— Nie widzę powodów, żeby gryźć swoją żonę po trzydziestu latach małżeństwa, i nie będę o tym dyskutował — oświadczył hrabia.
— Każda khobieta vinna dzielić hobby svego małżhonka. Dzięki temu zviązek pozhostaje inthehesujący.
— Komu potrzebne interesujące małżeństwo? Nigdy nie mówiłem, że mi zależy na interesującym małżeństwie. To właśnie mnie irytuje u różnych ludzi: chcą, by takie rzeczy jak małżeństwo były interesujące. Poza tym to żadne hobby — poskarżył się Arthur. — Cały ten wampiryzm nie jest taki, jak o nim mówią. Nie można wychodzić w dzień, nie można jeść czosnku, nie można się przyzwoicie ogolić…
— Dlaczego nie można się… — zaczął Windle.
— Bo nie mogę korzystać z lustra — wyjaśnił Arthur. — Myślałem, że zmienianie się w nietoperza będzie ciekawe, ale tutejsze sowy to mordercy! A co do… no wiecie… z tą krwią… tego…
Umilkł.
— Artore nie pothafi łatvo naviązhyvać znajomhości — wtrąciła Doreen.
— A najgorsze, że trzeba przez cały czas ubierać się wieczorowo. — Arthur zerknął z ukosa na żonę. — Jestem pewien, że to nie jest obowiązkowe.
— To bahdzo vażne, żeby zachovyvać klasę.
Doreen, jako dodatek do swego pojawiającego się i znikającego co chwilę wampirzego akcentu, postanowiła dopełnić wieczorowy kostium Arthura czymś, co uznała za odpowiednie dla wampirzej damy: obcisłą czarną suknią, długimi czarnymi włosami z wystrzyżoną w szpic grzywką i bardzo bladym makijażem. Natura tymczasem stworzyła ją raczej niską i pulchną, z kręconymi włosami i rumianą cerą. Dały się zauważyć wyraźne oznaki konfliktu.
— Powinienem zostać w tej trumnie — mruknął Arthur.
— Ależ nie! — zawołał Shoe. — To pójście po linii najmniejszego oporu. Nasz ruch potrzebuje takich ludzi jak ty, Arthurze. Musimy dawać przykład. Nie zapominaj, jak brzmi nasze motto.
— Które motto, Reg? — spytał znużonym głosem Lupine. — Tak wiele ich mamy.
— „Nieumarły tak, nieosoba nie!”
— Sam rozumiesz, że ma najlepsze zamiary — mówił potem Lupine, kiedy zebranie dobiegło już końca.
On i Windle szli ulicą w szarym brzasku przedświtu. Państwo Nosfrontatu wyszli wcześniej, żeby zdążyć do domu, zanim wschód słońca przysporzy nieszczęsnemu Arthurowi nowych kłopotów. Reg Shoe poszedł, jak powiedział, by przemówić na wiecu.
— Chodzi na cmentarz za świątynią Pomiejszych Bóstw i krzyczy — wyjaśnił Lupine. — Nazywa to budzeniem świadomości, ale wydaje mi się, że robi tylko dobrą minę do złej gry.
— Kto to był ten pod krzesłem? — zainteresował się Windle.
— To Schleppel. Sądzimy, że jest strachem.
— Czy strachy są nieumarłymi?
— Nie chce powiedzieć.
— Nie widzieliście go? Myślałem, że strachy chowają się pod różnymi rzeczami i tego… i za różnymi rzeczami, a potem tak jakby wyskakują na ludzi.
— Chowanie idzie mu świetnie. Ale wyskakiwania chyba nie lubi. Windle zastanowił się. Strach z agorafobią pasował jakoś do tej grupy.
— Coś podobnego — mruknął.
— Chodzimy do klubu tylko po to, żeby zrobić przyjemność Regowi — tłumaczył Lupine. — Doreen twierdzi, że gdybyśmy przestali, serce by mu pękło. A wiesz, co jest najgorsze?
— Mów.
— Czasami przynosi gitarę i każe nam śpiewać piosenki, na przykład „Ulice Ankh-Morpork” albo „Zwyciężymy”[12]. To straszne.
— Nie umie śpiewać, co? — domyślił się Windle.
— Śpiewać? Co tam śpiew. Widziałeś kiedy zombie, który próbuje grać na gitarze? Potem zawsze musimy mu pomagać szukać palców. To strasznie krępujące. — Lupine westchnął. — A przy okazji, siostra Drull jest ghoulem. Gdyby chciała cię poczęstować pasztecikiem, nie bierz.
Windle przypomniał sobie cichą starszą panią w bezkształtnej szarej sukience.
— O rany… — mruknął. — Chcesz powiedzieć, że robi je z ludzkiego mięsa?
— Co? Nie, skąd. Po prostu marnie gotuje.
— Aha.
— A brat Ixolite to prawdopodobnie jedyny banshee na świecie mający kłopoty z wymową. Dlatego zamiast siadać na dachu i wrzeszczeć, kiedy ktoś w domu ma umrzeć, pisze im liściki i wsuwa pod drzwi.
Windle przypomniał sobie podłużną, smutną twarz.
— Mnie też dał jeden.
— Staramy się go zachęcać — powiedział Lupine. — Jest bardzo nieśmiały.
Nagle wyciągnął rękę i pchnął Windle'a na mur.
— Cisza!
— Co?
Lupine zastrzygł uszami; wydął nozdrza.
Skinąwszy Windle'owi, by nie ruszał się z miejsca, człowiekołak przemknął uliczką do skrzyżowania z inną, jeszcze węższą i bardziej nieprzyjemną. Przystanął na moment, po czym sięgnął włochatym ramieniem za róg.
Zabrzmiał cichy jęk. Ręka powróciła, trzymając wyrywającego się człowieka. Potężne mięśnie poruszyły się pod rozerwaną koszulą Lupine'a, kiedy podniósł jeńca do poziomu kłów.
— Czekałeś tam, żeby nas napaść, co? — zapytał Lupine.
— Kto? Ja?
— Wyczułem cię.
— Nigdy w życiu… Lupine westchnął.
— Wilki się tak nie zachowują, wiesz? — powiedział. Człowiek dyndał w powietrzu.
— Naprawdę?
— U wilków jest walka, kieł przeciw kłowi, pazur przeciw pazurowi. Nie spotkasz wilka, który czai się za skałą, żeby okraść przechodzącego borsuka.
— Odczep się.
— Chciałbyś, żebym rozerwał ci gardło? — zaproponował Lupine.
Człowiek spojrzał prosto w żółte ślepia. Ocenił swoje szansę w starciu z siedmiostopowym przeciwnikiem, który ma takie zęby.
— Mam jakiś wybór? — zapytał.
— Mój kolega… — Lupine wskazał Windle'a — …jest zombie…
— Wiesz, z tym zombie to nic pewnego. Słyszałem, że trzeba zjeść jakąś rybę i jakiś korzeń, i dopiero wtedy…
— …a wiesz, co zombie robią z ludźmi, prawda? Człowiek spróbował kiwnąć głową, choć pięść Lupine'a zaciskała mu się pod gardłem.
— Dag — wykrztusił.
— Teraz dobrze ci się przyjrzy i gdyby kiedyś znowu cię spotkał…
— Mówiłem, żebyś nie przesadzał — wymamrotał Windle.
— …to cię załatwi. Prawda, Windle?
— Co? A tak. Zgadza się. Natychmiast — potwierdził nieszczęśliwy Windle. — A teraz bądź grzeczny i uciekaj stąd. Dobrze?
— Dogze — odparł niedoszły napastnik. Myślał: Ego oczy! Ak idry!
Lupine puścił go. Mężczyzna spadł na chodnik, raz jeszcze rzucił Windle'owi przerażone spojrzenie i pognał ile sił w nogach.
— Słuchaj, a co zombie robią z ludźmi? — zaciekawił się Windle.
— Chyba powinienem wiedzieć.
— Rozrywają ich na kawałki niby kartkę papieru.
— Poważnie? No dobrze.
Przez chwilę szli przed siebie w milczeniu. Windle myślał: Dlaczego ja? Setki ludzi muszą codziennie umierać w tym mieście. Założę się, że nie mają z tym żadnych kłopotów. Zwyczajnie zamykają ócz)', a potem budzą się odrodzeni jako ktoś inny albo w jakimś niebie, a czasem, jak przypuszczam, w jakimś piekle. Albo biesiadują z bogami, co nigdy nie wydawało się dobrym pomysłem — znaczy owszem, bogowie są na swój sposób przydatni, ale nie należą do towarzystwa, z którym przyzwoity człowiek chciałby zjeść posiłek. A buddhyści Yen uważają, że człowiek staje się po prostu bardzo bogaty. Niektóre religie klatchiańskie twierdzą, że trafia się do cudownego ogrodu pełnego młodych kobiet, co moim zdaniem nie brzmi zbyt religijnie…
Zaczął się zastanawiać, jak po śmierci załatwić sobie klatchiańskie obywatelstwo.
I wtedy właśnie kamienie bruku wzleciały mu na spotkanie.
Zwykle jest to poetycki sposób stwierdzenia, że ktoś upadł na twarz. W tym wypadku kamienie bruku naprawdę wzleciały mu na spotkanie. Wystrzeliły w górę, przez chwilę krążyły nad ulicą, po czym runęły jak kamienie.
Windle przyglądał się im zdumiony. Lupine także.
— Nieczęsto widuje się coś takiego — przyznał w końcu człowiekołak. — Właściwie to chyba nigdy nie widziałem latających brukowców.
— Ani spadających jak kamienie — dodał Windle. Trącił jeden nogą. Kamień wydawał się całkiem zadowolony z roli, jaką wyznaczyła mu grawitacja.
— Jesteś magiem…
— Byłem.
— Byłeś magiem. Jaka jest tego przyczyna?
— Myślę, że to prawdopodobnie jakieś niewyjaśnione zjawisko — odparł Windle. — Z jakichś powodów ostatnio często się zdarzają. Chciałbym wiedzieć dlaczego.
Raz jeszcze szturchnął stopą kamień. Ten wyraźnie nie zdradzał żadnych skłonności do ruchu.
— Chodźmy stąd lepiej — zaproponował Lupine.
— Jakie to życie, kiedy się jest człowiekołakiem? — zainteresował się Windle po chwili.
Lupine wzruszył ramionami.
— Samotne.
— Słucham?
— Rozumiesz, nigdzie nie pasujesz. Kiedy jestem wilkiem, pamiętam, jak byłem człowiekiem, i odwrotnie. Na przykład… no wiesz… czasami… tak, czasami, kiedy mam postać wilka, biegnę w góry… Zimą, kiedy sierp księżyca błyszczy na niebie, śnieg pokrywa się zmarzniętą skorupą, a góry ciągną się w nieskończoność… Inne wilki, cóż, one czują, jak to jest, oczywiście, ale nie wiedzą, jak ja wiem. Czuć i wiedzieć jednocześnie… Nikt tego nie zna. Nikt na całym świecie nie może wiedzieć. To jest najgorsze: wiedzieć, że nie ma nikogo…
Windle zdał sobie sprawę, że chwieje się na krawędzi otchłani smutku. W takich chwilach nigdy nie wiedział, co powiedzieć.
Lupine poweselał jednak.
— A skoro już o tym mowa… Jak to jest, kiedy się jest zombie?
— W porządku. Całkiem nieźle. Lupine skinął głową.
— No to do zobaczenia — rzucił jeszcze i odszedł.
Ulice zaczynały się wypełniać — to mieszkańcy Ankh-Morpork rozpoczynali nieoficjalną zmianę między ludźmi nocy i ludźmi dnia. Wszyscy jednak unikali Windle'a — nikt nie wpada na zombie, jeśli może tego uniknąć.
Dotarł do bramy Niewidocznego Uniwersytetu, teraz już otwartej, i ruszył do swojej sypialni.
Jeśli ma zamiar wychodzić, będzie potrzebował pieniędzy. Przez lata sporo ich zebrał. Czy spisał testament? Przez ostatnie mniej więcej dziesięć lat umysł miał nieco zamglony. Mógł jakiś napisać. Czy miał umysł zamglony w dostatecznym stopniu, by wszystkie pieniądze pozostawić sobie? Liczył, że tak. Nie słyszał jeszcze o przypadku, by komuś udało się obalić własny testament.
Podważył deskę podłogi obok łóżka i wyjął worek monet. Pamiętał, że oszczędzał je na stare lata. Znalazł też swój terminarz na pięć lat. Mógłby go używać jeszcze przez trzy lata… Trzy piąte tego, co zapłacił, poszło na marne.
Albo i więcej, jeśli się dobrze zastanowić. W końcu na stronach nie było wiele. Od lat nie zrobił nic wartego zanotowania, a w każdym razie nic, o czym by pamiętał wieczorem. W dzienniku były tylko zaznaczone fazy księżyca, wpisane rozmaite święta religijne i od czasu do czasu przyklejony do strony cukierek.
Pod podłogą tkwiło coś jeszcze. Pogmerał wśród kurzu i znalazł dwie gładkie kule. Wyjął je i przyjrzał się zaskoczony. Potrząsnął nimi, obserwując maleńkie śnieżyce. Przeczytał napis, zauważając, że właściwie nie jest to napis, ale rysunek napisu. Sięgnął na dół i wyciągnął kolejny przedmiot: trochę skrzywione metalowe kółko. Jedno małe metalowe kółko. A obok pęknięta kula.
Windle przyglądał im się przez chwilę.
Oczywiście, przez ostatnie trzydzieści lat był trochę otępiały, może też nosił bieliznę na ubraniu i czasem się ślinił, ale… czyżby kolekcjonował pamiątki? I małe kółeczka?
Za nim rozległo się chrząknięcie.
Windle upuścił tajemnicze obiekty i obejrzał się. Pokój był pusty, ale za otwartymi drzwiami dostrzegł jakby cień.
— Kto tam? — zawołał.
Głęboki, dźwięczny, ale bardzo nieśmiały głos odpowiedział:
— To tylko ja, panie Poons.
Windle zmarszczył brwi w umysłowym wysiłku.
— Schleppel? — upewnił się.
— Zgadza się.
— Strach?
— Tak.
— Za moimi drzwiami?
— Tak jest.
— Dlaczego?
— To przyjazne drzwi.
Windle podszedł do drzwi i zamknął je ostrożnie. Za nimi nie było nic, tylko stary tynk, choć miał wrażenie, że wyczuwa ruch powietrza.
— Jestem teraz pod łóżkiem, panie Poons — odezwał się głos Schleppela spod… tak, spod łóżka. — Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza.
— No… Nie, raczej nie. Ale nie powinieneś siedzieć w jakiejś szafie? Kiedy byłym dzieckiem, tam właśnie czaiły się strachy.
— Niełatwo jest znaleźć dobrą szafę, panie Poons. Windle westchnął.
— Zgoda. Dolna strona łóżka jest twoja. Czuj się jak w domu czy co tam…
— Wolałbym wrócić do czajenia się za drzwiami, panie Poons, jeśli nie ma pan nic przeciw temu.
— No dobrze.
— Czy mógłby pan na chwilę zamknąć oczy?
Windle posłusznie zamknął oczy i znowu wyczuł ruch powietrza.
— Może pan już patrzeć, panie Poons. Windle otworzył oczy.
— O rany — odezwał się głos Schleppela. — Ma pan tu nawet hak na płaszcz i wszystko…
Windle patrzył, jak mosiężne gałki z jego łóżka odkręcają się powoli.
Drżenie wstrząsnęło podłogą.
— Co się dzieje, Schleppel? — zapytał.
— Wzbiera siła życiowa, panie Poons.
— To znaczy, że ty wiesz?
— Oczywiście. Hej, zaraz… Tu jest zamek i klamka, i mosiężna płytka, i w ogóle…
— Co to znaczy, że wzbiera siła życiowa?
— …i zawiasy, prawdziwe szarniery! Nigdy nie miałem drzwi…
— Schleppel!
— Po prostu siła życiowa. No, wie pan. To taka siła, którą ma pan w rzeczach, które są żywe… Myślałem, że magowie wiedzą o takich sprawach.
Windle Poons otworzył już usta, by powiedzieć coś w stylu „Oczywiście, że wiemy”, po czym dyplomatycznie próbować ustalić, o czym ten strach opowiada, ale przypomniał sobie, że teraz nie musi się już tak zachowywać. Tak by postąpił, gdyby był żywy, ale mimo wszystkich sloganów Rega Shoe trudno być dumnym, kiedy jest się martwym. Trochę sztywnym, owszem, ale nie dumnym.
— Nigdy o tym nie słyszałem — przyznał. — Po co ona wzbiera?
— Nie wiem. To całkiem nieodpowiednia pora — wyjaśnił Schleppel. — Teraz powinna raczej wygasać.
Podłoga znów zadygotała. Potem wyjęta deska, która skrywała niewielką fortunę Windle'a, zatrzeszczała i wypuściła młode pędy.
— Co to znaczy nieodpowiednia pora? — zdziwił się Windle.
— Dużo jej płynie na wiosnę — odpowiedział mu głos zza drzwi. — Wypycha z ziemi żonkile i takie rzeczy.
— Pierwsze słyszę… — Windle był zafascynowany.
— Myślałem, że wy, magowie, wiecie wszystko o wszystkim.
Windle spojrzał na swój kapelusz maga. Pochówek i przekopywanie się przez ziemię nie obeszły się z nim łagodnie, ale po przeszło stuleciu noszenia i tak nie był już ostatnim krzykiem mody.
— Nigdy nie jest za późno na naukę — stwierdził Windle.
Nadszedł kolejny świt. Kogut Cyryl wyprostował się na grzędzie. Wypisane kredą słowa lśniły w półmroku.
Skoncentrował się.
Nabrał tchu.
— Dawa-duo-jes!
Teraz, kiedy problem pamięci został rozwiązany, martwił się tylko dysleksją.
Na zboczu wiatr dmuchał mocno, a słońce było bliskie i gorące. Billl Brama chodził tam i z powrotem pośród ściętej trawy niczym krosno po zielonym splocie. Zastanawiał się, czy kiedyś czuł już wiatr i ciepło słońca. Tak, czuł, na pewno. Ale nigdy ich w ten sposób nie doświadczał: tego, jak wiatr go popychał, jak słońce grzało. Tego, jak mijał Czas. Mijał i niósł go ze sobą.
Ktoś zapukał delikatnie we wrota stodoły.
TAK?
— Zejdź tu, Billu Bramo.
W ciemności zszedł po drabinie i wyjrzał ostrożnie. Panna Flitworth osłaniała dłonią płomyk świecy.
— Ehm… — powiedziała.
SŁUCHAM?
— Jeśli chcesz, możesz zajrzeć do domu. Na wieczór. Nie na noc, ma się rozumieć. To znaczy, szkoda, żebyś tak tu siedział sam przez cały wieczór, kiedy u mnie jest ogień i w ogóle.
Billl Brama nie radził sobie najlepiej z odczytaniem wyrazu twarzy. Ta sztuka nigdy nie była mu potrzebna. Patrzył na nieruchomy, zakłopotany, proszący uśmiech panny Flitworth niczym pawian szukający znaczeń na kamieniu z Rosetty.
DZIĘKUJĘ, powiedział w końcu.
Odbiegła.
Kiedy dotarł do domu, nie znalazł jej w kuchni. Zgrzytliwe odgłosy kazały mu przejść przez wąski korytarz i niskie drzwi — panna Flitworth klęczała na podłodze w małym pokoiku, gorączkowo rozpalając ogień w kominku.
Zarumieniona podniosła głowę, kiedy grzecznie zastukał w otwarte drzwi.
— Dla jednej osoby szkoda na to zapałki — wymamrotała zakłopotana. — Siadaj. Zaraz przygotuję herbatę.
Bill Brama złożył się na jednym z wąskich foteli przy kominku i rozejrzał po pokoju.
Nie był to zwykły pokój. Jakiekolwiek miał funkcje, mieszkanie w nim wyraźnie do nich nie należało. Kuchnia stanowiła rodzaj zadaszonej przestrzeni zewnętrznej i ośrodek działań farmy, ale ten pokój najbardziej przypominał mauzoleum.
Wbrew powszechnemu przekonaniu Bill Brama nie orientował się w dekoracjach pogrzebowych. Śmierć rzadko kiedy następuje w grobach, z wyjątkiem bardzo rzadkich i nieszczęśliwych przypadków. Otwarta przestrzeń, dna rzek, połowa drogi do wnętrza rekina, wszelkiego typu sypialnie — owszem. Ale groby nie.
Do jego zadań należało oddzielanie nasienia duszy od plew śmiertelnego ciała, co zwykle odbywało się na długo przed rytuałami związanymi — Jeśli się nad tym zastanowić — z wyrafinowaną formą usuwania odpadków.
Ale ten pokój wyglądał jak grobowce tych władców, którzy wszystko chcieli zabrać ze sobą.
Bill Brama siedział z dłońmi opartymi na kolanach i patrzył.
Przede wszystkim były tu liczne bibeloty. Więcej imbryczków do herbaty, niż można sobie wyobrazić. Porcelanowe pieski z otwartymi szeroko oczami. Dziwaczne patery. Rozmaite figurki i malowane talerze z wypisanymi na nich krótkimi i życzliwymi notkami w stylu: „Prezent z Quirmu. Szczęścia, zdrowia, pomyślności”. Pokrywały wszystkie płaskie powierzchnie absolutnie demokratycznie, tak że dość cenny antyczny srebrny świecznik stał obok jaskrawego porcelanowego pieska z kością w pysku i miną świadczącą o zabójczym zidioceniu.
Ściany były pokryte obrazami. Większość z nich namalowano w odcieniach błota i przedstawiały smętne krowy na mokradłach we mgle.
Wszelkie te ozdoby niemal skrywały meble, co zresztą nie było żadną stratą. Poza dwoma fotelami, trzeszczącymi pod ciężarem narzut i pokrowców, reszta umeblowania nie pełniła chyba żadnych funkcji oprócz podtrzymywania bibelotów. Wszędzie stały wąskie stoliki. Na podłodze leżały warstwy dywaników — ktoś naprawdę lubił zszywanie dywaników z łat. A ponad wszystkim i wokół wszystkiego, przenikając wszystko, unosił się zapach.
W pokoju pachniało długimi, nudnymi popołudniami.
Na okrytym narzutą kredensie stały dwie drewniane skrzynki, a między nimi trzecia większa. To pewnie te słynne skrzynie ze skarbem, pomyślał.
I uświadomił sobie, że słyszy tykanie.
Na ścianie wisiał zegar. Ktoś kiedyś wpadł na pomysł, który pewnie uznano za znakomity: żeby zrobić zegar w kształcie sowy. Kiedy kołysało się wahadło, jej oczy przesuwały się tam i z powrotem w sposób, który osoby spragnione rozrywki uznawały pewnie za zabawny. Po chwili oczy patrzącego zaczynały oscylować w tym samym rytmie.
Panna Flitworth wkroczyła z pełną tacą. Zakrzątnęła się, wykonując niemal alchemiczną ceremonię parzenia herbaty, smarowania masłem bułeczek, układania herbatników, wkładania szczypiec do cukru…
Usiadła. Potem, jakby od dwudziestu minut siedziała w bezruchu, zaświergotała nieco bez tchu:
— Ładnie tu, prawda?
TAK, PANNO FLITWORTH.
— Nieczęsto miewam okazję, żeby otworzyć salonik.
NIE.
— Odkąd zginął ojciec.
Przez moment Bill Brama zastanawiał się, czy może zmarły pan Flitworth zaginął gdzieś w saloniku. Może pomylił gdzieś drogę między bibelotami? Potem przypomniał sobie, że ludzie czasem dziwnie się wyrażają.
AHA.
— Lubił siadywać właśnie na tym fotelu i czytać almanach. Bill Brama poszukał w pamięci.
WYSOKI MĘŻCZYZNA? próbował zgadnąć. Z WĄSEM? BRAKOWAŁO MU CZUBKA MAŁEGO PALCA LEWEJ DŁONI? Panna Flitworth obserwowała go ponad brzegiem filiżanki.
— Znałeś go? — spytała.
SPOTKALIŚMY SIĘ KIEDYŚ.
— Nie wspominał o tobie — oświadczyła z godnością panna Flitworth. — Przynajmniej nie z nazwiska. Niejako o Billu Bramie.
NIE SĄDZĘ, ŻEBY O MNIE WSPOMINAŁ,, stwierdził powoli Bill Brama.
— Nic nie szkodzi. Wiem, jak to jest. Tato też czasem zajmował się przemytem. Cóż, to nie jest duża farma. Trudno z niej wyżyć. Zawsze powtarzał, że człek musi robić to, co potrafi. Przypuszczam, że zajmowałeś się czymś podobnym. Obserwowałam cię. To była twoja praca, zgadłam?
Bill Brama zastanowił się głęboko.
TRANSPORT OGÓLNY, stwierdził.
— To by się zgadzało. Masz jakąś rodzinę, Bill?
CÓRKĘ.
— To miło.
OBAWIAM SIĘ, ŻE STRACILIŚMY KONTAKT.
— Szkoda — stwierdziła panna Flitworth i zdawało się, że mówi to z przekonaniem. — Za dawnych lat bywało, że mieliśmy tu dobrą zabawę. Jeszcze kiedy żył mój chłopak, oczywiście.
MA PANI SYNA? spytał Bill, który trochę się pogubił.
Spojrzała na niego surowo.
— Zachęcam, żebyś zastanowił się nad słowem „panna” — powiedziała z godnością. — W naszych stronach takie sprawy traktuje się poważnie.
PROSZĘ WYBACZYĆ.
— Drobiazg. Miał na imię Rufus. Był przemytnikiem, jak tato. Chociaż nie takim dobrym. Bardziej artystycznym. Przynosił mi z obcych stron różne rzeczy, ozdoby i biżuterię… I często chodziliśmy na tańce. Pamiętam, miał piękne łydki. Lubię popatrzeć na ładne męskie nogi.
Przez chwilę wpatrywała się w ogień.
— I kiedyś… Pewnego dnia już nie wrócił. Akurat przed naszym ślubem. Tato mówił, że nie powinien próbować przejścia przez góry tuż przed zimą, ale wiem, że chciał mi przynieść odpowiedni prezent. I chciał zarobić trochę pieniędzy, wywrzeć dobre wrażenie na tacie, bo tato był przeciwny…
Chwyciła pogrzebacz i szturchnęła płomienie mocniej, niż na to zasługiwały.
— W każdym razie niektórzy mówili potem, że uciekł do Farferee albo do Ankh-Morpork, aleja wiem, że nigdy by tak nie postąpił. Badawcze spojrzenie, jakie rzuciła Billowi, przykuło go do fotela.
— A co ty myślisz, Billu Bramo? — zapytała surowo. Poczuł dumę, że potrafił dostrzec pytanie w pytaniu.
PANNO FLITWORTH, GÓRY ZIMĄ BYWAJĄ BARDZO ZDRADLIWE.
Wydawało się, że poczuła ulgę.
— Zawsze to powtarzałam. A wiesz co, Billu Bramo? Wiesz, co sobie pomyślałam?
NIE, PANNO FLITWORTH.
— To było na dzień przed naszym ślubem, jak już wspomniałam. A potem jeden z jego jucznych kucyków wrócił sam, więc ludzie poszli w góry i znaleźli ślady lawiny… I wiesz, co pomyślałam? Pomyślałam, że to śmieszne. Że to głupie. Straszne, prawda? Oczywiście, potem myślałam też inne rzeczy, ale na początku tylko to, że świat nie powinien się zachowywać, jakby był książką. Czy to nie straszne, myśleć coś takiego?
JA TEZ NIE PRZEPADAM ZA DRAMATEM, PANNO FLITWORTH.
Nie słuchała go.
— I pomyślałam, że teraz świat oczekuje ode mnie, żebym przez lata snuła się dookoła w ślubnej sukni i w końcu całkiem zwariowała. Tego ode mnie chce. Ha! Nic z tego! Schowałam suknię do worka i zaprosiliśmy wszystkich na weselne śniadanie, bo to zbrodnia marnować dobre jedzenie.
Znów zaatakowała ogień pogrzebaczem i rzuciła Billowi megawatowe spojrzenie.
— Uważam, że najważniejsze to wiedzieć, co jest naprawdę ważne, a co nie. Prawda?
PANNO FLITWORTH…
— Słucham.
CZY MOGĘ ZATRZYMAĆ ZEGAR?
Zerknęła na wyłupiastooką sowę.
— Co? Aha… Dlaczego?
OBAWIAM SIĘ, ŻE DZIAŁA MI NA NERWY.
— Nie tyka przecież za głośno…
Bill Brama chciał odpowiedzieć, że każde Łyknięcie jest jak uderzenie żelaznym młotem w spiżową kolumnę.
JEST DOŚĆ IRYTUJĄCY PANNO FLITWORTH.
— Zatrzymaj, jeśli ci przeszkadza. Nakręcam go tylko po to, żeby mieć jakieś towarzystwo.
Bill Brama wstał z wdzięcznością, ostrożnie pokonał dżunglę bibelotów i chwycił wahadło w kształcie szyszki. Drewniana sowa spojrzała na niego niechętnie, a tykanie wreszcie ucichło, przynajmniej w świecie fizycznych dźwięków. Zdawał sobie sprawę, że gdzie indziej puls Czasu dudni nieustannie. Jak ludzie mogą to znosić? Wpuszczali Czas do swoich domów, jakby był przyjacielem.
Wrócił na fotel.
Panna Flitworth zaczęła z pasją robić na drutach.
Ogień trzaskał w palenisku.
Biłl Brama oparł się wygodnie i patrzył w sufit.
— Twój koń jest zadowolony?
SŁUCHAM?
— Twój koń. Chyba podoba mu się na łące — powtórzyła panna Flitworth.
OCH… TAK.
— Biega wkoło, jakby nigdy przedtem nie widział trawy.
LUBIĘ TRAWĘ.
— A ty lubisz zwierzęta. Od razu poznałam. Bill skinął głową. Jego rezerwy swobodnej rozmowy, nigdy zbyt obfite, wyczerpały się ostatecznie.
Siedział w milczeniu kolejne dwie godziny, ściskając poręcze fotela, aż wreszcie panna Flitworth oznajmiła, że idzie spać. Wtedy wrócił do stodoły i zasnął.
Bill Brama nie wiedział, kiedy się tu zjawił. Ale był: szara postać unosząca się w ciemności stodoły. Skądś wziął jego złotą klepsydrę.
Powiedział mu: Billu Bramo, nastąpiła pomyłka.
Szkło pękło. Drobne złociste sekundy migotały przez chwilę w powietrzu i opadły.
Powiedział mu: Wracaj. Czeka cię praca. To była pomyłka.
Po czym rozpłynął się.
Bill Brama skinął głową. Oczywiście, że to była pomyłka. Każdy widział, że to pomyłka. Bill od samego początku był o tym przekonany.
Rzucił spodnie w kąt i włożył szatę z absolutnej czerni.
No cóż, to było ciekawe doświadczenie. Lecz musiał przyznać, że wolałby go już nie powtarzać. Czuł się tak, jakby zdjęto mu z ramion wielki ciężar.
Czy na tym właśnie polega życie? To poczucie mroku ciągnącego człowieka w przepaść?
Jak oni mogą z tym żyć? A przecież żyją i nawet widzą w tym jakieś przyjemne strony, choć jedyną sensowną reakcją jest tylko rozpacz. Zadziwiające — czuć, że jest się maleńką żyjącą istotą wciśniętą między dwa urwiska ciemności. Jak mogą wytrzymać to życie?
Najwyraźniej trzeba się do tego urodzić.
Śmierć osiodłał konia i ruszył przez pola. W dole kukurydza falowała jak morze. Panna Flitworth będzie musiała znaleźć innego pomocnika, żeby zebrać plon.
To dziwne… Odkrył jakieś uczucie. Poczucie winy? Chyba tak… Ale to reakcja Billa Bramy, a Bill Brama… umarł. Nigdy właściwie nie żył. Znowu był sobą, bezpieczny w miejscu, gdzie nie ma uczuć i nie ma wyrzutów.
Nigdy więcej wyrzutów.
Wreszcie znalazł się w swoim gabinecie. To dziwne, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak tu wchodził… Dopiero co siedział na koniu, a zaraz potem w gabinecie z księgami, klepsydrami i instrumentami.
W dodatku gabinet był większy, niż go pamiętał. Oczywiście, Billowi Bramie wydałby się ogromny, a pewnie jakaś resztka Billa jeszcze trwała. Najważniejsze to za dużo nie myśleć. Pogrążyć się w pracy.
Na biurku stało już kilka życiomierzy. Nie pamiętał, kiedy je tam postawił, ale to nieistotne. Liczy się tylko praca.
Sięgnął po najbliższy i przeczytał imię.
— Kuku-dawa-je!
Panna Flitworth usiadła na łóżku. Na samej krawędzi snu słyszała inny dźwięk, który musiał obudzić koguta. Po kilku próbach zapaliła świecę, sięgnęła pod łóżko, palce zacisnęła na rękojeści kordelasa, którego zmarły pan Flitworth często używał, podróżując w interesach przez góry.
Zbiegła po trzeszczących schodach w chłód przedświtu. Zawahała się u wrót stodoły. Po chwili uchyliła je tak, żeby się wśliznąć do wnętrza.
— Panie Brama!
Coś zaszeleściło w sianie i zaległo czujne milczenie.
PANNA FLITWORTH?
— Wołałeś? Jestem pewna, że ktoś wykrzyczał moje imię. Znowu szelest… Głowa Billa Bramy wysunęła się zza krawędzi stryszku.
PANNA FLITWORTH?
— Tak. A kogo się spodziewałeś? Dobrze się czujesz?
EEE… TAK CHYBA TAK.
— Na pewno? Obudziłeś Cyryla.
TAK TAK NA PEWNO. TYLKO ŻE… MYŚLAŁEM, ŻE… TAK.
Zdmuchnęła świecę. Było już dostatecznie jasno.
— Jeśli jesteś pewien… A skoro już wstałam, to równie dobrze mogę nastawić owsiankę.
Bill Brama leżał na sianie, aż nabrał pewności, że nogi go utrzymają. Potem zszedł na dół, do domu.
Milczał, kiedy panna Flitworth nalewała owsianki do stojącej przed nim miski i dodawała śmietany. Wreszcie nie mógł się już powstrzymać. Nie wiedział, jak zadawać pytania, ale naprawdę potrzebował odpowiedzi.
PANNO FLITWORTH…
— Słucham.
CO TO JEST… NOCĄ… KIEDY WIDZI SIĘ RÓŻNE RZECZY, ALE ONE NIE SĄ NAPRAWDĘ?
Znieruchomiała z garnkiem owsianki w jednej ręce i chochlą w drugiej.
— Kiedy coś ci się przyśni?
TO WŁAŚNIE SĄ SNY?
— A ty nie śnisz? Myślałam, że wszyscy śnią.
O RZECZACH, KTÓRE MAJĄ NASTĄPIĆ?
— To przeczucia. Osobiście nigdy nie wierzyłam w przeczucia. Nie chcesz chyba powiedzieć, że nie wiesz, co to są sny.
NIE. SKĄD. OCZYWIŚCIE, ŻE NIE.
— Coś cię martwi, Bill?
NAGLE ZROZUMIAŁEM, ŻE UMRZEMY.
Przyjrzała mu się w zadumie.
— Tak jak wszyscy — stwierdziła. — I to właśnie ci się przyśniło, tak? Czasami wszystkich nas nachodzi takie uczucie. Na twoim miejscu bym się nie przejmowała. Najlepsze, co można zrobić, to zająć się czymś i nie tracić humoru. Zawsze to powtarzam.
ALE NASZE ŻYCIE KIEDYŚ DOBIEGNIE KOŃCA!
— O tym nic nie wiem — odparła panna Flitworth. — Wszystko chyba zależy od tego, jakie to było życie.
SŁUCHAM?
— Czy jesteś człowiekiem religijnym?
CHCE PANI POWIEDZIEĆ, PANNO FLITWORTH, ŻE TO, CO NAS SPOTKA POTEM, JEST TYM, W CO WIERZYMY, ŻE NAS SPOTKA?
— Byłoby miło, gdyby tak właśnie miało się stać, prawda? — spytała wesoło.
ALE WIDZI PANI, JA WIEM, W CO JA WIERZĘ. WIERZĘ W… W NIC.
— Coś dzisiaj wstaliśmy nie w humorze. Zamiast tak się przejmować, lepiej skończ owsiankę. Mówią, że jest zdrowa na kości. Bill Brama zajrzał do miski.
MOGĘ DOSTAĆ JESZCZE TROCHĘ?
Przez cały ranek Bill Brama rąbał drzewo. Było to przyjemnie monotonne zajęcie.
Zmęczyć się… To najważniejsze. Sypiał przecież przed ostatnią nocą, ale musiał być tak zmęczony, że nic mu się nie śniło. I postanowił, że nigdy więcej nic mu się już nie przyśni. Siekiera wznosiła się i opadała na kloce niczym wahadło. Nie! Tylko nie wahadło!
Kiedy wszedł do kuchni, na piecu stało kilka garnków.
ŁADNIE PACHNIE, stwierdził. Sięgnął po podskakującą pokrywkę.
Panna Flitworth odwróciła się przestraszona.
— Nie dotykaj tego! Nie można tego jeść! To dla szczurów!
PRZECIEŻ SZCZURY SAME SIĘ KARMIĄ.
— Otóż to. Waśnie dlatego przed zbiorami podajemy im coś na dodatek. Parę porcji tego przy ich norach i… nie ma więcej szczurów.
Bill potrzebował dłuższej chwili, żeby dodać dwa do dwóch, ale kiedy to już nastąpiło, przypominało gody megalitów.
TO TRUCIZNA?
— Wyciąg spikkli zmieszany z owsem. Nigdy nie zawodzi.
I ONE UMIERAJĄ?
— Natychmiast. Padają na grzbiet i wyciągają łapki. My zjemy chleb z serem — dodała. — Nie będę gotować dwa razy dziennie, a na kolację będzie kura. A skoro o kurach mowa… Chodź.
Zdjęła z haka tasak i wyszła na podwórze. Kogut Cyryl przyglądał się jej podejrzliwie ze stosu odpadków. Jego harem tłustych i trochę podstarzałych kwok, grzebiących spokojnie w ziemi, teraz podbiegł do panny Flitworth tym rozkołysanym, nierównym krokiem kwok na całym świecie. Panna Flitworth szybko wyciągnęła rękę i złapała jedną z nich.
Kura przyglądała się Billowi głupimi, błyszczącymi oczkami.
— Potrafisz oskubać kurę?
Bill spoglądał to na nią, to na ptaka.
PRZECIEŻ JE KARMIMY, powiedział bezradnie.
— Zgadza się. A potem one nas karmią. Ta już od paru miesięcy nie znosi jaj. Tak to bywa w kurzym świecie. Pan Flitworth ukręcał im łebki, aleja nigdy jakoś się tego nie nauczyłam. Tasakiem nie robi się tego tak czysto, a potem trochę jeszcze biegają, ale i tak są martwe i wiedzą o tym.
Bill Brama rozważał możliwości. Kura skupiła na nim wzrok paciorkowatego oka. Kury są o wiele głupsze od ludzi i nie dysponują wyrafinowanymi filtrami myślowymi, które nie pozwalają zobaczyć tego, co jest naprawdę. Teraz kura wiedziała, gdzie jest i kto się jej przygląda.
Bill spojrzał w to proste i nieważne życie; zobaczył przesypujące się ostatnie sekundy.
Nigdy nie zabijał. Zabierał życie, ale tylko wtedy, kiedy już się skończyło. Jest pewna różnica między kradzieżą i zabraniem tego, co ktoś wrzucił.
NIE TASAK, powiedział znużonym głosem.
PROSZĘ MI DAĆ TĘ KURĘ.
Na chwilę odwrócił się plecami, po czym wręczył pannie Flitworth bezwładne ciało.
— Dobra robota — pochwaliła go i wróciła do kuchni.
Bill Brama poczuł na sobie oskarżycielski wzrok Cyryla.
Otworzył dłoń. Nad palcami unosiła się maleńka plamka światła.
Dmuchnął na nią delikatnie i rozwiała się bez śladu.
Po obiedzie wyłożyli truciznę na szczury. Czuł się jak morderca.
Zginęło wiele szczurów.
Głęboko w tunelach pod stodołą — w tych najgłębszych, wygrzebanych dawno temu przez zapomnianych już szczurzych przodków — coś pojawiło się w ciemności.
Zdawało się, że ma trudności z decyzją, jaki kształt powinno przybrać.
Zaczęło jak bryła mocno podejrzanego sera. Ale to nie był dobry wybór.
Potem spróbowało wyglądać jak mały głodny terier. Ten kształt też został odrzucony.
Na chwilę stało się pułapką z żelaznymi szczękami. Ale pułapka wyraźnie się nie nadawała.
Zaczęło szukać innych pomysłów i — ku jego zdumieniu — jeden pojawił się natychmiast, jakby przybył z bardzo bliska. Nie był to właściwie kształt, ale pamięć kształtu.
Sprawdziło go i przekonało się, że choć zupełnie się nie nadaje do tej pracy, w jakiś głęboko zadowalający sposób jest też jedynym możliwym kształtem.
Coś ruszyło do pracy.
Tego popołudnia miejscowi ćwiczyli na łące strzelanie z luku. Bill Brama konsekwentnie starał się o reputację najgorszego łucznika w całej historii tego sportu. Nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że przebijanie strzałami kapeluszy gapiów stojących za plecami, logicznie rzecz biorąc, wymaga większych umiejętności niż zwykłe posyłanie tych samych strzał w kierunku sporej tarczy, oddalonej zaledwie o dwadzieścia pięć sążni.
Zadziwiające, ilu przyjaciół może zyskać człowiek — albo szkielet — kiedy sobie z czymś nie radzi. Pod warunkiem że nie radzi sobie tak bardzo, żeby było to śmieszne.
Dlatego pozwolono mu usiąść na ławie przed gospodą, wśród najstarszych mieszkańców.
Tuż obok z komina wiejskiej kuźni strzelały w górę iskry i spiralą wznosiły się w półmroku. Zza zamkniętych wrót dobiegały głośne uderzenia młota. Bill Brama zastanawiał się czasem, czemu kuźnia zawsze jest zamknięta. Kowale zwykle pracowali przy otwartych wrotach, przez co ich chata stawała się nieoficjalnym miejscem spotkań. Ten jednak był chyba całkiem zajęty pracą.
— Cześć, szykielecie. Bill obejrzał się.
Córeczka oberżysty obserwowała go najbardziej przenikliwym wzrokiem, jaki wdział.
— Jesteś szykieletem, prawda? — spytała. — Od razu poznałam po tych kościach.
MYLISZ SIĘ, MAŁE DZIECKO.
— Jesteś. Ludzie zmieniają się w szykielety, kiedy już umrą. Ale nie powinni potem chodzić.
HA. HA. HA. SŁYSZYCIE, CO WYGADUJE TEN DZIECIAK?
— To dlaczego ty chodzisz?
Bill Brama zerknął na staruszków. Wszyscy pilnie obserwowali łuczników.
COŚ CI POWIEM, zaproponował zdesperowany. JEŚLI SOBIE PÓJDZIESZ, DOSTANIESZ PÓŁPENSÓWKE.
— Mam w domu maskę szykieletu, żeby w niej chodzić na łakocie w Noc Duchowego Ciasta — odpowiedziała. — Jest z papieru, I dostaje się wtedy cukierki.
Bill Brama popełnił błąd, jaki popełniają miliony ludzi w mniej więcej zbliżonych okolicznościach. Odwołał się do rozsądku.
POSŁUCHAJ, MAŁA DZIEWCZYNKO, rzekł. GDYBYM NAPRAWDĘ BYŁ SZKIELETEM. TO PRZECIEŻ CI STARSI PANOWIE MIELIBY CHYBA COŚ DO POWIEDZENIA NA TEN TEMAT.
Przyjrzała się staruszkom na ławie.
— Oni i tak już są prawie jak szykielety — stwierdziła. — Dlatego wolą nie widzieć jeszcze jednego. Zrezygnował.
MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE W TEJ KWESTII SIĘ NIE MYLISZ.
— To dlaczego się nie rozpadasz na kawałki?
NIE WIEM. NIGDY SIĘ JAKOŚ NIE ROZPADŁEM.
— Widziałam szykielety ptaków i różnych innych i one zawsze się rozpadają.
MOŻE DLATEGO ŻE SĄ TYM, CO CZYMŚ BYŁO. A JA JESTEM TYM, CZYM JESTEM.
— Aptekarz, który robi lekarstwa w Chambly, ma takiego szykieleta. Wisi na haku i cały jest powiązany drutem, żeby kości się trzymały razem — oznajmiła dziewczynka z miną osoby, która przekazuje informację zdobytą po długich studiach tematu.
JA NIE MAM DRUTU.
— Jest jakaś różnica między żywymi szykieletami i martwymi?
TAK.
— To znaczy, że on ma tam u siebie nieżywego szykieleta?
TAK.
— Takiego, co kiedyś był w kimś?
TAK.
— Eee… Blee.
Dziecko przez chwilę wpatrywało się w daleki horyzont, po czym oświadczyło:
— Mam nowe skarpetki. TAK?
— Jak chcesz, to możesz obejrzeć.
Brudna stopa została wyciągnięta do przodu i poddana inspekcji.
NO, NO. COŚ PODOBNEGO. NOWE SKARPETKI.
— Mama zrobiła je na drutach. Z owcy.
NIE DO WIARY.
Horyzont został przestudiowany po raz drugi.
— A wiesz… — zaczęła. — Wiesz… że dziś piątek?
TAK.
— Znalazłam łyżeczkę.
Bill Brama odkrył nagle, że czeka niecierpliwie, co dalej. Nie miał doświadczenia w rozmowach z ludźmi o czasie koncentracji uwagi poniżej trzech sekund.
— Pracujesz u panny Flitworth?
TAK.
— Tato mówi, że u niej trzeba porządnie trzymać nogi pod stołem.
Bill Brama nie wiedział, co na to odpowiedzieć, ponieważ nie zrozumiał, co to znaczy. Było to jedno z tych prostych stwierdzeń, które wypowiadają ludzie, i które naprawdę są tylko maską dla czegoś bardziej subtelnego, często przekazywanego tylko tonem głosu czy spojrzeniem, czego dziecko jednak nie zrobiło.
— Tato mówi, że ma tam skrzynie pełne skarbów.
TAK?
— A ja mam dwa pensy.
NA BOGÓW!
— Sal!
Oboje się obejrzeli. Na progu stanęła pani Lifton.
— Pora do łóżka. Przestań męczyć pana Bramę.
ALEŻ ZAPEWNIAM, ŻE WCALE…
— Powiedz grzecznie dobranoc.
— A jak śpią szykielety? Przecież nie mogą zamknąć oczu, bo… Przez chwilę słyszał jeszcze stłumione głosy z wnętrza gospody.
— Nie wolno tak nazywać pana Bramy, bo on… on jest… bardzo… on jest po prostu bardzo chudy.
— Nic nie szkodzi. Nie jest z tych umarłych.
W głosie pani Lifton zabrzmiał znajomy ton niepokoju, typowy dla ludzi, którzy nie mogą się zmusić do wiary w to, co widzą na własne oczy.
— Może niedawno był bardzo chory…
— Myślę, że był taki chory, jak w ogóle można być.
Bill Brama wrócił do domu zamyślony.
W kuchni paliło się światło, ale poszedł prosto do stodoły, wspiął się po drabinie i położył.
Mógł walczyć ze snami, ale nie mógł powstrzymać wspomnień.
Patrzył w ciemność.
Po chwili usłyszał cichy tupot. Obejrzał się.
Strumień bladych, szczurokształtnych duchów sunął po belce dachu ponad jego głową. Rozwiewały się biegnąc, tak że po chwili nie pozostało już nic prócz uderzeń łapek.
Za duchami postępował… kształt.
Miał około sześciu cali wzrostu. Nosił czarną szatę. W szkieletowej łapce ściskał kosę. Biały jak kość nos z widmowymi szarymi wąsikami sterczał spod cienistego kaptura.
Bill Brama podniósł go. Kształt nie opierał się, ale stał mu na dłoni i spoglądał na niego jak jeden profesjonalista na drugiego.
JESTEŚ… odezwał się Bill.
Śmierć Szczurów przytaknął.
PIP.
PAMIĘTAM, rzeki Bill, JAK KIEDYŚ BYŁEŚ CZĘŚCIĄ MNIE.
Śmierć Szczurów pisnął znowu.
Bill Brama pogrzebał po kieszeniach spodni. Schował tam swoje kanapki… O, są.
PRZYPUSZCZAM, powiedział, ŻE CHĘTNIE ZAMORDUJESZ KAWAŁEK SERA.
Śmierć Szczurów przyjął ser z wdzięcznością.
Bill Brama przypomniał sobie, że kiedyś odwiedził pewnego starca — tylko raz — który prawie całe życie spędził zamknięty w celi na wieży, skazany za takie czy inne rzekome przestępstwo. Oswoił ptaszki, żeby dotrzymywać — mu towarzystwa w dożywotnim wyroku. Ptaszki brudziły mu na łóżko i wyjadały jedzenie, ale tolerował je i uśmiechał się, widząc, jak wlatują i wylatują przez wąskie zakratowane okno. Śmierć zastanawiał się wtedy, dlaczego ktoś miałby się tak zachowywać.
NIE CHCĘ CIĘ ZATRZYMYWAĆ, powiedział. PEWNIE MASZ PRACĘ DO WYKONANIA, SZCZURY DO ODWIEDZENIA. WIEM, JAK TO JEST.
Teraz zrozumiał.
Odstawił postać na belkę i ułożył się na sianie.
WPADNIJ, GDYBYŚ BYŁ KIEDY W POBLIŻU.
Potem Bill Brama znowu wpatrzył się w ciemność.
Sen… Czuł, jak krąży wokół niego. Sen, a wraz z nim senne zjawy.
Leżał w ciemności i walczył.
Wołanie panny Flitworth poderwało go nagle. Ku jego uldze, nadal je słyszał.
Wrota stodoły otworzyły się z trzaskiem.
— Bill! Zejdź na dół! Szybko!
Spuścił nogi na drabinę.
CO SIĘ DZIEJE, PANNO FLITWORTH?
— Pali się!
Przebiegli przez podwórze na gościniec. Niebo nad wioską było czerwone.
— Chodź!
ALE TO NIE NASZ OGIEŃ.
— Niedługo będzie wszystkich! Przenosi się po strzechach jak szalony!
Dotarli do marnej imitacji rynku. Gospoda stała już w płomieniach; jej strzecha z rykiem wysyłała ku niebu miliony wirujących iskier.
— Patrz, tylko się gapią! — burknęła panna Flitworth. — Przecież jest pompa, wszędzie stoją wiadra! Dlaczego ci ludzie nie myślą?
Kawałek dalej wybuchła szamotanina — to kilku klientów próbowało powstrzymać oberżystę Liftona wyrywającego się w stronę budynku. Krzyczał na nich.
— Dziewczynka została w środku? — upewniła się panna Flitworth. — Tak powiedział?
— TAK.
Płomienie wylewały się ze wszystkich okien na piętrze.
— Musi być jakiś sposób — stwierdziła panna Flitworth. — Może znajdziemy drabinę…
NIE POWINNIŚMY.
— Co? Przecież musimy spróbować. Nie możemy zostawiać tam ludzi!
NIE ROZUMIE PANI, tłumaczył jej Bill Brama. MAJSTROWANIE PRZY LOSIE JEDNEJ OSOBY MOŻE ZNISZCZYĆ CAŁY ŚWIAT.
Panna Flitworth spojrzała na niego, jakby nagle oszalał.
— Co to za bzdury?
CHCĘ POWIEDZIEĆ, ŻE NA KAŻDEGO PRZYCHODZI WŁAŚCIWY CZAS.
Spojrzała na niego. Podniosła rękę i z rozmachem uderzyła go w twarz.
Policzek był twardszy, niż się spodziewała. Krzyknęła i podniosła dłoń do ust.
— Jeszcze dziś opuścisz moją farmę — oznajmiła. — Zrozumiano?
Odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę pompy.
Kilku ludzi przyniosło długie drągi z hakami, żeby zerwać z budynku płonącą strzechę. Panna Flitworth zorganizowała grupę, która oparła drabinę o jedno z okien na piętrze. Zanim jednak zdołała kogoś przekonać, by wszedł na górę pod parującą osłoną mokrej derki, szczyt drabiny już się tlił.
Bill Brama obserwował płomienie.
Wyjął z kieszeni złotą klepsydrę. Odbity w szkle ogień jarzył się czerwienią. Bill schował klepsydrę.
Część dachu się zapadła.
PIP.
Bill spojrzał pod nogi. Niewielka figurka w czarnej szacie przeszła mu między stopami i ruszyła do ognistych drzwi gospody.
Ktoś wrzeszczał o jakichś beczkach brandy.
Bill Brama raz jeszcze wyjął z kieszeni klepsydrę. Mimo huku płomieni usłyszał szelest spadającego piasku. Przyszłość przesypywała się w przeszłość, a tej przeszłości było o wiele więcej niż przyszłości. Uderzyło go nagłe odkrycie, że wszystko to zawsze płynęło przez teraz.
Ostrożnie schował klepsydrę.
Śmierć wiedział, że majstrowanie przy losie jednego człowieka może zniszczyć cały świat. Ta wiedza była w niego wbudowana. Ale uświadomił sobie, że dla Billa Bramy to tylko głupstwa. A NIECH TO, powiedział. I wszedł w ogień.
— Hej, bibliotekarzu! — zawołał Windle Poons, usiłując krzyczeć przez dziurkę od klucza. — Toja, Windle Poons. Kilka razy załomotał w drzwi.
— Dlaczego nie odpowiada?
— Nie wiem — odpowiedział mu jakiś glos zza pleców.
— Schleppel?
— To ja, panie Poons.
— Dlaczego za mną chodzisz?
— Muszę stać za czymś, panie Poons. Tak zawsze robi strach.
— Bibliotekarzu! — Windle uderzył pięścią w drzwi.
— Uuk.
— Czemu nie chcesz mnie wpuścić?
— Uuk.
— Ale muszę coś sprawdzić!
— Uuk, uuk!
— No owszem, jestem. Ale co to ma wspólnego…?
— Uuk!
— To… to niesprawiedliwe!
— Co on mówi, panie Poons?
— Że nie wpuści mnie do środka, ponieważ jestem martwy.
— Typowe. Właśnie z takim traktowaniem walczy Reg Shoe.
— Czyjest ktoś jeszcze, kto zna się na sile życia?
— Zawsze pozostaje jeszcze pani Cake. Ale ona jest trochę dziwna.
— Kim jest pani Cake? — zapytał Windle i uświadomił sobie, co takiego powiedział Schleppel. — Przecież sam też jesteś dziwny. Jesteś strachem.
— Nie słyszał pan o pani Cake?
— Nie.
— Nie sądzę, żeby interesowała się magią. Poza tym pan Shoe mówił, że nie powinniśmy z nią rozmawiać. Wykorzystuje martwych. Tak uważa.
— W jaki sposób?
— Jest medium. No, dosyć małym.
— Naprawdę? No dobrze, chodźmy ją odwiedzić. I jeszcze coś… Schleppel.
— Słucham.
— To irytujące uczucie, mieć cię stale za plecami.
— Bardzo się denerwuję, jeśli się za czymś nie chowam, panie Poons.
— A nie mógłbyś się przyczaić za czymś innym?
— Co pan proponuje, panie Poons?
Windle zastanowił się szybko.
— Tak, to może się udać — mruknął pod nosem. — jeśli tylko znajdę śrubokręt.
Ogrodnik Modo na klęczkach okopywał dalie, kiedy usłyszał za sobą rytmiczne zgrzytania i stuknięcia, jakie zwykle powoduje ktoś, kto próbuje przesuwać ciężki przedmiot. Obejrzał się.
— Dobry wieczór, panie Poons. Widzę, że wciąż jest pan martwy.
— Dobry wieczór, Modo. Ładnie tu u ciebie.
— Ktoś ciągnie za panem drzwi, panie Poons.
— Tak, wiem.
Drzwi przesuwały się ostrożnie wzdłuż alejki. Kiedy mijały Moda, odwróciły się niezgrabnie, jakby ten, kto je niósł, starał się za nimi chować.
— To takie drzwi dodające pewności siebie — wyjaśnił Windle.
Urwał. Coś tu było nie tak. Nie mógł dokładnie określić, o co chodzi, ale nagle wokół wyczuł nieprawidłowość, jakby ktoś w orkiestrze zagrał fałszywą nutę. Zbadał wzrokiem okolicę.
— Co to jest, do czego wrzucasz chwasty? — zapytał. Modo zerknął na stojący przy nim obiekt.
— Niezły, prawda? — powiedział z dumą. — Znalazłem go przy pryzmach kompostu. Moje taczki się popsuły, a tam…
— Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego — stwierdził Windle. — Kto by chciał robić koszyk z drutu? A te kółka wdają się za małe.
— Ale wygodnie się go popycha za tę rączkę — zauważył Modo. — Dziwię się, że ktoś wyrzucił coś takiego. Dlaczego ktoś miałby wyrzucać taki wygodny wózek, panie Poons?
Windle przyjrzał się wózkowi. Nie mógł się pozbyć uczucia, że wózek przygląda się jemu.
Usłyszał własny głos:
— A może sam tam trafił?
— Zgadza się, panie Poons! Pewno szukał odrobiny spokoju! — ucieszył się Modo. — Pan to ma głowę.
— Tak — zgodził się Windle. — Na to chyba wygląda.
Wyszedł do miasta; cały czas słyszał za sobą stukanie i zgrzytanie drzwi.
Gdyby miesiąc temu ktoś mi powiedział, że kilka dni po śmierci będę sobie szedł ulicą w towarzystwie nieśmiałego stracha schowanego za drzwiami… Boja wiem? Chybabym go wyśmiał.
Nie, raczej nie. Powiedziałbym „eee?” i „co?”, i „mów głośniej!”, a i tak nic bym w końcu nie zrozumiał.
— Ktoś obok zaszczekał.
Jakiś pies przyglądał mu się uważnie. Bardzo duży pies. Właściwie jedynym powodem, dla którego należało go uznać za psa, a nie wilka, był powszechnie znany fakt, że wilki nie pojawiają się w miastach.
Pies mrugnął. Windle pomyślał: Nie było pełni.
— Lupine? — odgadł. Pies przytaknął.
— Możesz mówić? Pies pokręcił głową.
— A co teraz robisz? Lupine wzruszył ramionami.
— Chcesz iść ze mną?
Kolejne wzruszenie ramion, które jasno jak słowa wyraziło myśl: Dlaczego nie? Co jeszcze mam do roboty?
Gdyby miesiąc temu ktoś mi powiedział, myślał Windle, że kilka dni po śmierci będę sobie szedł ulicą w towarzystwie nieśmiałego stracha schowanego za drzwiami i czegoś w rodzaju odwrotnej wersji wilkołaka… no, nie wiem… Prawdopodobnie bym go wyśmiał. Kiedy już powtórzyłby to kilka razy, bardzo głośno.
Śmierć Szczurów zagonił swych ostatnich klientów, z których wielu ukrywało się w słomie dachu, i poprowadził przez płomienie do miejsca, gdzie trafiają dobre szczury. Ze zdziwieniem minął ognistą postać przedzierającą się przez gorącą masę zwalonych belek i zapadających się podłóg. Kiedy wspinała się na płonące schody, wyjęła coś z rozpadających się resztek ubrania i chwyciła w zęby.
Śmierć Szczurów nie czekał, co się zdarzy. Pod pewnymi względami był wprawdzie tak pradawny jak pierwsze protoszczury, ale pojawił się przecież ledwie wczoraj i wciąż trochę zgadywał, jak Śmierć powinien się zachowywać. Być może, zdawał sobie też sprawę, że głęboki, dudniący odgłos, od którego dygotały ściany, wydaje brandy, która zaczyna już wrzeć w swych beczułkach.
A istotną cechą wrzącej brandy jest to, że nie wrze zbyt długo.
Kula ognia rozrzuciła kawałki gospody na całe mile dookoła. Białe od żaru płomienie wystrzeliły z otworów, gdzie kiedyś były okna i drzwi. Ściany eksplodowały. Płonące krokwie przeleciały nad głowami. Niektóre trafiły na sąsiednie dachy, wywołując kolejne pożary.
Pozostała tylko plama jasności, od której łzawiły oczy.
A potem niewielkie kałuże cienia w tej jasności.
Przesuwały się i zbiegały razem, aż utworzyły wysoką sylwetkę idącą długim krokiem i niosącą coś przed sobą.
Minęła poparzonych gapiów i chłodną, mroczną drogą pomaszerowała w stronę farmy. Ludzie otrząsali się i podążali za nią niczym warkocz ciemnej komety.
Bill Brama wszedł do sypialni panny Flitworth i ułożył dziecko na łóżku.
MÓWIŁA, ŻE GDZIEŚ NIEDALEKO JEST APTEKARZ.
Panna Flitworth przecisnęła się przez tłumek na schodach.
— Jeden mieszka w Chambly — przypomniała sobie. — Ale jest też czarownica przy drodze do Lancre.
ŻADNYCH CZAROWNIC. ŻADNEJ MAGII. PROSZĘ PO NIEGO POSŁAĆ. A WSZYSCY INNI WYJDĄ.
To nie była prośba. To nawet nie był rozkaz. To było po prostu stwierdzenie faktu.
Panna Flitworth zamachała chudymi rękami.
— No już! Widowisko skończone! Uciekać stąd! Jesteście w mojej sypialni! No już, wynocha!
— Jak on to zrobił? — odezwał się ktoś z tylnych szeregów. — Nikt nie mógł wyjść stamtąd żywy! Widzieliśmy, że wszystko wyleciało w powietrze!
Bill Brama odwrócił się powoli.
SCHOWALIŚMY SIĘ, powiedział. W PIWNICY.
— No właśnie. Widzicie? — powiedziała panna Flitworth. — W piwnicy. Bardzo rozsądnie.
— Przecież gospoda nie miała… — zaczął ktoś z powątpiewaniem, ale urwał nagle. Bill Brama patrzył na niego. — W piwnicy… — poprawił się szybko. — Tak. Zgadza się. Sprytnie.
— Bardzo sprytnie — dodała panna Flitworth. — A teraz idźcie stąd wszyscy.
Słyszał, jak wypędza gapiów ze schodów i z chaty. Trzasnęły drzwi. Nie słyszał, jak wraca na górę z miską chłodnej wody i ręcznikiem — jeśli tylko chciała, panna Flitworth potrafiła chodzić bezszelestnie.
Weszła i zamknęła za sobą drzwi.
— Rodzice będą chcieli ją zobaczyć — oznajmiła. — Matka zemdlała, a Duży Henry z młyna musiał powalić jej ojca, bo chciał wrócić w płomienie. Ale i tak zaraz się tu zjawią.
Pochyliła się i otarła dziewczynce czoło.
— Gdzie była?
SCHOWAŁA SIĘ W KREDENSIE.
— Przed ogniem?
Bill Brama wzruszył ramionami.
— Dziwię się, że potrafiłeś ją znaleźć w tym ogniu i dymie…
MOŻNA TO CHYBA NAZWAĆ DAREM.
— I nie ma żadnej rany…
Bill Brama zignorował brzmiące w głosie pytanie.
CZY POSŁAŁA PANI KOGOŚ PO APTEKARZA?
— Tak.
NIE WOLNO MU NICZEGO STĄD ZABIERAĆ.
— Nie rozumiem.
PROSZĘ TU ZOSTAĆ, KIEDY PRZYJDZIE. NIE WOLNO WAM NICZEGO WYNIEŚĆ Z TEGO POKOJU.
— To bez sensu. Dlaczego miałby coś wynosić? I co miałby zabierać?
TO BARDZO WAŻNE. A TERAZ MUSZĘ PANIĄ OPUŚCIĆ.
— Dokąd idziesz?
DO STODOŁY. PEWNYCH RZECZY MUSZĘ DOPILNOWAĆ. NIE ZOSTAŁO ZBYT WIELE CZASU.
Panna Flitworth spojrzała na dziecko. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Mogła tylko zgadywać.
— Wygląda, jakby spała — stwierdziła bezradnie. — Co właściwie jej jest?
Bill Brama przystanął u szczytu schodów.
ŻYJE W POŻYCZONYM CZASIE, wyjaśnił.
Za stodołą wznosiła się stara kuźnia, nieużywana już od lat. Ale teraz czerwone i żółte błyski zalewały podwórze i pulsowały niczym serce. I jak u serca, rozbrzmiewało regularne dudnienie. Z każdym uderzeniem światło rozbłyskiwało błękitem.
Panna Flitworth zajrzała przez otwarte wrota. Gdyby była osobą, która przysięga, mogłaby się zaklinać, że nie wydała żadnego dźwięku, który byłby słyszalny przez trzask ognia i uderzenia młotka. Jednak Bill Brama odwrócił się i stanął pochylony, trzymając przed sobą zakrzywione ostrze.
— To ja!
Rozluźnił się, a przynajmniej przeszedł na inny poziom napięcia.
— Co ty tu robisz, do demona?
Spojrzał na ostrze w ręku, jakby widział je po raz pierwszy.
POMYŚLAŁEM, ŻE NAOSTRZĘ KOSĘ, PANNO FLITWORTH.
— O pierwszej w nocy?
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
W NOCY JEST TAK SAMO TĘPA, PANNO FLITWORTH.
Po czym uderzył kosą o kowadło.
I NIE MOGĘ NAOSTRZYĆ JEJ DOŚĆ DOBRZE!
— Myślę, że zaszkodziło ci to gorąco — stwierdziła i ujęła go za ramię. — Poza tym wygląda na całkiem ostrą… — zaczęła i urwała nagle. Palce przesunęły się po kości ramienia, cofnęły na chwilę i zacisnęły znowu.
Bill Brama zadrżał.
Panna Flitworth nie wahała się długo. Przez siedemdziesiąt pięć lat widziała wojny, głód, niezliczone chore zwierzęta, kilka epidemii i tysiące drobnych, codziennych tragedii. Smutny szkielet nie mieścił się nawet w górnej dziesiątce Najgorszych Rzeczy, jakie znała.
— Więc to ty… — powiedziała tylko.
PANNO FLITWORTH, JA…
— Zawsze wiedziałam, że w końcu przyjdziesz.
CHYBA JEDNAK POWINIENEM…
— Wiesz, przez większą część życia czekałam na rycerza na białym koniu. — Panna Flitworth uśmiechnęła się. — Zażartowałeś ze mnie, co?
Bill Brama usiadł ciężko na kowadle.
— Przyjechał aptekarz — poinformowała go panna Flitworth. — Powiedział, że nic nie może zrobić. Twierdzi, że małej nic nie dolega. Tyle że nie potrafi jej obudzić. A wiesz, ledwie nam się udało rozewrzeć jej palce, tak mocno to trzymała.
MÓWIŁEM, ŻE NIE WOLNO NICZEGO ZABIERAĆ!
— W porządku, nic się nie stało. Zostawiliśmy jej to w ręce.
DOBRZE.
— Co to jest?
MÓJ CZAS.
— Słucham?
MÓJ CZAS. CZAS MOJEGO ŻYCIA.
— Wygląda jak taka klepsydra do gotowania bardzo drogich jajek.
Bill Brama zdziwił się wyraźnie.
NO TAK. W PEWNYM SENSIE. ODDAŁEM JEJ CZĘŚĆ MOJEGO CZASU.
— Jak to możliwe, że potrzebujesz czasu?
WSZYSTKIE ŻYWE ISTOTY POTRZEBUJĄ CZASU. A KIEDY SIĘ SKOŃCZY, UMIERAJĄ. KIEDY TEN CZAS UPŁYNIE, ONA UMRZE. I JA TEŻ UMRĘ. ZA KILKA GODZIN.
— Przecież nie możesz…
MOGĘ. TRUDNO TO WYTŁUMACZYĆ.
— Posuń się.
CO?
— Mówię: posuń się. Chcę usiąść.
Bill Brama zrobił jej miejsce na kowadle. Panna Flitworth usiadła.
— Czyli umrzesz… — powiedziała.
TAK.
— Ale nie chcesz?
NIE.
— Dlaczego nie?
Spojrzał na nią, jakby nagle wpadła w obłęd.
PONIEWAŻ WTEDY NIE BĘDZIE JUŻ NICZEGO. PONIEWAŻ NIE BĘDĘ ISTNIAŁ.
— To samo dzieje się z ludźmi, prawda?
NIE SĄDZĘ. DLA WAS WYGLĄDA TO INACZEJ. MACIE TO LEPIEJ ZORGANIZOWANE.
Przez chwilę oboje wpatrywali się w gasnące węgle na palenisku kuźni.
— W takim razie po co ostrzyłeś tę kosę? — spytała panna Flitworth.
POMYŚLAŁEM, ŻE MÓGŁBYM… WALCZYĆ.
— Czy komuś się to udało? Znaczy, przeciw tobie?
NA OGÓŁ NIE. CZASAMI LUDZIE PROPONUJĄ MI GRĘ. WIE PANI, O SWOJE ŻYCIE.
— Czy któryś wygrał?
NIE. CHOCIAŻ W ZESZŁYM ROKU KTOŚ ZDOBYŁ TRZY ULICE I WSZYSTKIE USŁUGI.
— Co? Jaka to była gra?
NIE PAMIĘTAM. NAZYWAŁA SIĘ CHYBA „WYŁĄCZNE POSIADANIE”. BYŁEM W ARESZCIE.
— Chwileczkę — przerwała mu panna Flitworth. — Skoro ty jesteś tobą, to kto po ciebie przyjdzie?
ŚMIERĆ. WCZORAJ W NOCY KTOŚ WSUNĄŁ MI TO POD WROTA.
Śmierć pokazał jej przybrudzony skrawek papieru, na którym panna Flitworth z pewnym wysiłkiem odczytala słowo: OooooEEEeeOOOooEEeeeOOOoooEEeee.
OTRZYMAŁEM NIESTARANNIE NAPISANY LIŚCIK OD BANSHEE.
Panna Flitworth pochyliła głowę.
— Ale przecież… popraw mnie, jeśli się mylę… przecież… NOWY ŚMIERĆ. Bill Brama sięgnął po kosę.
BĘDZIE STRASZNY.
Ostrze przekręciło mu się w dłoniach. Na krawędzi błysnęło niebieskie światło.
JA BĘDĘ PIERWSZY.
Panna Flitworth zafascynowana wpatrywała się w odbłyski.
— A jak straszny?
JAKIEGO STRASZNEGO MOŻE PANI SOBIE WYOBRAZIĆ?
— Och.
WŁAŚNIE TAKI.
Ostrze pochylało się w tę i w tamtą stronę.
— Po dziecko też? — upewniła się panna Flitworth.
TAK.
— Nie sądzę, żebym była ci coś winna, Billu Bramo. Nie sądzę, żeby ktokolwiek na całym świecie był ci coś winien.
MOŻE MA PANI RACJĘ.
— Ale życie też odpowiada za to czy owo. Bądźmy sprawiedliwi.
TRUDNO MI POWIEDZIEĆ.
Panna Flitworth raz jeszcze przyjrzała mu się badawczo.
— W kącie leży całkiem dobry kamień szlifierski — poinformowała.
JUŻ GO UŻYWAŁEM.
Miała wrażenie, że poruszenia ostrza wywołują dźwięk, rodzaj cichego jęku naprężonego powietrza.
— A na półce leży osełka.
JEJ TEZ UŻYŁEM.
— I wciąż nie jest dość ostra?
Bill Brama westchnął.
MOŻE NIGDY NIE BĘDZIE DOŚĆ OSTRA.
— Daj spokój. Nie można się poddawać — stwierdziła pocieszająco panna Flitworth. — Póki trwa życie, prawda?
PÓKI TRWA ŻYCIE, PRAWDA CO?
— Poty jest nadzieja.
A JEST?
— Pewno.
Bill Brama przesunął kościstym palcem po ostrzu.
NADZIEJA?
— A zostało ci jeszcze coś, co mógłbyś wypróbować? Bill pokręcił głową. Sprawdził już kilka emocji, ale ta była całkiem nowa.
MOŻE MI PANI PRZYNIEŚĆ STAL?
Minęła godzina.
Panna Flitworth przeszukała worek ze szmatami. — Co teraz? — spytała.
A CO MIELIŚMY DO TEJ PORY?
— Chwileczkę… Jutę, perkal, płótno… Może atłas? Masz tu kawałek.
Bill Brama wziął szmatkę i przejechał nią delikatnie po ostrzu. Panna Flitworth sięgnęła głębiej i wyjęła zwitek białej materii.
TAK?
— Jedwab — wyjaśniła cicho. — Najcieńszy biały jedwab. Prawdziwy. Nigdy nienoszony.
Usiadła i zapatrzyła się w materiał.
Po chwili Bill delikatnie wyjął jej go z dłoni.
DZIĘKUJĘ.
— No dobrze. — Ocknęła się. — Wystarczy już?
Kiedy poruszył kosą, wydała dźwięk jak „uommm”. Ogień w palenisku ledwie się żarzył, ale ostrze płonęło blaskiem ostrym jak brzytwa.
— Ostrzona jedwabiem… — Panna Flitworth westchnęła. — Kto by pomyślał.
I CIĄGLE TĘPA.
Bill Brama rozejrzał się po kuźni i skoczył do kąta.
Światło uderzyło… rozpadło się… zsunęło… Zresztą mag pewnie nie zwracałby na to uwagi, ponieważ martwiłby się raczej o pięć tysięcy mil drogi powrotnej do domu.
— Co znalazłeś?
PAJĘCZYNĘ.
Zabrzmiał wydłużony, cienki jęk, jakby ktoś torturował mrówki.
— Pomogło?
JESZCZE ZA TĘPA.
Patrzyła, jak Bill Brama wychodzi z kuźni; pobiegła za nim. Stanął na środku podwórza, wystawiając ostrze kosy na lekki poranny wiaterek.
Buczało cicho.
— Jak ostra może być kosa, na miłość bogów?
MOŻE BYĆ OSTRZEJSZA NIŻ TERAZ.
W głębi kurnika Cyryl obudził się i spojrzał zaspanymi oczami na zdradzieckie litery wypisane kredą na desce. Nabrał tchu.
— Kuru-duo-di!
Bill Brama spojrzał na krawędziowy horyzont, a potem w zamyśleniu na niewielki pagórek za kurnikiem.
I ruszył biegiem, stukając nogami nad ziemią.
Światło dnia rozlewało się po świecie. Światło Dysku jest stare, powolne i ciężkie; gnało przed siebie jak szarża kawalerii. Czasami na chwilę spowalniała je jakaś dolina, a tu i tam powstrzymywał łańcuch górski, dopóki nie przelało się nad szczytami i nie spłynęło po zboczu.
Sunęło przez morze, zalewało plaże, przyspieszało na równinach poganiane smagnięciami słońca.
Na legendarnym, ukrytym kontynencie XXXX, gdzieś w pobliżu krawędzi, istnieje kolonia magów, którzy przyczepiają korki do swych spiczastych kapeluszy i żywią się wyłącznie krewetkami. Tam światło wciąż jest dzikie i świeże, gdyż spływa prosto z kosmosu, a oni surfują na spienionym styku nocy i dnia.
Gdyby któregoś z nich fala poniosła tysiące mil w głąb Dysku, mógłby zobaczyć — kiedy światło pędziłoby przez wyżyny — chudą postać wspinającą się na pagórek wyrastający na ścieżce poranka.
Postać dotarła na szczyt na chwilę przed przybyciem światła, odetchnęła, odwróciła się i przykucnęła lekko, szczerząc zęby w uśmiechu.
W wyciągniętych rękach trzymała długie ostrze.
Światło uderzyło…rozpadło się… zsunęło.
Zresztą mag pewnie nie zwracałby na to uwagi, ponieważ martwiłby się raczej o pięć tysięcy mil drogi powrotnej do domu.
Panna Flitworth, sapiąc, wspinała się na górę; nowy dzień spływał wokół niej. Bill Brama stał całkowicie nieruchomo, tylko ostrze poruszało mu się między palcami, kiedy nachylał je do światła.
Wreszcie przerwał, zadowolony.
Odwrócił się i na próbę machnął nim w powietrzu.
Panna Flitworth podparła się pod boki.
— Daj spokój — powiedziała. — Nikt nie może ni/
/czego
/ostrzyć/ /świetle/
na/ /na/ /dnia.
Urwała.
Machnął jeszcze raz.
— Wiel/ /ba!
/kie nie/
W dole, na podwórzu, Cyryl wyciągnął łysą szyję, gotów do kolejnej próby. Bill uśmiechnął się i machnął ostrzem w stronę dźwięku.
— Kur/ /ra-j/
/a-du/ /es!
Opuścił klingę.
TERAZ JEST OSTRA.
Uśmiech znikł mu z twarzy, a przynajmniej znikł w takim stopniu, w jakim jest to możliwe.
Panna Flitworth odwróciła się i podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem, aż przecięło się z delikatną mgiełką ponad polami kukurydzy.
Wyglądała jak jasnoszara szata, pusta, ale wciąż zachowująca kształt noszącego, jak schnące na sznurze ubranie wzdymane wiatrem.
Falowała przez chwilę i zniknęła.
— Widziałam to…
TO NIE BYŁO TO. TO BYLI ONI.
— Jacy oni?
SĄ JAK… Bill Brama bezradnie machnął ręką. JAK SŁUDZY OBSERWATORZY. AUDYTORZY INSPEKTORZY.
Panna Flitworth zmrużyła oczy.
— Inspektorzy? Znaczy się, tacy ze Skarbowy?
CHYBA TAK…
Panna Flitworth rozpromieniła się.
— Dlaczego nic nie mówiłeś?
NIE ROZUMIEM.
— Ojciec kazał mi przysiąc, że nigdy nie pomogę Skarbówie. Samo myślenie o Skarbówie, mawiał, sprawia, że ma ochotę gdzieś się schować. Mówił, że jest śmierć i podatki, ale podatki są gorsze, bo śmierć przynajmniej nie trafia się człowiekowi co roku. Kiedy naprawdę się zdenerwował Skarbową, musieliśmy wychodzić z pokoju. Paskudne stworzenia. Wszędzie wścibiają nosy i pytają, co masz schowane pod sągiem drewna, za ukrytymi płytami w piwnicy i o różne inne sprawy, które nikogo nie powinny obchodzić.
Prychnęła gniewnie.
Bill Brama był pod wrażeniem. Panna Flitworth potrafiła nadać słowu „skarbowy”, mającemu trzy samogłoski i kilka spółgłosek, całą skrótowość i dosadność słowa „śmieć”.
— Powinieneś od razu powiedzieć, że cię gonią. Skarbowa nie jest w tej okolicy lubiana. Za czasów ojca, kiedy jakiś skarbowiec zjawiał się tu sam i próbował węszyć, przywiązywaliśmy mu kamienie do nóg i wrzucaliśmy do stawu.
PRZECIEŻ TEN STAW MA TYLKO PARĘ CALI GŁĘBOKOŚCI, PANNO FLITWORTH.
— Owszem, ale zabawnie było patrzeć, jak się o tym przekonują. Powinieneś uprzedzić. Wszyscy myśleli, że masz coś wspólnego z podatkami.
NIE. Z PODATKAMI NIE.
— No, no. Nie wiedziałam, że Tam-w-Górze też jest Skarbowa.
TAK. W PEWNYM SENSIE. Przysunęła się bliżej.
— Kiedy on przyjdzie?
DZISIAJ W NOCY NIE WIEM DOKŁADNIE. DWOJE LUDZI ŻYJE NA TEJ SAMEJ KLEPSYDRZE. TO CZYNI SYTUACJĘ NIEPEWNĄ.
— Nie wiedziałam, że ludzie mogą oddać innym ludziom trochę swojego życia.
TAK CIĄGLE SIĘ ZDARZA.
— I jesteś pewien, że to dzisiaj?
TAK.
— Ale ta kosa podziała, prawda?
NIE WIEM. TO SZANSA JEDNA NA MILION.
— Aha. To znaczy, że resztę dnia masz wolną?
TAK?
— W takim razie możesz zacząć żniwa.
SŁUCHAM?
— Będziesz miał jakieś zajęcie. Nie będziesz się tak denerwował. Poza tym place ci sześć pensów. A sześć pensów to jednak sześć pensów.
Dom pani Cake także stał przy ulicy Wiązów. Windle zastukał do drzwi. Po chwili odezwał się stłumiony głos:
— Czy jest tam kto?
— Niech pan zastuka raz na „tak” — poradził Schleppel. Windle odchylił klapkę w szczelinie na listy'.
— Przepraszam bardzo! Czy pani Cake?
Drzwi się otworzyły.
Pani Cake okazała się całkiem inna, niż Windle się spodziewał. Była duża, ale to nie znaczy, że gruba — po prostu zbudowana w skali nieco większej od normalnej. Takie osoby idą przez życie nieco przygarbione i z przepraszającą miną na wypadek, gdyby niechcący nad kimś wrastały. Miała wspaniałe włosy — zwieńczały koroną jej głowę i spływały na plecy niczym płaszcz. Miała też lekko spiczaste uszy i zęby, które — choć białe i bardzo ładne — w niepokojący sposób odbijały światło. Windle zdumiał się szybkością, z jaką jego wyczulone zmysły zombie doprowadziły go do konkluzji. Spojrzał w dół.
Lupine siedział sztywno, zbyt podniecony, by choćby zamerdać ogonem.
— Nie wydaje mi się, żebyś była panią Cake — stwierdził Windle.
— Szuka pan mamy — odpowiedziała wysoka dziewczyna. — Mamo! Jakiś pan do ciebie!
Dalekie mamrotanie stało się bliskim mamrotaniem, po czym pani 7Cake wynurzyła się zza córki niby niewielki księżyc wyłaniający się z cienia planety.
— Czego pan chce? — spytała.
Windle cofnął się o krok. W przeciwieństwie do swej córki pani Cake była dość niska i niemal idealnie okrągła. I — wciąż w przeciwieństwie do córki, której cała postawa miała uczynić ją mniejszą — pani Cake dominowała nad otoczeniem. Głównym tego powodem był jej kapelusz, który — jak się Windle potem dowiedział — nosiła zawsze, z oddaniem godnym maga. Kapelusz był wielki, czarny i miał na sobie różne rzeczy, takie jak skrzydła ptaków, woskowe wisienki i szpilki. Carmen Miranda mogłaby nosić taki kapelusz na pogrzebie kontynentu. Pani Cake podróżowała pod nim, tak jak kosz podróżuje pod balonem. Ludzie często odruchowo zaczynali rozmawiać z jej kapeluszem.
— Pani Cake? — zapytał zafascynowany Windle.
— Tu jestem, na dole — odezwał się pełen wyrzutu damski głos. Windle spuścił wzrok.
— To właśnie ja — oświadczyła pani Cake.
— Czy rozmawiam z panią Cake? — spytał Windle.
— Tak, wiem.
— Nazywam się Windle Poons.
— To też wiem.
— Widzi pani, jestem magiem…
— Dobrze, tylko proszę wytrzeć nogi.
— Czy mogę wejść?
Windle Poons urwał. W brzęczącej sterowni mózgu odtworzył po raz drugi ostatnie kilka zdań rozmowy. I uśmiechnął się.
— Zgadza się — przyznała pani Cake.
— Czy nie jest pani przypadkiem naturalnym jasnowidzem?
— Zwykle jakieś dziesięć sekund, panie Poons. Windle zawahał się.
— Musi pan zadać pytanie — uprzedziła go szybko pani Cake. — Dostaję migreny, kiedy ktoś złośliwie nie zadaje pytań, jak już je przewidziałam i odpowiedziałam.
— Jak daleko w przyszłość pani widzi, pani Cake?
Kiwnęła głową.
— Dobrze — stwierdziła, najwyraźniej udobruchana. Wprowadziła go przez korytarzyk do maleńkiego saloniku. — A to straszydło też może wejść, tylko musi zostawić drzwi na dworze i iść do piwnicy. Nie lubię, kiedy strachy kręcą mi się po domu.
— Rany, od wieków nie byłem w porządnej piwnicy — ucieszył się Schleppel.
— Są tam pająki — dodała pani Cake zachęcająco.
— Cudo!
— A pan napije się herbaty — zwróciła się pani Cake do Windle. Ktoś inny mógłby powiedzieć „Pewnie napije się pan herbaty” albo „Czy napije się pan herbaty?”, ale pani Cake zwyczajnie stwierdziła fakt.
— Tak, proszę — zgodził się Windle. — Z przyjemnością wypiję filiżankę.
— Nie powinien pan. Od tego zęby się psują. Windle przemyślał tę wypowiedź.
— Dwie kostki cukru, jeśli wolno — poprosił.
— Nie narzekam.
— Ładnie pani mieszka, pani Cake — pochwalił Windle. Myśli pędziły mu jak szalone. Zwyczaj gospodyni, by odpowiadać na pytania, które dopiero formują się w umyśle rozmówcy, nawet dla najsprawniejszego mózgu stanowił ciężką próbę.
— Nie żyje od dziesięciu lat — powiedziała.
— Ehm… — zaczął Windle, ale pytanie miał już na końcu języka. — Mam nadzieję, że pan Cake cieszy się dobrym zdrowiem.
— Nie szkodzi. Rozmawiam z nim od czasu do czasu.
— Bardzo mi przykro…
— Dobrze, jeśli tak panu wygodniej.
— Przepraszam, pani Cake, ale to trochę kłopotliwe. Czy mogłaby pani… wyłączyć… swoje jasnowidzenie? Skinęła głową.
— Przepraszam. Przyzwyczaiłam się je zostawiać — odparła. — Zwykle jestem tu tylko ja, Ludmiła i Człowiek-Wiadro. To duch — dodała. — Wiedziałam, że pan zapyta.
— A tak, słyszałem, że media mają zwykle duchowych przewodników.
— Tak? Właściwie to on nie jest przewodnikiem, to taki duch do wszystkiego. Nie lubię tych zabaw z kartami, trąbkami i mistycznymi tablicami. A ektoplazma jest zwyczajnie obrzydliwa. Nie życzę sobie czegoś takiego w moim domu. O nie! Potem nie można się doczyścić dywanów, nawet octem.
— Coś podobnego — wtrącił Windle.
— Albo te wycia. Albo kontakty z siłami nadprzyrodzonymi. Takie nadprzyrodzone siły nie są przyrodzone człowiekowi. Nie życzę sobie takich rzeczy.
— Tego… — zaczął ostrożnie Windle. — Pewnie niektórzy skłonni by byli uznać, że bycie medium też jest trochę… no, wie pani… nadprzyrodzone.
— Co? Co!? Niby co jest nadprzyrodzonego w martwych ludziach? Stek bzdur. Każdy prędzej czy później umiera.
— Mam taką nadzieję, pani Cake.
— Zatem czego pan chce ode mnie, panie Poons? Wyłączyłam przeczucie, więc musi mi pan powiedzieć.
— Chcę wiedzieć, co się dzieje, pani Cake.
Spod podłogi dobiegł głuchy stuk i radosny okrzyk Schleppela:
— A niech mnie! Szczury też!
— Poszłam i próbowałam powiedzieć magom — oznajmiła z godnością pani Cake. — Ale nikt mnie nie słuchał. Wiedziałam, że nie będą słuchać, ale musiałam spróbować, bo inaczej bym nie wiedziała.
— Z kim pani rozmawiała?
— Z takim dużym w czerwonej szacie i z wąsem, jakby próbował połknąć kota.
— Aha. To nadrektor — domyślił się Windle.
— I był jeszcze taki wielki i gruby. Chodził jak kaczka.
— Rzeczywiście tak chodzi. To dziekan.
— Nazwali mnie swoją dobrą kobietą — poskarżyła się pani Cake. — I kazali zająć się swoimi sprawami. Nie rozumiem, po co mam się męczyć i pomagać magom, którzy nazywają mnie swoją dobrą kobietą, kiedy ja chcę tylko pomóc.
— Rzeczywiście, magowie często nie słuchają — przyznał Windle. — ja sam nigdy nie słuchałem, przez sto trzydzieści lat.
— Dlaczego?
— Bo mógłbym usłyszeć, jakie bzdury wygaduję. Tak sądzę. Ale co się dzieje, pani Cake? Może mi pani powiedzieć. Jestem wprawdzie magiem, ale martwym.
— No…
— Schleppel mówił, że ma to związek z siłą życiową.
— Ona wzbiera, rozumie pan.
— Ale co to znaczy?
— Jest jej za dużo. Robi się… — zamachała rękami. — Tak jak wtedy, kiedy coś leży na wadze, ale nie to samo na obu szalkach…
— Nierównowaga?
Pani Cake, która wyglądała, jakby odczytywała niewidzialne pismo, przytaknęła.
— Coś w tym rodzaju, zgadza się. Widzi pan, czasami pojawia się jej trochę i wtedy przychodzą duchy, bo w ciele nie ma już życia, ale życie nie zniknęło. Zimą jest jej mniej, bo tak jakby odpływa, ale wraca na wiosnę. A niektóre rzeczy skupiają ją w sobie…
Ogrodnik Modo nucił pod nosem, popychając niezwykły wózek do swojego zakątka pomiędzy Biblioteką a budynkiem Magii Wysokich Energii[13]. Wiózł stos chwastów na kompost.
Miał wrażenie, że ostatnio panuje tu spore zamieszanie. Cóż, praca wśród magów z pewnością jest bardzo ciekawa.
Wszyscy tu pracowali. Oni szukali kosmicznej równowagi, uniwersalnych harmonii i wymiarowych balansów, a on pilnował, żeby mszyce nie dobierały się do róż.
Coś brzęknęło metalicznie. Modo wyjrzał ponad stosem chwastów.
— Jeszcze jeden?
Na ścieżce stał lśniący metalowy kosz na kółkach.
Może magowie kupili go specjalnie dla niego? Pierwszy okazał się bardzo użyteczny, chociaż nieco trudny w kierowaniu. Zdawało się, że te male kółka chcą jechać każde w inną stronę. Pewnie potrzebna jest odrobina wpraw.
A ten drugi przyda się do wożenia tac z sadzonkami.
Odepchnął drugi wózek na bok i usłyszał za sobą dźwięk, który — gdyby miał być zapisany i gdyby Modo umiał pisać — zapisałby pewnie jako „glop”.
Obejrzał się. Największa z pryzm kompostowych pulsowała lekko w mroku.
— Patrz, co ci przywiozłem na podwieczorek — powiedział. I wtedy zobaczył, że pryzma się porusza.
— … I niektóre miejsca też — dokończyła pani Cake.
— Ale dlaczego wzbiera? — spytał Windle.
— To jest jak burza. Wie pan, przed burzą czasem się czuje takie mrowienie. Coś takiego dzieje się teraz.
— Tak, ale dlaczego, pani Cake?
— Cóż… Człowiek-Wiadro mówi, że nic nie umiera.
— Co?
— Głupie, prawda? Mówi, że życie dobiega końca, ale nie odchodzi. I oni tam zostają.
— To znaczy duchy?
— Nie tylko duchy. To jakby… kałuże. Kiedy zbierze pan dużo kałuż, są jak morze. Poza tym duchy powstają tylko z kogoś takiego jak ludzie. Nie ma duchów kapusty.
Windle Poons wyprostował się na krześle. Zobaczył wizję ogromnego stawu życia, jeziora zasilanego milionami krótkotrwałych dopływów żywych istot, których istnienie dobiegło końca. A siła życiowa wyciekała, gdy rosło ciśnienie. Wyciekała gdzie tylko mogła.
— Czy mógłbym zamienić słowo z Czło… — zaczął i zamilkł. Wstał i powłócząc nogami podszedł do kominka pani Cake. — Od dawna pani to ma, pani Cake? — zapytał, podnosząc z półki znajomy lśniący przedmiot.
— To? Wczoraj kupiłam. Ładne, prawda?
Windle potrząsnął kulą. Była prawie identyczna z tymi, które znalazł u siebie pod podłogą. Płatki śniegu zawirowały i osiadły na pięknym modelu Niewidocznego Uniwersytetu.
Coś mu to przypominało. No tak, budynek oczywiście przypominał uniwersytet, ale w kształcie tej zabawki była jakaś sugestia, coś, co budziło skojarzenie…
…ze śniadaniem?
— O co tu chodzi? — mruknął na wpół do siebie. — Te kule zjawiają się dosłownie wszędzie.
Magowie biegli korytarzem.
— Jak można zabić ducha?
— Skąd mam wiedzieć? Zwykle nie pojawia się taki problem.
— Myślę, że potrzebne są egzorcyzmy.
— Co? Trzeba je wysyłać do ciepłych krajów? Dziekan był gotów na takie pytanie.
— Chodzi o egzorcyzmy, panie nadrektorze, nie o egzotykę. Nie sądzę, żeby wypoczynek w egzotycznych krajach był tu niezbędny.
— No pewno, chłopie. Nie chcemy chyba, żeby kręciły się tu stada wypoczętych duchów.
Rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk. Odbił się echem od mrocznych kolumn i łuków, po czym ucichł nagle.
Nadrektor zatrzymał się. Magowie wpadli na niego z tyłu.
— Według mnie brzmiało to jak krzyk mrożący krew w żyłach — oświadczył. — Za mną!
Skręcił za róg.
Zabrzmiał metaliczny trzask, a potem kilka przekleństw.
Coś małego w żółto-czerwone paski, z maleńkimi ociekającymi kłami i trzema parami skrzydeł wyfrunęło zza zakrętu i przemknęło nad głową dziekana, brzęcząc jak miniaturowa piła tarczowa.
— Ktoś wie, co to było? — spytał nieśmiało kwestor. Stwór zatoczył krąg wokół magów i zniknął w mroku pod sufitem. — Wolałbym, żeby on tak nie przeklinał.
— Chodźmy — rzucił dziekan. — Musimy sprawdzić, co mu się stało.
— Musimy? — spytał z powątpiewaniem pierwszy prymus. Wyjrzeli za róg. Nadrektor siedział na posadzce i rozcierał kostkę.
— Co za idiota to tutaj zostawił? — powiedział.
— Co zostawił? — zdziwił się dziekan.
— Ten piekielny druciany kosz na kółkach — odparł nadrektor.
Tuż za nim zmaterializowało się w powietrzu maleńkie, fioletowe, pająkopodobne stworzenie i szybko odbiegło w stronę szczeliny w ścianie. Magowie nawet go nie zauważyli.
— Jaki druciany kosz na kółkach? — zapytali chórem. Ridcully rozejrzał się niepewnie.
— Mógłbym przysiąc… — zaczął. Rozległ się kolejny krzyk. Ridcully poderwał się na nogi.
— Za mną, chłopcy! — zawołał i utykając, bohatersko ruszył naprzód.
— Dlaczego zawsze wszyscy biegną w stronę mrożącego krew w żyłach krzyku? — mruczał pod nosem pierwszy prymus. — Przecież to wbrew rozsądkowi.
Przebiegli przez krużganki i wypadli na dziedziniec.
Pośrodku starożytnego trawnika wyrastał ciemny, zaokrąglony pagórek. Wydobywały się z niego wąskie, syczące strużki pary.
— Co to jest?
— Chyba nie pryzma kompostu na samym środku trawnika?
— Modo będzie zły.
Dziekan przyjrzał się uważnie.
— Hm… Zwłaszcza że, jak się zdaje, to jego nogi wystają spod pryzmy.
Pagórek pochylił się w stronę magów. Usłyszeli ciche „glop, glop”.
A potem ruszył.
— No dobrze. — Ridcully zatarł ręce. — Który z was, panowie, dysponuje w tej chwili jakimś zaklęciem przeciwko czemuś takiemu?
Magowie zaczęli z zakłopotaniem poklepywać się po kieszeniach.
— W takim razie ja ściągnę uwagę tej pryzmy, a kwestor z dziekanem spróbują wyciągnąć Moda.
— No pięknie — westchnął cicho dziekan.
— Jak można ściągnąć uwagę pryzmy kompostu? — zdziwił się pierwszy prymus. — Moim zdaniem ona niczego takiego nie ma. Ridcully zdjął kapelusz i ostrożnie wysunął się do przodu.
— Kupa śmieci! — wrzasnął.
Pierwszy prymus jęknął i zasłonił oczy.
Ridcully zamachał kapeluszem.
— Biodegradowalne odpadki!
— Nędzne zielone ścinki! — podpowiedział wykładowca run współczesnych.
— O to chodzi — pochwalił go nadrektor. — Postarajcie się rozwścieczyć drania.
Tuż za nim pojawiła się w powietrzu i odfrunęła trochę inna odmiana oszalałej, owadopodobnej kreatury.
Pryzma zaatakowała kapelusz.
— Pomyje! — oświadczył Ridcully.
— Bez przesady — odezwał się zaszokowany wykładowca run współczesnych.
Dziekan i kwestor podkradli się od tyłu, chwycili nogi ogrodnika i pociągnęli. Modo wysunął się z pryzmy.
— Przeżarła mu ubranie! — zawołał dziekan.
— Ale czy nic mu się nie stało?
— Jeszcze oddycha — poinformował kwestor.
— Jeśli ma szczęście, stracił zmysł węchu — dodał dziekan. Pryzma spróbowała złapać kapelusz nadrektora. Rozległo się „glop”. Czubek kapelusza znikł.
— Zaraz! Tam było jeszcze prawie pół butelki! — wrzasnął Ridcully. Pierwszy prymus chwycił go za rękę.
— Chodźmy, nadrektorze!
Pryzma obróciła się i zaatakowała kwestora.
Magowie cofnęli się nieco.
— Nie jest chyba inteligentna, prawda? — upewnił się kwestor.
— Ona tylko przesuwa się powoli i wyżera, co złapie — uspokoił go dziekan.
— Wystarczy wsadzić jej spiczasty kapelusz, a nadawałaby się do grona profesorskiego — mruknął nadrektor. Pryzma ruszyła za nimi.
— Nie nazwałbym tego „powoli” — zauważył dziekan. Spojrzeli wyczekująco na nadrektora.
— Biegiem! — zdecydował Ridcully.
Choć byli w większości dość korpulentni, osiągnęli na krużgankach całkiem przyzwoitą prędkość. Przecisnęli się przez drzwi i zatrzasnęli je za sobą. Zaraz potem z drugiej strony dobiegło wilgotne, ciężkie uderzenie.
— Wyrwaliśmy się — odetchnął kwestor. Dziekan spojrzał pod nogi.
— Wydaje mi się, że przechodzi przez drzwi, nadrektorze — powiedział słabym głosem.
— Nie bądź durniem, człowieku. Przecież je trzymamy.
— Nie mówię, że przez, tylko… przez… Nadrektor pociągnął nosem.
— Co się pali?
— Pańskie buty, nadrektorze — odparł dziekan.
Ridcully spojrzał. Pod drzwiami rozlewała się zielonożółta kałuża. Drewno czerniało, posadzka syczała cicho, a podeszwy jego butów wyraźnie miały kłopoty. Czuł, że staje się coraz niższy.
Schylił się do sznurówek, po czym wykonał skok z miejsca na suchy kawałek posadzki.
— Kwestorze!
— Słucham, nadrektorze.
— Proszę mi oddać swoje buty.
— Co?
— Do demona, człowieku, rozkazuję ci oddać mi swoje przeklęte buty!
Tym razem jakieś podłużne stworzenie z czterema parami skrzydeł, po dwie na każdym końcu, i z trzema oczami, pojawiło się nad głową Ridcully'ego i wpadło mu do kapelusza.
— Ale…
— Jestem twoim nadrektorem!
— Tak, ale…
— Wydaje mi się, że puszczają zawiasy — oznajmił wykładowca run współczesnych.
Ridcully rozejrzał się desperacko.
— Przegrupujemy się w Głównym Holu — polecił. — Teraz… strategicznie wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje.
— A kto je upatrzył? — chciał wiedzieć dziekan.
— Sami je upatrzymy, jak już je zajmiemy — rzucił nadrektor przez zaciśnięte zęby. — Kwestorze! Buty! Natychmiast!
Dopadli podwójnych wrót Głównego Holu w chwili, gdy drzwi za nimi na wpół się rozpadły, na wpół rozpuściły. Odrzwia Głównego Holu były o wiele solidniejsze. Rygle i sztaby opadły na miejsca.
— Oczyścić stoły i zsuńcie je przed drzwiami! — polecił Ridcully.
— Przecież ona przeżera się przez drewno — przypomniał dziekan.
Rozległ się cichy jęk. Oparty o krzesło Modo otworzył oczy.
— Szybko! — rzucił Ridcully. — Jak można zabić pryzmę kompostu?
— Ehm. Myślę, że nie można, panie Ridcully, magnificencjo — odpowiedział ogrodnik.
— A gdyby tak ogniem? — zaproponował dziekan. — Chyba poradziłbym sobie z niewielką kulą ognistą.
— Nic z tego. Za mokra — stwierdził Ridcully.
— Jest już za progiem! Przeżera drzwi! Przeżeeera drzwi! — zaśpiewał wykładowca run współczesnych. Magowie cofnęli się w głąb holu.
— Mam nadzieję, że nie naje się drewna — odezwał się oszołomiony i szczerze zatroskany Modo. — Demon w nie wstępuje, wybaczcie mój klatchiański, jeśli dostaną za dużo węgla. Za mocno się rozgrzewają.
— Świetna pora na wykład o dynamice powstawania kompostu, Modo — burknął dziekan.
Krasnoludy nie rozumieją słowa „ironia”.
— Jak pan sobie życzy. Ehm. Odpowiednie zrównoważenie materiałów, ułożonych w prawidłowe warstwy, zgodnie z…
— Już po drzwiach — przerwał mu wykładowca run współczesnych.
Stos mebli ruszył nagle z miejsca.
Nadrektor rozejrzał się zrozpaczony po sali. Nie wiedział, co robić. I nagle na jednym z kredensów dostrzegł znajomą ciężką butlę.
— Węgiel — powiedział. — Taki jak drzewny, prawda?
— Skąd mogę wiedzieć? — prychnął dziekan. — Nie jestem alchemikiem.
Pryzma kompostu wynurzyła się spod odłamków. Parowała.
Nadrektor spojrzał tęsknie na butlę sosu wow-wow. Odkorkował ją. Powąchał z uczuciem.
— Tutejsi kucharze nie umieją go przygotować jak należy — stwierdził. — Miną tygodnie, zanim dostarczą mi z domu nową porcję.
Po czym rzucił butelkę ku zbliżającej się pryzmie.
Zniknęła w bulgoczącej masie.
— Zawsze przydatne są pokrzywy — mówił dalej Modo za jego plecami. — Dodają żelaza. I żywokost. Żywokostu nigdy nie jest za dużo. Z powodu minerałów, znaczy. Osobiście też zawsze uważałem, że niewielki dodatek dzikiego krwawnika…
Magowie wyjrzeli ponad blatem przewróconego stołu.
Pryzma znieruchomiała.
— Czy mi się zdaje, czy ona rośnie? — zapytał pierwszy prymus.
— I wygląda na zadowoloną — dodał dziekan.
— Okropnie cuchnie — zauważył kwestor.
— Szkoda. To prawie pełna butelka sosu — powiedział zasmucony Ridcully. — Dopiero co ją otworzyłem.
— Natura jest cudowna, jeśli się nad tym zastanowić — oznajmił pierwszy prymus. — I nie musicie tak na mnie patrzeć. To była tylko luźna uwaga.
— Są takie chwile, kiedy… — zaczął nadrektor, ale wtedy pryzma kompostu eksplodowała.
Nie rozległ się huk ani trzask — była to najwilgotniejsza, najbardziej mlaszcząca erupcja w historii śmiertelnych wzdęć. Ciemnoczerwony płomień wystrzelił aż pod sufit, sypiąc czarnymi iskrami. Odpryski pryzmy przeniknęły po holu i rozpłaszczyły się miękko na ścianach.
Magowie wyjrzeli zza barykady, w tej chwili aż grubej od herbacianych fusów.
Głąb kapusty spadł miękko dziekanowi na głowę. Dziekan uśmiechnął się szeroko.
— Łój — powiedział.
Pozostali magowie prostowali się z wolna. Dawki adrenaliny rozpoczynały już swe uwodzicielskie działanie: uśmiechali się i klepali nawzajem po ramionach.
— Żłop ostry sos! — huknął nadrektor.
— Pod żywopłot, sfermentowany śmieciu!
— Możemy skopać tyłek, czy możemy skopać tyłka? — mamrotał zachwycony dziekan.
— Za drugim razem miało być „nie możemy” — poprawił go pierwszy prymus. — I nie jestem pewien, czy można uznać, że pryzma kompostu ma…
Ale jego także zalała fala podniecenia.
— Ta pryzma na pewno nie będzie już zaczepiać magów — stwierdził dziekan, nabierając rozpędu. — jesteśmy groźni, jesteśmy twardzi…
— Modo mówi, że w ogrodzie są jeszcze trzy — odezwał się kwestor.
Umilkli.
— Możemy chyba wrócić i zabrać nasze laski, prawda? — upewnił się dziekan.
Nadrektor czubkiem buta kwestora trącił fragment rozsypanej pryzmy.
— Rzeczy martwe nabierają życia — mruknął. — To mi się nie podoba. Co będzie następne? Chodzące pomniki?
Magowie spojrzeli na posągi nieżyjących nadrektorów stojące pod ścianami Głównego Holu, a także większości korytarzy na uniwersytecie. Niewidoczny Uniwersytet istniał już od tysięcy lat, a przeciętny nadrektor sprawował urząd przez mniej więcej jedenaście miesięcy. Dlatego posągów nie brakowało.
— A wie pan, naprawdę bym wolał, żeby pan tego nie mówił — wyznał wykładowca run współczesnych.
— Tak sobie tylko pomyślałem — uspokoił go Ridcully. — Chodźmy, obejrzymy sobie pozostałe pryzmy.
— Tak jest! — zawołał dziekan, który wpadł w otchłań dzikiego, niemagowego machismo. — jesteśmy twardzi! Tak! Jesteśmy twardzi?
Nadrektor uniósł brwi i zwrócił się do pozostałych.
— Jesteśmy twardzi?
— Tego… Czuję się w miarę twardy — przyznał wykładowca run współczesnych.
— A ja jestem zdecydowanie twardy i zły — zapewnił kwestor. — Przez to chodzenie bez butów — dodał wyjaśniająco.
— Będę twardy, jeśli wszyscy inni też będą — obiecał pierwszy prymus.
— Tak — odpowiedział nadrektor dziekanowi. — Wydaje się, że wszyscy jesteśmy twardzi.
— Yo! — zawołał dziekan.
— Yo co? — zdziwił się Ridcully.
— To nie było yo do czegoś, to było po prostu yo — wyjaśnił pierwszy prymus. — Takie pozdrowienie uliczne, powszechnie stosowane w zamkniętych grupach militarnych, mające silne podteksty męskiego rytuału połączenia.
— Co? Jak? Coś w rodzaju „a niech mnie”?
— Z grubsza biorąc, nadrektorze — przyznał z wahaniem pierwszy prymus.
Ridcully był zadowolony. W Ankh-Morpork brakowało dobrych terenów myśliwskich. Nie spodziewał się, że na własnym uniwersytecie może mieć taką zabawę.
— Dobra! — krzyknął. — Chodźmy załatwić te pryzmy!
— Yo!
— Yo!
— Yo!
Ridcully westchnął ciężko.
— Kwestorze…
— Słucham, nadrektorze.
— Niech pan chociaż spróbuje zrozumieć, dobrze?
Chmury zbierały się nad górami. Bill Brama chodził tam i z powrotem po pierwszym polu, używając jednej ze zwykłych kos z farmy. Ta najostrzejsza została chwilowo złożona w stodole, żeby nie stępiły jej prądy konwekcyjne powietrza. Kilku dzierżawców panny Flitworth podążało za nim; wiązali i ustawiali snopki. Jak się przekonał Bill Brama, panna Flitworth nigdy nie zatrudniała więcej niż jednego człowieka; dla oszczędności wynajmowała innych do pomocy w miarę potrzeby.
— Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś ciął kukurydzę kosą — stwierdził jeden z nich. — To robota dla sierpa.
Przerwali na drugie śniadanie i zjedli je pod żywopłotem.
Bill Brama nigdy nie poświęcał uwagi imionom i twarzom ludzi — tylko tyle, ile było mu potrzebne przy pracy. Kukurydza porastała całe zbocze; składała się L pojedynczych łodyg, a dla każdej łodygi inna mogła być imponująca, z dziesiątkiem zabawnych i odrębnych manieryzmów, które odróżniały ją od pozostałych łodyg. Ale dla kosiarza łodygi to tylko… łodygi.
Dopiero teraz zaczai dostrzegać niewielkie różnice.
Pracowali z nim William Kurek, Paplacz Kołarz i Diuk Dennik. Starzy mężczyźni, o ile Bill mógł to ocenić, o skórze jak rzemień. Owszem, we wsi zdarzali się też młodzi mężczyźni i kobiety, ale w pewnym wieku przeskakiwali bezpośrednio do starości, bez żadnych stanów pośrednich. A potem bardzo długo zostawali starzy. Panna Flitworth mawiała, że aby w tej okolicy ktoś potrzebował grobu, trzeba mu przyłożyć po głowie łopatą.
William Kurek często śpiewał przy pracy: wydawał przeciągłe, nosowe jęki, co oznaczało, że zaraz wykona ludową piosenkę. Paplacz Kołarz nigdy nic nie mówił; właśnie dlatego, tłumaczył Kurek, nazywali go Paplaczem. Bill Brama nie zdołał pojąć logiki tego rozumowania, chociaż innym wydawała się oczywista. A Diuk Dennik otrzymał imię od rodziców pełnych ambicji, choć wyznających dość uproszczoną wizję struktury klasowej; jego trzej bracia nosili imiona Baron, Hrabia i Król.
Teraz siedzieli rzędem pod żywopłotem, odsuwając chwilę, kiedy trzeba będzie wrócić do pracy. Z jednego końca rzędu dobiegał bulgot.
— To nie było jednak złe lato — stwierdził Kurek. — 1 dla odmiany mamy pogodę na żniwa.
— Wiele może się zdarzyć między suknią a reformą — odparł Diuk. — Zeszłej nocy widziałem pająka, który tkał pajęczynę do tyłu. To pewny znak, że będzie straszna burza.
— Niby skąd pająk miałby to wiedzieć?
Paplacz Kolarz podał Billowi duży gliniany dzban. Coś zachlupotało.
CO TO JEST?
— Sok jabłkowy — powiedział Kurek.
Dwaj pozostali wybuchnęli śmiechem.
AHA, domyślił się Bill Brama. MOCNY DESTYLOWANY NAPÓJ ALKOHOLOWY, PODAWANY ŻARTOBLIWIE NICZEGO NIEPODEJRZEWAJĄCEMU NOWICJUSZOWI, BY W TEN SPOSÓB OSIĄGNĄĆ PROSTĄ ROZRYWKĘ, KIEDY NOWICJUSZ NIEŚWIADOMIE DOPROWADZI SIĘ DO STANU NIETRZEŹWOŚCI.
— A niech mnie — powiedział Kurek. Bill Brama pociągnął z dzbana.
— I widziałem, że jaskółki nisko latają — mówił dalej Diuk. — A kuropatwy biegły do lasu. I jeszcze pełno jest wszędzie wielkich ślimaków. I…
— Nie wydaje mi się, żeby miały jakieś pojęcie o meteorologii — stwierdził Kurek. — Moim zdaniem to tyje uprzedzasz. Przyznaj się. Mówisz: „Idzie burza, panie pająku, więc niech pan się weźmie do roboty i zrobi coś folklorystycznego”.
Bill Brama napił się znowu.
JAK SIĘ NAZYWA KOWAL W TEJ WSI?
Kurek pokiwał głową.
— To by był Ned Simnel, przy łące. Co prawda ma teraz kupę roboty; są przecież żniwa i w ogóle.
MAM DLA NIEGO PRACĘ. Bill Brama wstał i ruszył w stronę wsi.
— Bill!
Zatrzymał się. SŁUCHAM.
— W takim razie możesz zostawić brandy.
W wiejskiej kuźni było gorąco i zupełnie ciemno, ale Bill Brama miał znakomity wzrok.
Coś poruszało się wśród skomplikowanej konstrukcji z metalu. Okazało się, że to dolna połowa mężczyzny. Górna część jego ciała tkwiła gdzieś w maszynerii, skąd od czasu do czasu dobiegało ciche sieknięcie.
Kiedy Bill Brama podszedł bliżej, z konstrukcji wysunęła się ręka.
— Dobrze, że jesteś. Daj mi zacisk trzy ósme. Bill rozejrzał się. W kuźni leżało sporo narzędzi.
— No już, szybciej — ponaglił go głos z machiny. Bill Brama wybrał i włożył w czekającą dłoń pierwszy z brzegu kawałek uformowanego metalu. Zabrzmiał głośny brzęk i sieknięcie.
— Powiedziałem: zacisk. A to jest… — Rozległ się zgrzytliwy odgłos ustępującego żelaza. — Mój palec, mój palec! Przez ciebie… — Potem brzęk. — Auu! To moja głowa! Patrz, co narobiłeś! A sprężyna zapadki znów zeskoczyła z armatury czopa. Widzisz?
NIE. PRZYKRO MI.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Czy to ty; młody Egbercie?
NIE, TO JA. STARY BILL BRAMA.
Nastąpiła seria zgrzytów i stuków, kiedy górna połowa ciała wyplątywała się z zakamarków maszynerii. Okazało się, że należy do młodego człowieka z kędzierzawymi czarnymi włosami, z czarną twarzą, w czarnej koszuli i czarnym fartuchu. Kowal przejechał ścierką po twarzy, pozostawiając różowy ślad, i zamrugał, by strząsnąć z rzęs krople potu.
— Kim pan jest?
DOBRY STARY BILL BRAMA. PRACUJĘ U PANNY FLITWORTH.
— A tak. Człowiek z pożaru. Chwilowy bohater, jak słyszałem. Proszę podać…
Wyciągnął czarną dłoń. Bill Brama spojrzał, nie rozumiejąc.
PRZEPRASZAM, ALE WCIĄŻ NIE WIEM, CO TO JEST ZACISK TRZY ÓSME.
— Chodzi mi o pańską rękę, panie Brama.
Bill Brama zawahał się, ale uścisnął dłoń młodego człowieka. Oczy pod brudnymi od smaru powiekami na moment zaszły mgłą, kiedy mózg wygaszał impulsy zmysłu dotyku, i kowal się uśmiechnął.
— Nazywam się Simnel. Co pan o tym myśli?
TO DOBRE IMIĘ.
— Nie, chodzi mi o maszynę. Pomysłowa, prawda?
Bill Brama obejrzał ją z uprzejmym niezrozumieniem. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak przenośny wiatrak zaatakowany przez gigantycznego owada, a na drugi rzut jak wędrowna izba tortur, która zapragnęła ruszyć na wycieczkę i zaczerpnąć świeżego powietrza. Pod różnymi kątami sterczały z niej tajemnicze wieloelementowe ramiona, były też pasy i długie sprężyny. Całość opierała się na metalowych kołach ze szpikulcami.
— Oczywiście, kiedy stoi w miejscu, nie wdać, do czego jest zdolna — wyjaśnił Simnel. — Potrzebny jest koń, żeby ją ciągnął. To znaczy na razie. Mam jeden czy dwa przełomowe pomysły w tej kwestii — dodał rozmarzony.
CZY TO JAKIŚ APARAT?
Simnel zrobił urażoną minę.
— Wolę określenie „maszyna” — powiedział. — Zrewolucjonizuje metody rolnicze i wciągnie je, mimo oporu, w Stulecie Nietoperza. Moja rodzina ma tę kuźnię od trzystu lat, ale Ned Simnel nie zamierza spędzić reszty życia na przybijaniu do końskich kopyt kawałków pogiętego żelaza. To pewne.
Bill przyjrzał mu się niepewnie. Potem schylił się i zajrzał pod maszynę. Tuzin sierpów przymocowano tam do wielkiego, poziomo ułożonego koła, a sprytne połączenia przenosiły energię z kół jezdnych poprzez liczne bloki na plątaninę metalowych ramion.
Opanowało go straszne przeczucie; mimo to zapytał.
— Sercem tej maszyny jest ten tutaj wał rozrządu — tłumaczył Simnel, ucieszony zainteresowaniem gościa. — Moc poprzez wielokrążki dociera tutaj, krzywki poruszają ramionami zgarniającymi… to te… a wrota czesarkowe, uruchamiane mechanizmem posuwisto-zwrotnym, opadają, kiedy przesłona chwytakowa opada w tę szczelinę… o tutaj… i oczywiście równocześnie te dwie mosiężne kule kręcą się w koło, a płachty nośne usuwają słomę, natomiast ziarno spada za pomocą grawitacji na śrubę segregującą i do kosza. Proste.
A ZACISK TRZY ÓSME?
— Dobrze, że mi pan przypomniał. — Simnel rozejrzał się wśród narzędzi na podłodze, wybrał niewielki, okrągły i ponacinany przedmiot, po czym nakręcił go na sterczący element mechanizmu.
— To bardzo ważne. Blokuje mimośród, żeby nie zsuwał się po wale osiowym i nie uderzał o złącze kołnierza, co mogłoby doprowadzić do katastrofalnych skutków, jak się pan zapewne domyśla.
Simnel cofnął się i wytarł ręce w szmatę, dzięki czemu pokryły się nieco grubszą warstwą smaru.
— Nazywam to Kombinatorem Żniwnym.
Bill Brama poczuł się nagle bardzo stary. Owszem, był bardzo stary, ale nigdy jeszcze tak się nie czuł. Gdzieś w mrocznej głębi duszy wiedział, bez żadnych wyjaśnień kowala, co takiego ma robić Kombinator Żniwny.
AHA.
— Dziś po południu chcę przeprowadzić próbny rozruch na dużym polu starego Peedbury'ego. Muszę przyznać, że sprawa wygląda obiecująco. To, na co patrzy pan w tej chwili, panie Brama, to przyszłość.
TAK.
Bill Brama przesunął dłonią po konstrukcji.
A SAM PLON?
— Słucham? Co zboże?
CO O TYM POMYŚLI? CZY BĘDZIE WIEDZIEĆ?
Simnel zmarszczył nos.
— Wiedzieć? Wiedzieć? Niczego nie będzie wiedzieć. Zboże to zboże.
A SZEŚĆ PENSÓW TO SZEŚĆ PENSÓW.
— Otóż to. — Simnel zastanowił się. — A po co pan właściwie przyszedł?
Wysoki przybysz smętnie przejechał palcem po metalowej ramie.
— Panie Brama?
SŁUCHAM? A TAK CHCIAŁEM PANU COŚ ZLECIĆ…
Wyszedł z kuźni i niemal natychmiast wrócił z długim przedmiotem owiniętym w jedwab. Rozwinął go ostrożnie.
Dorobił do ostrza nowe drzewce — nie proste, jakiego używają w górach, ale ciężkie, podwójnie wygięte drzewce z równin.
— Mam ją skuć? Może nowy zbierak do trawy? Wymienić mocowania?
Bill Brama pokręcił głową.
CHCĘ, ŻEBY PAN JĄ ZABIŁ.
— Zabił?
TAK. CAŁKOWICIE. ZNISZCZYŁ KAŻDĄ CZĄSTKĘ. ŻEBY BYŁA ABSOLUTNIE MARTWA.
— Ładna kosa — zauważył Simnel. — Aż szkoda. Nieźle ją pan wyostrzył…
NIE DOTYKAĆ!
Simnel wsunął do ust skaleczony palec.
— Zabawne — mruknął. — Mógłbym przysiąc, że wcale jej nie dotknąłem. Trzymałem rękę o parę cali od krawędzi. Ale jest ostra. Machnął kosą w powietrzu.
— Tak. Bar/ /ra, trze/ /znać.
/dzo ost/ /ba przy/
Urwał, wsunął mały palec do ucha i pokręcił nim energicznie.
— Na pewno pan tego chce? — upewnił się jeszcze. Bill Brama z powagą powtórzył swe wymagania. Simnel wzruszył ramionami.
— No cóż, mogę ją chyba stopić, a drzewce spalić — stwierdził.
TAK.
— No dobrze. To pańska kosa. Zresztą w zasadzie ma pan rację. To już przestarzała technologia. Zbyteczna.
OBAWIAM SIĘ, ŻE MOŻE PAN MÓWIĆ PRAWDĘ.
Simnel brudnym kciukiem wskazał Kombinator Żniwny. Bill Brama wiedział, że maszyna zrobiona jest tylko z metalu i płótna, a zatem absolutnie nie może się czaić. Ale się czaiła. Co więcej, była przy tym wyraźnie zadowolona z siebie.
— Mógłby pan skłonić pannę Flitworth, żeby taki kupiła, panie Brama. W sam raz by się nadawał do jednoosobowej farmy. Już pana widzę na polu: wiatr wieje, pasy transmisyjne stukają, ramiona zbiorcze oscylują…
NIE.
— No wie pan! Przecież stacją na to. Mówią, że ma z dawnych czasów skrzynie pełne skarbów.
NIE!
— No… — Simnel zawahał się nieco. Ostatnie NIE niosło w sobie groźbę straszniejszą niż trzask cienkiego lodu na rzece. Mówiło, że dalsze naleganie byłoby najgłupszą rzeczą, jaką Simnel zrobił w swym życiu.
— Jestem pewien, że wie pan, co dla pana najlepsze.
TAK.
— W takim razie należy się, zaraz… 6vierć pensa za kosę — mówił dalej Simnel. — Przykro mi, ale pójdzie na to sporo węgla, a krasnoludy stale podnoszą ceny…
PROSZĘ. MA PAN TO ZROBIĆ JESZCZE DZISIAJ.
Simnel nie dyskutował. Dyskusja oznaczałaby, że Bill Brama pozostanie jeszcze w kuźni, a kowal zaczynał nabierać przekonania, że tak się stać nie powinno.
— Dobrze, dobrze.
ZROZUMIAŁ PAN?
— Oczywiście, oczywiście.
ŻEGNAM, rzekł z powagą Bill Brama i wyszedł.
Simnel zamknął za nim drzwi i oparł się o nie plecami. Uff… Miły facet, naturalnie; wszyscy o nim mówili, tyle że po paru minutach w jego towarzystwie człowiek zaczynał odczuwać dreszcze, jakby ktoś przespacerował się po jego grobie, chociaż ten grób nie został jeszcze wykopany.
Przeszedł po zaplamionych olejem kamieniach, nalał wody do czajnika i ustawił go w rogu paleniska. Potem sięgnął po klucz, żeby dokonać ostatnich regulacji Kombinatora Żniwnego. Wtedy zauważył opartą o ścianę kosę.
Podszedł do niej na palcach i uświadomił sobie, że chodzenie na palcach nie ma przecież sensu. Kosa nie była żywa. Nie mogła słyszeć. Po prostu wyglądała na ostrą.
Zamachnął się kluczem i poczuł wyrzuty sumienia. Pan Brama mówił… cóż, pan Brama powiedział coś bardzo dziwnego, używając słów całkiem niewłaściwych w stosunku do zwykłego narzędzia. Ale przecież nie miałby nic przeciwko temu.
Simnel z całej siły uderzył kluczem.
Nie napotkał żadnego oporu. Mógłby przysiąc — znowu — że już o kilka cali od krawędzi ostrza klucz rozdzielił się na dwie części, jakby był zrobiony z ciasta.
Zastanowił się, czy cokolwiek może być tak ostre, że zacznie posiadać nie tylko ostrą krawędź, ale samą esencję ostrości, pole ostrości absolutnej, które rozciąga się poza ostatnie atomy metalu.
— Niech/ /mon pochło/
/ to de/ /nie!
I zaraz sobie przypomniał, że to niewłaściwe, zabobonne myślenie u człowieka, który potrafi założyć zacisk trzy ósme, który wie, na czym stoi przy przegubie posuwisto-zwrotnym. Coś takiego albo działa, albo nie. Na pewno nie ukrywa żadnych tajemnic.
Spojrzał z dumą na Kombinator Żniwny. Oczywiście, niezbędny jest koń, żeby pociągnął maszynę. To nieco psuło efekt. Konie należały do dnia wczorajszego; dzień jutrzejszy należał do Kombinatora Żniwnego i jego następców, którzy zmienią ten świat w lepsze i czyściejsze miejsce. To tylko kwestia zredukowania konia w równaniu. Próbował mechanizmów nakręcanych, ale miały zbyt małą moc. Może gdyby naciągnął…
Woda w czajniku zawrzała i zgasiła ogień.
Simnel szedł w kłębach pary. W tym cały problem, westchnął. Za każdym razem, kiedy człowiek próbuje trochę sensownie pomyśleć, zaraz jakieś głupstwo go rozprasza.
Pani Cake zaciągnęła story.
— Kim właściwie jest Człowiek-Wiadro?
Zapaliła świece i usiadła.
— Należał do jakiegoś pogańskiego szczepu z Howondalandu — wyjaśniła krótko.
— Dziwne imię: Człowiek-Wiadro.
— To nie jest pełne imię — odparła pani Cake. — A teraz musimy chwycić się za ręce. — Przyjrzała mu się z namysłem. — Potrzebujemy jeszcze kogoś.
— Mogę zawołać Schleppela — zaproponował Windle.
— Żaden strach nie będzie mi siedział pod stołem i próbował zaglądać pod halkę — oznajmiła stanowczo pani Cake. — Ludmiła! — krzyknęła.
Po chwili rozsunęła się zasłona z paciorków, kryjąca przejście do kuchni. Weszła dziewczyna, która niedawno otworzyła Windle'owi drzwi.
— Tak, mamo?
— Siadaj, dziewczyno. Potrzebujemy jednej osoby do seansowania.
— Tak, mamo.
Dziewczyna uśmiechnęła się do Windle'a.
— To Ludmiła — przedstawiła ją pani Cake.
— Czarująca — stwierdził Windle.
Ludmiła rzuciła mu promienny, krystaliczny uśmiech, udoskonalony przez ludzi, którzy już dawno nauczyli się nie ujawniać swych uczuć.
— Już się spotkaliśmy — dodał Windle.
Minął przynajmniej dzień od pełni księżyca, myślał. Wszystkie ślady prawie zniknęły. Prawie. No no…
— To moje nieszczęście — stwierdziła pani Cake.
— Mamo, przejdźmy do rzeczy — poprosiła Ludmiła bez gniewu.
— Weźmy się za ręce — nakazała pani Cake. Siedzieli w półmroku. Po chwili Windle poczuł, że pani Cake cofa dłoń.
— Zapomniałam o szklance — wyjaśniła.
— Myślałem, pani Cake, że nie używa pani mistycznych tablic i różnych… — zaczął Windle. Przerwało mu ciche bulgotanie od strony kredensu.
Pani Cake postawiła na stole pełną szklankę i usiadła na miejscu.
— Nie używam — potwierdziła.
Znowu zapadła cisza. Windle odchrząknął nerwowo.
Wreszcie pani Cake odezwała się znowu.
— No dobrze, Człowieku-Wiadro, wiem, że tu jesteś. Szklanka się poruszyła. Bursztynów)' płyn zafalował. witaj, blada twarzy, wymamrotał bezcielesny głos. pozdrowienia z krainy szczęśliwych łowów…
— Przestań, Człowieku-Wiadro — przerwała mu pani Cake. — Wszyscy wiedzą, że przejechał cię wóz na Melasowej, bo byłeś pijany.
nie moja wina. nie moja ruina, czy to ja jestem winien, że mój pradziad się tu przeprowadził? powinienem zostać rozszarpany na śmierć przez górskiego lwa albo wielkiego mamuta, odebrano mi, co mi się ze zgonu należało.
— Pan Poons chce ci zadać pytanie, Człowieku-Wiadro. jest tu szczęśliwa i czeka, aż się znów połączycie, powiedział szybko Człowiek-Wiadro.
— Niby kto? — zdziwił się Windle.
Człowieka-Wiadro pytanie nieco speszyło. Taka wypowiedź na ogół wystarczała i nie wymagała dodatkowych wyjaśnień. a kogo byś chciał? zapytał ostrożnie, czy już mogę się napić?
— Jeszcze nie, Człowieku-Wiadro — odparła pani Cake.
— Czarująca — stwierdził Windle.
Ludmiła rzuciła mu promienny, krystaliczny uśmiech, udoskonalony przez ludzi, którzy już dawno nauczyli się nie ujawniać swych uczuć.
— Już się spotkaliśmy — dodał Windle.
Minął przynajmniej dzień od pełni księżyca, myślał. Wszystkie ślady prawie zniknęły. Prawie. No no…
— To moje nieszczęście — stwierdziła pani Cake.
— Mamo. przejdźmy do rzeczy — poprosiła Ludmiła bez gniewu.
— Weźmy się za ręce — nakazała pan; Cake. Siedzieli w półmroku. Po chwili Windle poczuł, że pani Cake cofa dłoń.
— Zapomniałam o szklance — wyjaśniła.
— Myślałem, pani Cake, że nie używa pani mistycznych tablic i różnych… — zaczął Windle. Przerwało mu ciche bulgotanie od strony kredensu.
Pani Cake postawiła na stole pełną szklankę i usiadła na miejscu.
— Nie używam — potwierdziła.
Znowu zapadła cisza. Windle odchrząknął nerwowo.
Wreszcie pani Cake odezwała się znowu.
— No dobrze, Człowieku-Wiadro, wiem, że tu jesteś. Szklanka się poruszyła. Bursztynowy płyn zafalował. witaj, blada twarzy, wymamrotał bezcielesny głos. pozdrowienia z krainy szczęśliwych łowów…
— Przestań, Człowieku-Wiadro — przerwała mu pani Cake. — Wszyscy wiedzą, że przejechał cię wóz na Melasowej, bo byłeś pijany.
nie moja wina. nie moja wina. czy to ja jestem winien, że mój pradziad się tu przeprowadził? powinienem zostać rozszarpany na śmierć przez górskiego lwa albo wielkiego mamuta, odebrano mi, co mi się ze zgonu należało.
— Pan Poons chce ci zadać pytanie, Człowieku-Wiadro. jest tu szczęśliwa i czeka, aż się znów połączycie, powiedział szybko Człowiek-Wiadro.
— Niby kto? — zdziwił się Windle.
Człowieka-Wiadro pytanie nieco speszyło. Taka wypowiedź na ogół wystarczała i nie wymagała dodatkowych wyjaśnień. a kogo byś chciał? zapytał ostrożnie, czy już mogę się napić?
— Jeszcze nie, Człowieku-Wiadro — odparła pani Cake.
potrzebuję tego. straszny tu tłok.
— Co? — wtrącił szybko Windle. — Chcesz powiedzieć, że jest dużo duchów?
cale setki, potwierdził głos Człowieka-Wiadro. Windle był nieco rozczarowany.
— Tylko setki? — upewnił się. — To chyba nie tak wiele.
— Niewielu ludzi staje się duchami — wyjaśniła pani Cake. — Żeby być duchem, trzeba tu mieć jakąś poważną a niedokończoną sprawę albo straszliwą zemstę do dopełnienia, albo kosmiczną misję, w której jest się tylko pionkiem.
albo okrutne pragnienie, dokończył Człowiek-Wiadro.
— Słyszycie go?
bardzo chciałem zostać w świecie spirytystycznym, albo chociaż wini-stycznym czy piwistycznym. hngh. hngh. hngh.
— W takim razie co się dzieje z siłą życiową, kiedy coś przestaje żyć? — zapytał Windle. — Czy to ona powoduje wszystkie kłopoty?
— Wytłumacz panu — poleciła pani Cake, kiedy Człowiek-Wiadro zwlekał z odpowiedzią. o jakich kłopotach mówisz?
— O śrubach, które same się odkręcają. O biegających samodzielnie ubraniach. O ludziach, którzy czują się bardziej żywi. Takie rzeczy.
To? głupstwa. widzisz, siła życiowe cieknie z powrotem, gdzie tylko może, nie warto się tym martwić.
Windle przykrył dłonią szklankę.
— Ale jest coś, o co powinienem się martwić, prawda? — zapytał spokojnie. — I ma to związek z tymi szklanymi pamiątkami. nie chcę mówić.
— Powiedz mu.
To był głos Ludmiły — głęboki, ale atrakcyjny. Lupine obserwował ją zafascynowany. Windle uśmiechnął się; to jedna z zalet bycia martwym: dostrzega się rzeczy, na które żywi nie zwracają uwagi.
Człowiek-Wiadro odpowiedział piskliwym, nadąsanym głosem.
niby co on zrobi, jeśli mu powiem ? a za coś takiego mogę ściągnąć na siebie wielki stos kłopotów.
— Ale możesz chyba powiedzieć, czy dobrze zgaduję — zaproponował Windle.
taaak. może.
— Niczego nie musisz mówić — dodała pani Cake. — Wystarczy, że zastukasz dwa razy na „tak” i raz na „nie”, jak za dawnych czasów.
no dobrze.
— Proszę, panie Poons — zachęciła Windle'a Ludmiła. Miała głos, który Windle chętnie by pogłaskał. Odchrząknął.
— Myślę… — zaczął. — Znaczy, wydaje mi się, że to coś w rodzaju jajek. Pomyślałem: dlaczego śniadanie? A potem pomyślałem: jajka.
STUK.
— Hm… No cóż, może to jednak głupi pomysł. przepraszam, miało by ć raz na „tak” czy dwa razy na „tak”?
— Dwa — warknęło medium.
STUK. STUK.
— Aha — szepnął Windle. — I potem wykluwa się z nich coś z kółkami ma być dwa na „tak”?
— Tak!
STUK STUK.
— Tak myślałem, tak myślałem. Znalazłem jedno u siebie pod podłogą. Próbowało się wykluć, ale nie miało dość miejsca! — zawołał Windle.
Zmarszczył brwi.
— A co z nich się wylęgnie?
Mustrum Ridcully przebiegł truchtem do swojego gabinetu. Z haków nad kominkiem zdjął laskę, polizał palec i ostrożnie dotknął jej czubka. Strzeliła oktarynowa iskra i rozszedł się zapach naoliwionej cyny. Ruszył do drzwi.
I dopiero wtedy odwrócił się powoli, gdyż jego mózg właśnie przeanalizował zawartość zagraconego pokoju i zauważył coś niezwykłego.
— Co on tu robi, u licha? — mruknął.
Pchnął obiekt czubkiem laski. Obiekt zgrzytnął cicho i odjechał kawałek.
Przypominał trochę — ale nie za bardzo — wózki, które zwykle pchają przed sobą pokojówki, wózki wyładowane miotłami, świeżą pościelą i co tam jeszcze one wożą. Ridcully zanotował w pamięci, żeby omówić tę sprawę z ochmistrzynią. A potem o tym zapomniał.
— Te piekielne kołowate druciaki wszędzie się wpychają — wymamrotał tylko.
Przy słowie „piekielne” zmaterializowało się w powietrzu coś przypominającego wielką zieloną muchę z kocią paszczą, trzepocząc skrzydełkami zbadało pomieszczenie i pofrunęło za niczego j nieświadomym nadrektorem.
Słowa maga niosą moc. I słowa przekleństw niosą moc. A że siła życiowa niemal krystalizowała się w powietrzu, musiała szukać ujść gdzie to tylko możliwe.
Miasta, powiedział Człowiek-Wiadro, myślę, że to jaja miast.
Starsi magowie zebrali się w Głównym Holu. Nawet pierwszy prymus odczuwał niejakie podniecenie. Używanie magii przeciwko kolegom magom uważano za dowód złych manier, natomiast używanie jej przeciwko cywilom nie uchodziło.
A przecież od czasu do czasu dobrze jest kogoś przypalić. Nadrektor przyjrzał się im badawczo.
— Dziekanie, dlaczego ma pan całą twarz w paski? — zapytał.
— To kamuflaż, nadrektorze.
— Ach, kamuflaż?
— Yo, nadrektorze.
— No dobrze. Najważniejsze, że dobrze się pan z tym czuje.
Zaczęli się podkradać do tego kawałka gruntu, który stanowił osobiste terytorium Moda. To znaczy większość z nich się podkradała. Dziekan posuwał się ciągiem szybkich skoków, od czasu do czasu przyciskał się do muru i powtarzał pod nosem „Raz, dwa, trzy”.
Był całkowicie załamany, kiedy odkryli, że trzy pozostałe pryzmy nadal są tam, gdzie Modo je usypał. Ogrodnik, który wlókł się z tyłu i dwa razy został niemal zgnieciony przez dziekana, teraz zakrzątnął się wokół pryzm.
— Maskują się — stwierdził dziekan. — Moim zdaniem trzeba rozwalić te piekielne…
— Nawet się nie zagrzały — poinformował Modo. — Tamta była chyba najstarsza.
— Chcesz powiedzieć, że nie mamy z czym walczyć? — upewnił się nadrektor.
Ziemia zadrżała im pod nogami. A potem rozległ się cichy brzęk — od strony krużganku.
Ridcully zmarszczył brwi.
— Ktoś znowu jeździ tymi drucianymi pudłami — powiedział. — Dzisiaj znalazłem jedno w gabinecie.
— To nic — oświadczył pierwszy prymus. — jedno takie coś stało w mojej sypialni. Otworzyłem szafę i było.
— W szafie? — zdziwił się Ridcully. — Po co je pan tam schował?
— Nie schowałem. Przecież mówię. Myślę, że to chyba studenci. To ich typowe dowcipy. Kiedyś jeden z nich wsadził mi szczotkę do łóżka.
— Niedawno potknąłem się o coś takiego — przypomniał sobie nadrektor. — A kiedy potem szukałem, ktoś to zabrał. Zgrzytanie się zbliżyło.
— No dobra, panie, tak zwany Sprytny Dowcipnisiu — rzekł Ridcully i raz czy dwa znacząco uderzył laską w otwartą dłoń. Magowie cofnęli się pod ścianę.
Niewidoczny popychacz wózka był już prawie przy nich. Ridcully warknął i wyskoczył z ukrycia.
— Ha, mój młody… Niech to demony porwą!
— Nie zmyślaj — zaprotestowała pani Cake. — Miasta nie żyją. Wiem, ludzie czasem mówią, że tak, ale to nieprawda. Windle Poons obrócił w ręku szklaną kulę.
— Musiało ich złożyć tysiące — stwierdził. — Ale oczywiście nie wszystkie przetrwają. Inaczej tkwilibyśmy w miastach po uszy.
— Chce pan powiedzieć, że z tych małych kulek wylęgają się wielkie miasta? — zdziwiła się Ludmiła.
nie od razu. wcześniej występuje stadium ruchome.
— Coś z kółkami — domyślił się Windle. zgadza się. widzę, że już wiesz.
— Chyba wiedziałem. Ale nie rozumiałem. A co się dzieje po stadium ruchomym? nie wiem. Windle wstał.
— W takim razie pora to sprawdzić — rzekł.
Zerknął na Ludmiłę i Lupine'a. No tak. Właściwie czemu nie? Jeśli możesz komuś pomóc, Windle, skoro już tu jesteś, to twoje życie nie pójdzie na marne.
Trochę się przygarbił i pozwolił, by głos lekko mu zadrżał.
— Niezbyt pewnie ostatnio stoję na nogach — poskarżył się. — Byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby ktoś pomógł mi w drodze. Czy zechcesz mnie odprowadzić na uniwersytet, panienko?
— Ludmiła ostatnio niewiele wychodzi, z powodu zdrowia… — zaczęła pospiesznie pani Cake.
— Czuję się doskonale — przerwała jej córka. — Mamo, wiesz przecież, że minął już cały dzień od peł…
— Ludmiła!
— Ale minął.
— W tych czasach młoda kobieta nie powinna samotnie chodzić po ulicach. To niebezpieczne.
— Ale ten wspaniały pies pana Poonsa odstraszy nawet najgroźniejszych bandytów.
Na to hasło Lupine zaszczekał uprzejmie i zaczął służyć. Pani Cake przyjrzała mu się krytycznie.
— Rzeczywiście, wygląda na bardzo posłuszne zwierzę — przyznała z wahaniem.
— Więc ustalone — ucieszyła się Ludmiła. — Pójdę po szal. Lupine przewrócił się na grzbiet. Windle trącił go nogą.
— Bądź grzeczny — powiedział.
Usłyszeli znaczące chrząknięcie Człowieka-Wiadro.
— Dobrze, dobrze — mruknęła pani Cake.
Sięgnęła po pęczek zapałek, wyjęła jedną, zapaliła paznokciem i wrzuciła do szklanki z whisky. Alkohol rozpalił się błękitnym płomieniem, a gdzieś w spirytystycznym świecie widmo solidnego drinka przetrwało dostatecznie długo.
Kiedy Windle wychodził, zdawało mu się, że słyszy upiorny głos, śpiewający jakaś piosenkę.
Wózek zahamował. Obrócił się odrobinę w jedną, potem w drugą stronę, jakby obserwował magów. Potem wykonał zwrot i odjechał z wielką szybkością.
— Łapać go! — ryknął nadrektor.
Wymierzył z laski i wpuścił małą ognistą kulę, która zmieniła niewielki obszar bruku w coś żółtego i bulgoczącego. Pędzący wózek zakołysał się mocno, ale jechał dalej; tylko jedno kółko stukało mu i piszczało.
— Jest z Piekielnych Wymiarów! — zawołał dziekan. — W kosza mu! Nadrektor uspokajająco położył dziekanowi dłoń na ramieniu.
— Nie bądź pan durniem. Stwory z Wymiarów mają więcej macek i różnych takich. Nie wyglądają na zrobione.
Odwrócili się, słysząc kolejny wózek. Turkotał spokojnie bocznym korytarzem i zatrzymał się, kiedy zobaczył — lub w inny sposób zarejestrował — magów. Po czym z godnym szacunku talentem próbował udawać wózek, który ktoś akurat w tym miejscu zostawił.
Kwestor podkradł się bliżej.
— Nic ci z tego wyglądu nie przyjdzie — powiedział. — Wiemy, że umiesz sam jeździć.
— Byłeś widziany! — oznajmił dziekan. Wózek udawał, że to go nie dotyczy.
— Przecież on nie może myśleć — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Nie ma miejsca na mózg.
— Kto powiedział, że myśli? — zdziwił się nadrektor. — On tylko się rusza. Do tego żaden mózg niepotrzebny. Nawet krewetki się ruszają.
Przejechał palcami po drucianej siatce.
— Tak naprawdę krewetki są całkiem inte… — zaczął pierwszy prymus.
— Zamknij się pan — przerwał mu nadrektor. — Hm… Czy on rzeczywiście jest zrobiony?
— To drut — zauważył pierwszy prymus. — Drut to coś, co trzeba wyprodukować. I jeszcze kółka. Naturalne obiekty nie mają kółek.
— Ale kiedy przyjrzeć się z bliska, wygląda…
— …jak całość — dokończył wykładowca run współczesnych, który przyklęknął z wysiłkiem, żeby obejrzeć wózek dokładniej. — Bez połączeń. Zrobiony z jednej bryły. Jak maszyna, którą ktoś wyhodował. Przecież to śmieszne.
— Ale możliwe. Żyje chyba w Ramtopach taka odmiana kukułki, która buduje zegary, żeby w nich zamieszkać — przypomniał kwestor. — Prawda?
— Ach, to tylko rytuał godowy — odparł wykładowca run współczesnych. — Poza tym kukułcze zegary zawsze się spóźniają.
Wózek skoczył nagle w stronę szczeliny między magami i pewnie by mu się udało, gdyby tej szczeliny nie zajmował kwestor, który wrzasnął i przewrócił się, wpadając prosto do koszyka. Wózek nie zwolnił, lecz turkotał dalej. Kierował się do bramy.
Dziekan wzniósł laskę. Nadrektor chwycił ją i pchnął w dół.
— Mógłby pan trafić kwestora — ostrzegł.
— Tylko jedną małą kulę ognia!
— To kuszące, ale nie. Chodźmy. Za nim!
— Yo!
— Jak pan chce.
Magowie ruszyli w pogoń. Biegli rozkołysanym krokiem, a za nimi, przez nikogo niezauważone, brzęczały i trzepotały w powietrzu przekleństwa nadrektora.
Tymczasem Windle Poons prowadził swoją grupę do Biblioteki.
Podpierając się rękami, bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu przebiegł szybko do drzwi wstrząsanych przeraźliwym stukaniem.
— Wiem, że tam jesteś — odezwał się głos Windle'a Poonsa. — Musisz nas wpuścić! To życiowo ważne!
— Uuk.
— Nie otworzysz?
— Uuk!
— W takim razie nie pozostawiasz mi wyboru… Pradawne kamienne bloki przesunęły się wolno. Posypała się zaprawa. Potem fragment ściany runął, a ukazał się Windle Poons stojący w windlepoonsokształtnym otworze. Zakaszlał, wzniecając tumany kurzu.
— Nie znoszę tego — stwierdził. — Cały czas mam uczucie, że folguję prymitywnym zabobonom.
Bibliotekarz wylądował mu na ramionach. Ku zdumieniu orangutana, reakcja była niemal zerowa. Trzystufuntowa małpa zwykle wywiera znaczny wpływ na tempo poruszania się zaatakowanej osoby, ale Windle nosił go jak kołnierz.
— Myślę, że powinniśmy szukać w dziale Historii Starożytnej — oświadczył. — A przy okazji: mógłbyś przestać ukręcać mi głowę?
Bibliotekarz rozejrzał się zdezorientowany. Ta technika nigdy dotąd go nie zawiodła.
I nagle rozdął nozdrza.
Bibliotekarz nie zawsze był małpą człekokształtną. Magiczna biblioteka to niebezpieczne miejsce pracy; w wyniku czarodziejskiej eksplozji bibliotekarz zmienił się w orangutana. Kiedyś był całkiem nieszkodliwym człowiekiem, ale teraz — gdy większość przyzwyczaiła się już do jego nowej postaci — mało kto o tym pamiętał. Jednak wraz z przemianą otrzymał klucz do całego zestawu zmysłów i wspomnień gatunkowych. Jedno z najgłębszych, najbardziej fundamentalnych, tkwiących najgłębiej, praktycznie w samych kościach, dotyczyło kształtów. Sięgało samego zarania inteligencji. Otóż kształty z pyskami, zębami i czterema łapami ewoluujący małpi umysł klasyfikował jako Złe Wieści.
Przez dziurę w murze przeszedł bardzo duży wilk, a za nim atrakcyjna młoda kobieta. Analiza sygnałów wejściowych bibliotekarza doznała chwilowej blokady.
— I jeszcze coś — ostrzegł Windle. — Całkiem możliwe, że mógłbym zawiązać ci ręce za plecami.
— lik!
— On nie jest zwyczajnym wilkiem. Możesz mi wierzyć.
— Uuk?
Windle zniżył głos.
— A ona, technicznie rzecz biorąc, nie jest całkiem kobietą — dodał.
Bibliotekarz obejrzał się na Ludmiłę. Znowu rozszerzył nozdrza i zmarszczył niskie czoło.
— Uuuk?
— No dobrze, może nie najlepiej się wyraziłem. Chodźmy już. Nie rób trudności.
Bibliotekarz bardzo ostrożnie zwolnił uchwyt i zsunął się na ziemię. Starał się utrzymywać Windle'a pomiędzy sobą a Lupine'em.
Windle strzepnął z szaty resztki tynku.
— Chcemy się czegoś dowiedzieć o życiu miast — wyjaśnił. — A przede wszystkim chcemy…
Rozległ się cichy turkot.
Druciany koszyk wyjechał nonszalancko zza masywnej ścianki najbliższego regału. Był pełen książek. Zatrzymał się, gdy tylko zdał sobie sprawę, że został zauważony, i próbował wyglądać tak, jakby w ogóle się nie ruszał.
— Stadium ruchome — szepnął Windle Poons. Druciany koszyk usiłował się wycofać tak powolutku, żeby nikt tego nie zauważył. Lupine warknął.
— Czy o tym mówił Człowiek-Wiadro? — spytała Ludmiła. Wózek zniknął. Bibliotekarz zawarczał i pognał za nim.
— Tak. Coś, co może się wydawać użyteczne — potwierdził Windle, nagle niemal maniakalnie uradowany. — Tak to działa. Najpierw coś, co chce się zatrzymać i gdzieś odłożyć. Tysiące nie znajdą odpowiednich warunków, ale to bez znaczenia, bo są ich tysiące. A kolejne stadium to coś, co się przydaje, może trafić wszędzie i nikt nawet nie pomyśli, że trafiło tam samodzielnie. Tylko że wszystko dzieje się w nieodpowiednim czasie!
— Jak miasto może być żywe? Jest przecież zbudowane z martwych części!
— Tak samo jak ludzie. Możesz mi wierzyć. Wiem. Ale chyba masz rację. Coś takiego nie powino się zdarzyć. To przez tę dodatkową siłę życiową. Ona… ona zakłóca równowagę. Zmienia w rzeczywistość coś, co nie jest naprawdę prawdziwe. To wszystko dzieje się za wcześnie i za szybko.
Usłyszeli głośny pisk bibliotekarza. Wózek wypadł zza następnego rzędu regałów i jak szalony, kręcąc kółkami, zmierzał do dziury w ścianie. Orangutan uparcie ściskał ręką uchwyt i powiewał z tyłu jak bardzo gruba flaga.
Wilk skoczył.
— Lupine! — krzyknął Windle.
Jednak od dnia, kiedy pierwszy jaskiniowiec potoczył ze wzgórza kawałek belki, psy mają głęboko zakodowany genetyczny przymus ścigania wszystkiego na kołach. Lupine szczekał już głośno…
Jego szczęki zamknęły się na kółku. Rozległ się pisk, wrzask bibliotekarza i małpa, wilk i druciany wózek wylądowali jako splątany stos pod ścianą.
— Och, biedactwo! Proszę na niego popatrzeć! — Ludmiła podbiegła i przyklękła obok leżącego wilka. — Przejechał mu po łapach!
— Stracił też pewnie kilka zębów — dodał Windle.
Pomógł wstać bibliotekarzowi. W oczach małpy pojawił się złowrogi czerwony błysk. To coś próbowało ukraść jego książki…
Żaden mag nie mógłby chyba żądać lepszego dowodu, że wózki są bezmózgie.
Bibliotekarz pochylił się i po kolei wyrwał wózkowi kółka.
— Ole! — zawołał Windle.
— Uuk?
— Nie, nie z mlekiem.
Ludmiła oparła sobie głowę Lupine'a na kolanach. Wilk stracił ząb, a futro miał bardzo zmierzwione. Otworzył żółte ślepia i spojrzał porozumiewawczo na Windle'a. Ludmiła drapała go za uszami.
Oto szczęśliwy piesek, pomyślał Windle. Pewnie wykorzysta okazję, podniesie łapę i zacznie skomleć.
— Dobrze — powiedział głośno. — Bibliotekarzu, o ile pamiętam, właśnie chciałeś nam pomóc.
— Biedny odważny piesek — mówiła Ludmiła. Lupine podniósł łapę i zaskomlał żałośnie.
Obciążony wrzeszczącym kwestorem drugi druciany koszyk nie zdołał osiągnąć szybkości swego towarzysza. W dodatku jedno kółko wlokło się bezużytecznie. Wózek zygzakował ryzykownie i niemal się przewrócił, kiedy bokiem przejeżdżał przez bramę.
— Widzę go dobrze! Mam czyste pole! — ryczał dziekan.
— Nie próbuj pan! Możesz pan trafić kwestora! Możesz pan uszkodzić własność uniwersytetu!
Ale dziekan nie słyszał, ogłuszony szumem testosteronu. Jadowicie zielona kula ognia uderzyła w jadący ukosem wózek. Kółka wzleciały w powietrze.
Ridcully nabrał tchu.
— Ty durny…! — wrzasnął.
Słowo, którego użył, było całkiem nieznane magom, nieposiadającym zdrowych wiejskich korzeni i niewiedzącym nic na temat co bardziej delikatnych kwestii hodowli zwierząt. Jednak zmaterializowało się kilka cali od twarzy nadrektora; było tłuste, okrągłe, lśniące i miało przerażające brwi. Prychnęło po owadziemu i odleciało, dołączając do niewielkiego roju przekleństw.
— Co to było, do demona?
Mniejsze stworzenie pojawiło się w powietrzu za jego uchem.
Ridcully zerwał z głowy kapelusz.
— Niech to piekło! — Rój zwiększył się o jedną sztukę. — Coś mnie ugryzło!
Eskadra świeżo wyklutych Przeklętych bohatersko usiłowała wyrwać się na wolność. Bezskutecznie machał na nie kapeluszem.
— Wynocha, wy b… — zaczął.
— Proszę tego nie mówić — przerwał mu pierwszy prymus. — Zamknij się pan!
Nikt jeszcze nie kazał nadrektorowi się zamknąć. Zamykanie się było czymś, co spotyka innych. Dlatego zamknął się ze zdumienia.
— Za każdym razem, kiedy pan klnie, przekleństwo ożywa — wyjaśnił szybko pierwszy prymus. — Paskudne, małe skrzydlate stwory wyskakują w powietrzu.
— Niech to piekło i demony! — powiedział nadrektor.
Plop. Plop.
Oszołomiony kwestor wyczołgał się spod resztek drucianego kosza. Znalazł spiczasty kapelusz, otrzepał i wsadził na głowę. Zmarszczył czoło, zdjął go i wyjął ze środka kółko od drucianego wózka. Koledzy wyraźnie nie zwracali na niego uwagi.
Usłyszał słowa nadrektora.
— Przecież zawsze się tak wyrażam! W dobrym przekleństwie nie ma nic złego, krew tylko lepiej krąży! Uwaga, dziekanie, jeden z tych demo…
— Czy mógłby pan użyć innego słowa? — zawołał pierwszy prymus, przekrzykując brzęczenie roju.
— Jakiego?
— Na przykład… no… łobuz.
— Łobuz?
— Tak. Albo „a niech to”.
— I już? A niech to i koniec?
Kwestor zbliżył się cicho do grupy. Kłótnie o nieistotne drobiazgi w chwilach międzywymiarowego zagrożenia były dobrze znaną cechą magów.
— Pani Whitlow, ochmistrzyni, zawsze mówi „cukier”, kiedy coś upuści — zaproponował.
Nadrektor obejrzał się na niego.
— Może i mówi „cukier” — burknął. — Ale ma na myśli „szła…”. Magowie uchylili się, Ridcully jednak nie dokończył.
— O łobuz — powiedział żałośnie.
Przekleństwa siadały mu przyjaźnie na kapeluszu.
— Lubią pana — zauważył dziekan.
— Jest pan ich tatusiem — dodał wykładowca run współczesnych. Ridcully gniewnie zmarszczył brwi.
— Słuchajcie no, prze… przemili chłopcy, przestańcie już się zabawiać kosztem swojego nadrektora i na de… natychmiast się dowiedzcie, o co w tym wszystkim chodzi.
Magowie popatrzyli dookoła wyczekująco, ale nic się nie pojawiło.
— Świetnie pan sobie radzi — pochwalił wykładowca run współczesnych. — Tak trzymać.
— Łobuz, łobuz, łobuz — mruknął nadrektor. — Cukier, cukier, cukier. Niech to, niech to, niech tamto. — Pokręcił głową. — Nic z tego. Wcale mnie to nie uspokaja.
— Ale przynajmniej oczyszcza atmosferę — zauważył kwestor. Pierwszy raz chyba spostrzegli wreszcie jego obecność. Spojrzeli na resztki wózka.
— Różne rzeczy pędzą tu i tam — stwierdził Ridcully. — Rzeczy ożywają.
Drgnęli, słysząc znajome zgrzytanie. Przed bramą przejechały dwa kolejne kosze na kółkach. Jeden był pełen owoców, drugi był pełen w połowie owoców, a w połowie wrzeszczącego dzieciaka.
Magowie przyglądali się im z rozdziawionymi ustami. Za wózkami pędził spory tłumek. Na prowadzeniu, mocno pracując łokciami, przebiegła przed bramą zdesperowana i zdeterminowana kobieta.
Nadrektor złapał potężnego mężczyznę, który wlókł się dzie nie za grupą.
— Co się stało?
— Ładowałem brzoskwinie do tego kosza, kiedy nagle coś w nie-! go wstąpiło i uciekł.
— A co z dzieckiem?
— Nie mam pojęcia. Ta kobieta pchała taki koszyk. Kupiła ode mnie parę brzoskwiń i wtedy…
Wszyscy się obejrzeli. Kolejny koszyk wyjechał z bocznej uliczki, zauważył ich, skręcił gwałtownie i pomknął przez plac.
— Ale dlaczego? — zdziwił się Ridcully.
— Są bardzo wygodne, żeby coś w nie naładować, nie? A musiałem gdzieś zapakować te brzoskwinie. Wiecie, jak się odgniatają.
— Wszystkie jadą w tym samym kierunku — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Ktoś jeszcze to zauważył?
— Za nimi! — krzyknął dziekan.
Pozostali magowie ruszyli wraz z nim, zbyt zdumieni, żeby protestować.
— Nie… — zaczął Ridcully i zdał sobie sprawę, że to beznadziejne. W dodatku tracił inicjatywę. Starannie sformułował najdelikatniejszy okrzyk bojowy w całej historii rubaszności. — Zacukrować łobuzów! — wrzasnął i pognał za dziekanem.
Przez całe długie popołudnie Bill Brama pracował na czele kolumny pomocników, wiążących i stawiających snopki.
Dopóki nie rozległ się krzyk i ludzie nie pobiegli do żywopłotu.
Wielkie pole laga Peedbury'ego leżało zaraz po drugiej stronie. Jego pomocnicy wpychali przez bramę Kombinator Żniwny.
Bill tak jak wszyscy wyjrzał przez żywopłot. Z daleka widział, jak Simnel udziela instrukcji. Przestraszony koń wszedł tyłem między dyszle. Kowal wspiął się na małe metalowe siodełko w samym środku maszynerii i chwycił lejce.
Koń ruszył. Rozłożyły się ramiona zgarniające. Płócienne płachty zaczęły się obracać i prawdopodobnie kręciła się też śruba segregująca, choć nie miało to znaczenia, bo nagle coś brzęknęło i wszystko stanęło w miejscu.
Z grupy gapiów za żywopłotem rozległy się okrzyki w stylu „Zejdź i spróbuj go wydoić”, Już takiego mieliśmy, ale czubek mu odpadł”, Jeszcze dwa pensy i osioł też idzie w górę” oraz inne uświęcone tradycją zabawne uwagi.
Simnel zszedł na ziemię, porozmawiał szeptem z Peedburym i jego ludźmi, po czym na chwilę zniknął we wnętrzu maszyny.
— Nigdy nie poleci!
— Jutro stanieje cielęcina!
Tym razem Kombinator Żniwny przejechał kilka stóp, zanim rozdarła się i zwinęła jedna z wirujących płacht.
Kilku starszych mężczyzn obok żywopłotu zwijało się ze śmiechu.
— Złom skupują, sześć pensów za wóz!
— Przyprowadź następny, bo ten się popsuł!
Simnel zsiadł. Dalekie drwiące okrzyki docierały do niego, ale je ignorował. Odwiązał płachtę i zastąpił nową.
Nie odrywając wzroku od wydarzeń na sąsiednim polu, Bill Brama wyjął z kieszeni osełkę i zaczął gładzić kosę, powoli i starannie.
Rozległ się zgrzyt kamienia o metal.
Simnel wrócił na siodełko i skinął człowiekowi trzymającemu konia.
— Ruszamy!
— Pogońcie skowronka!
— Załóżcie mu skarpety! Krzyki cichły z wolna.
Wiele par oczu podążało wzrokiem za Kombinatorem, który przejechał przez pole, zawrócił i ruszył z powrotem.
Przejechał obok nich, stukając i oscylując posuwisto-zwrotnie.
Na końcu pola zawrócił zgrabnie.
Po długiej chwili jeden z gapiów się odezwał:
— To się nie przyjmie. Zapamiętajcie moje słowa.
— Pewno. Kto by chciał kupować taką zabawkę? — zgodził się drugi.
— Jasne. To przecież tylko taki jakby wielki zegar. Niczego nie potrafi, tylko jechać po polu tam i z powrotem…
— …bardzo szybko…
— …ciąć kukurydzę i młócić ziarno…
— Zrobił już trzy zagony.
— Niech to demony!
— Prawie nie widać, jak się to wszystko rusza! Co o tym myślisz, Bill? Bill!
Obejrzeli się.
Był już w połowie drugiego zagonu, ale przyspieszał.
Panna Flitworth uchyliła drzwi.
— Słucham? — spytała podejrzliwie.
— To Bill Brama, panno Flitworth. Przyprowadziłem go do domu.
Otworzyła drzwi szerzej.
— Co mu się stało?
Dwaj mężczyźni weszli niezgrabnie; starali się podtrzymywać kogoś o stopę wyższego od siebie. Ten ktoś podniósł głowę i spojrzał na pannę Flitworth zamglonym wzrokiem.
— Nie wiem, co go naszło — powiedział Diuk Dennik.
— Ale pracował jak demon — zapewnił William Kurek. — Nie bierze od pani pieniędzy za darmo, panno Flitworth, to pewne.
— To jest chyba pierwszy w tej okolicy — odparła kwaśnym tonem.
— Tam i z powrotem po polu, jak szaleniec. Próbował pobić tę machinę Neda Simnela. We czterech musielim wiązać za nim snopki. I prawie z nią wygrał.
— Połóżcie go na sofie.
— Mówilim mu, że za bardzo się męczy w tym upale. Diuk wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do kuchni — na wypadek gdyby klejnoty i skarby zwisały z szuflad kredensu. Panna Flitworth zasłoniła mu widok.
— Nie wątpię, że mówiliście. Dziękuję. A teraz pewnie chcecie już wracać do domu.
— Gdybyśmy jeszcze mogli w czym pomóc…
— Wiem, gdzie mieszkacie. I że od pięciu lat nie zapłaciliście czynszu. Do widzenia, panie Kurek.
Wypchnęła ich za próg i zatrzasnęła drzwi. Potem się odwróciła.
— Co robiłeś, do demona, tak zwany Billu Bramo?
JESTEM ZMĘCZONY I TO NIE CHCE PRZEJŚĆ.
Bill Brama chwycił się za czaszkę.
I JESZCZE KUREK DAŁ MI DOWCIPNY NAPÓJ ZE SFERMENTOWANEGO SOKU JABŁKOWEGO, BO BYŁ UPAŁ, I TERAZ CZUJĘ SIĘ CHORY.
— Nic dziwnego. Sam go pędzi w lesie.
NIGDY JESZCZE NIE CZUŁEM SIĘ CHORY. ANI ZMĘCZONY.
— To element bycia żywym.
JAK LUDZIE MOGĄ TO ZNIEŚĆ?
— No cóż, czasem pomaga sfermentowany sok jabłkowy.
Bill Brama smętnie spuścił głowę.
ALE SKOŃCZYLIŚMY NA POLU, oznajmił z nutą tryumfu w głosie. WSZYSTKO POWIĄZANE W SNOPKI, A MOŻE NA ODWRÓT.
Znowu chwycił dłońmi czaszkę.
AARGH.
Panna Flitworth zniknęła w spiżarce. Usłyszał zgrzyt pompy. Po chwili wróciła z mokrą ścierką i kubkiem wody.
W KUBKU PŁYWA JASZCZURKA!
— To dowodzi, że woda jest świeża — uspokoiła go panna Flitworth[14], wyłowiła stworzonko i rzuciła na podłogę, gdzie szybko umknęło w jakąś szczelinę.
Bill Brama spróbował wstać.
TERAZ JUŻ PRAWIE ROZUMIEM, DLACZEGO NIEKTÓRZY LUDZIE CHCĄ UMRZEĆ, powiedział. SŁYSZAŁEM O BÓLU I CIERPIENIU, ALE DO TEJ CHWILI NIE BYŁEM ŚWIADOMY, CO OZNACZAJĄ.
Panna Flitworth wyjrzała przez zakurzone okno. Chmury, które gęstniały przez całe popołudnie, teraz wisiały nad górami — szare, z groźnymi pasmami żółci. Upał przygniatał do ziemi.
— Nadchodzi wielka burza.
CZY ZNISZCZY MOJE PLONY?
— Nie. Zbiory potem wyschną.
CO Z DZIECKIEM?
Bill Brama otworzył dłoń. Panna Flitworth uniosła brwi. W palcach trzymał złotą klepsydrę; górna część była już niemal pusta. Klepsydra migotała, jakby znikała i pojawiała się na przemian.
— Skąd ją wziąłeś? Przecież jest na górze! Mała trzymają jak… — Zająknęła się. — jak ktoś, kto trzyma coś bardzo mocno.
WCIĄŻ TAM JEST. ALE JEST TAKŻE TUTAJ. ALBO GDZIEKOLWIEK. TO PRZECIEŻ TYLKO METAFORA.
— To, co ona trzyma, wygląda na całkiem prawdziwe.
TO, ŻE COŚ JEST METAFORĄ, NIE ZNACZY, ŻE NIE MOŻE BYĆ PRAWDZIWE.
Panna Flitworth dosłyszała delikatne echo w jego głosie, jakby słowa wypowiadały dwie osoby, prawie, ale niezupełnie równocześnie.
— Ile ci jeszcze zostało? TO KWESTIA GODZIN.
— A kosa?
UDZIELIŁEM KOWALOWI ŚCISŁYCH INSTRUKCJI.
Zmarszczyła czoło.
— Nie chcę powiedzieć, że Ned Simnel to zły chłopak, ale czy jesteś pewien, że to zrobi? Wiele wymagasz, żądając od takiego człowieka jak on, żeby zniszczył coś takiego.
NIE MIAŁEM WYBORU. TO MAŁE PALENISKO TUTAJ NIE WYSTARCZY.
— To wściekle ostra kosa.
OBAWIAM SIĘ, ŻE BĘDZIE NIE DOŚĆ OSTRA.
— Czy nikt jeszcze nie próbował pokonać ciebie?
JEST TAKIE POWIEDZENIE: NIE ZABIERZESZ MAJĄTKU ZE SOBĄ.
— Tak.
ILU LUDZI NAPRAWDĘ W TO WIERZY?
— Pamiętam, czytałam kiedyś — przypomniała sobie panna Flitworth — o tych pogańskich królach gdzieś na pustyni, którzy budowali piramidy i wkładali do nich mnóstwo różnych rzeczy. Nawet łodzie. Nawet dziewczęta w przezroczystych spodniach i pokrywkach od rondli. Nie powiesz mi, że to jest dobre.
NIGDY NIE BYŁEM PEWIEN, CO JEST DOBRE, A CO ZŁE, odparł Bill Brama. NIE JESTEM NAWET PEWIEN, CZYISTNIEJE TAKIE COŚ JAK DOBRO. ALBO ZŁO. TO TYLKO MIEJSCA, GDZIE SIĘ STOI.
— Nie. Dobro to dobro, a zło to zło — oświadczyła panna Flitworth. — Tak zostałam wychowana, żeby je odróżniać.
PRZEZ KONTRABANDZISTĘ.
— Kogo?
PRZEWOŻĄCEGO KONTRABANDĘ.
— W przemycie nie ma nic złego!
CHCIAŁEM TYLKO PODKREŚLIĆ, ŻE NIEKTÓRZY MYŚLĄ INACZEJ.
— Oni się nie liczą!
ALE…
Piorun uderzył we wzgórze. Grom zakołysał domem; kilka cegieł z komina spadło do paleniska. A potem szyby zadygotały od wściekłych uderzeń.
Bill Brama podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
Kulki gradu wielkości kurzych jaj odbijały się od progu i wpadały do kuchni.
AHA. DRAMAT.
— Niech to demon!
Panna Flitworth schyliła mu się pod ramieniem.
— A skąd się wziął ten wicher?
Z NIEBA?, podpowiedział Bill Brama, zaskoczony nagłym poruszeniem.
— Chodź! — Wróciła do kuchni i sięgnęła do kredensu po świecę, latarnię i zapałki.
PRZECIEŻ MÓWIŁA PANI, ŻE WYSCHNIE.
— Po normalnej burzy tak. Ale po tym? Wszystko się poniszczy! Rano plony będą porozrzucane po całym pagórku!
Szybko zapaliła świecę i wróciła do drzwi.
Bill Brama spoglądał na burzę. Źdźbła siana przelatywały obok, wirując w podmuchach wichury.
ZNISZCZONE? MOJE ZBIORY? Wyprostował się. W ŻYCIU!
Grad bębnił o dach kuźni.
Ned Simnel dmuchał miechem, aż w samym sercu paleniska węgle zapłonęły bielą z najlżejszą tylko sugestią żółtej barwy.
To był udany dzień. Kombinator Żniwny spisał się lepiej, niż Ned śmiał marzyć. Stary Peedbury uparł się, żeby maszyna została u niego i skosiła jutro następne pole, więc teraz stała w zagrodzie okryta plandeką. Jutro Ned może nauczyć któregoś z ludzi, jak się ją prowadzi, a sam zająć się pracą nad nowym, ulepszonym modelem. Sukces był pewny; czekała go jasna przyszłość.
Pozostała jeszcze sprawa kosy. Ned podszedł do ściany, gdzie ją zawiesił. Tajemnicza historia z tą kosą. Była niewątpliwe najwspanialszym narzędziem w swojej klasie. Nie potrafił jej nawet stępić. Ostrość rozciągała się daleko poza krawędź, ostrza. A mimo to powinien ją zniszczyć. Czy jest w tym jakiś sens? Ned Simnel głęboko wierzył w sens, zwłaszcza sens pewnego wyspecjalizowanego typu.
Może Bill Brama zwyczajnie chciał się jej pozbyć? To by było zrozumiale, ponieważ nawet teraz, kiedy wisiała niewinnie na ścianie, zdawała się promieniować ostrością. Wokół ostrza widać było delikatną fioletową aureolę spowodowaną przeciągami, które gnały pechowe molekuły powietrza ku ich okrutnej zagładzie.
Ned Simnel bardzo ostrożnie zdjął kosę.
Dziwny gość z tego Billa Bramy. Chce mieć pewność, powiedział, że kosa jest całkowicie martwa. Tak jakby można było zabić przedmiot.
A właściwie jak można ją zniszczyć? Oczywiście, uchwyt spłonie, metal się wypraży, aż w końcu nie zostanie nic prócz małej kup ki pyłu i popiołu. Tego właśnie chciał klient.
Z drugiej strony, przypuszczalnie można by ją zniszczyć, po prostu zdejmując ostrze z drzewca. Przecież wtedy nie byłaby już kosą. Zmieniłaby się w te… części. Jasne, można z nich znowu zrobić kosę, ale pewnie można też z pyłu i popiołu, gdyby tylko człowiek wiedział jak.
Ned Simnel był całkiem zadowolony z tej argumentacji. No i przecież Bil Brama nie żądał dowodu, że kosa została, tego… zabita.
Wymierzył starannie, po czym odciął kosą czubek kowadła. Niesamowite.
Totalna ostrość.
Poddał się. To nieuczciwe. Nie można od kogoś takiego jak on żądać zniszczenia czegoś takiego jak ta kosa. To przecież dzieło sztuki.
Podszedł do ściany i wcisnął kosę za stos drewna. Rozległ się krótki, urwany pisk.
Zresztą na pewno wszystko będzie dobrze. Rano odda Billowi tę ćwierćpensówkę.
Śmierć Szczurów zmaterializował się za sągiem drewna w kuźni i podszedł wolno do smętnej, malej kupki okrytej futerkiem. Niedawno była szczurem, który znalazł się na drodze kosy.
Jego duch stał obok i rozglądał się, pełen obaw. Nie wydawał się ucieszony widokiem przybysza.
— Pip? Pip?
PIP, wyjaśnił Śmierć Szczurów.
— Piip?
PIP, potwierdził Śmierć Szczurów.
— [nastroszenie wąsików] [zmarszczenie noska]?
PIP.
Szczur był załamany. Śmierć Szczurów położył mu na ramieniu kościstą, ale nie do końca nieżyczliwą łapkę.
PIP.
Szczur smętnie kiwnął łebkiem. To było dobre życie, w kuźni. Sprzątanie praktycznie nie istniało, Ned był też prawdopodobnie mistrzem świata w roztargnieniu i zostawianiu niedojedzonych kanapek.
Duch szczura wzruszył ramionami i powlókł się za niewielką postacią w czarnej szacie. Zresztą i tak nie miał wyboru.
Tłumy wyległy na ulice. Większość ludzi ścigała wózki. Większość wózków była pełna tego, co ludzie uznali, że wygodnie będzie w wózkach przewozić — drewna na opał, dzieci, zakupów…
Wózki nie kryły się już, tylko sunęły ślepo w jednym kierunku. Wózek można było zatrzymać, przewracając go; kółka wirowały wtedy jak oszalałe. Ten i ów z entuzjazmem usiłował wózki rozbijać, były jednak praktycznie niezniszczalne. Gięły się, ale nie łamały, a póki pozostało im choć jedno kółko, bohatersko próbowały jechać dalej.
— Patrzcie na tamten! — zawołał nadrektor. — Wiezie moje pranie! To moje rzeczy! Na drzewo łobuza!
Przecisnął się przez tłum i wbił laskę między kółka; wózek się przewrócił.
— Przez tych wszystkich cywili nie mam czystego strzału — poskarżył się dziekan.
— Tych wózków są setki — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Są jak werminie[15]. Uciekaj stąd, ty… ty… ty koszu!
Machnął laską na nieszczęsny wózek.
Fala koszyków na kółkach wypływała z miasta. Walczący ludzie stopniowo zostawali w tyle albo wpadali pod chwiejne kółka. Tylko magowie biegli wraz z falą, pokrzykując do siebie i atakując srebrzysty rój laskami. Nie o to chodzi, że magia nie działała. Działała całkiem dobrze. Dobry strzał mógł zmienić wózek w tysiąc skomplikowanych drucianych łamigłówek. Ale co z tego? Już po chwili po swym powalonym towarzyszu przejeżdżały dwa następne.
Wokół dziekana wózki rozpryskiwały się w metalicznych kroplach.
— Zaczyna nabierać wprawy — zauważył wykładowca run współczesnych, gdy razem z kwestorem przewracali kółkami do góry kolejny wózek.
— Z pewnością często powtarza „yo” — przyznał kwestor.
Sam dziekan nie pamiętał już, kiedy był tak szczęśliwy. Od sześćdziesięciu lat przestrzegał wszystkich regulaminowych zasad magicznych i nagle mógł się zabawić jak jeszcze nigdy w życiu. Nie zdawał sobie sprawy, że w głębi duszy najbardziej lubił sprawiać, żeby różne rzeczy rozpadały się z plaśnięciem.
Ogień strzelał z czubka jego laski. Dookoła fruwały uchwyty, kawałki drutu i wirujące żałośnie kółka. A co najlepsze, ani razu nie brakło mu celów. Druga fala wózków, bardziej ściśnięta, starała się przelać ponad tymi, które zachowywały kontakt z gruntem. Nie udawało im się, ale mimo to próbowały. I próbowały desperacko, ponieważ trzecia fala przedzierała się już nad nimi, gniotąc i zgrzytając. Tyle że słowo „próbowały” nie jest tu najwłaściwsze — przywodzi na myśl jakiś świadomy wysiłek, możliwość, że istnieje także stan „niepróbowania”. Coś w tym nieustającym ruchu, w tym, jak miażdżyły się nawzajem, sugerowało, że druciane koszyki mają w tej kwestii tyle swobody, ile woda w spływaniu w dół.
— Yo! — krzyknął dziekan. Pierwotna magia uderzyła w zgrzytliwą plątaninę metalu. Na ziemię spadł grad kółek.
— Masz gorącą thaumaturgię, ty du… — zaczął dziekan.
— Nie przeklinać! Nie przeklinać! — Ridcully zdołał przekrzyczeć hałas. Walczył z Piekielnym Draniem, który krążył wokół jego kapelusza. — Nie wiadomo, w co może się to obrócić!
— Łobuz! — ryknął dziekan.
— To na nic — stwierdził pierwszy prymus. — Równie dobrze moglibyśmy się starać powstrzymać przypływ. Proponuję, żeby wrócić na uniwersytet i przygotować parę naprawdę mocnych zaklęć.
— Dobry pomysł — zgodził się Ridcully. Spojrzał na zbliżającą się ścianę pogiętego drutu. — Ktoś wie, jak to zrobić?
— Yo! Mięczaki! — zawołał dziekan.
Jeszcze raz wymierzył z laski. Wydała z siebie smętny odgłos, który można by zapisać jako „pfffft”. Blada iskra opadła z czubka na bruk.
Windle Poons zatrzasnął kolejną księgę. Bibliotekarz skrzywił się tylko.
— Nic! Wulkany, pływy, gniew bogów, wścibscy magowie… Nie chcę wiedzieć, jak zabijano inne miasta, chcę wiedzieć, jak kończyły…
Bibliotekarz złożył na biurku następny stos książek. Kolejną zaletą bycia martwym, jak właśnie przekonał się Windle, była zdolność do języków. Potrafił dostrzec sens słów, nawet nie znając ich ścisłego znaczenia. No cóż, zgon nie przypominał jednak zasypiania — raczej przebudzenie.
Zerknął pod ścianę, gdzie czułe ręce bandażowały łapę Lupine'a.
— Bibliotekarzu — rzucił niegłośno.
— Uuk?
— Swego czasu zmieniłeś gatunek. Co byś zrobił, gdyby… załóżmy tylko teoretycznie… No więc przypuśćmy, że mamy wilka, który o pełni księżyca zmienia się w mężczyznę-wilkołaka, i kobietę, która o pełni księżyca zmienia się w kobietę-wilkołaka. Rozumiesz, osiągają tę samą formę, ale z przeciwnych stron. I potem się spotykają. Co byś im powiedział? Czy powinni sami jakoś to rozstrzygnąć?
— Uuk — stwierdził natychmiast bibliotekarz.
— To kuszące.
— Uuk.
— Chociaż pani Cake na pewno się nie spodoba.
— lik uuk.
— Masz rację. Mógłbyś wyrazić to delikatniej, ale masz rację. Każdy powinien sam rozstrzygać takie sprawy.
Westchnął, przewrócił stronę… i szeroko otworzył oczy.
— Miasto Khan Li — odczytał. — Słyszałeś kiedyś o takim? „Grimoire Stripfettle'a Wierzcie-Lub-Nie”. Piszą tu… „małe wózki… nikt nie wiedział, skąd się wzięły… tak niezwykle użyteczne, że posłano ludzi, by spędzili je w stado i sprowadzili do miasta… nagle jakby gorączka w nie wstąpiła… ludzie podążyli za nimi i oto za murami znaleźli nowe miasto: miasto jak gdyby z kupieckich straganów, gdzie wózki owe zniknęły”.
Przewrócił stronę.
— Tu chyba mówią…
Nie rozumiałem istoty rzeczy, powiedział sobie w myśli. Człowiek-Wiadro sądzi, że chodzi o rozmnażanie miast. Ale to jakoś nie pasuje.
Miasto jest żywe. Gdyby ktoś był wielkim, powolnym olbrzymem, jak choćby licząca sosna, i spojrzał na miasto z góry… Widziałby, jak rosną budynki, jak odpierani są napastnicy, gaszone pożary. Nie widziałby ludzi, bo ludzie za szybko się poruszają. Życiem miasta, tym, co je napędza, nie jest jakaś tajemnicza siła. Życiem miasta są ludzie.
Odruchowo przewracał strony, właściwie nie patrząc…
Czyli mamy miasta — wielkie, osiadłe istoty, wyrastające z jednego punktu i przez tysiące lat prawie nieruszające się z miejsca. Rozmnażają się, wysyłając ludzi, by kolonizowali nowe ziemie. One same po prostu leżą nieruchomo. Są żywe, ale w taki sam sposób, w jaki żywa jest meduza. Albo stosunkowo inteligentna jarzyna. W końcu nazywamy Ankh-Morpork Wielkim Wahooni.
A tam, gdzie żyją wielkie i powolne istoty, pojawiają się małe i szybkie istoty, które je pożerają.
Windle Poons poczuł, jak odpalają komórki w mózgu. Powstały nowe skojarzenia. Myśli popłynęły nowymi torami. Czy za życia kiedykolwiek naprawdę myślał? Poważnie w to wątpił. Był tylko masą złożonych reakcji, powiązanych z zakończeniami nerwowymi, gdzie wszystko — od leniwego rozmyślania o następnym posiłku do przypadkowych, rozpraszających wspomnień — przeszkadzało mu w prawdziwym myśleniu.
Coś takiego na pewno dojrzewałoby w mieście, gdzie jest ciepło i bezpiecznie. A potem wyrwałoby się na zewnątrz, poza miasto, żeby zbudować… coś innego, nie prawdziwe miasto, ale fałszywe… coś, co przyciągnie ludzi, pozwoli wyssać życie gospodarza.
Słowo, którego szukaliśmy, to „drapieżnik”.
Dziekan przyjrzał się z niedowierzaniem swojej lasce. Potrząsnął nią i wycelował znowu. Tym razem odgłos należałoby zapisać jako „pfwut”. Spojrzał w górę. Wysoka fala wózków, sięgająca wysokością dachów, miała właśnie się nad nim załamać.
— Ożeż… — powiedział i osłonił rękami głowę.
Ktoś z tyłu chwycił go za szatę i odciągnął. Wózki runęły.
— Chodźmy — powiedział Ridcully. — jeśli pobiegniemy, utrzymamy się przed nimi.
— Nie mam magii! Nie mam magii! — jęczał dziekan.
— I nie będziesz pan miał jeszcze paru rzeczy, jeśli się nie pospieszymy — ostrzegł nadrektor.
Próbując trzymać się razem i co chwila zderzając się ze sobą, magowie biegli truchtem przed rojem wózków. Całe rzeki drucianych koszy wypływały z miasta i pędziły przez pola.
— Wiecie, co mi to przypomina? — zapytał Ridcully, kiedy przedzierali się między nimi.
— Cóż takiego? — wymruczał pierwszy prymus.
— Tarło łososi.
— Co?
— Nie w Ankh, ma się rozumieć. Nie wierzę, żeby łosoś mógł popłynąć w górę rzeki…
— Chyba że na piechotę — zgodził się pierwszy prymus.
— …ale widywałem je w górskich rzekach. Płynęły gęsto — mówił Ridcully. — Walczyły, żeby przedostać się na czoło. Cała rzeka zmieniała się w srebrzystą masę.
— Świetnie. Ale po co one to robią?
— No… Ma to jakiś związek z rozmnażaniem.
— Obrzydliwość — uznał pierwszy prymus. — 1 pomyśleć, że musimy pić tę wodę.
— Panowie, jesteśmy na otwartej przestrzeni. Tutaj zajdziemyje z flanki — rzekł Ridcully. — Skierujemy się w jakieś puste L miejsce…
— Raczej nie — zauważył wykładowca run współczesnych. Ze wszystkich stron zbliżała się zgrzytająca, walcząca, sunąca niepowstrzymanie ściana wózków.
— Idą po nas! Idą po nas! — zapłakał kwestor. Dziekan wyrwał mu laskę.
— Zaraz! To moje!
Dziekan odepchnął go i odstrzelił kółka najbliższemu wózkowi.
— To moja laska!
Magowie ustawili się plecami do siebie; znaleźli się w malejącym pustym kręgu otoczonym metalem.
— Nie pasują do tego miasta — uznał wykładowca run współczesnych.
— Wiem, o co panu chodzi — zgodził się Ridcully. — Są… obcy.
— Pewnie nikt dzisiaj nie ma przy sobie zaklęcia lewitacji? — zapytał pierwszy prymus.
Dziekan wymierzył i roztopił kolejny koszyk.
— Pamiętaj, że używasz mojej laski.
— Zamknij się, kwestorze — przerwał nadrektor. — A pan, dziekanie, niczego nie osiągnie, likwidując je pojedynczo. Gotowi, chłopcy? Musimy im zadać możliwie największe straty. Pamiętajcie: długie, niemierzone serie… Wózki były coraz bliżej.
AU. AU.
Panna Flitworth szła niepewnie przez mokrą, grzechoczącą ciemność. Grad chrzęścił pod stopami. Kanonada gromów wstrząsała niebem.
— Kłują, prawda? — powiedziała.
MAJĄ ECHO.
Bill Brama schwytał niesiony wiatrem snopek i ułożył go z innymi. Panna Flitworth przebiegła obok, zgięta wpół pod ciężarem kukurydzy[16]. Oboje pracowali bez chwili odpoczynku, biegając tam i z powrotem po polu i zbierając plon, zanim zdążą go zniszczyć grad i wicher.
Błyskawica przecięła niebo. To nie była zwyczajna burza. To była wojna.
— Za chwilę lunie deszcz! — panna Flitworth przekrzykiwała hałas. — Nigdy nie zdążymy do stodoły! Biegnij i przynieś jakąś derkę albo co! Na dzisiaj to wystarczy!
Bill Brama skinął głową i pobiegł przez mlaszczącą ciemność w kierunku farm. Błyskawice tak często uderzały w okolicy, że samo powietrze skwierczało, a nad żywopłotem jaśniała aureola.
I był tam Śmierć.
Bill Brama zobaczył go przed sobą: pochylony szkielet, gotowy do skoku; szata trzepotała i szumiała na wietrze.
Jakby niewidzialna ręka ścisnęła Billa; popychała go do ucieczki, a jednocześnie trzymała w miejscu. Sięgnęła do jego umysłu i tam unieruchomiła, zmroziła każdą myśl z wyjątkiem słabego wewnętrznego głosu, który powiedział:
A WIĘC TO JEST GROZA.
Potem Śmierć zniknął, gdy przygasła jasność błyskawicy, i pojawił się znowu, gdy kolejny elektryczny łuk trafił w pagórek.
Cichy wewnętrzny głos dodał: ALE DLACZEGO SIĘ NIE RUSZA?
Bill Brama odważył się posunąć odrobinę bliżej. Przygarbiony potwór nie zareagował.
Wtedy Bill zrozumiał, że to coś za żywopłotem jest okrytym szatą zestawem żeber, kości udowych i kręgów, jeśli spojrzeć z pewnego punktu widzenia, ale jeśli ten punkt nieco przesunąć, staje się układem ramion zbierających i dźwigni posuwisto-zwrotnych, okrytych plandeką, którą wiatr zerwał z jednej strony.
Przed Billem stał Kombinator Żniwny.
Bill Brama uśmiechnął się przerażająco. W jego duszy wezbrały niebillobramowe myśli. Ruszył naprzód.
Mur wózków otoczył magów.
Ostatni rozbłysk laski wypalił otwór, natychmiast zasłonięty kolejnymi wózkami.
Ridcully spojrzał na kolegów. Poczerwienieli, szaty mieli porwane, a kilka nazbyt entuzjastycznych wystrzałów poprzypalało im brody i podziurawiło kapelusze.
— Czy ktoś jeszcze ma ze sobą jakieś zaklęcie? — zapytał. Zastanowili się gorączkowo.
— Ja chyba pamiętam jedno — odezwał się kwestor.
— No to już, chłopie! W takiej chwili trzeba spróbować wszystkiego!
Kwestor wyciągnął rękę. Zamknął oczy. Wymruczał pod nosem kilka sylab.
Błysnęło oktarynowe światło i…
— Aha — rzekł nadrektor. — 1 to już wszystko?
— Bukiet Niespodzianka Eringyasa — oznajmił kwestor. Oczy mu błyszczały. — Nie wiem czemu, ale zawsze jakoś mi to wychodziło. Chyba mam talent.
Ridcully przyjrzał się smętnie wielkiemu bukietowi kwiatów w ręku kwestora.
— Nie jest jednak, jeśli wolno zauważyć, szczególnie przydatne w takiej chwili — powiedział.
Kwestor zerknął na coraz bliższe wózki i jego uśmiech znikł.
— Chyba nie — przyznał.
— Ktoś jeszcze ma jakiś pomysł? Nikt nie odpowiedział.
— Ale róże ładne — pochwalił dziekan.
— Szybki jesteś — stwierdziła panna Flitworth, kiedy Bill Brama zjawił się przy stosie snopków, ciągnąc za sobą plandekę.
OWSZEM, zgodził się ze spokojem.
Pomogła mu naciągnąć płachtę na stos i obciążyć kamieniami. Wiatr pochwycił materiał i próbował wyrwać go z rąk; równie dobrze mógłby próbować przewrócić górę.
Strumienie deszczu lunęły na pola pomiędzy strzępkami mgły lśniącej niebieską, elektryczną energią.
— Nie widziałam jeszcze takiej nocy-wyznała panna Flitworth. Znowu zahuczał grom. Fale ulewy przelewały się wokół horyzontu.
Nagle panna Flitworth chwyciła Billa za ramię.
— Czy to nie… ktoś na wzgórzu? — spytała. — Zdawało mi się, że zobaczyłam… jakąś postać.
NIE, TO TYLKO URZĄDZENIE MECHANICZNE. Znowu błysk.
— Na koniu? — zdziwiła się panna Flitworth.
Trzecia błyskawica rozjaśniła ciemność. Tym razem nie mogło być wątpliwości. Na szczycie najbliższego wzgórka stała konna postać. W kapturze. Trzymająca kosę tak dumnie, jakby to była lanca.
POZUJE. Bill Brama obejrzał się na pannę Flitworth.
POPISUJE SIĘ. JA NIGDY SIĘ TAK NIE ZACHOWYWAŁEM. PO CO W OGÓLE TO ROBIĆ? JAKI TO MA CEL?
Otworzył dłoń; pojawiła się złota klepsydra.
— Ile jeszcze masz czasu?
MOŻE GODZINĘ. MOŻE KILKA MINUT.
— Więc chodźmy!
Bill Brama nie ruszył się z miejsca. Patrzył na klepsydrę.
— Powiedziałam: chodźmy!
TO NA NIC. NIE MIAŁEM RACJI, KIEDY MYŚLAŁEM, ŻE MOŻE SIĘ UDA. NIE UDA SIĘ. SĄ RZECZY, PRZED KTÓRYMI NIE MOŻNA UCIEC. NIE MOŻNA ŻYĆ WIECZNIE.
— Dlaczego nie?
Bill Brama zdziwił się wyraźnie.
JAK TO DLACZEGO?
— Dlaczego nie można żyć wiecznie?
NIE WIEM. MĄDROŚĆ KOSMOSU.
— A co ta mądrość kosmosu może o tym wiedzieć? No, idziesz czy nie?
Postać na wzgórzu nie poruszyła się nawet.
Deszcz zmienił pył w rzadkie błoto. Ślizgając się, zbiegli oboje w dół, przez podwórze i do domu.
POWINIENEM LEPIEJ SIĘ PRZYGOTOWAĆ. MIAŁEM PLANY…
— Ale były zbiory.
TAK.
— Może jest jakiś sposób, zabarykadować drzwi albo co?
CZY PANI ROZUMIE, O CZYM PANI MÓWI?
— No to wymyśl coś! Czy nic nigdy nie zadziałało przeciwko tobie?
NIE, odparł Bill Brama z lekkim odcieniem dumy.
Panna Flitworth wyjrzała na zewnątrz, a potem gwałtownie przywarła do ściany obok okna.
— Zniknął.
TO JESZCZE NIE JEST ON, stwierdził Bill Brama.
— To zniknęło. Teraz może być wszędzie.
MOŻE PRZEJŚĆ PRZEZ ŚCIANĘ.
Odskoczyła i spojrzała na niego gniewnie.
NO DOBRZE. PROSZĘ ZABRAĆ DZIECKO. MYŚLĘ, ŻE POWINNIŚMY STĄD ODEJŚĆ. Coś przyszło mu do głowy; wyraźnie poweselał. MAMY JESZCZE TROCHĘ CZASU. KTÓRA GODZINA?
— Nie wiem. Bez przerwy chodzisz po domu i zatrzymujesz zegary.
ALE JESZCZE NIE PÓŁNOC?
— Moim zdaniem najwyżej kwadrans po jedenastej.
MAMY ZATEM TRZY ĆWIERCI GODZINY.
— Skąd możesz wiedzieć?
ZE WZGLĘDU NA DRAMAT, PANNO FLITWORTH. TAKI ŚMIERĆ, KTÓRY POZUJE NA TLE NIEBA I POZWALA SIĘ OŚWIETLAĆ BŁYSKAWICY, tłumaczył z głęboką dezaprobatą Bill Brama, NIE PRZYBĘDZIE DWADZIEŚCIA PIĘĆ PO JEDENASTEJ, JEŻELI TYLKO MOŻE PRZYBYĆ O PÓŁNOCY.
Pobladła panna Flitworth kiwnęła głową i zniknęła na schodach. Po chwili wróciła, niosąc otuloną kocem Sal.
— Ciągle mocno śpi — powiedziała.
TO NIE JEST SEN.
Deszcz ustał, ale burza wciąż krążyła wśród wzgórz. Powietrze skwierczało i wydawało się duszne jak w piecu.
Bill Brama poprowadził pannę Flitworth obok kurnika, gdzie Cyryl i jego podstarzały harem kulili się w mroku; wszystkie ptaki usiłowały zająć te same kilka cali grzędy.
Komin farmy otaczało bladozielone lśnienie.
— Nazywamy to ogniem matki Carey — oświadczyła panna Flitworth. — To znak.
ZNAK CZEGO?
— Co? Nie mam pojęcia. Myślę, że po prostu znak. Typowa znakologia. Dokąd idziemy?
DO WIOSKI.
— Żeby być bliżej kosy?
TAK.
Na chwilę zniknął w stodole. Po chwili wyprowadził Pimpusia, osiodłanego już i w uprzęży. Wskoczył na siodło, pochylił się i wciągnął przed siebie pannę Flitworth wraz ze śpiącym dzieckiem.
JEŚLI SIĘ POMYLIŁEM, rzekł, TEN KOŃ ZABIERZE PANIĄ WSZĘDZIE, DOKĄD PANI ZECHCE.
— Nigdzie nie chcę stąd jechać. Tylko do domu.
DOKĄDKOLWIEK.
Na drodze Pimpuś ruszył kłusem. Wiatr zrywał z drzew liście, które przefruwały koło nich i krążyły nad gościńcem. Od czasu do czasu błyskawice z sykiem rozjaśniały niebo.
Panna Flitworth obejrzała się na wzgórze za farmą.
— Bill…
WIEM.
— …to znowu tam jest.
WIEM.
— Dlaczego nas nie ściga?
JESTEŚMY BEZPIECZNI, DOPÓKI NIE PRZESYPIE SIĘ PIASEK.
— A kiedy się przesypie, ty umrzesz?
NIE. KIEDY PRZESYPIE SIĘ PIASEK, POWINIENEM UMRZEĆ. ZNAJDĘ SIĘ W PRZESTRZENI POMIĘDZY ŻYCIEM PRAWDZIWYM I POZAGROBOWYM.
— Bill, wydawało mi się, że to coś dosiada… Z początku myślałam, że to koń, tyle że bardzo wychudzony, ale…
TO SZKIELETOWY RUMAK. ROBI WRAŻENIE, ALE JEST MAŁO PRAKTYCZNY. MIAŁEM KIEDYŚ TAKIEGO. GŁOWA MU ODPADŁA.
— Nie warto chłostać zdechłego konia, co?
CHA, CHA. BARDZO ZABAWNE, PANNO FLITWORTH.
— Myślę, że powinieneś już przestać zwracać się do mnie: panno Flitworth — uznała panna Flitworth.
RENATO?
Zdziwiła się.
— Skąd znasz moje imię? Aha. Na pewno widziałeś je wypisane, prawda?
WYRYTE.
— Na jednej z tych klepsydr?
TAK.
— Z tym piaskiem, który się przesypuje?
TAK.
— Każdy ma taką?
TAK.
— Czyli musisz wiedzieć, jak długo…
TAK!
— To dziwne uczucie wiedzieć… to, co ty wiesz.
PROSZĘ NIE PYTAĆ.
— Ale to niesprawiedliwe. Gdyby ludzie wiedzieli, kiedy umrą, staraliby się żyć lepiej.
GDYBY LUDZIE WIEDZIELI, KIEDY UMRĄ, PRAWDOPODOBNIE WCALE BY NIE ŻYLI.
— To bardzo gnomiczne. Ale co ty możesz o tym wiedzieć, Billu Bramo?
WSZYSTKO.
Pimpuś wjechał na jedną z nędznych uliczek i dotarł do rynku. Nie było tu nikogo. W takich miastach jak Ankh-Morpork północ to zaledwie późny wieczór, ponieważ noc w ogóle nie istnieje — są tylko wieczory przechodzące w poranki. Ale tutaj ludzie regulowali swoje życie według takich zdarzeń jak zachody słońca i błędnie artykułowane pianie koguta. Północ oznaczała dokładnie to.
Chociaż burza wciąż krążyła ponad wzgórzami, na rynku panowała cisza. Tykanie zegara na wieży, za dnia niesłyszalne, teraz zdawało się odbijać echem od ścian domów.
Kiedy się zbliżali, coś zawarczało pośród kółek zębatych we wnętrzu. Minutowa wskazówka poruszyła się ze stukiem i zatrzymała na dziewiątce. Na tarczy otworzyły się drzwiczki i wybiegły dwie mechaniczne figurki, by z pozornym wysiłkiem uderzyć w dzwonek.
Dzyń, dzyń, dzyń.
Figurki ustawiły się jedna za drugą i wróciły do zegara.
— Są tu od czasów, kiedy byłam małą dziewczynką. Zrobił je prapradziadek Neda Simnela — wyjaśniła panna Flitworth. — Wiesz, zawsze się zastanawiałam, co one robią między jednym a drugim kurantem. Wierzyłam, że mają tam mały domek albo coś podobnego.
NIE PRZYPUSZCZAM. ONE SĄ TYLKO RZECZĄ. NIE ŻYJĄ.
— Hm… Ale są tutaj już ze sto lat. Może życie to coś, czego się nabywa?
TAK.
Czekali w ciszy przerywanej tylko stukaniem wskazówki, która wspinała się coraz wyżej.
— Wiesz… Miło było mieć cię na farmie, Billu Bramo. Nie odpowiedział.
— I że mi pomogłeś w żniwach i w ogóle.
TO BYŁO… INTERESUJĄCE.
— Niesłusznie zrobiłam, że cię zatrzymywałam tylko z powodu zboża.
NIE. PLON JEST WAŻNY.
Bill otworzył dłoń. Pojawiła się złota klepsydra.
— Wciąż nie rozumiem, jak ty to robisz.
TO NIETRUDNE.
Szum piasku narastał, aż wypełnił przestrzeń rynku.
— Masz do powiedzenia jakieś ostatnie słowa?
TAK. NIE CHCĘ ODCHODZIĆ.
— Cóż… Przynajmniej zwięźle.
Bill Brama ze zdumieniem zauważył, że panna Flitworth usiłuje trzymać go za rękę.
Na wieży obie wskazówki spotkały się na północy. Zegar zawarczał, otworzyły się drzwiczki. Wyszły dwa automaty. Zatrzymały się po obu stronach godzinowego dzwonu, skłoniły się sobie nawzajem i uniosły młoteczki.
Bim!
Wtedy usłyszeli stuk końskich kopyt.
Panna Flitworth zauważyła, że na granicznej pola widzenia pojawiły się fioletowe i niebieskie plamy, jak błyski powidoków bez widoku, po którym by następowały.
Jeśli bardzo gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała kątem oka, mogła dostrzec unoszące się przy ścianach szaro odziane kształty.
Skarbowa, pomyślała. Przyszli się upewnić, że to nastąpi.
— Bill? — rzuciła.
Zamknął złotą klepsydrę w dłoni.
TERAZ SIĘ ZACZNIE.
Stuk kopyt zabrzmiał głośniej i odbił się echem od murów.
PAMIĘTAJ: TOBIE NIC NIE GROZI.
Bill Brama cofnął się w ciemność. I natychmiast wynurzył się z powrotem. PRAWDOPODOBNIE, dodał i zniknął znowu. Panna Flitworth usiadła na stopniach wieży zegara, układając sobie na kolanach śpiącą dziewczynkę.
— Bill? — spróbowała.
Na rynek wjechał koń z jeźdźcem.
Rzeczywiście, był to szkielet konia. Błękitne płomyki strzelały z kości, kiedy kłusował. Panna Flitworth zastanowiła się przez chwilę, czy to prawdziwy szkielet, w jakiś sposób ożywiony — coś, co kiedyś przebywało wewnątrz prawdziwego konia, czy raczej szkieletowa istota sama w sobie. Dość zabawne rozważania, musiała przyznać, ale lepsze niż myślenie o upiornej rzeczywistości, która zbliżała się szybko.
Czy trzeba go szorować, czy wystarczy porządnie przetrzeć szmatką?
Jeździec zeskoczył na ziemię. Był o wiele wyższy niż Bill Brama, a czerń szaty maskowała jego sylwetkę. Trzymał coś, co właściwe nie było kosą, ale miało kosę wśród przodków, w taki sam sposób, jak najbardziej chytrze ukształtowane narzędzie chirurgiczne ma wśród swych przodków zwykły patyk. Trzymane przez jeźdźca narzędzie także bardzo się oddaliło od dowolnego sprzętu, który w ogóle dotykał trawy.
Postać zbliżyła się do panny Flitworth, niosąc niby-kosę na ramieniu. Stanęła.
Gdzie On jest?
— Nie wiem, o kim mówisz — odparła panna Flitworth. — Ale na twoim miejscu, młody człowieku, nakarmiłabym konia.
Postać zdawała się z pewnym trudem przetrawiać uzyskaną informację, ale wreszcie doszła chyba do jakiejś konkluzji. Zsunęła kosę z ramienia i spojrzała na dziecko.
Znajdę Go, powiedziała. Ale najpierw…
Zesztywniała.
Jakiś głos za nią powiedział:
RZUĆ KOSĘ I ODWRÓĆ SIĘ POWOLI.
Coś wewnątrz miasta, myślał Windle. Miasta są pełne ludzi, ale też pełne handlu, sklepów, religii i… To bez sensu, przekonywał sam siebie. To tylko rzeczy. Nie są żywe.
Może życie to coś, czego się nabywa.
Pasożyty i drapieżniki, ale nie takie, jakie prześladują zwierzęta i jarzyny. To raczej jakaś większa, powolna, metaforyczna forma życia, która żywi się miastami. Ale rozwija się w miastach, jak te… jak im było? Te dziwaczne, paskudne osy. Pamiętał — ponieważ teraz pamiętał wszystko — że jako student czytał o stworzeniach, które składają jajka w ciałach innych stworzeń. Przez długie miesiące odmawiał potem jedzenia omletów i kawioru — na wszelki wypadek.
A jaja powinny wyglądać… wyglądać jak samo miasto, w pewnym sensie, żeby mieszkańcy zabierali je do domów. Jak kukułcze jaja.
Ciekawe, ile miast zginęło w przeszłości. Okrążonych pasożytami jak rafy koralowe otoczone przez rozgwiazdy. Stają się puste, tracą duszę.
Wstał.
— Gdzie są wszyscy, bibliotekarzu?
— Uuk, uuk.
— To do nich podobne. Sam bym tak postąpił: pognał bez namysłu. Niech bogowie im sprzyjają, jeśli tylko znajdą chwilę wolną od swych wiecznych rodzinnych kłótni.
Potem pomyślał: I co teraz? Wymyśliłem już wszystko, ale jak powinienem działać?
Pognać tam, oczywiście. Ale pomału.
Środek stosu wózków był niewidoczny. Coś się tam działo: bladobłękitne światło jaśniało ponad wielką piramidą poskręcanego metalu, a gdzieś w głębi rozpalały się czasem błyskawice. Wózki wjeżdżały w nią niby asteroidy opadające na jądro młodej planety. Jednak nieliczne zachowywały się inaczej: kierowały się do tuneli, jakie powstały wewnątrz struktury, i znikały w migotliwym wnętrzu.
Coś poruszyło się na szczycie piramidy, coś przebiło się przez pogięte kosze. Był to lśniący maszt podtrzymujący kulę średnicy około sążnia. Kula przez długą chwilę nie robiła nic, a potem, gdy wiatr ją osuszył, pękła.
Wysypał się z niej rój białych obiektów. Wiatr pochwycił je, poniósł nad Ankh-Morpork i rozrzucił nad tłumem gapiów.
Jeden z tych obiektów spłynął łagodnie nad dachami i wylądował u stóp Windle'a Poonsa, który wyszedł właśnie z Biblioteki. Obiekt wciąż był trochę wilgotny i zapisany. A przynajmniej pokryty nieudaną próbą pisma. Przypominało te dziwne organiczne inskrypcje na kulach ze śniegiem — słowa stworzone przez coś, co zupełnie sobie nie radziło ze słowami.
Wyprzedaż! Okazja!! Przecena!!! Już jutro!!!
Windle dotarł do uniwersyteckiej bramy. Mijała go rzeka ludzi.
Znal swych współobywateli. Pójdą obejrzeć cokolwiek. Byli łakomi na wszystko, co zapisano z więcej niż jednym wykrzyknikiem na końcu.
Nagle poczuł, że ktoś go obserwuje. Obejrzał się.
Wózek przyglądał mu się z zaułka. Zaraz jednak wycofał się szybko i odjechał.
— Co się dzieje, panie Poons? — zapytała Ludmiła.
Było coś nierzeczywistego w twarzach przechodniów. Wszystkie miały wyraz niewzruszonej niecierpliwości.
Nie trzeba być magiem, żeby wiedzieć, że dzieje się coś niedobrego. A zmysły Windle'a jęczały jak dynamo.
Lupine skoczył za dryfującą w powietrzu kartką i przyniósł ją w pysku.
Gigantyczne obnizki!!!!!
Windle pokręcił głową. Pięć wykrzykników — pewna oznaka obłąkanego umysłu.
I wtedy usłyszał muzykę.
Lupine przysiadł na tylnych łapach i zawył.
W piwnicy pod domem pani Cake strach Schleppel znieruchomiał nad niedojedzonym trzecim szczurem. Zaczął nasłuchiwać. Potem dokończył posiłek i sięgnął po swoje drzwi.
Hrabia Arthur Winkings Nosfrontatu pracował przy krypcie. Osobiście mógłby żyć, ponownie żyć albo i nie żyć, cokolwiek właściwie powinien teraz robić, bez żadnej krypty. Ale krypta jest niezbędna. Doreen była bardzo stanowcza w tej kwestii.
Nadaje domowi styl, wyjaśniła. Koniecznie trzeba mieć kryptę i loch, inaczej reszta wampirzego towarzystwa będzie zadzierać zęby.
Kiedy człowiek zaczyna wampirzyc, nigdy go o tym nie uprzedzają. Nie mówią, że będzie musiał zbudować własną kryptę z tanich desek, kupionych w hurtowni materiałów budowlanych trolla Kreduły. Takie rzeczy zwykle się wampirom nie zdarzają, myślał Arthur. Nie prawdziwym wampirom, w każdym razie. Weź takiego hrabiego Jugulara, dla przykładu. Nie, taki typ jak on ma kogoś, kto to robi za niego. Kiedy wieśniacy przychodzą go spalić, nikt nie zobaczy, jak pan hrabia zbiega do bramy, żeby podnieść zwodzony most. O nie… On tylko mówi: Jgorze…” czy jak mu tam, Jgorze, idź załatw tę sphawę, już, już, już”.
Ha. Oni też wywiesili ogłoszenie w biurze pośrednictwa pracy pana Keeble — już parę miesięcy temu. Nocleg, trzy posiłki dziennie, garb gwarantowany w miarę potrzeby. Nikt nawet nie zapytał. A ludzie stale powtarzają, że nie ma pracy. Szału można dostać.
Sięgnął po kolejną deskę i krzywiąc się, rozłożył miarkę.
Grzbiet go bolał po kopaniu fosy. To kolejna sprawa, o którą wampir z towarzystwa nie musi się martwić. Fosa należy do zawodu czy coś w tym rodzaju. I biegnie dookoła, bo inne wampiry nie mają przed domem ulicy, nie mają wciąż narzekającej pani Pivey, z jednej strony, i rodziny trolli, z którymi Doreen nie rozmawia, z drugiej. I w rezultacie inne wampiry nie kończą z fosą, która zwyczajnie przecina podwórze.
Arthur bez przerwy do niej wpadał.
No i jest jeszcze to gryzienie szyj młodych kobiet. A raczej go nie ma. Arthur zawsze był skłonny uznać cudzy punkt widzenia, ale nie miał żadnych wątpliwości, że młode kobiety wiążą się jakoś z wampirzeniem, cokolwiek mówiła na ten temat Doreen. Młode kobiety w powiewanych pinioarach. Arthur nie był całkiem pewien, co to są powiewane pinioary, ale czytał o nich i wiedział, że chciałby je zobaczyć, zanim umrze… czy cokolwiek się stanie.
Inne wampiry nie odkrywały nagle, że ich żony mówią przez V zamiast W i dodają H w każdym możliwym miejscu. Bo naturalne wampiry mówiły tak przez cały czas.
Arthur westchnął.
Co to za życie czy półżycie, czy nieżycie albo jak je tam nazwać: być hurtownikiem z branży owocowo-warzywnej, przedstawicielem dolnej warstwy klasy średniej, 2 chorobą klas wyższych…
Wtedy właśnie muzyka przesączyła się przez dziurę w ścianie, wybitą w celu wstawienia zakratowanego okienka.
Reg Shoe uderzył pięścią o swój przenośny pulpit. — …pozwólcie, że powiem coś jeszcze: nie będziemy bezczynnie leżeć brzuchami do góry i czekać, aż trawa poroś-nie nam głowy! — krzyczał. — Więc jaki jest nasz siedmiopunktowy plan Równych Możliwości z Żywymi? Chcę was usłyszeć!
Wiatr szumiał w wyschniętej trawie cmentarza. Jedyną istotą, poświęcającą Regowi nieco uwagi, był samotny kruk. Reg Shoe wzruszył ramionami.
— Moglibyście przynajmniej spróbować — podjął już ciszej, zwracając się ogólnie do świata. — Pracuję dla was, zdzieram sobie palce aż do kości… — podniósł dłoń, by zademonstrować ten fakt — …i czy słyszę choć jedno słowo podziękowania?
Przerwał na wszelki wypadek.
Kruk, należący do osobników dużych i tłustych, od jakich roiły się dachy Niewidocznego Uniwersytetu, pochylił głowę na bok i rzucił Regowi Shoe pełne zadumy spojrzenie.
— Wiecie — powiedział Reg — czasami mam ochotę zrezygnować.
Kruk odchrząknął.
Reg Shoe odwrócił się błyskawicznie.
— Powiedz jedno słowo — rzucił groźnie. — Tylko jedno słowo, a… I wtedy usłyszał muzykę.
Ludmiła zaryzykowała i odsunęła dłonie od uszu. — jest okropna! Co to takiego, panie Poons? Windle spróbował naciągnąć na uszy resztki kapelusza. — Nie wiem — odpowiedział. — To może być muzyka. Jeśli ktoś nigdy przedtem nie słyszał muzyki.
To nie były nuty. To były połączone dźwięki, które miały może uchodzić za nuty, zestawione razem tak, jak rysuje się mapę kraju, którego nigdy się nie widziało.
Hnyip. Ynyip. Hwyomp.
— Dochodzi zza murów — zauważyła Ludmiła. — Gdzie ci ludzie… idą? Przecież nie może im się podobać!
— Nie wyobrażam sobie, żeby mogła — zgodził się Windle.
— Ale wie pan… Pamięta pan te kłopoty ze szczurami w zeszłym roku? I tego człowieka, co mówił, że ma flet, który gra muzykę słyszalną tylko dla szczurów?
— Tak, ale to przecież nie była prawda, tylko zwykłe oszustwo, Zadziwiający Maurice i jego Edukowane Gryzonie…
— Ale przypuśćmy, że to może być prawda. Windle potrząsnął głową.
— Muzyka przyciągająca ludzi? O to ci chodzi? Przecież to niemożliwe. Zresztą przecież nas nie przyciąga. Mogę cię nawet zapewnić, że wręcz przeciwnie.
— Tak, ale pan nie jest człowiekiem… dokładnie — przypomniała Ludmiła. — A ja…
Urwała i zaczerwieniła się. Windle poklepał ją po ramieniu.
— Słuszna uwaga. Słuszna uwaga. Tyle tylko zdołał wymyślić.
— Pan wie, prawda? — spytała Ludmiła, nie podnosząc głowy.
— Tak. I nie uważam, żebyś miała się czego wstydzić, jeśli o to ci chodzi.
— Mama twierdzi, że byłoby straszne, gdyby ktoś to odkrył.
— To pewnie zależy, kto by to był. — Windle zerknął na Lupine'a.
— Dlaczego pański pies tak mi się przygląda? — zainteresowała się dziewczyna.
— Jest bardzo inteligentny.
Windle sięgnął do kieszeni, wysypał parę garści ziemi i wygrzebał swój dziennik. Jeszcze dwadzieścia dni do pełni… No cóż, warto będzie zaczekać.
Stos metalowych odłamków zaczął się zapadać. Wózki jeździły dookoła, a tłum obywateli Ankh-Morpork stał w wielkim kręgu i usiłował zajrzeć do środka. Niemuzykalna muzyka unosiła się w powietrzu.
— Jest pan Dibbler — zauważyła Ludmiła, kiedy przecisnęli się przez niestawiających oporu ludzi.
— A co tym razem sprzedaje?
— Chyba niczego nie próbuje sprzedawać, panie Poons.
— Jest aż tak źle? W takim razie mamy bardzo poważne kłopoty.
Niebieskie światło wylewało się z otworów w stosie. Kawałki połamanego wózka brzęknęły o ziemię niby metalowe liście.
Windle schylił się sztywno i podniósł kapelusz, spiczasty kapelusz. Był pognieciony i przejechało po nim wiele kółek, ale wciąż dało się w nim rozpoznać coś, co zgodnie z naturą rzeczy powinno tkwić na czyjejś głowie.
— Tam są magowie — stwierdził Windle.
Metal połyskiwał srebrzyście. Płynął jak olej. Windle wyciągnął rękę i jasna iskra przeskoczyła nagle mu do palców.
— Hmm — mruknął. — Spory potencjał… Wtedy usłyszał krzyk wampirów.
— Hej, panie Poons!
— Przydalibyśmy wcześniej… to znaczy wcześniej, ale…
— …nie mogłem znaleźć tej przeklętej spinki do kołnierzyka — mruknął Arthur. Był zgrzany i poirytowany. Miał na głowie składany cylinder, który wyglądał świetnie, jeśli chodzi o składalność, choć niestety zdradzał pewne braki w dziedzinie cylidrowatości, przez co Arthur sprawiał wrażenie, jakby spoglądał na świat spod harmonii.
— Witajcie — odpowiedział Windle.
Było coś straszliwie fascynującego w poświęceniu Winkingsów dla sprawy wampirycznej poprawności.
— A kimsze jest ta młota tama? — Doreen uśmiechnęła się promiennie do Ludmiły.
— Słucham?
— Phoszhę?
— Doreen… to znaczy hrabina… pytała, kto to jest — podpowiedział ze znużeniem Arthur.
— Rozumiem przecież, co powiedziałam — warknęła Doreen normalnym głosem kogoś, kto urodził się i wychował w Ankh-Morpork, a nie w jakiejś transylfańskiej twierdzy. — Słowo daję, gdybym polegała na tobie, nie przestrzegalibyśmy żadnych norm…