koniec. Pewnego dnia, to miejsce prawie na pewno będzie Zamkiem Lorda Dekkereta i Varaile o tym wiedziała.
Niech jednak ten dzień nie nadejdzie prędko. Modliła się o to.
Kochała Zamek. Przez pół życia mieszkała w tej niepojętej budowli, składającej się z trzydziestu tysięcy pokoi, położonej na szczycie zadziwiającej, wysokiej na trzydzieści mil Góry Zamkowej, wystającej z powierzchni planety jak gigantyczny kolec. To był jej dom. Nie chciała go opuszczać, a musiało to nastąpić z dniem, gdy Prestimion zostanie Pontifexem, a Dekkeret zastąpi go na stanowisku Koronala.
Tego ranka, gdy Prestimion przebywał w jednym z miast położonych niżej na Górze i otwierał nową tamę, przewodniczył nadaniu tytułu diuka czy też wykonywał jedną z miliona innych czynności, przypisanych Koronalowi — Varaile nie pamiętała, z jakiego powodu wyruszył w podróż tym razem — ona obudziła się samotna w wielkim łożu w królewskim apartamencie, tak jak działo się to ostatnio zbyt często. Nie mogła towarzyszyć Koronalowi w jego niekończących się pielgrzymkach. Wrzał w nim niepokój, z powodu którego wciąż musiał podróżować.
Chętnie widziałby ją u swego boku w czasie tych wypraw, gdyby tylko mogła z nim wyruszyć. Oboje jednak wiedzieli, że zazwyczaj było to niemożliwe. Dawno temu, kiedy byli nowożeńcami, zawsze podróżowała z Prestimionem, potem jednak pojawiły się dzieci i jej własne obowiązki, ceremonie, działalność społeczna i audiencje, które trzymały ją na Zamku. Teraz tylko z rzadka Koronal i jego małżonka podróżowali razem.
Chociaż momenty rozłąki były konieczne, Varaile wciąż nie mogła pogodzić się z faktem, że zdarzały się tak często. Po szesnastu latach małżeństwa kochała Prestimiona nie mniej, niż kiedy się poznali. Kiedy pierwsze, jaśniejące promienie słońca wpadły do królewskiej sypialni przez wielkie, kryształowe okno, odruchowo spojrzała w bok, by dostrzec złotozielony błysk światła na żółtych włosach Prestimiona na poduszce obok.
Ale była w łóżku sama. Jak zawsze, potrzebowała chwili, by to zrozumieć, by przypomnieć sobie, że Prestimion wyjechał, cztery czy pięć dni temu, dokąd? Do Bombifale? Hoikmar? Doliny Deepenhow? Tego też nie pamiętała. Gdzieś był, w jednym z Miast Zbocza, albo może w pierścieniu Miast Strażniczych. Na zboczach Góry było pięćdziesiąt miast. Koronal pozostawał w nieustannym ruchu, Varaile przestała już śledzić trasy jego podróży, znała tylko daty jego długo wyczekiwanych powrotów.
— Fiorinda? — zawołała.
Natychmiast z pokoju obok dobiegła ją wypowiedziana ciepłym kontraltem odpowiedź:
— Idę, pani!
Varaile wstała, przeciągnęła się i pozdrowiła swoje odbicie w lustrze na przeciwległej ścianie. Wciąż sypiała nago, jak wtedy, gdy była jeszcze dziewczynką. Choć miała ponad czterdzieści lat i dała Koronalowi trzech synów i córkę, pozwalała sobie na jeden przejaw próżności: czerpała przyjemność z obserwowania, jak jej ciało nie poddaje się starzeniu. Nie wspomagała go magią. Prestimion wyraził kiedyś pogardę dla takich zabiegów, poza tym Varaile uznawała je za zbyteczne, przynajmniej na razie. Była wysoka, gibka, miała długie uda i choć była dość mocno zbudowana, z pełnymi piersiami i raczej szeroką talią, z wiekiem nie przybrała na wadze. Jej skóra była gładka i jędrna, włosy wciąż kruczoczarne i lśniące.
— Czy moja pani dobrze spała? — zapytała Fiorinda, wchodząc.
— Na ile to możliwe, gdy sypiam sama.
Fiorinda uśmiechnęła się. Była żoną Teotasa, najmłodszego brata Prestimiona, i co ranka, o świcie, opuszczała swoje małżeńskie łoże, by być na usługach lady Varaile. Nie miała jednak nic przeciwko temu, a Varaile była jej za to wdzięczna. Fiorinda była dla niej więcej niż szwagierką, była jak siostra. Varaile nigdy nie miała siostry, braci też nie, i ta przyjaźń wiele dla niej znaczyła.
Jak co ranka, wykąpały się razem w wielkiej, marmurowej wannie, wystarczająco dużej dla sześciu czy ośmiu osób, którą żona Koronala kazała któregoś dnia umieścić w królewskiej komnacie. Później Fiorinda, niewysoka, szczupła kobieta o jasnokasztanowych włosach, z lekceważącym uśmiechem zarzuciła prostą szatę, by móc pomagać Varaile w wybieraniu ubioru.
— Założę chyba różowy sieronal — powiedziała Varaile — i złotą difinę z Alaisor.
Fiorinda przyniosła jej spodnie i ozdobioną delikatnym haftem bluzkę, a także, bez polecenia, jasnożółtą sfifę, którą Varaile lubiła zawiązywać na piersi jako dodatek do tego stroju oraz pasujący do niej szeroki, czerwono-brązowy pas tkany w Makroposopos. Podczas gdy Varaile się ubierała, Fiorinda zajęła się własnym strojem na ten dzień. Założyła turkusową kamizelkę i miękkie, pomarańczowe szarawary.
— Są jakieś wieści? — spytała Varaile.
— O Koronalu, pani?
— O kimkolwiek. Jakiekolwiek!
— Niewiele — odparła Fiorinda. — Stado smoków morskich, które widziano u wybrzeży Stoien przemieszcza się na północ, w stronę Treymone.
— Smoki w tych wodach o tej porze roku? To bardzo dziwne. Myślisz, że to znak?
— Muszę wyznać, pani, że nie bardzo wierzę w znaki.
— Ani ja. Ani Prestimion. Ale co te stwory tam robią, Fiorindo?
— Och, pani, czy kiedykolwiek zrozumiemy smoki morskie? Prócz tego, późno w nocy na Zamek przybyła delegacja z Sisivondal. Przywieźli dary dla muzeum Koronala.
Varaile zadrżała.
— Byłam raz w Sisivondal. Dawno temu. Ponure miejsce i mam z niego złe wspomnienia. Tam właśnie pierwszy książę Akbalik zmarł od trującego ugryzienia bagiennego kraba w dżungli Stoienzar. Polecę, by ktoś inny zajął się mieszkańcami Sisivondal i ich podarunkami… Pamiętasz księcia Akbalika, Fiorindo? Wspaniały człowiek, spokojny, mądry, bardzo bliski Prestimionowi. Myślę, że gdyby przeżył, mógłby zostać Koronalem. Zmarł podczas kampanii przeciwko prokuratorowi.
— Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, pani.
— Tak. Oczywiście. Nie pomyślałam o tym.
Potrząsnęła głową. Czas pędził jak opętany. Oto Fiorinda, dorosła kobieta, niemal trzydziestoletnia, a jak niewiele wie o trudnych początkach rządów Lorda Prestimiona, o buncie prokuratora Dantiryi Sambaila, o pladze szaleństwa, która przetoczyła się wtedy przez świat i o innych, towarzyszących mu wydarzeniach. Oczywiście, nie ma też pojęcia o straszliwej wojnie domowej, która poprzedziła te zdarzenia, o walce między Prestimionem i uzurpatorem, Korsibarem. Prócz kilku wybrańców spośród najbliższych ludzi Koronala, nie wiedział o niej nikt. Wielcy magowie Prestimiona wymazali z pamięci świata wszelkie wspomnienia o tych wydarzeniach — i dobrze. Fiorindzie nawet Dantirya Sambail jawił się jako postać z książek. Dla niej była to tylko historia jak z baśni.
Tym właśnie staniemy się wszyscy, pomyślała z nagłym smutkiem. Tylko historiami z bajek.
— A inne wieści? — zapytała.
Fiorinda zawahała się. Trwało to tylko chwilkę, ale wystarczyło. Varaile przejrzała to krótkie zawahanie, jakby potrafiła czytać w myślach przyjaciółki.
Były inne wieści, ważne, a Fiorinda je ukrywa.
— Powiedz mi — ponagliła ją Varaile.
— Cóż…
— Przestań, Fiorindo. O cokolwiek chodzi, możesz mi teraz powiedzieć.
— Cóż… — Fiorinda oblizała usta. — Otrzymaliśmy raport z Labiryntu…
— Tak?
— Wydaje mi się, że zupełnie nic nie znaczy.
— Mów! — Wiadomość już nabierała kształtu w umyśle Varaile. I przerażała. — Pontifex?
Fiorinda rozpaczliwie przytaknęła. Nie potrafiła spojrzeć Varaile w oczy.
— Nie żyje?
— O nie, nic podobnego, pani!
— Więc mów! — krzyknęła Varaile, wściekła.
— Odczuł nieznaczną słabość w nodze i ręce. Lewej nodze, lewej ręce. Wezwał magów.
— Masz na myśli udar? Czy Pontifex Confalume miał udar?
Fiorinda na chwilę zamknęła oczy i zrobiła kilka głębokich wdechów.
— To jeszcze niepotwierdzone, pani. To tylko przypuszczenie.
Varaile poczuła, jak skronie jej płoną, nagłe zrobiło się jej słabo. Z trudem zachowała panowanie nad sobą i zmusiła się do spokoju.
To niepotwierdzone, pomyślała.
To tylko przypuszczenie.
Przemówiła spokojnie:
— Opowiadasz mi o smokach morskich w dalekim morzu, o nieważnej delegacji z nieznaczącego miasta leżącego pośrodku niczego, ale nie wspominasz, że Confalume miał udar i muszę to z ciebie wyciągać? Czy myślisz, Fiorindo, że jestem dzieckiem i trzeba zatajać przede mną złe wieści?
Fiorinda była bliska łez.
— Pani, jak właśnie powiedziałam, nie wiadomo nawet, czy to był udar.
— Pontifex dawno skończył osiemdziesiąt lat. O ile mi wiadomo, pewnie i z dziewięćdziesiąt. Kiedy wzywa magów, to zawsze jest zła wiadomość. A co, jeśli umrze? Wiesz, co się wtedy wydarzy. Skąd w ogóle usłyszałaś o jego chorobie?
Fiorinda, coraz bardziej zmieszana, powiedziała:
— Mój pan, Teotas, dowiedział się od delegata Pontyfikatu późno w nocy i powiedział mi, gdy wychodziłam dziś do ciebie, pani. Omówi to z tobą osobiście po śniadaniu, tuż przed spotkaniem z królewskimi ministrami. Teotas prosił, bym nie mówiła ci o tym za szybko, pani, ponieważ podkreśla, że nie jest to sprawa tak poważna, jak może się wydawać, a Pontifex cieszy się ogólnie dobrym zdrowiem i nie jest w niebezpieczeństwie, i że…
— Poza tym smoki morskie koło Stoien i tak są ważniejsze — powiedziała kwaśno Varaile. — Czy wysłano kogoś do Koronala?
— Nie wiem, pani — powiedziała Fiorinda bezradnie.
— A książę Dekkeret? Nie widziałam go od kilku dni. Wiesz może, gdzie jest?
— Chyba pojechał do Normork, pani. Ze swoim przyjacielem, Dinitakiem Barjazidem.
— Nie z lady Fulkari?
— Nie, nie z nią. Zdaje się, że ostatnio między księciem Dekkeretem a lady Fulkari nie układa się najlepiej. Pojechał z Dinitakiem, drugiego dnia. Do Normork.
— Normork! — Varaile zadrżała. — Kolejne paskudne miejsce, choć Dinitak je uwielbia, Bogini raczy wiedzieć, czemu. Zakładam, że nie wiesz, czy ktoś próbował się z nim skontaktować? Książę Dekkeret może o zmierzchu zostać Koronalem, ale nikt mu tego nie powie…
Varaile poczuła, że znowu traci panowanie nad sobą. Odzyskała je natychmiast.
— Śniadanie — powiedziała już ciszej. — Powinnyśmy coś zjeść, Fiorindo. Może i dziś rano znaleźliśmy się w głębokim kryzysie, ale nie należy mierzyć się z dniem o pustym żołądku, nieprawdaż?
Latacz pokonał ostatni zakręt drogi prowadzącej przez skalisty Szczyt Normork i przed oczyma podróżnych ukazał się ogromny, kamienny mur miasta Normork, biegnący prostopadle do drogi, która doprowadziła ich z Zamku aż tutaj, w niższe rejony stoku Góry. Mur ten był gigantyczną, porażającą zaporą, zbudowaną z czarnych, prostokątnych bloków, wzniesioną na zdumiewającą wysokość. Miasto, które chronił, było za nim całkowicie schowane.
— Jesteśmy — powiedział Dekkeret. — Oto Normork.
— A to? — zapytał Dinitak Barjazid. Często podróżował z Dekkeretem, ale po raz pierwszy odwiedzał miasto, z którego ten pochodził. — Czy ten drobiażdżek to brama? Czy nasz latacz naprawdę się przez nią przeciśnie? — w zdumieniu patrzył na maleńki, groteskowo nieproporcjonalny otwór, wciśnięty w wielkie fortyfikacje jak coś wstydliwego. Zdawało się, że ledwo może przez niego przejechać spory wóz. Po obu jego stronach stali sztywno na baczność strażnicy w zielonych mundurach. Przez małą bramę można było wypatrzyć kuszący kawałeczek ukrytego miasta, magazyny i kilka wielościennych, szarych wież.
Dekkeret uśmiechnął się.
— Ta brama nazywana jest Okiem Stiamota. Wielka nazwa jak na tak żałosne drzwiczki. Masz przed sobą jedyne wejście do sławnego miasta Normork. Robi wrażenie, co? Ale nam wystarczy. Nie martw się, przeciśniemy się.
— To dziwne — powiedział Dinitak, gdy pod spiczastym łukiem wjeżdżali do miasta. — Taki wielki mur, a taka niepozorna, byle jaka brama. Przybysze nie czują się tu szczególnie mile widziani, nie sądzisz?
— Zamierzam to zmienić, kiedy będę miał okazję — oświadczył Dekkeret. — Jutro zobaczysz.
Pretekstem do wizyty były narodziny syna obecnego hrabiego Normork, Considata. Normork nie było szczególnie ważnym miastem, ani Considat istotną figurą w hierarchii Góry Zamkowej, przez co w innym wypadku Koronal zareagowałby na wiadomość o narodzinach dziecka przesłaniem listu gratulacyjnego i szczodrego prezentu. Na pewno nie byłby to powód oficjalnej wizyty. Jednak Dekkeret, który od wielu miesięcy nie był w Normork, wyprosił pozwolenie, by osobiście przekazać gratulacje od Koronala, a dla towarzystwa zabrał ze sobą Dinitaka.
— Czemu nie Fulkari? — zapytał Prestimion.
Dekkeret i Fulkari byli nierozłączni przez ostatnie dwa, może trzy lata. A jednak na to pytanie Dekkeret odparł, że hrabia Considat jest człowiekiem konserwatywnym i nie wydaje mu się właściwe odwiedzać go w towarzystwie kobiety, która nie jest żoną. Zabierze Dinitaka. Prestimion nie nalegał. Podobnie jak wszyscy na dworze, słyszał już plotki, że ostatnio pomiędzy księciem Dekkeretem i lady Fulkari nie układało się najlepiej, choć sam Dekkeret nigdy o tym nikomu nie wspominał.
Przez lata Dekkeret i Dinitak byli najbliższymi przyjaciółmi, choć mieli zupełnie różne charaktery i style bycia. Dekkeret był duży, miał szeroką klatkę piersiową i ramiona, odznaczał się niespożytą energią i twardym, nieugiętym duchem. Gdy mówił, słowa wypływały z niego radosnym, donośnym strumieniem. Dotychczasowe wydarzenia w jego życiu sprawiły, że był pełen optymizmu, nadziei i niewyczerpanego entuzjazmu.
Dinitak Barjazid, młodszy o kilka lat, o szczupłej, wąskiej twarzy i ciemnych, lśniących, sceptycznych oczach, był niższy od Dekkereta o pół głowy i dużo lżej zbudowany, niewielki i szczupły, choć czuć było, że mięśnie ma mocne i zawsze napięte. Śniadą skórę kogoś, kto przez lata żył pod okrutnym słońcem południowego kontynentu, miał ciemniejszą nawet niż oczy. Dinitak mówił dużo ciszej niż Dekkeret i miał bardziej ponurą wizję świata. Był sprytnym, pragmatycznym człowiekiem, wychowanym w nieprzyjaznej, spalonej słońcem krainie przez twardego, przebiegłego ojca łajdaka, wyjątkowego krętacza. O wielu sprawach często wyrażał się z powątpiewaniem, co sprawiało, że Dekkeret głębiej zastanawiał się nad wieloma kwestiami. Prócz tego, Barjazid kierował się ostrym, surowym poczuciem tego, co właściwe, zestawem srogich imperatywów moralnych, jak gdyby w młodości postanowił, że zbuduje swoje życie na filozofii działania i myślenia dokładnie odwrotnej, niż jego ojciec.
Darzyli się ogromnym wzajemnym szacunkiem. Dekkeret przysiągł sobie, że w miarę, jak on sam będzie się wspinać po drabinie królewskiego rządu Majipooru, Dinitak będzie wspinać się wraz z nim; chociaż z początku nie wiedział, jak można to osiągnąć, szczególnie w świetle nie do końca znanej i otoczonej złą sławą przeszłości Barjazidów. Ale wiedział, że znajdzie sposób.
— To chyba nasz komitet powitalny — powiedział Dinitak, kciukiem wskazując w stronę miasta.
Tuż za murem leżał trójkątny, brukowany kocimi łbami plac, otoczony szarymi, drewnianymi strażnicami. Tam czekał na nich wysłannik hrabiego Normork, nieduży, czarnobrody, słabowicie wyglądający człowieczek, sprawiający wrażenie, że może go zdmuchnąć mocniejszy podmuch wiatru. Cały w ukłonach wyprowadził ich z latacza, przestawił się jako justycjariusz Corde i w kwiecistych zdaniach powitał księcia Dekkereta i jego towarzyszy w mieście. Justycjariusz wskazał potem około tuzina uzbrojonych mężczyzn w zielonych mundurach, stojących nieopodal.
— Ci ludzie będą was chronić, póki tu będziecie.
— Dlaczego? — spytał Dekkeret. — Mam własną ochronę.
— To życzenie hrabiego Considata — odparł justycjariusz Corde tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Proszę, ekscelencjo, gdybyście byli łaskawi pójść za mną…
— O co tu chodzi? — zapytał szeptem Dinitak, kiedy pieszo, osłaniani z przodu i z tyłu przez strażników w zieleni, szli do swoich kwater wąskimi, krętymi uliczkami pradawnego miasta. — Nie myślałem, że może tu na nas czyhać jakieś niebezpieczeństwo.
— Bo nie czyha. Ale kiedy Prestimion przyjechał tutaj z urzędową wizytą wkrótce po tym, jak został Koronalem, przed samym pałacem hrabiego próbował go zamordować szaleniec. To było w czasach hrabiego Meglisa, ojca Considata. Jak może pamiętasz, szaleństwo było wtedy bardzo powszechne. Świat opanowała prawdziwa epidemia.
Dinitak aż się zakrztusił.
— Zamordować Koronala? Chyba żartujesz. Kto odważyłby się na tak wariacki czyn?
— Wierz mi, Dinitaku, to stało się naprawdę, a ja byłem tuż obok. Wtedy wciąż jeszcze mieszkałem w Normork i widziałem to na własne oczy. To był wariat, wymachujący zaostrzonym sierpem. Wypadł z tłumu, zgromadzonego na placu i biegł prosto na Prestimiona. Zatrzymano go w samą porę, w przeciwnym razie historia wyglądałaby inaczej.
— Niewiarygodne. I co stało się z tym zamachowcem?
— Został zabity na miejscu.
— Bardzo słusznie — oświadczył Dinitak.
Słysząc to, Dekkeret uśmiechnął się. Kolejny raz Dinitak pokazał, że jest zażartym moralistą. Jego sądy, kierowane bezwzględną oceną tego, co dobre, a co złe, były często surowe i bezkompromisowe, czasem aż zdumiewały. Kiedy ich przyjaźń była jeszcze młoda, Dekkeret poprosił go, by to wyjaśnił. Dinitak w odpowiedzi zapytał, czy wolałby, by był bardziej podobny do swego ojca i to zakończyło dyskusję. Często jednak Dekkeret sądził, że przyjacielowi musi być ciężko, skoro wciąż, nawet w najbliższych, widzi lenistwo, zepsucie i błędy.
— Prestimionowi oczywiście nic się nie stało. Ale całe to wydarzenie było dla Meglisa wielkim wstydem, z którym nie pogodził się do końca życia. Poza Normork nikt o tym nie myśli, ale przez ponad dwadzieścia lat reputacja miasta była nadszarpnięta. I chociaż nie ma raczej szansy, by coś takiego się powtórzyło, sądzę, że Considat chce być całkowicie pewien, że nikt, kto wymachuje ostrym narzędziem, nie zbliży się do kandydata na Koronala.
— To kretynizm. Czy on naprawdę sądzi, że to miasto jest gniazdem oszalałych morderców? A poza tym, ta włócząca się za nami obstawa, cóż to za okropna niedogodność!
— Fakt. Ale jeśli hrabia uważa, że powinien wyjść z siebie, by zapewnić nam bezpieczeństwo, musimy to znieść. Nasz sprzeciw byłby dla niego niepotrzebną obrazą.
Dinitak wzruszył ramionami i porzucił temat. Dekkeret aż za dobrze wiedział, jak kiepsko jego przyjaciel znosi wszystko, co jawiło mu się jako niemądre, a za takie wyraźnie uważał przydzielanie zbędnej ochrony przybyszom z Góry Zamkowej. Dinitak rozumiał jednak, że strażnicy będą irytujący, ale nieszkodliwi, za to w kwestiach protokołu zawierzał Dekkeretowi.
Szybko rozlokowali się po kwaterach. Dekkeretowi przydzielono przestronny apartament, zwykle zarezerwowany dla Koronala, a Dinitakowi mniejsze, lecz wygodne pokoje piętro niżej. Wczesnym popołudniem ruszyli z pierwszą wizytą: by odwiedzić matkę Dekkereta, lady Taliesme. Dekkeret nie widział się z nią od wielu miesięcy. Mimo iż fakt, że jej syn był wyznaczonym następcą tronu dawał jej prawo do zamieszkania na Zamku, wolała większość czasu spędzać w Normork. Wciąż mieszkała w tym samym domku na Starym Mieście, który ich rodzina zajmowała, gdy Dekkeret był małym chłopcem.
Teraz mieszkała tam sama. Ojciec Dekkereta, wędrowny kupiec, który z różnym skutkiem podróżował z towarem pomiędzy Pięćdziesięcioma Miastami, zmarł dekadę wcześniej. Był dość młody, ale zmęczony, wręcz wycieńczony ciężką walką, jaką było całe jego życie. Nigdy do końca nie uwierzył, że syn, Dekkeret, zdołał jakoś przykuć uwagę samego Lorda Prestimiona i dostać się do kręgu paniątek, które otaczały Koronala na Zamku. Fakt, że Dekkeret został rycerzem kandydatem niemal nie mieścił mu się w głowie, a kiedy Koronal nadał jego synowi tytuł księcia, stary kupiec uznał to za absurdalny żart.
Dekkeret często zastanawiał się, co by było, gdyby przyszedł do ojca i oświadczył:
— Ojcze, zostałem wybrany następnym Koronalem.
Najpewniej roześmiałby mu się w twarz. Może nawet uderzył za zawracanie głowy takimi bzdurami. Nie żył jednak dość długo, by się o tym dowiedzieć.
Taliesme za to przyjęła niezwykły awans syna i idącą z nim w parze zmianę własnej pozycji ze zdumiewającym spokojem. Nigdy wprawdzie nie spodziewała się, że Dekkeret zostanie rycerzem na Zamku, a co dopiero księciem i bez wątpienia nawet w snach nie wyobrażała go sobie jako Koronala, ale nie była też nadopiekuńczą matką, która przyjmuje każdy sukces swojego dziecka jako coś bezwzględnie mu należnego, nieuniknionego i zasłużonego. Przez całe życie jednak kierowała się prostą i potężną wiarą w Boginię. Nie kłóciła się z losem. Z tego powodu nic jej nie mogło zaskoczyć, a cokolwiek się jej przytrafiało, czy to ból, czy smutek, czy chwała ponad wszelkie wyobrażenie, było według niej z góry zapisane i przyjmowała to bez narzekania i bez okazywania zdziwienia. Najwyraźniej od początku było zamierzone, że Dekkeret zostanie kiedyś Koronalem, a więc że dożyje ona swoich dni jako Pani Wyspy Snu, Potęga Królestwa. To stanowisko zawsze przypadało w udziale matce Koronala. Doskonale więc, niech i tak będzie. Nie mogła oczywiście tego przewidzieć, ale skoro tak się działo, cóż, w retrospekcji te zdarzenia musiały jawić się jako coś naturalnego i niezaskakującego, jak codzienny wschód słońca.
Dinitaka natomiast zaskoczyła surowość domu lady Taliesme, który był mały i nierówny, z wypaczonymi futrynami okien, wciśnięty pomiędzy masę małych budynków, które mogły mieć i po pięć tysięcy lat, przy ciemnej, krzywej, brukowanej nierównymi, szarozielonymi kamieniami uliczce, biegnącej w pobliżu centrum Starego Miasta. Co to za dom dla matki następnego Koronala?
— Tak, wiem — powiedział z uśmiechem Dekkeret. — Ale jej się tu podoba. Mieszkała w tym domu przez czterdzieści lat i znaczy on dla niej więcej, niż dziesięć Zamków. Kupiłem jej nowe meble, droższe od tych, które były tu wcześniej i nosi teraz ubrania, na które mojego ojca nigdy nie byłoby stać, ale poza tym nie zmieniło się nic. Ale tego właśnie chce.
— A ludzie wokół? Nie wiedzą, że mieszkają po sąsiedzku z przyszłą Panią Wyspy? Czy ona sama tego nie wie?
— Nie mam pojęcia, co wiedzą sąsiedzi. Sądzę, że dla nich pozostaje tylko Taliesme, wdową po kupcu, Orvanie Pettirze. A co do niej…
Drzwi otworzyły się.
— Dekkeret — powiedziała lady Taliesme. — Dinitak. Jak dobrze was znowu widzieć.
Dekkeret objął matkę z miłością, bardzo ostrożnie, jakby była delikatna i krucha. W rzeczywistości wiedział, że nie jest nawet w połowie tak delikatna, jak mogło mu się wydawać, ale mimo to była niewielka, lekka i drobna. Ojciec Dekkereta też nie był duży. Od lat chłopięcych Dekkeret wciąż czuł się jak ohydny, przerośnięty potwór, którego kapryśny los umieścił w domu tej dwójki niewielkich ludzi.
Taliesme ubrana była w pozbawioną ozdób suknię z jedwabiu w kolorze kości słoniowej, a jej lśniące, srebrne włosy przytrzymywała prosta, cienka, złota opaska. Dekkeret przywiózł jej prezenty w podobnym, surowym stylu, mały, lśniący wisiorek z kości smoka, lekki jak pajęczyna, błyszczący zawój zrobiony w dalekim Gabilornie, gładki pierścień z fioletowego jadeitu z Vyrongimond i kilka podobnych drobiazgów. Przyjęła je z wyraźną przyjemnością i wdzięcznością, ale odłożyła tak szybko, jak tylko pozwalała grzeczność. Taliesme, gdy była jeszcze biedna, nigdy nie poświęcała czasu takim przedmiotom i teraz też zdawała się nie poświęcać im więcej uwagi.
Przy herbacie i ciastkach rozmawiali lekko o sprawach Zamku. Zapytała o Lorda Prestimiona i lady Varaile, o ich dzieci, krótko — bardzo krótko — wspomniała lady Fulkari; mówiła o Septachu Melaynie i innych członkach Rady, pytała o obecne obowiązki Dekkereta na dworze — wszystko tak, jakby sama, każdą cząstką swego ciała, była częścią tego dworu, a nie zaledwie wdową po prowincjonalnym kupcu. Z dużą wiedzą wypowiadała się też o niedawnych wydarzeniach w pałacu w Normork, o zdymisjonowaniu ministra, który zbytnio ukochał wino, o narodzinach następcy hrabiego Considata i o podobnych sprawach. Dwadzieścia lat wcześniej miałaby o tym wszystkim takie samo pojęcie, jak o prywatnych rozmowach Zmiennokształtnych magów w plecionym pałacu w odległym Piurifayne.
Dekkeret z ogromną przyjemnością patrzył, jak lady Taliesme wchodzi w rolę, którą zgotowało jej przeznaczenie. Ponad połowę życia spędził wśród książąt na Zamku i nie był już tym chłopcem z prowincji, którego dawno temu, w Normork, po raz pierwszy zauważył Prestimion. Jego matka nie miała okazji nabrać podobnego obycia w sprawach ludzi władzy. A jednak jakoś się uczyła. Wprawdzie pozostała tak samo szczera i skromna, jak kiedyś, ale w niezbyt dalekiej przyszłości miała zostać Potęgą Królestwa i widać było, jak sprawnie dostosowywała się do tej dziwnej i całkowicie niespodziewanej zmiany, która miała nastąpić w jej życiu.
Tak więc odbywała się miła, grzeczna pogawędka: matka, syn, który przybył z wizytą, przyjaciel syna. Stopniowo jednak Dekkeret zaczął zdawać sobie sprawę z panującego w pokoju napięcia, jakby w powietrzu ponad nimi, niewypowiedziana i przez nikogo otwarcie nie uznana, toczyła się druga rozmowa:
— Jak sądzisz, czy Pontifex jeszcze długo pożyje?
— Wiesz, matko, że nie ośmielam się o tym nawet myśleć.
— Ale myślisz. Ja również. Nie da się nic na to poradzić.
Był pewien, że w jego matce odbywa się jakaś sekretna rozmowa, gdzieś pomiędzy brzękiem filiżanek i grzecznym podawaniem sobie tacek z ciastkami. Taliesme była opanowana, zrównoważona, zawsze spokojna w obliczu przeznaczenia, ale nawet pomimo tego nie mogła nie myśleć o przyszłości, o nadchodzącej niezwykłej przemianie, którą los wkrótce sprowadzi na syna kupca z Normork i jego matkę. Na niego czeka korona gwiazd, a na nią trzeci taras Wyspy Snu. Jeśliby te myśli nie przebiegały jej przez głowę tysiąc razy dziennie, musiałaby nie być człowiekiem.
Nie inaczej działo się w jego głowie.
Oczyma duszy Thastain już widział poczerniałe bale domu pana na Vorthinar, kruszące się w czerwonym ogniu, który mieli zaraz rozpalić. Sam sobie na to zasłużył. Ledwie ogarniał umysłem powagę tego, co właśnie zobaczył. Dość złe było buntowanie się przeciwko Pięciu Lordom, ale żeby jeszcze sprzymierzać się z Metamorfami! To było zło, którego Thastain nie mógł pojąć.
Cóż, znaleźli to, co znaleźć tu chcieli. Teraz jednak pojawiła się niezgoda co do tego, co mieli robić dalej.
Criscantoi Vaz nalegał, by zawrócili, zdali raport z odkrycia hrabiemu Mandralisce i pozwolili, by to on opracował dalszą strategię. Jednak część jego ludzi, szczególnie Agavir Toymin z Pidruid w zachodnim Zimroelu, nalegała na natychmiastowy atak. Warownia rebeliantów miała zostać zniszczona, więc to właśnie powinni bezzwłocznie zrobić. Po co mieli pozwalać, by ktoś inny dokonał za nich tego chwalebnego czynu? Nie było wątpliwości, że Pięciu Lordów hojnie nagrodzi każdego, kto pozbędzie się ich wroga. W tej chwili, gdy obóz wroga był w zasięgu ręki, wahanie nie miało sensu.
Thastain był jednym z tych, którzy tak uważali. Był przekonany, że w tej chwili należy zejść ze wzgórza, skradając się ostrożnie jak zębaty helgibor i bez dalszego zastanowienia zabrać się do podpalania.
— Nie — powiedział Criscantoi Vaz. — Jesteśmy tylko zwiadowcami. Nie mamy prawa atakować. Thastain, biegnij do obozu i powiedz hrabiemu, co znaleźliśmy.
— Zostań tam gdzie jesteś, chłopcze — powiedział Agavir Toymin, potężny mężczyzna, znany z ciągłego podlizywania się ich lordowskim mościom Gaviralowi i Gaviniusowi. Zwrócił się do Criscantoi Vaza. — Kto niby dał ci zwierzchnictwo nad tą misją? Nie pamiętam, żeby ktokolwiek uczynił cię dowódcą — ton miał ostry i całkowicie pozbawiony ciepła.
— Ani ciebie, o ile mi wiadomo. Biegnij, Thastainie. Trzeba powiadomić hrabiego.
— Więc powiadomimy go, że znaleźliśmy warownię i ją zniszczyliśmy — powiedział Agavir Toymin. — Co niby zrobi, wychłoszcze nas za wykonanie zadania, które nam powierzono? Od obozu hrabiego dzielą nas trzy mile. Zanim chłopak tam dotrze, wiatr zaniesie nasz zapach Zmiennokształtnym tam w dole i między nami i warownią zaroi się od obrońców, tylko czekających, aż stąd zejdziemy. Nie, musimy załatwić co mamy do załatwienia, i już.
— Mówię ci, nie mamy żadnego prawa… — zaczął Criscantoi Vaz, a w jego głosie słychać było narastającą złość. Oczy zapłonęły mu gwałtownym gniewem.
— A ja mówię tobie, Criscantoi… — przerwał Agavir Toymin, dźgając go palcem w mostek.
W oczach Criscantoi Vaza zabłysła wściekłość. Otwartą dłonią uderzył z zamachu w wyciągnięty palec swojego oponenta.
Tylko tyle wystarczyło, tylko te dwa błyskawiczne gesty, by pomiędzy nimi, jak płomień, eksplodowała furia. Thastain z niedowierzaniem patrzył, jak twarze im ciemniały i wykrzywiały się, gdy opuszczał ich cały zdrowy rozsądek, i jak rzucili się na siebie jak szaleńcy, prychając, popychając się, zamachując szeroko i uderzając dziko. Inni szybko dołączyli do bójki. W ciągu kilku sekund rozgorzała wariacka bijatyka pomiędzy ośmioma, może dziewięcioma mężczyznami, tłukącymi się na oślep wśród stęknięć, przekleństw i ryków.
Niesamowite, pomyślał Thastain. Niesamowite! Jak na oddział zwiadowczy, to było wyjątkowo idiotyczne zachowanie. Równie dobrze mogli na szczycie wzgórza wyciągnąć sztandar klanu Sambailidów, pięć krwistoczerwonych księżyców na bladokarmazynowym tle, i głosem trąb ogłosić tym, którzy znajdowali się w warowni, że na górze znajduje się wrogie wojsko, szykujące się do ataku z zaskoczenia.
I pomyśleć, że spokojny, zrównoważony Criscantoi Vaz, mądry i odpowiedzialny, dał się wciągnąć w coś takiego…
Thastain nie chciał brać udziału w awanturze, więc szybko się odsunął. Kiedy jednak obszedł grupę walczących ludzi, stanął twarzą w twarz z Sudvikiem Gornem, który też nie brał udziału w całym zamieszaniu. Skandar górował nad nim jak olbrzymia masa szorstkiego, rudego futra. W jego oczach błyszczała chęć zemsty. Zaciskał wielkie dłonie w pięści, jakby już zamykał je na gardle Thastaina.
— A teraz, chłopcze…
Thastain rozejrzał się w panice. Za nim znajdował się stromy spadek wzgórza, u podnóża którego stał obóz wrogiej armii. Przed nim zaś wściekły i niezmordowany Skandar, który uparł się, że rozładuje na chłopaku swój gniew. Był w pułapce.
Thastain sięgnął do rękojeści noża, który trzymał za pasem.
— Nie zbliżaj się do mnie!
Zastanawiał się, jak mocno musiałby dźgnąć, żeby przebić grube zwały mięśni pod skórą Skandara, czy miał na to dość sił i co Skandar może mu zrobić zanim uda mu się trafić. Thastain uznał, że nóż myśliwski nijak nie przyda się w walce z olbrzymim przeciwnikiem.
Sytuacja zdawała się beznadziejna. A Criscantoi Vaz, uwięziony gdzieś w bandzie oszalałych wariatów, nie mógł mu teraz pomóc.
Sudvik Gorn gapił się na niego, warcząc jak molitor, zakradający się do ofiary. Thastain wyszeptał modlitwę do Bogini.
Właśnie wtedy, po raz drugi w ciągu dziesięciu minut, nadeszła niespodziewana pomoc.
— Cóż my tu mamy? — powiedział cichy, przerażający głos, głos kontrolowany i nieugięty, który zdawał się dobiegać znikąd i był jak metalowa sprężyna wyskakująca z ukrytej maszyny. — Kłócimy się, tak? Między sobą? Poszaleliście? — to był głos o stalowych krawędziach. Przecinał wszystko jak brzytwa.
— Hrabia! — westchnęło rozpaczliwie pół tuzina gardeł, a wszelka walka natychmiast ustała.
Mandralisca niczym nie zdradził, że zamierzał jechać za nimi aż tutaj. Z tego, co wszyscy wiedzieli, planował pozostać w namiocie, podczas gdy oni mieli szukać warowni pana na Vorthinar. A jednak tu był, on i jego mały, krzywonogi adiutant, Jacomin Halefice, oraz tuzin zbrojnych do ochrony. Ludzie z oddziału zwiadowczego, przyłapani jak rozbrykane dzieci z buziami umazanymi dżemem, stali bez ruchu, z przerażeniem patrząc na strasznego, złowrogiego doradcę Pięciu Lordów.
Hrabia był szczupłym mężczyzną o długich rękach i nogach, w wieku nieco starszym niż średni, a poruszał się ze zdumiewającą gracją, jakby był tancerzem. Jednak nigdy żaden tancerz nie miał tak przerażającej twarzy. Jego usta były twarde i wąskie, oczy połyskiwały zimno, kości policzkowe wystawały jak ostrza. Cienka, pionowa blizna, zapewne ślad po jakimś dawnym pojedynku, przecinała jedną z nich. Zazwyczaj nosił obcisły kostium z delikatnej, dobrze naoliwionej, czarnej skóry, który sprawiał, że przypominał lśniącego, wijącego się węża. Jego strój był idealnie gładki, poza wiszącym mu na piersi złotym pięcioramiennym symbolem zajmowanego stanowiska, oznaczającym władzę nad życiem i śmiercią nieprzebranych milionów, które Pięciu Lordów niezgodnie z prawem uważało za swoich poddanych.
Teraz Mandralisca, spowity okropną ciszą, chodził pośród nich, niespiesznie przechodząc od jednego do drugiego, długo patrząc każdemu w oczy swoim spojrzeniem bazyliszka. Wszyscy odwracali wzrok. Czekając na swoją kolej Thastain czuł straszny ucisk w brzuchu.
Nigdy nie bał się niczego ani nikogo tak bardzo, jak hrabiego Mandraliski. Tego człowieka zawsze otaczała jakby lodowata aura, trzeszczący od mrozu, niebieski poblask. Wystarczało ujrzeć go daleko w głębi korytarza, by poczuć podziw i lęk. Kiedy Criscantoi Vaz wybrał Thastaina do tej misji i powiedział, że dowodzić nią będzie sam tajny radca, pod chłopakiem ugięły się nogi.
Niemożliwością było uchylić się przed takim zadaniem, zwłaszcza, jeśli chciało się dojść do jakiegoś stanowiska w służbie Pięciu Lordów. Przez całą podróż przez domenę Sambailidów do tego, pełnego lasów i łąk, rejonu gdzie ukrywali się buntownicy, Thastain próbował stawać się niewidzialnym, kiedy tylko spojrzenie hrabiego zwracało się w jego stronę. A teraz… teraz musiał spojrzeć mu prosto w oczy.
To było straszliwe, ale trwało bardzo krótko. Hrabia Mandralisca zatrzymał się przed Thastainem, popatrzył na niego przez chwilę, tak jak mógłby patrzeć na nieciekawego robaka, który szedł przed nim po stole, po czym przeszedł do następnego z grupy. Thastain aż osłabł z ulgi.
— A więc — powiedział Mandralisca, stając przed Criscantoi Vazem. — Mała przepychanka, tak? Dla zabawy? Miałem o tobie lepsze zdanie, Criscantoi Vazie.
Criscantoi Vaz nic nie odpowiedział. Nie odwrócił wzroku. Stał sztywno na baczność, bardziej przypominając posąg niż człowieka.
Nagle oczy hrabiego rozbłysły jakby odbiciem błyskawicy i jeździecki bat, który Mandralisca zawsze nosił przy sobie, świsnął z oszałamiającą prędkością w pogardliwym ciosie na odlew. Na policzku Criscantoi Vaza wykwitła płonąca, czerwona linia.
Thastain wzdrygnął się, jakby to jego uderzono. Criscantoi Vaz był człowiekiem charyzmatycznym, roztropnym, pełnym nieostentacyjnej siły. Thastain myślał o nim niemal jak o drugim ojcu. A teraz widział, jak dostaje taki cios batem, na oczach wszystkich…
Jednak Criscantoi Vaz prawie nie zareagował. Mrugnął tylko oczami i lekko się skrzywił, kiedy bat go trafił. Dalej trwał w bezruchu na baczność, nawet nie podniósł ręki do zranionego policzka. Wyglądało to tak, jakby fakt, że hrabia przyłapał go na bezmyślności, całkowicie go sparaliżował.
Mandralisca szedł dalej. Stanął przed Agavirem Toyminem i jego też uderzył, niemal bez chwili namysłu. Kiedy dotarł na koniec rzędu ludzi, gdzie stał Stravin z Til-omon, uderzył go także. Naznaczył trzech najstarszych ludzi, dowódców, tych, którzy powinni mieć dość rozsądku, by się nie bić. To była wystarczająca lekcja dla wszystkich, oni już nie potrzebowali razów.
To był koniec. Wykonano karę. Mandralisca odsunął się od nich i przyglądał im się z nieskrywaną pogardą.
Thastain znowu starał się być niewidzialny. Intensywność spojrzenia Mandraliski była przerażająca.
— Czy ktoś może mi powiedzieć, co tu się dzieje? — wzrok hrabiego znów spoczął na Thastainie. Chłopak zadrżał, ale nie miał wyboru, musiał spojrzeć w te straszne oczy. — Ty, chłopcze, mów!
Z ogromnym wysiłkiem Thastain wydał z siebie zduszony szept.
— Znaleźliśmy warownię nieprzyjaciela, wasza miłość. Leży w dolinie, pod nami.
— Dalej. Ta bójka…
— Wyniknęła dyskusja, czy mamy bezzwłocznie się do niej udać i ją spalić, czy wrócić do obozu po dalsze rozkazy.
— Ach. Dyskusja. Dyskusja — w oczach Mandraliski widać było niemal rozbawienie. — Pięściami — jego oczy znów pociemniały. Splunął. — Dobrze więc. Oto rozkazy, których pragniecie. Ruszajcie na dół i spalcie ich, tak jak mieliśmy zrobić.
— Wasza miłość, strzegą go Zmiennokształtni — powiedział Thastain, zaskoczony, że ośmielił się przemówić niepytany. Ale to już się stało, słowa wisiały w powietrzu przed nim jak chmurki dziwacznego, czarnego dymu.
Hrabia popatrzył na niego przeciągle.
— Doprawdy? Strzeżone przez Zmiennokształtnych. To ci niespodzianka — nie wyglądał jednak na zaskoczonego. Jego ton w ogóle nic nie wyrażał. Zwracając się do Criscantoi Vaza, powiedział: — Spłoną z całą resztą. Ty: powierzam ci dowództwo. Weź ze sobą trzech ludzi. Wrogowie Pięciu Lordów muszą zginąć.
Criscantoi Vaz zasalutował. Zdawał się być wdzięczny, jakby hrabia nigdy nie uderzył go w twarz.
Potoczył wzrokiem po grupie mężczyzn.
— Agavir Toymin — powiedział. Tamten, zadowolony, skinął głową i przyłożył dwa palce do czoła. — Gambrund — powiedział Mandralisca. I, po krótkiej przerwie, dodał — Thastain.
Tego Thastain się nie spodziewał. On? Wybrany do tego zadania? Poczuł falę podniecenia i szczęścia. Łomotanie serca było wręcz bolesne, dotknął mostka, by je uspokoić. To oczywiste, że mnie wybrano, pomyślał po chwili. Był najszybszy, najzręczniejszy. To on był gotów wybiec naprzód i rzucać żagwie.
Czterech ludzi schodziło ze wzgórza w trójkątnym szyku, z Thastainem na wierzchołku. Tuż za nim Gambrund niósł wiązkę głowni, a po jego bokach Criscantoi Vaz i Agavir Toymin, uzbrojeni w łuki w razie, gdyby ich zauważono.
Thastain trzymał głowę nisko i stąpał z największą ostrożnością, myśląc o helgiborze, którego niedawno widział i o innych stepowych drapieżnikach, które mogły skrywać się w gęstej roślinności. Szklany połysk płowej trawy nie był tylko złudzeniem, źdźbła nie tylko wyglądały jak szkło, ale takie też były w dotyku: sztywne i ostre. Niemiło się przez nie szło, rozgarniane wydawały nieprzyjemny, podobny do szeptu dźwięk. Miażdżone pod nogami stawały się śliskim podłożem. Thastain stawiał każdy krok w napięciu, tak się zsuwając i skradając łatwo mógł stracić grunt pod nogami i spaść głową naprzód prosto do obozu wroga.
Udało mu się bezpieczne zejść ze zbocza i zatrzymał się w miejscu, które uznał za znajdujące się w zasięgu rzutu od warowni. Po chwili dołączyli do niego pozostali trzej. Thastain wskazał warownię. Nigdzie nie widać było straży.
Criscantoi Vaz szybkimi, nerwowymi gestami pokazał, co należało zrobić. Gambrund wyciągnął głownię, Agavir Toymin podpalił ją szybkim strzałem gorąca z broni energetycznej, zaś Thastain wziął ją od niego, podbiegł pół tuzina kroków i rzucił ją w stronę warowni, obracając się prawie w koło, by nadać pociskowi prędkość.
Płonąca głownia poleciała wysokim łukiem i wylądowała na suchej trawie mniej niż pięć stóp od muru budynku. Rozległ się trzask szybko rozprzestrzeniającego się ognia.
Płoń, pomyślał Thastain tryumfalnie. Płoń! Płoń! Tak giną wrogowie Pięciu Lordów!
Criscantoi Vaz poszedł zaraz w ślady Thastaina. Rzucił żagiew mniej elegancko, za to mocniej. Poszybowała pięknie i spadła na strzechę dachu. Pojawiła się różowawa spirala płomienia. Thastain rzucił kolejną głownię, która wylądowała w kępie rosnących przy samym murze krzaków o czarnych pniach i lśniących liściach, które przez moment dymiły, po czym wybuchły żywymi językami ognia.
Wewnątrz warowni zorientowali się, że coś jest nie tak.
— Szybko — zawołał Criscantoi Vaz. Mieli jeszcze dwie żagwie. Thastain złapał jedną z nich oburącz, kiedy tylko Agavir Toymin zdążył ją podpalić, podbiegł parę kroków, zawirował i rzucił. Tym razem i on dosięgnął dachu. Criscantoi Vaz trafił ostatnią w suchą trawę pod drzwiami akurat w momencie, kiedy wychodziło nimi trzech czy czterech ludzi. Kilku z nich podjęło desperackie próby zadeptania płomieni, inni, krzycząc w szale, pobiegli w górę wzgórza, w stronę napastników. Jednak zbocze było tam prawie pionowe, a oni nie mieli broni. Po jakimś tuzinie jardów zawrócili w stronę warowni, którą płomienie ogarniały z szokującą prędkością. Wbiegli do środka jak szaleńcy, choć wejście już płonęło. Za nimi zawalił się front budynku. Buntownicy i ich oswojeni Zmiennokształtni upieką się tam jak blawy na ruszcie. Dobrze. Dobrze.
— Udało się! — Zawołał Thastain na ten widok. — Płoną!
— Chodź, chłopcze — odpowiedział Criscantoi Vaz. — Ruszaj.
Stanął mocno na nogach i z napiętym łukiem osłaniał odwrót pozostałych, ale nikt nie wychodził już z płonącego budynku. Kiedy Thastain dotarł do bezpiecznego szczytu wzgórza, warownia buntowników i spora połać otaczającego ją stepu płonęła, a w niebo godziła czarna włócznia dymu. Pożar rozprzestrzeniał się ze zdumiewającą szybkością. Wkrótce spłonie cała dolina. Nikt tam nie przeżyje.
Cóż, po to tu przybyli. Podobnie jak wiele miejscowych książątek na wielkim kontynencie zimroelskim, pan Vorthinar przeciwstawił się zarządzeniom braci Sambailidów, którzy pretendowali do władztwa nad tymi ziemiami, więc musiał zginąć. Ten kontynent miał być terytorium Sambailidów, był nim przez pokolenia, zanim Lord Prestimion pokonał prokuratora i teraz powrócił pod władzę Sambailidów. Tym razem tak pozostanie na wieczność. Thastain, urodzony pod rządami Sambailidów, nie miał co do tego wątpliwości. Pozwolić na coś innego byłoby jak otworzyć wrota siłom chaosu.
Hrabia Mandralisca zdawał się być bardzo zadowolony ze sposobu, w który wykonali zadanie. W krótkim, zimnym uśmiechu, którym powitał ich na szczycie i w przelotnym, gratulacyjnym uścisku dłoni było coś niemal miłego.
Dłuższą chwilę stali razem na szczycie, z radością patrząc, jak płonie warownia buntowników. Ogień wciąż się rozprzestrzeniał, w końcu objął całą dolinę. Nawet kiedy już wrócili do oddalonego o kilka mil obozu, w powietrzu czuć było kwaśny zapach dymu, a wiejący na południe wiatr czasami przynosił płaty popiołu.
Tej nocy otwarto niejedną flaszkę wina, dobrego, ostrego, czerwonego wina z zachodu. Potem, w ciemności, Thastain, wstawiony jak nigdy wcześniej, choć mniej od innych, zataczał się w stronę latryny i zobaczył tam samego hrabiego i jego adiutanta, Jacomina Halefice’a. Tak więc hrabia Mandralisca też opróżnia pęcherz, jak zwykli śmiertelnicy! Thastainowi wydało się to przyjemnie nieodpowiednie.
Nie odważył się podejść. Stał w cieniu, gdy usłyszał Mandraliskę, mówiącego z wyraźną satysfakcją:
— Wszyscy zginą tak, jak zginął dziś pan na Vorthinar, co, Jacominie? Pewnego dnia nie będzie tu panów innych, niż Pięciu Lordów.
— A Lord Prestimion? — zapytał adiutant. — A Lord Dekkeret, który go zastąpi?
Thastain widział, jak Mandralisca obraca się i staje twarzą w twarz z mniejszym mężczyzną. Nie widział wyrazu twarzy hrabiego, ale wyczuwał ponury i lodowaty ton, którym odpowiedział:
— Odpowiedź zawiera się w pytaniu, Jacominie.
Śpiąc w łóżku w królewskich kwaterach w Mieście Strażniczym Fa, Prestimion śnił, że znowu znajduje się w pełnej ludzi, niepojęcie wielkiej konstrukcji na szczycie Góry Zamkowej, zwanej Zamkiem Lorda Prestimiona. Jak duch przemierzał zakurzone korytarze, których nigdy wcześniej nie widział. Wybierał nieznane przejścia, prowadzące w zakamarki Zamku, których istnienia nawet nie podejrzewał.
Prowadziła go mała zjawa, niewielka, unosząca się wysoko w powietrzu postać, wciągająca go coraz głębiej w labirynt, jakim był Zamek.
— Tędy, mój panie! Tędy! Za mną!
Zjawa miała postać Vroona, przedstawiciela jednej z wielu nie ludzkich ras, które żyły na Majipoorze od najwcześniejszych lat jego kolonizacji przez człowieka. Były to istoty małe jak lalki, lekkie jak piórko, z masą gumiastych, podobnych do macek kończyn i wielkimi, okrągłymi, złotymi oczami, patrzącymi z obu stron ostro zagiętych, żółtych dziobów. Vroonowie byli obdarzeniu darem drugiego widzenia i potrafili z łatwością zaglądać do cudzych umysłów, a także bezbłędnie określić właściwą drogę przez nieznane tereny. Ale nie potrafili latać dziesięć stóp nad ziemią, jak robił to ten Vroon. Część umysłu Prestimiona, która pozostawała poza nim, po tym jednym szczególe poznała, że śni.
Wiedział też, choć nie sprawiało mu to radości, że śnił ten sen już wiele razy w różnych wariantach.
Prawie rozpoznawał sektor Zamku, przez który prowadził go Vroon. Te zniszczone filary z pokruszonego, czerwonego piaskowca mogły być fragmentami Bastionu Balasa, z którego wychodziły przejścia do rzadko używanego, północnego skrzydła. Tamten wąski most mógł być Kładką Lady Thiin, a skoro tak, to ten skręcony mur z zielonkawej cegły prowadzi do Wieży Trąbek i na zewnętrzną ścianę Zamku.
Ale czym była ta nieporządna masa niskich bud z czarnych płytek? Prestimion nie umiał jej nazwać. A pozbawiona okien, wolno stojąca wieża, której szorstkie, białe ściany pokrywały rzędy zaostrzonych, zwróconych do zewnątrz, niebieskich krzemieni? A szare płyty, ułożone w romb i otoczone palisadą z różowego marmuru? A niekończący się, sklepiony korytarz, prowadzący w nieskończoną dal, oświetlony rzędem gigantycznych kandelabrów, wielkich jak pnie drzew? Te miejsca nie mogły być fragmentami prawdziwego Zamku. Była to budowla tak wielka, że na poznanie jej całej potrzeba było wieczności. Nawet Prestimion, który żył tam od młodości, wiedział, że nie miał okazji zajrzeć w bardzo wiele miejsc. Jednak te, które przemierzała jego śpiąca jaźń, z całą pewnością nie istniały w rzeczywistości. Musiały być jedynie wytworami snu.
Schodził coraz niżej i niżej po spiralnych schodach, wykonanych z belek połyskującego, szkarłatnego drewna, które, podobnie jak Vroon, wisiały w powietrzu bez widocznego oparcia. Wydawało mu się jasne, że opuszcza stosunkowo znajome, górne poziomy Zamku i schodzi do niższych jego partii, do części służebnych, gdzie żyły tysiące ludzi niezbędnych do funkcjonowania Zamku: strażnicy i służący, ogrodnicy i kucharze, archiwiści i urzędnicy, budowniczowie dróg, murarze, łowczy i wielu, wielu innych. Nigdy nie spędził tu wiele czasu, zarówno we śnie jak i na jawie. Mimo to, te poziomy też były częścią Zamku, który był wielki, a z każdym rokiem rozrastał się coraz bardziej. W tym względzie przypominał żywe stworzenie. Królewska część budynku znajdowała się na najwyższych wierzchołkach Góry, ale pod spodem mieściły się liczne poziomy podziemne, wgryzające się głęboko w kamienne serce gigantycznego szczytu. Istniały też strefy zewnętrzne, wyciągające się na wiele mil w dół każdego zbocza Góry jak długie ramiona, sięgające coraz niżej i niżej.
— Mój panie — wołał ze słodkim zaśpiewem Vroon znad jego głowy. — Tędy! Tędy!
Po obu stronach trasy, którą podążał stali teraz Hjortowie o spuchniętych twarzach i kłaniali się w pas, wielcy Skandarzy o gęstym futrze wykonywali znaki rozbłysku gwiazd z oszałamiającą prędkością, na którą pozwalało im czworo ramion, z ust podobnych do gadów Ghayrogów dobiegały syczące pozdrowienia, oddawali mu cześć mali Liimeni o płaskich twarzach i trojgu oczu i grupa bladych, dumnych Su-Suherisów. Była tam reprezentacja każdej z ras, które dzieliły wielki Majipoor z ludźmi. Zdawało się nawet, że są i Metamorfowie, długonogie i smukłe istoty, które z każdej strony wychodziły z cieni, by zaraz zniknąć w nich z powrotem. Prestimion zastanawiał się, co też oni mogą robić na Górze Zamkowej, skoro zabroniono im na nią wstępu w czasach Lorda Stiamota?
— Teraz tędy — powiedział Vroon, prowadząc go do budowli, która przypominała zamek w zamku, jakby hotel o tysiącu pokoi zbudowanych w jednej linii wzdłuż pojedynczego korytarza, który rozwijał się przed nim jak droga do gwiazd. A Vroon już nie był Vroonem.
Była to ta wersja snu, której Prestimion bał się najbardziej.
Nastąpiła przemiana. Jego przewodnikiem była teraz ciemnowłosa lady Thismet, córka Koronala Lorda Confalume’a i bliźniacza siostra księcia Korsibara, Thismet, którą dawno temu kochał i utracił. Była równie lekka i zwinna jak Vroon, tanecznym krokiem szła przed Prestimionem boso, kilka cali nad ziemią i wciąż pozostawała poza jego zasięgiem. Od czasu do czasu odwracała się i posyłała mu promienny uśmiech, mrugała ciemnymi oczami, przyzywała go zachęcającym gestem dłoni. Jej niezrównane piękno przeszywało go jak włócznia.
— Zaczekaj na mnie! — wołał, ale ona tylko go ponaglała. Jak szybko by nie biegł, zawsze pozostawała szybsza, szczupła i delikatna w zwiewnej, białej szacie, z kruczoczarnymi włosami opadającymi na plecy. Wciąż uciekała przed nim w dal niekończącego się korytarza.
— Thismet — krzyczał. — Zaczekaj! Thismet! Czekaj! Czekaj! Czekaj!
Biegł teraz z desperackim zapałem, wysilał się do granic możliwości. Przed nim, po obu stronach korytarza otwierały się drzwi. Widział w nich twarze, wychylające się, uśmiechnięte, mrugające oczami, przyzywające go. Wszystkie były twarzą Thismet, wszystkie, Thismet tu i tu i tam i wszędzie, setki Thismet, tysiące, ale za każdym razem, gdy docierał do któregoś pokoju, drzwi zamykały się z hukiem, pozostawiając mu tylko śmiech zamkniętej za nimi Thismet. Ta zaś, która go prowadziła, wciąż spokojnie poruszała się naprzód, wciąż odwracała, by go zwabić, ale nigdy nie dawała się złapać.
Thismet! Thismet! Thismet!
Jego głos zamienił się w ryk bólu, szału i frustracji.
— Panie?
— Thismet! Thismet!
— Mój panie, jesteś chory? Przemów do mnie! Otwórz oczy, mój panie! To ja, ja, Diandolo! Obudź się, panie. Błagam, panie…
— This… met…
Ktoś włączył światło. Mrugając, oszołomiony Prestimion zobaczył młodego pazia, Diandola, pochylonego nad łóżkiem. Gapił się szeroko otwartymi oczami, był w szoku. Za nim widać było więcej postaci, czterech, pięciu, sześciu ludzi: ochroniarzy, służących, innych, zupełnie mu nieznanych. Walczył, by w pełni się obudzić.
Wtedy pojawiła się mocno zbudowana postać Falca. Odsunął Diandola i pochylił się nad Prestimionem. Falco był jego ochmistrzem podczas wszystkich oficjalnych podróży, a było ich ze dwadzieścia pięć. Porządny, mocny człowiek z Minimool ze wspaniałą grzywą czarnych, lśniących włosów, cudownie melodyjnym głosem i pogodnym wyglądem kogoś, kto zawsze ma dobry humor.
— Mój panie, to był tylko zły sen.
Prestimion skinął głową. Jego klatka piersiowa i ramiona spływały potem. Od własnych wrzasków bolało go gardło. Wokół czoła miał płonącą opaskę bólu.
— Tak — powiedział chrapliwie. — To… był… tylko… sen…
Kiedy Varaile weszła do pokoju porannego, czekało na nią troje z czwórki jej dzieci. Wstały na jej widok. Rodzinnym zwyczajem było, że pierwszy posiłek dnia jadali razem.
Książę Taradath, najstarszy, towarzyszył ojcu w podróży i z tego powodu to drugi syn, Akbalik, elegancko odprowadził matkę do jej miejsca przy stole. Miał dwanaście lat, ale już był wysoki i mocny. Po ojcu odziedziczył żółte włosy i silną budowę, ale wzrost miał po matce. Za parę lat będzie pewnie wyższy od obydwojga rodziców. Jednak jego oczy i pełen namysłu sposób bycia stały w sprzeczności z wzrostem i siłą. Jego przeznaczeniem była kariera naukowa albo może poety, na pewno nie miał być sportowcem czy wojownikiem.
Dziesięcioletni książę Simbilon, wciąż o dziecięcej, okrągłej buzi, zachowujący się z wielką powagą, wręcz pedantycznie, podał Varaile tacę z owocami, które zwykła jeść najpierw. Za to lady Tuanelys, ośmiolatka, która przejawiała nieskrywany brak zainteresowania, szybko skinęła matce głową i z powrotem zajęła miejsce przy stole. Czekał tam na nią talerz, na który już zdążyła nałożyć kopiastą porcję sera z miodem. Wymaganie od Tuanelys dwornego zachowania nie miało sensu. Była ślicznym dzieckiem, miała wspaniałą grzywę złotych włosów, które nosiła pod ozdobioną koralikami siateczką i rysy, które świadczyły, że za sześć czy siedem lat będzie piękną kobietą, ale teraz jeszcze jej ciało było smukłe i długie jak pasek. Uwielbiała biegać, wspinać się, bić się, była chłopczycą w każdym calu.
— Spałaś dobrze, matko? — zapytał książę Akbalik.
— Jak zawsze. A ty?
Jednak to Tuanelys odpowiedziała.
— Matko, śniło mi się miejsce, gdzie drzewa rosły korzeniami do góry. Miały liście w ziemi, a korzenie wyciągały do nieba. A ptaki…
— Matka mówiła do Akbalika, dziecko — powiedział z patosem książę Simbilon.
— Tak, ale Akbalik nigdy nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ty też nie, Simbilonie.
Po tych słowach lady Tuanelys pokazała mu język. Simbilon poczerwieniał, ale nie odpowiedział. Fiorinda, która obserwowała tę rodzinną scenę z drugiego końca pokoju, zaczęła chichotać.
Teraz, jak gdyby nikt mu nie przeszkodził, odezwał się Akbalik.
— Spałem znakomicie, matko.
Później zaczął opowiadać o planach na dzień, o porannej lekcji historii i poezji epickiej i o popołudniowej lekcji łucznictwa, jakby były to najważniejsze wydarzenia na świecie. Kiedy skończył, książę Simbilon z kolei rozwlekle opowiedział o swoim planie. Dwa razy Tuanelys przerwała mu prośbami, by podał jej półmisek z jedzeniem. Poza tym nie miała nic do powiedzenia. Rzadko jej się to zdarzało. W tej chwili jej życie skupiało się wokół pływania, codziennie spędzała długie godziny, które udało jej się wyrwać spomiędzy lekcji, na pokonywaniu w tę i z powrotem basenu we wschodnim skrzydle jak mały, zwariowany kambeliot. W intensywności, z jaką przepływała kolejne długości było coś maniakalnego. Jej nauczyciel mówił, że musiał jej po pewnym czasie nakazywać wyjście z wody, w przeciwnym wypadku pływałaby aż do całkowitej utraty sił, bo sama nigdy by nie przestała.
Tego poranka zaabsorbowanie dzieci samymi sobą bawiło Varaile dużo mniej niż zazwyczaj. Niepokojący raport z Labiryntu kładł się na wszystkim cieniem. Zastanawiała się, jak dzieci zareagowałyby, gdyby wiedziały, że być może ich ojciec jest bliższy zostania Pontifexem niż kiedykolwiek wcześniej i że wszyscy mogą niedługo zostać wyrwani ze swojego pięknego, dotychczasowego życia na Zamku i zmuszeni do przeprowadzki do ponurego, podziemnego Labiryntu, pontyfikalnej siedziby na dalekim południu.
Varaile zmusiła się do odsunięcia tych myśli.
Od kiedy namaszczono Prestimiona na Koronala i założył koronę rozbłysku gwiazd, wiadomo było, że musi kiedyś zostać Pontifexem. Confalume był bardzo stary. Mógł umrzeć dzisiaj, w przyszłym miesiącu albo roku, ale prędzej czy później, a raczej prędzej, musiał przyjść jego czas. Niewątpliwie Akbalik i Simbilon dobrze rozumieli, co to dla nich wszystkich oznaczało. Co do Tuanelys, jeśli nie wiedziała, będzie musiała się dowiedzieć. I zaakceptować. Z wysoką pozycją przychodzi konieczność zachowywania się po królewsku, nawet, jeśli jest się tylko dzieckiem.
Kiedy skończyli jeść, Varaile czuła już, że ma nad sobą pełną kontrolę. Przyszła pora na poranną konferencję z ministrami Prestimiona, gdyż pod jego nieobecność to ona piastowała urząd regenta.
Teotas czekał pod pokojem porannym.
Tego dnia miał minę jeszcze bardziej ponurą niż zazwyczaj, a zmarszczki jakby pogłębiły mu się przez noc. Kiedyś był tak podobny do swego starszego brata, Prestimiona, że ktoś, kto słabo ich znał, mógł wziąć ich za bliźniaków, choć w rzeczywistości dzieliła ich cała dekada. Ale Teotas miał ostry, gorący, posępny charakter, inaczej niż Prestimion. Wiek średni wyrzeźbił w jego twarzy głębokie bruzdy, przez które wyglądał na starszego niż w rzeczywistości, podczas gdy twarz Prestimiona pozostawała gładka. Już nie dało się pomylić Teotasa z Koronalem, ale też ciężko było uwierzyć, że to on był młodszy.
— Czy Fiorinda przekazała ci wiadomość z Labiryntu?
— W końcu tak. Zdaje mi się, że wolałaby ją przede mną ukryć.
— Chyba wszyscy wolelibyśmy ukrywać ją sami przed sobą — odparł Teotas. — Ale są rzeczy, przed którymi nie można się ukryć, co, Varaile?
— Czy on umrze?
— Tego nie wie nikt. Ale to ostatnie zdarzenie, czymkolwiek było, bez wątpienia przybliża go do końca. Sądzę jednak, że zostało nam jeszcze trochę czasu tutaj.
— Mówisz tak, bo wiesz, że to chcę usłyszeć, Teotasie? A może naprawdę coś wiesz? Czy Pontifex miał udar, czy nie?
— Jeśli miał, to bardzo łagodny. Kłopoty z nogą i ręką… na chwilę zaćmił mu się umysł…
— Fiorinda powiedziała mi o ręce i nodze. O umyśle nie. Mów: co jeszcze?
— To wszystko. Teraz leczą go magowie.
— I mam nadzieję, że jeden albo dwóch lekarzy?
Teotas wzruszył ramionami.
— Znasz Confalume’a. Może zajmuje się nim lekarz, może nie. Ale przez cały czas pali się kadzidło i rzuca czary, tego jestem pewien. Oby były skuteczne.
— O to się modlę — powiedziała Varaile z szyderczym parsknięciem.
Szybko szli kręconymi korytarzami, które prowadziły do sali tronowej Stiamota, miejsca zebrania. Przeszli obok królewskiej gotowalni i wspaniałej sali sądowej, którą Prestimion nakazał zbudować w miejsce grupki niewielkich pokoi przylegających do wielkiej sali tronowej Lorda Confalume’a.
Każdy Koronal zostawiał na Zamku ślad, dobudowując coś nowego. Sala sądowa, okazała, sklepiona komnata z wielkimi, łukowymi oknami i gigantycznymi, błyszczącymi kandelabrami była głównym dodatkiem Prestimiona do wewnętrznej części Zamku, choć rozkazał również, by na granicy centralnej części, zwanej Wewnętrznym Zamkiem, wybudowano Archiwum Prestimiona. Było to muzeum, w którym zbierano największe historyczne skarby. Varaile wiedziała, że miał też inne, ambitne plany rozbudowy, o ile tylko Bogini pozwoli mu pozostać dłużej na tronie Koronala.
W każdym razie, pomimo ogłupiającej wspaniałości sali sądowej i położonej obok sali tronowej Confalume’a, od początku swego panowania Prestimion wolał porzucać to imponujące otoczenie i kiedy tylko mógł, pełnił oficjalne obowiązki w pradawnej sali tronowej Stiamota, prostej, wręcz surowej, niewielkiej komnacie z kamienną podłogą, która ponoć zachowała się prawie bez zmian od początków istnienia Zamku.
Varaile weszła do niej właśnie w tej chwili i zobaczyła niemal wszystkich wielkich parów królestwa, siedzących wewnątrz. Był tam Wysoki Doradca Septach Melayn, Wielki Admirał Gialaurys, mag Maundigand-Klimd, Navigorn z Hoikmar i diuk Dembitave z Tidias, trzech czy czterech innych, a prócz tego delegat pontyfikatu, Phraatakes Rem i Hierarchini Bernimorn, reprezentantka Pani Wyspy. Wstali, kiedy weszła, a Varaile ruchem dłoni nakazała, by usiedli z powrotem.
Ze wszystkich ważnych postaci królestwa brakowało tylko drugiego brata Prestimiona, księcia Abriganta. We wczesnych latach rządów Prestimiona Abrigant odegrał ważną rolę, ponieważ odkrył bogate złoża żelaza w Skakkenoir, które stały się podwalinami dobrobytu królestwa za czasów Prestimiona, ostatnio jednak wycofał się do rodzinnej posiadłości na stoku Góry, w Muldemar. Obowiązek ten spadł na niego dziedzicznie i tam spędzał większość czasu. Zebrali się jednak wszyscy pozostali. Obecność tylu dygnitarzy na spotkaniu Rady dodatkowo pogłębiała niepokój, który Varaile czuła wcześniej.
Szybko przeszła przez pomieszczenie w stronę niskiego, białego tronu z szorstkiego marmuru, na którym zasiadać miał Koronal, a pod jego nieobecność regent. Spojrzała w lewo, gdzie siedział Septach Melayn, elegancki, smukły fechmistrz, najbliższy przyjaciel Prestimiona od czasów młodości i jego najbardziej, poza Varaile, zaufany doradca. Septach Melayn spojrzał jej w oczy z trudem, niemal ze smutkiem. Gialaurys… Navigorn… Dembitave… wszyscy wyglądali na niepewnych. Tylko wysoki mag, Su-Suheris Maundigand-Klimd, był jak zawsze nieprzenikniony.
— Zostałam już poinformowana — zaczęła Varaile — że Pontifex jest chory. Czy ktokolwiek może mi powiedzieć, jak bardzo chory? — zwróciła się do reprezentanta pontyfikatu. — Phraatakesie Rem, otrzymaliśmy tę wiadomość od ciebie, prawda?
— Tak, moja pani — był niedużym, schludnym, siwym mężczyzną, który przez ostatnie dziewięć lat był oficjalnym delegatem Pontifexa na Zamku, czyli de facto ambasadorem zwierzchniego monarchy na dworze młodszego. Do piersi jego aksamitnej, szarej tuniki przypięta była skomplikowana, złota spirala, symbol Labiryntu. — Wiadomość dotarła zeszłej nocy. Później nie przyszło nic nowego. Nie wiemy nic poza tym, co wasza miłość na pewno już słyszała.
— Czy to udar? — zapytała Varaile wprost. Nie miała w zwyczaju owijać w bawełnę.
Delegat Pontyfikatu zaczął kręcić się na krześle. Niepokojący był widok tego zahartowanego dyplomaty, zawsze przymilnego i pewnego siebie, okazującego tak wyraźne strapienie.
— Jego wysokość odczuł swoiste zawroty głowy… drętwienie ręki, niepewne podparcie w nodze. Został położony w łóżku, zajmują się nim jego magowie. Czekamy na dalsze raporty.
— Brzmi to całkiem jak udar.
— Nie mam na ten temat zdania, moja pani.
Głos zabrał Yegan z Morpin Niskiego, stateczny, pozbawiony poczucia humoru człowiek, którego obecność w Radzie wciąż zastanawiała Varaile.
— Udar nie musi być śmiertelny, lady Varaile. Są tacy, którzy po udarze żyli jeszcze wiele lat.
— Dziękuję za tę uwagę, książę Yeganie — zwróciła się następnie do Phraatakesa Rema. — Czy ostatnio Pontifex cieszył się dobrym zdrowiem?
— Tak, pani, był aktywny i energiczny. Oczywiście, biorąc pod uwagę jego wiek. Zawsze był niezwykle żywym człowiekiem.
— Ile on ma teraz lat? — zapytał Septach Melayn. — Osiemdziesiąt pięć? Dziewięćdziesiąt? — wstał ze swego miejsca i zaczął nerwowo przechadzać się po niewielkim pomieszczeniu. Na swych długich nogach przemierzał je w kilku szybkich krokach.
— Możliwe, że jest nawet starszy — powiedział Yegan.
— Był Koronalem przez czterdzieści z okładem lat — powiedział Navigorn z Hoikmar charczącym głosem. Kiedyś był potężnym człowiekiem, wielkim dowódcą wojskowym, ale z czasem stał się gruby i powolny. — A potem Pontifexem przez ile, dwadzieścia lat? To znaczy…
— Tak. To znaczy, że jest bardzo stary — powiedziała Varaile ostro. Z trudem zachowywała cierpliwość. Wszyscy ci ludzie byli od niej starsi o dziesięć, dwadzieścia lat i minęły już dni, kiedy z łatwością podejmowali decyzje. Ona zaś była niecierpliwa i szybko irytowała się, gdy popadali w swoje bezsensowne dywagacje.
Zwróciła się do Hierarchini Bernimorn.
— Czy poinformowano Panią?
— Wysłaliśmy już wiadomość na Wyspę — odparła tamta, szczupła, blada kobieta w zaawansowanym wieku, która wyglądała na delikatną i imponującą zarazem.
— Dobrze — teraz zapytała Dembitave. — Co z Lordem Prestimionem? Jest w Dolinie Deepenhow, o ile mi wiadomo. Albo w Bombifale.
— Lord Prestimion obecnie znajduje się w mieście Fa, moja pani. W tej chwili szykuje się do drogi posłaniec, który zawiezie mu wiadomość.
— Kogo wysyłacie? — zapytał Navigorn. Mówił niskim, ostrym, niemal zaczepnym tonem.
Dembitave spojrzał na starego wojownika z zaskoczeniem.
— Ale… skąd miałbym wiedzieć? Pojedzie, jak sądzę, jeden ze zwykłych zamkowych kurierów.
— Takich wiadomości nie powinien przekazywać ktoś obcy. Sam mu je zawiozę.
Na bladych policzkach Dembitave wykwitł gwałtowny rumieniec. Był kuzynem Septacha Melayna, dumnym, nieco drażliwym, sześćdziesięcioletnim mężczyzną. Nigdy nie pałał do Navigorna szczególną sympatią. Wyraźnie odebrał jego uwagę jako osobisty przytyk. Przez chwilę nie odpowiadał. W końcu przemówił oficjalnym tonem:
— Jak sobie życzysz, Navigornie.
— A co z księciem Dekkeretem? — zapytała Varaile. — Zdaje się, że i on powinien zostać poinformowany.
Na chwilę w pokoju zapadła niezręczna cisza. Varaile patrzyła po zawstydzonych twarzach. Odpowiedź na jej pytanie była aż zbyt oczywista: nikomu nie przyszło do głowy, by poinformować prawdopodobnego następcę, że Pontifex być może umiera.
— Podobno wraz ze swoim przyjacielem, Dinitakiem, pojechał do Normork w odwiedziny do swojej matki — powiedziała Varaile przytomnie. — Powinien zostać poinformowany o sytuacji. Teotasie…
Natychmiast usiadł na baczność.
— Zajmę się tym bezzwłocznie — oświadczył i wyszedł z sali.
A teraz? Co miała teraz zrobić?
Sprawnie improwizując zwróciła się do delegata Pontyfikatu.
— Oczywiście, przekażcie naszą najgłębszą troskę o zdrowie jego wysokości, smutek z powodu jego choroby i najszczersze życzenie, by okazała się być przejściowa… — bezskutecznie szukała w głowie dalszych wyrazów współczucia, urwała więc wpół zdania.
Jednak Phraatakes Rem, sprawnie podchwytując jej intencję, odparł gładko:
— To właśnie zrobimy, bez obaw. Błagam cię jednak, moja pani, nie reagujmy przesadnie. W sformułowaniu wiadomości, którą otrzymałem, nie było nic naglącego. Gdyby Wysoki Rzecznik uznał, że jego wysokość jest bliski śmierci, zupełnie inaczej przekazałby tę informację. Rozumiem niepokój, który moja pani może czuć na myśl o nieuniknionej zmianie rządów i zrozumiałe, że wszyscy tu zgromadzeni odczuwamy podobnie, wiedząc, że nasza rola w rządzie może wkrótce dobiec końca, ale pomimo to…
W odmierzony ton pontyfikalnego delegata wdarło się basowe dudnienie głosu silnego Wielkiego Admirała, Gialaurysa.
— A co, jeśli Confalume naprawdę czuje się źle? Chciałbym zauważyć, że mamy wśród nas maga, który widzi to, co ma nadejść. Czy nie powinniśmy zapytać go o zdanie?
— Czemu nie? — zawołał ze szczerego serca Septach Melayn. — Czemu mamy pozostawać w niepewności? — Dobrze znano jego niechęć do wszelakiej magii, podobnie jak wiarę Wielkiego Admirała w potęgę czarnoksięstwa. Jednak ci dwaj, którzy byli podporami Prestimiona podczas wojny z uzurpatorem Korsibarem, już dawno zaakceptowali przepaście różnic osobowości i przekonań, które ich dzieliły. — Zapytajmy wysokiego maga bez chwili zwłoki! Jak myślisz, Maundigandzie-Klimdzie? Czy stary Confalume nas opuści, czy nie?
— Tak — powiedziała Varaile. — Zbadaj dla nas przyszłość Pontifexa, Maundigandzie-Klimdzie. Jego i naszą.
Wszystkie oczy zwróciły się na Su-Suherisa, który, jak zawsze, stał w oddaleniu od innych, w milczeniu, zagubiony w obcych myślach, niepojętych dla zwykłych ludzi.
Miał złowrogą postać, był wysoki na ponad siedem stóp, wyglądał imponująco w bogatych, fioletowych szatach i wysadzanym klejnotami naszyjniku, który podkreślał jego stanowisko głównego maga dworu. Jego dwie blade, bezwłose głowy wznosiły się majestatycznie na długiej, podobnej do kolumny, rozwidlonej szyi jak wydłużone bańki z marmuru, a dwie pary wąskich, szmaragdowozielonych oczu jak zawsze pozostawały nieprzeniknione.
Spośród wszystkich ras, które osiedliły się na Majipoorze, Su-Suherisowie byli niewątpliwie najbardziej tajemniczy. Większość ludzi widziała w nich potwory i bała się ich z powodu lodowatego zachowania i dziwnego wyglądu, wyraźnie nie z tego świata. Nawet ci Su-Suherisowie, którzy, jak Maundigand-Klimd, z chęcią zadawali się z przedstawicielami innych ras, nigdy nie nawiązywali z nimi przyjaźni. Mieli jednak dostęp na najwyższych kręgów władzy z racji swoich niewątpliwych zdolności magicznych i wróżbiarskich.
Maundigand-Klimd wyjaśnił kiedyś Prestimionowi technikę, która pozwalała mu zaglądać w przyszłość. W jakiś sposób tworzył połączenie pomiędzy swymi dwoma umysłami, tworząc wir mocy psychicznych, który na krótko rzucał go w dół biegu rzeki czasu. Z podróży tej powracał z zamazanymi, dwuznacznymi obrazami tego, co miało nadejść. Właśnie teraz wprowadził się w ten wróżebny stan.
Varaile patrzyła na niego w napięciu. Nie wierzyła zbytnio w potęgę czarnoksięstwa, nie bardziej niż Prestimion czy Septach Melayn, ale ufała Maundigandowi-Klimdowi i uważała jego przepowiednie za dużo bardziej wiarygodne niż pochodzące od jego kolegów po fachu. Gdyby teraz miał powiedzieć, że Pontifex zaraz umrze…
Jednak Su-Suheris po pewnym czasie oświadczył po prostu:
— Nie ma w tej chwili powodu do obaw, moja pani.
— Confalume będzie żył?
— Nie grozi mu obecnie śmierć.
Varaile westchnęła głęboko i z ulgą opadła na oparcie tronu.
— Doskonale — powiedziała po chwili. — Wygląda na to, że otrzymaliśmy odroczenie. Czy możemy zaakceptować je bez dalszych pytań i przejść do innych spraw? Tak, zajmijmy się tym — zwróciła się do Belditana Młodszego z Gimkandale, kanclerza Rady, który zajmował się planami zebrań. — Gdybyś był nam łaskaw przypomnieć, hrabio Belditanie, jakie sprawy wymagają dzisiaj naszej uwagi…
Delegat Pontyfikatu i Hierarchini Bernimorn pożegnali się i wyszli, gdyż ich obecność na zebraniu nie była już wskazana. Varaile zajęła się znów rutynowymi sprawami z radosnym zapałem.
To naprawdę było odroczenie. Chwila wytchnienia przed tym, co nieuniknione. Nie będą musieli opuszczać skąpanego w słońcu Zamku i jego wyniosłej Góry i przenosić się do ciemnych głębin Labiryntu. Przynajmniej nie teraz. Jeszcze nie. Jeszcze nie w tej chwili.
Pod koniec zebrania, kiedy uporali się z mnóstwem błahostek, którym udało się tego poranka zwrócić uwagę wielkich, potężnych ludzi tego świata, Septach Melayn pozostał w sali tronowej, pomimo że wszyscy już poszli. Delikatnie ujął Varaile za rękę i przemówił łagodnie:
— Obawiam się, że to było ostrzeżenie. Bez wątpienia zbliża się koniec Confalume’a. Musisz się, pani, przygotować na wielkie zmiany. Wszyscy musimy.
— Przygotuję się, Septachu Melaynie. Wiem, że muszę.
Patrzyła w górę, na jego twarz. Choć była wysoka, górował nad nią ten wielki, chudy, pająkowaty człowiek o niezwykle długich kończynach i smukłym ciele, które nawet teraz, pomimo upływu lat, zachowało cudowną grację i łatwość ruchów.
W ostatnich latach Septach Melayn stał się jeszcze bardziej kanciasty. Zdawało się, że nie miał ani odrobiny zbędnego ciała, a jednak wciąż promieniował specyficznym pięknem, nieczęstym u mężczyzn. Był idealnie elegancki: jego postawa, sposób ubierania, rozsypane loki starannie ułożonych włosów, wciąż złotych mimo upływu lat, krótka, spiczasta bródka i krótko przycięty wąsik — wszystko to zawsze wydawało się doskonałe. Był arcymistrzem fechtunku. Nigdy nie przegrał pojedynku, a tylko raz został zraniony, gdy walczył przeciwko pięciu przeciwnikom w strasznej bitwie z czasów wojny z Korsibarem. Prestimion od zawsze kochał go jak brata za cięty humor i oddanie i Varaile z czasem też na pewien sposób go pokochała.
— Czy myślisz — zapytała — że Prestimion jest w głębi duszy gotów zostać Pontifexem?
— Nie wiesz tego lepiej niż ja, moja pani?
— Nigdy z nim o tym nie rozmawiam.
— A więc pozwól wyjaśnić sobie, pani — powiedział Septach Melayn — że jest tak gotów, jak to tylko możliwe. Przez te wszystkie dziesięciolecia, najpierw jako wyznaczony na Koronala, potem jako Koronal, musiał zdawać sobie sprawę, że na końcu jego życia leży Pontyfikat. Brał to pod uwagę. Pamiętaj, że walczył, by zostać Koronalem. Nie otrzymał tego stanowiska po prostu. Przez pełne dwa lata prowadził wojnę z Korsibarem, pokonał go i odebrał tron, który został mu skradziony. Czy walczyłby tak zaciekle o koronę gwiazd, gdyby nie był pogodzony z faktem, że po Zamku czeka go Labirynt?
— Mam nadzieję, że masz rację, Septachu Melaynie.
— Wiem, że ją mam, pani. I ty również.
— Może i tak.
— Zostanie Pontifexem nigdy nie będzie dla Prestimiona tragedią. To część obowiązków, nałożonych na niego, gdy Lord Confalume wybrał go na Koronala. A wiesz, że nigdy nie uchylał się od obowiązków.
— Tak, oczywiście. Ale… ale…
— Wiem, pani.
— Zamek… byliśmy tu tacy szczęśliwi…
— Żadnemu Koronalowi nie jest miło go opuszczać. Ani małżonce Koronala. Ale tak było od tysięcy lat, że najpierw jest się Koronalem, potem trzeba zostać Pontifexem, zejść w głębiny Labiryntu i do końca życia mieszkać pod ziemią, i…
Septach Melayn przerwał gwałtownie. Przestraszona Varaile zauważyła, że oczy zaszły mu mgłą.
Kiedy nadejdzie czas Prestimiona, jego przyjaciel także opuści Zamek. Podobnie jak pozostali, pójdzie za Prestimionem nawet do Labiryntu. Zrozumienie tego zabolało go i przez chwilę, krótką chwilę, Septach Melayn nie potrafił ukryć bólu.
Potem ta trudna chwila minęła. Powrócił jasny uśmiech dandysa i Septach Melayn dotknął czubkami palców złocistych loków nad czołem, mówiąc:
— A teraz przepraszam, lady Varaile, ale nadeszła pora lekcji fechtunku i uczniowie czekają.
Zebrał się do wyjścia.
— Zaczekaj — powiedziała. — Jeszcze jedno. Przypomniałeś mi o tym mówiąc o fechtunku.
— Pani?
— Czy w twojej grupie jest miejsce na jeszcze jednego ucznia? Mam kogoś takiego. Keltryn z Sipermit, od niedawna na Zamku.
Septach Melayn miał zaskoczoną minę.
— Pani, Keltryn zazwyczaj nie jest imieniem męskim.
— Zaiste, nie jest. Mówię o lady Keltryn, młodszej siostrze dekkeretowej Fulkari, która przedwczoraj prosiła mnie o wstawienie się za nią. Ponoć ta Keltryn całkiem sprawnie posługuje się bronią i chciałaby móc skorzystać ze specjalnego treningu, jaki zapewnić możesz tylko ty.
— Kobieta? — wykrztusił Septach Melayn. — Dziewczyna?
— Nie proszę cię, żeby została twoją kochanką. Chciałabym tylko, byś przyjął ją do swojej grupy.
— Ale czemu kobieta miałaby chcieć uczyć się fechtunku?
— Nie mam pojęcia. Może uważa, że to przydatna umiejętność. A może powinieneś sam ją o to spytać.
— A jeśli któryś z moich młodzieńców ją skrzywdzi? Broń treningowa jest tępa, ale mimo to może spowodować obrażenia.
— Mam nadzieję, że nie poważniejsze niż parę siniaków. Powinna to jakoś znieść. Przecież chyba nie zamierzasz jej odmówić tak po prostu, Septachu Melaynie! Kto wie? Może nauczysz się od niej czegoś, czego do tej pory o nas nie wiedziałeś. Przyjmij ją, Septachu Melaynie, proszę cię wprost.
— W takim razie jak mógłbym odmówić? Przyślij do mnie tę lady Keltryn, a ja zamienię ją w najlepszego fechmistrza, jakiego znała ziemia. Przysięgam ci to, pani. A teraz… za pozwoleniem, chciałbym się oddalić…
Varaile skinęła głową. Uśmiechnął się do niej, odwrócił i odszedł zamaszystymi krokami jak długonogi chłopak, którym był wiele lat temu, zostawiając ją w pustej sali tronowej.
Stała tam długo, pozwalając złym myślom wyparować.
Potem powoli wyszła, skręciła w lewo, w labirynt przejść, prowadzących ku dziwnej budowli o pięciu wierzchołkach, znanej jako Wieża Lorda Arioca, z której roztaczał się wspaniały widok na cały Wewnętrzny Zamek: na Dziedziniec Pinitora, staw Lorda Siminave, dalej rotundę Lorda Haspara, delikatne, lekkie balkony, zbudowane z polecenia Lorda Vildivara w niepojęcie odległych czasach.
Jakie to było piękne! Jak cudownie ten zbiór ciekawych budowli, zbieranych przez siedem tysięcy lat, pasował do siebie i tworzył gigantyczne, niezrównane dzieło sztuki architektonicznej!
Znakomicie, pomyślała Varaile.
Prestimion wciąż jest Koronalem, a ja wciąż mieszkam na Zamku, przynajmniej na razie.
W końcu wybije godzina, w której obowiązek pociągnie ich do Labiryntu. Takie były zasady, niezmienne od powstania świata. Przechodził przez to każdy Koronal i każda żona Koronala.
Niech Bogini zachowa w swej opiece Pontifexa Confalume’a, modliła się w myślach.
Nie było jednak wątpliwości, że życie Pontifexa dobiegało kresu. Ale najpierw, niech dane nam będzie jeszcze trochę czasu na Zamku. Tylko kilka miesięcy. Rok. Może dwa. Tyle, ile się da.
Znajdowali się na granicy Równiny Biczów. Przed nimi, niczym czerwona ściana wznosząca się na horyzoncie, leżała wąska linia płaskich urwisk z piaskowca, na których Pięciu Lordów wzniosło swoje pałace. Za nimi potężna rzeka Zimr płynęła na wschód.
— Spójrz, panie — powiedział Jacomin Halefice, wskazując w kierunku czerwonych wzgórz. — Sądzę, że jesteśmy prawie w domu.
Prawie w domu, pomyślał Mandralisca, uśmiechając się kwaśno. Tak. Dla niego to zdanie było tylko ponurym żartem.
On był w domu właściwie gdziekolwiek, wszędzie i nigdzie na świecie. Było mu to całkowicie obojętne, każde miejsce było w jego oczach takie samo. Przez moment uważał za dom niebezpieczne dżungle Stoienzar, wcześniej cele Zamku Lorda Prestimiona, jeszcze wcześniej wspaniałe kwatery we wciąż rozrastającym się Ni-moya. Żył też w wielu innych miejscach od czasu gorzkiego dzieciństwa w zapomnianym miasteczku wśród ośnieżonych szczytów Gór Gonghar, dzieciństwa, którego wolałby nie pamiętać. Przez ostatnie pięć lat postanowił nazywać domem tę suchą i tajemniczą okolicę w centralnym Zimroelu. Spoglądając teraz z granicy rozciągającej się przed nim piaszczystej, nieprzyjaznej równiny na spalone słońcem, czerwone urwiska gotów był przyznać Halefice’owi, że owszem, był prawie w domu, choć słowo to znaczyło naprawdę niewiele.
— To pałace ich lordowskich mości, prawda, wasza miłość? — spytał Jacomin Halefice, wskazując palcem szczyt. Adiutant jechał u boku hrabiego na spasionym, spokojnym, lawendowym wierzchowcu, który z trudem dotrzymywał kroku ostrzejszemu zwierzakowi Mandraliski.
Hrabia osłonił oczy od słońca i spojrzał w górę.
— Trzy z nich. Widzę dom Gaviniusa, Gavahauda i Gavdata — lśniące, szare kopuły z ceramicznych płytek połyskiwały czerwonawo w ostrym słońcu południa. — Za wcześnie jeszcze, jak sądzę, by wypatrzyć dwa pozostałe. Czy może ty już je widzisz?
— Nie, jeszcze nie, panie.
— Ja też nie — odparł Mandralisca.
Kiedy Pięciu Lordów postanowiło wcielić w życie swój nieco dziwny i sekretny plan zerwania ze zwierzchnictwem centralnej władzy, zdecydowali nie zakładać głównej kwatery w pałacu stryja w Ni-moya. Byłoby to z ich strony bardzo nieostrożne. Choć z natury bardzo nieostrożni, czasami zgadzali się posłuchać głosu rozsądku. Za radą Mandraliski zgodzili się przybyć do tej słabo zaludnionej i zaniedbanej prowincji, zwanej Gornevon, leżącej w połowie drogi pomiędzy Ni-moya i Verf na południowym brzegu Zimru.
Chociaż była to rzeka żeglowna na całej, przekraczającej siedem tysięcy mil długości, od Ryftu Dulorn na dalekim zachodzie aż po Piliplok nad Morzem Wewnętrznym, w tej okolicy sprawiała wiele problemów. Wszędzie indziej jej brzegi obfitowały w wygodne miejsca do zakotwiczenia i pobudowano wzdłuż nich bogate miasta: Khyntor, Mazadone, Verf i wiele innych, a Ni-moya było największe z nich wszystkich, jak dostojna królowa miast zachodniego kontynentu.
Jednak tu, w Gornevon, na południowym brzegu wprost z wody wyrastała linia stromych, pionowych wręcz urwisk z piaskowca. Tworzyły one imponującą, a w praktyce również nieprzebytą barierę, niczym nieprzeniknioną ścianę pomiędzy rzeką a ziemiami na południu. Wzdłuż tego odcinka rzeki nie dało się też znaleźć żadnego miejsca choćby pozornie zdatnego do zacumowania, nawet nadającego się dla małych łodzi.
Wszystko to sprawiało, że południowy brzeg Zimru był w tej części kraju praktycznie niedostępny i zrezygnowano z handlu w tej okolicy. Na przeciwległym brzegu, dokładnie naprzeciwko pałaców Pięciu Lordów, znajdował się piękny port w kształcie półksiężyca, który przyniósł bogactwo miastu Horvenar, po tej jednak stronie nie było nic poza płaskimi, czerwonymi klifami i położoną na południe od nich pustynią, suchą, spaloną krainą, której nikt nigdy nie zechciał zasiedlić z powodu braku dostępu od strony rzeki i bardzo trudnej trasy lądowej z południa. To tutaj, za namową Mandraliski, Pięciu Lordów założyło swoją stolicę.
Było to pozbawione radości, niegościnne terytorium. W Gornevon często panowała susza. Prowincja ta leżała w cieniu zachodniej części leżącego pośrodku kontynentu pasma gór Gonghar, którego długi, imponująco wysoki łańcuch zaśnieżonych szczytów zatrzymywał przywiewane z południowego wschodu, z ziem Zmiennokształtnych, letnie deszcze. Z drugiej strony prowincji znajdowała się wysoka na milę Skarpa Velathys, zatrzymująca zimowe deszcze niesione zachodnim wiatrem znad Wielkiego Morza. Z tego powodu Gornevon był jakby kieszonkową pustynią w żyznym, bogatym Zimroelu, jednym z najsuchszych miejsc na całym, ogromnym kontynencie.
— Ech, a gdybyśmy tak dojeżdżali teraz do Ni-moya… — powiedział Halefice, chichocząc.
Mandralisca odpowiedział mu chłodnym uśmiechem.
— Kochasz wygodę, prawda, przyjacielu?
— A kto jeśli nie szaleniec, albo Pięciu Lordów, przedłożyłby to miejsce nad Ni-moya, wasza miłość?
Mandralisca wzruszył ramionami.
— Zaiste, kto, jeśli nie szaleniec? Ale idziemy tam, gdzie iść musimy. Przeznaczenie wysłało nas tutaj, więc niech i tak będzie.
Pięciu braci nie ośmieliło się wykorzystać Ni-moya jako kwatery głównej powstania, choć było ono siedzibą ich przodków i to z niego ich stryj, Dantirya Sambail, rządził Zimroelem jak król. Prestimion uwięził go po bitwie pod Granią Thegomar pod koniec wojny z Korsibarem, ale w końcu przebaczył. Zwycięski Koronal pozwolił mu zachować ziemie i majątek. Odebrał mu jednak tytuł prokuratora i pozbawił władzy poza własnymi, niemałymi posiadłościami. To wszystko zdarzyło się przed szesnastu laty. Od tego czasu w Zimroelu nie było prokuratorów.
Drugi bunt Dantiryi Sambaila zakończył się jego śmiercią z ręki Septacha Melayna w podmokłych lasach Stoienzar. Ziemie po nim odziedziczyli jego nieokrzesani, brutalni bracia, Gaviad i Gaviundar. Gdy zaś zmarli, przeszły one na pięciu synów Gaviundara, którzy pragnęli odzyskać władzę nad całym Zimroelem, taką jaką miał ich stryj. Chcieli wykorzystać fakt, że rząd i jego dwóch monarchów, Pontifex i Koronal, znajdował się daleko na drugim kontynencie, Alhanroelu, gdzie położone były obie stolice.
Ludność gęsto zaludnionego Zimroelu odczuwała tylko abstrakcyjny związek z tamtą władzą. Owszem, deklarowali, że są poddanymi Koronala, ale władza prokuratora, jednego z nich, zawsze była im bliższa. Przywykli do jego despotycznych rządów. Był człowiekiem wyjątkowo nieprzyjemnym, ale to jego energiczna władza zapewniła Zimroelowi dobrobyt i stabilizację. Z tego powodu bardzo prawdopodobne było — mówili sobie synowie Gaviundara — że nawet po półtorej dekady lud Zimroelu przyjmie spadkobierców prokuratora, książąt czystej, sambailidzkiej krwi, jako swoich panów.
W oczywisty sposób rozpoczęcie przejmowania władzy od Ni-moya nie miało sensu. Miasto to było centrum administracji zachodniego kontynentu, siedliskiem biurokratów Pontyfikatu. Gdyby ktokolwiek z klanu Sambailidów oświadczył, że pragnie odzyskać dawną rodzinną władzę nad czymkolwiek poza ich własnymi ziemiami, natychmiast przekazano by tę informację z Ni-moya do Labiryntu, a stamtąd na Zamek i wkrótce królewska armia pod wodzą Koronala wyruszyłaby do Zimroelu, by przywrócić sprawom ich właściwy bieg.
Za to tutaj, w głębi kraju, można było robić wszystko, nawet ogłosić się władcą rozległych ziem i mogły minąć lata, nim wiadomość o tym dotarłaby do Koronala na szczycie Góry Zamkowej albo do zwierzchnika Koronala, Pontifexa, w jego podziemnym schronieniu. Majipoor był tak wielki, że wieści, nawet na śmigłych skrzydłach, roznosiły się powoli.
W ten oto sposób pięciu braci zajęło odległą placówkę i nadało sobie nowy, wspaniale brzmiący tytuł: nazwali się Lordami Zimroelu, prawdziwymi spadkobiercami prokuratorów z dawnych czasów. Pozwolili, by wieść, że teraz to oni sprawują władzę, powoli się rozchodziła, sięgała kolejnych wiosek w przyległych rejonach Zimroelu po obu brzegach rzeki. Póki co pozostawili w spokoju nadrzeczne miasta, gdyż jakakolwiek ingerencja w handel na Zimrze spowodowałaby szybką reakcję rządu centralnego. Zażądali jednak przysięgi wierności od osad rolniczych rozrzuconych na setki mil na południe i północ od rzeki, na wschód aż do Immanali i niemal do Dulorn na zachodzie i otrzymali je. Zyskali w ten sposób dziedzinę, którą mogli powiększać.
Sam Mandralisca, dawny najbliższy podwładny Dantiryi Sambaila, a obecnie główny doradca jego pięciu bratanków, zasugerował im nowe tytuły.
— Nie możecie nazywać się prokuratorami — powiedział. — To będzie natychmiastowym wypowiedzeniem wojny.
— Ale „lordowie”? — wahał się Gaviral, najstarszy i najsprytniejszy z braci. — Na Majipoorze tylko Koronal może nazywać się „lordem”, nieprawdaż, Mandralisco?
— Tylko Koronal może używać tego tytułu razem z imieniem: Lord Prankipin, Lord Confalume, Lord Prestimion. Jednak każdy książę czy diuk jest swego rodzaju lordem na własnym terenie i można się do niego zwracać „lordowska mość”. Tutaj wprowadzimy małe rozróżnienie. Będziecie Pięcioma Lordami Zimroelu, ale nie będziecie o sobie mówić Lord Gaviral, Lord Gavinius, Lord Gavdat i tak dalej. Będziecie jego lordowską mością Gaviralem, jego lordowską mością Gaviniusem, i tak dalej…
— Zdaje mi się, że to bardzo subtelne rozróżnienie — powiedział Gaviral.
— Mnie się podoba — oświadczył Gavahaud, najbardziej próżny z całej piątki. — Jego lordowska mość Gavahaud! Chwała jego lordowskiej mości Gavahaudowi! Nieźle brzmi, co, lordzie Gavilomarinie?
— Uwaga — powiedział Mandralisca. — Już ci się pomyliło. Nie lord Gavilomarin, a jego lordowska mość Gavilomarin. Kiedy przemawia się wprost do niego, można powiedzieć „milordzie”, jednak wraz z imieniem mówi się wyłącznie „jego lordowska mość Gavilomarin”, nigdy samo „Lord Gavilomarin”. Czy to jasne?
Pojęli to dopiero po dłuższej chwili. Nie zdziwiło go to. W ocenie Mandraliski byli tylko bandą błaznów.
Z zadowoleniem przyjęli nowe tytuły. Z czasem okolica i kilka pobliskich prowincji poznały ich jako Pięciu Lordów Zimroelu. Nie wszyscy ochoczo przyjmowali powrót Sambailidów do władzy. Pan na Vorthinar, żeby daleko nie szukać, drobne książątko ziem na północ od Zimru, miał własne pomysły dotyczące władzy niezależnej od Alhanroelu i odrzucił propozycję Sambailidów tak niegrzecznie i kategorycznie, że zmuszeni byli wysłać Mandraliskę, by się nim zajął. Było jednak wielu takich, którzy kochali Dantiryę Sambaila i żywili urazę do Prestimiona, obcego, który pozbawił go władzy. Przybywali z różnych stron, by zadeklarować swoje poparcie dla Pięciu Lordów. Bardzo powoli tu, w zapomnianej części Zimroelu, rodził się cień sambailidzkiej administracji.
Pięciu Lordów wybierało w swojej z wolna rosnącej dziedzinie urzędników i ustalało prawa. Udawało im się przejmować podatki, zbierane przez poborców Pontyfikatu. Zbudowali sobie pięć pałaców naprzeciw Horvenar, na czerwonych urwiskach Gornevon. Domy Gavdata, Gaviniusa i Gavahauda stały w jednej grupie obok siebie; nieco dalej na zachód, na niewielkim wzniesieniu z lepszym niż mieli bracia widokiem na rzekę, znajdował się pałac Gavirala, Gavilomarina zaś na wschodzie, oddzielony od pozostałych niskim, bocznym wzniesieniem. Z tych pięciu pałaców zamierzali stopniowo rozszerzać swoją władzę na kontynent, którym ich potężny stryj rządził w praktyce jak król.
Dotychczas rząd Pontifexa Confalume’a i Koronala Lorda Prestimiona w odległym Alhanroelu nie zwracał uwagi na to, co działo się w Zimroelu. Być może wciąż pozostawali w nieświadomości.
Pięciu Lordów zdawało sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmują. Jednak Mandralisca pokazał im, jak ciężko byłoby imperialnemu rządowi podjąć jakiekolwiek działania przeciwko nim. Trzeba by zebrać armię w Alhanroelu i jakoś przetransportować ją na drugi kontynent przez Morze Wewnętrzne. Później imperialne wojsko musiałoby przejąć praktycznie całą flotę rzeczną Zimru, by z jej pomocą dostać się w górę rzeki, na terytorium buntowników, albo maszerować lądem przez wiele tysięcy mil i kolejne, zapewne wrogie, prowincje.
Nawet gdyby to im się udało i gdyby odzyskali kontrolę nad zbuntowanymi rolnikami, wciąż nie byłoby łatwo wypędzić Pięciu Lordów z ich gniazda na szczycie wzgórza, wysoko nad Zimrem. Nie było sposobu, by wspiąć się na czerwone urwiska od strony rzeki. Zostawała więc tylko droga z południa, przez pustynię, dokładnie tą trasą, którą w tej chwili jechał Mandralisca i jego ludzie. A była to naprawdę piekielna droga.
Wieczorem justycjariusz Corde wysłał posłańca do kwater Dekkereta i Dinitaka i zaprowadzono ich pod obstawą do pałacu hrabiego na oficjalny bankiet, pierwszy z kilku zaplanowanych na czas pobytu Dekkereta w Normork.
Dorastając, Dekkeret dość często bywał w pałacu. Znał ten budynek z szarego kamienia, niski i niemal pozbawiony okien, przyciśnięty do murów miejskich w miejscu, gdzie zakręcały one szeroko wokół wystającej ostrogi Góry Zamkowej. Było to ciemne, ponuro wyglądające, podobne do fortecy, niegościnne miejsce. Nawet sześć smukłych, wystających z dachu minaretów, które w zamyśle architekta miały zapewne dodawać budynkowi lekkości, wyglądało jak garść ostrych włóczni.
Wewnątrz był równie ponury, co na zewnątrz. Od środka budynek zdawał się być dwa razy większy i może czterokrotnie brzydszy. Dekkeret i Dinitak szli długimi, pełnymi cieni, zagmatwanymi korytarzami, oświetlonymi tylko przez kopcące pochodnie i niepasujące do tego miejsca światła żarowe. Mijali rozchodzące się jak szprychy, boczne korytarze z czarnej cegły, ozdobione tylko gdzieniegdzie bezsensownymi posągami jakichś pradawnych postaci albo niezdarnie wykonanymi arrasami, przedstawiającymi zapomnianych panów i damy, zajętych pańskimi rozrywkami. Dotarli wreszcie do ciemnej, zimnej od przeciągów sali bankietowej hrabiego Considata, gdzie czekała na nich szlachta Normork.
To był potwornie męczący wieczór. Najpierw przemawiał Considat i powitał najsławniejszego syna Normork w jego rodzinnym mieście. Hrabia odziedziczył tytuł zaledwie przed rokiem, był młody, sympatyczny, niemal nieśmiały, znacznie przyjemniejszy w obyciu i mowie od swojego szorstkiego, niewychowanego ojca. Był jednak fatalnym mówcą, perorował bezustannie, jakby nie wiedział, kiedy zakończyć swoją przemowę, wylewał z siebie potok bezsensownych frazesów. W pewnym momencie Dekkeret zdrzemnął się i do porządku przywołał go dopiero ostry kuksaniec, którym pod stołem poczęstował go Dinitak.
Następnie przyszła pora na przemowę Dekkereta. Miał przekazać pozdrowienia od Lorda Prestimiona i — jako że to był oficjalny powód wizyty — pogratulować hrabiemu i hrabinie narodzin syna. Wyjaśnił, że Lord Prestimion żałuje, że nie mógł osobiście przekazać prezentu. Ludzie Dekkereta wnieśli rzeczone podarunki. Przemówił justycjariusz Corde. Głos zabrało też kilku innych dworskich oficjeli, zapewne chcących zrobić wrażenie na przyszłym Koronalu, lecz mówili zbyt wiele i raczej męcząco. Kolejny raz przemówił hrabia Considat, nie lepiej niż za pierwszym razem, ale przynajmniej nieco krócej. Dekkeret, nieco zaskoczony, na poczekaniu zaimprowizował odpowiedź. Dopiero wtedy wreszcie podano posiłek, na który składała się procesja dań z rozgotowanych, nie dość przyprawionych mięs, nadwiędłych warzyw i zbyt wcześnie otwartych win. Po kolacji nastąpiły kolejne mowy. Tylko zebranie całej cierpliwości i samodyscypliny pozwoliło Dekkeretowi przetrwać tę niekończącą się ceremonię.
Aż za dobrze zdawał sobie sprawę, ile podobnych wieczorów czeka go w nadchodzących latach. Kiedyś, gdy był dużo młodszy, wyobrażał sobie, że życie Koronala składa się z nieustannych uczt, turniejów i przyjemności, od czasu do czasu przerywanych koniecznością podjęcia ważkiej, dramatycznej decyzji, która może zmienić losy milionów ludzi. Teraz zmądrzał i poznał prawdę.
Następnego dnia, z braku oficjalnych zajęć przed zmrokiem, Dekkeret i Dinitak wybrali się na spacer po mieście tylko we dwóch — jeśli nie liczyć tuzina ochroniarzy. Wyszli o poranku, przyjemnym i ciepłym, powietrze pachniało nieustającą wiosną Góry Zamkowej, słońce świeciło jasno i mocno. Poszarpane skały Góry, wznoszące się zewsząd za murami miasta, świeciły w tym oświetleniu jak czerwonawy brąz.
Ci, którzy odwiedzali Normork, często komentowali kontrast pomiędzy oszałamiającym pięknem otoczenia, w którym je zbudowano, a ciemnym, ponurym wyglądem samego miasta, stłoczonej masy szarych budynków, skulonych w cieniu gigantycznego, czarnego muru. Dekkeret, który się tutaj wychował, przyjmował posępny wygląd miasta jak coś naturalnego. Nie widział w nim nic dziwnego, co więcej, wcale nie zwracał na niego uwagi. Teraz jednak po raz pierwszy zaczął widzieć swoje miasto oczyma tych, którzy je krytykowali. Pomyślał, że może te wszystkie lata spędzone w otwartych górnych rejonach Góry Zamkowej zaczęły zmieniać jego pojmowanie tego miejsca.
Mury miejskie były nie do zdobycia od zewnątrz. Wewnątrz za to wszędzie pobudowano kamienne schody, prowadzące na ich szczyt. Można było łatwo dostać się po nich na szeroką na dziesięciu idących ramię w ramię ludzi drogę, która biegła górą wokół muru. Dekkeret i Dinitak w towarzystwie nieodłącznej grupy ochroniarzy wspięli się po schodach naprzeciwko hotelu.
W ciszy ruszyli na zachód, by obejść miasto wokół. Po pewnym czasie Dekkeret skinął na przyjaciela, by podszedł wraz z nim do zewnętrznej krawędzi muru. Wychylił się daleko i powiedział:
— Widzisz tę drogę dokładnie pod nami? Tę, co wygląda jak biała wstęga, wyciągnięta daleko na wschód? Prowadzi do Dundilmir i Stipool i innych miast na tym poziomie Góry To główna droga dojazdowa do Normork z tych miast i wszystkich miejsc leżących poniżej. Zauważ jednak, że nigdzie nie wjeżdża do miasta. Nie może, bo znajduje się po złej stronie. Już widziałeś, że jedyne wejście do miasta jest tam, od strony wierzchołka Góry.
Dinitak spojrzał i skinął głową.
— To fakt. Droga podchodzi pod sam mur w miejscu, gdzie stoimy, ale nie ma jak wejść do miasta. Zamiast tego skręca więc w lewo i biegnie wzdłuż muru, wokół połowy miasta, aż… aż co? Aż do tej głupiej, małej bramy?
— Właśnie tak. Z drugiej strony łączy się z drogą, którą przybyliśmy z Zamku i razem wjeżdżają do Normork przez Oko Stiamota.
— Tak więc podróżni z niższych partii Góry muszą objechać całe miasto, by wjechać bramą od strony szczytu? Co za bezsensowny układ!
— To prawda. Ale nadchodzą zmiany.
— O?
— Mówiłem ci, że mam plany co do tego miasta — powiedział Dekkeret poważnie. — Stoimy dokładnie nad miejscem, w którym pewnego dnia zamierzam wykuć drugą bramę — wykonał szeroki, zamaszysty ruch ręką, wskazując na wielki fragment czarnego muru obronnego. — Posłuchaj, Dinitaku! Brama, którą zamierzam zbudować, będzie naprawdę majestatyczna, w niczym niepodobna do tej śmiesznej dziurki, przez którą wczoraj tu wjechaliśmy. Chcę, żeby była wysoka na pięćdziesiąt stóp i szeroka na czterdzieści, albo i więcej, tak, by nawet Skandarzy poczuli się mali, gdy pod nią staną. Każę ją wykonać z takiego czarnego drewna, które znam z Zimroelu, rzadkiego i drogiego drewna, które można wypolerować na wysoki połysk i będzie świeciło w porannym słońcu jak lustro. I będzie okuta żelazem i zawiasy także będą żelazne, i wydam uświęcony dekret, na mocy którego ta brama będzie zawsze otwarta, z wyjątkiem sytuacji, gdy miasto będzie zagrożone, o ile to się kiedykolwiek wydarzy. Jak ci się to podoba?
Dinitak przez chwilę milczał, marszcząc brew.
— Zastanawiam się — powiedział wreszcie.
— Tak?
— Przyznaję, to brzmi imponująco. Ale sądzisz, Dekkerecie, że tutejsi ludzie pragną takiej bramy? Byłem tu przez mniej niż półtora dnia, ale wyraźnie widzę, że mieszkańcy Normork nade wszystko przejmują się bezpieczeństwem. Pragną go tak, że aż tracą wszelki rozsądek. Są najostrożniejszymi ludźmi na świecie. A ten wielki, czarny, nieprzenikniony mur, który tak kochają, jest symbolem tej obsesji. Bez wątpienia to dlatego jedyny w nim otwór jest taki mały, dlatego zamykają go na klucz o zachodzie słońca. Myślisz, że choć trochę obchodzi ich wygoda podróżników, przybywających z dołu zbocza, w porównaniu z ich własnym bezpieczeństwem? Jeśli przyjdziesz i wywalisz w ich murze wielką, ziejącą dziurę, jaka jest szansa, że cię za to pokochają?
— Będę wtedy Koronalem. Pierwszym Koronalem, który urodził się w Normork.
— Nawet mimo to…
— Nie. Zaakceptują moją bramę, jestem tego pewien. Pokochają moją bramę. Może nie od razu. Przyznaję, że będą potrzebowali czasu, żeby się do niej przyzwyczaić. Ale to będzie przewspaniała brama, nowy symbol miasta, ludzie będą przybywać z całej Góry Zamkowej, żeby go zobaczyć. A obywatele miasta będą ją wskazywać i mówić „Oto ona, oto brama, którą zbudował nam Lord Dekkeret, najwspanialsza brama na całym świecie”.
— A to, że ma cały czas być otwarta?
— Nawet to. To znak zaufania. Jakich zresztą wrogów mieliby się obawiać? Na świecie panuje pokój. Żadna armia najeźdźców nie zacznie się nagle wspinać po stokach Góry Zamkowej. Nie, Dinitaku. Może najpierw będą marudzić i narzekać, ale po bardzo krótkim czasie wszyscy zgodzą się, że ta brama jest najwspanialszą rzeczą, jaką zbudowano od czasu wzniesienia samego muru.
— Nie wątpię, że masz rację — powiedział Dinitak z najlżejszą nutką ironii w głosie.
Dekkeret ją wychwycił. Nie chciał tak zostawić tej sprawy.
— Wiem, że mam. Ta brama będzie moim pomnikiem. Przez stulecia ludzie będą ją nazywali Bramą Dekkereta. Wszyscy, którzy przyjadą z niższych partii Góry, będą przez nią przejeżdżać i gapić się z podziwem i będą mówić sobie nawzajem, że ta najcudowniejsza brama na świecie, została zbudowana dawno temu przez Koronala Lorda imieniem Dekkeret, który pochodził właśnie z miasta Normork.
Słysząc swoje własne, absurdalnie pretensjonalne słowa, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jego pomnik?Czy Koronal Majipooru może na serio martwić się, że zostanie zapomniany? Wszystko, co powiedział, wydało mu się dość głupie, zanim przebrzmiało echo ostatnich słów. Dinitak często tak na niego działał. Ciężko zdobyty realizm tego twardego człowieczka był przydatnym antidotum na dzikie porywy romantyzmu, które czasem zdarzały się Dekkeretowi.
Ale przysiągł sobie, że nie tym razem. Brama Dekkereta powstanie niezależnie od wątpliwości Dinitaka. Nie będzie to pewnie pierwszy projekt nowego Koronala, ale był zdeterminowany, że zrobi to prędzej czy później. Marzył o tym od wielu lat. Żadne słowa Dinitaka nie mogły zawrócić go z tej drogi.
Szli dalej wzdłuż szczytu muru.
— To pałac hrabiego, prawda? — zapytał Dinitak, wskazując nad wewnętrznym przedpiersiem. — Z tej strony wygląda zupełnie inaczej. Ale wciąż równie paskudnie.
— Być może. Być może — Dekkeret poczuł, jak gwałtownie pogarsza mu się humor. Podszedł do wewnętrznej krawędzi muru, by mieć lepszy widok, ale na drodze stało mu dwóch ubranych na czarno ochroniarzy hrabiego Considata. Przepędził ich gestem tak ostrym, że pewnie pomyśleli, iż zamierza rzucić się z muru. Odsunęli się szybko.
Dekkeret patrzył na plac przed pałacem. Twarz miał zupełnie bez wyrazu. Zacisnął mocno usta. Przycisnął czubki palców do boków głowy i powoli masował ją tuż nad kośćmi policzkowymi.
— Co się dzieje? — zapytał Dinitak po chwili milczenia.
— Mielibyśmy stąd doskonały widok na próbę zabójstwa Koronala — odparł Dekkeret cicho. Szybkimi ruchami dłoni przedstawił tę scenę Dinitakowi. — Lord Prestimion właśnie wjechał na plac. Tam stoi jego latacz. Wysiada. Po jego lewej idzie Gialaurys. Akbalik po prawej. Nie poznałeś Akbalika, prawda? Zmarł mniej więcej kiedy dołączyłeś do nas w Stoien przed ostatecznym atakiem na Dantiryę Sambaila. Był wspaniałym człowiekiem. To on powinien zostać Koronalem, nie ja… Na schodach pałacu stoi hrabia Meglis, na trzecim albo czwartym stopniu od dołu. Idiota po prostu tam stoi, czeka, aż Prestimion podjedzie do niego, choć powinno być odwrotnie. Prestimion się tego nie spodziewał. Czeka, aż Meglis zejdzie po schodach, ale on stoi, i tak przez jakiś czas nikt się nie porusza.
Dekkeret zamilkł.
— A ty gdzie stałeś? — zapytał Dinitak. — Mówiłeś, że tam byłeś, że wszystko widziałeś.
— Tak. Tak. Tam, po lewej, gdzie plac przechodzi w duży bulwar, stał wielki tłum. Tysiące ludzi. Przed nami kordon straży. A ja prawie na przedzie, po tej stronie. W drugim rzędzie.
Dekkeret westchnął. Potem znów nastąpiła chwila ponurej ciszy.
Dinitak znów spytał:
— I co wtedy? Z tłumu wyskakuje zabójca z sierpem? Ktoś krzyczy, by ostrzec Koronala. Strażnicy ruszają i zabijają atakującego.
— Nie. Najpierw wychodzi dziewczyna…
— Dziewczyna?
— Piękna dziewczyna, bardzo wysoka, o kręconych, rudozłotych włosach. Szesnaście lat. Na imię miała Sithelle. Moja kuzynka. Stała tuż przede mną, przyciśnięta do sznura, który zatrzymywał tłum. Uwielbiała Lorda Prestimiona. Wstaliśmy o świcie, by zająć dobre miejsca z przodu. Miała ze sobą bukiet, który sama zebrała, setki kwiatów. Podejrzewałem, że chciała rzucić go Koronalowi. Ale nie. Nie — głos Dekkereta stał się ponury, niski i monotonny. — Schyla się, prześlizguje pod sznurem i obok strażników, by móc dać Prestimionowi kwiaty. Bardzo niemądry pomysł. Ale jego to bawi. Gestem nakazuje strażnikom, by ją przepuścili. Bierze od niej kwiaty. Zadaje kilka pytań. I nagle…
— Człowiek z sierpem?
— Tak. Chudzielec z brodą. Szaleństwo w oczach. Szarżuje zupełnie znikąd, prosto na Prestimiona. Sithelle go nie widzi, ale myślę, że słyszy kroki, więc się odwraca, a on tnie ją sierpem, by mu nie przeszkadzała — Dekkeret strzelił palcami. — O tak. Wszędzie krew… jej gardło…
— Zabił twoją kuzynkę? — spytał Dinitak cicho.
— Musiała umrzeć niemal natychmiast.
— A jego zabili strażnicy.
— Nie — powiedział Dekkeret. — Ja.
— Ty?
— Zabójca stał po mojej lewej, oddalony o pięć czy sześć kroków. Wybiegam z tłumu zaraz za nim. Nie wiem, jak przekroczyłem sznur, tego wcale nie pamiętam, wiem tylko, że tam byłem, widziałem Sithelle z dłońmi na gardle, próbującą zatamować krew, gdy upadała, Prestimiona, stojącego w bezruchu i człowieka z sierpem, wznoszącego rękę do ciosu, i Akbalika i Gialaurysa, którzy ruszają, ale za późno. Złapałem napastnika za ramię i przekręciłem, aż się złamało. Potem złapałem go za kark i też go skręciłem. Podniosłem Sithelle, była już martwa, wiedziałem to… i odszedłem z nią w tłum, prosto, bulwarem Spuriforna na Stare Miasto. Nikt mnie nie zatrzymywał. Ludzie odsuwali się, gdy się zbliżałem. Cały byłem w jej krwi. Zaniosłem ją do domu i opowiedziałem jej rodzicom, co się stało. To była najstraszniejsza godzina mojego życia. Do dzisiaj ją pamiętam.
— Kochałeś ją? Chciałeś ją poślubić, prawda? Byliście zaręczeni?
— O nie, nic podobnego. Kochałem ją, oczywiście, ale nie tak. Pamiętaj, byliśmy kuzynami. Wychowywaliśmy się właściwie jak rodzeństwo. Nasze rodziny chciały, żebyśmy wzięli ślub, ale nigdy o tym poważnie nie myślałem.
— A ona?
Dekkeret uśmiechnął się słabo.
— Ona chyba marzyła o poślubieniu Lorda Prestimiona. Wiem, że miała cały pokój w jego podobiznach. Ale to nie mogło się udać i ona pewnie o tym wiedziała. Tak, bardzo możliwe, że kochała się we mnie. Byliśmy wtedy tacy młodzi… które z nas mogło wiedzieć…
Spojrzał na plac. Czy jej krew wciąż plami bruk?
Nie. Nie, powiedział sobie, przestań zachowywać się jak kretyn.
Odezwał się Dinitak.
— Wydaje mi się, że byłeś w niej zakochany.
— Nie. Jestem pewien, że nie, nie wtedy. Ale — niech Bogini mi wybaczy, Dinitaku! — od tego czasu coś powoli we mnie wstępowało. Nie mogłem o niej zapomnieć. Patrzę w przeszłość i ją widzę, jej twarz, jej oczy, jej włosy, to, jak stała, jak biegała w górę i w dół tych schodów, diabliki w jej oczach… I myślę, że gdyby żyła, gdybyśmy mieli szansę trochę podrosnąć… — Dekkeret ostro potrząsnął głową. — Nieważne. Nie ma jej już dłużej, niż żyła. Nie jest bardziej rzeczywista niż ktoś, kto przychodzi do ciebie w snach. Choć, zabieramy się stąd.
— Przykro mi, że to znowu tobą wstrząsnęło, Dekkerecie.
— Nieważne. I tak wciąż pamiętam. Kiedy zobaczyłem miejsce, gdzie to się stało, przez moment poczułem się gorzej. Wiesz, tego samego popołudnia Akbalik jakoś mnie odnalazł i zabrał przed oblicze Prestimiona, który zaproponował, że w nagrodę za uratowanie mu życia może zrobić ze mnie rycerza kandydata na Zamku. Wszystko, co się od tamtej pory wydarzyło, wynika wprost z tego, co stało się tego strasznego dnia. Pamiętam, jak Prestimion powiedział „Kto wie? Może znaleźliśmy tu dziś następnego Koronala?” To jego własne słowa. Oczywiście, wtedy żartował.
— Ale miał rację.
— Tak. Na to wyszło. Nieprzerwana linia łączy chłopca, który wybiegł z tłumu, by ratować Lorda Prestimiona z człowiekiem, który kiedyś zasiądzie tam, gdzie siedzi Prestimion, na tronie Confalume’a — Dekkeret zaśmiał się chrapliwie. — Ja, Lord Dekkeret! Czy to nie zdumiewające, Dinitaku?
— Nie dla mnie. Ale czasem wydaje mi się, że masz pewne kłopoty z przyjęciem do wiadomości, iż naprawdę zostaniesz Koronalem.
— A ty byś nie miał?
— Nie jestem w tej sytuacji i dzięki niech będą Bogini. Jestem zadowolony z tego, kim jestem.
— Ja również, Dinitaku. Nie śpieszy mi się do przejęcia obowiązków Prestimiona. Gdyby był Koronalem przez następne dwadzieścia lat, byłbym z tego całkiem zadowolony…
Dinitak złapał Dekkereta za rękaw.
— Poczekaj. Spójrz. Tam na dole dzieje się coś dziwnego.
Spojrzał wzdłuż ramienia Dekkereta. Jakieś pięćdziesiąt stóp dalej coś się działo, zaraz za kręgiem strażników Considata. Pół tuzina gwardzistów kogoś otoczyło. Machano rękoma. Słychać było niespójne, gniewne krzyki.
— To niemożliwe, by znów dokonywano próby zabójstwa — powiedział Dinitak.
— Stanowczo. Ale te półgłówki… — Dekkeret stanął na palcach, by lepiej widzieć. Aż westchnął z oburzenia. — Na Panią, to posłaniec z Zamku, a oni sprawiają mu kłopoty! Chodź, Dinitaku!
Pobiegli. Nadgorliwy strażnik stanął przed Dekkeretem i powiedział:
— Podejrzany obcy, panie. Próbowaliśmy go przepytać, ale…
— Głupcze, nie widzisz odznaki kurierów Koronala? Odstąp!
Kurier nie był znany Dekkeretowi, ale złota odznaka rozbłysku gwiazd wyglądała wystarczająco autentycznie. Posłaniec, choć w nie najlepszym stanie po interwencji strażników, zebrał się w sobie i podał Dekkeretowi kopertę, zapieczętowaną szkarłatnym znakiem Wysokiego Doradcy, Septacha Melayna.
— Mój panie, Dekkerecie, przynoszę tę wiadomość… z rozkazu księcia Teotasa, w imieniu Rady. Jechałem z Zamku dzień i noc, by ją dostarczyć…
Dekkeret wyrwał mu ją, rzucił okiem na pieczęć i rozerwał kopertę. W środku znajdowała się pojedyncza, kwadratowa kartka, zapisana zdecydowanym, kwadratowym, chłopięcym pismem Teotasa. Oczy Dekkereta szybko prześlizgiwały się po słowach, raz, drugi, trzeci…
— Złe wiadomości? — zapytał po chwili Dinitak.
Dekkeret skinął głową.
— Tak. Pontifex jest chory. Być może miał udar.
— Umiera?
— Nie użyto tego słowa. Ale kiedy choruje dziewięćdziesięcioletni człowiek, trzeba o tym myśleć. Jestem wzywany na Zamek — Dekkeret zachichotał wymuszenie. — Przynajmniej nie będę musiał dziś znosić kolejnego, potwornie nudnego bankietu hrabiego Considata. Dzięki niech będą Bogini za jej małe łaski. Ale co może stać się potem… — odwrócił wzrok. Nie wiedział, co myśleć. Zalała go fala sprzecznych uczuć: smutku, podniecenia, rozczarowania, euforii, niedowierzania, strachu…
Confalume chory. Może umierał. Może już nie żył.
Czy Prestimion wiedział? Teraz też był w podróży. Jak zawsze. Dekkeret zastanawiał się, co dzieje się teraz na Zamku pod nieobecność Koronala i jego następcy.
— To nie musi być coś poważnego — powiedział. Jego głos, zazwyczaj dźwięczny, brzmiał pusto i szorstko. — Starzy ludzie czasami chorują. Nie wszystko, co wygląda jak udar, faktycznie nim jest. A udary nie zawsze zabijają.
— To wszystko prawda — powiedział Dinitak. — Ale mimo to…
Dekkeret uniósł rękę.
— Nie. Nie mów tego.
Dinitaka nie dało się powstrzymać.
— Ledwie chwilę temu wspomniałeś, że masz nadzieję, że Prestimion będzie Koronalem przez następne dwadzieścia lat. I wiem, że to była szczera nadzieja. Ale nie wierzyłeś, że to możliwe, prawda?
W zasięgu wzroku, na równinie przed nimi pojawiły się pierwsze pungatany.
— To ohydne zielsko! — wymamrotał Jacomin Halefice. — Jak ja go nie znoszę! Gdybym mógł, spaliłbym je do ziemi!
— Ach — odpowiedział Mandralisca. — Te rośliny są naszymi przyjaciółmi.
— Może twoimi, wasza miłość, ale moimi nie.
— Bronią naszych ziem — powiedział hrabia. — Nasze kochane pungatany chronią nas przed wrogami.
Tak było. Otaczała ich okrutna, dzika pustynia, przez którą biegła jedna droga, właściwie kamienisty szlak. Jeśliby kto zboczył z niego na choć tuzin jardów, znajdował się na łasce pungatanów — tu rosły tylko te złe rośliny o liściach jak bicze. Przeprowadzenie jakiejkolwiek armii przez ziemie, gdzie prawie nie było wody ani jadalnych roślin, a rzadka roślinność atakowała dziko i mogła nawet zabić każdego przejezdnego, byłoby ogromnym wyzwaniem logistycznym.
Mandralisca znał drogę przez tę ponurą równinę.
— Uważajcie na bicze! — zawołał, spoglądając przez ramię na swoich ludzi. — Jedźcie gęsiego!
Uderzył wierzchowca ostrogami i ruszył przez zagajnik pungatanów.
Właściwie były to nawet piękne rośliny, a przynajmniej tak zdawało się Mandralisce. Miały niskie, grube, szare pnie, gładkie i podobne do kolumn, wyrastające z rdzawoczerwonej ziemi na jakieś trzy, cztery stopy. Ze szczytu każdego z nich wychodziła w przeciwnych kierunkach para falujących, podobnych do wstążek liści, długich na jakieś dwie stopy i ładnie opadających na ziemię, zakończonych skomplikowanymi zwojami postrzępionych końców. Liście te były, na pozór, delikatne i miękkie, niemal przezroczyste, tak że widać je było tylko pod pewnym kątem. Kiedy powiewały w lekkim wiaterku, przypomniały jasne wodorosty unoszone falą przyboju.
Kiedy jednak ktoś przejechał o piętnaście, dwadzieścia stóp od tych roślin, powiewające liście wypełniała fala głębokiej, fioletowawej czerwieni, twardniały, zaczynały się trząść na czubkach i nagle trzask! Rozwijały się na pełną długość i uderzały niczym bicze ze zdumiewającą prędkością i przerażającą siłą. Były to straszliwe ciosy, które niczym ostry miecz cięły wszystko, co było dość nieostrożne, by podejść w zasięg pungatanów. To był ich sposób odżywiania się na tej jałowej glebie: zabijały, a potem karmiły się składnikami odżywczymi, które wsiąkały w ziemię, gdy ciała ofiar się rozkładały. Wokół widać było niekompletne szkielety, prastare szczątki nieuważnych zwierząt i niejednego nieostrożnego wędrowca.
Dawno temu ktoś wyznaczył przez tę okrutną dzicz bezpieczny szlak, wąską drogę, która przebiegała pomiędzy miejscami, w których rosły pungatany. Była ona oznaczona tylko linią z kamieni po obu stronach, więc nieostrożny podróżny mógł łatwo ją opuścić. Ale hrabia Mandralisca nie należał do takich, którym brakuje ostrożności. Bez incydentów przeprowadził swój mały konwój przez zabójczą równinę i dalej w górę wąskiego, wciąż zakręcającego szlaku, który wspinał się na szczyt nadrzecznego urwiska i prowadził do pałaców, gdzie na ich powrót czekało Pięciu Lordów.
Mandralisca zastanawiał się, jaką głupotę zdołali wymyślić pod jego nieobecność.
Gdy wraz ze swym oddziałem wjechał na szeroki, otoczony kolumnadą plac przed trzema głównymi budynkami, powitał go widok tak zgodny z tym, czego się spodziewał, że z trudem powstrzymał się od gorzkiego śmiechu, ukrył nienawiść i obrzydzenie.
Gavinius, ten z braci, za którym Mandralisca najmniej przepadał, krążył po placu, pijany — żadna niespodzianka — i zataczał się w szale. Czerwony na twarzy, spocony, ubrany tylko w luźny, lniany fartuch, łaził pomiędzy kolumnami, posyłając im buziaki, jakby były pięknymi panienkami i ryczał ochrypłym głosem jakąś piosenkę. Z ramienia zwisał mu skórzany bukłak pełen brandy. Kilka z jego kobiet — Gavinius lubił nazywać je żonami, ale nie było żadnego dowodu, że były nimi w sensie formalnym — chodziło ostrożnie za nim, jakby miały nadzieję, że zaholują go z powrotem do pałacu. Uważały jednak, by nie podejść zbyt blisko. Pijany Gavinius bywał niebezpieczny.
Stanął, gdy zobaczył hrabiego, ale chwiał się i zataczał.
— Mandralisca! — ryknął. — Wreszcie! Gdzieś ty się podziewał, stary? Cały dzień cię szukam!
Wielki mężczyzna chwiejnie ruszył naprzód, a Mandralisca zeskoczył z siodła. Nie było najmądrzejszą rzeczą pozostawać na wierzchowcu w obecności jego lordowskiej mości Gaviniusa.
Ze wszystkich pięciu braci Gavinius najbardziej przypominał ich zmarłego ojca, Gaviundara. Był dużym mężczyzną o potężnym brzuchu i czerwonej, szerokiej, rumianej twarzy, niemiłych, małych, niebieskozielonych oczkach i wielkich, mięsistych uszach, wystających pod ostrym kątem z owalu jego niemal łysej głowy. Choć Mandralisca był wysoki, jego lordowska mość Gavinius był nieporównanie wyższy i dużo mocniej zbudowany. Stanął niemal nos w nos z hrabim i chwiał się niepokojąco na potężnych jak pnie drzew nogach, patrząc tępo.
— Chcesz się napić, hrabio? Masz. Masz. Spójrz tylko na siebie, cały jesteś zakurzony. Gdzieś ty bywał? — niezdarnie odpiął bukłak z brandy, upuszczając go i łapiąc w locie desperackim machnięciem potężnej łapy, po czym podał go Mandralisce.
— Dziękuję, milordzie Gaviniusie. Nie jestem spragniony.
— Nie jesteś spragniony? Nigdy nie bywasz. Niech cię, czemu nie? Jesteś jak przeklęty, suchy patyk, Mandralisco! Napij się i tak. Powinieneś chcieć pić. Powinieneś kochać picie! Jak mogę ufać komuś, kto nienawidzi pić? Masz. Masz. Pij!
Mandralisca wziął od niego bukłak, wzruszając ramionami i przysunął go sobie do ust, nie dotknął ich jednak i tylko udał, że pije, po czym go oddał.
Gavinius zakorkował bukłak i zarzucił go sobie obojętnie na ramię. Następnie pochylił się do twarzy Mandraliski i powiedział:
— Zeszłej nocy miałem sen… niezwykły sen… to było przesłanie, Mandralisco, prawdziwe przesłanie, mówię ci! Chciałem, żebyś mi je wytłumaczył, a ty gdzie byłeś? Gdzie byłeś, niech cię?! To był taki sen…
— Był na północ od Zimru, głupcze, i wykonywał karną misję przeciwko panu na Vorthinar — z boku dobiegł ich nagle suchy, twardy głos. — Nieprawdaż, Mandralisco?
To był Gaviral. Jedyny inteligentny z całej tej bandy, a jeśli wszystko miało pójść po myśli Mandraliski, przyszły Pontifex Zimroelu.
Jego wtrącenie się przyniosło hrabiemu ulgę. Użeranie się z Gaviniusem, nieważne, trzeźwym czy pijanym, było zawsze irytujące, a mogło też stać się groźne. Gaviral potrafił być niebezpieczny na swój własny, cwany sposób, ale przynajmniej nie było zagrożenia, że zmiażdży rozmówcę w uścisku w przypływie pijackiej czułości albo przygniecie sobą, gdy upadnie w zamroczeniu jak ścięte drzewo.
— Tak, milordzie, byłem na północy — powiedział Mandralisca. — I wykonałem moje zadanie. Pan na Vorthinar i jego ludzie zginęli w płomieniach pięć dni temu.
Gaviral uśmiechnął się. Jako jedyny w tej bandzie braci, podobnej do stada nieokrzesanych wołów, był umięśniony, niewielki i bardzo ruchliwy, miał szybkie, błyskające oczy i wąskie, często skrzywione usta. Zbudowany był w skali tak niepodobnej do braci, że można było podejrzewać, że wcale nie był synem swego ojca — tak przynajmniej podejrzewał Mandralisca. Miał jednak rudawe włosy klanu Sambailidów, charakterystyczną szorstkość i ich niepowstrzymaną pazerność.
— Nie żyją, tak? — zapytał. — Doskonale. Doskonale! Ale nie miałem wątpliwości, że tak będzie. Jesteś takim dobrym, lojalnym, wiernym człowiekiem, Mandralisco. Co byśmy bez ciebie poradzili? Jesteś skarbem. Jesteś naszą silną prawą ręką. Masz moją najszczerszą pochwałę.
Ton Gavirala był bardzo protekcjonalny. Z każdej sylaby biła beztroska nieszczerość i ledwo tajona hipokryzja. Przemawiał tak, jak można mówić do służącego, do lokaja, do posługacza — a raczej jak mógłby przemawiać ktoś, kto jest głupcem i nie wie, jak właściwie odnosić się do ludzi, od których jest się zależnym, choć mają niższą pozycję.
Mandralisca nie okazywał jednak śladu urazy.
— Dziękuję, mój panie — powiedział cicho z wdzięcznym uśmiechem i kiwając głową, jakby otrzymał złoty łańcuch, tytuł rycerski albo sześć wiosek na żyznej północy. — Zachowam w sercu twe słowa. Twoja pochwała wiele dla mnie znaczy, być może więcej, niż sądzisz.
— To nie pochwała, Mandralisco, to zwykłe stwierdzenie faktu — powiedział Gaviral, bardzo z siebie zadowolony.
Tak, Gaviral był najsprytniejszym z braci. Jednak Mandralisca wiedział, coś, czego nie wiedział tamten: nie był nawet w połowie tak sprytny, jak mu się zdawało. To była jego wielka wada. Można go było łatwo oszukać, wystarczało udawać zachwyt nad jego wspaniałym umysłem i miało się go w garści.
Gavinius wtrącił się ostro.
— Miałem sen — powiedział, wracając do tematu, jakby Mandralisca i Gaviral w ogóle ze sobą nie rozmawiali. — I to jaki sen! Przyszedł do mnie prokurator, dacie wiarę! Chodził przede mną, patrzył mi w oczy, mówił mi wspaniałe rzeczy. To było przesłanie, pewien jestem, ale od kogo? Na pewno nie od Pani. Po co Pani miałaby wysyłać do mnie ducha prokuratora? Czemu w ogóle Pani miałaby zesłać mi sen? — Gavinius beknął. — Musisz mi go wyjaśnić, Mandralisco. Szukałem cię cały dzień. Gdzie ty w ogóle byłeś? — odwrócił się, szukając bukłaka w czerwonym piasku placu. — I gdzie moja brandy? Co zrobiliście z moim bukłakiem?
— Idź do domu, Gaviniusie — powiedział Gaviral cicho, lecz rozkazująco. — Połóż się. Prześpij trochę. Hrabia wyjaśni ci twój sen później — niski człowieczek uderzył brata silnie w mostek. Gavinius spojrzał w dół, na miejsce, w które go uderzono, mrugając z zaskoczenia. — Idź. Idź, Gaviniusie — i Gaviral uderzył znowu, nieco mocniej. Gavinius, wciąż mrugając, poczłapał w stronę pałacu jak ogłupiały bidlak, a tuż za nim szły jego kobiety.
W tym czasie ich lordowskie mości Gavdat i Gavahaud pojawili się na placu, a Mandralisca dostrzegł, że od strony wzniesienia, które rozdzielało ich domy, nadchodzi Gavilomarin. Bracia zgromadzili się wokół swego tajnego doradcy.
Kiedy tylko dowiedzieli się o powodzeniu misji hrabiego, miękki Gavdat z obwisłymi policzkami i olbrzymimi dziurkami w nosie oświadczył, że postawił horoskop taumaturgiczny i to on zapewnił jej powodzenie. Gavdat miał się za swego rodzaju czarownika i niezdarnie usiłował parać się magią i zaklęciami. Próżny Gavahaud o byczym karku, brzydki jak pozostali bracia, ale głęboko przekonany o swojej niezwykłej urodzie, pogratulował Mandralisce delikatnym, eleganckim salutem. Z racji jego ciężkiej budowy, wyglądało to podwójnie groteskowo. Wielki, tłusty Gavilomarin, bezbarwny i pozbawiony charakteru, który zawsze przytakiwał wszystkiemu, co mówili pozostali, klasnął w dłonie jak przygłupek i radośnie zachichotał na wieść o spaleniu warowni.
— Niech tak zginą wszyscy, którzy nam się sprzeciwiają! — powiedział poważnie Gavahaud.
— Obawiam się, że będzie ich wielu — odparł Mandralisca.
— Masz na myśli Koronala? — zapytał Gaviral.
— To później. Myślę o innych, podobnych do pana na Vorthinar. Lokalnych książątkach, którzy dostrzegą szansę wyrwania się spod wszelkiej władzy. Kiedy zobaczą panów takich, jak wy, otwarcie sprzeciwiających się władzy Koronala i Pontifexa i odnoszących sukces, przestaną widzieć powody, by płacić podatki komukolwiek. Również wam, moi panowie.
— Spalisz ich dla nas tak, jak spaliłeś tamtego — powiedział Gavahaud.
— Tak. Tak zrobi! — zawołał Gavilomarin i znów zaklaskał radośnie.
Mandralisca uśmiechnął się smutno. Potem, stukając palcami w złoty symbol swojej funkcji, wiszący na szyi i patrząc kolejno na braci, powiedział:
— Moi panowie, odbyłem dziś długą podróż i jestem nader zmęczony. Za pozwoleniem, chciałbym się oddalić.
Kiedy jechali do wioski, w której mieszkali najważniejsi podwładni Pięciu Lordów, położonej kawałek drogi na południe od pałacu Gavirala, Jacomin Halefice odezwał się z wahaniem:
— Panie, czy mogę podzielić się prywatnym spostrzeżeniem?
— Jesteśmy przyjaciółmi, prawda, Jacominie? — odparł Mandralisca.
Zdanie to było tak dalekie od prawdy, że Halefice z trudem ukrył zdumienie. Po chwili jednak opanował się i rzekł:
— Zdaje mi się, panie, że bracia, kiedy teraz rozmawialiście… i zauważyłem to wcześniej, prawdę mówiąc… mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone, ale… — zawahał się. — Próbuję powiedzieć, że…
— Wyrzuć to z siebie wreszcie.
— Zwracają się do ciebie tak protekcjonalnie, panie. Mówią, jakby byli wielkimi i potężnymi szlachcicami, a ty kimś nieważnym, traktują cię jak wasala, jak byle sługusa.
— Jestem ich wasalem.
— Ale nie służącym.
— Nie, nie do końca.
— Czemu więc znosisz ich bezczelność, panie? Bo tak właśnie jest i, wybacz mi, panie, ale boli mnie, gdy widzę, jak ktoś o takich zdolnościach jest w ten sposób traktowany. Czyżby zapomnieli, że są kimś tylko dlatego, że ty to sprawiłeś?
— Och, nie, nie jest tak. Za wiele mi przypisujesz, Jacominie. To Bogini uczyniła ich tym, czym są, oraz, jak sądzę, ich wspaniały ojciec, książę Gaviundar, z niewielką pomocą ich matki, kimkolwiek była — Mandralisca uśmiechnął się, krótko i lodowato. — Jedyne, co zrobiłem, to pokazanie im, jak mogą stać się panami kilku nieznaczących prowincji. A jeśli wszystko dobrze pójdzie, panami całego Zimroelu… może, kiedyś.
— I nie martwi cię ani trochę, że traktują cię z taką pogardą, panie?
Mandralisca przyjrzał się swojemu małemu, krzywonogiemu adiutantowi spokojnie i bardzo uważnie.
On i Jacomin Halefice znali się od ponad dwudziestu lat. Walczyli ramię w ramię z wojskami Prestimiona pod Granią Thegomar, kiedy Korsibar zginął z ręki własnego susuherskiego maga, a prokurator został pokonany i uwięziony przez Prestimiona, zaś sam Mandralisca, który walczył aż do całkowitego wyczerpania, odniósł ranę i dostał się do niewoli Rufiela Kisimira z Muldemar. Byli też razem podczas drugiej wielkiej porażki wśród gąszczy manganozy w Stoien, kiedy to Dantirya Sambail zginął z ręki Septacha Melayna. Halefice pomógł wtedy Mandralisce prześliznąć się przez poszycie i zniknąć, gdy ścigał go Navigorn z Hoikmar. To z pomocą Halefice’a Mandralisce udało się uciec z Alhanroelu i oddać się na służbę dwóch braci Dantiryi Sambaila.
Lojalność i oddanie Halefice’a były niezaprzeczalne. Był prawą ręką Mandraliski tak, jak on sam był prawą ręką Dantiryi Sambaila. Pomimo to, przez te wszystkie lata, Halefice nigdy nie odważył się przemówić tak bezpośrednio, jak właśnie to zrobił. Na swój sposób, pomyślał Mandralisca, było to wzruszające.
Odpowiedział uważnie:
— Jeśli zdaje się, że traktują mnie pogardliwie, Jacominie, to dlatego, że są szorstcy w obejściu, jak wszyscy z tego klanu. Pamiętasz ich eleganckiego ojca, Gaviundara, i pięknego wuja, Gaviada. Ich stryj, Dantirya Sambail, także nie słynął z delikatności wypowiedzi. Tam gdzie ty, przyjacielu, widzisz pogardę, ja znajduję zaledwie brak taktu. Nie obraża mnie to. Taką mają naturę. Są nieokrzesanymi, szorstkimi ludźmi. Wybaczam im to, ponieważ wszyscy gramy w tę samą grę, rozumiesz?
— Panie? — Halefice miał pustkę w oczach.
— Najwyraźniej nie rozumiesz. Ujmę to tak: ja przydaję się Sambailidom, a oni, świadomie czy nie, choć sądzę, że nie, przydają się mi. Podobnie jest między nami. Pomyśl o tym, Jacominie. Ale zachowaj swoje wnioski dla siebie. Nie rozmawiajmy o tym więcej, dobrze? — Mandralisca odwrócił się w kierunku swojej prostej chatki. — Tutaj nasze drogi się rozchodzą — powiedział. — Życzę ci miłego dnia.
Światła pozostały włączone, a Falco został z Prestimionem, gdy ten próbował się uspokoić. Diandolo przyniósł mu chłodny, kojący nerwy napój. Właściciel kwatery, odchodzący niemal od zmysłów ze smutku, że król właśnie pod jego dachem miał tak przerażający sen, jął wylewać z siebie tak wartki potok wyrazów przejęcia i zakłopotania, że Falco musiał wyprosić go z pokoju. Młody książę Taradath, który towarzyszył Prestimionowi w Fa i miał własny apartament po drugiej stronie dziedzińca, pojawił się wreszcie, w końcu wyrwany z głębokiego, młodzieńczego snu przez zamieszanie, które panowało w korytarzach. Prestimion odesłał go. Koszmary ojca nie musiały być jego zmartwieniem.
Był trzeci dzień państwowej wizyty Prestimiona w Fa. Do tej pory wszystko odbywało się zgodnie z planem, bankiety, przemowy, przyznawanie królewskich łask zasłużonym obywatelom i tak dalej. Jednak przez dwie pierwsze noce miał ten męczący sen o bieganiu po nieznanych poziomach Zamku, choć, dzięki niech będą Bogini, bez dodatkowej udręki w postaci pojawienia się w nim Thismet. Teraz zaś spadł na niego w całym swoim okropieństwie.
— Krzyczałeś coś jakby „tizmit, tizmit, tizmit”, mój panie — powiedział mu Falco. Oczywiście, imię Thismet nic dla niego nie znaczyło. Nie więcej niż sześć osób na całym świecie wiedziało, kim była. — Tak głośno, że słyszałem dwa pokoje dalej. „Tizmit! Tizmit!”.
— W snach można mówić różne rzeczy, Falco. Niekoniecznie z sensem.
— To musiał być wyjątkowy koszmar, panie. Wciąż jesteś blady. Daj mi to, proszę — powiedział, sięgając za siebie, po butelkę, którą Diandolo właśnie wniósł do pokoju. — Nie słyszysz, jaki zbolały nasz Koronal ma głos? Jeszcze cos do picia, panie?
Prestimion spojrzał na butelkę. Tym razem była to brandy. Wypił ją jak wodę.
Falco zapytał:
— Czy mam wezwać tłumacza snów, by wyjaśnił twój, panie?
— Nikt poza Panią Wyspy nie objaśnia snów Koronala, Falco, i wiesz o tym. A Pani nie ma w pobliżu — Prestimion wstał. Wciąż niepewnie trzymał się na nogach, lecz podszedł do okna. Na zewnątrz panowała ciemność. Tu, w pięknym Fa, radosnym, czarującym mieście, pełnym różowych willi o rzeźbionych, kamiennych balkonach, zbudowanych poziomami na stokach wzgórz, wciąż był środek bezksiężycowej nocy. Prestimion oparł się na parapecie i wychylił się, by odetchnąć chłodnym, słodkim, nocnym powietrzem.
Minęło dwadzieścia lat, a wspomnienie Thismet wciąż go nawiedzało.
I ona, i jej brat nie żyli od dawna i zostali zapomniani, zapomniani tak dokładnie, że ich własny ojciec nie miał pojęcia, że kiedykolwiek żyli. Zadbał o to oddział magów Prestimiona na polu bitwy pod Granią Thegomar zaraz po wielkim zwycięstwie, kiedy kolosalny czarodziejski wysiłek wymazał z pamięci świata wszystkie wspomnienia o rewolcie Korsibara.
Ale Prestimion nie zapomniał. I teraz, po tych wszystkich latach z Varaile, tą, którą kochał z niegasnącą pasją, Thismet wciąż zakradała się do jego niebronionego umysłu, gdy spał. Wiedział, że nigdy nie zdoła zrzucić jarzma władzy, którą nad nim miała. Była jego zaprzysięgłym wrogiem, potem jak grom spadła na nich zdumiewająca miłość, a potem, kiedy była jego tylko przez parę chwil, nastąpiła ta fatalna chwila na polu bitwy pod Granią Thegomar, w której niemal równocześnie zdobył koronę i stracił ukochaną.
— Zostawię cię teraz samego, mój panie — powiedział Falco. — Zapewne pragniesz spać. Do świtu pozostały jeszcze trzy godziny.
— Tak, zostaw mnie — odparł Prestimion.
Nie wrócił do łóżka. Tam czekał na niego ten sen. Wyjął z pudełka z brązu teczkę rządowych dokumentów, czekających na jego podpis, którą wszędzie ze sobą woził i zabrał się do pracy. W dowolnej chwili jego podpisu wymagało pięćdziesiąt albo i sto papierów, w większości stworzonych przez nader pracowitych urzędników Pontyfikatu, choć część pochodziła od jego rządu.
Większość z tego dotyczyła drobiazgów, były to rutynowe oświadczenia i dekrety, porozumienia handlowe między prowincjami, poprawki do kodeksu celnego, sprawy tego typu, które inny Koronal zleciłby do czytania swoim podwładnym, a sam rzuciłby tylko okiem na krótkie podsumowanie przed podpisaniem. Papiery z Labiryntu, już podpisane przez Pontifexa lub jego pełnomocnika, w ogóle nie wymagały uwagi Koronala, a tylko podpisu. W teorii Koronal mógł odrzucić każdy dekret i odesłać go do Labiryntu do poprawki, ale nikt nie pamiętał, kiedy ostatnio skorzystano z tego przywileju. Prestimion jednak starał się przeczytać tyle, ile tylko mógł. Częściowo wynikało to z jego przemożnego poczucia obowiązku, ale także, w takie noce jak ta, zanurzenie się w tak nużącej pracy dziwnie go uspokajało.
Brakowało wciąż godziny lub dwóch do świtu, gdy usłyszał hałas dobiegający z dziedzińca: otwieraną bramę, wibrujący pomruk latacza, rozkazujący głos, donośnie wzywający bagażowych. To dziwne, pomyślał Prestimion, że ktoś pojawia się w królewskiej kwaterze o podobnej godzinie i tak bardzo hałasuje.
Wyjrzał.
Latacz przybył z Zamku. Miał wymalowany królewski symbol. Wysiadł z niego duży, mocno zbudowany mężczyzna w przepasanej, długiej do kostek, czerwonej tunice. Jego pierś i ramiona sprawiły, że Prestimion z początku pomyślał, że to Gialaurys, ale był potężniejszy nawet od Wielkiego Admirała i miał wydatny brzuch. W porównaniu z nim Gialaurys wyglądałby na szczupłego. Poza tym mówił z czystym akcentem z Góry Zamkowej, nie z szeroką, płaską, niemal komiczną intonacją z Piliploku, charakterystyczną dla Gialaurysa. Po chwili Prestimion zrozumiał, że to musi być Navigorn.
Tutaj? Dlaczego? Co się stało?
— Falco! — zawołał Prestimion. Ochmistrz stanął w drzwiach niemal natychmiast. Także wyglądał, jakby się nie kładł. — Falco, właśnie przybył jego lordowska mość Navigorn. Jest na dziedzińcu. Dopilnuj, żeby natychmiast go tu przyprowadzono.
Wspinaczka na trzecie piętro sprawiła, że Navigorn przyszedł zadyszany i czerwony na twarzy. Przez chwilę niepokojąco chwiał się w drzwiach, wysoki i niezgrabny naprzeciw niewielkiego Prestimiona. Przemówił z trudem.
— Prestimionie… właśnie… przybyłem… prosto z… Zamku. Wyjechałem wczoraj po południu i jechałem w nocy — Navigorn powoli usiadł na jednym z krzeseł pod oknem, delikatnej plecionce ze złotego drzewa kamateros, które pod jego ciężarem skrzypiało i jęczało, ale wytrzymało. — Nie przeszkadza ci, że usiądę, Prestimionie? Bieganie po tych schodach… — uśmiechnął się szeroko. — Nie jestem już w dawnej formie.
— Siadaj. Siadaj. W ten sposób zajmiesz mniej miejsca — Navigorn rozsiadł się ostrożnie. Prestimion przemówił cierpliwie. — Przynosisz złe wieści?
Wielki mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy. Przez moment zdawał się szukać sposobu, jak zacząć wypowiedź.
— Pontifex być może miał udar.
— Ach — powiedział Prestimion, wymawiając to słowo, jakby uderzono go w pierś. — Udar. Może miał udar, powiadasz?
— Nie ma potwierdzenia. Wybacz, Prestimionie, że budzę cię taką informacją, ale…
— Właściwie nie spałem — Prestimion wskazał porozrzucane na biurku papiery. — Opowiedz mi o tym udarze. Tym prawdopodobnym udarze.
— Przyszła wiadomość z Labiryntu. Drętwienie ręki, sztywność nogi. Wezwano magów.
— Czy on umrze?
— Któż to wie? Wiesz, jakim jest twardym człowiekiem, Prestimionie. Jak z żelaza — po twarzy Navigorna przebiegł wyraz bólu. Obracał się tak niespokojnie, że krzesło zaprotestowało skrzypieniem. Skrzywił się. — Tak — powiedział w końcu. — Tak, to dla niego pewnie początek końca. Rozumiesz, tak tylko przypuszczam. Czysta intuicja. Ale on ma dziewięćdziesiąt lat, był Pontifexem przez dwadzieścia i Koronalem przez czterdzieści parę… Nawet żelazo się zużywa, prędzej czy później. Przykro mi, Prestimionie.
— Przykro?
— Żaden Koronal nie chce schodzić do Labiryntu.
— Ale każdy w końcu musi, Navigornie. Myślisz, że nie byłem na to gotów? — po czym, jakby w zaprzeczeniu własnym słowom, Prestimion podszedł do kredensu, gdzie stała butelka wina z Muldemar i nalał trochę. — Chcesz?
— O tej porze? Właściwie tak. Tak, chcę.
Prestimion podał mu kielich i nalał dla siebie. Pili w milczeniu. Mózg Prestimiona zalewała kaskada niełatwych myśli.
Chodząc po pokoju, powiedział:
— Co powinienem zrobić, jak sądzisz, Navigornie? Wrócić natychmiast na Zamek i czekać na rozwój wydarzeń? Czy ruszyć do Labiryntu i złożyć hołd, póki jego wysokość wciąż żyje?
— Phraatakes Rem nie wydaje się uważać, że śmierć Confalume’a jest blisko. Na twoim miejscu pojechałbym na Zamek. Zebrał Radę, porozmawiał z lady Varaile. A potem ruszył do Labiryntu — Navigorn podniósł wzrok. Uśmiechał się szeroko, całkiem nie na miejscu. — Znakomite wino, Prestimionie! Z twoich rodzinnych winnic?
— Nie ma lepszego. Chcesz więcej?
— Tak. Poproszę.
Prestimion znów napełnił kielichy i siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, popijając fioletowe wino.
Był dziwnie wzruszony, że to Navigorn przyniósł mu niepokojące wieści, nie Septach Melayn albo Gialaurys, albo jego brat, Teotas. Navigorn i on przyjaźnili się od dawna, ale nie była to relacja tak bliska, jak ta, która łączyła go z innymi. Kiedyś byli nawet wrogami, choć Navigorn tego nie pamiętał. Dawno temu, podczas uzurpacji Korsibara, Navigorn bez wahania stanął po stronie fałszywego Koronala i dzielnie walczył u jego boku podczas wojny domowej.
Oczywiście dla Navigorna Korsibar nie był fałszywym Koronalem. Wprawdzie słuchający złych podszeptów syn Confalume’a zasiadł na tronie nieprawomyślnie, wprawdzie jego przejęcie władzy nastąpiło wbrew tradycji i konwencjom, jednak został namaszczony i koronowany i w oczach obywateli Majipooru był Koronalem. Kiedy więc Prestimion ogłosił, że Korsibar nie jest prawowitym królem i ruszył na wojnę, by go obalić, Navigorn wiernie służył temu, kogo wcześniej uznał swoim władcą. Dopiero w godzinie porażki Korsibara, kiedy świat pogrążył się w chaosie, a zwycięstwo Prestimiona było pewne, Navigorn namawiał swego pana do poddania się i abdykacji, by uniknąć dalszego rozlewu krwi.
Głupi, uparty Korsibar nie poddał się jednak i zginął w bitwie na bagnie Beldak pod Granią Thegomar. Navigorn zaś padł przed Prestimionem na kolana i błagał o wybaczenie. Otrzymał je i wiele więcej, ponieważ na skutek wielkiego wymazania pamięci Navigorn zapomniał o wojnie domowej i o tym, że brał w niej udział jako przeciwnik Prestimiona, więc chętnie przystał na jego propozycję dołączenia do Rady. Przez wszystkie późniejsze lata był jej cennym członkiem. Z czasem Navigorn stał się stary, gruby i zachorował na podagrę, ale służył Prestimionowi nie mniej wiernie, niż Korsibarowi. A teraz siedział przed nim, był tym, który na ochotnika wziął na siebie ciężkie zadanie przekazania Prestimionowi wiadomości, że czas jego panowania jako Koronala może dobiegać końca.
— Pamiętasz, Prestimionie, jak wszyscy pojechaliśmy do Labiryntu, by czekać na śmierć Prankipina, a ten starzec wciąż dychał i myśleliśmy, że nigdy nie odejdzie? Ach, to były czasy!
— Były, były — przyznał Prestimion. — Jak mógłbym zapomnieć?
Cofnął się pamięcią o te kilka dekad do chwili wielkiego zgromadzenia, kiedy to śmietanka młodych szlachciców zebrała się w podziemnym mieście podczas ostatnich dni panowania Pontifexa Prankipina. Kwiat Majipooru, książęta królestwa zebrani wokół umierającego starca. Prestimion pomyślał, że wielu z nich przeznaczone było umrzeć rok albo trzy lata później, w walce po stronie uzurpatora Korsibara w tej niepotrzebnej, głupiej wojnie.
Navigorn, zagubiony we wspomnieniach, bez pytania dolał sobie wina.
— Pamiętam, przyjechałeś z Zamku z Serithornem z Samivole. Byli z tobą Septach Melayn i Gialaurys, i jeszcze jeden z twoich przyjaciół, ten tajemniczy człowieczek z Suvraelu, który nazywał się diukiem… jak on miał na imię?
— Svor.
— Tak, Svor. Byli tam Kanteverel z Bailemoony, i Wielki Admirał Gonivaul, który nigdy nie był na morzu, diuk Oljebbin, earl Kamba z Mazadone. No i nie powinienem zapominać o naszym drogim przyjacielu z paskudną twarzą, Dantiryi Sambailu, prawda, Prestimionie? I Mandrykarn ze Stee… ach, co to był za człowiek, ten Mandrykarn! I Venta z Haplior… — Navigorn potrząsnął głową. — Tylu z nich zginęło tak młodo. Czy to nie dziwne? Kamba, Mandrykarn, Iram z Normork, Silbelor z Banglecode i tak wielu innych… nie żyją, wszyscy zginęli o wiele za wcześnie. To wielka szkoda. Kto, kiedy byliśmy razem w Labiryncie, kto by przypuszczał, że wkrótce tak wielu zginie?
Prestimiona zasmuciło, że Navigorn pomyślał o tym samym, co on. W napięciu czekał, czy przyjaciel nie wspomni o innych zmarłych, choćby o Korsibarze. Krzepki, pyszny Korsibar był jedną z najbardziej zwracających na siebie uwagę osób w Labiryncie. Ale Navigorn o nim nie wspomniał.
Jego refleksyjny nastrój minął tak szybko, jak się pojawił. Uśmiechnął się, westchnął i uniósł kielich do toastu.
— Trochę przeżyliśmy, co, Prestimionie? Trochę przeżyliśmy!
Navigorn zaczął mówić o turniejach, które odbyły się w Labiryncie podczas oczekiwania na śmierć Prankipina. Nazwano je Turniejem Pontyfikalnym, największym we współczesności.
— A pojedynek zapaśniczy pomiędzy Gialaurysem i tym małpiszonem, Farholtem, wiesz, że myśleliśmy, że się pozabijają? Mam wrażenie, że to było wczoraj. I łucznictwo… Byłeś w świetnej formie, Prestimionie, wyczyniałeś z łukiem rzeczy, których nie widziano wcześniej — ani później, gdyby się nad tym zastanowić. A jak Septach Melayn wygrał fechtunek z hrabią Farquanorem i przy okazji zrobił z niego idiotę? A kto wygrał w szabli? Duży mężczyzna, ciemnowłosy, bardzo silny. Niemal pamiętam jego twarz, ale imienia wcale. Kto to był? Pamiętasz, Prestimionie?
— Chyba nie byłem przy pojedynkach na szable — powiedział Prestimion, odwracając wzrok.
— Całą resztę pamiętam tak wyraźnie. Wydaje mi się, że to było wczoraj. Ponad dwadzieścia lat, a jakby to było wczoraj!
Tak, zupełnie, jakby to wczoraj, pomyślał Prestimion.
To Korsibar wygrał turniej szabli. To on był tym dużym, ciemnowłosym mężczyzną ukrytym na krawędzi umysłu Navigorna. Ale wszelkie wspomnienie o nim zostało wymazane, podobnie jak Thismet, siostra Korsibara i Prestimion poczuł ulgę widząc, że przez te wszystkie lata nie odżyło żadne wspomnienie.
Nie wyglądało też na to, że Navigorn pamięta dramatyczne zakończenie tego sławnego Turnieju Pontyfikalnego, poranek, kiedy dziewięćdziesięciu jego uczestników w pełnych zbrojach zebrało się w Sali Tronów, z którego mieli być wspólnie przewiezieni na Arenę. Do sali wpadł wtedy książę Korsibar, krzycząc, że starego Pontifexa wreszcie zabrała śmierć. Skończyło się długie oczekiwanie. W końcu nadeszła pora zmian na szczycie władzy, Koronal Lord Confalume miał zostać Pontifexem i wybrać nowego Koronala, księcia Prestimiona z Muldemar.
Tego przynajmniej wszyscy się spodziewali. Jednak umysły zebranych w Sali Tronów zaćmiła magiczna chmura, a kiedy opadła, ich oczom ukazał się niewiarygodny widok. Książę Korsibar, syn Koronala, zabrał koronę gwiazd wystraszonemu Hjortowi i ją założył, a teraz siedział w chwale na miejscu przeznaczonym dla Koronala, u boku swego ojca, Confalume’a, który siedział na tronie Pontifexa i wyglądał na zdezorientowanego i niemal oszołomionego. A ci, którzy konspirowali z Korsibarem, zaczęli krzyczeć „Chwała Lordowi Korsibarowi! Korsibar! Korsibar! Lord Korsibar!”
— To kradzież! — krzyknął wtedy Gialaurys. — Jesteś złodziejem!
Rzuciłby się na halabardy straży Korsibara, gdyby go Prestimion nie powstrzymał, widział bowiem, że jakikolwiek opór będzie oznaczał pewną śmierć. On i jego przyjaciele opuścili więc salę, zdumieni i przepełnieni poczuciem porażki, a tron Koronala należał do Korsibara, choć tradycją Majipooru od najwcześniejszych lat było, że syn Koronala nie może nigdy odziedziczyć tronu po ojcu.
Nie, Navigorn nic z tego nie pamiętał, ani z wielkiej wojny, która nastąpiła potem i kosztowała życie tylu ludzi, wielkich i małych. Korsibar w końcu został obalony, a magowie Prestimiona wycięli z pamięci świata historię jego uzurpacji, ale ten dzień w Labiryncie błyszczał w umyśle — Prestimiona z nieustającą jasnością. Pamiętał, jak obiecany tron został mu podstępnie odebrany, co zmusiło go do wydania dawnym przyjaciołom krwawej wojny by przywrócić właściwy bieg rzeczy.
Z zamyślenia wyrwał do głos Navigorna.
— Czy kiedy zbierzemy się w Labiryncie w oczekiwaniu na śmierć Confalume’a, znowu odbędzie się Turniej Pontyfikalny?
— Nie wiemy jeszcze, czy Confalume umiera — powiedział szorstko Prestimion. — A nawet jeśli… kolejny turniej? Nie. Tym razem nie sądzę.
Spojrzał przez okno. Nad Fa wstawał świt.
Navigorn pewnie miał rację. Udar Confalume’a zapewne zwiastuje jego koniec i wkrótce Majipoor przejdzie kolejną zmianę władzy. Prestimion uda się do Labiryntu by zostać Pontifexem, a Dekkeret zasiądzie na szczycie Góry Zamkowej jako Koronal.
Czy był na to gotów? Nie, oczywiście, że nie. Navigorn miał rację: nigdy żaden Koronal nie chce przenosić się do Labiryntu. Mimo to przeniesie się, bo taki był jego obowiązek.
Prestimion zastanawiał się, jak ktoś o tak niespokojnej naturze, jak on, zniesie życie w podziemnej stolicy. Nawet Zamek był dla niego za mały, podczas swych rządów nieustannie podróżował po świecie, chwytał się każdego pretekstu, by odwiedzić odległe miasta. Odbył trzy Wielkie Procesje, a niewielu Koronalów przed nim tego dokonało. Dla niego całe rządy były niekończącą się Wielką Procesją, podróżował więcej niż którykolwiek z wcześniejszych Koronalów.
Oczywiście, kiedy zostanie Pontifexem, nie będzie musiał schować się w Labiryncie. Nakazywał to wyłącznie zwyczaj. Pontifex, zwierzchni monarcha, miał pozostawać w ustronnym miejscu, a zadaniem młodego i energicznego Koronala było wychodzić do ludzi, oglądać i być oglądanym. Prestimion zamierzał w pewnym stopniu pozostać wiernym tej zasadzie. Ale tylko w pewnym stopniu.
Zastanawiał się, jak wiele czasu minie, zanim przyzwyczai się do tych wszystkich zmian.
Być może sen o Thismet był omenem. Przyszłość wyciągała po niego ręce i wkrótce od nowa przeżyje czas śmierci Prankipina. Tym razem jednak zagra rolę odchodzącego Koronala, jak niegdyś Confalume, a Dekkeret będzie nowym księciem, wchodzącym na środek sceny.
Przynajmniej za kulisami nie czekał żaden nowy Korsibar. Prestimion o to zadbał. Gdy Confalume był Koronalem, dawał do zrozumienia, że to Prestimion zostanie jego następcą, ale nigdy nie sformalizował tego stanowiska. Uważał, że nie uchodzi tak robić, póki żył Prankipin. Prestimion nie powtórzył tego błędu. W imię spokojnej sukcesji wyznaczył spadkobiercą Dekkereta i wyjaśnił synom, dlaczego synowie Koronala nie mogą liczyć na odziedziczenie ojcowskiego tronu.
Wszystko było więc uporządkowane. Nie było powodu do obaw. Będzie co ma być i wszystko pójdzie dobrze.
Dobrze więc, myślał Prestimion, niech rozpoczną się zmiany.
Był na nie gotowy. Tak gotowy, jak to tylko było możliwe.
Przemówił energicznie do Navigorna:
— Chyba masz rację, najlepiej będzie, jeśli wrócę na Zamek przed udaniem się do Labiryntu. Będę musiał najpierw odbyć długą rozmowę z Varaile. Powinienem też spotkać się z Radą… przygotować ich na sukcesję…
W odpowiedzi usłyszał tylko głośne chrapanie. Prestimion spojrzał na Navigorna, który spał na krześle.
— Falco! — zawołał otwierając drzwi. — Diandolo!
Ochmistrz i giermek zjawili się biegiem.
— Przygotujcie wszystko do wyjazdu. Ruszamy na Zamek zaraz po śniadaniu. Diandolo, obudź księcia Taradatha i poinformuj go, że wyjeżdżamy, a ja zamierzam wyjechać punktualnie. Och, i trzeba poinformować diuka Elmerica z Fa, że wymagana jest moja natychmiastowa obecność na Zamku i że z wielkim żalem muszę zrezygnować z dalszego pobytu tutaj. Jednak zanim to zrobicie, wyślijcie kuriera do lady Varaile na Zamku. Niech powie jej, że wracam i… na razie to powinno wystarczyć.
Cicho, by nie obudzić Navigorna, Prestimion zebrał urzędowe dokumenty, które pokrywały jego biurko.
W drzwiach gabinetu Mandraliski pojawiła się blada, napięta twarz i przemówiła niepewnym tenorem, niewiele głośniejszym od gardłowego szeptu:
— Wasza miłość?
Mandralisca podniósł wzrok. Młody mężczyzna, właściwie chłopiec. Zielone, lśniące oczy, proste włosy w kolorze słomy. Uczciwy wyraz twarzy.
Odsunął mapy, które studiował.
— Zdaje mi się, że cię znam. Byłeś ze mną na misji w Vorthinar, prawda?
— Tak, wasza miłość — chłopiec chyba drżał. Mandralisca ledwo go słyszał. — Jest tu gość, który twierdzi, że ma…
Gość? Odizolowane na szczycie osiedle ponad jałową, suchą, bezlitosną pustynią nie było miejscem, gdzie zjawialiby się goście.
— Coś powiedział? Gość?
— Gość, tak, panie.
— Możesz mówić głośniej? Boisz się mnie?
— Tak, panie.
— A czemu to?
— Bo… bo…
— Chodzi o moją twarz? O moje spojrzenie?
— Jesteście po prostu przerażający, panie — chłopiec wyrzucił z siebie te słowa jakby mimowolnie. Ale powoli nabierał odwagi. Spojrzał Mandralisce w oczy.
— Owszem, jestem. Prawda jest taka, że pracuję nad tym. Okazuje się, że opłaca się być przerażającym — Mandralisca niecierpliwym gestem nakazał chłopcu wejść, zamiast stać w korytarzu. Jego gabinet, okrągły pokój z łukowatym dachem i ścianami z gliny w kolorze spalonej pomarańczy, był niewielki. Cały dom taki był: Pięciu Lordów może i mieszkało w pałacach, ale nie kłopotali się, by sprawić podobny swojemu tajnemu doradcy. — Skąd pochodzisz, chłopcze?
— Z Sennec, panie. To miasteczko w dół rzeki od Horvenar.
— Ile masz lat?
— Szesnaście. Twój gość, panie, mówi…
— Niech mój przeklęty gość poczeka. Niech w tym czasie je bobki manculainów. Teraz rozmawiam z tobą. Jak masz na imię?
— Thastain, panie.
— Thastain z Sennec. Trochę mało rytmiczne. Hrabia Thastain z Sennec, czy to nie brzmi lepiej? Thastain, hrabia Sennec. Hrabia Sennec i Horvenar. Przyznasz, że jest w tym pewien splendor?
Chłopiec nie odpowiadał. Jego twarz wyrażała w równym stopniu oszołomienie, strach i, być może, irytację lub nawet gniew.
Mandralisca uśmiechnął się.
— Uważasz, że się tobą bawię?
— Kto zechciałby zrobić ze mnie hrabiego, wasza miłość?
— A kto zrobiłby go ze mnie?A jednak jestem hrabią. Hrabia Mandralisca z Zimroelu, proszę, oto prawdziwa poezja! Kiedyś byłem tylko chłopcem ze wsi, jak ty, chłopcem z Gongharów. Dantirya Sambail nadał mi tytuł w przeddzień swojej śmierci. „Dobrze mi służyłeś, Mandralisco, i otrzymasz za to odpowiednią nagrodę”. Byliśmy wtedy w dżunglach Stoienzar. Nie wiedzieliśmy, że tamci zaraz nas znajdą. Ukląkłem, a wtedy on dotknął mojego ramienia sztyletem i na miejscu nadał mi hrabiowski tytuł. Hrabia Zimroelu. Nikt go wcześniej nie nosił. Następnego dnia ludzie Prestimiona odnaleźli nasz obóz i zabili prokuratora. Ja uciekłem i zabrałem ze sobą moje hrabiostwo… Kiedyś może i z ciebie zrobimy hrabiego. Ale najpierw musimy jego lordowską mość Gavirala uczynić Pontifexem. A jego lordowską mość Gavahauda, jak sądzę, Koronalem.
Słowa te nie wywołały reakcji innej niż puste spojrzenie i, po chwili, zdumione zmarszczenie czoła.
Może za wiele powiedział. Mandralisca zrozumiał, że nadeszła pora, by kazać chłopakowi odejść. Czerpał z tego wszystkiego dziwną przyjemność. Niewinność Thastaina była czarującą nowością, a sam Mandralisca był tego poranka w dziwnie otwartym nastroju. Jednak już dawno nauczył się nie ufać przyjemnościom, a nawet się ich obawiać. A przy tym chłopcu zaczynał się czuć zbyt swobodnie. To było niebezpieczne.
— Znasz imię tego mojego gościa? — zapytał.
— Barz… Braj… Barjz…
— Barjazid?
— Tak, Barjazid! Właśnie tak, panie! Khaymak Barjazid z Suvraelu!
Tak. Teraz Mandralisca przypomniał sobie korespondencję, propozycję, zaproszenie. Wcześniej wyleciało mu to z głowy.
— Ten Khaymak Barjazid przebył daleką drogę. Gdzie teraz jest?
— Na terenie zamkniętym, tam, gdzie trzymamy wszystkich, którzy przybywają drogą z doliny przez pustynię pungatanów. Znalazła go obsada pierwszej strażnicy. Twierdzi, że macie do omówienia interesy.
Mandralisca poczuł ukłucie podniecenia. W końcu, Barjazid! To ten, który nieoczekiwanie przeżył. Długo mu to zajęło. Obiecywał, że przyjedzie, przez prawie rok. Obiecywał też inne rzeczy. Mogę być bardzo przydatny, pisał. Pozwól mi na wizytę, a pokażę ci, co mam.
— Dziękuję ci, hrabio Thastainie. Powiedz mu, żeby przyszedł.
Chłopak ruszył do drzwi.
— Przyprowadzę go, wasza miłość.
— Tak — albo nie.
Barjazid powinien tu być wiele miesięcy temu. Niech ten przeklęty, śliski cwaniak podsmaży się jeszcze chwilę na słońcu. I tak pustynny upał nie jest mu obcy. Poza tym niedobrze by było wyglądać na zbyt zainteresowanego teraz, kiedy tamten — i, jak podejrzewał Mandralisca, również jego towary — wreszcie tu był. Nadgorliwość zawsze pozbawia przewagi.
— Poczekaj, chłopcze!
— Panie?
Mandralisca ułożył swoje długie, wąskie palce w kształt wieży.
— Jeszcze jedno pytanie i pozwolę ci odejść. Opowiedz mi coś o sobie. Dlaczego wstąpiłeś na służbę Pięciu Lordów? Co chciałeś przez to osiągnąć?
— Osiągnąć, panie? Nie rozumiem. Nie szukałem zysku. To była kwestia obowiązku, wasza miłość. Pięciu Lordów to prawowici panowie Zimroelu, spadkobiercy prokuratora Dantiryi Sambaila.
— Piękne słowa, hrabio Thastainie. Podziwiam twoje poświęcenie dla sprawy.
Chłopiec znów ruszył w stronę drzwi, jakby chciał jak najkrócej przebywać w towarzystwie Mandraliski.
Ten jednak znowu przemówił, kolejny raz go zatrzymując:
— Wiesz może, czym się zajmowałem, gdy wstąpiłem na służbę prokuratora Dantiryi Sambaila?
— Skąd miałby wiedzieć, panie?
— Zaiste, skąd miałbyś. Byłem jego praegustatorem. To bardzo staromodne zajęcie. Coś z czasów mitów i bajek. Dantirya Sambail czuł, że potrzebuje kogoś takiego. A może po prostu chciał go mieć, jak ozdobę, jak średniowieczne widowisko. Kiedy tylko dostawał coś do jedzenia lub picia, próbowałem tego przed nim. Kawałek jego mięsiwa, łyk jego wina. Nie brał do ust niczego, czego wcześniej nie spróbowałem. Robiłem niezłe wrażenie, kiedy tak stałem przy jego boku podczas bankietów na Zamku albo w Labiryncie — Mandralisca uśmiechnął się znowu. To wyczerpuje limit na cały poranek, pomyślał. — Idź już. Przyprowadź mi mojego Barjazida.
— Mam z tobą pojechać? — zapytała Varaile. — Wiesz, że mogłabym.
— Aż tak chętnie zobaczysz znów Labirynt?
— Nie chętniej niż ty, Prestimionie. Ale od wieków nie podróżowaliśmy razem. Nie próbujesz mnie unikać, prawda?
Spojrzał na nią, szczerze zaskoczony.
— Unikać cię? Chyba żartujesz. Po prostu chcę prostej wizyty bez komplikacji, chcę szybko pojechać i wrócić jeszcze szybciej. On nie jest chyba tak chory, jak myśleliśmy. Spędzę z nim parę dni, omówię wszystkie ważne sprawy, jakie możemy mieć do omówienia, będę mu życzył długiego życia i dobrego zdrowia, po czym wrócę do domu. Jeśli pojadę z tobą, albo Dekkeretem, Septachem Melaynem czy Dembitave, z kimkolwiek ponad absolutnie podstawową świtę Koronala, to podróż ta od razu stanie się poważniejszą sprawą i konieczne będzie zachowanie ceremoniału. Nie chcę go męczyć. A już zwłaszcza nie chcę pojawiać się w towarzystwie tylu dworzan, że Confalume pomyśli sobie, że odbywamy oficjalną, pożegnalną wizytę u umierającego.
— Nie przypominam sobie, żebym sugerowała zabranie całego dworu — odparła Varaile. — Zwyczajnie zaproponowałam, że pojadę z tobą.
Prestimion wziął ją za ręce i przysunął twarz blisko jej twarzy. Byli prawie równego wzrostu. Uśmiechnął się i dotknął nosem jej nosa.
— Wiesz, że cię kocham — powiedział cicho. — Ale czuję, że tę podróż powinienem odbyć sam. Jeśli chcesz ze mną jechać, nie mam sposobu, żeby cię powstrzymać. Ale wolałbym pojechać sam i jak najprędzej wrócić. Przyjdą takie lata, że będziemy mieli jeszcze mnóstwo czasu, by być razem w Labiryncie.
— A więc wrócisz?
— Tym razem tak. Obawiam się, że następnym razem pojadę tam na dłużej.
Bardzo podobną rozmowę przeprowadził chwilę wcześniej z Dekkeretem, a z Septachem Melaynem niezbyt odmienną. Wszyscy traktowali go, jakby to on, nie Confalume, wymagał troski. Widzieli możliwość śmierci Pontifexa jako ogromny kryzys dla Prestimiona, chcieli zgromadzić się wokół niego, chronić go i pocieszać.
W pewnym sensie mieli oczywiście rację. Owszem, miał się zmierzyć z poważną sprawą — nie chodziło o wizytę w Labiryncie, lecz nieuniknioną zmianę, która leżała niedaleko przed nim. Ale czy myśleli, że kiedy tylko postawi nogę w podziemnej stolicy, wybuchnie płaczem? Czy wierzyli, że jest niezdolny poradzić sobie z perspektywą zostania Pontifexem, więc musi wciąż mieć obok siebie najbliższych? Jak miał im wytłumaczyć, że Koronalowie wciąż, dzień i noc, żyli w świadomości, że w każdej chwili mogą zostać Pontifexami? Że ta możliwość była częścią składową ich pracy i że ktoś, kto nie potrafił jej znieść, nie nadawał się na Koronala?
Koniec końców, jedynym spośród najbliższych, który z nim pojechał, był książę Taradath. Chłopiec był rozczarowany gwałtownym przerwaniem długo wyczekiwanej wizyty w Fa, poza tym nigdy nie widział Labiryntu. Spotkanie z jego wysokością Pontifexem będzie dla niego ważnym przeżyciem.
Prócz tego przyda się Taradathowi choć krótkie spojrzenie na maszynę administracyjną Pontyfikatu. W wieku piętnastu lat Taradath powoli zmieniał się w wartościowego, młodego mężczyznę i na pewno znajdzie się dla niego jakaś rola w rządzie, kiedy Dekkeret zostanie Koronalem. Synowie Koronalów często stawali się lekkomyślnymi obibokami lub, co gorsza, próżnymi, głupawymi błaznami, jak Korsibar. Prestimion miał nadzieję, że jego chłopców spotka lepszy los.
Podróżowali do Labiryntu tradycyjną trasą, w dół rzeki Glayge na królewskiej barce przez żyzne, rolnicze równiny. Kiedy indziej Prestimion zrobiłby z tego pewnie małą Procesję, zatrzymałby się w ważnych nadrzecznych miastach jak Mitripond, Palaghat czy Grewin, ale obiecał Varaile, że to będzie krótka podróż. Wjechał do Labiryntu przez Bramę Wód, tę, której używali Koronalowie i szybko zjechał w dół, przez liczne poziomy Labiryntu, obok krętych uliczek i nor, które były biurami urzędników, obok położonych niżej cudów architektury — Sali Wichrów, Sali Kolumn, Miejsca Masek i innych, dziwnie pięknych miejsc, które urzekłyby każdego, kto kocha Labirynt, a Prestimion wątpił, że kiedykolwiek go pokocha — i wreszcie dotarł na najgłębszy poziom, do sektora imperialnego, gdzie żył Pontifex.
Protokół wymagał, by Koronala powitał najwyższy urzędnik Labiryntu, Wysoki Rzecznik. Przez ostatnie pięć lat urząd ten piastował sędziwy diuk Haskelorn z Chorg, członek rodziny, której korzenie sięgały do czasów Pontifexa Stalvoka sprzed dziesięciu rządów. Haskelorn był niemal równie wiekowy jak sam Confalume, pulchny, z różową twarzą, zwisającymi policzkami i grubym wałkiem ciała pod brodą. Zgodnie z tutejszą tradycją miał na nosie malutką maskę, zasłaniającą oczy, która wśród urzędników Pontyfikatu była oznaką rangi.
— Confalume… — zaczął od razu Prestimion.
— …jest zdrowy i pragnie natychmiast cię zobaczyć, Lordzie Prestimionie.
Zdrowy? Jak wyglądało zdrowie według Wysokiego Rzecznika? Prestimion nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Był zdezorientowany, kiedy wszedł do przedsionka plątaniny pokoi, labiryntu w Labiryncie, które były rezydencją Pontifexa Majipooru. Uśmiechnięty Confalume, ubrany w oficjalne, ozdobne, szkarłatno-czarne szaty Pontifexa stał — stał! — w drzwiach po przeciwnej stronie przedsionka i wyciągał do Prestimiona ramiona w ciepłym, powitalnym geście.
Koronal był tak zaskoczony, że dopiero po chwili był w stanie się odezwać, a kiedy już odzyskał mowę, mógł jedynie wyjęczeć:
— Mówili mi… że ty… że byłeś…
— Umierający, Prestimionie? W drodze powrotnej do Źródła, co? Nie wiem, co słyszałeś, synu, ale oto prawda: wstałem z łoża boleści. Jak widzisz, Pontifex stoi na własnych nogach. Pontifex chodzi. Nieco sztywno, ale chodzi. Mówi. Nie jest jeszcze martwy, Prestimionie, daleko mu do tego. Milczysz. Ze szczęścia braknie ci słów? Tak, sądzę, że właśnie tak jest. Jeszcze na chwilę uratowano cię przed Labiryntem.
— Mówili, że miałeś udar.
— Powiedzmy, że małe zasłabnięcie — Pontifex uniósł lewą dłoń i zacisnął ją w pięść. Wskazujący i mały palec nie zginały się całkowicie, musiał pomóc im drugą ręką. — Tu mam drobne trudności, widzisz? Naprawdę drobne. A lewa noga… — Confalume zrobił kilka kroków w jego stronę. — Zauważyłeś pewnie, lekko nią powłóczę. Skończyły się dni tańczenia. Cóż, w moim wieku nie muszę poruszać się zbyt szybko. Możesz to nazwać udarem, ale bardzo lekkim — w tym momencie zauważył stojącego obok Taradatha. — To twój syn, prawda, Prestimionie? Odkąd ostatnio go widziałem, wyrósł niemal nie do poznania. Kiedy to było, chłopcze, pięć lat temu, siedem? Kiedy ostatnio byłem na Zamku?
— Osiem lat temu, wasza wysokość — odpowiedział Taradath. Widać było wyraźnie, że próbuje przezwyciężyć zachwyt. — Miałem wtedy siedem lat.
— A teraz jesteś równie wysoki, jak twój ojciec, choć nie jest to wielkie osiągnięcie. I masz ciemną karnację swojej matki. Cóż, wchodźcie obydwaj! Nie stójcie tak!
Prestimion zauważył, że głos Confalume’a drżał lekko, poza tym zrobił się po starczemu gadatliwy. Wyglądało jednak, że jest w świetnej formie. Oczywiście, Confalume zawsze miał niezwykłą energię i więcej siły od innych. Nawet teraz, wciąż był mocno zbudowany, umięśniony, a strzecha jego włosów, choć dawno posiwiałych, była wciąż gęsta. Tylko miękkie, podobne do papieru policzki zradzały wiek Pontifexa. Faktycznie zdawało się, że przezwyciężył większość drobniejszych konsekwencji udaru, który wywołał takie podniecenie w obu stolicach królestwa.
Poprowadził Taradatha i Prestimiona do środka. Niewielu gości zapuszczało się do prywatnych komnat Pontifexa. Osławiona kolekcja skarbów Confalume’a przyozdabiała każdą niszę, alkowę i półkę: figurynki z dmuchanego szkła, rzeźby z kości smoków morskich inkrustowane porfirem i onyksem, wykładane szlachetnymi kamieniami puzderka, całe lasy dziwacznych drzew zrobione ze srebrnych drucików, pradawne monety i zakonserwowane owady, oprawne w skórę tomy pełne starożytnej wiedzy i wiele, wiele więcej. Ze wszystkich stron otaczał go gromadzony przez całe życie zbiór. Pontifex nie stracił też zainteresowania sztukami magicznymi. Widać tu było jego ukochane magiczne przyrządy, ammatepale, veralistie, sfery armilarne, rohille i protospathifary, proszki, mikstury i maści. Być może, pomyślał Prestimion, ten starzec wstał z łoża śmierci z pomocą magii. Bez wątpienia, jeśli sama wiara w nadprzyrodzone wystarczała, Confalume mógł żyć wiecznie.
Pontifex nalał wina dla Prestimiona i siebie, a potem dla Taradatha i pokazał chłopcu parę najniezwyklejszych przedmiotów, znajdujących się w pokoju. Zabawiał ich przyjemną, powierzchowną rozmową o ich podróży w dół Glayge, projektach budowlanych na Zamku, zajęciach lady Varaile i podobnych sprawach. Było to czarujące i zupełnie niepodobne do tego, co Prestimion wyobrażał sobie o tej wizycie.
Taradath nie był już zdjęty podziwem. Teraz odnosił się do Pontifexa jak do dobrego dziadka.
— Czy ci wszyscy ludzie też byli Pontifexami? — zapytał, wskazując długi rząd malowanych medalionów wiszących na ścianie pomieszczenia.
— Zaiste — odpowiedział Confalume. — Ten tutaj to Prankipin… pamiętasz go, Prestimionie, rzecz jasna? Dalej Gobyras, który panował tuż przed nim… Avinas… Kelimiphon… Amyntilir… — pamiętał imiona wszystkich. — Dizimaule… Kanaba… Sirruth… Vildivar…
Kiedy słuchał, jak Confalume recytuje imiona swoich poprzedników sprzed tysięcy lat, Prestimion poczuł pokorę na myśl o ogromie historii, tego wielkiego łuku, który z jednej strony niknął w mgłach mitu, a na jego drugim końcu, zaczepionym o dzień dzisiejszy, znajdował się nie kto inny, a on sam.
Większość tych ludzi była dla Prestimiona jedynie imieniem. Osiągnięcia Pontifexa Kanaby, Sirrutha i Vildivara pamiętali jedynie historycy. Wiedział coś o tych ostatnich, o Gobyrasie, Avinasie, Kelimphonie, choć byli raczej miernymi władcami. Świat wszedł w trudny okres pod ich mało natchnionymi rządami. Jednak Prestimion, patrząc w górę na długą linię twarzy, nagle zrozumiał, że należy do niezwykłej, współczesnej dynastii.
Wisiała tam podobizna Prankipina, Koronala przez lat dwadzieścia i Pontifexa przez czterdzieści trzy, który odziedziczył słaby i targany problemami świat po swoim poprzedniku, Gobyrasie, i mądrymi środkami oraz dynamicznym przywództwem przywrócił mu dawną świetność. Choć pod koniec życia zajął się czarnoksięskimi głupotami i pozwolił się otoczyć masie czarodziejów, cóż, tę wadę można było wybaczyć komuś, kto tak wiele osiągnął. Potem Confalume, jeszcze nie portret na ścianie, lecz wciąż prawdziwy, oddychający człowiek, który budował na wspaniałych fundamentach Prankipina i postarał się, by dobrobyt upowszechnił się wśród piętnastu miliardów mieszkańców Majipooru. Jemu również trzeba było wybaczyć przywiązanie do magii, ale, pomyślał Prestimion, przychodziło to z łatwością.
A teraz przyszła pora Prestimiona z Muldemar, obecnie Lorda, a pewnego dnia Pontifexa. Czy będzie uznany godnym spadkobiercą wielkiego Prankipina i wspaniałego Confalume’a? Być może. Pod jego rządami Majipoor kwitł. Popełniał błędy, ale Prankipin także, podobnie Confalume. Jego największym osiągnięciem było uratowanie świata przed złą władzą Korsibara, ale nikt się o tym nigdy nie dowie. Czy dokonał jeszcze czegoś wielkiego? Na pewno miał nadzieję, że tak było, ale ze wszystkich ludzi na świecie on wiedział najmniej w tej materii. Wciąż był młody. Miał głęboką nadzieję i wierzył, że w końcu zostanie umieszczony w jednym rzędzie z tymi architektami złotego wieku.
— A to Stiamot? — zapytał Taradath.
— Jest dalej, chłopcze. Oczywiście, artysta musiał zgadywać, jak wyglądał, ale oto on. Tu… pokażę ci…
Niezwykle dziarsko, powłócząc nogą tylko odrobinkę, Confalume poszedł na drugi koniec pokoju. Prestimion patrzył, jak idzie z Taradathem od portretu do portretu, wymieniając imiona dawnych imperatorów.
Chłopiec pozostał tam i wpatrywał się poważnie w twarze Pontifexów, którzy rządzili światem, kiedy do narodzin Stiamota brakowało tysięcy lat. Confalume wrócił do miejsca, gdzie siedział Prestimion, napełnił kielichy i przemówił cichym, poufnym tonem.
— Tak naprawdę przyleciałeś tutaj, ponieważ myślałeś, że umieram, prawda? Chciałeś na własne oczy przekonać się o moim stanie?
— Nie wiem, co myślałem. Ale wiadomości z Labiryntu na twój temat były niepokojące. Uznałem, że właściwym będzie cię odwiedzić. Człowiek w twoim wieku, który przechodzi udar…
— Kiedy to się stało, sam myślałem, że umieram. Ale tylko wtedy. Daleko mi jeszcze do końca, Prestimionie.
— Oby naprawdę tak było.
— Mówisz to w trosce o mnie, czy o siebie? — spytał Pontifex.
— Wiesz, jak niemiło to zabrzmiało?
Confalume roześmiał się.
— Ale to prawda! Nie chcesz jeszcze być Pontifexem, mam rację?
Prestimion z niepokojem spojrzał w stronę Taradatha, który stał po przeciwnej stronie pokoju, zapewne poza zasięgiem głosu. Kiedy odpowiadał, w jego głosie czuć było lekką irytację.
— Cały Majipoor pragnie, byś żył dalej w dobrym zdrowiu i jak najdłużej, wasza wysokość. Pod tym względem nie jestem żadnym wyjątkiem. Ale zapewniam cię, że gdyby Bogini postanowiła zabrać cię jutro, jestem gotów na wszystko, co będzie ode mnie wymagane.
— Jesteś? No tak, mówisz, że jesteś, i chyba muszę dać temu wiarę — Pontifex zamknął oczy. Zdawał się zaglądać w nieskończone otchłanie czasu. Prestimion obserwował leciutkie pulsowanie na pożyłkowanych powiekach starca i czekał. Czyżby Confalume zasnął? Lecz nagle Pontifex znów spojrzał wprost na niego, a jego bystre, szare oczy były jak zawsze przenikliwe. — Pamiętam, jak siedziałem tu z tobą dawno temu, podczas twojej pierwszej wizyty jako Koronal. Pamiętam, jak mówiłem ci, że po czterdziestu latach pracy na Zamku chętnie przeniesiesz się do Labiryntu. Pamiętasz to?
— Tak.
— Jesteś w połowie drogi do tych czterdziestu lat. Musisz więc mówić przynajmniej pół prawdy, kiedy twierdzisz, że gotów jesteś objąć tu władzę. Ale nie obawiaj się, Prestimionie. Czeka cię następnych dwadzieścia lat — Confalume wskazał na stół, na którym znajdowała się jego kolekcja przyrządów astronomicznych. — Tak się składa, że w zeszłym tygodniu postawiłem sobie horoskop. O ile w moich obliczeniach nie było poważnego błędu, dożyję wieku stu dziesięciu lat. Będę najdłużej rządzącym Pontifexem w historii Majipooru. Co na to powiesz, Prestimionie? Ulżyło ci, prawda? Przyznaj się, ulżyło? Przynajmniej w tej chwili czujesz ulgę. Ale mówię ci, młody przyjacielu, kiedy odbędę podróż powrotną do Źródła, ty już dawno będziesz miał dość bycia Koronalem. Ani przez chwilę nie pożałujesz, że opuszczasz Zamek. Przyjdzie czas, kiedy będziesz pragnął zostać Pontifexem, wierz mi. I wierz mi, będziesz gotów schować się w Labiryncie, bardziej niż gotów!
W drodze powrotnej Prestimion zastanawiał się nad słowami Confalume’a. Musiał przyznać, że oszukiwał przynajmniej siebie twierdząc, że gotów jest w pełni przyjąć Pontyfikat. Najmocniejszym tego dowodem była ulga, którą odczuł, gdy dowiedział się o nieoczekiwanie dobrym stanie zdrowia Confalume’a. To było wytchnienie, niewątpliwe wytchnienie, a to oznaczało, że zostanie Pontifexem wciąż jawiło mu się jako ponury i nieubłagany wyrok, a nie prosty obowiązek. Choć bardzo wątpił w astrologiczne wyliczenia Confalume’a, wszystko wskazywało na to, że zmiana władców wciąż była kwestią lat.
Przed odjazdem na Zamek zabrał Taradatha na krótkie zwiedzanie miasta. Chłopiec w swoim krótkim życiu widział już wiele wspaniałych rzeczy, ale dziwność Labiryntu, wielkich, wypełnionych echem, niesamowicie zaprojektowanych sal położonych tak głęboko pod ziemią, nie przypominała niczego innego na świecie.
— Zwana jest Sadzawką Snów — powiedział Prestimion, wskazując spokojną, zielonkawą wodę, w której głębinie nieustannie pojawiały się i znikały tajemnicze obrazy, niektóre cudownie piękne, inne koszmarnie ohydne; plejada najróżniejszych scen. — Nikt nie wie, jak działa, ani nawet który Pontifex ją tu umieścił.
Miejsce Masek, w którym wielkie, pozbawione ciała, pustookie twarze wyrastały na marmurowych łodygach. Sala Piramid, pełna tysięcy stojących blisko siebie, białych monolitów, bezcelowych i niewyjaśnionych. Sala Wichrów, w której z kamiennych kratek wiały podmuchy zimnego wiatru, choć znajdowali się głęboko pod powierzchnią świata. Sala Kielichów… Gabinet Latających Mieczy… Komnata Cudów… Świątynia Nieznanych Bogów…
Następnego dnia Prestimion wraz z synem wjechali na powierzchnię szybką windą i wrócili do Bramy Wód, gdzie już czekała królewska barka, gotowa zawieźć ich w górę rzeki, na Zamek. Lecz zdążyli tylko dotrzeć do Maurix, o trzy dni drogi na północ od Labiryntu, kiedy wyprzedził ich szybki pojazd rzeczny ozdobiony flagą Pontyfikatu.
Posłaniec, który wsiadł na pokład, powiedział tylko dwa słowa, a Prestimion już wiedział, co się stało.
— Wasza wysokość…
W ten sposób zwracano się do Pontifexa. Resztę historii poznał aż za szybko. Confalume zmarł nader gwałtownie, zabił go drugi udar. Prestimion musiał wrócić do Labiryntu, by przewodniczyć ostatniej posłudze i rozpocząć proces przejmowania obowiązków Pontifexa.
Mandralisca pomyślał, że podobieństwo jest naprawdę uderzające.
Venghenar Barjazid, ten, który już nie żył, ten od diabelskich maszyn kontrolujących umysły, był niedużym człowieczkiem o złym wyglądzie, oczach, które nie były tego samego rozmiaru, koloru ani nawet nie leżały na jednej linii, ustach, wykrzywionych w lewo, przez co wyglądał, jakby wciąż się krzywo uśmiechał i skórze, ciemnej, grubej i wyglądającej jak wygarbowana, pomarszczonej i pofałdowanej jak u kanavonga, gdyż spędził całe życie pod bezlitosnym słońcem Suvraelu.
W oczach Mandraliski drugi brat był równie uroczo odpychający. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzał, intuicja podpowiadała mu, że oto znalazł potężnego sojusznika w czekających go zmaganiach o władzę na światem.
Ten Barjazid był równie podłego wzrostu, kościsty i nieprzyjemnie wyglądający, jak jego zmarły brat. Jego oczy także były różne, krzywe i miały ten sam, surowy blask, usta ściągał mu drwiący grymas, też miał pomarszczoną, poczerniałą skórę kogoś, kto żył zbyt długo w jałowym, spalonym słońcem Suvraelu. Był może odrobinę wyższy od Venghenara i trochę mniej pewny siebie. Mandralisca dawał mu jakieś pięćdziesiąt lat, był więc starszy niż Venghenar, kiedy przyniósł swoje urządzenia Dantiryi Sambailowi.
Też sprawiał wrażenie, że przybył z towarem. Przyniósł ze sobą do pokoju bezkształtną, wypchaną, szmacianą torbę lamowaną skórą, rozprutą na środku, którą postawił ostrożnie obok siebie siadając na miejscu wskazanym przez Mandraliskę.
Hrabia bynajmniej nie spieszył się z rozpoczęciem negocjacji. Wierzył, że konieczne było wpierw określić, kto ma przewagę. A był to ten, komu mniej spieszyło się do przejścia do rzeczy.
— Wasza miłość — powiedział Barjazid z przesadnie uprzejmym ukłonem. — To prawdziwa przyjemność móc się wreszcie spotkać. Mój zmarły brat opowiadał o was z największym szacunkiem.
— Tak, pracowaliśmy razem.
— Pałam gorącą nadzieją, że powiecie to samo o mnie.
— Ja również. Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? Czemu uznałeś, że mam powód, aby chcieć cię przyjąć?
— Prawdę mówiąc, myślałem, że zginęliście dawno temu, tego samego dnia, co mój brat. Potem jednak doszły do mnie wieści, że zbiegliście, żyjecie i znajdujecie się gdzieś w tej okolicy.
— Wieści o miejscu mojego pobytu dotarły aż do Suvraelu? — zapytał Mandralisca. — Ciężko mi w to uwierzyć.
— Wieści się rozchodzą, wasza miłość. Poza tym posiadam umiejętność zdobywania wiedzy. Dowiedziałem się, że przebywacie tutaj, że pracujecie dla pięciu synów jednego z braci prokuratora i że być może myślą oni o odzyskaniu władzy, którą kiedyś miał ich stryj. Poczułem, że mógłbym przy tym pomóc. Z tego powodu wysłałem list.
— I sporo czasu trwało, zanim tu dotarłeś — zauważył Mandralisca. — Z twojego listu wynikało, że przyjedziesz tu rok temu. Co się stało?
— Po drodze wynikły opóźnienia — wyjaśnił Khaymak Barjazid, trochę za krótko się namyślając. — Wasza miłość, musicie zrozumieć, że podróż z Suvraelu tutaj zajmuje dużo czasu.
— Ale nie aż tak dużo. Z twojego listu zrozumiałem, że chcesz się ze mną spotkać natychmiast. Najwyraźniej nie miałem racji.
Barjazid otaksował go wzrokiem. Na chwilkę wysunął czubek języka, jak wąż. Przemówił cicho.
— Wasza miłość, przybyłem tu przez Alhanroel. Wybór ten był uzasadniony rozkładem transportu morskiego. Poza tym mój bratanek, ostatni z rodu, pozostaje w służbie Koronala na Górze Zamkowej. Chciałem znów się z nim spotkać przed przyjazdem tutaj.
— O ile dobrze pamiętam, Góra Zamkowa położona jest tysiące mil od wybrzeża.
— Przyznaję, Góra nie leży dokładnie po drodze. Ale od czasu, kiedy ostatni raz miałem przyjemność porozmawiać z synem mojego brata minęły lata. Jeśli mam poprzysiąc lojalność wam, w Zimroelu, prawdopodobnie więcej go nie ujrzę.
— Wiem o twoim bratanku — powiedział Mandralisca. Wiedział też o wizycie Khaymaka Barjazida na Górze Zamkowej, ale fakt, że tamten sam się do niej przyznał, działał na jego korzyść. Mandralisca zetknął czubki palców i z namysłem patrzył ponad nimi na Barjazida. — Twój bratanek zdradził własnego ojca, prawda? To z jego nieocenioną pomocą Prestimion osłabił Dantiryę Sambaila i wystawił go na atak, który kosztował prokuratora życie. Można by nawet powiedzieć, że ponosi bezpośrednią odpowiedzialność za śmierć twego brata w tej samej bitwie. Jak możesz kochać takiego człowieka, nieważne, czy jest twoim krewnym? Dlaczego miałbyś chcieć go odwiedzić?
Barjazid z zakłopotaniem wiercił się na krześle.
— Kiedy Dinitak to zrobił, był tylko chłopcem. Znalazł się pod wpływem księcia Dekkereta, dał się porwać młodzieńczemu entuzjazmowi dla Lorda Prestimiona i doprowadziło to do rzeczy, których wiem, że nie mógł przewidzieć. Chciałem dowiedzieć się, czy z biegiem lat zrozumiał swój błąd i czy możemy się pogodzić.
— I?
— Byłem głupi, że w to wierzyłem. Jest na wskroś człowiekiem Prestimiona i Dekkereta. Mają go w garści. Źle zrobiłem, szukając w nim choć śladu uczuć wobec rodziny. Nie chciał się ze mną widzieć.
— Jakie to smutne — Mandralisca nawet nie próbował brzmieć współczująco. — Pojechałeś aż na Zamek i wszystko na nic!
— Panie, nie udało mi się dotrzeć bliżej Zamku jak tylko do Morpin Wysokiego. Na wyraźny rozkaz mojego bratanka, nie pozwolono mi jechać dalej.
Bardzo to wzruszające, pomyślał Mandralisca. Ale nie całkiem mnie przekonuje.
Można było łatwo znaleźć inny powód, dla którego Khaymak Barjazid wybrał długą trasę przez Górę Zamkową. Najprawdopodobniej po tym, jak zdecydował się oddać na służbę Pięciu Lordów, pomyślał, że może gdzie indziej otrzyma wyższą cenę za swoje usługi. Nie było wątpliwości, że w swej znoszonej torbie miał cenny dar. I równie niewątpliwie zamierzał sprzedać go temu, który zapłaci najwięcej, a najgłębsze kieszenie na świecie miał Prestimion.
Mandralisca wiedział, że gdyby Dinitak Barjazid poświęcił choć pięć minut na wysłuchanie uniżonej gadki swego stryja, nie rozmawialiby teraz. Mamy szczęście, pomyślał, że młody Barjazid ma dobry gust i nie chciał mieć nic wspólnego ze swoim krewniakiem spod ciemnej gwiazdy.
— Niemiła przygoda — powiedział. — Ale przynajmniej masz to z głowy. A teraz, choć może później, niż się spodziewałem, ale wreszcie się tu zjawiasz.
— Wasza miłość, to ja najbardziej żałuję mojego spóźnienia. Ale zaiste, oto jestem — uśmiechnął się, pokazując brzydkie pieńki zębów. — I przywiozłem z sobą pewne przedmioty, o których wspominałem w liście.
Mandralisca znów spojrzał na torbę.
— Znajdują się tam?
— Tak jest.
Uznał, że to sygnał.
— Doskonale, przyjacielu. Jak sądzisz, czy nadeszła pora, by przejść do interesów?
— Już przeszliśmy, wasza miłość — odparł spokojnie Khaymak Barjazid, nie patrząc nawet na torbę. W myśli Mandralisca przyznał mu za to punkt. Barjazid też był świadom zagrożeń, wynikających z nadgorliwości i sprawdzał, jak długo może kazać Mandralisce czekać. To dziwne, że hrabia dał się tak wymanewrować.
Doskonale. Pozwoli Barjazidowi na małe zwycięstwo. Czekał w milczeniu.
Barjazid znów wysunął czubek języka.
— Sądzę, że wiecie, iż zanim mój nieodżałowanej pamięci brat wstąpił na służbę Dantiryi Sambaila, był między innymi przewodnikiem po Suvraelu. Wcześniej spędził kilka lat na Zamku, służąc diukowi Svorowi z Tolaghai, przyjacielowi Prestimiona, który był wtedy zaledwie księciem Muldemar. Był też na Zamku pewien Vroon, znany jako Thalnap Zelifor, który…
Mandralisca poczuł, jak wzbiera w nim irytacja. To już była przesada. Barjazid poczuł, że ma przewagę i zbyt wyraźnie okazywał kontrolę nad rozmową.
— Dokąd zmierza ta historia? — zapytał ostro. — Cofa nas do czasów Lorda Stiamota?
— Gdybyście zaszczycili mnie uwagą jeszcze przez chwilę, panie.
Znowu się poddał. Barjazid powiedział to w tak cudownie oleisty sposób, że Mandralisca musiał go podziwiać. Ten człowiek był godnym przeciwnikiem.
Barjazid ciągnął dalej, niewzruszony.
— Wybaczcie, jeśli już znacie tę historię. Chciałem tylko opowiedzieć o mojej roli w dziele mego brata, a o niej możecie nie wiedzieć.
— Kontynuuj.
— Pozwólcie, że przypomnę, że ów Thalnap Zelifor, z zawodu mag, jak wielu przedstawicieli jego rasy, budował maszyny, które mogły przenikać do głębi ludzkiego umysłu. Kiedy Prestimion został Koronalem, z jakiegoś powodu wygnał Vroona do Suvraelu i powierzył mojemu bratu zadanie eskortowania go. Niestety Vroon zmarł po drodze, ale wcześniej był uprzejmy szkolić mojego brata w sztuce posługiwania się tymi maszynami. Zabrał kilka z nich z Zamku.
— Póki co nie mówisz mi nic nowego.
— Ale nie wiecie pewnie, że ja, jako że posiadam pewną łatwość rozumienia zagadnień technologicznych, pomagałem bratu przy eksperymentach z tymi maszynami i zdobywaniu wiedzy o ich użyciu. Później udało mi się nawet zaprojektować ulepszone modele. To wszystko działo się wiele lat temu w mieście Tolaghai w Suvraelu. Potem miał miejsce pewien epizod, o którym może słyszeliście, kiedy to książę Dekkeret, podówczas bardzo młody i jeszcze bez tytułu, odwiedził nasz kontynent i miał dość pechowe spotkanie z moim bratem i jego synem. Wziął ich w niewolę i zabrał na Górę Zamkową wraz z większością urządzeń do czytania w myślach.
— Tak, opowiedział mi o tym twój brat.
— Podobnie wiecie, że mój brat uciekł z Zamku do zachodniego Alhanroelu i sprzymierzył się z Dantiryą Sambailem.
— Tak — powiedział Mandralisca — byłem tam, kiedy przybył. Byłem też obecny, gdy Prestimion użył zapewne jednego z urządzeń dostarczonych mu przez twojego bratanka, Dinitaka, i umożliwił armii pod wodzą Gialaurysa i Septacha Melayna odnalezienie naszego obozu i zabicie zarówno prokuratora, jak i twojego brata. Wszystkie urządzenia do czytania w myślach wpadły w ręce Prestimiona. Sądzę, że ma je bezpiecznie zamknięte gdzieś na Zamku.
— Zapewne tak jest.
Mandralisca znowu, tym razem bardziej znacząco, spojrzał na znoszoną, wypchaną torbę Khaymaka Barjazida. Dość tych opowieści o zamierzchłej historii, ten cwany człowieczek za daleko posuwał się w swojej grze. Mandralisca nie zamierzał pozwalać mu dłużej się z sobą bawić.
Przemówił szorstkim, chłodnym tonem.
— Sądzę, że wystarczy nam tego wstępu. Mam dziś dużo zajęć. Pokaż mi, co dla mnie przywiozłeś.
Barjazid uśmiechnął się. Położył sobie torbę na kolanach i nacisnął zatrzask. Wyjął ze środka plik pergaminów, rozwinął je i rozłożył na otwartej pokrywie torby.
— Oto oryginalne plany wymyślonych przez Thalnapa Zelifora urządzeń do kontrolowania umysłów. Pozostały w Suvraelu, w moim posiadaniu, odkąd Dekkeret zabrał mojego brata jako więźnia na Górę.
— Mogę je obejrzeć? — Mandralisca wyciągnął rękę.
— Oczywiście, wasza miłość. Oto szkice trzech kolejnych modeli tego urządzenia. Moc każdego kolejnego była większa. Oto pierwszy. To ten, który wykradł mój bratanek i oddał Lordowi Prestimionowi, by użył go przeciwko mojemu bratu. A tego właśnie używał on sam podczas decydującej bitwy, kiedy Prestimion złamał waszą obronę.
Mandralisca przerzucał karty pergaminu. Barjazid niczego nie ryzykował, pokazując mu je — nic z nich nie rozumiał.
— A to? — zapytał, wskazując arkusze, które Barjazid wciąż trzymał w rękach.
— To projekty nowych, jeszcze potężniejszych modeli, o których przed chwilą mówiłem. Przez te wszystkie lata eksperymentowałem z podstawowymi pomysłami Vroona. Sądzę, że dokonałem znacznych postępów w sztuce.
— Tylko sądzisz?
— Nie miałem jeszcze okazji dokonać testów.
— Z obawy, że wykryją cię ludzie Prestimiona?
— To też, częściowo. Ale poza tym… Produkcja tych przedmiotów jest bardzo kosztowna, panie… musicie pamiętać, że nie jestem zamożny…
— Rozumiem — zapraszano go do finansowania badań Barjazida. — Prawda jest więc taka, że nie masz działających modeli.
— Mam to — powiedział Barjazid i wyciągnął z torby licho wyglądający hełm. Była to lśniąca, skomplikowana plecionka z delikatnych, czerwonych i złotych drutów, przez której grzbiet przebiegał potrójny rząd kabli z brązu. Mandralisca przypomniał sobie hełm, który miał na głowie drugi Barjazid podczas ostatecznej walki w Stoienzar. Ten był zapewnie udoskonaloną wersją. Wyglądał jednak zbyt prosto. Jakby był niekompletny, niedokończony.
— Czego można nim dokonać? — zapytał Mandralisca.
— W obecnej formie niczego. Nie zamontowano jeszcze koniecznych połączeń.
— A gdyby je zamontować?
— Gdyby to zrobić, noszący hełm mógłby sięgnąć do każdej osoby na świecie i umieścić w jej głowie sny. Bardzo potężne sny, wasza miłość. Przerażające. Bolesne, gdyby tego zapragnąć. Sny zdolne złamać czyjąś wolę. Mogące rzucić go na ziemię i sprawić, by błagał o litość.
— Zaiste — powiedział Mandralisca.
Powoli przebiegł palcami po koronkowej siatce, badał ją, głaskał. Założył hełm, rozkładając go, i zauważył, że jest niezwykle lekki, niemal niewyczuwalny. Zdjął go i złożył, potem złożył ponownie, aż mieścił mu się w dłoni. Zważył go na wyciągniętej ręce. Skinął głową z aprobatą, ale milczał. Minęła może minuta. Może więcej.
Khaymak Barjazid obserwował całą scenę z miną, która wyrażać mogła tylko rosnący niepokój i przejęcie.
Wreszcie przemówił.
— Myślicie, wasza miłość, że przydałoby się wam takie urządzenie?
— Och tak. Bez wątpienia. Ale czy będzie działać?
— Można sprawić, by działało. Można sprawić, że będą działać wszystkie urządzenia z tych planów. Potrzebne są tylko pieniądze.
— Tak. Oczywiście — Mandralisca wstał, podszedł do drzwi i stał, patrząc przez dłuższą chwilę w jasność pustynnego poranka. Lekko przerzucał hełm Barjazida z ręki do ręki. Zastanawiał się, jak to będzie posiadać możliwość wysyłania snów do umysłów wrogów. Barjazid mówił o bolesnych snach. Koszmarach. Gorzej niż koszmarach. Mnóstwie przerażających obrazów. Trzepoczące istoty, wiszące na cienkich, metalowych drutach. Niekończąca się armia dużych, czarnych żuków maszerujących po podłodze i wydających przy tym paskudnie, chrzęszczące dźwięki. Przezroczyste palce łaskoczące kanały mózgu. Powolne spirale czystego strachu, tężejące i skręcające się w umęczonym umyśle. I — stopniowo — szloch, skamlanie, błaganie o litość…
— Chodź ze mną na zewnątrz — rzucił Barjazidowi przez ramię, nawet na niego nie patrząc.
Szli pod górę do miejsca, z którego widać było pięć kopuł pałaców ich lordowskich mości.
— Czy wiesz, co to za budynki? — zapytał Mandralisca.
— To domy Pięciu Lordów. Powiedział mi to chłopak, który mnie tu przyprowadził.
— Wiesz więc, że nazywają się Pięcioma Lordami. Co jeszcze o nich wiesz?
— Że są synami jednego z braci Dantiryi Sambaila i niedawno ogłosili się władcami części centralnego Zimroelu. Że przybrali tytuł Lordów Zimroelu.
— Wiedziałeś to wszystko, zanim napisałeś do mnie list?
— Poza tym, jak się tytułują.
— Dlaczego wieści o tych sprawach miałyby dotrzeć aż do Suvraelu?
— Już mówiłem, wasza miłość, że posiadam umiejętność zdobywania wiedzy.
— Na to wygląda. Sam Koronal, o ile mi wiadomo, nie wie, co dzieje się w tej części Zimroelu.
— A jeśli się dowie…?
— Cóż, wtedy pewnie będzie wojna — odpowiedział Mandralisca. Odwrócił się twarzą do niskiego człowieczka. — Proponuję, żebyśmy teraz porozmawiali bardzo szczerze. Tych Pięciu Lordów Zimroelu to głupi i podli ludzie. Gardzę wszystkim, co jest z nimi związane. Kiedy ich poznasz, podzielisz moje uczucia. Nie zmienia to faktu, że w Zimroelu żyją miliony ludzi, którzy uważają ich za prawowitych spadkobierców Dantiryi Sambaila i zaciągną się pod ich sztandary, kiedy wreszcie rozwinie się je otwarcie, by iść na wojnę o niepodległość z rządem Alhanroelu. Wojnę, którą wierzę, że z twoją pomocą możemy wygrać.
— To by mnie wielce uradowało. Prestimion i jego ludzie zabili mi brata.
— Będziesz więc miał swoją zemstę. Dantirya Sambail dwa razy próbował pokonać Prestimiona, ale ponieważ był już władcą Zimroelu, obydwa razy usiłował przenieść powstanie do Alhanroelu. To był błąd. Najeźdźcy z Zimroelu nie mogą pokonać Koronala i Pontifexa na ich własnej ziemi. Alhanroel jest zbyt wielki, by podbić go z zewnątrz, a nie da się utrzymywać linii zaopatrzenia ciągnących się tysiącami mil. Ale działa to także w drugą stronę. Żadna armia z innego kontynentu nie zdoła nigdy podbić całego Zimroelu.
— Zamierzacie więc uczynić Zimroel osobnym państwem?
— A czemu nie? Czemu mielibyśmy być sługusami Alhanroelu? Co daje nam fakt, że rządzi nami król i imperator oddaleni o pół świata? Obwołam jednego z pięciu braci, najinteligentniejszego, Pontifexem Zimroelu. Jeden z pozostałych będzie jego Koronalem. I wreszcie uwolnimy się od Alhanroelu.
— Istnieje trzeci kontynent — powiedział Barjazid. — Macie jakieś plany wobec Suvraelu?
— Nie — odparł Mandralisca. To pytanie go zaskoczyło. Zdał sobie sprawę, że w ogóle nie myślał o Suvraelu. — Ale jeśli chciałbyś uczynić go niepodległym, sądzę, że można by to łatwo osiągnąć. Prestimion nie jest tak głupi, by wysłać armię w wasze potworne pustynie, a nawet jeśli to zrobi, upał zabije ich w sześć miesięcy.
W różnokolorowych oczach Barjazida zabłysła chciwość.
— Suvrael musiałby mieć swojego króla.
— To prawda. Mogłoby tak być — nagle zrozumiał, do czego zmierzał Barjazid i uśmiechnął się szeroko. — Brawo, przyjacielu! Brawo! Podałeś więc cenę swojej pomocy, tak? Khaymak Pierwszy, król Suvraelu! Dobrze, niech tak będzie. Gratuluję, wasza wysokość!
— Dziękuję, wasza miłość — Barjazid obdarzył go ciepłym uśmiechem, przyjacielskim i pełnym wdzięczności. — Pontifex Zimroelu… król Suvraelu… a jaką rolę widzicie dla siebie, hrabio Mandralisco, kiedy już bracia zajmą swoje miejsca na tronach?
— Ja? Będę ich tajnym doradcą, jak teraz. Wciąż będą potrzebować kogoś, kto powie im, co robić. I będę to ja.
— Ach. Tak, oczywiście.
— Sądzę, że się rozumiemy.
— Też tak uważam. Jaki będzie nasz następny ruch?
— Cóż, musisz zbudować te diabelskie maszyny. Pozwoli nam to utrudniać Prestimionowi życie.
— Doskonale. Proponuję urządzić natychmiast warsztat w Ni-moya i…
— Nie — przerwał Mandralisca. — Nie w Ni-moya. Będziesz pracował tutaj, wasza wysokość.
— Tutaj? Będę potrzebował specjalistycznego sprzętu… materiałów… być może zdolnych rzemieślników. Na odległym od cywilizacji, pustynnym posterunku, takim jak tu, nie mogę…
— Możesz i zrobisz to. Suvraelczyk taki jak ty nie powinien mieć żadnych problemów z przystosowaniem się do pustynnych warunków. Sprowadzimy z Ni-moya wszystko, czego potrzebujesz. Ale teraz, przyjacielu, dołączyłeś do nas. Twoje miejsce jest tutaj. Pozostaniesz tu, tu będziesz żył i pracował, póki nie wygramy wojny.
— Wasza miłość, brzmi to tak, jakbyście mi nie ufali.
— Nikomu nie ufam, przyjacielu. Nawet samemu sobie.
Dekkeret wrócił na Zamek najszybszą trasą, Wielką Drogą Calintane’a, na której końcu znajdowała się rozległa, otwarta przestrzeń brukowana gładkimi, zielonymi, porcelanowymi kocimi łbami, zwana Placem Dizimaule’a. Latacz przesunął się nad leżącym pośrodku symbolem rozbłysku gwiazd, wykonanym ze złotych płytek i przewiózł go pod Łukiem Dizimaule’a, który był głównym wejściem na Zamek, prowadzącym do zachodniego skrzydła. Strażnicy z wartowni stojącej po lewej stronie Łuku machali do niego, gdy przejeżdżał. Odpowiedział im krótkim, sztywnym salutem.
Kiedy wchodził na Zamek, wyczuwał panującą w korytarzach atmosferę ledwo skrywanego napięcia. Twarze ludzi, którzy witali go przy kolejnych punktach kontrolnych były ściągnięte i poważne, usta zaciśnięte, oczy spuszczone.
— Patrząc na nich — powiedział Dekkeret do Dinitaka — można pomyśleć, że Pontifex zmarł, kiedy byliśmy w drodze z Normork.
— Myślę, że już by cię o tym poinformowano — odpowiedział Dinitak.
— Pewnie tak.
Tak. Gdyby Confalume zmarł, witaliby go jak Koronala, prawda? Klękaliby, robiliby znak rozbłysku gwiazd, wykrzykiwaliby tradycyjne „Dekkeret! Dekkeret! Chwała Lordowi Dekkeretowi!” Wprawdzie nie byłby oficjalnie Koronalem aż do otrzymania zgody Rady i mianowania przez Prestimiona, ale wszyscy wiedzieli, kto będzie następnym władcą.
„Lord Dekkeret”. Jak to dziwnie brzmiało! Z jakim trudem obejmował to umysłem!
— To trudny czas dla wszystkich — powiedział Dinitak. — Na pewno zawsze, kiedy w powietrzu wisi zmiana władzy, tak jest. Starzy władcy opuszczają Zamek, przybywają nowi, a dla wszystkich, którzy tu mieszkają, nic już nie będzie takie samo.
Byli teraz na progu Wewnętrznego Zamku. Przed nimi wznosiło się Dziewięćdziesiąt Dziewięć Schodów. Zatrzymali się. Pokoje Dinitaka znajdowały się na tym poziomie, daleko na lewo, Dekkeret zaś mieszkał wyżej, w apartamencie w Wieży Munneraka, który niegdyś zajmował Prestimion.
— Chyba cię tu zostawię — powiedział Dinitak. — Pewnie będziesz musiał spotkać się z Radą… i z lady Varaile, jak przypuszczam…
— Dziękuję, że pojechałeś ze mną do Normork — powiedział Dekkeret. — Że wytrzymałeś na tych koszmarnych bankietach i za wszystko.
— Nie ma za co dziękować. Pojadę wszędzie, gdzie poprosisz.
Uścisnęli się krótko i Dinitak poszedł.
Dekkeret stawał na co drugim stopniu starych, wytartych schodów. Lord Dekkeret, myślał. Lord Dekkeret. Lord Dekkeret. Lord Dekkeret. Niesamowite. Niewiarygodne.
To się jeszcze nie wydarzyło. Odkąd otrzymał wiadomość, w której wzywano go do powrotu na Zamek, z Labiryntu nie przyszły nowe raporty. Poinformował go o tym Septach Melayn, pierwszy członek Rady, którego Dekkeret spotkał w Wewnętrznym Zamku.
Długonogi fechmistrz czekał na niego na placyku przed Skarbcem Prankipina, na szczycie Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodów.
— Przybyłeś naprawdę szybko, Dekkerecie! Spodziewaliśmy się ciebie dopiero jutro.
— Wyjechałem, kiedy tylko otrzymałem wiadomość. Gdzie Prestimion?
— W połowie Glayge, zmierza w stronę Labiryntu. Wrócił pędem z Fa, kiedy tylko dowiedział się, co się dzieje, spędził może trzy minuty z lady Varaile, po czym ruszył na południe. Rozumiesz, pragnie oddać hołd staremu Confalume’owi, póki jeszcze może. Dziwi mnie, że minąłeś się z nim po drodze.
— Więc Confalume wciąż…
— Żyje? O ile mi wiadomo, tak — przerwał mu Septach Melayn. — Oczywiście, wiadomości z dołu bardzo długo podróżują tutaj na górę. Phraatakes Rem twierdzi, że udar nie był poważny.
— Można mu ufać? W jego interesie leży jak najdłuższe utrzymywanie wszystkich w przekonaniu, że jego pan, Pontifex, wciąż żyje. Były przypadki, kiedy śmierć Pontifexa ukrywano tygodniami. Miesiącami nawet.
— Co mogę na to odpowiedzieć, chłopcze? — odparł Septach Melayn, wzruszając ramionami. — Osobiście wolałbym, żeby Confalume był Pontifexem przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Rozumiem, że twoje stanowisko może być zupełnie odwrotne.
— Nie — powiedział Dekkeret, łapiąc starszego mężczyznę za nadgarstek i przysuwając twarz bardzo blisko jego twarzy. Był jednym z nielicznych książąt Góry Zamkowej, którzy prawie dorównywali Septachowi Melaynowi wzrostem. — Nie — powtórzył niskim, ponurym głosem. — Całkowicie się mylisz, Septachu Melaynie. Jeśli Bogini postanowiła, że kiedyś będę Koronalem, jestem na to gotów, kiedykolwiek miałoby się to wydarzyć. Ale absolutnie nie chcę, żeby zdarzyło się to przed czasem. Każdy, kto myśli inaczej, bardzo się myli.
— Spokojnie, Dekkerecie! — powiedział Septach Melayn z uśmiechem. — Nie chciałem cię urazić. W ogóle. Chodź, odprowadzę cię do pokojów, żebyś mógł odświeżyć się po podróży. Rada zbierze się dziś po południu w sali tronowej Stiamota. Twoja obecność byłaby pożądana.
— Będę tam — obiecał Dekkeret.
Spotkanie nie miało celu ani sensu. Co można było powiedzieć? Najwyższe władze były jak sparaliżowane. Pontifex miał udar, może był bliski śmierci, może już umarł. Koronal udał się do Labiryntu, by czuwać przy łożu starszego monarchy. W obydwu stolicach nie ustawały zwykłe czynności biurokratyczne, ale ministrowie, którzy nimi zarządzali, byli uwięzieni w zastoju, nie wiedzieli bowiem, kiedy przyjdzie im odejść z pracy.
Bez sensownych wieści, nad którymi mogliby pracować, członkowie Rady mogli tylko górnolotnie wygłaszać nadzieję, że Pontifex wydobrzeje i będzie kontynuował swe długie i wspaniałe rządy. Niepewność odcisnęła jednak piętno na wszystkich twarzach. Kiedy Confalume umrze, część tu obecnych będzie proszona o objęcie stanowisk w administracji nowego Pontifexa w Labiryncie, a inni, pominięci przez nowego Koronala, przejdą na emeryturę po wielu latach przeżytych w ścisłej elicie władzy. Obie możliwości niosły za sobą wiele problemów i nikt nie miał pewności, co zaproponują właśnie jemu.
Wszyscy wpatrywali się w Dekkereta. On zaś musiał zastanowić się nad własnym losem. Podczas zebrania mówił mało. W tym trudnym okresie wypadało mu być raczej cicho. Bycie oficjalnym następcą Koronala bardzo różniło się od bycia samym władcą.
Kiedy było po wszystkim, wrócił do swoich pokojów. Miał przyjemny apartament, wcale nie największy czy najwspanialszy, ale wystarczał Prestimionowi, gdy był wyznaczony na Koronala, a dla Dekkereta był bardziej niż wystarczający. Miał przestronne, dobrze urządzone pokoje, a widok z wielkich, łukowych, wielofasetowych okien, stworzonych przez zmyślnych rzemieślników ze Stee, był spektakularny. Rozciągał się na otchłań, zwaną Spadkiem Morpin, która okalała to skrzydło Zamku.
Na krótko spotkał się ze swoją osobistą służbą: z Dalipem Amritem, taktownym byłym nauczycielem z Normork, który został jego osobistym sekretarzem, energicznym, niesamowicie skutecznym Singobindą Mukundem, ochmistrzem, rumianym Ni-moyańczykiem i z hrabiną Aurangą z Bibiroon, która, z braku małżonki, pełniła obowiązki pani domu. Opowiedzieli mu, co działo się na Zamku pod jego nieobecność. Później odesłał ich i z radością wślizgnął się do wielkiej wanny z czarnego, khyntorskiego marmuru na długą kąpiel przed kolacją.
Zamierzał zjeść samotnie i wcześnie położyć się spać. Ledwie jednak zdążył po kąpieli włożyć szlafrok, już zjawił się Dalip Amrit z informacją, że lady Varaile prosi go o towarzyszenie jej przy kolacji w królewskich apartamentach w Wieży Lorda Thrayma, o ile nie ma żadnych innych planów.
Zaproszeń małżonki Koronala nie traktowało się lekko. Dekkeret przebrał się w oficjalny strój, długi, złoty dublet i obcisłe fioletowe rajtuzy z aksamitnymi lamówkami. W królewskiej jadalni zjawił się punktualnie.
Wyglądało na to, że jest jedynym gościem. Trochę go to zaskoczyło: spodziewał się obecności Septacha Melayna, księcia Teotasa, może Fiorindy lub kogoś z dworu. A Varaile czekała na niego samotnie, ubrana w długą, zieloną tunikę i żółtą bluzkę z długimi rękawami, tak prosto, że poczuł się zawstydzony własną galą.
Podsunęła mu policzek do pocałunku. Dekkeret i lady Varaile zawsze byli dobrymi przyjaciółmi. Varaile była nie więcej niż rok, może dwa lata starsza od niego i, jak on, musiała porzucić życie prostego człowieka, by żyć na Zamku ze szlachtą. Ona jednak od urodzenia nawykła do bogactwa i przywilejów jako córka fantastycznie bogatego kupca, Simbilona Khayfa z wielkiego miasta Stee, a Dekkeret był tylko synem nieszczęsnego wędrownego handlarza. Dlatego właśnie zawsze widział w niej osobę, która z łatwością i spokojem poruszała się wśród arystokracji Góry, podczas gdy on musiał opanować tę sztukę powoli i z trudem, tak jak uczy się wyższej matematyki.
Nad miskami złotobrązowych daktyli z Sippulgaru i ciepłego mleka z czerwoną brandy z Narabalu pytała go o podróż do Normork. Wyrażała się ciepło o jego matce, którą ogromnie lubiła i przekazała mu ploteczki, które zasłyszała, gdy go nie było — żywe, nieważne historie o skomplikowanych intrygach, w które zamieszani byli dworzanie i damy w takim wieku, że mogliby być mądrzejsi. Było tak, jakby na świecie nie zaszło ostatnio nic wyjątkowego.
Później, kiedy postawiono przed nimi talerze jasnej ryby quaal przyrządzonej w słodkim winie, powiedziała:
— Oczywiście wiesz, że Prestimion pojechał do Labiryntu?
— Dziś po południu dowiedziałem się o tym od Septacha Melayna. Czy Koronala długo nie będzie?
— Tak długo, jak będzie to konieczne — nagle Varaile spojrzała na niego wielkimi, ciemnymi, lśniącymi oczami z nową, zaskakującą intensywnością. — Tym razem wróci na Zamek, gdy wszystko załatwi. Ale kiedy pojedzie tam następnym razem…
— Tak. Wiem, pani.
— Nie ma powodu, żebyś wyglądał na dotkniętego, Dekkerecie. Dla ciebie będzie to wezwanie do wielkości. Za to dla mnie… dla Lorda Prestimiona… dla naszych dzieci…
Patrzyła na niego z wyrzutem. Uznał to za bezpodstawne. Czy sądziła, że jest tak nieczuły, że nie rozumie ich sytuacji? Jednak z miłości do niej, przemówił delikatnie.
— Prawdę mówiąc, Varaile, śmierć Pontifexa oznacza to samo dla nas wszystkich: zmianę. Ogromną, niepojętą zmianę. Ty i twoi bliscy przenosicie się do Labiryntu, ja zakładam koronę i siadam na tronie Confalume’a. Sądzisz, że przyszłość niepokoi mnie choć trochę mniej, niż ciebie?
Rysy jej twarzy zmiękły.
— Nie powinniśmy się kłócić, Dekkerecie.
— A kłócimy się, pani?
Nie odpowiedziała.
— Ciężar niepokoju sprawił, że oboje jesteśmy nerwowi. Ja chciałam tylko przyjacielskiej wizyty. Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
— Wiesz, że tak.
Sięgnął po butelkę wina, by dolać im obojgu. Ona zrobiła to samo, ich ręce zderzyły się, butelka zaczęła wywracać. Dekkeret złapał ją, zanim upadła. Oboje śmiali się z niezdarności, o którą przyprawiały ich obecne wydarzenia i wspólny śmiech na chwilę rozproszył napięcie, jakie między nimi narastało.
Dekkeret wiedział, że Varaile ma rację. Stała przed koniecznością dokonania ogromnego poświęcenia, miała opuścić dobrze znane i piękne otoczenie i żyć w miejscu odległym i nieprzyjemnym. On za to zajmie pozycję, która ma mu przynieść sławę i chwałę i do której przygotowywał się przez ostatnie dziesięć z okładem lat. Jak można porównywać sytuacje, w których się znajdowali? Nakazał sobie traktować ją delikatniej.
— Powinniśmy porozmawiać o innych sprawach — powiedziała. — Czy rozmawiałeś z lady Fulkari odkąd wróciłeś na Zamek?
Dla Dekkereta była to nieszczęśliwa zmiana tematu. Odpowiedział zgodnie z prawdą:
— Jeszcze nie. A czy z jakiegoś powodu powinienem?
Varaile była zła.
— Cóż, tylko dlatego… bardzo chciała się z tobą zobaczyć. A ja myślałam, że ty… skoro nie było cię ponad tydzień…
— Będę równie chętny, by się z nią spotkać — dokończył Dekkeret, gdy zrozumiał, że Varaile albo nie umie, albo nie chce tego zrobić. — Jestem. Oczywiście, że jestem. Ale to nie jest najważniejsze. Potrzebuję czasu, żeby się pozbierać. Gdybyś mnie dziś nie wezwała, spędziłbym czas samotnie, wypoczywając po podróży, myśląc o przyszłości i o obowiązkach, które mnie czekają.
— Wybacz mi więc, że oderwałam cię od rozmyślań — odparła cierpko. — Bardzo wyraźnie zaznaczyłam, żebyś przyszedł, o ile nie masz innych planów na wieczór. Myślałam, że może wołałbyś być z Fulkari. Ale nawet wieczór samotnych rozmyślań to jakiś plan, Dekkerecie. Mogłeś odmówić.
— Nie mogłem — odparł. — Nie odrzuciłbym zaproszenia od ciebie. Dlatego jestem. Fulkari nie napisała, ty tak. Nie rozumiem wprawdzie dlaczego, Varaile. Po co właściwie mnie zaprosiłaś? Po to tylko, by rozpaczać nad perspektywą przeprowadzki do Labiryntu?
— Chyba znowu się kłócimy — powiedziała Varaile lekko.
Wziąłby ją za rękę, gdyby ośmielił się na taką poufałość wobec żony Koronala. Przemówił, pilnując, by utrzymać spokojny, łagodny ton.
— To trudny czas dla nas obojga i stres zbiera swoje żniwo. Pozwól, że zapytam cię po raz drugi: dlaczego tu jestem? Czy tylko dlatego, że potrzebowałaś towarzystwa? Mogłaś zaprosić Teotasa, Fiorindę, Gialaurysa, nawet Maundiganda-Klimda. Ale napisałaś do mnie, chociaż myślałaś, że mogę spędzać wieczór z Fulkari.
— Prosiłam, byś przyszedł, ponieważ mam cię za przyjaciela, za kogoś, kto rozumie, co czuję, gdy zbliża się możliwość zmiany rządów. Kogoś, kto, jak sam zauważyłeś, może czuć coś podobnego. A także był to mój sposób, żeby sprawdzić, czy będziesz spędzał wieczór z Fulkari.
— Ach. Jakże przebiegle, Varaile.
— Tak sądzisz? Może i masz rację.
— Czemu chciałaś to wiedzieć?
— Krążą po Zamku plotki, że już się nią nie interesujesz.
— Nieprawda.
— Więc wciąż ją kochasz, Dekkerecie?
Poczuł gorąco na policzkach. To było niesprawiedliwe.
— Wiesz, że tak.
— A jednak pierwszej nocy po powrocie przedkładasz własne towarzystwo nad nią.
Dekkeret bawił się serwetką, zwijał ją i zgniatał.
— Już ci mówiłem, Varaile: chciałem pobyć sam. Pomyśleć nad tym, co spotka nas wszystkich. Gdyby Fulkari chciała mnie widzieć, mogła po prostu powiedzieć i przyszedłbym do niej tak, jak przyszedłem do ciebie. Ale nie dostałem wiadomości od niej, za to ty napisałaś.
— Może czekała, bo chciała zobaczyć, co zrobisz?
— A teraz uzna, że jesteśmy kochankami?
Varaile uśmiechnęła się.
— Bardzo w to wątpię. Ale może pomyśleć, że nie jest dla ciebie szczególnie ważna. Inaczej czemu miałbyś jej unikać w pierwszą noc po powrocie? To dowód obojętności, nie namiętności.
— Słyszałaś, że ją kocham. Ona też o tym wie.
— Wie?
Dekkeret uniósł brwi.
— Sądzisz, że dałem jej powód do zwątpienia?
— Rozmawiałeś z nią o ślubie, Dekkerecie?
— Nie, jeszcze nie. Ach… Teraz rozumiem, po co naprawdę mnie wezwałaś! — odwrócił wzrok. — Ona cię o to poprosiła? — zapytał zimno.
Przez chwilę oczy Varaile rozbłysły gniewem.
— Zadając takie pytanie niebezpiecznie zbliżasz się do granicy i możesz ją nawet przekroczyć. Ale nie, nie, Dekkerecie, to nie jej dzieło. To wyłącznie moja wina. Wierzysz mi?
— Nigdy nie zwątpiłbym w twoje słowa, pani.
— W porządku więc, Dekkerecie. Przejdźmy do sedna. Jasne jest, że wkrótce zostaniesz Koronalem. Przyjęło się, że Koronal powinien mieć żonę. Małżonka króla pełni ważną rolę na Zamku, a gdy jej nie ma, kto się tym zajmie?
A więc o to chodziło! Dekkeret milczał. Trzymał kielich obiema rękoma, nie pił jednak, tylko czekał na dalszy ciąg.
— Nie jesteś już chłopcem, Dekkerecie. Nie sądzę, żebym się myliła, jeśli powiem, że wkrótce będziesz miał czterdzieści lat. Spędzasz czas z lady Fulkari od ilu? Trzech lat, a wciąż nie wspomniałeś nikomu o małżeństwie. Wygląda na to, że jej też nie. To temat, nad którym powinieneś się teraz zastanawiać.
— Tak czynię, Varaile, wierz mi.
— I zamierzasz wybrać Fulkari?
— Pani, naciskasz zbyt mocno. Proszę cię, abyś przerwała to wypytywanie. Jesteś moją królową i jedną z najbliższych przyjaciółek, ale to sprawy, które wolałbym zachować dla siebie, jeśli tylko mogę — odsunął swoje krzesło i spojrzał na nią w sposób, który stawiał między nimi ścianę ciszy.
Teraz to ona wyciągnęła do niego rękę. Przemówiła z czułością:
— Nie chciałam sprawić, że poczujesz się niezręcznie, Dekkerecie. Chciałam tylko wypowiedzieć się w temacie, który wzbudza mój niepokój.
— Powiem ci jeszcze raz: kocham Fulkari. Nie wiem, czy chcę ją poślubić ani czy ona chce mnie. Między nami są problemy, których nie będę omawiać nawet z tobą. Zwłaszcza z tobą. Czy moglibyśmy zmienić temat? O czym porozmawiamy? Może o twoich dzieciach? Książę Akbalik pisze epos, prawda? A księżniczka Tuanelys… czy to prawda, że Septach Melayn obiecał, że kiedy będzie rok czy dwa starsza, zacznie ją uczyć fechtunku?
Rano, gdy wstał, znalazł karteczkę, którą w nocy wsunięto mu pod drzwi:
Może wybralibyśmy się jutro na przejażdżkę? Na przykład na południowe łąki?
Służący powiedzieli mu, że wiadomość przyniósł nad ranem jakiś Vroon. Dekkeret domyślił się, że był to mały Gurjara Yaso, mag Fulkari, który zazwyczaj załatwiał za nią takie sprawy w przerwach pomiędzy rzucaniem czarów i warzeniem mikstur. Dekkeret podejrzewał, że Vroon czasami używał magii także po to, by zapewnić swej pani stałe miejsce w sercu ukochanego.
Niepotrzebna była do tego żadna magia — myślał o niej bez przerwy. Fulkari nie była mu ani trochę obojętna, przez cały pobyt w Normork, kiedy tylko na chwilę przestawał koncentrować się na tym, co działo się wokół, pojawiała się w jego umyśle, wyraźna i świetlista jak latarnia morska i wzywała go, przyciągała…
Bez wątpienia po tygodniowej rozłące odczuwał przemożne pragnienie, by znaleźć się jak najprędzej u jej boku. Dekkeret czuł jednak, że należało teraz zbudować między nimi pewien dystans, choćby po to, by mógł zrozumieć, czego właściwie od niej chce, a ona od niego. Teraz w jednej chwili porzucił to postanowienie. Gdy czytał wiadomość od niej, czuł, jak zalewa go fala ulgi, zachwytu i radosnego oczekiwania.
— Czy dziś rano mam jakieś obowiązki? — zapytał przy śniadaniu Singobindę Mukunda.
— Nie, panie — odparł ochmistrz.
— Rozumiem, że z Labiryntu nie przyszły żadne nowiny?
— Nie, panie, nic — powiedział Singobinda Mukund. Spojrzał na Dekkereta z oburzeniem, jak gdyby chciał pokazać, jak zszokował go fakt, że książę czuje, że musi o to pytać.
— Wyślij więc lady Fulkari wiadomość, że za dwie godziny spotkam się z nią przy Łuku Dizimaule’a.
Kiedy tam dotarł, Fulkari już na niego czekała. Wyglądała cudownie, szczupła, ubrana w miękki, zielony, skórzany strój do jazdy, który przylegał do niej jak druga skóra. Dekkeret zauważył, że już kazała przygotować dwa ogniste sportowe wierzchowce z zamkowych stajni. To było w jej stylu. Lubiła chwytać chwilę, sprawnie zabierała się za wszystko, co było akurat do zrobienia. To, jak zeszłej nocy czekała, aż on wykona pierwszy krok było zupełnie do niej niepodobne. A kiedy on nic nie zrobił, wzięła sprawy w swoje ręce, wysyłając kogoś, by wsunął mu pod drzwi liścik.
Byli kochankami niemal od trzech lat, prawie od pierwszego dnia pobytu Fulkari na Zamku. Należała do jednej ze starych rodzin Pontyfikatu jako potomkini w prostej linii Makharia z Sipermit, który rządził pięćset lat temu. Zamek pełen był szlachty, w której żyłach płynęła krew dawnych monarchów.
Choć władza nie była dziedziczna, potomkowie Pontifexów i Koronalów otrzymywali na zawsze tytuły szlacheckie i mieli prawo mieszkać na Zamku tak długo, jak tylko chcieli, niezależnie od tego, czy pełnili jakąś funkcję w rządzie. Niektórzy z nich postanawiali zostać i stawali się stałym elementem dworskiego krajobrazu, jednak większość wolała spędzać czas w rodzinnych posiadłościach na Górze i odwiedzać Zamek tylko, gdy panował tam największy ruch.
Sipermit, gdzie dorastała Fulkari, było jednym z dziewięciu Miast Wysokich Góry Zamkowej, tworzących pierścień tuż pod Zamkiem. Mimo to, odwiedziła Zamek dopiero gdy skończyła dwadzieścia jeden lat, kiedy to jej młodszy brat, Fulkarno, został, jak wielu arystokratów, wysłany przez rodziców na kilka lat na dwór.
Dekkeret zauważył Fulkari niemal natychmiast. Jak mógłby ją przegapić? Była tak podobna do jego dawno zmarłej kuzynki Sithelle, zabitej przez uzbrojonego w sierp szaleńca tego straszliwego dnia w Normork dwadzieścia lat temu, że można by ją wziąć za ducha zmarłej, nawiedzającego korytarze Zamku.
Była szczupła i dobrze zbudowana, jak kiedyś Sithelle, wysoka, o długich, proporcjonalnych rękach i nogach. Jej włosy opadały na ramiona identyczną kaskadą ognistego złota, miała podobnie szarofioletowe oczy, pełne usta, mocną brodę, zupełnie jak Sithelle. Wprawdzie jej twarz wydawała się szersza od twarzy Sithelle, jaką pamiętał, a w brodzie Fulkari był dołeczek, którego Sithelle nie miała, ale zasadnicze podobieństwo było niesamowite.
Kiedy Dekkeret pierwszy raz ją ujrzał, zatrzymał się i aż sapnął ze zdumienia.
— Kto to jest? — zapytał, a kiedy powiedziano mu, że to nowo przybyła bratanica hrabiego Sipermit, szybko załatwił jej zaproszenie na królewską audiencję, którą w przyszłym tygodniu dawała Varaile i zadbał, by samemu być tam obecnym. Sprawił, że przyprowadzono do niego Fulkari, by zostali sobie oficjalnie przedstawieni i patrzył na nią tak intensywnie, z taką fascynacją, że pewnie wydał się jej nieco szalony.
— Czy ktoś z twoich przodków pochodził z Normork? — spytał ją wtedy.
Wyglądała za zaskoczoną.
— Nie, ekscelencjo. Od tysięcy lat wywodzimy się z Sipermit.
— To dziwne. Przypominasz mi kogoś, kogo kiedyś tam znałem. Jak wiesz, sam pochodzę z Normork. I znałem kogoś… ściślej, córkę siostry mojego ojca…
Nie, między nią a Sithelle nie było żadnego pokrewieństwa. Ich podobieństwo, choć niezwykłe, było wyłącznie dziełem przypadku. Mimo to Dekkeret nie marnował czasu i prędko wciągnął Fulkari w swoje życie. Młodsza od niego o jakiś tuzin lat, nie miała doświadczenia w sprawach dworu, ale była bystra, żywa, chciała się uczyć, była też wściekle namiętna i w najmniejszym nawet stopniu nie wstydliwa. Dziwnie było Dekkeretowi trzymać ją w ramionach i widzieć jej twarz, tak podobną do Sithelle, tak blisko swojej twarzy. On i Sithelle nigdy nie byli kochankami, nigdy o tym nawet nie myśleli.
Teraz zaś tulił kobietę, tak bardzo przypominającą Sithelle zmartwychwstałą. Czasami czuł się tak, jakby popełniał kazirodztwo. I zastanawiał się, czy nie wykorzystuje Fulkari do stworzenia związku, w którym z Sithelle nigdy nie był. Stanowiło to dla niego poważny problem. Nie jedyny, który przed nim stawiała.
Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił, najpierw zetknęły się ich policzki, potem usta. Było mu obojętne, że strażnicy w wartowni przy Łuku Dizimaule’a na nich patrzą. Niech patrzą, myślał.
Po chwili oderwali się od siebie. Jej oczy błyszczały, piersi unosiły się szybko pod miękkim, skórzanym strojem.
— Chodź — powiedziała, wskazując głową wierzchowce. — Pojedźmy na łąkę.
Lekko wskoczyła na siodło na grzbiecie zwierzęcia i ruszyła, nie czekając.
Wierzchowiec Dekkereta był dobry, w kolorze ciemnego fioletu z niebieskim połyskiem, o szczupłych łapach, z gatunku specjalnie hodowanego dla prędkości i siły. Z łatwością usiadł w szerokim siodle, które stanowiło integralną część grzbietu zwierzęcia, chwycił kulę, która wyrastała wprost przed nim i szybkim, mocnym ściśnięciem ud zmusił wierzchowca do pogoni za Sithelle. Wokół niego płynęło chłodne, słodkie powietrze, unosząc i burząc jego rozpuszczone włosy.
Zastanawiał się, ile jeszcze będzie miał okazji, by w ten sposób wyrwać się z Zamku, jako prywatny obywatel wyruszający w podróż dla prywatnej przyjemności, bez zbędnego towarzystwa, bez utrudnień. Kiedy zostanie Koronalem, nieczęsto będzie mógł gdziekolwiek udać się samotnie. Wizyta w Normork uświadomiła mu, co go czeka. Zawsze będą go otaczali ochroniarze, chyba że znajdzie jakiś sposób, żeby się im wymknąć.
Ale teraz… Wiatr we włosach, jasne, zielonozłote słońce nad głową, wspaniały wierzchowiec pod nim, Fulkari pędząca z przodu…
Pod południowym skrzydłem Zamku leżał pas wielkich, otwartych łąk, przez które biegła Wielka Droga Calintane’a, przemierzana przez wszystkich, którzy jechali na Zamek. Nie było w ciągu roku dnia, kiedy łąki owe by nie kwitły, nie wybuchały błękitnymi i żółtymi kwiatami, masami bieli i czerwieni, oceanami złota, karmazynu, pomarańczy, fioletu. Trasa, którą wybrała Fulkari, prowadziła na lewo od drogi, w łagodnie opadające tereny leżące nad oddalonym o dziesięć mil Morpin Wysokim, miastem przyjemności.
Dekkeret dogonił ją po chwili i jechali dalej obok siebie. Byli już dość nisko na Górze, by długi cień Zamku kładł się przed nimi, zwężając się aż do smukłego czubka. Powoli łąka ustąpiła miejsca zagajnikowi drzew hakkatinga, małych, o prostych pniach, czerwonawobrązowej korze i gęstych koronach. Rosły tak blisko siebie, że plątały się, tworząc baldachim nad ziemią.
Tutaj wierzchowce nie mogły jechać zbyt szybko, więc bez polecenia zwolniły do kłusa.
— Tak bardzo za tobą tęskniłam — powiedziała Fulkari, kiedy jechali bok w bok. — Czułam się tak, jakby nie było cię miesiąc.
— Ja też.
— Miałeś wczoraj jakieś ważne spotkania? Pewnie przez cały dzień byłeś okrutnie zajęty.
Zawahał się.
— Tak, miałem spotkania. Nie wiem, na ile były ważne, ale musiałem w nich uczestniczyć.
— W sprawie Pontifexa? Umiera, prawda? Wszyscy o tym mówią.
— Nikt tego nie wie — powiedział Dekkeret. — Póki Wysoki Rzecznik nie przekaże nam pewnych informacji, wszyscy poruszamy się po omacku.
Dotarli teraz do części lasu, w której byli już razem nie raz. Czubki drzew były tu tak splątane, że nawet o poranku światło przypominało raczej zmierzch. Płynął tamtędy niewielki strumyk, zatamowany kłodami ogryzionymi przez kolonię granthów tak, że rozlewał się w urocze jeziorko. Wokół niego ziemia porośnięta była lazurowym dywanem mocnego, elastycznego bąblomchu. To wszystko razem tworzyło jakby cudowną, tajemną altanę, osłoniętą i odludną.
Fulkari zsiadła z wierzchowca i zarzuciła wodze na nisko zwisającą gałąź. Dekkeret poszedł w jej ślady. Stali naprzeciw siebie, niepewni. Dekkeret wiedział, że najmądrzej byłoby wyciągnąć do niej ręce, szybko wziąć ją w ramiona, położyć na dywanie z mchu zanim mogli powiedzieć cokolwiek, co zepsuje magię chwili. Widział jednak, że chciała mu coś powiedzieć. Trzymała go na dystans, oblizywała wargi, nerwowo chodziła w kółko. Walczyła ze słowami, które próbowały się jej wyrwać. Nie przywiozła go tu tylko po to, by się kochali.
— O co chodzi, Fulkari? — spytał w końcu.
Odpowiedziała ciemnym z napięcia głosem.
— Pontifex wkrótce umrze, prawda, Dekkerecie?
— Jest tak, jak ci powiedziałem: nie wiem. Nikt na Zamku nie wie.
— Ale jeśli umrze… czy zostaniesz Koronalem?
— Tego też nie wiem — odparł, przeklinając się w myślach za tchórzostwo.
Nie dawała za wygraną.
— Nie ma co do tego wątpliwości. Zostałeś już mianowany następcą Koronala. Kiedy to się dzieje, władca już nie zmienia zdania. Proszę, Dekkerecie, bądź ze mną szczery.
— Spodziewam się, że po śmierci Confalume’a zostanę Koronalem, to prawda. To znaczy, jeśli poprosi mnie o to Lord Prestimion, a Rada wyrazi zgodę.
— Jeśli cię poproszą, zgodzisz się?
— Tak.
— I co wtedy stanie się z nami? — słyszał jej głos, jakby dobiegał z olbrzymiej dali.
Nie miał wyboru, musiał kontynuować tę rozmowę.
— Koronal powinien mieć małżonkę. Dokładnie o tym rozmawiałem zeszłego wieczora z lady Varaile.
— W twoich ustach to brzmi tak bezosobowo. „Koronal powinien mieć małżonkę”! — zdawało się, że przerażało ją tak ostre mówienie do niego, tego, który miał wkrótce zostać królem, ale i tak w jej głosie dźwięczała złość. — Czy przypadkiem jest ktoś, kogo mógłbyś wybrać na to zaszczytne stanowisko?
— Wiesz, że tak, Fulkari. Ale…
— Ale?
— Na tysiąc sposobów dałaś mi do zrozumienia, że nie chcesz być małżonką Koronala.
— Tak?
— A nie? Minutę temu zapytałaś, czy przyjmę tron, jeśli mi go zaproponują. Jakby nierzadko zdarzało się, że ktoś odmawia zostania Koronalem. Zdaje mi się, że w zeszłym miesiącu chciałaś nagle wiedzieć, czy wyznaczony następca Koronala kiedykolwiek odmówił. A wcześniej, kiedy byliśmy w Amblemorn…
— W porządku. Wystarczy. Nie musisz wyciągać więcej takich rozmów — zdawało się, że zaraz zacznie płakać, ale głos miała spokojny. — Prosiłam, żebyś był ze mną szczery. Teraz ja będę szczera z tobą — na moment zamilkła. Potem, patrząc na niego chłodno, powiedziała:
— Dekkerecie, nie chcę być małżonką Koronala.
Skinął głową.
— Wiem. Ale skoro tak jest, to czemu zostałaś kochanką następcy Koronala? Dla rozrywki? Zabawy? Kiedy się poznaliśmy, wiedziałaś, jakie zamiary ma wobec mnie Prestimion.
— Mówisz, jakby takie rzeczy działy się według planu. Czy przyjechałam na Zamek z myślą, że zakocham się w Dekkerecie, następcy Koronala? Czy po przyjeździe zabiegałam o twoje względy? Ty mnie zobaczyłeś. Ty mnie szukałeś. Rozmawialiśmy. Jeździliśmy na przejażdżki. Zakochaliśmy się. Równie dobrze mogłabym cię zapytać, dlaczego następca Koronala wybrał sobie na kochankę kobietę, która nie uważa, że wspaniale jest być żoną Koronala?
— Nie zdawałem sobie sprawy, że robię coś takiego. Dowiedziałem się o tym stopniowo w miarę, jak się poznawaliśmy. Odkąd to zrozumiałem, był to dla mnie wielki problem.
Zarumieniła się ze złości.
— Bo drobne przywiązanie staje na drodze twojej wielkiej ambicji?
— Nie możesz mówić, że z ambicji wynika to, że zostaję Koronalem. Nigdy o to nie prosiłem. Nigdy nie myślałem, że to możliwe. To spadło na mnie, kiedy wcześniejszy kandydat niespodziewanie zmarł. — Jak mógł jej to wytłumaczyć? Czemu to było takie trudne? — Żaden Koronal nigdy nie pragnie zdobyć tronu. Jeśli ta funkcja nie przyjdzie do niego z racji niezaprzeczalnej logiki, oznacza to, że na nią nie zasługuje. A teraz, logika od wielu lat wskazuje na mnie.
— A ty musisz się jej poddawać?
Patrzył na nią bezradnie.
— Hańbą byłoby odmówić.
— Hańbą! Hańbą! Tylko to was obchodzi: duma, hańba, to, jak wypadniecie w oczach innych. Mówisz, że mnie kochasz. Wiesz, jak bardzo boję się, że zostaniesz Koronalem. A mimo to… ponieważ duma nie pozwala ci odmówić Prestimionowi…
Teraz płakała. Objął ją niepewnie. Nie opierała się, ale była sztywna.
Przemówił cicho:
— Wyjaśnij mi, dlaczego nie chcesz być moją małżonką.
— Koronal cały swój czas poświęca na czytanie dokumentów, podpisywanie dekretów i uczestniczenie w zebraniach. Albo podróżuje w odległe zakątki świata, żeby chodzić na bankiety i przemawiać. Ma bardzo mało czasu dla swojej żony. Jak często widujesz Prestimiona i Varaile razem? Żona Koronala ma swoje bankiety, wydarzenia i przemowy. Wygląda mi to na okropną, żmudną, wycieńczającą pracę. Zniszczyłoby mnie to. Mam tylko dwadzieścia cztery lata, Dekkerecie. Nie czuję się gotowa, żeby zacząć takie życie.
— Ciiicho — powiedział, jakby uspokajał dziecko. Tak ją właśnie teraz widział, jeśli nie jako dziecko, to nastolatkę, bardzo odległą od prawdziwej dojrzałości. Teraz rozumiał, dlaczego Varaile tak martwiła się obecnym stanem ich związku. Varaile miała nadzieję, że Fulkari zostanie następną królewską małżonką i bała się, że Dekkeret zamierza ją porzucić. Ale nie miała pojęcia, jak sprawy się faktycznie miały.
Tylko czy on sam je miał? Uroda Fulkari, jej dziwne podobieństwo do Sithelle zahipnotyzowały go do tego stopnia, że zaczął wierzyć, iż nadaje się na królewską małżonkę. Ona tak jednak nie uważała. Może kochanka króla, ale nie królowa. Już od dawna mu to mówiła, najpierw nie wprost, teraz całkiem w twarz.
— Cicho… — uspokajał ją, gdy płakała coraz mocniej. — Jest dobrze, Fulkari. Może Pontifex wcale nie umiera. Może będzie żył jeszcze długie lata…
Mówił rzeczy, w które ani trochę nie wierzył. Ale w tej chwili ważniejsze było ją pocieszyć niż próbować wyjaśnić rzeczywistą sytuację.
Była ona bowiem taka, że zostanie Koronalem i że nie mógł ożenić się z Fulkari, która wyraźnie nie chciała być żoną Koronala. Nie miał więc wyboru, musiał na zawsze z nią zerwać, tu i teraz. Nie mógł się jednak na to zdobyć. Nie dziś, a może nigdy. To była patowa sytuacja.
Tulił ją. Delikatnie gładził. Powoli przestawała płakać. Stopniowo się rozluźniała.
Właśnie wtedy, niemal niezauważalnie, równocześnie przeszli od cierpienia, zagubienia i nierozwiązywalnego konfliktu do rytmów pragnienia i potrzeby. To było ich wyjątkowe miejsce, w którym nie raz chronili się przed zbyt żywym, zbyt narzucającym się życiem Zamku i właśnie tutaj, przy tak dobrze znanym jeziorku, zbudowanym przez granthy pod sklepieniem z drzew hakkatinga, gwałtowne, dobrze znane pożądanie kazało im zepchnąć wszystkie inne sprawy na dalszy plan.
Jak zawsze to Fulkari przejęła inicjatywę. Pocałowała go łagodnie i lekko się od niego odsunęła. Dotknęła dłonią metalowych sprzączek swego stroju na piersi, biodrze i udzie. Miękka skóra opadła jak rozcięta niewidzialnym ostrzem. Wyszła z niej szybko i stanęła przed nim jaśniejąco naga, blada, smukła, uśmiechnięta, nieodparta, wyciągając ku niemu ręce. Jej oczy, te szarofioletowe oczy Sithelle, lśniły. Przyzywały go. Dla Dekkereta w tym lśnieniu była magia. Czarnoksięstwo.
W tej chwili kwestia kto zostanie, a kto nie małżonką nowego Koronala Majipooru była tak odległa i tak nieznacząca jak piaszczyste, pustynne ugory Suvraelu. Nie był w stanie teraz o tym myśleć. Po raz kolejny był bezbronny pod jej urokiem. Ten uśmiech, widok jej szczupłego, nagiego ciała, lśnienie tych wspaniałych oczu sprawiły, że to, co złapało go i trzymało w uchwycie przez ostatnie trzy lata znowu wróciło do pełni życia. Wyciągnął do niej ręce, przyciągnął ją delikatnie i razem, spleceni w uścisku, upadli na dywan bąblomchu nad brzegiem jeziorka.
— Dziś, jak mi się zdaje, kolej na palcaty — powiedział Septach Melayn z lekkim wahaniem. — Czy na szablę z koszem?
— Rapier, ekscelencjo — powiedział młody Polliex, wdzięczny, ciemnowłosy chłopak z Estotilaup, drugi syn earla Thanesara. — Palcatami walczymy jutro, panie.
— Rapier. Oczywiście, rapier. Nic dziwnego, że wszyscy macie maski — Septach Melayn skwitował swoją pomyłkę wzruszeniem ramion i uśmiechem.
Kiedyś uważał takie małe problemy z pamięcią za grzechy wobec Bogini i pokutował za nie dodatkowymi godzinami ćwiczeń fechtunku. Ostatnio jednak zawarł w tej sprawie pakt z Nią i z sobą samym. Jak długo jego oko pozostawało bystre, a ręka pewna, zamierzał wybaczać sobie te drobne potknięcia umysłu. W miarę starzenia trzeba rezygnować z różnych zdolności, a Septach Melayn gotów był poświęcić część swojej wybitnej pamięci w zamian za możliwość zatrzymania niezrównanej koordynacji ruchów przez następny rok, a może trzy, pięć lub dziesięć lat.
Wybrał rapier ze stojaka spod ściany i odwrócił się do uczniów. Stali już półkolem, po lewej Polliex, a na przeciwnym końcu ta nowa, Keltryn. Septach Melayn zawsze zaczynał lekcję od kogoś ze skraju, a Polliex zawsze ustawiał się tak, by być jednym z pierwszych wybranych. Dziewczyna szybko nauczyła się od niego tej sztuczki.
W grupie było ich jedenaścioro: dziesięciu młodzieńców i Keltryn. Co rano spotykali się z Septachem Melaynem na godzinny trening w sali we wschodnim skrzydle Zamku, która od najwcześniejszych dni panowania Prestimiona stanowiła prywatną salę treningową. Był to jasny, przestronny pokój z ośmioma wysokimi, ośmiokątnymi oknami, które aż do wczesnego popołudnia wpuszczały olbrzymie ilości światła. Niektórzy mówili, że za rządów Lorda Guadelooma sala ta służyła za stajnię, ale była to zaiste odległa epoka, a od niepamiętnych czasów używano jej do treningów.
— Rapier — powiedział Septach Melayn — jest niezwykle wszechstronną bronią, na tyle lekką, że pozwala na wielki artyzm, a jednak może zadać poważne obrażenia, jeśli użyje się go do obrony — szybko obrzucił wzrokiem półkole, zdecydował się nie wybierać Polliexa do pierwszego ćwiczenia i automatycznie przeniósł wzrok na drugi koniec, na którym czekała Keltryn. — Ty, panienko. Wystąp, proszę — uniósł swój rapier i zasalutował jej.
— Maska, panie! — zawołał ktoś ze środka grupy. Był to Toraman Kanna, syn księcia z Syrinx, chłopak o ciemnej, gładkiej skórze i uwodzicielskich oczach w kształcie migdałów. Zawsze zwracał uwagę na takie sprawy.
— Tak, maska — powiedział Septach Melayn z kwaśnym uśmiechem. Zdjął jedną z masek wiszących na ścianie. Zawsze upierał się, żeby jego uczniowie nosili maski ochronne, gdy ćwiczyli ostrą bronią, ponieważ obawiał się, że przypadkowe uderzenie jakiegoś nowicjusza wydłubie książęce oko i spowoduje niedogodne zamieszanie i oburzenie krewnych rannego chłopaka.
Pewnego dnia zasugerowano mu, że sam również powinien nosić maskę, żeby świecić przykładem. Wydawało mu się absurdem, żeby akurat jego prosić o stosowanie podobnych środków ostrożności — jego, którego zastawu nigdy nie przełamał żaden szermierz, poza jednym przypadkiem w potyczce pod Stymphinor podczas wojny z Korsibarem, kiedy walczył naraz z czterema przeciwnikami i jakiś tchórz ciął go od boku, spoza jego pola widzenia. Zgodził się jednak dla spokoju. Mimo to, uczniowie często musieli mu na początku zajęć przypominać, żeby zakładał maskę.
— Za pozwoleniem, panienko — powiedział, a Keltryn stanęła pośrodku grupy.
Septach Melayn wciąż nie do końca przyzwyczaił się do idei kobiety fechmistrza. Rzecz jasna, on sam znacznie lepiej czuł się w towarzystwie młodych mężczyzn niż kobiet. Taką po prostu miał naturę. Zawsze otaczała go grupka zafascynowanych młodzieńców. Jednak fakt, że wszyscy jego uczniowie byli mężczyznami nie wynikał z jego preferencji, ale z ich decyzji. Aż do teraz Septach Melayn nigdy nie słyszał o kobiecie parającej się szermierką.
Zaskakujące było, że Keltryn zdawała się posiadać naturalny dryg do tego sportu. Miała jakieś siedemnaście lat, była zręczna i szybka, tak szczupła, że figurę miała właściwie chłopięcą, a jej wyjątkowo długie ręce i nogi dawały jej przewagę w pojedynkach. Miała karnację jak jej starsza siostra i jej niezaprzeczalną urodę, ale każdy ruch Fulkari był miękki i uwodzicielski w sposób, który dostrzegał nawet Septach Melayn, choć nie robiło to na nim wrażenia; za to ruchy tej dziewczyny były uroczo kanciaste, jak źrebaka, co zdawało mu się zachwycająco niekobiece. Nie dało się wyobrazić sobie Fulkari sięgającej po miecz. Za to w dłoni Keltryn wyglądał on całkowicie naturalnie.
Stanęła przed nim odważnie, trzymając rapier z boku. W chwili, kiedy Septach Melayn podniósł swoją broń, ona uniosła swoją i stanęła bokiem, w pozycji szermierczej, gotowa do odparcia jego ataku. Profil, którym do niego stała, był bardzo wąski. Od pierwszego dnia zajęć ściskała piersi jakimś rodzajem obcisłej bielizny, wydawało się wręcz, że pod kurtką szermierczą nie ma w ogóle niczego. Tym lepiej, pomyślał Septach Melayn. Nie był przyzwyczajony do pojedynków z kimś, kto miał piersi.
To była pierwsza lekcja walki rapierem, odkąd Keltryn dołączyła do grupy. Dziwacznie trzymała broń, więc Septach Melayn potrząsnął głową i delikatnie skierował jej rapier do dołu.
— Zacznijmy od zajęcia się pozycją ręki, panienko. Tutaj używamy stylu zimroelskiego. Rękojeść jest dłuższa od tej, do której możesz być przyzwyczajona i trzymamy ją dalej od jelca. Zobaczysz, że pozwala to na większą swobodę manewrów.
Poprawiła chwyt. Jeśli była zażenowana albo niezadowolona z uwagi, maska skryła te emocje. Gdy Septach Melayn ponownie uniósł rapier, zrobiła to samo i delikatnie nim potrząsnęła, jakby chciała pokazać, że nie może doczekać się początku lekcji.
Nie mógł tolerować niecierpliwości. Z rozmysłem zmusił ją, by czekała.
— Zaczniemy od podstaw — powiedział. — Broń, z którą mamy teraz do czynienia, służy, jak zapewne wiecie, do wyprowadzania pchnięć z wypadu, parowania kontr naszego przeciwnika i ripostowania. Używamy tylko sztychu. Celem jest całe ciało. Powinniście to wszystko już wiedzieć. Szczególną rzeczą, której tu uczę, jest podział chwili. Słyszałaś o tym, panienko?
Potrząsnęła głową.
— Chodzi nam o to, że dobry fechmistrz powinien kontrolować czas, a nie być mu podległym. W codziennym życiu czas jawi nam się jak nieprzerwany strumień, rzeka chwil, płynąca nieustannie od źródła do ujścia. Jednak rzeka w rzeczywistości składa się z maleńkich jednostek wody, z których każda jest różna od pozostałych. Ponieważ poruszają się w jednym kierunku, dają złudzenie jedności. To jednak tylko złudzenie.
Czy zrozumiała? Nic po sobie nie pokazała.
Septach Melayn mówił dalej.
— Tak samo jest z czasem. Każda minuta godziny jest osobną jednostką. To samo z każdą sekundą w minucie. Naszym zadaniem jest wyizolować jednostki wewnątrz sekund i zobaczyć, jak nasz przeciwnik porusza się pomiędzy nimi w serii rwanych skoków. To trudna sztuka, ale kiedy już się ją opanuje, można łatwo wejść pomiędzy jego skoki. Na przykład…
Kazał jej stanąć w pozycji, natychmiast zaatakował, zrobił wypad i pozwolił jej sparować, ponowił wypad i tym razem zbił jej zastawę na bok, miał więc wolny dostęp do jej lewego ramienia, którego dotknął; cofnął się i znowu pchnął, zanim miała okazję zauważyć, że została trafiona, i dotknął drugiego ramienia. Za trzecim razem prześlizgnął się przez jej obronę i delikatnie, bardzo delikatnie dotknął czubkiem rapiera kościstego środka jej klatki piersiowej, miejsca, w którym, jak sądził, znajdowała się linia dzieląca jej spłaszczone piersi.
Cały pokaz zajął tylko kilka sekund. Jego ruchy były teraz powolne, okropnie powolne, ale tylko w jego własnych oczach, a oceniał się według standardów sprzed dwudziestu lat. Wciąż nikt nie mógł mu dorównać w szybkości.
— A więc — powiedział, ściągając maskę na czubek głowy i stając swobodnie. — Celem tego, co właśnie zrobiłem, nie było udowodnienie, że jestem lepszym szermierzem, bo to chyba zakładamy z góry. Pragnąłem pokazać, jak działa teoria podziału chwil. Doświadczyłaś, jak sądzę, niezrozumiałego, nieogarnialnego wzrokiem wydarzenia, podczas którego wyższy i lepszy przeciwnik bezlitośnie atakował cię ze wszystkich stron i od czasu do czasu trafiał, podczas gdy ty rozpaczliwie usiłowałaś zrozumieć wzorzec, według którego się poruszał. Ja natomiast doświadczyłem serii podzielonych interwałów, zatrzymanych klatek ruchu: byłaś tutaj, a później byłaś tam, a ja wkroczyłem w przerwę między tymi pozycjami i dotknąłem twojego ramienia. Cofnąłem się, znalazłem moment pomiędzy następnymi dwoma interwałami i po raz kolejny przeszedłem twoją zastawę. I tak dalej. Rozumiesz?
— Nie w sposób, który byłby użyteczny, ekscelencjo.
— No tak. Nie spodziewałem się niczego innego. Ale teraz powtórzymy tę sekwencję. Będę robił wszystko dokładnie tak samo. Tym razem jednak spróbuj nie postrzegać mnie jako tornada nieustającego ruchu, lecz zobacz serię nieruchomych obrazów, na których przybieram kolejne pozycje. Znaczy to, że powinnaś widzieć mnie szybciej, a wtedy będzie ci się zdawało, że poruszam się wolniej. Może teraz nie ma to dla ciebie sensu, ale prędzej czy później zrozumiesz. Pozycja, panienko!
Powtórzył wszystkie ruchy po raz drugi. Tym razem, o ile w jej ruchach zaszła jakakolwiek zmiana, to była jeszcze bardziej nieefektywna, ale wiedziała już, z której strony padną ciosy. W jej zastawach była desperacja, szaleńczy pośpiech, który sprawiał, że gubiła pozycję i zmuszała go do wyciągania się na pełną długość, by mógł jej dotknąć. Wydawało się jednak, że przynajmniej próbuje zrozumieć jego enigmatyczne słowa o podziale chwili, że usiłuje zwolnić upływ czasu, czekając z reakcją na jego pchnięcia do ostatniej chwili. Po czym, oczywiście, musiała parować zbyt szybko. W walce z szermierzem takim, jak Septach Melayn, był to prosty przepis na klęskę, ale przynajmniej starała się zrozumieć metodę.
Kolejny raz dotknął jej ramienia, ramienia i mostka.
Znowu się zatrzymał i podniósł maskę. Zrobiła to samo. Miała rumieńce i patrzyła ponuro, wilkiem.
— Tym razem było znacznie lepiej, panienko.
— Jak możecie tak mówić? Szło mi fatalnie. Może po prostu ze mnie kpicie… wasza miłość?
— Ach, nie, panienko. Jestem tu by uczyć, a nie kpić. Radzisz sobie dobrze, może nawet lepiej, niż ci się wydaje. Na pewno masz potencjał. Lecz tych umiejętności nie da się opanować w jeden dzień. Chciałem tylko pokazać ci coś, nad czym powinnaś pracować — pomyślał, że kuszącym wyzwaniem byłoby zrobić z tej dziewczyny wielkiego fechmistrza. — Obserwuj teraz, jak wykonam te same ruchy w pojedynku z kimś, komu lepiej znana jest moja teoria. Zobacz, jeśli łaska, jak spokojny pozostaje pod natarciem, jak zdaje się trwać w miejscu, kiedy w rzeczywistości jest w ruchu. — Septach Melayn spojrzał na środek grupy. — Audhari?
To był najlepszy uczeń z całej grupy Septacha Melayna, chłopak ze Stoienzar o twarzy pokrytej czerwonymi piegami, prawnuk poprzedniego Wysokiego Doradcy, diuka Oljebbina z czasów rządów Lorda Confalume’a, a więc i odległy krewny Prestimiona. Był duży i silny, miał potężne ramiona i najlepszy refleks, jaki Septach Melayn widział od dawna.
— Pozycja — powiedział Septach Melayn i od razu zaatakował. Audhari nie miał większych niż ktokolwiek inny szans, by go pokonać, ale potrafił chociaż wymusić maleńkie przerwy, by powstrzymać nawałnicę chwil. Dzięki temu był w stanie przewidywać, parować, znajdować pomiędzy momentami okazje na jeden czy dwa kontrataki; jednym słowem, biorąc pod uwagę okoliczności, bronić się dość przyzwoicie, podczas gdy Septach Melayn metodycznie, raz za razem, przebijał się przez jego zastawy.
Nawet podczas tego ćwiczenia Septach Melayn był w stanie rzucić kątem oka na przypatrującą się im Keltryn. Patrzyła uważnie, całkowicie skupiona.
Nauczy się, zadecydował. Nigdy nie będzie tak silna jak mężczyzna i pewnie nie będzie też tak szybka, ale miała dobre oko, wspaniałą wolę zwycięstwa i całkiem niezłą postawę. Wciąż nie rozumiał, dlaczego młoda kobieta zadecydowała zająć się fechtunkiem, ale postanowił traktować ją równie poważnie co resztę swoich uczniów.
— Jeszcze nie jesteś w stanie zobaczyć — powiedział jej — jak Audhari oddziela od siebie kolejne chwile. To dzieje się w umyśle i jest techniką wymagającą długich ćwiczeń, ale przyjrzyj się teraz, jak obraca się, by sparować kolejne pchnięcia. W ogóle nie zwracaj uwagi na mnie. Patrz tylko na niego. Jeszcze raz, Audhari. Pozycja!
— Panie? — to był głos Polliexa. — Przybył posłaniec, wasza miłość — Septach Melayn zdał sobie sprawę, że ktoś wszedł do sali, zapewne któryś z królewskich paziów. Odsunął się od Audhariego i zdjął maskę.
Chłopiec przyniósł złożoną na troje, niezalakowaną wiadomość. Septach Melayn prędko obrzucił ją wzrokiem z obu końców naraz, jak to miał w zwyczaju, dostrzegając „V”, podpis lady Varaile, na dole i zarazem czytając sam tekst. Potem przeczytał całość ponownie, uważniej, jakby to mogło zmienić jej treść, ale tak się nie stało.
Podniósł wzrok.
— Pontifex Confalume nie żyje — powiedział. — Lord Prestimion, który wracał z Labiryntu, zawrócił i weźmie udział w pogrzebie jego wysokości. Jako Wysoki Doradca również otrzymałem wezwanie. Przekładam więc lekcję. Sądzę, że przez jakiś czas nie będziemy się spotykać.
Uczniowie natychmiast wznieśli rejwach. Septach Melayn przeszedł między nimi, jakby byli niewidzialni i opuścił salę.
To się w końcu stało, pomyślał, a teraz wszystko się zmieni.
Confalume nie żyje, Prestimion Pontifexem, na tronie Zamku zasiądzie nowy człowiek. Powołany zostanie również nowy Wysoki Doradca. Faktem jest, że gdy Korsibar przejął władzę, zatrzymał na stanowisku Oljebbina, ale na pewno by go wymienił, gdyby tylko rządził dość długo, by zająć się takimi sprawami. Gdy skończyła się uzurpacja, Prestimion natychmiast obsadził to stanowisko własnym człowiekiem. Najpewniej Dekkeret uczyni to samo. Poza tym Septach Melayn wiedział, że jego miejsce było przy Prestimionie w Labiryncie. Tego się po nim spodziewano i to zrobi. A jednak… jednak… mówili, że Confalume wyzdrowieje, że nie ma chwilowo zagrożenia dla jego życia…
Musiał ogarnąć umysłem bardzo wiele spraw jak na tak wczesną porę dnia.
Gdy skręcił z korytarza łączącego wschodnie skrzydło z Wewnętrznym Zamkiem minął sklepiony, szary budynek, mieszczący nowe Archiwum Prestimiona i dziwaczną Wieżę Lorda Arioca. Kiedy wszedł na Dziedziniec Pinitora dostrzegł Dekkereta, który zbliżał się do niego z lady Fulkari u boku. Byli ubrani w stroje do jazdy i wyglądali na wymiętych i spoconych, jakby właśnie wracali z przejażdżki po łąkach pod Zamkiem.
Zaczyna się. Właśnie teraz, pomyślał Septach Melayn.
— Mój lordzie! — zawołał.
Dekkeret spojrzał na niego z ustami otwartymi z zaskoczenia.
— Co powiedziałeś, Septachu Melaynie?
— Dekkeret! Dekkeret! Chwała Lordowi Dekkeretowi! — zawołał Septach Melayn, wyciągając ręce w geście rozbłysku gwiazd. — Niech żyje Lord Dekkeret! — po czym, ciszej: — Zdaje się, że jestem pierwszym, który wypowiedział te słowa.
I Dekkeret, i lady Fulkari gapili się na niego w zdumionym bezruchu. Septach Melayn zauważył, jak wymieniają zaskoczone spojrzenia. Dekkeret zapytał cicho:
— O co chodzi, Septachu Melaynie? Co ty robisz?
— Witam cię we właściwy sposób, mój lordzie. Otrzymaliśmy wieści z Labiryntu. Prestimion został Pontifexem, mamy teraz nowego Koronala. Albo mieć będziemy, kiedy tylko spotka się Rada. Ale to właściwie fakt. Jesteś naszym królem i jako takiego cię witam. Zdajesz się być urażony, mój lordzie. Czy powiedziałem coś, co mogło cię dotknąć?