— Mam na imię Ludmiła — przedstawiła się Ludmiła.

— Oczahovana — odparła z godnością hrabina Nosfrontatu, wyciągając dłoń, która byłaby wąska i blada, gdyby nie była różowa i krótka. — Zavsze miło spotkhać śvieżhą khev. Gdybhyś kiedhyś miała ochothę na psie chhupki, kochanie, i akhuhat przechodziła v poblhiżu, nasze drzvi są zavsze otwahte.

Ludmiła spojrzała na Windle'a Poonsa.

— Czy mam to wypisane na czole? — spytała.

— To nie są zwykli ludzie — odparł łagodnie Windle.

— Też tak uważam — stwierdziła chłodno. — Nie znam nikogo, kto by przez cały czas chodził w teatralnej pelerynie.

— Muszę nosić pelerynę — wyjaśnił Arthur. — jest mi potrzebna do skrzydeł, rozumiesz. O tak…

Dramatycznym gestem rozłożył pelerynę. Rozległ się głuchy huk implozji i w powietrzu zawisł nieduży, tłusty nietoperz. Spojrzał w dół, pisnął gniewnie i zanurkował, uderzając nosem o ziemię. Doreen podniosła go za nogi.

— Mnie osobiście najbardziej przeszkadza, że muszę spać przy otwartym oknie — oświadczyła niezbyt zrozumiale. — Mogliby przerwać tę muzykę! Głowa już mnie boli!

Zabrzmiało kolejne „uumpf” i Arthur pojawił się znowu, nogami do góry. Wylądował na głowie.

— Chodzi o spadek — wyjaśniła Doreen. — Musi się trochę rozpędzić. Jeśli nie ma przynajmniej jednego piętra na start, nie osiąga odpowiedniej szybkości.

— Nie osiągam odpowiedniej szybkości — powiedział Arthur, wstając.

— Przepraszam — przerwał mu Windle. — Ta muzyka na was nie działa?

— Aż zęby mnie od niej mrowią, ot co — przyznał Arthur. — A nie muszę chyba tłumaczyć, że to dla wampira nic dobrego.

— Pan Poons uważa, że ona robi coś z ludźmi — wtrąciła Ludmiła.

— Wszystkich mrowią zęby? — domyślił się Arthur. Windle spojrzał na tłum. Nikt nie zwracał uwagi na członków klubu Od Nowa.

— Wyglądają, jakby na coś czekali — stwierdziła Doreen. — Znaczy, vyglądhają.

— Straszne — uznała Ludmiła.

— To przecież nic złego. My też jesteśmy straszni.

— Pan Poons chce wejść do wnętrza tego stosu.

— Dobry pomysł — ucieszył się Arthur. — Każe im uciszyć muzykę.

— Ale może pan zginąć! — zawołała dziewczyna. Windle znacząco zatarł ręce.

— Aha — rzekł. — 1 tu właśnie mamy przewagę.

Po czym wszedł w blask.

Nigdy jeszcze nie widział tak jaskrawego światła. Zdawało się promieniować ze wszystkiego, ścigać każdy cień i usuwać go bezlitośnie. Było o wiele jaśniejsze niż światło dnia, a jednak wcale go nie przypominało — miało niebieski poblask, który rozcinał widzenie jak błysk noża.

— W porządku, hrabio? — rzucił przez ramię.

— Świetnie, świetnie — wymruczał Arthur.

Łupinę zawarczał.

Ludmiła szarpnęła plątaninę drutów.

— Tam coś jest pod spodem. Wygląda jak… marmur. Pomarańczowy marmur. — Pogładziła dłonią powierzchnię. — Ale ciepły. Marmur nie powinien chyba być ciepły.

— To nie może być marmur. Na całym świecie nie ma tyle marmuru… śviecie — oświadczyła Doreen. — Phóbowaliśmy khupić mah-muh do naszej khypty… — Wsłuchała się w brzmienie tego słowa i zadowolona skinęła głową. — Tak, do khypty. Te khasnoludy povinno się phovystrzelać, takich żądhają cen. To skhandal!

— Nie wydaje mi się, żeby krasnoludy to zbudowały — uznał Windle. Uklęknął niezgrabnie, żeby obejrzeć podłogę.

— Też nie sądzę. Lenive, chcive łobhuzy. Za naszą khyptę żądhali phawie siedemdziesięciu dolahów. Phavda, Arthurze?

— Prawie siedemdziesięciu dolarów — potwierdził Arthur.

— Myślę, że nikt tego nie zbudował — mówił dalej Windle.

Szczeliny. Powinny tu być szczeliny. I krawędzie w miejscach, gdzie jedna płyta styka się z drugą. To nie powinna być jedna wielka płyta. W dodatku trochę lepka.

— Więc Arthur sam ją zbudował.

— Sam ją zbudowałem.

Aha… Tu była jakaś krawędź. No, może nie całkiem krawędź. Marmur robił się przezroczysty jak okno prowadzące do innej, jasno oświetlonej przestrzeni. Stały tam jakieś przedmioty, niewyraźne i jakby nadtopione. Ale nie było do nich przejścia.

Paplanina Winkingsów płynęła mu nad głową, gdy zagłębiał się dalej.

— …właściwie to raczej krypteczkę. Ale wykopał też loch, chociaż trzeba wyjść na korytarz, żeby porządnie zamknąć drzwi…

Należenie do towarzystwa może oznaczać wiele rzeczy, myślał Windle. Dla niektórych oznacza, że się nie jest wampirem. Dla innych to kolekcja gipsowych nietoperzy na ścianie.

Przesunął palcami po przezroczystej substancji. Świat tutaj składał się z samych prostokątów. Były ostre rogi, a po obu stronach korytarza wyrastały przezroczyste panele. Niemuzyka grała przez cały czas.

To nie może być żywe, prawda? Życie jest… bardziej zaokrąglone.

— Co o tym myślisz, Łupinę? — zapytał. Łupinę szczeknął.

— Hm. Niewiele mi pomogłeś.

Ludmiła przyklękła i położyła mu dłoń na ramieniu.

— Co pan miał na myśli, mówiąc, że nikt tego nie zbudował? — spytała.

Windle poskrobał się po głowie.

— Nie jestem pewien. Ale wydaje mi się, że to jakaś… wydzielina.

— Wydzielina? Jaka? Czyja?

Podnieśli głowy. Wózek wyjechał z bocznego przejścia i przemknął do drugiego, po przeciwnej stronie korytarza.

— Ich? — zapytała Ludmiła.

— Raczej nie. Myślę, że to słudzy. Jak mrówki. Albo pszczoły w ulu.

— A co jest miodem?

— Nie jestem pewien. Ale to wszystko jeszcze nie dojrzało. Nie jest jeszcze dokończone. Niech nikt niczego nie dotyka.

Poszli dalej, Korytarz doprowadził ich do szerokiej, jasnej przestrzeni osłoniętej od góry kopułą. Schody wiodły w górę i w dół na inne poziomy, a pośrodku stała fontanna i zagajnik doniczkowych roślin, które wyglądały zbyt zdrowo, by były prawdziwe.

— Ładne, prawda? — ucieszyła się Doreen.

— Stale mi się wydaje, że powinni tu być ludzie — oświadczyła Ludmiła. — Mnóstwo ludzi.

— Powinni przynajmniej być magowie — mruknął Windle Poons. — Pół tuzina magów nie może po prostu zniknąć.

Cała piątka zbiła się ciasno. Korytarze rozmiarów tego, którym właśnie przeszli, mogłyby zmieścić parę słoni idących obok siebie.

— Nie sądzicie, że powinniśmy wrócić na zewnątrz? — zaproponowała Doreen.

— A co nam to da? — spytał Windle.

— To, że stąd wyjdziemy.

Windle obrócił się dookoła, licząc pod nosem. Z sali pod kopułą wybiegało w równych odstępach pięć korytarzy.

— Zapewne tak samo wygląda to wyżej i na dole — stwierdził głośno.

— Bardzo tu czysto — zauważyła nerwowo Doreen. — Czysto, prawda, Arthurze?

— Bardzo czysto.

— Co to za odgłos? — zdziwiła się Ludmiła.

— Jaki odgłos?

— Ten odgłos. Jakby ktoś coś ssał.

Arthur rozejrzał się z nagłym zaciekawieniem.

— To nie ja.

— To schody — stwierdził Windle.

— Bez żartów. Schody nie ssą. Windle spojrzał w dół.

— Te owszem.

Były czarne jak wzburzona rzeka. Ciemna substancja wypływała spod podłogi i wybrzuszała się w coś podobnego do stopni, które sunęły rampą i gdzieś wyżej znowu znikały w podłodze. Kiedy się wynurzały, wydawały powolny, chlupiący dźwięk, jak ktoś, kto bada językiem szczególnie irytującą dziurę w zębie.

— Wie pan — odezwała się Ludmiła — to najobrzydliwsza rzecz, jaką w życiu widziałam.

— Widywałem gorsze — odparł Windle. — Ale to jest rzeczywiście paskudne. Pojedziemy do góry czy na dół?

— Chce pan na nich stanąć?

— Nie. Ale magów nie ma na tym poziomie, więc mamy do wyboru albo schody, albo zjazd po poręczy. Obejrzeliście sobie poręcz?

Obejrzeli poręcz.

— Myślę — oświadczyła nerwowo Doreen — że bardziej nam pasuje na dół.

Zjechali w milczeniu. Arthur przewrócił się w miejscu, gdzie jadące stopnie były na powrót wsysane przez podłogę.

— Miałem takie przerażające uczucie, że chcą mnie tam wciągnąć — powiedział przepraszającym tonem i rozejrzał się. — Dużo miejsca — zauważył. — Przestronnie. Mógłbym dokonać cudów z tapetą w kamienny wzorek.

Ludmiła podeszła do najbliższej ściany.

— Wiecie — powiedziała — tu jest więcej szkła niż kiedykolwiek widziałam, a te przejrzyste kawałki wyglądają trochę jak sklepy. Czy to rozsądne? Wielki, ogromny sklep pełen sklepów?

— I jeszcze niedojrzałych — dodał Windle.

— Słucham?

— Nic, głośno myślę. Widzisz, jaki tam mają towar? Ludmiła osłoniła oczy.

— Nie, tylko mnóstwo kolorów i błysków.

— Daj znać, jeśli zobaczysz maga. Ktoś krzyknął.

— Albo usłyszysz, na przykład — dodał Windle.

Łupinę odbiegł w głąb korytarza, a Windle podążył za nim, szybko powłócząc nogami.

Ktoś leżał na plecach i rozpaczliwie walczył z parą wózków. Były większe od tych, które widzieli poprzednio, i połyskiwały złociście.

— Hej! — krzyknął Windle.

Przestały atakować leżącą postać, wykonały eleganckie zwroty na trzy i ruszyły ku niemu.

— Oj — powiedział, widząc, jak nabierają rozpędu.

Pierwszy wózek ominął paszczę Lupine'a, z pełną prędkością uderzył Windle'a w kolana i przewrócił go na podłogę. Kiedy przejeżdżał po nim drugi, Windle machnął ręką, złapał jakiś kawałek metalu i szarpnął mocno. Oderwało się kółko, a wózek skręcił i uderzył w ścianę.

Windle podniósł się i rozejrzał. Arthur rozpaczliwie ściskał uchwyt drugiego wózka i obaj wirowali w kółko w szaleńczym odśrodkowym walcu.

— Puść go! Puść! — wrzeszczała Doreen.

— Nie mogę! Nie mogę!

— No to zrób coś!

Nastąpił cichy wybuch i nagle wózek nie walczył już z przedsiębiorcy branży owocowo-warzywnej w średnim wieku, ale ż małym i wystraszonym nietoperzem. W rezultacie wjechał w marmurowy filar, odbił się i przewrócił na grzbiet, wściekle kręcąc kółkami.

— Kółka! — zawołała Ludmiła. — Oderwijcie mu kółka!

— Ja się tym zajmę — oznajmił Windle. — Wy pomóżcie Regowi.

— Jest tutaj Reg? — zdziwiła się Doreen.

Windle machnął ręką, wskazując kciukiem daleką ścianę. Słowa „Lepiej późno niż wcale” kończyły się rozpaczliwym maźnięciem farby.

— Wystarczy pokazać mu ścianę i wiadro farby, a zapomina, na jakim świecie żyje.

— Ma tylko dwa do wyboru. — Windle odrzucił na bok kółka wózka. — Łupinę, przypilnuj, czy nie pojawią się następne.

Kółka były ostre jak łyżwy. Windle czuł się postrzępiony w okolicach nóg. Ciekawe, jak pójdzie leczenie.

Pomogli Regowi usiąść.

— Co się dzieje? — zapytał. — Nikt więcej nie wchodził, więc zszedłem tutaj sprawdzić, skąd się bierze muzyka, a potem nagle te kółka…

Hrabia Arthur powrócił do mniej więcej ludzkiej postaci i rozejrzał się z dumą. Odkrył, że nikt nie zwraca uwagi i przygarbił się zawiedziony.

— Wyglądały o wiele groźniej niż tamte — zauważyła Ludmiła. — Większe, agresywne i całe w ostrych krawędziach.

— Żołnierze — stwierdził krótko Windle. — Dotąd spotykaliśmy robotników. A teraz żołnierzy. Jak u mrówek.

— Jak byłem mały, miałem farmę mrówek — oznajmił Arthur, który dość mocno uderzył o podłogę i miał chwilowe problemy z oceną rzeczywistości.

— Chwileczkę — wtrąciła Ludmiła. — Widziałam mrówki. Mamy mrówki na podwórku. Jeśli są żołnierze i robotnicy, to musi też być…

— Wiem, wiem — mruknął Windle.

— Ciekawe, mówili na to „farma”, ale ani razu nie widziałem, żeby cokolwiek uprawiały.

Ludmiła oparła się o ścianę.

— Na pewno jest gdzieś blisko.

— Też tak sądzę.

— Jak pan sądzi, jak może wyglądać?

— To jest tak, że bierze się dwa kawałki szkła i parę mrówek…

— Nie mam pojęcia. Skąd mam wiedzieć? Ale magowie będą l gdzieś w pobliżu niej.

— Nie hozhumiem, dhlaczego phan się nimi przejmhuje — zdziwiła się Doreen. — Zakhopali phana żyvcem thylko dhlatego, że bhył phan mahrwy.

Windle usłyszał turkot kółek i obejrzał się szybko. Kilkanaście wózków-żołnierzy wyjechało zza zakrętu i ustawiło się w szyku.

— Myśleli, że tak będzie najlepiej — wyjaśnił. — Ludziom często się to zdarza. Zadziwiające, co w danej chwili potrafią uznać za znakomity pomysł.


Nowy Śmierć wyprostował się.

Bo?

AHA.

EHEM.

Bili Brama cofnął się, odwrócił i rzucił do ucieczki.

Było to — jak chyba najlepiej ze wszystkich zdawał sobie sprawę — tylko odsuwanie nieuniknionego. Ale czy nie na tym właśnie polega życie?

Nikt jeszcze nigdy przed nim nie uciekał, kiedy już umarł. Wielu próbowało, zanim umarło, często stosując przy tym bardzo pomysłowe sposoby. Ale zwykłą reakcją ducha, przeniesionego nagle z jednego świata do drugiego, było pełne nadziei oczekiwanie. W końcu po co uciekać? I tak się nie wiedziało dokąd.

Duch Billa Bramy doskonale wiedział, dokąd ucieka.

Kuźnia Neda Simnela była zamknięta na noc, ale to mu nie przeszkodziło. Ani żywy, ani martwy duch Billa Bramy przebiegł przez ścianę.

Ogień stał się tylko ledwie widocznym lśnieniem na palenisku. Kuźnię wypełniała ciepła ciemność.

Niestety, nie zawierała w sobie ducha kosy.

Bili Brama rozejrzał się rozpaczliwie.

PIP!

Mała figurka w czarnej szacie siedziała na belce pod dachem. Gorączkowo pokazywała róg kuźni.

Bili zobaczył ciemny uchwyt sterczący zza sągu drewna. Spróbował go pociągnąć, ale palce miał równie materialne jak cień.

OBIECAŁ MI, ŻE JĄ ZNISZCZY.

Śmierć Szczurów współczująco wzruszył ramionami.

Nowy Śmierć przeszedł przez ścianę, oburącz ściskając kosę.

Ruszył do Billa Bramy.

Rozległ się szelest. Szare płaszcze wsuwały się do kuźni. Bill Brama ze zgrozą wyszczerzył zęby.

Nowy Śmierć znieruchomiał w dramatycznej pozie, oświetlany blaskiem paleniska.

Machnął kosą.

I niemal stracił równowagę.

Nie wolno się uchylać!

Bili Brama znowu skoczył w ścianę i pobiegł przez rynek. Pochylił czaszkę; widmowe stopy nie wydawały dźwięku, uderzając o bruk. Dotarł do niewielkiej grupki pod zegarem.

NA KONIA! JEDŹCIE!

— Co się stało? Co się dzieje?

NIE UDAŁO SIĘ!

Panna Flitworth rzuciła mu przerażone spojrzenie, ale posłusznie ułożyła śpiącą dziewczynkę na grzbiecie Pimpusia i sama wspięła się za nią. Wtedy Bill Brama mocno klepnął konia w bok. Przynajmniej teraz nastąpił kontakt — Pimpuś istniał w obu światach.

JAZDA!

Nie obejrzał się nawet, tylko pognał drogą w stronę farmy.

Broń!

Coś, co mógłby chwycić!

Jedyna broń w ścięcie nieumarłych znajdowała się w rękach nowego Śmierci.

Biegnąc, Bill Brama usłyszał nagle ciche, rytmiczne stukanie. Spojrzał pod nogi — Śmierć Szczurów dotrzymywał mu kroku.

Pisnął zachęcająco.

Bili przebiegł przez bramę i przypadł do ściany.

W dali zahuczał grom. Poza tym trwała cisza.

Odprężył się nieco i ostrożnie ruszył wzdłuż ściany na tyły farmy.

Zauważył metaliczny błysk. Oparta o ścianę w miejscu, gdzie zostawili ją ludzie z wioski, kiedy przynieśli go do domu, stała jego kosa. Nie ta, którą tak starannie przygotował, ale ta, której używał przy żniwach. Była tylko tak ostra, jak mogły ją uczynić osełka i pieszczota kłosów, jednak miała znajomy kształt, więc sięgnął po nią niepewnie. Dłoń przeniknęła przez drzewce.

Im dalej uciekasz, tym bardziej się zbliżasz.

Nowy Śmierć spokojnie wynurzył się z cienia.

Powinieneś to wiedzieć, dodał.

Bili Brama wyprostował się.

Ucieszy nas to.

UCIESZY?

Nowy Śmierć podszedł bliżej. Bill Brama cofnął się.

Tak. Zabranie jednego Śmierci to jak osiągnięcie zgonu miliarda pomniejszych żywotów.

POMNIEJSZYCH ŻYWOTÓW? PRZECIEŻ TO NIE JEST GRA!

Nowy Śmierć się zawahał.

Co to jest gra?

Bili Brama poczuł, że budzi się w nim nadzieja.

MÓGŁBYM CI POKAZAĆ…

Koniec drzewca kosy trafił go w brodę i cisnął na ścianę. Bill zsunął się na ziemię.

Wyczuwamy sztuczkę. Nie słuchamy. Kosiarz nie słucha plonu.

Bili Brama spróbował się podnieść.

Drzewce kosy trafiło go znowu.

Nie popełnimy tych samych błędów.

Bili Brama spojrzał na niego. Nowy Śmierć trzymał złotą klepsydrę; górna część była pusta. Wokół nich pejzaż zmienił się, poczerwieniał, zaczął nabierać nierzeczywistego wyglądu rzeczywistości widzianej z przeciwnej strony.

Skończył ci się czas, panie Billu Bramo.

Nowy Śmierć zsunął kaptur.

Pod tkaniną nie było twarzy. Nie było nawet czaszki. Dym kłębił się bezładnie pomiędzy szatą a złotą koroną.

Bili Brama uniósł się na łokciach.

KORONA? Głos drżał mu z gniewu. JA NIGDY NIE NOSIŁEM KORONY.

Nigdy nie chciałeś władać.

Śmierć zamachnął się kosą.

I wtedy nowy Śmierć i stary Śmierć uświadomili sobie nagle, że syk mijającego czasu wcale nie ucichł.

Nowy Śmierć zawahał się i znowu wyjął złotą klepsydrę. Potrząsnął nią.

Bili Brama spojrzał na puste miejsce pod koroną. Dostrzegł zdziwienie, nawet bez rysów twarzy, która mogłaby je wyrażać — zawisło w powietrzu całkiem samodzielnie.

Zobaczył, jak korona się odwraca.

Panna Flitworth stała z rękami rozsuniętymi mniej więcej o stopę; oczy miała zamknięte. Przed nią, w przestrzeni między dłońmi, rysował się delikatny kształt życiomierza; piasek przesypywał się niczym wodospad.

Obaj Śmierci z trudem odczytali na szkle niewyraźne nazwisko: Renata Flitworth.

Bezcielesny wyraz nowego Śmierci zmienił się w krańcowe osłupienie. Odwrócił się do Billa Bramy.

Dla CIEBIE?

Ale Bill Brama podrywał się już, rósł jak gniew królów. Sięgnął za plecy, warcząc z wściekłości, w pożyczonym czasie, a palce zacisnął na żniwnej kosie.

Koronowany Śmierć dostrzegł, co się dzieje, i uniósł własną broń, ale prawdopodobnie nic na świecie nie zdołałoby powstrzymać zużytego ostrza, gdy świsnęło w powietrzu, gdy wściekłość i zemsta dały mu krawędź wykraczającą poza wszelkie definicje ostrości. Przecięła metal, nawet nie zwalniając.

ŻADNEJ KORONY, powiedział Bill Brama, patrząc prosto w dym.

ŻADNEJ KORONY. TYLKO PLON.

Szata zwinęła się wokół ostrza. Rozległ się cichy pisk, narastający poza granice słyszalności. Czarna kolumna, niczym negatyw błyskawicy, wystrzeliła z ziemi i zniknęła w chmurach.

Śmierć odczekał chwilę, po czym ostrożnie trącił szatę nogą. Skrzywiona trochę korona potoczyła się jeszcze kawałek, nim wyparowała.

NO TAK, stwierdził lekceważąco.

DRAMAT.

Podszedł do panny Flitworth i delikatnie złożył razem jej dłonie. Zniknął wizerunek życiomierza, a niebieskofioletowa mgła na obrzeżach pola widzenia rozwiała się, gdy napłynęła na miejsce solidna rzeczywistość.

W miasteczku zegar dokończył wybijanie dwunastej.

Staruszka zadrżała. Śmierć pstryknął jej palcami przed twarzą.

PANNO FLITWORTH? RENATO?

— Ja… Nie wiedziałam, co robić, a powiedziałeś, że to łatwe i… Śmierć poszedł do stodoły. Kiedy wrócił, miał na sobie swoją czarną szatę.

Panna Flitworth stała nieruchomo.

— Nie wiedziałam, co robić — powtórzyła, chyba wcale nie do niego. — Co się stało? Czy już po wszystkim?

Śmierć rozejrzał się. Szare kształty spływały na podwórze.

BYĆ MOŻE NIE, odparł.


Za formacją żołnierzy pojawiały się kolejne wózki. Wyglądały jak mali srebrzyści robotnicy, tylko z rzadka połyskiwał wśród nich złotem jakiś wojownik.

— Povinniśmy vycofać się do schodóv — oświadczyła Doreen.

— Myślę, że one tego właśnie chcą — odparł Windle.

— I bahdzo dhobrze. Phoza tym na tych kółkach przecież nie yjadhą na stopnie, phavda?

— I nie może pan walczyć do śmierci — przypomniała Ludmiła. Łupinę nie odstępował jej, wbijając spojrzenie żółtych ślepi w zbliżające się powoli kółka.

— Miło byłoby spróbować — mruknął Windle. Dotarli do ruchomych schodów. Spojrzał w górę. Czekały tam wózki; jednak droga na niższy poziom wydawała się czysta.

— Może znajdziemy inne przejście na górę? — spytała z nadzieją Ludmiła.

Stanęli na jadących stopniach. Wózki za nimi przemieściły się, żeby zablokować im odwrót.

Na niższym poziomie byli magowie. Stali tak nieruchomo między doniczkami i fontannami, że z początku Windle przeszedł obok, przekonany, że to jakieś posągi albo dziwaczne meble.

Nadrektor miał przyczepiony fałszywy czerwony nos i trzymał baloniki. Obok niego kwestor żonglował kolorowymi piłeczkami, ale jak maszyna, wbijając wzrok w pustkę.

Pierwszego prymusa znaleźli kawałek dalej; na plecach i piersi wisiały mu tablice. Litery na nich nie dojrzały jeszcze, ale Windle skłonny był postawić własne życie pozagrobowe, że w końcu ułożą się w napisy w rodzaju OKAZJA!!!

Pozostali magowie zebrali się razem, jak mechaniczne lalki, które zapomniano nakręcić. Każdy z nich nosił przypiętą do szaty dużą, owalną odznakę. Znajome już, organiczne pismo dojrzewało w słowo, które wyglądało jak


OCHRONA

chociaż dlaczego akurat takie, wydawało się absolutną tajemnicą. Magów z pewnością nić tu nie chroniło.

Windle pstryknął palcami tuż przed bladymi oczyma dziekana. Nie było żadnej reakcji.

— Nie jest martwy — stwierdził Reg.

— Tylko śpi — zgodził się Windle. — jest wyłączony. Reg pchnął dziekana. Mag przeszedł kilka kroków, po czym zachwiał się niebezpiecznie i stanął.

— Nigdy ich nie wyciągniemy — uznał Arthur. — Nie w takim stanie. Nie możesz ich obudzić?

— Trzeba zapalić im pióro pod nosem — zaproponowała Doreen.

— To nic nie da — sprzeciwił się Windle.

Swoje stwierdzenie opierał na fakcie, że Reg Shoe znajdował się prawie pod nosami magów, a jeśli ktoś dysponuje aparatem węchowym, niezdolnym do zarejestrowania obecności pana Shoe, to z pewnością nie zareaguje na zwykłe płonące piórko. Ani na spory ciężar zrzucony na niego z dużej wysokości, jeśli już o tym mowa.

— Panie Poons — odezwała się Ludmiła.

— Znałem kiedyś golenia, całkiem do niego podobnego — przypomniał sobie Reg Shoe. — Zupełnie podobnego. Wielki facet, cały z gliny. Typowe golemy właśnie takie są. Żeby ruszyły, trzeba na nich wypisać specjalne święte słowo.

— Na przykład „ochrona”?

— Możliwe.

Windle zerknął na dziekana.

— Nie — uznał w końcu. — Niemożliwe. Skąd by ktoś wziął aż tyle gliny? — Rozejrzał się. — Musimy sprawdzić, skąd dobiega ta przeklęta muzyka.

— To znaczy: gdzie są schowani muzykanci?

— Nie przypuszczam, żeby to byli muzykanci.

— Muszą być muzykanci, bracie — zapewnił go Reg Shoe. — Dlatego właśnie nazywa się to muzyką.

— Po pierwsze, nie przypomina to żadnej muzyki, jaką za życia słyszałem, i po drugie, zawsze wierzyłem, że do światła potrzebne są kaganki i świece, których tu nie ma, a przecież wszędzie coś świeci.

— Panie Poons… — odezwała się znowu Ludmiła i szturchnęła go lekko.

— Słucham.

— Znowu przyjechały wózki.

Blokowały wszystkie pięć korytarzy wybiegających z centralnej hali.

— Nie ma schodów w dół — zauważył Windle.

— Może to coś… ona… jest w którejś z tych oszklonych części — zgadywała Ludmiła. — W sklepach?

— Nie sądzę. Nie wyglądają na ukończone. Zresztą jakoś to nie pasuje.

Łupinę warknął. Kolce błyszczały na wózkach z pierwszego szeregu. Jednak nie próbowały atakować.

— Pewnie widziały, co zrobiliśmy z tamtymi — domyślił się Arthur.

— Owszem. Ale jak? To było na górze.

— Może jakoś ze sobą rozmawiają?

— Jak mogą rozmawiać? Jak mogą myśleć? — nie dowierzała Ludmiła. — W takiej drucianej siatce nie zmieści się żaden mózg.

— Mrówki i pszczoły nie myślą, jeśli już o to chodzi — przypomniał Windle. — Są tylko kierowane… Spojrzał w górę. Wszyscy spojrzeli w górę.

— Dobiega z jakiegoś miejsca w suficie — stwierdził. — Musimy je znaleźć, i to zarazi.

Tam są tylko te świetlne płyty — powiedziała Ludmiła.

— Nie tylko. Szukajcie czegoś, skąd mogą dochodzić dźwięki.

— Są wszędzie!

— Cokolwiek chcecie zrobić — zawołała Doreen, chwytając roślinę w doniczce i ściskając ją jak maczugę — mam nadzieję, że zrobicie to szybko!

— Co to jest to okrągłe i czarne u góry? — zapytał Arthur.

— Gdzie?

— Tam. — Wskazał palcem.

— Dobrze. Reg i ja cię podniesiemy. Chodź…

— Mnie? Mam lęk wysokości!

— Przecież potrafisz się zmienić w nietoperza!

— Tak, ale bardzo nerwowego.

— Przestań narzekać. Do roboty. Postaw stopę tutaj, złap się tutaj, teraz stań na ramieniu Rega…

— Tylko się nie przebij! — ostrzegł Reg.

— Nie podoba mi się to — jęczał Arthur, kiedy podnieśli go do góry.

Doreen przestała obserwować tłoczące się wózki.

— Artore! Noblesse obligay!

— To jakieś tajne hasło wampirów? — zapytał szeptem Reg.

— To znaczy coś w rodzaju: hrabia musi robić to, co hrabia robić musi — wyjaśnił Windle.

— Hrabia… — burknął Arthur, chwiejąc się niebezpiecznie. — W ogóle nie powinienem słuchać tego prawnika! Powinienem wiedzieć, że nigdy nic dobrego nie przychodzi w brązowej kopercie! A i tak nie mogę dosięgnąć tego paskudztwa!

— Możesz podskoczyć? — spytał Windle.

— A możesz paść trupem?

— Nie.

— No to ja nie skaczę!

— To przeleć. Zmień się w nietoperza i przeleć.

— Nie mam gdzie się rozpędzić.

— Mógłby pan nim rzucić — zaproponowała Ludmiła. — No wie pan, jak taką papierową strzałką.

— Nic z tego! Jestem hrabią!

— Przecież mówiłeś, że wcale nie chciałeś — przypomniał łagodnie Windle.

— Na ziemi wcale nie chcę, ale jeśli mam być rzucany jak nie wiadomo co…

— Arthurze! Zrób, co mówi pan Poons!

— A niby czemu…

— Arthurze!

Arthur jako nietoperz okazał się zaskakująco ciężki. Windle złapał go za uszy niby niekształtną kulę do kręgli i spróbował wymierzyć.

— Pamiętaj… Jestem gatunkiem zagrożonym! — pisnął hrabia, gdy Windle brał zamach.

Rzut okazał się celny. Arthur zatrzepotał koło czarnego dysku i chwycił go pazurkami.

— Możesz nim poruszyć?

— Nie!

— Więc chwyć mocno i zmień się z powrotem.

— Nie!

— Złapiemy cię.

— Nie!

— Arthurze! — wrzasnęła Doreen, zaimprowizowaną maczugą odpychając nacierający wózek.

— No dobrze…

Przez moment widzieli Arthura Winkingsa, rozpaczliwie trzymającego się sufitu… Po czym spadł na Windle'a i Rega, przyciskając do piersi czarny dysk.

Muzyka ucichła nagle. Z poszarpanego otworu w suficie wylały się różowe rurki; owinęły Arthura, który wyglądał jak talerz bardzo taniego spaghetti z klopsikami. Fontanny przez chwilę działały w drugą stronę, a potem wyschły.

Wózki zatrzymały się. Tylne szeregi wjechały na te z przodu i zabrzmiał chór żałosnych metalicznych stuknięć.

Rurki wciąż wypływały z otworu. Windle chwycił jedną — była nieprzyjemnie różowa i lepka.

— Co to jest, jak pan myśli? — zapytała Ludmiła.

— Myślę — odparł Windle — że powinniśmy uciekać stąd natychmiast.

Podłoga zadygotała. Z fontanny strzelił strumień pary.

— Albo jeszcze szybciej — dodał Windle.

Nadrektor jęknął. Dziekan osunął się na kolana. Pozostali magowie zachowali pozycje stojące, ale ledwo, ledwo.

— Wracają do siebie — stwierdziła Ludmiła. — Chyba nie poradzą sobie ze schodami.

— Moim zdaniem nikt nie powinien nawet myśleć o radzeniu sobie ze schodami — odparł Windle. — Spójrz tylko na nie.

Ruchome schody już się nie ruszały. Czarne stopnie lśniły w bezcieniowym świetle.

— Rozumiem, o co panu chodzi — zgodziła się Ludmiła. — Wolałabym przejść po ruchomych piaskach.

— Tak byłoby bezpieczniej.

— Może jest jakaś rampa? Przecież te wózki muszą się jakoś przemieszczać.

— Dobry pomysł.

Ludmiła zerknęła ha wózki. Jeździły chaotycznie dookoła.

— Mam chyba jeszcze lepszy — mruknęła i złapała za najbliższy uchwyt.

Wózek opierał się przez chwilę, ale ponieważ nie otrzymywał żadnych instrukcji, w końcu posłusznie ustąpił.

— Ci, którzy mogą chodzić, pójdą, a ci, którzy nie mogą chodzić, pojadą. Tutaj, dziadku.

Ostatnie słowa skierowane były do kwestora, który pozwolił usadzić się w drucianym koszu. Słabym głosem powiedział tylko „yo” i zamknął oczy.

Na nim ułożyli dziekana[17].

— Gdzie teraz? — zapytała Doreen.

Kilka płytek na podłodze wybrzuszyło się nagle. Ze szczelin wypłynął gęsty szary opar.

— Rampa powinna być gdzieś na końcu korytarza — stwierdziła Ludmiła. — Idziemy.

Arthur spojrzał w dół, na mgłę ścielącą się pod nogami.

— Ciekawe, jak można to zrobić — powiedział. — Strasznie trudno jest znaleźć coś, co robi takie rzeczy. Próbowaliśmy, wiecie, bo chcieliśmy, żeby nasza krypta była bardziej… kryptyczna, ale tylko zadymiło ją całą i kotary się zapaliły.

— Chodź, Arthurze. Idziemy.

— Chyba nie narobiliśmy wielkich szkód? Może powinniśmy zostawić wiadomość…

— Tak — mruknął ironicznie Reg. — jeśli koniecznie chcesz, mogę napisać coś na ścianie.

Chwycił za uchwyt wózek-robotnika i z niejaką satysfakcją uderzył nim o filar tak mocno, że odpadły kółka.

Windle obserwował, jak członkowie klubu Od Nowa odchodzą najbliższym korytarzem, popychając przed sobą spory asortyment zdobytych okazyjnie magów.

— No tak — powiedział. — Prosta sprawa. Tyle tylko mieliśmy zrobić. Trudno w tym dostrzec jakiś dramat.

Spróbował ruszyć za nimi i znieruchomiał.

Różowe rurki przeciskały się przez posadzkę i zdążyły już mocno oplatać mu nogi.

Kolejne płytki podłogowe wylatywały w powietrze. Schody rozpadały się, odsłaniając ciemną, żłobkowaną, a przede wszystkim żywą tkankę, która je poruszała. Ściany pulsowały i wyginały się do wnętrza, marmur pękał, ukazując pod spodem czerwoną i różową masę.

Oczywiście, myślała niewielka, spokojna część umysłu Windle'a, nic z tego nie jest naprawdę prawdziwe. To tylko metafora, tyle że w tej chwili metafory są niczym świeczki w fabryce sztucznych ogni.

A skoro już o tym mowa, to jaką właściwie istotą jest królowa?

Jak królowa pszczół, tylko że równocześnie jest ulem. Jak chruścik, o ile dobrze pamiętam nazwę, który buduje sobie skorupę z odłamków kamieni i innych śmieci, żeby się w niej ukryć. Albo nautilus, który dokłada kawałki do skorupy, kiedy rośnie. A sądząc po tym, jak rwą się podłogi, jest też całkiem podobna do bardzo złej rozgwiazdy.

Jak miasta bronią się przed czymś takim? Ciekawe. Zwierzęta zwykle wykształcają sobie jakieś metody obrony przed drapieżnikami. Trucizny, żądła, kolce i różne takie.

Tu i teraz to pewnie jestem ja. Stary kolczasty Windle Poons.

Mogę przynajmniej się postarać, żeby inni wyszli z tego cało. Dajmy jej znać, że tu jestem…

Pochylił się, oburącz chwycił kłąb pulsujących rurek i szarpnął mocno.

Wrzask wściekłości królowej był słyszalny aż na uniwersytecie.


Burzowe chmury pędziły nad wzgórze i kłębiły się w potężnej, szybko rosnącej w górę masie. Gdzieś wewnątrz trzasnął piorun.

ZA DUŻO JEST ŻYCIA DOOKOŁA, powiedział Śmierć. NIE ŻEBYM SIĘ SKARŻYŁ. GDZIE DZIECKO?

— Położyłam ją do łóżka. Teraz śpi. Ale to zwyczajny sen.

Błyskawica uderzyła we wzgórze. Huknął grom, a potem z daleka dobiegło stukanie i zgrzyty.

Śmierć westchnął.

AHA. ZNOWU DRAMAT.

Obszedł stodołę, żeby mieć lepszy widok na ciemne pola. Panna Flitworth następowała mu na pięty i używała jak tarczy przeciwko groźnym zjawiskom, jakie mogły tam czekać.

Błękitny poblask skrzył się za odległym żywopłotem. Przesuwał się.

— Co to jest?

TO BYŁ KOMBINATOR ŻNIWNY.

— Był? A czym jest teraz?

ŻAŁOSNYM OFERMĄ.

Kombinator przejechał przez wilgotne pola; ramiona wirowały, dźwignie poruszały się w błękitnym nimbie. Dyszle dla konia machały bezużytecznie w powietrzu.

— Jak może jeździć bez konia? Wczoraj miał konia! NIE POTRZEBUJE GO.

Obejrzał się na szarych widzów. Na podwórzu stały ich już całe szeregi.

— Pimpuś jest osiodłany. Jedźmy! NIE.

Kombinator Żniwny przyspieszał. Ciach-ciach wirujących ostrzy zmieniło się w ciągły świst.

— Jest zły, bo ukradłeś mu plandekę?

NIE TYLKO TO MU UKRADŁEM.

Śmierć uśmiechnął się do widzów. Podniósł kosę, obrócił ją w dłoniach, a potem, kiedy był pewien, że wbijają w nią wzrok, upuścił na ziemię.

Potem złożył ręce na piersi.

Panna Flitworth szarpała go za szatę.

— Co ty wyprawiasz?

DRAMAT.

Kombinator dotarł do bramy i w chmurze trocin wjechał na podwórze.

— Jesteś pewien, że nic nam się nie stanie? Śmierć przytaknął.

— Aha. No to dobrze.

Koła Kombinatora rozmyły się od szybkości.

PRAWDOPODOBNIE.

I wtedy…

…coś w maszynie brzęknęło.

A potem Kombinator nadal jechał naprzód, ale już w kawałkach. Fontanny iskier strzeliły z osi. Kilka wrzecion i ramion jakoś trzymało się razem i toczyło coraz dalej od wirującego, zwalniającego stopniowo chaosu. Koło z ostrzami wyrwało się, przebiło przez maszynę i poleciało na pole.

Zabrzmiały brzęki, stuki, aż wreszcie ostatnie samotne „boing”, będące dźwiękowym odpowiednikiem sławnej pary dymiących butów.

Zapadła cisza.

Śmierć schylił się spokojnie i podniósł skomplikowaną z wyglądu, wrzecionowatą część, która przyfrunęła mu pod nogi. Była zgięta pod kątem prostym.

Panna Flitworth wyjrzała mu zza pleców.

— Co się stało?

MYŚLĘ, ŻE MIMOŚRÓD ZSUNĄŁ SIĘ STOPNIOWO PO WALE OSIOWYM I UDERZYŁ O ZŁĄCZE KOŁNIERZA, CO DOPROWADZIŁO DO KATASTROFALNYCH SKUTKÓW.

Śmierć spojrzał wyzywająco na szeregi szarych gapiów. Jeden po drugim zaczęli znikać.

Sięgnął po kosę.

A TERAZ MUSZĘ IŚĆ, oznajmił.

Panna Flitworth była przerażona.

— Co? Tak po prostu?

WŁAŚNIE TAK. MAM DUŻO ZALEGŁEJ PRACY.

— I już cię nie zobaczę? To znaczy…

ALEŻ TAK WKRÓTCE. Przez chwilę szukał właściwego słowa, ale zrezygnował. OBIECUJĘ.

Podciągnął czarną szatę i sięgnął do kieszeni spodni Billa Bramy, które wciąż miał pod spodem.

KIEDY PAN SIMNEL PRZYJDZIE RANO, ŻEBY POZBIERAĆ KAWAŁKI, PRAWDOPODOBNIE BĘDZIE SZUKAŁ TEGO, powiedział i upuścił na jej dłoń coś małego, o fazowanych krawędziach.

— Co to jest?

ZACISK TRZY ÓSME.

Podszedł do konia i nagle coś sobie przypomniał.

I JESZCZE JEST MI WINIEN ĆWIERĆ PENSA.

Ridcully otworzył jedno oko. Ludzie tłoczyli się dookoła. Były światła i ogólne podniecenie. Wiele osób mówiło równocześnie.

Siedział w bardzo niewygodnym wózku, a wokół brzęczały jakieś dziwne owady.

Słyszał narzekania dziekana, jakieś sieknięcia, których źródłem mógł być tylko kwestor, i głos młodej kobiety. Ktoś kogoś opatrywał, ale na niego osobiście nikt nie zwracał uwagi. Cóż, jeśli udzielano tu pierwszej pomocy, to jemu pierwszemu powinni pomóc. Chrząknął głośno.

— Moglibyście spróbować — zaproponował okrutnemu światu jako takiemu — wlać mi w zaciśnięte usta trochę brandy.

Jakieś zjawisko wyrosło przed nim, unosząc nad głową lampę. Miało twarz rozmiaru pięć w skórze rozmiaru trzynaście.

— Uuk — powiedziało z wyraźną troską.

— Ach, to ty — mruknął Ridcully. Spróbował usiąść, na wypadek gdyby bibliotekarz chciał zastosować sztuczne oddychanie.

Chaotyczne wspomnienia pojawiały się w umyśle. Pamiętał ścianę zgrzytającego metalu, coś różowego, a potem… muzykę. Nieskończoną muzykę, mającą zamieniać żyjące mózgi w twarożek.

Obejrzał się. Za plecami miał budynek otoczony przez tłumy ludzi. Budynek był krępy i w dziwnie zwierzęcy sposób przypadł do ziemi; zdawało się, że gdyby można było unieść jedno ze skrzydeł, człowiek usłyszałby ciche puknięcia odrywających się przyssawek. Z budynku wylewało się światło, a przez drzwi wypływały kłęby pary.

— Ridcully się obudził!

Pojawiły się kolejne twarze. To nie Noc Duchowego Ciasta, myślał Ridcully, więc nie noszą masek. A niech mnie!

Za nimi usłyszał dziekana.

— Proponuję przygotować Sejsmiczny Reorganizator Herpetty'ego i wepchnąć go przez drzwi. I po kłopocie.

— Nie! Jesteśmy za blisko miejskich murów! Trzeba tylko zrzucić w odpowiednie miejsce Punkt Atraktorowy Quonduma…

— A może Łatwopalną Niespodziankę Sumpjumpera? — To był głos kwestora. — Wypalić to, to najlepszy sposób…

— Tak? Tak? A co ty wiesz o taktyce wojskowej? Nawet nie umiesz porządnie powiedzieć „yo”! Ridcully chwycił burty wózka.

— Czy ktoś zechciałby mi wyjaśnić — powiedział — co do… co takiego się tutaj dzieje?

Ludmiła przecisnęła się między członkami klubu Od Nowa.

— Musi ich pan powstrzymać, nadrektorze! — oświadczyła. — Chcą zniszczyć ten wielki sklep!

W umyśle Ridcully'ego rozbłysły kolejne paskudne wspomnienia.

— Świetny pomysł — pochwalił.

— Ale tam został pan Poons!

Ridcully spróbował zogniskować spojrzenie na lśniącym budynku.

— Jak to? Martwy Windle Poons?

— Arthur pofrunął z powrotem, kiedy tylko zauważyliśmy, że go z nami nie ma. Mówi, że Windle walczył z czymś, co wychodziło ze ścian! Widzieliśmy mnóstwo wózków, ale nie zwracały na nas uwagi! Umożliwił nam ucieczkę!

— Kto, martwy Windle Poons?

— Nie możecie przecież rozczarować tego sklepu na kawałki, skoro został tam jeden z waszych magów!

— Co, martwy Windle Poons?

— Tak!

— Przecież on jest martwy — przypomniał Ridcully. — Prawda? Sam mówił.

— Ha! — zakrzyknął ktoś, kto miał o wiele mniej skóry, niż Ridcully by mu życzył. — To typowe. Klasyczny przykład prymitywnego witalizmu. Założę się, że ratowaliby każdego, kto przypadkiem okazałby się żywy.

— Ale on chciał… Nie zależało mu… On… — zaczął Ridcully. Wiele spraw przekraczało możliwości pojmowania, ale tacy ludzie jak Ridcully nie przejmują się tym zbyt długo. Ridcully był człowiekiem prostodusznym. To nie znaczy głupim. To znaczy, że aby myśleć o czymś w sposób należyty, musiał najpierw odciąć wszystkie skomplikowane kawałki na obrzeżach.

Skoncentrował się na jednym zasadniczym fakcie. Ktoś, kto formalnie był magiem, miał kłopoty. Do tego mógł się odnieść. To uderzyło we właściwą strunę. Cała ta sprawa żywego czy martwego mogła poczekać.

Męczył go jeszcze tylko pewien drobiazg.

— Arthur… pofrunął…?

— Witam.

Ridcully odwrócił głowę. Zamrugał powoli.

— Ładne ma pan zęby — stwierdził.

— Dziękuję — odparł Arthur Winkings.

— Wszystkie własne?

— Oczywiście.

— Zadziwiające. Przypuszczam, że szoruje je pan regularnie.

— Tak.

— Higiena. To najważniejsze.

— I co ma pan zamiar zrobić? — chciała wiedzieć Ludmiła.

— No cóż, pójdziemy tam i go wyciągniemy. — Coś dziwnego było w tej dziewczynie. Ogarnęła go przemożna chęć, żeby pogłaskać ją po głowie. — Zbierzemy parę czarów i wyciągniemy go. Tak. Dziekanie!

— Yo!

— Za chwilę wejdziemy i wyciągniemy stamtąd Windle'a.

— Yo!

— Co? — nie zrozumiał pierwszy prymus. — Chyba zwariowałeś! Ridcully postarał się wyglądać tak godnie, jak to tylko możliwe w tej sytuacji.

— Przypominam, że jestem pańskim nadrektorem — rzekł.

— W takim razie chyba pan zwariował, nadrektorze! — burknął pierwszy prymus. Ściszył głos. — Przecież on jest martwy. Nie rozumiem, jak można ratować martwych. To sprzeczność terminologiczna.

— Dychotomia — podpowiedział kwestor.

— Och, nie sądzę, żeby konieczna była operacja.

— Poza tym pogrzebaliśmy go — dodał wykładowca run współczesnych.

— A teraz wygrzebiemy go znowu — odparł nadrektor. — To zapewne cud istnienia.

— Jak pikle — westchnął rozkosznie kwestor.

Nawet członkowie Od Nowa wymienili zdumione spojrzenia.

— Tak robią w niektórych częściach Howondalandu — wyjaśnił kwestor. — Przygotowują takie wielkie, bardzo wielkie słoje marynat i zakopują je w ziemi na całe miesiące, żeby sfermentowały, a potem wykopują te pyszne, pikantne…

— Przepraszam — szepnęła Ridcully'emu Ludmiła. — Czy magowie zawsze się tak zachowują?

— Pierwszy prymus jest wyjątkowo dobrym przykładem — potwierdził Ridcully. — Ma tak precyzyjną percepcję realności jak tekturowa figurka. Jestem dumny, że mamy go w zespole. — Zatarł ręce. — No dobrze, chłopcy. Są jacyś ochotnicy?

— Yo! — zawołał dziekan, który w tej chwili żył w całkiem innym świecie.

— Zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym nie dopomógł swemu bratu — oświadczył Reg Shoe.

— Uuk.

— Ty? Nie możemy cię zabrać. — Dziekan spojrzał niechętnie na bibliotekarza. — Mało wiesz o city guerillas.

— Uuk! — odpowiedział bibliotekarz i wykonał zaskakująco zrozumiały gest sugerujący, że z drugiej strony to, czego nie wie o city orangutans, można by spisać na bardzo małych rozdeptanych kawałkach. Na przykład dziekana.

— Czterech powinno wystarczyć — uznał nadrektor.

— Nie słyszałem, żeby kiedyś mówił „yo” — burczał dziekan.

Zdjął kapelusz, czego mag zwykle nie robi, chyba że chce coś z niego wyjąć, i oddał kwestorowi. Potem oderwał z dołu szaty wąski pasek materiału, dramatycznie podniósł go w wyciągniętych rękach i zawiązał sobie na czole.

— To element etosu — wyjaśnił, odpowiadając na ich przenikliwe i niewypowiedziane pytanie. — Tak robią wojownicy z Kontynentu Przeciwwagi, kiedy ruszają do bitwy. Trzeba jeszcze krzyczeć… — Próbował przypomnieć sobie jakąś dawną lekturę. — Tego… bonsai. Tak. Bonsai!

— Myślałem, że to oznacza przycinanie drzewek, żeby były małe — wyznał pierwszy prymus.

Dziekan zawahał się nieco. Szczerze mówiąc, sam nie był całkiem pewien. Ale dobry mag nie pozwala, żeby niepewność stała się przeszkodą.

— Nie, to stanowczo musi być bonsai — zapewnił. Pomyślał chwilę i rozpromienił się nagle. — Bo wszystko to jest częścią bushido. To skrócona forma „w busz idą”, bo ci wojownicy idą w busz i przycinają drzewa. Żeby przejść. Mieczami. Rozsądne, jeśli się chwilę zastanowić.

— Ale tutaj nie możesz przecież krzyczeć „bonsai” — zaprotestował wykładowca run współczesnych. — Mamy całkiem odmienne korzenie kulturowe. To na nic. Nikt by nie wiedział, o co ci chodzi.

— Popracuję nad tym — obiecał dziekan.

Zauważył, że Ludmiła słucha ich z otwartymi ustami.

— To zwykłe rozmowy magów — wyjaśnił.

— Rzeczywiście? — zdziwiła się. — Nigdy bym na to nie wpadła.

Nadrektor wysiadł z wózka i na próbę popychał go tam i z powrotem. Zwykle trzeba było czasu, żeby jakaś nowa idea zagnieździła się mocno w umyśle Ridcully'ego, ale teraz instynktownie wyczuwał, że druciany kosz na czterech kółkach może mieć liczne zastosowania.

— Idziemy czy będziemy stać tu przez całą noc i bandażować sobie głowy? — zapytał.

— Yo! — huknął dziekan.

— Yo? — nie zrozumiał Reg Shoe.

— Uuk!

— To było yo? — upewnił się dziekan.

— Uuk.

— No… No to w porządku.


Śmierć siedział na szczycie góry. Nie była ona szczególnie wysoka, naga ani złowroga. Nie urządzały na niej sabatów nagie czarownice — na Dysku czarownice generalnie nie popierały zdejmowania z siebie więcej odzieży, niż było to absolutnie niezbędne w danej chwili. Nie nawiedzały jej widma. Żadni nadzy starcy nie siedzieli na szczycie i nie dzielili się mądrością, ponieważ pierwszą konkluzją, do jakiej dochodzi prawdziwie mądry starzec, jest ta, że siedzenie nago na szczycie góry prowadzi nie tylko do hemoroidów, ale do odmrożonych hemoroidów.

Od czasu do czasu ludzie wspinali się na tę górę i dodawali jeden czy dwa kamienie do stosu na samym szczycie, choćby po to, by dowieść, że nie ma nic tak głupiego, czego ludzie nie zrobią.

Śmierć siedział na stosie i długimi, starannymi pociągnięciami ostrzył kosę.

Nastąpił ruch w powietrzu. Trzej szarzy słudzy przekroczyli nagle próg istnienia.

Któryś powiedział: Myślisz, że wygrałeś?

Któryś powiedział: Myślisz, że zwyciężyłeś?

Śmierć odwrócił w dłoni kamień, by uzyskać świeżą powierzchnię, i przejechał nim powoli wzdłuż ostrza.

Któryś powiedział: Poinformujemy o tym Azraela.

Któryś powiedział: W końcu jesteś tylko małym Śmiercią.

Śmierć podniósł ostrze do księżyca i obracał je lekko, obserwując grę światła na maleńkich opiłkach metalu wzdłuż krawędzi.

Potem poderwał się błyskawicznie. Słudzy odstąpili czym prędzej.

Z szybkością kobry wyciągnął rękę i pochwycił szarą szatę. Podciągnął pusty kaptur do poziomu swych oczodołów.

CZY WIECIE, DLACZEGO WIĘZIEŃ W WIEŻY PRZYGLĄDA SIĘ PTAKOM? zapytał.

Sługa powiedział: Nie dotykaj mnie… Oj…

Rozbłysnął błękitny płomień.

Śmierć opuścił rękę i spojrzał groźnie na dwóch pozostałych.

Któryś powiedział: To jeszcze nie koniec.

Zniknęli.

Śmierć strzepnął z szaty drobinkę popiołu i stanął w lekkim rozkroku. Oburącz uniósł kosę nad głową i przywołał wszystkie mniejsze Śmierci, które powstały pod jego nieobecność.

Po chwili półprzejrzystą czarną falą popłynęły w górę i zlewały się razem jak ciemna rtęć.

Trwało to bardzo długo, ale wreszcie dobiegło końca.

Śmierć opuścił kosę i zbadał sam siebie. Tak, wszystko na miejscu. Znowu był tym jedynym Śmiercią, mieszczącym w sobie wszystkie śmierci świata. Z wyjątkiem…

Zawahał się. Gdzieś tam wyczuł niewielki obszar pustki, jakiś brakujący fragment swej duszy, coś, co zniknęło…

Nie był pewien, co to takiego.

Wzruszył ramionami. Na pewno w końcu się dowie. A tymczasem miał dużo pracy.

Odjechał.

Daleko od góry, w swej kryjówce pod stodołą, Śmierć Szczurów wypuścił ściskaną rozpaczliwie belkę.


Windle Poons obiema stopami przydepnął wysuwającą się spod podłogi mackę. Potem ruszył przed siebie w kłębach pary. Blok marmuru runął z góry i obsypał go odłamkami. Windle z całej siły kopnął w ścianę.

Prawdopodobnie nie było stąd drogi ucieczki, uświadomił sobie, a jeśli nawet była, to nie umiał jej znaleźć. Zresztą tkwił wewnątrz bestii, która burzyła własne ściany, byle tylko go pokonać. Może się przynajmniej postarać, żeby dostała ciężkiej niestrawności.

Ruszył w kierunku otworu, który kiedyś był wejściem do szerokiego korytarza. Ledwie zdążył niezgrabnie przeskoczyć, gdy otwór zamknął się z cichym mlaśnięciem. Srebrne płomyki tańczyły na ścianach. Było tu tyle życia, że wylewało się ze wszystkich stron.

Zauważył kilka wózków jeżdżących w panice po dygoczącej podłodze, równie zagubionych jak on sam.

Skręcił w kolejny rozsądnie wyglądający korytarz. Co prawda większość korytarzy, jakimi chadzał przez ostatnie sto trzydzieści lat, nie pulsowała i nie ociekała śluzem…

Następna macka przebiła się przez ścianę i przewróciła go.

Oczywiście, bestia nie może go zabić. Ale może pozbawić go ciała, zmienić w kogoś takiego jak Człowiek-Wiadro. Los chyba gorszy od śmierci…

Podciągnął się na rękach. Sufit wybrzuszył się i przygniótł go do podłogi.

Odliczył cicho do trzech i rzucił się naprzód. Spowity parą, znów się pośliznął i wyciągnął przed siebie ręce.

Czuł, że traci panowanie nad ciałem. Musiał pilnować zbyt wielu elementów. Mniejsza o śledzionę, ale samo utrzymywanie działania serca i płuc stawało się zbyt trudne…

— Ogródek!

— Co to znaczy, do… a niech mnie?

— Ogródek! Jasne? Yo!

— Uuk!

Windle spojrzał zmętniałym wzrokiem.

Aha. Najwyraźniej tracił też panowanie nad umysłem.

Z pary wyjechał bokiem wózek, którego boków trzymały się jakies niewyraźne postacie. Jedno pokryte sierścią ramię i jedno ramię, które z trudem można było jeszcze nazwać ramieniem, podniosły go z podłogi i wrzuciły do drucianego kosza. Cztery małe kółka ślizgały się po posadzce. Wózek odbił się od ściany, wyprostowałi stukając pojechał z powrotem.

Windle słyszał niewyraźne głosy.

— Do roboty, dziekanie. Wiem, że nie może się pan doczekać.

To był nadrektor.

— Yo!

— Zabije pan to całkowicie? Chyba nie chcielibyśmy, żeby pojawiło się w klubie Od Nowa. Nie wygląda na dobrego towarzysza.

To Reg Shoe…

— Uuk!

A to bibliotekarz.

— Nie martw się, Windle. Dziekan planuje wyraźnie jakieś posunięcie militarne — powiedział Ridcully.

— Yo!Yep!

— Wielkie nieba!

Windle zobaczył nad sobą dłoń dziekana, ściskającą coś błyszczącego.

— Czego pan użyje? — zainteresował się Ridcully, gdy wózek pędził wśród pary. — Sejsmicznego Reorganizatora, Punktu Atraktorowego czy Łatwopalnej Niespodzianki?

— Yo — odparł z satysfakcją dziekan.

— Jak to, wszystkich trzech naraz?

— Yo!

— To chyba drobna przesada. A przy okazji, jeśli jeszcze raz powie pan „yo”, dziekanie, osobiście każę wyrzucić pana z uniwersytetu, ścigać aż do krawędzi świata najlepszym demonom, jakie potrafi przywołać thaumaturgia, rozerwać na wyjątkowo małe kawałeczki, przemleć, wmieszać w coś podobnego do befsztyka tatarskiego i wrzucić do psiej miski.

— Y… — Dziekan pochwycił spojrzenie Ridcully'ego. — Tak. Tak? Proszę sobie nie przerywać, nadrektorze. Na co komu posiadanie władzy nad kosmiczną równowagą, na co poznawanie tajemnic losu, jeśli nie można zwyczajnie czegoś wysadzić? Proszę. Mam je przygotowane. Wie pan, jak źle wpływa na zaklęcia, jeśli się raz przygotowanych nie wykorzysta,…

Wózek wjechał na drżącą rampę i na dwóch kółkach wziął zakręt.

— No dobrze — zgodził się Ridcully. — Jeśli to dla pana takie ważne.

— Y… Przepraszam.

Dziekan zaczął mamrotać coś pod nosem i nagle wrzasnął przerażony:

— Oślepłem!

— Pański bandaż bonsai zsunął się panu na oczy, dziekanie.

Windle jęknął.

— Jak się czujesz, bracie Poons?

W pole widzenia Windle'a wpłynęła rozpadająca się nieco twarz Rega.

— Wiesz, jak to jest — odparł. — Mogłoby być lepiej, ale mogłoby być gorzej.

Wózek odbił się od ściany i zmienił kierunek.

— Co z pańskimi zaklęciami, dziekanie? — rzucił Ridcully przez zaciśnięte zęby. — Coraz trudniej mi kierować tym czymś.

Dziekan wymruczał kilka słów i w dramatycznym geście wzniósł ręce. Oktarynowy płomień strzelił mu z palców i uziemił się gdzieś we mgle.

— Jii-hoo!

— Dziekanie…

— Słucham, nadrektorze.

— Ta uwaga, jaką niedawno wygłosiłem na temat słowa na Y…

— Tak? Słucham?

— Może pan dołączyć także Jii-hoo. Dziekan zwiesił głowę.

— Aha. Oczywiście, nadrektorze.

— I dlaczego nie było jeszcze wybuchu?

— Dołożyłem niewielkie opóźnienie, nadrektorze. Pomyślałem, że może chcielibyśmy się wydostać, zanim to nastąpi.

— Dobrze kombinujesz, chłopie.

— Zaraz cię stąd wydostaniemy, Windle — mówił Reg Shoe. — Nie zostawiamy naszych ludzi w takiej sytuacji. Przecież…

I wtedy podłoga wybuchła przed nimi.

A zaraz potem za nimi.

Bestia, która wynurzyła się spod strzaskanych płyt, była albo bezkształtna, albo miała wiele kształtów równocześnie. Wiła się wściekle i trzaskała na nich swymi rurkami.

Wózek zahamował z poślizgiem.

— Ma pan jeszcze jakieś czary, dziekanie?

— Tego… Nie, nadrektorze.

— A te zaklęcia, o których pan mówił, zadziałają…?

— Lada sekunda, nadrektorze.

— Czyli cokolwiek się stanie, stanie się nam?

— Tak, nadrektorze.

Ridcully poklepał Windle'a po głowie.

— Przykro mi — powiedział.

Windle odwrócił się z trudem i spojrzał w głąb korytarza.

Dostrzegł coś za królową. To coś wyglądało jak całkiem zwyczajne drzwi sypialni, przesuwające się ciągiem małych kroków, jakby ktoś bardzo ostrożnie popychał je przed sobą.

— Co to jest? — zdziwił się Reg. Windle uniósł się jak najwyżej.

— Schleppel!

— Nie, niemożliwe — mruknął Reg.

— To Schleppel! — krzyknął Windle. — Schleppel! To my! Możesz nam pomóc?

Drzwi się zatrzymały. A potem odleciały na bok. Schleppel wyprostował się na pełną wysokość.

— Dobry wieczór, panie Poons. Witaj, Reg — powiedział. Wszyscy wpatrywali się w kudłatą postać, wypełniającą sobą prawie cały korytarz.

— Ehm… Schleppel, tego… — zająknął się Windle. — Czy mógłbyś oczyścić nam drogę?

— Żaden kłopot, panie Poons. Dla przyjaciela wszystko.

Dłoń wielkości taczek wysunęła się z mgły, chwyciła przeszkodę i wyrwała ją z nieprawdopodobną łatwością.

— No, popatrz na mnie! — powiedział Schleppel. — Masz rację. Strach potrzebuje drzwi jak ryba bicyklu! Powtórz to i powtórz głośno, ale…

— A czy teraz mógłbyś się odsunąć? Proszę.

— Pewnie. Jasne. O rany!

Schleppel raz jeszcze uderzył w królową.

Wózek pomknął przed siebie.

— I lepiej chodź z nami! — krzyknął Windle, gdy Schleppel zniknął w kłębach mgły.

— Nie, lepiej nie — zaprotestował nadrektor. — Możesz mi wierzyć. Co to było?

— On jest strachem — wyjaśnił Windle.

— Myślałem, że strachy tkwią zwykle w szafach i różnych takich.

— On wyszedł z szafy — odparł z dumą Reg Shoe. — I odnalazł siebie.

— Bylebyśmy tylko my potrafili go zgubić.

— Nie możemy go przecież zostawić…

— Możemy — burknął Ridcully. — Naprawdę możemy. Za nimi rozległ się huk przypominający erupcję gazu bagiennego. Obok przemknęły strumienie zielonego światła.

— Zaklęcia zaczynają wybuchać! — krzyknął dziekan. — Szybciej! Wózek wyskoczył z bramy i wzleciał w chłód nocy. Kółka piszczały.

— Yo! — huknął Ridcully, kiedy dum gapiów rozbiegał się przed nimi.

— Czy to znaczy, że ja też mogę powiedzieć „yo”? — upewnił się dziekan.

— Dobrze. Ale tylko raz. Każdy może powiedzieć „yo” jeden raz.

— Yo!

— Yo! — powtórzył Reg Shoe.

— Uuk!

— Yo! — zawołał Windle Poons.

— Yo! — powiedział Schleppeł.

(Gdzieś w ciemności, gdzie tłum był najrzadszy, wychudzona sylwetka pana hcolite, ostatniego żyjącego banshee, podbiegła do dygoczącego budynku i dyskretnie wsunęła pod drzwi karteczkę.

Na karteczce byio napisane: OOOOeeeOOOeeeOOOeee).

Wózek zarył się kółkami w ziemię i zahamował. Nikt się nie oglądał.

— Jesteś za nami, prawda? — zapytał wolno Reg Shoe.

Zgadza się, Reg — potwierdził radośnie Schleppel.

— Czy powinniśmy się martwić, bo może stanąć przed nami? — zapytał Ridcully. — Czy może jest jeszcze gorzej, ponieważ wiemy, że jest za nami?

— Ha! Ten strach już skończył z szafami i piwnicami! — oświadczył Schleppel.

— To szkoda, bo na uniwersytecie mamy naprawdę wielkie piwnice — wtrącił pospiesznie Windle Poons. Schleppel zastanawiał się przez chwilę.

— Jak wielkie? — zapytał badawczo.

— Ogromne.

— Tak? Ze szczurami?

— Szczury to drobiazg. Siedzą w nich różne demony, które wyrwały się spod kontroli. Prawdziwa plaga.

— Co ty wyprawiasz? — syknął Ridcully. — Przecież tu chodzi o nasze piwnice!

— Wolałby go pan pod własnym łóżkiem? — mruknął cicho Windle. — Czy żeby chodził za panem? Ridcully stanowczo kiwnął głową.

— To fakt, te nieszczęsne szczury naprawdę się rozpanoszyły — powiedział głośno. — Niektóre mają… no, chyba ze dwie stopy długości. Prawda, dziekanie?

— Trzy stopy — stwierdził autorytatywnie dziekan. — Co najmniej.

— I tłuste jak masło — dodał Windle. Schleppel pomyślał chwilę.

— No dobrze — zgodził się z ociąganiem. — Może przespaceruję się tam i rzucę okiem.

Wielki sklep eksplodował i implodował równocześnie. Uzyskanie takiego zjawiska jest prawie niemożliwe bez ogromnego budżetu efektów specjalnych albo trzech zaklęć, działających przeciwko sobie. Zjawisko przypominało trochę ogromną chmurę, rozszerzającą się, a jednocześnie oddalającą tak szybko, że wkrótce zmieniła się w punkt. Ściany wygięły się i zostały wessane. Wyrwana ze zdeptanych pól gleba zwinęła się w spiralny wir. Nastąpił gwałtowny wybuch niemuzyki, który ucichł niemal natychmiast.

A potem już nic, tylko błotniste pole.

I tysiące białych płatków, niczym śnieg spływające z porannego nieba. Opadały bezgłośnie i lądowały na głowach gapiów.

— To chyba nie nasiona? — wystraszył się Reg Shoe.

Windle chwycił jeden z płatków. Był to nieregularny prostokąt, nierówny i pobrudzony. Z pewną dozą wyobraźni można było rozróżnić słowa:


Likwidacja sklepu
Wszystko na spzredaż!

— Nie — uspokoił Rega. — Chyba nie.

Spojrzał w niebo i uśmiechnął się. Nigdy nie jest za późno, żeby przeżyć dobre życie.

A kiedy nikt nie patrzył, ostatni ocalały wózek na Dysku zgrzytając smętnie, odtoczył się w zapomnienie nocy, zagubiony i samotny[18].


— Puka-gruka-fuk!

Panna Flitworth siedziała w kuchni. Z podwórza dochodziły smutne brzęki — to Ned Simnel i jego uczeń zbierali pogięte resztki Kombinatora Żniwnego. Garstka ludzi w teorii przyszła mu pomóc, ale tak naprawdę wykorzystywali okazję, żeby się rozejrzeć. Panna Flitworth zrobiła dla nich herbatę. Teraz siedziała z brodą opartą na dłoni i patrzyła w pustkę.

Ktoś zastukał w otwarte drzwi. Kurek wsunął swoją czerwoną twarz do wnętrza.

— Przepraszam, panno Flitworth…

— Hm?

— Przepraszam, panno Flitworth, ale w stodole jest szkielet konia! Je siano!

— Jak?

— Wszystko wypada z powrotem!

— Naprawdę? W takim razie go zatrzymamy. Przynajmniej tanio się wykarmi.

Kurek stal nieruchomo, mnąc w rękach kapelusz.

— Dobrze się pani czuje, panno Flitworth?


— Dobrze się pan czuje, panie Poons? Windle wpatrywał się w pustkę.

— Windle! — zawołał Reg Shoe.

— Hm?

— Nadrektor pytał, czy czegoś byś się nie napił.

— Chciałby szklankę wody destylowanej — odpowiedziała pani Cake.

— Jak to, zwykłej wody? — zdziwił się Ridcully.

— Tego właśnie chce.

— Chciałbym szklankę wody destylowanej, jeśli można — poprosił Windle.

Pani Cake była wyraźnie zadowolona z siebie. A przynajmniej widoczna jej część wydawała się zadowolona z siebie, to znaczy fragment pomiędzy kapeluszem a torebką, która stanowiła odpowiednik kapelusza i była tak duża, że kiedy pani Cake siedziała i trzymała ją na kolanach, wyciągała ręce w górę, żeby dosięgnąć ucha.

Kiedy Evadne Cake dowiedziała się, że zaproszono jej córkę na uniwersytet, wybrała się także. Zawsze przyjmowała, że zaproszenie dla Ludmiły jest również zaproszeniem dla jej matki. Takie matki istnieją wszędzie i chyba nic nie można na to poradzić.

Członkowie klubu Od Nowa rozmawiali z magami i starali się wyglądać, jakby sprawiało im to przyjemność. Było to jedno z tych kłopotliwych spotkań z długimi okresami milczenia, przerywanych sporadycznymi chrząknięciami i izolowanymi zdaniami typu „Jak to milo”.

— Przez chwilę byłeś jakby gdzie indziej, Windle — stwierdził Ridcully.

— Jestem po prostu trochę zmęczony, nadrektorze.

— Myślałem, że zombie nigdy nie sypiają.

— Ale i tak jestem zmęczony.

— Na pewno nie chcesz, żebyśmy jeszcze raz spróbowali z tym grzebaniem i całą resztą? Tym razem załatwilibyśmy wszystko jak należy.

— Dziękuję za troskę, ale nie. Chyba nie jestem stworzony do życia pozagrobowego. — Windle zerknął na Rega Shoe. — Przykro mi. Nie wiem, jak ty sobie z rym radzisz. — Uśmiechnął się przepraszająco.

— Masz wszelkie prawo, żeby być żywym albo martwym, według własnego wyboru — oświadczył stanowczo Reg.

— Człowiek-Wiadro twierdzi, że ludzie znowu porządnie umierają — wtrąciła pani Cake. — Więc chyba mógłby się pan umówić na spotkanie.

Windle rozejrzał się.

— Zabrała pańskiego psa na spacer — wyjaśniła pani Cake.

— Gdzie jest Ludmiła? — zapytał Windle. I uśmiechnął się z przymusem. Przeczucia pani Cake potrafiły być męczące.

— Chciałbym być pewny, że ktoś zadba o Łupinę'a, kiedy ja… odejdę — powiedział. — Czy mogłaby pani wziąć go do siebie?

— Cóż…

— Ale on jest… — zaczął Reg Shoe i dostrzegł wyraz twarzy Windle.

— Chociaż muszę przyznać, że pies w domu bardzo by mnie uspokoił — przyznała pani Cake. — Stale się martwię o Ludmiłę. Tylu się wokół kręci dziwacznych typów.

— Przecież pani co… — zaczął znowu Reg.

— Cicho bądź, Reg — przerwała mu Doreen.

— Więc sprawa załatwiona — ucieszył się Windle. — A ma pani jakieś spodnie?

— Co?

— Jakieś spodnie w domu?

— Przypuszczam, że znajdzie się coś po zmarłym panu Cake. Ale czemu…

— Przepraszani. Nie panuję nad myślami. Czasami sam nie wiem, co mówię.

— Aha — ucieszył się Reg. — Już rozumiem. Chcesz powiedzieć, że kiedy on…

Doreen szturchnęła go mocno.

— Och — powiedział Reg. — Nie zwracajcie na mnie uwagi. Zapomniałbym własnej głowy, gdyby nie była przyszyta.

Windle oparł się wygodnie i przymknął oczy. Słuchał oderwanych strzępków rozmów. Słyszał, jak Arthur Winkings pyta nadrektora, kto dekorował tu wnętrza i gdzie uniwersytet kupuje warzywa. Słyszał kwestora narzekającego na koszty wytępienia wszystkich przekleństw, które w tajemniczy sposób przetrwały ostatnie wydarzenia i zamieszkały w mroku pod dachem. A kiedy wytężył swój doskonały słuch, wykrywał nawet radosne krzyki Schleppela w piwnicy.

Nie potrzebowali go. Nareszcie. Świat nie potrzebował już Windle Poonsa.

Wstał cicho i powłócząc nogami, ruszył do drzwi.

— Wychodzę — oznajmił. — Może to trochę potrwać.

Ridcully odruchowo skinął mu głową i skupił się na tym, co mówił Arthur — że Główny Hol mógłby wyglądać całkiem inaczej i że wystarczy do tego tapeta w sosnowy deseń.

Windle zamknął za sobą drzwi i oparł się o gruby, chłodny mur.

A tak… Było jeszcze coś.

— Jesteś tu, Człowieku-Wiadro? — zapytał. skąd wiedziałeś?

— Zwykle jesteś w pobliżu.

hę hę, narobileś niezłych kłopotów, wiesz, co się stanie przy najbliższej pełni księżyca?

Tak, wiem. I myślę, że oni też jakoś wiedzą. przecież on zmieni się w człowieha-wilka.

Tak. A ona w kobietę-wilka.

racja, ale co to za związek, jeśli mogą być razem tylko jeden tydzień na cztery ?

Może to szansa na szczęście nie gorsza niż trafia się większości ludzi. Życie nie jest idealne, Człowieku-Wiadro.

mnie to mówisz ?

Czy mogę ci zadać pytanie natury osobistej? — upewnił się Windle. — Wiesz, po prostu muszę to wiedzieć. hm…

W końcu masz teraz płaszczyznę astralną tylko dla siebie. no dobrze…

Dlaczego nazywasz się Człowiek…

i to wszystko? myślałem, że sam na to wpadniesz, w końcu sprytny z ciebie gość. w moim plemieniu tradycyjnie nadajemy imiona od pierwszej rzeczy, jaką zobaczy matka, kiedy wyjrzy z tipi po porodzie. Człowiek-Wiadro to skrócona forma od Człowiek Wylewający Wiadro Wody na Dwa Psy.

Miałeś pecha — uznał Windle.

nie było tak źle, odparł Człowiek-Wiadro. mój brat bliźniak to naprawdę ma czego żałować, żeby nadać mu imię, matka wyjrzała dziesięć sekund wcześniej.

Windle zastanowił się.

— Nie mów, sam spróbuję zgadnąć — powiedział. — Dwa Psy, Które się Gryzą?

Dwa Psy, Które się Gryzą? się Gryzą?! zawołał Człowiek-Wiadro. rany, oddałby prawą rękę, żeby się nazywać Dwa Psy, Które się GRYZĄ.


Nieco później dobiegła końca historia Windle'a Poonsa, jeśli „historia” będzie tu oznaczała wszystko, co uczynił i co wprawił w ruch. W wiosce w Ramtopach, gdzie tańczą taniec morris, wierzą na przykład, że nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości — dopóki zegar przez niego nakręcony nie stanie, dopóki wino przez nią nastawione nie dokończy fermentacji, dopóki plon, jaki zasiali, nie zostanie zebrany. Czas trwania czyjegoś życia, twierdzą tam, to tylko jądro rzeczywistego istnienia.

Idąc przez zamglone miasto na spotkanie, na które czekał od dnia swych urodzin, Windle czuł, że potrafi przewidzieć ten ostateczny koniec.

Nastąpi za kilka tygodni, kiedy znowu wzejdzie księżyc w pełni. Coś w rodzaju przypisu czy załącznika do życia Windle'a Poonsa — urodzonego w Roku Znaczącego Trójkąta, w Wieku Trzech Wszy (zawsze wolał dawny kalendarz z jego starożytnymi nazwami niż te nowomodne numery, jakich wszyscy dziś używali) i zmarł w Roku Hipotetycznego Węża, w Wieku Nietoperza — mniej więcej.

Na wrzosowiskach pojawią się wtedy dwie biegnące sylwetki. Nie do końca wilki, nie całkiem ludzie… Przy odrobinie szczęścia zdobędą to, co najlepsze z obu światów. Będą nie tylko czuć, ale i wiedzieć.

Zawsze najlepiej mieć oba światy.


Śmierć siedział w fotelu w swoim mrocznym gabinecie, z dłońmi złożonymi przed twarzą.

Od czasu do czasu obracał fotel w jedną i w drugą stronę.

Albert przyniósł mu filiżankę herbaty i wycofał się dyplomatycznie.

Na biurku stał jeden życiomierz. Śmierć mu się przypatrywał.

Obrót, obrót. Obrót, obrót.

W holu na zewnątrz wielki zegar tykał, zabijając czas.

Śmierć zabębnił kościstymi palcami o drewniany blat. Przed nim, ułożone w stos, z dobieranymi naprędce zakładkami, leżały życiorysy największych kochanków Dysku[19]. Ich dość monotonne przeżycia w niczym mu nie pomogły.

Wstał wreszcie, podszedł do okna i wyjrzał na swą mroczną dziedzinę. Za plecami na przemian zaciskał i prostował palce.

Po chwili chwycił życiomierz i wyszedł z gabinetu.

Pimpuś czekał w ciepłym zaduchu stajni. Śmierć osiodłał go szybko, wyprowadził na dziedziniec, a potem odjechał w noc, w stronę odległego, migotliwego klejnotu Dysku.

Wylądował bezgłośnie na podwórzu farmy, o zachodzie słońca.

Przepłynął przez ścianę.

Stanął u stóp schodów.

Uniósł klepsydrę i obserwował upływ czasu.

I nagle znieruchomiał. Było coś jeszcze, czego chciał się dowiedzieć. Bill Brama bywał ciekawy różnych spraw, a on pamiętał wszystko z czasów, kiedy był Billem Bramą. Mógł się przyglądać emocjom rozłożonym niby schwytane motyle, przypięte do korków pod szkłem.

Bili Brama był martwy, a w każdym razie zakończył swe krótkie istnienie. Ale… jak to szło?… Czas trwania czyjegoś życia to tylko jądro rzeczywistego istnienia? Bill Brama odszedł, lecz pozostawił echa. Coś się należało jego pamięci.

Śmierć zawsze się zastanawiał, dlaczego ludzie kładą kwiaty na grobach. Jego zdaniem nie miało to sensu. W końcu ktoś martwy był już poza zasięgiem zapachu róż. A teraz… Nie o to chodzi, że zrozumiał, ale czuł, że istnieje coś zdolnego do zrozumienia.

W mroku za kotarami w saloniku panny Flitworth ciemniejszy kształt przesuwał się w ciemności w stronę trzech skrzyń na kredensie.

Śmierć otworzył jedną z mniejszych. Była pełna złotych monet. Wyglądały na niedotykane. Sprawdził w drugiej — także wypełniało ją złoto.

Oczekiwał po pannie Flitworth czegoś więcej, choć nawet Bill Brama by pewnie nie wiedział czego.

Sprawdził największą skrzynię.

Na wierzchu znalazł warstwę bibułki. Pod nią coś białego i jedwabnego, a także jakby welon, teraz pożółkły już i kruchy ze starości. Przyjrzał mu się, nie pojmując, i odłożył na bok. Była też para białych bucików. Zupełnie niepraktyczne przy pracy na farmie, pomyślał. Nic dziwnego, że leżą w skrzyni.

Głębiej znów papier: plik związanych razem listów. Odłożył je na welon. Niczego nie można się dowiedzieć, obserwując, co istoty ludzkie do siebie piszą — język był tam tylko po to, żeby ukryć myśli.

A dalej, na samym dnie, małe puzderko. Wyjął je i obrócił w dłoniach. Potem odsunął malutki haczyk i otworzył wieczko.

Zabrzęczał mechanizm.

Melodia nie była szczególnie udana. Śmierć słyszał całą muzykę, jaką kiedykolwiek napisano, i prawie wszystkie utwory były lepsze od tego. Jakby coś w nim wystukiwało metaliczny rytm raz, dwa, trzy.

Wewnątrz pudełka, ponad brzęczącymi pracowicie trybikami, wirowała w parodii walca para drewnianych tancerzy.

Śmierć patrzył na nich, póki nie rozwinęła się sprężyna. Potem przeczytał napis.

To był prezent.

Tuż obok życiomierz przesypywał ziarna piasku do dolnej części. Śmierć nie zwracał na niego uwagi.

Kiedy mechanizm stanął, nakręcił go jeszcze raz. Dwie figurki, wirujące przez czas. Gdy muzyka cichła, wystarczało pokręcić kluczykiem.

Znowu zamilkła, a on siedział w ciszy i ciemności, aż podjął decyzję.

Zostały tylko sekundy. Sekundy wiele znaczyły dla Billa Bramy, ponieważ miał ich ograniczony zapas. Dla Śmierci nie znaczyły nic, ponieważ nie miał ich wcale.

Opuścił uśpiony dom, dosiadł konia i odjechał.

Jedną chwilę zajęła mu droga, na którą zwykłe światło straciłoby trzysta milionów lat — ale Śmierć podróżuje wewnątrz przestrzeni, gdzie Czas nie ma znaczenia. Światło wierzy, że przemieszcza się szybciej od wszystkiego, ale się myli. Nieważne, jak szybko pędzi, zawsze odkrywa, że ciemność dotarła na miejsce wcześniej i już na nie czeka.

Miał w drodze towarzystwo: galaktyki, gwiazdy, wstęgi lśniącej materii, sunące, a w końcu opadające spiralami ku odległemu celowi.

Śmierć na swym jasnym wierzchowcu pędził przez ciemność niby pęcherz powietrza na rzece.

A każda rzeka dokądś płynie.

I wreszcie, w dole — równina. Odległość jest tu równie pozbawiona znaczenia jak czas, ale istnieje wrażenie ogromu. Równina mogła leżeć o milę lub o milion mil od niego; znaczyły ją głębokie doliny czy koryta, które rozbiegły się na boki, gdy nadjeżdżał.

Wylądował.

Zsiadł z konia i stanął w milczeniu.

Zmiana perspektywy. Pocięty dolinami pejzaż rozciąga się na niezmierzone odległości, zagina na brzegach i zmienia w czubek palca.

Azrael uniósł palec do twarzy wypełniającej niebo, oświetlonej słabym blaskiem konających galaktyk.

Istnieje miliard Śmierci, ale wszystkie są aspektami jednego: Azraela, Wielkiego Atraktora, Śmierci Wszechświatów, początku i końca Czasu.

Większa część wszechświata zbudowana jest z ciemnej materii i tylko Azrael ją zna.

Oczy tak wielkie, że zwykła supernowa byłaby tylko sugestią błysku na źrenicy, przesunęły się z wolna i zogniskowały na maleńkiej figurce, stojącej na ogromnej, pociętej pętlami powierzchni jego palca. Obok Azraela, pośrodku całej pajęczyny wymiarów, zawisł tykający wielki Zegar. Gwiazdy błyszczały w oczach Azraela. Śmierć Dysku wyprostował się i rzekł: PANIE, PROSZĘ O…

Trzej słudzy zapomnienia wsunęli się w istnienie tuż obok niego.

Któryś powiedział: Nasłuchaj. Jest oskarżony o wtrącanie się.

Któryś powiedział: I o śmierciobójstwo.

Któryś powiedział: I dumę. I życie z intencją przeżycia.

Któryś powiedział: I wsparcie chaosu przeciwko porządkowi.

Azrael uniósł brew.

Słudzy wyczekująco odsunęli się od Śmierci.

PANIE, WIEM, ZE NIE MA DOBREGO PORZĄDKU Z WYJĄTKIEM TEGO, KTÓRYTWORZYMY…

Wyraz twarzy Azraela się nie zmienił.

NIE MA NADZIEI PRÓCZ NAS. NIE MA LITOŚCI PRÓCZ NAS. NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI. JESTEŚMY TYLKO MY.

Ciemna, smutna twarz wypełniła niebo.

WSZYSTKIE RZECZY, KTÓRE SĄ, SĄ NASZE. ALE MUSIMY O NIE DBAĆ. PONIEWAŻ JEŚLI NIE DBAMY, NIE ISTNIEJEMY. AJEŚLI NIE ISTNIEJEMY, NIE MA JUŻ NIC, TYLKO ŚLEPE ZAPOMNIENIE.

ALE NAWET ZAPOMNIENIE PEWNEGO DNIA MUSI SIĘ SKOŃCZYĆ. PANIE, CZYZECHCESZ DAĆ MI TROCHĘ CZASU? DLA WŁAŚCIWEJ RÓWNOWAGI RZECZY. ABY ZWRÓCIĆ TO, CO DANE. PRZEZ WZGLĄD NA WIĘŹNIÓW I PTAKI.

Śmierć cofnął się o krok.

Na twarzy Azraela nie dało się odczytać żadnego wyrazu.

Śmierć zerknął z ukosa na sługi.

PANIE, NA CO MOŻE PLON MIEĆ NADZIEJĘ, JEŚLI NIE NA TROSKĘ KOSIARZA?

Czekał.

PANIE? powiedział.

W czasie, jaki upłynął, kijka galaktyk rozwinęło się, zakręciło wokół Azraela jak papierowe wstęgi, zbiegło w punkt i zniknęło.

I wreszcie Azrael powiedział:

TAK.

A drugi palec sięgnął przez ciemność do Zegara.

Zabrzmiał cichy wrzask wściekłości trzech sług, potem okrzyki zrozumienia, i wreszcie syk trzech krótkotrwałych błękitnych płomieni.

Wszystkie inne zegary, nawet pozbawiony wskazówek zegar Śmierci, były odbiciami jedynego Zegara. Dokładnymi odbiciami Zegara: mówiły wszechświatowi, jaki jest czas, ale Zegar mówił, czyj jest czas. Był źródłem, z którego cały czas wypływał.

A jego konstrukcja była taka, że główna wskazówka obiegała tarczę tylko raz.

Wskazówka sekundowa mknęła po kolistej ścieżce, na którą nawet światło potrzebowało dni, wiecznie ścigana przez minuty, godziny, dni, miesiące, lata, wieki i epoki. Ale wskazówka wszechświata obracała się jeden raz.

Przynajmniej dopóki ktoś nie nakręcił mechanizmu.

A Śmierć wrócił do domu z garstką Czasu.


Brzęknął dzwonek nad drzwiami.

Druto Pole, kwiaciarz, spojrzał ponad bukietem róż. Ktoś stał między wazonami. Wydawał się trochę niewyraźny; nawet później Druto nie byf pewien, kto właściwie odwiedził go w sklepie i jak naprawdę brzmiały jego słowa. Zacierając ręce podszedł bliżej.

— Czym mogę słu…

KWIATY —

Druto wahał się tylko przez moment.

— A jakie jest, hm, przeznaczenie owych…

DLA DAMY.

— Czy ma pan jakieś szcze…

KALIE.

— Tak? Jest pan pewien, że kalie to odpo…

LUBIĘ KALIE.

— No tak… Chciałem tylko zauważyć, że kalie są nieco posępne.

LUBIĘ POSĘP…

Przybysz zawahał się.

CO PAN PROPONUJE?

Druto gładko wszedł w tryb roboczy.

— Róże zawsze są dobrze widziane — zapewnił. — Lub orchidee. Wielu dżentelmenów ostatnio zapewniało mnie, że damy uznają pojedynczą orchideę za piękniejszą od bukietu róż…

POPROSZĘ DUŻO.

— Życzy pan sobie róże czy orchidee?

OBIE.

Palce Druta poruszały się płynnie niczym węgorze w oleju.

— Może zdołałbym zainteresować pana również tymi przepięknymi gałązkami Nervousa Gloriosa…

PROSZĘ ICH DUŻO.

— I jeśli nie obciąży to zbytnio pańskiego budżetu, zaproponowałbym jeszcze pojedynczy okaz tej niezwykle rzadkiej…

TAK.

— A może…

TAK. WSZYSTKO. ZE WSTĄŻECZKĄ.

Kiedy dzwonek nad drzwiami pożegnał klienta, Druto obejrzał monety w dłoni. Wiele z nich było skorodowanych, wszystkie bardzo dziwne, a jedna czy dwie złote.

— Um… — mruknął. — To całkiem wystarczy. I nagle zdał sobie sprawę, że słyszy cichy szelest. Wokół niego, w całym sklepie, płatki kwiatów opadały jak deszcz.

A TE?

— To nasz asortyment De Luxe — odparła kobieta w sklepie z czekoladkami. W przybytkach tak eleganckich nie sprzedaje się cukierków, tylko łakocie, często w formie pojedynczych, opakowanych w złoto czekoladowych wirów, które robią nawet większe dziury na koncie niż w zębach.

Wysoki klient w czerni wybrał bombonierkę wielkości mniej więcej dwóch stóp kwadratowych. Na wieczku podobnym do satynowej poduszki był obrazek pary beznadziejnie zezowatych kociąt wyglądających z buta.

DLACZEGO PUDEŁKO JEST OBSZYTE? MA SŁUŻYĆ DO SIEDZENIA? CZY CZEKOLADKI W ŚRODKU PACHNĄ KOTAMI?, dodał groźnym tonem, a raczej tonem jeszcze groźniejszym niż do tej chwili.

— Ależ nie. To nasz asortyment Supreme.

Klient odrzucił bombonierkę na bok.

NIE.

Sprzedawczyni rozejrzała się na obie strony, po czym otworzyła szufladę pod ladą, równocześnie zniżając głos do konspiracyjnego szeptu.

— Oczywiście — powiedziała. — Na tak szczególną okazję…

Bombonierka była niewielka. Była też całkowicie czarna, z wyjątkiem nazwy wypisanej małymi białymi literami. Kotów, nawet z różowymi kokardkami na szyjach, nie dopuszczono by na odległość mili od takiego pudełka. Aby wręczyć damie taką bombonierkę, przybysze w czerni wyskakiwali z kolejek linowych i zjeżdżali na linach z budynków.

Przybysz w czerni przyjrzał się napisowi.

„MROCZNE OCZAROWANIA”, odczytał. PODOBA MI SIĘ.

— Dla tych intymnych chwil — szepnęła kobieta. TAK TO CHYBA ODPOWIEDNIE. Sprzedawczyni rozpromieniła się.

— Czy mam zapakować? TAK ZE WSTĄŻECZKĄ.

— Czy jeszcze coś, proszę pana? Klient nagle jakby wpadł w panikę.

JESZCZE? POWINNO BYĆ COŚ JESZCZE? JEST COŚ JESZCZE? CO TAKIEGO TRZEBA JESZCZE ZROBIĆ?

— Nie zrozumiałam.

CHODZI O PREZENT DLA DAMY.

Sprzedawczyni była trochę zagubiona tą nagłą zmianą toru konwersacji. Chwyciła się więc wygodnego banału.

— No cóż, mówi się, prawda, że diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny.

DIAMENTY? AHA. DIAMENTY. RZECZYWIŚCIE?


Migotały niczym odpryski światła gwiazd na czarnym aksamicie nieba.

— Ten — powiedział kupiec. — Przepiękny kamień. Proszę zwrócić uwagę na blask, na wyjątkowy…

JAK BARDZO JEST PRZYJAZNY?

Kupiec zawahał się. Znal się na karatach, twardości, połysku, wiedział, co to „ogień”, „woda” i szlif. Ale nigdy dotąd nie kazano mu oceniać kamieni pod względem charakteru.

— Dobrze usposobiony? — zaryzykował.

NIE.

Palce kupca pochwyciły kolejny odprysk zamrożonego światła.

— Ten natomiast… — do jego głosu powróciła pewność — …pochodzi ze słynnej kopalni Shortshanks. Pozwoli pan, że zwrócę jego uwagę na te cudowne…

Poczuł, że przenikliwy wzrok przewierca mu czaszkę.

— Chociaż nie jest, muszę przyznać, znany ze swej przyjaznej postawy.

Klient w czerni rozejrzał się z dezaprobatą. W półmroku, za trolloodpornymi kratami, klejnoty lśniły jak oczy smoków w głębi jaskini.

CZY KTÓRYKOLWIEK Z NICH JEST PRZYJAZNY?

— Szanowny panie, mogę chyba powiedzieć, nie obawiając się zaprzeczenia, że nigdy nie opieraliśmy naszej polityki zakupów na charakterze i usposobieniu kamieni — przyznał kupiec.

Czuł się nieswojo. Wyczuwał, że coś jest nie w porządku, a gdzieś w najdalszym zakątku umysłu wiedział, co to takiego, jednak mózg w jakiś niezwykły sposób nie dopuszczał do ostatecznych wniosków. I to go irytowało.

GDZIE SIĘ ZNAJDUJE NAJWIĘKSZY DIAMENT NA ŚWIECIE?

— Największy? Prosta sprawa. To Łza Offlera, a znajduje się w wewnętrznym sanktuarium Zagubionej Złotej Świątyni Przeznaczenia Offlera, Boga Krokodyla, w najciemniejszym Howondalandzie. Waży osiemset pięćdziesiąt karatów. I uprzedzając pańskie pytanie, tak, osobiście poszedłbym z nim do łóżka.


Jedną z przyjemniejszych stron funkcji kapłana w Zagubionej Złotej Świątyni Przeznaczenia Offlera, Boga Krokodyla była możliwość wcześniejszych powrotów do domu prawie każdego popołudnia. To dlatego że świątynia była zagubiona. Większość wyznawców nie mogła do niej trafić. Czyli ci, którzy mieli szczęście.

Tradycyjnie tylko dwie osoby mogły wchodzić do wewnętrznego sanktuarium. Najwyższy kapłan i drugi kapłan, który nie był najwyższy. Pracowali na tych stanowiskach od lat i zajmowali to stanowisko na zmianę. Nie mieli wielu obowiązków, jako że potencjalni wyznawcy byli przez liczne pułapki nabijani na pale, miażdżeni, truci albo cięci na plasterki, zanim jeszcze dotarli do niewielkiej skarbonki i zabawnego rysunku termometru* przed zakrystią.

Grali właśnie w Okalecz Pana Cebulę na głównym ołtarzu, w cieniu wysadzanego klejnotami posągu samego Offlera, kiedy usłyszeli w dali zgrzyt głównej bramy.

Najwyższy kapłan nawet nie podniósł głowy.

— No, no — mruknął. — Następny chętny pod wielką toczącą się kulę.

Grzmotnęło, po czym rozległy się huki i zgrzyty. A potem wyraźne końcowe uderzenie.

— Do rzeczy — powiedział najwyższy kapłan. — Jaka jest stawka?

— Dwa kamyki — odparł niższy kapłan.

— Dobrze. — Najwyższy kapłan obejrzał swoje karty. — Dokładam te dwa karny…

Usłyszeli dalekie kroki.

— W zeszłym tygodniu ten chłopak z pejczem dotarł aż do wielkich i ostrych kolców — przypomniał niższy kapłan.

Zabrzmiał dźwięk przypominający spuszczanie wody w bardzo starej i wyschniętej toalecie. Kroki ucichły.

Najwyższy kapłan uśmiechnął się pod nosem.

— Dobrze — powtórzył. — Daję te dwa kamyki i podnoszę jeszcze o dwa.

Niższy kapłan rzucił karty na ołtarz.

— Podwójny Cebula — oznajmił.

Najwyższy kapłan obejrzał je podejrzliwie. Niższy kapłan sprawdził na świstku papieru.

— Jesteś mu już winien trzysta tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt cztery kamyki — poinformował.

— Fundusz naprawy dachu Zagubionej Złotej Świątyni! Jeszcze tylko 6000 sztuk złota!! Wesprzyj nas ofiarą!!! Dziękujemy!!!

Znów usłyszeli kroki. Wymienili spojrzenia.

— Dawno już nie mieliśmy nikogo w korytarzu zatrutych strzałek — stwierdził najwyższy kapłan.

— Stawiam pięć, że dojdzie — zaproponował niższy.

— Wchodzę.

Usłyszeli ciche stukanie metalowych grotów na kamieniach.

— Aż żal odbierać ci kamyki. Znowu dobiegł ich odgłos kroków.

— No dobrze, ale jest jeszcze… — zgrzyt, plusk — …basen z krokodylami. Kroki.

— Nikt jeszcze nigdy nie przeszedł obok straszliwego strażnika bram…

Kapłani spojrzeli nawzajem na swe przerażone twarze.

— Zaraz — rzucił ten, który nie był najwyższy. — Nie sądzisz chyba, że to…

— Tutaj? Daj spokój. Jesteśmy w samym środku przeklętej dżungli. — Najwyższy próbował się uśmiechnąć. — W żaden sposób… Kroki były coraz bliżej. Kapłani objęli się ze zgrozą.

— Pani Cake!

Drzwi wpadły do wnętrza. Czarny wiatr dmuchnął przez sanktuarium, pogasił świece i rozrzucił karty niczym płatki śniegu w groszki.

Kapłani usłyszeli zgrzyt bardzo dużego diamentu wyjmowanego z oprawy.

DZIĘKUJĘ.

Po chwili, w której mieli wrażenie, że nie dzieje się już nic więcej, kapłan, który nie był najwyższy, znalazł pudełko z hubką i po kilku nieudanych próbach zapalił świece.

Poprzez tańczące cienie spojrzeli w górę na posąg, gdzie ział otwór, w którym powinien tkwić bardzo duży diament.

Po chwili najwyższy kapłan westchnął ciężko.

— Spójrzmy na to z tej strony — zaproponował. — Poza nami dwoma, kto się o tym dowie?

— Fakt. Nigdy w ten sposób nie myślałem. Słuchaj, czy jutro ja mógłbym być najwyższym kapłanem?

— Twoja kolej wypada dopiero w czwartek.

— No zgódź się.

Najwyższy kapłan wzruszył ramionami i zdjął z głowy pióropusz najwyższego kapłana.

— To naprawdę przykre — stwierdził, zerkając na obrabowany posąg. — Niektórzy ludzie zwyczajnie nie potrafią się zachować w domu bożym.


Śmierć przeniknął przez świat i raz jeszcze wylądował na podwórzu farmy. Słońce opadło na horyzont, kiedy zastukał do kuchennych drzwi. Panna Flitworth otworzyła, wycierając dłonie o fartuch. Mrużąc krótkowzroczne oczy, przyjrzała się gościowi i cofnęła się o krok.

— Bill Brama? Ależ mnie wystraszyłeś.

PRZYNIOSŁEM PANI KWIATY.

Patrzyła na suche, martwe łodygi.

I PUDEŁKO CZEKOLADEK. TAKICH, JAKIE LUBIĄ DAMY.

Patrzyła na niewielką czarną bombonierkę.

A TU JEST DIAMENT, ŻEBY SIĘ Z PANIĄ ZAPRZYJAŹNIŁ.

Diament pochwycił ostatnie promienie zachodzącego słońca.

Panna Flitworth wreszcie odzyskała mowę.

— Billu Bramo, co ty właściwie zamierzasz?

PRZYSZEDŁEM ZABRAĆ PANIĄ OD TEGO WSZYSTKIEGO.

— Naprawdę? A dokąd?

Śmierć nie planował aż tak daleko.

DOKĄD BY PANI CHCIAŁA?

— Nie zamierzam chodzić dzisiaj nigdzie indziej, jak tylko na tańce — oznajmiła stanowczo panna Flitworth. Tego Śmierć również nie planował.

CO TO ZA TAŃCE?

— Tańce plonów. Nie wiesz? To taka tradycja. Kiedy zbierze się już plon. Coś w rodzaju święta, jakby dziękczynienie.

DZIĘKCZYNIENIE KOMU?

— Nie wiem. Chyba nikomu konkretnemu. Po prostu ogólne podziękowanie. Tak przypuszczam.

ZAMIERZAŁEM POKAZAĆ PANI CUDA. NAJPIĘKNIEJSZE MIASTA. COKOLWIEK PANI ZECHCE.

— Cokolwiek?

TAK.

— W takim razie chcę iść na tańce, Billu Bramo. Co roku chodzę. Liczą na mnie. Wiesz, jak to jest.

TAK, PANNO FLITWORTH. Ujął jej dłoń.

— Jak to? Już? — zdziwiła się. — Nie jestem gotowa…

PROSZĘ SPOJRZEĆ.

Popatrzyła na to, co nie wiadomo skąd miała na sobie.

— To nie moja suknia. Strasznie błyszcząca.

Śmierć westchnął. Najwspanialsi kochankowie w historii nigdy nie spotkali panny Flitworth. Przy niej sam Casanunda oddałby swoją drabinę.

TO DIAMENTY. KRÓLEWSKI QKUP W DIAMENTACH.

— Za którego króla?

ZA DOWOLNEGO.

— O rany…


Pimpuś biegł lekko drogą do miasta. Po trasie do nieskończoności zwykły zakurzony gościniec był raczej wypoczynkiem.

Siedząc bokiem za Śmiercią, panna Flitworth badała szeleszczącą zawartość Mrocznych Oczarowań.

— Coś podobnego — powiedziała. — Ktoś wyjadł wszystkie rumowe trufle. — Znowu zaszeleścił papier. — Z dolnej warstwy też. Nie cierpię, kiedy ktoś zaczyna dolną warstwę, zanim porządnie skończy się górna. I można poznać, że to zrobił, bo na wieczku jest taka mapka, i właśnie tutaj powinny być trufle rumowe. Billu Bramo?

PRZEPRASZAM, PANNO FLITWORTH.

— Ten wielki diament jest trochę ciężki. Chociaż ładny — przyznała niechętnie. — Skąd go wziąłeś?

OD LUDZI, KTÓRZY WIERZĄ, ŻE TO ŁZA BOGA.

— A jest nią?

NIE. BOGOWIE NIGDY NIE PŁACZĄ. TO ZWYKŁY WĘGIEL, PODDANY WYSOKIEJ TEMPERATURZE I CIŚNIENIU. NIC WIĘCEJ.

— Wewnątrz każdej bryły węgla tkwi diament, który czeka, żeby się wydostać. Prawda?

TAK, PANNO FLITWORTH.

Przez chwilę słychać było tylko stukanie końskich kopyt.

— Wiem, co planujesz — oznajmiła wreszcie z godnością panna Flitworth. — Widziałam, ile zostało piasku. Pomyślałeś sobie: „Nie była zła. Pozwolę jej się zabawić parę godzin, a potem, kiedy nie będzie się spodziewać, przyjdzie pora na cut-de-grass”. Mam rację?

Śmierć nie odpowiadał.

— Mam rację, prawda?

NIC SIĘ PRZED PANIĄ NIE UKRYJE, PANNO FLITWORTH.

— Hm… Pewnie powinno mi to pochlebiać, co? Na pewno masz dużo spraw do załatwienia.

WIĘCEJ, NIŻ MOŻE PANI SOBIE WYOBRAZIĆ, PANNO FLITWORTH.

— No cóż, w tej sytuacji możesz chyba znowu mówić mi po imieniu.

Na łące za polem łuczniczym płonęło ognisko. Śmierć widział poruszające się w blasku sylwetki. Od czasu do czasu jakiś udręczony pisk sugerował, że ktoś stroi skrzypce.

— Zawsze przychodzę na taniec plonów — rzuciła swobodnie panna Flitworth. — Nie żeby tańczyć, ma się rozumieć. Zwykle dbam o jedzenie i w ogóle.

DLACZEGO?

— Ktoś przecież musi przypilnować jedzenia.

CHCIAŁEM ZAPYTAĆ, DLACZEGO NIE TAŃCZYSZ, RENATO.

— Bo jestem stara. Dlatego.

JESTEŚ TAK STARA, JAK CI SIĘ WYDAJE.

— Ha. Tak? Tak uważasz? Ludzie zawsze opowiadają takie głupoty. Powtarzają: A niech mnie, świetnie wyglądasz. Albo: W starym piecu demon pali. I jeszcze: Stare skrzypce skocznie grają. Takie rzeczy. Ale to głupie. Jakby starość była czymś, z czego należy się cieszyć. Jakby dawali dobre oceny za filozoficzne podejście do starości. Moja głowa wie, jak myśleć młodo, ale kolanom jakoś to nie wychodzi. Albo krzyżowi. Ani zębom. Spróbuj przekonać moje kolana, że są tak stare, jak im się wydaje, a sam zobaczysz, co ci z tego przyjdzie. I im.

MOŻE WARTO SPRÓBOWAĆ.

Coraz więcej postaci przesuwało się w świetle ogniska. Śmierć widział już słupy pomalowane w paski i połączone sznurami chorągiewek.

— Zwykle chłopcy przynoszą wrota od stodoły i zbijają je razem, żeby była solidna podłoga — wyjaśniła panna Flitworth. — I wtedy wszyscy mogą się bawić.

TAŃCE LUDOWE? spytał czujnie Śmierć.

— Nie. Mamy przecież swoją dumę.

PRZEPRASZAM.

— Hej, to przecież Bill Brama! — zawołała jakaś postać, wynurzając się z mroku.

— To dobry stary Bill!

— Cześć, Bill!

Śmierć spojrzał na krąg szczerych twarzy.

WITAJCIE, PRZYJACIELE.

— Słyszeliśmy, że wyjechałeś — powiedział Diuk Dennik. Zobaczył pannę Flitworth, której Śmierć pomógł zsiąść z Pimpusia. Głos mu zadrżał, kiedy Diuk usiłował przeanalizować sytuację. — Pani… aż się pani skrzy, panno Flitworth dokończył szarmancko.

Powietrze pachniało ciepłą, wilgotną trawą. Amatorska orkiestra ustawiała się pod płóciennym daszkiem.

Na kozłach leżały blaty zastawione jedzeniem, jakie zwykle kojarzy się ze słowem „piknik” — mięsne paszteciki niby lśniące wojskowe fortyfikacje, garnki demonicznej marynowanej cebuli, pieczone ziemniaki pławiące się w cholesterolowym oceanie topionego masła. Niektórzy z najstarszych mieszkańców zajęli już miejsca na ustawionych dla nich ławach i ze stoickim spokojem przeżuwali — często bezzębnie — kolejne porcje. Sprawiali wrażenie ludzi gotowych przesiedzieć tu całą noc, jeśli zajdzie potrzeba.

— Miło widzieć, że staruszkowie też się bawią — stwierdziła panna Flitworth.

Śmierć przyjrzał się jedzącym. Większość była młodsza od panny Flitworth.

Z pachnącej ciemności za ogniskiem dobiegł zduszony chichot.

— I młodzi — dodała spokojnie panna Flitworth. — Mieliśmy takie powiedzenie o tej porze roku. Zaraz, jak to szło… Tak jakoś:

„Kukurydza dojrzewa, ciemnieją orzechy, halki idą w górę…” i coś tam. — Westchnęła. — Ależ ten czas leci, prawda?

TAK.

— Wiesz, Bill, może i miałeś rację co do mocy pozytywnego myślenia. Dzisiaj czuję się o wiele lepiej.

NAPRAWDĘ?

Panna Flitworth spojrzała w zadumie na estradę taneczną.

— Świetnie tańczyłam jako młoda dziewczyna. Mogłam prze-tańczyć każdego. Mogłam przetańczyć cały księżyc. Mogłam prze-tańczyć wschód słońca.

Sięgnęła za głowę i wyjęła spinki, trzymające jej włosy w ciasnym koczku. Potrząsnęła głową i opadły białym wodospadem.

— Zakładam, że umiesz tańczyć, Billu Bramo?

JESTEM Z TEGO ZNANY, RENATO.

Pod daszkiem pierwszy skrzypek skinął na kolegów. Wsunął instrument pod brodę i zastukał nogą o deski.

— Raz! Dwa! Raz, dwa, trzy, cztery…


Wyobraźcie sobie pola zalane pomarańczowym blaskiem płynącego nad nimi księżyca. A w dole krąg światła ogniska w pośród nocy.

Grali stare przeboje: kadryle i korowody, wirujące, złożone rytrny, przy których tancerze — gdyby nosili pochodnie — kreśliliby topologiczne sieci o złożoności poza zasięgiem zwykłej fizyki. Były tańce, które skłaniają całkiem normalnych ludzi do wykrzykiwania ,J3o-si-do!” albo ,Aha-ha!” i nie odczuwania wstydu jeszcze przez długi czas.

Kiedy usunięto padłych, ocaleli przeszli do polek, mazurków i fokstrotów, a potem do tańców, gdzie ludzie budują z rąk sklepienie, a inni ludzie mają pod nim przetańczyć — które to tańce, przypadkiem, oparte są na ludowych wspomnieniach egzekucji, i jeszcze innych, kiedy ludzie tworzą krąg, które z kolei oparte są na ludowych wspomnieniach zarazy.

I we wszystkich tańcach dwie osoby szalały tak, jakby jutro miało już nie nastąpić.

Pierwszy skrzypek niejasno pamiętał, że kiedy przerwał, by nabrać tchu, jakaś wirująca i stepująca postać wysunęła się spośród tańczących, a jakiś głos przy jego uchu powiedział:

BĘDZIESZ KONTYNUOWAŁ, OBIECUJĘ.

Kiedy przerwał po raz drugi, wielki jak pięść diament wylądował mu u stóp i niższa rozkołysana postać wysunęła się spomiędzy tancerzy.

— Jeśli chłopcy nie będą grać dalej, Williamie Kurku, osobiście się postaram, żeby całkiem zatruć ci życie.

I powróciła w tłum rozgrzanych ciał.

Skrzypek zerknął na diament. Mógłby wykupić z niewoli pięciu dowolnych władców tego świata. Kopnął go szybko za siebie.

— Twój łokieć doznał wzmocnienia, co? — uśmiechnął się bębniarz.

— Zamknij się i graj!

Wyczuwał, że na czubkach palców pojawiają mu się melodie, których mózg nie znał. Bębniarz i dudziarz także je czuli. Muzyka wylewała się skądś; to nie oni ją grali — to ona grała nimi.

CZAS ZACZĄĆ NOWY TANIEC.

— Duuurrump-da-dum-dum — zanucił skrzypek. Pot ściekał mu po brodzie, gdy uległ nowemu rytmowi.

Tancerze zakręcili się niepewnie, nie znając kroków. Ale jedna para sunęła między nimi drapieżnie przechylona, wyciągając złączone ramiona niczym bukszpryt pirackiego okrętu. Na końcu estrady zawrócili z wymachem kończyn, zdającym się przeczyć normalnej anatomii, i ruszyli promenadą przez tłum.

— Jak się nazywa?

TANGO.

— Można za to trafić do więzienia?

NIE PRZYPUSZCZAM.

— Zadziwiające. Muzyka się zmieniła.

— A ten znam. To quirmiański taniec byków! O-le!

„Z MLEKIEM” ?

Nagle w rytmie muzyki rozległa się szybka kanonada głuchych, ostrych dźwięków.

— Kto gra na marakasach? Śmierć uśmiechnął się tylko.

MARAKASY? NIE POTRZEBUJĘ… MARAKASÓW.

A potem stało się teraz.

Księżyc zmienił się we własne widmo ponad horyzontem. Z drugiej strony rozlewał się już odległy brzask nadchodzącego dnia.

Zeszli z tanecznej estrady.

Cokolwiek podtrzymywało orkiestrę w godzinach nocy, teraz odpływało powoli. Muzycy spoglądali po sobie. Skrzypek Kurek obejrzał się — diament wciąż leżał za nim.

Bębnista próbował masować zdrętwiałe przeguby.

Kurek patrzył bezradnie na zmęczonych tancerzy.

— No to… — powiedział i jeszcze raz podniósł smyczek.


Panna Flitworth i jej towarzysz słuchali tego ukryci we mgle, która o świcie kłębiła się nad polami. Śmierć rozpoznał powolny, uparty rytm. Przywodził na myśl drewniane figurki wirujące przez Czas, dopóki nie rozwinie się sprężyna.

TEGO NIE ZNAM.

— To ostatni walc.

PODEJRZEWAM, ŻE NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO.

— Wiesz — odezwała się panna Flitworth. — Cały wieczór się zastanawiałam, jak to będzie. Jak to zrobisz. Rozumiesz, ludzie przecież powinni umierać na coś, prawda? Myślałam, że może umrę ze zmęczenia, ale nigdy jeszcze nie czułam się lepiej. Wytańczyłam się za całe życie, a nawet nie jestem zdyszana. Właściwie to jestem chyba w lepszej formie niż na początku, Billu Bramo. I…

Urwała.

— Nie oddycham. — To nie było pytanie. Uniosła dłoń i chuchnęła na nią.

NIE.

— Rozumiem. Nigdy w życiu tak się nie bawiłam. Ha! Więc…kiedy?

PAMIĘTASZ, RENATO, KIEDY POWIEDZIAŁAŚ, ŻE CIĘ WYSTRASZYŁEM?

— Tak…

ŚMIERTELNIE CIĘ WYSTRASZYŁEM.

Panna Flirworth nie słuchała. Obracała dłoń w obie strony, jakby nigdy jej wcześniej nie widziała.

— Zauważyłam, że dokonałeś kilku zmian, Billu Bramo.

NIE. TO ŻYCIE DOKONUJE ZMIAN.

— Chodziło mi o to, że jestem młodsza.

MNIE RÓWNIEŻ O TO CHODZIŁO.

Pstryknął palcami. Pimpuś przestał gryźć trawę pod żywopłotem i podbiegł.

— Wiesz — mówiła panna Flitworth — często myślałam… Często myślałam, że każdy ma swój taki, rozumiesz, taki naturalny wiek. Widuje się czasem dziesięcioletnie dzieci, które się zachowują, jakby miały po trzydzieści pięć lat. Niektórzy ludzie rodzą się w średnim wieku. Miło byłoby wierzyć, że miałam… — spojrzała na siebie — …no, powiedzmy osiemnaście lat. Przez całe życie. Wewnątrz.

Śmierć nie odpowiedział. Pomógł jej wsiąść na konia.

— Kiedy widzę, co życie robi z ludźmi, to wiesz, wcale nie jesteś taki najgorszy — powiedziała nerwowo.

Śmierć cmoknął. Pimpuś ruszył naprzód.

— Nigdy nie spotkałeś Życia, prawda?

MOGĘ CAŁKIEM SZCZERZE ZAPEWNIĆ, ŻE NIE.

— Prawdopodobnie jest takie wielkie, białe, trzeszczące. Jak burza z piorunami w spodniach — zastanawiała się panna Flitworth. CHYBANIE. Pimpuś uniósł się w poranne niebo.

— A zresztą… Śmierć wszystkim tyranom — rzekła panna Flitworth.

TAK.

— Dokąd jedziemy?

Pimpuś gnał już galopem, ale pejzaż wokół się nie zmieniał.

— Masz pięknego konia — powiedziała panna Flitworth. Głos jej drżał.

TAK.

— Ale co on właściwie robi?

ROZPĘDZA SIĘ.

— Przecież się nie ruszamy… Zniknęli.


I pojawili się znowu. Wokół rozciągały się śnieżne pola i zielonkawy lód na górskich urwiskach. Góry nie były stare, wygładzone deszczami i erozją, z łagodnymi stokami narciarskimi. To były góry młode, gniewne, dorastające. Skrywały wąwozy i bezlitosne szczeliny. Jedna chwila jodłowania w nieodpowiednim miejscu mogła przyciągnąć nie wesołe echo i odpowiedź samotnego pasterza, ale pięćdziesiąt ton dostarczonego ekspresowo śniegu.

Koń wylądował na śnieżnym nawisie, który właściwie nie powinien go utrzymać.

Śmierć zeskoczył i pomógł zsiąść pannie Flitworth. Razem przeszli po śniegu do wydeptanej ścieżki, przytulonej do stromego zbocza.

— Dlaczego tu jesteśmy?

UNIKAM SPEKULACJI O SPRAWACH KOSMICZNEJ NATURY.

— To znaczy tutaj, na tej górze. W tym punkcie geografii — tłumaczyła cierpliwie panna Flitworth.

TO NIE JEST GEOGRAFIA.

— A co w takim razie?

HISTORIA.

Za zakrętem stał kucyk. Obgryzał jakiś krzak, a na grzbiecie miał duży pakunek. Ścieżka kończyła się pod zwałem podejrzanie czystego śniegu.

Śmierć wyjął spod szaty życiomierz.

TERAZ, powiedział i wszedł na śnieg.

Przyglądała mu się przez chwilę, myśląc, czy także może to zrobić. Materialność jest nałogiem, od którego trudno się odzwyczaić.

A po chwili już nie musiała.

Ktoś wyszedł.


Śmierć dociągnął popręg i wskoczył na siodło. Przez chwilę obserwował jeszcze dwoje ludzi przy lawinie. Sylwetki zmniejszyły się do granic widzialności, a ich glosy były tylko fakturą powietrza.

— Powiedział tylko „DOKĄDKOLWIEK PÓJDZIECIE, PÓJDZIECIE RAZEM”. Zapytałem dokąd, a on powiedział, że nie wie. Co się stało?

— Rufus, najdroższy, trudno ci będzie uwierzyć…

— I kim był ten zamaskowany człowiek? Obejrzeli się razem. Nikogo już nie było.


W wiosce w Ramtopach, gdzie rozumieją, o co chodzi w tańcu morris, tańczą go tylko raz, o świcie, pierwszego dnia wiosny. Potem już nie, przez całe lato. W końcu jaki miałoby to sens? Czemu miałoby służyć?

Ale pewnego dnia, kiedy noce stają się coraz dłuższe, tancerze wcześniej przerywają pracę i ze strychów albo kufrów wyjmują inne kostiumy, te czarne, i inne dzwonki. Potem ruszają — każdy osobno — w dolinę pośród bezlistnych drzew. Nie rozmawiają. Nie gra muzyka. Trudno sobie wyobrazić taką, która byłaby odpowiednia.

Dzwonki nie dzwonią. Są zrobione z oktironu, magicznego metalu. Ale nie są — w ścisłym sensie tego słowa — bezdźwięczne. Bezdźwięczność to jedynie nieobecność dźwięku. Te dzwonki wydają przeciwieństwo dźwięku, coś w rodzaju silnie teksturowanej ciszy.

I chłodnym popołudniem, kiedy światło odpływa z nieba, na zmarzniętych liściach i w wilgotnym powietrzu tańczą ten drugi taniec morris. Dla zachowania równowagi rzeczy.

Trzeba tańczyć oba, jak. mówią. Inaczej nie można by tańczyć żadnego.


Windle Poons wlókł się po Mosiężnym Moście. Był to czas, kiedy nocni mieszkańcy kładą się do łóżek, a dzienni dopiero się budzą. W tej chwili ani jednych, ani drugich nie widziało się zbyt wielu.

Windle czuł, że coś ciągnie go tutaj, w to miejsce, tej nocy, teraz. Nie było to dokładnie takie samo uczucie jak wtedy, kiedy wiedział, że ma umrzeć. Raczej takie, jakiego doznaje trybik we wnętrzu zegara: wszystko się obraca, sprężyna się rozwija i tu właśnie należy się znaleźć…

Zatrzymał się i wychylił przez balustradę. Ciemne wody, a przynajmniej bardzo rzadkie błoto chlupotało o filary mostu. Była taka legenda… Zaraz, jak to szło? Jeśli z Mosiężnego Mostu wrzuci się do Ankh pieniążek, człowiek na pewno tu wróci. A może trzeba zwrócić do Ankh posiłek? Nie, raczej to pierwsze. Większość mieszkańców, gdyby upuścili do rzeki monetę, z pewnością by wróciła, żeby jej poszukać.

Jakaś postać wynurzyła się z mgły. Windle znieruchomiał.

— Dzień dobry, panie Poons. Windle odprężył się.

— Sierżant Colon? Wziąłem was za kogoś innego.

— To tylko ja, panie szanowny — odparł uprzejmie strażnik. — Zawsze się zjawiam, jak glina na butach.

— Widzę, sierżancie, że most przetrwał kolejną nockę i nie został skradziony. Dobra robota.

— Nigdy dość ostrożności. Stale to powtarzam.

— Jestem pewien, że obywatele mogą spać spokojnie w cudzych łóżkach, wiedząc, że nikt się nocą nie wymknie z pięcioma tysiącami ton mostu.

W przeciwieństwie do krasnoluda Modo sierżant Colon znał znaczenie słowa „ironia”. Uważał, że to owoc podobny do aronii. Uśmiechnął się z szacunkiem.

— Trzeba być sprytnym, żeby pokonać współczesnych międzynarodowych przestępców, panie Poons — powiedział.

— Zuch. Tego… Nie widzieliście tu przypadkiem kogoś… no kogoś innego?

— Wszędzie martwa cisza — odparł sierżant. Zastanowił się i dodał szybko: — Bez urazy.

— Och.

— No to już pójdę.

— Świetnie. Świetnie.

— Dobrze się pan czuje, panie Poons?

— Znakomicie.

— Chyba nie chce pan się znowu rzucać do rzeki?

— Nie.

— Na pewno?

— Na pewno.

— Aha. To dobrze. No… do widzenia. — Zawahał się nagle. — Kiedyś zapomnę własnej głowy — powiedział. — Jakiś gość prosił, żeby to panu przekazać.

Wręczył Windle'owi przybrudzoną kopertę.

Windle wpatrzył się w kłęby mgły.

— Jaki gość?

— Tamten go… O, już poszedł. Wysoki. Trochę dziwny. Windle powoli rozwinął papier, na którym napisano: OOoooEeeeOooEeeeOOOeee.

— Aha — mruknął.

— Złe wieści? — zapytał Colon.

— Zależy od punktu widzenia.

— No tak. Jasne. Świetnie. No to… żegnam szanownego pana.

— Żegnam.

Sierżant Colon zawahał się jeszcze, ale tylko wzruszył ramionami i odszedł.

A kiedy tylko ruszył z miejsca, ukryty za nim cień przesunął się i wyszczerzył zęby.

WINDLE POONS?

Windle nawet się nie obejrzał.

— Tak.

Kątem oka dostrzegł parę kościstych dłoni, opierających się o balustradę. Zabrzmiał cichy klekot, gdy przybysz szukał najwygodniejszej pozycji, a potem cisza.

— No tak — odezwał się Windle. — Spodziewam się, że będziemy się zbierać?

NIE MA POŚPIECHU.

— Myślałem, że zawsze jesteś punktualny.

W DANYCH OKOLICZNOŚCIACH KILKA MINUT WIĘCEJ NIE ROBI WIELKIEJ RÓŻNICY.

Windle skinął głową. Stali obok siebie w milczeniu, a wokół budził się stłumiony gwar miasta.

— Wiesz — powiedział Windle — to było wspaniałe życie pozagrobowe. Gdzie się podziewałeś?

BYŁEM ZAJĘTY.

Windle właściwie nie słuchał.

— Poznałem ludzi, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją. Robiłem różne rzeczy. I dowiedziałem się, kim jest naprawdę Windle Poons.

A KIM JEST?

— Windle Poonsem.

ROZUMIEM, ŻE TO MUSIAŁ BYĆ SZOK.

— Owszem.

TYLE LAT NICZEGO NAWET NIE PODEJRZEWAŁEŚ.

Windle Poons dokładnie wiedział, czym jest ironia. Potrafił również wyczuć sarkazm.

— Tobie jest łatwiej — wymamrotał.

MOŻLIWE.

Windle raz jeszcze spojrzał w dół, na rzekę.

— Było wspaniale — oświadczył. — Po tylu latach. To ważne, kiedy człowiek czuje się potrzebny.

TAK. ALE DLACZEGO? Windle się zdziwił.

— Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć? Bo wszyscy tkwimy w tym wspólnie; tak sądzę. Bo nie zostawiamy naszych ludzi w niebezpieczeństwie. Bo jestem od dawna martwy. Bo wszystko jest lepsze od samotności. Bo ludzie są ludźmi.

A SZEŚĆ PENSÓW TO SZEŚĆ PENSÓW. ALE KUKURYDZA NIE JEST TYLKO KUKURYDZĄ.

— Nie jest?

NIE.

Windle oparł się o balustradę i spojrzał w niebo. Kamienie mostu były ciepłe.

Ku jego zdumieniu, Śmierć także się odwrócił.

BO MACIE TYLKO SIEBIE, powiedział.

— Co? A tak. To też. Tam dalej jest wielki, zimny wszechświat.

BYŁBYŚ ZDZIWIONY.

— Jedno życie zwyczajnie nie wystarcza.

TEGO NIE WIEM.

— Hm?

WINDLE POONSIE…

— Tak?

TO BYŁO TWOJE PRAWDZIWE ŻYCIE.

Czując wielką ulgę i generalny optymizm, i przekonany, że tak w ogóle wszystko mogłoby ułożyć się o wiele gorzej, Windle Poons umarł.


Gdzieś wśród nocy Reg Shoe rozejrzał się czujnie, dyskretnie wyjął spod kurtki pędzel i nieduży słoik z farbą, po czym wypisał na poręcznym murze: Wewnątrz każdej żywej osoby tkwi martwa osoba, która chce się wydostać… A potem wszystko się skończyło. Koniec.

Czując wielką ulgę i generalny optymizm, i przekonany, że tak w ogóle wszystko mogłoby ułożyć się o wiele gorzej, Windle Poons umarł.


Śmierć stał przy oknie w swym mrocznym gabinecie i spoglądał na ogród. Nic się nie poruszało w jego martwej dziedzinie. Ciemne lilie kwitły nad sadzawką, gdzie łowiły ryby gipsowe szkielety gnomów. W dali wznosiły się góry. Ale teraz czegoś tu brakowało.

Śmierć wybrał kosę ze stojaka w holu. Minął wielki zegar bez wskazówek i wyszedł na zewnątrz. Przeszedł przez czarny sad, gdzie Albert pracował przy ulach. Potem maszerował dalej, aż stanął na szczycie niewielkiego pagórka na granicy ogrodu. Poza nim, aż do gór, leżał nieuformowany teren — podtrzymywał ciężar, posiadał rodzaj egzystencji, ale nigdy nie było powodu, żeby określić go dokładniej. Przynajmniej do tej chwili.

Z tyłu zbliżył się Albert; kilka czarnych pszczół brzęczało mu wokół głowy.

— Co robisz, panie? — zapytał.

PAMIĘTAM.

— Tak?

PAMIĘTAM, KIEDY BYŁY TU TYLKO GWIAZDY.

O co chodziło? A tak…

Pstryknął palcami. Pojawiły się łagodnie opadające pola.

— Złociste — stwierdził Albert. — Ładne. Zawsze uważałem, że przydałoby się nieco koloru.

Śmierć pokręcił głową. Coś tu jeszcze się nie zgadzało. I wtedy zrozumiał: życiomierze. Wielki pokój wypełniony rykiem mijających żywotów… Życiomierze były efektywne i niezbędne dla zachowania porządku. Ale…

Raz jeszcze pstryknął palcami i zrodził się wietrzyk. Zboże zakołysało się, kolejne fale sunęły po polach.

ALBERCIE.

— Tak, panie?

CZY MASZ COŚ DO ROBOTY? JAKIEŚ ZAJĘCIE?

— Raczej nie.

GDZIE INDZIEJ NIŻ TUTAJ?

— Ach, rozumiem. Chcesz zostać sam, panie — domyślił się Albert.

ZAWSZE JESTEM SAM. ALE TERAZ CHCIAŁBYM BYĆ SAM W SAMOTNOŚCI.

— Oczywiście. Zaraz pójdę i… tego, zajmę się jakimiś pracami w domu.

TAK UCZYŃ.

Śmierć stał samotny, obserwując taniec kłosów w lekkiej bryzie. Oczywiście, to tylko metafora. Ludzie są czymś więcej niż kłosami. Pędzą przez te swoje ciasne, zatłoczone żywoty, napędzani dosłownie mechanizmami zegarowymi, od brzegu do brzegu wypełniają swoje dni samym wysiłkiem życia. I każde życie trwa tyle samo. Nawet to bardzo długie i to bardzo krótkie. W każdym razie z punktu widzenia wieczności.

Gdzieś w głębi jego umysłu odezwał się cichy głos Billa Bramy: Z punktu widzenia właściciela to dłuższe jest lepsze.

PIP.

Śmierć spojrzał pod nogi.

Maleńka postać stała przy jego stopach.

Schylił się, wziął ją na rękę i podniósł na wysokość badawczego oczodołu.

WIEDZIAŁEM, ŻE KOGOŚ BRAKUJE.

Śmierć Szczurów przytaknął.

PIP?

Śmierć pokręcił głową.

NIE, NIE MOGĘ POZWOLIĆ CI ZOSTAĆ, powiedział. PRZECIEŻ TO NIE JEST FIRMA USŁUGOWA ANI NIC TAKIEGO.

PIP?

TYLKO TY ZOSTAŁEŚ?

Śmierć Szczurów otworzył drobną szkieletową dłoń. Malutki Śmierć Pcheł wstał z miną zakłopotaną, ale pełną nadziei.

NIE. TAK SIĘ NIE STANIE. JESTEM NIEUBŁAGANY. JESTEM ŚMIERCIĄ… JEDYNYM.

Spojrzał na Śmierć Szczurów.

Przypomniał sobie Azraela W jego wieży samotności.

JEDYNYM…

Śmierć Szczurów popatrzył mu w oczodoły.

PIP?

Wyobraźmy sobie czarną postać, otoczoną polami kukurydzy.

NIE, NIE MOŻESZ JEŹDZIĆ NA KOCIE. KTO TO SŁYSZAŁ O ŚMIERCI SZCZURÓW NA KOCIE? ŚMIERĆ SZCZURÓW POWINIEN JEŹDZIĆ NA JAKIMŚ PSIE.

Wyobraźmy sobie nowe pola sięgające horyzontu, pola rozwijające się łagodnymi falami…

MNIE NIE PYTAJ. SKĄD MAM WIEDZIEĆ? MOŻE NA JAKIMŚ TERRIERZE.

Pola zbóż, żywe, szepczące na wietrze…

WŁAŚNIE. I ŚMIERĆ PCHEŁ TEŻ MOŻE NA NIM JEŹDZIĆ. W TEN SPOSÓB JEDNYM KAMIENIEM UBIJESZ DWA WRÓBLE.

…oczekujące wskazań zegara pór roku.

METAFORYCZNIE.

A na końcu wszystkich opowieści Azrael, który znał tajemnicę, pomyślał:

PAMIĘTAM, KIEDYWSZYSTKO TO BĘDZIE ZNOWU.

Загрузка...