Terry Pratchett Kosiarz

Taniec morris znany jest we wszystkich zamieszkanych światach multiwersum.

Tańczy się go pod błękitnym niebem, by uczcić przebudzenie gleby, i pod nagimi gwiazdami, ponieważ nadchodzi wiosna i przy odrobinie szczęścia dwutlenek węgla znowu odtaje. Przymus tańca odczuwają głębinowe morskie istoty, które nigdy nie widziały słońca, i mieszkańcy miast, których jedyny kontakt z naturą polega na tym, że kiedyś swoim volvo przejechali owcę.

Tańczony jest w sposób niewinny przez brodatych młodych matematyków, do wtóru amatorskiego akordeonowego wykonania Lokatora pani Widgery, albo bezlitośnie, przez Zespół Morris-Ninja z Nowego Ankh, który potrafi robić niezwykłe rzeczy ze zwykłą chustką i dzwoneczkiem.

I nigdy nikt nie tańczy go właściwie.

Wyjątkiem jest Dysk, płaski i spoczywający na grzbietach czterech słoni, płynących przez kosmos na skorupie Wielkiego A'Tuina, żółwia świata.

I nawet tam tylko w jednym miejscu tańczą morrisa jak należy. To mała wioska w górskim łańcuchu Ramtopów, gdzie wielką i prostą tajemnicę przekazuje się z pokolenia na pokolenie.

Mężczyźni tańczą tam pierwszego dnia wiosny, w tył i w przód, z dzwonkami uwiązanymi u kolan, w powiewających białych koszulach. Ludzie przychodzą popatrzeć. Potem piecze się na rożnie wołu. Powszechnie uznaje się to za miłą okazję do rodzinnej wycieczki.

Ale nie na tym polega tajemnica.

Tajemnicą jest inny taniec.

Jednak nie zdarzy się on jeszcze przez dłuższy czas.


Rozbrzmiewa tykanie, jakby wielkiego zegara. I rzeczywiście, na niebie tkwi zegar i spływa z niego tykanie świeżo wybitych sekund.

A przynajmniej wygląda jak zegar. Ale w istocie jest przeciwieństwem zegara, a największa wskazówka okrąża tarczę tylko raz.

Pod zamglonym niebem rozciąga się równina. Pokrywają ją łagodnie falujące krzywizny, które — gdybyśmy oglądali je z daleka — mogłyby nam przypominać coś innego. Ale gdybyśmy oglądali je naprawdę z daleka, bylibyśmy bardzo zadowoleni, że jesteśmy daleko.

Tuż nad równiną unoszą się trzy szare postacie. To, czym są, nie da się opisać w zwykłym języku. Niektórzy nazwaliby je cherubinami, chociaż absolutnie nie mają rumianych policzków. Można zaliczyć je do tych, którzy pilnują, by działała grawitacja i by czas pozostawał oddzielony od przestrzeni. Nazwijmy je audytorami. Audytorami rzeczywistości.

Toczą ze sobą rozmowę, choć nic nie mówią. Nie muszą mówić. Właśnie zmienili rzeczywistość tak, że już to powiedzieli.

Któryś powiedział: Nigdy nie stało się nic podobnego. Czy możemy to zrobić?

Któryś powiedział: Trzeba to zrobić. Pojawiła się osobowość. A osobowości się kończą. Tylko siły mogą przetrwać.

Powiedział to z niejaką satysfakcją.

Któryś powiedział: Poza tym… Zdarzały się nieregularności. Kiedy występuje osobowość, muszą wystąpić nieregularności. To powszechnie znany fakt.

Któryś powiedział: Czy pracował nieefektywnie?

Któryś powiedział: Nie. Pod tym względem nie możemy mu nic zarzucić.

Któryś powiedział: O to właśnie chodzi. Ważne jest słowo „mu”. Bycie osobowością zmniejsza efektywność. Nie chcemy, żeby to się rozpowszechniło. Wyobraźmy sobie, że grawitacja rozwinie własną osobowość. Stwierdzi, przypuśćmy, że lubi ludzi.

Któryś powiedział: Zechce ich zgnieść w uścisku? Któryś powiedział — głosem, który byłby bardziej lodowaty, gdyby nie to, że miał już temperaturę zera absolutnego: Nie.

Któryś powiedział: Przepraszam. To taki mój drobny żarcik. Któryś powiedział: Poza tym czasami zastanawia się nad swoją pracą. Takie spekulacje są niebezpieczne.

Któryś powiedział: Co do tego nie ma wątpliwości. Któryś powiedział: A zatem jesteśmy zgodni? Któryś, który od pewnego czasu wydawał się nad czymś zastanawiać, powiedział: Jedną chwileczkę. Czy nie użyłeś przed chwilą zaimka liczby pojedynczej „mój”? Chyba nie rozwijasz sobie osobowości, co?

Któryś powiedział, zawstydzony: Kto? My?

Któryś powiedział: Gdzie wystąpi osobowość, pojawia się rozdźwięk.

Któryś powiedział: Tak, tak. Szczera prawda.

Któryś powiedział: No dobrze. Ale na przyszłość uważaj.

Któryś powiedział: A zatem jesteśmy zgodni?

Spojrzeli w górę, na widoczną na niebie twarz Azraela. Właściwie to twarz była niebem.

Azrael wolno skinął głową.

Któryś powiedział: Doskonale. Co to za miejsce?

Któryś powiedział: To świat Dysku. Płynie w przestrzeni na grzbiecie gigantycznego żółwia.

Któryś powiedział: Aha, to jeden z takich… Nie znoszę ich.

Któryś powiedział: Znowu zaczynasz. Użyłeś pierwszej osoby liczby pojedynczej.

Któryś posiedział: Nie! Nie! Nigdy nie używam liczby pojedynczej! A niech to…

Rozgorzał ogniem i spłonął tak, jak płonie niewielki obłoczek pary: szybko i bez zbędnego popiołu. Niemal natychmiast pojawił się następny, identyczny ze swym unicestwionym krewniakiem.

Któryś powiedział: Niech to będzie lekcja. Stać się osobowością to zakończyć swe istnienie. A teraz… ruszajmy.

Azrael przyglądał się, jak odpływają.

Trudno jest zgłębić myśli istoty tak ogromnej, że w rzeczywistej przestrzeni jej wielkość można określić tylko w terminach prędkości światła. Ale zwrócił swą gigantyczną masę i oczami, w których mogłyby zatonąć gwiazdy, wśród miliardów światów poszukał jednego płaskiego.

Na grzbiecie żółwia… Świat Dysku — świat i zwierciadło światów.

Brzmiało to interesująco. A w swym miliardoletnim więzieniu Azrael się nudził.


Oto pokój, gdzie przyszłość przelewa się w przeszłość przez zwężenie teraźniejszości.

Czasomierze stoją na półkach. To nie klepsydry, chociaż wyglądają tak samo. Nie służą do gotowania jajek jak te, które można kupić jako pamiątki, przyczepione do niewielkiej tabliczki z nazwą wybranego kurortu wypisaną przez kogoś o wyczuciu stylu godnym ciastka z galaretą.

Nawet nie piasek się w nich przesypuje. To sekundy, w nieskończoność zmieniające „zdarzy się” w „było”.

I każdy życiomierz ma wypisane imię.

A pokój pełen jest cichego szumu ludzkiego życia.

Wyobraźcie sobie tę scenę…

Dodajcie teraz ostre stukanie kości o kamienie — coraz bliższe.

Mroczna postać przesuwa się przez pole widzenia i sunie wzdłuż nieskończonych półek szeleszczącego szkła. Klik, klik… Oto klepsydra, której górna część jest już prawie pusta… Zdjęta z półki. I kolejna… Zdjęta. I więcej. O wiele więcej. Zdjęta, zdjęta.

To codzienna praca. A raczej byłaby nią, gdyby istniały tu dni.

Klik, klik… Czarna postać idzie cierpliwie wzdłuż półek.

I przystaje.

Waha się…

…ponieważ zauważyła małą złotą klepsydrę, niewiele większą od zegarka na rękę.

Nie było jej tu wczoraj. A raczej nie byłoby, gdyby istniało tu wczoraj.

Kościste palce obejmują znalezisko i unoszą do światła. Wypisano na niej imię — drobnymi wielkimi literami. To imię brzmi ŚMIERĆ.

Śmierć odstawił klepsydrę, ale po chwili wziął ją znowu. Piasek czasu się przesypywał. Śmierć na próbę odwrócił życiomierz — dla sprawdzenia. Piasek sypał się dalej, tyle że teraz z dołu do góry. Śmierć właściwie nie oczekiwał niczego innego.

To oznaczało, że nawet gdyby mogły tu istnieć dni jutrzejsze, to i tak ich nie będzie. Już nie.

Coś zadrżało w powietrzu za jego plecami. Śmierć odwrócił się powoli i powiedział do postaci falującej niewyraźnie w półmroku:

DLACZEGO? Postać mu powiedziała.

ALE TO… TAK NIE WOLNO. Postać powiedziała mu, że owszem, wolno.

Na twarzy Śmierci nie drgnął żaden mięsień — ponieważ ich nie miał.

BĘDĘ SIĘ ODWOŁYWAŁ.

Postać powiedziała, że powinien przecież wiedzieć, że nie ma odwołania. Nigdy nie ma odwołania.

Śmierć zastanowił się przez chwilę.

ZAWSZE STARAŁEM SIĘ JAK NAJLEPIEJ WYKONYWAĆ SWOJE OBOWIĄZKI.

Postać podpłynęła bliżej. Przypominała trochę zakapturzonego mnicha w szarej szacie.

Powiedziała: Wiemy. Dlatego pozwalamy ci zatrzymać konia.


Słońce wisiało nad horyzontem.

Najkrócej żyjącymi istotami na Dysku były jętki, które wytrzymywały ledwie swoje dwadzieścia cztery godziny. Dwie spośród najstarszych zygzakowały bez celu nad wodami pełnego pstrągów strumienia. Dyskutowały o historii z młodszymi przedstawicielkami wieczornego wylęgu.

— Nie ma teraz takiego słońca jak dawniej — stwierdziła jedna z nich.

— Racja. Za dobrych, dawnych godzin miałyśmy słońce jak należy. Było całe żółte, a nie takie czerwone jak teraz.

— 1 było wyżej.

— Było. Racja.

— A poczwarki i larwy okazywały starszym szacunek.

— Tak było. Okazywały — przyznała z pasją druga.

— Myślę sobie, że gdyby w obecnych godzinach jętki lepiej się zachowywały, wciąż miałybyśmy porządne słońce. Młodsze jętki słuchały uprzejmie.

— Pamiętam — rzekła jedna z najstarszych jętek — kiedyś wszędzie wokół jak okiem sięgnąć ciągnęły się pola. Młodsze jętki rozejrzały się.

— To wciąż są pola — zauważyła jedna z nich, uprzejmie odczekawszy należną chwilę.

— Pamiętam, że kiedyś to były lepsze pola — odparła surowo stara jętka.

— Zgadza się — przyznała jej koleżanka. — I była tam krowa.

— Racja! Masz rację! Pamiętam krowę! Stała w tamtym miejscu przez dobre, boja wiem, czterdzieści, może pięćdziesiąt minut. Brązowa, o ile sobie przypominam.

— W tych godzinach nie ma już takich krów.

— W ogóle nie ma krów.

— A co to jest krowa? — zainteresowała się któraś nowo wykluta jętka.

— Widzicie? — zawołała tryumfalnie stara. — Oto nowoczesne Ephemeroptera. — Urwała na moment. — Co robiłyśmy, zanim zaczęłyśmy rozmawiać o słońcu?

— Zygzakowałyśmy bez celu nad wodą — odparła któraś z młodszych. Była to dość bezpieczna hipoteza.

— Nie, jeszcze wcześniej.

— Ee… Opowiadałyście nam o Wielkim Pstrągu.

— Aha. Rzeczywiście. Pstrąg. Widzicie, jeśli będziecie dobrymi jętkami, będziecie zygzakować jak należy w górę i w dół…

— …ustępując starszym i mądrzejszym…

— Tak, i ustępować starszym i mądrzejszym, to kiedyś Wielki Pstrąg… Chlup! Chlap!

— Tak? — spytała jedna z młodszych jętek. Nikt jej nie odpowiedział.

— Co Wielki Pstrąg? — dodała inna nerwowo.

Spojrzała w dół, na ciąg rozszerzających się kręgów na wodzie.

— To święty znak! — zawołała jedna z nich. — Pamiętam, że mi o tym mówiono! Wielki Krąg na wodzie! Taki bowiem będzie znak Wielkiego Pstrąga!

Najstarsza z młodych jętek w zadumie obserwowała wodę. Zaczynała zdawać sobie sprawę, że jako najstarsza z obecnych zyskała właśnie przywilej latania najbliżej powierzchni wody.

— Mówią — odezwała się jętka na szczycie zygzakującej chmury — że kiedy przychodzi po kogoś Wielki Pstrąg, zabiera go do krainy płynącej… płynącej… — Jętki nie jedzą, więc trochę się pogubiła. — Wodą płynącej — dokończyła niepewnie.

— To ciekawe — odparła najstarsza.

— Musi tam być naprawdę wspaniale — dodała najmłodsza.

— Tak? A dlaczego?

— Bo nikt jeszcze nie próbował stamtąd wrócić.


Najbardziej długowiecznymi stworzeniami na Dysku są słynne liczące sosny, rosnące dokładnie na granicy wiecznego śniegu w górach Ramtopów. Licząca sosna to jeden z niewielu znanych przykładów pożyczonej ewolucji.

Większość gatunków ewoluuje samodzielnie, po drodze szukając najlepszych rozwiązań. Tak właśnie zaplanowała to Natura. Wszystko jest całkiem naturalne, organiczne i zharmonizowane z tajemniczymi cyklami kosmosu, który uważa, że nie ma nic lepszego niż miliony lat frustrujących prób i błędów, by gatunek zyskał należytą strunę moralną, a w niektórych przypadkach nawet kręgosłup.

To zapewne doskonała metoda z punktu widzenia gatunku, ale z perspektywy pojedynczych osobników, których dotyczy, postrzegana jest jako zwykłe świństwo — a raczej gadstwo, przy czym chodzi o te małe, różowe, żywiące się korzeniami gady, z których pewnego dnia mogą wyewoluować świnie.

Dlatego liczące sosny unikały tych kłopotów, pozwalając innym roślinom ewoluować dla siebie. Nasienie sosny, spadające na ziemię w dowolnym miejscu Dysku, poprzez rezonans morficzny natychmiast wychwytywało najbardziej efektywny kod genetyczny i wyrastało w coś optymalnie dopasowanego do gleby i klimatu. Zwykle radziło sobie o wiele lepiej niż gatunki miejscowe, które na ogół wypierało.

Jednak najciekawszą cechą liczących sosen jest to, w jaki sposób liczą. Niejasno zdając sobie sprawę, że istoty ludzkie nauczyły się rozpoznawać wiek drzewa poprzez liczenie pierścieni w pniu, pierwsze liczące sosny uznały, że ludzie właśnie po to ścinają drzewa.

W ciągu jednej nocy liczące sosny skorygowały swój kod genetyczny tak, by jasnymi cyframi na pniu, mniej więcej na wysokości oczu człowieka, wyświetlać swój dokładny wiek. W ciągu roku wycięto je niemal do ostatniego egzemplarza — w związku z zapotrzebowaniem producentów ozdobnych tabliczek z numerami domów. Tylko kilka przetrwało w trudno dostępnych rejonach.

Sześć liczących sosen rosnących w jednej kępie słuchało najstarszej, której sękaty pień informował, że ma trzydzieści jeden tysięcy siedemset trzydzieści cztery lata. Sama rozmowa trwała siedemnaście lat, ale na potrzeby tej opowieści została przyspieszona.

— Pamiętam, że kiedyś wokół były nie tylko pola.

Sosny spojrzały na tysiące mil pejzażu. Niebo migotało niczym marne efekty specjalne w filmie o podróży w czasie. Śnieg pojawiał się, leżał przez krótką chwilę i topniał.

— A co wtedy było? — spytała jej najbliższa sąsiadka.

— Lód. Jeśli to można nazwać lodem. Wtedy mieliśmy porządne lodowce. Nie takie coś, co trafia się teraz, poleży pół roku i już go nie ma. Tamten lód leżał przez całe wieki.

— No to co się z nim stało?

— Odszedł.

— Dokąd odszedł?

— Tam, gdzie odchodzą rzeczy. Wszystko stale gdzieś pędzi.

— O rany… Ta była ostra.

— Co takiego?

— Ta zima przed chwilą.

— To nazywasz zimą? Kiedy byłam pędem, mieliśmy takie zimy, że…

I wtedy drzewo zniknęło.

Po trwającej kilka lat chwili zdumionego milczenia, jedna z kępy odezwała się wreszcie.

— Ona zniknęła. Ot tak sobie! Jednego dnia tu stała, a następnego jej nie było!

Gdyby pozostałe drzewa były ludźmi, z pewnością przestąpiłyby z nogi na nogę.

— To się zdarza., moja mała — odpowiedziało ostrożnie jedno z nich. — Trafiła do Lepszego Miejsca[1], możesz być tego pewna. Była dobrym drzewem.

Młoda sosna, licząca sobie zaledwie pięć tysięcy sto jedenaście lat, nie była przekonana.

— Do jakiego Lepszego Miejsca?

— Nie jesteśmy pewne — odparła jej starsza koleżanka. Zadrżała lekko w dmuchającym przez tydzień wietrze. — Ale myślimy, że są tam… trociny.

Ponieważ drzewa nie są w stanie nawet zauważyć zdarzenia, które trwa krócej niż dzień, nie usłyszały stuku siekier.


Windle Poons, najstarszy mag wśród profesorów Niewidocznego Uniwersytetu…

…znanego z magii, magów i sutych bankietów… …także miał umrzeć.

Wiedział o tym, na swój kruchy i drżący sposób. Oczywiście, myślał, jadąc swym wózkiem inwalidzkim po bruku w stronę położonego na parterze gabinetu, w sensie ogólnym wszyscy wiedzą, że mają umrzeć. Nawet zwykli ludzie. Nikt nie wie, gdzie był człowiek, zanim się urodził, ale kiedy już się urodził, dość szybko odkrywał, że przybył ze skasowanym biletem powrotnym.

Magowie jednak wiedzieli naprawdę. Oczywiście nie wtedy, kiedy zgon wiązał się z przemocą i zabójstwem, ale kiedy chodziło o zwykły przypadek życia dobiegającego końca… wtedy się wiedziało. Zwykle przeczucie nadchodziło dość wcześnie, by zdążyć oddać książki do biblioteki, sprawdzić, czy najlepsze ubranie jest czyste, i pożyczyć od przyjaciół duże sumy pieniędzy.

Windle Poons miał już sto trzydzieści lat. Przyszło mu do głowy, że przez większą część życia był starym człowiekiem. Nie wydawało się to sprawiedliwe.

Nikt z nim o tym nie rozmawiał. W zeszłym tygodniu w sali klubowej wspomniał o tej sprawie, ale nikt nie zrozumiał aluzji. A dzisiaj przy obiedzie prawie się do niego nie odzywali. Nawet starzy tak zwani przyjaciele chyba starali się go unikać, a przecież nawet nie próbował pożyczać od nich pieniędzy.

To tak jakby wszyscy zapomnieli o jego urodzinach. Tylko gorzej.

Teraz miał umrzeć samotny i nikogo to nie obchodziło.

Pchnął drzwi przednim kółkiem wózka i na stoliku przy wejściu zaczął szukać pudełka z hubką.

To kolejna sprawa. W tych dniach mało kto używał hubki. Kupowali od alchemików wielkie, cuchnące żółte zapałki. Windle tego nie aprobował. Ogień jest ważny. Człowiek nie powinien zapalać go ot tak — okazywał tym brak szacunku. Tacy są teraz ludzie: wiecznie się gdzieś spieszą. I ogień też. No właśnie, za dawnych lat był chyba o wiele cieplejszy. Takie ognie, jakie teraz rozpalają, nie potrafią człowieka rozgrzać, chyba że prawie usiądzie na palenisku. To musi być coś z drewnem… tak, drewno jest niewłaściwe. Zresztą wszystko ostatnio jest niewłaściwe. Jakieś takie rozrzedzone… i rozmazane. W niczym nie ma prawdziwego życia. I dni są krótsze. Mmm… Coś niedobrego stało się z dniami. Są teraz takie krótkie. Mmm… Każdy dzień ciągnie się całe wieki, co jest dziwne, ponieważ dni — w liczbie mnogiej — mijają w pędzie. Ludzie niewiele już chcieli od stutrzydziestoletniego maga, a Windle Poons nabrał zwyczaju zjawiania się przy stole na dwie godziny przed posiłkiem, żeby jakoś zabić czas.

Nieskończone dni, przemijające szybko. To przecież nie ma sensu. Mmm… Zresztą sens teraz też nie bywa już taki, jak za dawnych czasów.

I jeszcze pozwalają, żeby Uniwersytetem kierowali chłopcy. Za dawnych czasów rządzili tu magowie jak należy, wielcy i zbudowani jak barki — to byli magowie, do których czuło się szacunek. A potem nagle wszyscy gdzieś zniknęli i do Windle'a zaczęli odzywać się protekcjonalnym tonem ci chłopaczkowie, z których kilku miało jeszcze własne zęby. Choćby ten młodzik Ridcully… Windle pamiętał go doskonale: chudy, ze sterczącymi uszami, nigdy porządnie nie wycierał nosa, a pierwszej nocy w internacie płakał za matką. Zawsze mu psoty w głowie. Ktoś próbował Windle'owi ostatnio tłumaczyć, że Ridcully jest teraz nadrektorem. Mmm… Chyba mają go za durnia.

Gdzie ta przeklęta hubka? Palce… Za dawnych lat miewało się palce jak należy…

Ktoś ściągnął zasłonę z lampy. Ktoś inny wcisnął Poonsowi do ręki drinka.

— Niespodzianka!


W korytarzu domu Śmierci stoi zegar z wahadłem podobnym do ostrza, ale bez wskazówek, ponieważ w domu Śmierci nie ma czasu. Istnieje tylko „teraz”. (Oczywiście, było też teraz przed obecnym teraz, ale to również teraz. Tyle że starsze). Wahadło ma ostrze, na widok którego Edgar Allan Poe rzuciłby wszystko i rozpoczął karierę jako komik w barze z owocami morza. Kołysze się z cichym dudnieniem, delikatnie odcinając plasterki interwałów od szynki wieczności.

Śmierć przeszedł obok zegara i zanurzył się w posępny półmrok swojej pracowni. Albert, jego sługa, czekał już z ręcznikiem i ściereczkami.

— Dzień dobry, panie.

Śmierć bez słowa usiadł w fotelu. Albert zarzucił mu ręcznik na kanciaste ramiona.

— Kolejny piękny dzionek — zaczął swobodnie. Śmierć milczał.

Albert strzepnął ściereczkę do polerowania i zsunął Śmierci kaptur.

ALBERCIE.

— Słucham.

Śmierć wyjął małą złotą klepsydrę.

WIDZISZ TO?

— Tak, proszę pana. Bardzo ładna. Jeszcze takiej nie widziałem.

Czyja to?

MOJA.

Albert zerknął w bok. Na rogu blatu stała duża klepsydra w czarnej ramie. W środku nie było piasku.

— Myślałem, że tamta jest pańska — powiedział.

BYŁA. A TERAZ MAM TĘ. TO PREZENT POŻEGNALNY. OD SAMEGO AZRAELA.

Albert przyjrzał się klepsydrze w dłoni Śmierci.

— Ale… ten piasek, proszę pana. On się przesypuje.

W SAMEJ RZECZY.

— Ale to znaczy… Chciałem powiedzieć…

TO ZNACZY, ALBERCIE, ŻE PEWNEGO DNIA PRZESYPIE SIĘ CAŁY.

— Wiem, proszę pana, ale… ale pan… Myślałem, że Czas to coś, co zdarza się innym. Tak jest, prawda? Nie panu. Pod koniec głos Alberta przybrał błagalny ton. Śmierć ściągnął ręcznik i wstał.

CHODŹ ZE MNĄ.

— Przecież jesteś Śmiercią, panie… — mamrotał Albert, biegnąc za nim nerwowo.

Przeszli korytarz, minęli ogród i weszli do stajni.

— Czy to może jakiś żart? — dodał z nadzieją.

RACZEJ NIE JESTEM ZNANY Z POCZUCIA HUMORU.

— Nie, oczywiście, że nie. Nie chciałem pana urazić. Ale przecież nie może pan umrzeć, bo jest pan Śmiercią, musiałby pan sam się sobie przydarzyć, to by było jak z tym wężem, który pożera własny ogon…

MIMO TO BĘDĘ MUSIAŁ UMRZEĆ. NIE MA ODWOŁANIA.

— Ale co będzie ze mną? — spytał Albert. Groza zamigotała mu w oczach niby płatki metalu na ostrzu noża.

POJAWI SIĘ NOWY ŚMIERĆ.

Albert wyprostował się.

— Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym potrafił służyć innemu panu — oznajmił.

W TAKIM RAZIE WRACAJ DO ŚWIATA. DAM CI PIENIĄDZE. BYŁEŚ DOBRYM SŁUGĄ, ALBERCIE.

— Ale jeśli wrócę…

TAK, przyznał Śmierć. UMRZESZ.

W ciepłym mroku stajni biały rumak Śmierci uniósł łeb znad owsa i zarżał krótko na powitanie. Miał na imię Pimpuś i był prawdziwym koniem. Śmierć zrezygnował z ognistych wierzchowców i końskich szkieletów, bo stwierdził, że są niepraktyczne. Zwłaszcza te ogniste. Stale podpalały własną podściółkę, a potem stały w środku pożaru z zakłopotaną miną.

Śmierć zdjął z haka siodło i zerknął na Alberta, który wyraźnie przeżywał kryzys sumienia.

Tysiące lat temu Albert zdecydował się raczej służyć Śmierci niż umrzeć. Nie był tak naprawdę nieśmiertelny. W dziedzinie Śmierci prawdziwy czas jest zakazany. Istnieje tylko wiecznie się zmieniające „teraz”, ale trwa ono bardzo długo. Albertowi pozostały niecałe dwa miesiące życia; pilnował tych dni, jakby to były sztaby złota.

— Ja, tego… — zaczął. — Znaczy…

BOISZ SIĘ UMRZEĆ?

— Nie to, że nie chcę… Właściwie to zawsze… Ale życie to nałóg, z którym bardzo trudno zerwać…

Śmierć przyglądał mu się z uwagą, tak jak można się przyglądać żukowi, który wylądował na grzbiecie i nie może się odwrócić.

Albert milczał.

ROZUMIEM, rzekł Śmierć i zdjął z gwoździa uprząż Pimpusia.

— Ale nie wydajesz się zmartwiony, panie! Czy naprawdę zamierzasz umrzeć?

TAK TO BĘDZIE WSPANIAŁA PRZYGODA.

— Będzie? Nie boisz się?

NIE UMIEM SIĘ BAĆ.

— Jeśli chcesz, mogę ci pokazać — zaproponował Albert.

NIE. CHCIAŁBYM SAM SIĘ NAUCZYĆ. BĘDĘ MIAŁ DOŚWIADCZENIA. NARESZCIE.

— Panie… Jeśli odejdziesz, czy będzie…

NOWY ŚMIERĆ ZRODZI SIĘ Z UMYSŁÓW ŻYJĄCYCH.

— Aha. — Albert odetchnął z ulgą. — A nie wiesz przypadkiem, jak będzie wyglądał?

NIE.

— Może lepiej… no wiesz, panie… Trochę posprzątam w domu, przygotuję spis inwentarza… takie rzeczy?

DOBRY POMYSŁ, zgodził się Śmierć możliwie łagodnym tonem. KIEDY ZOBACZĘ NOWEGO ŚMIERĆ, SZCZERZE CIĘ ZAREKOMENDUJĘ.

— Aha… Więc go zobaczysz, panie?

OCH, OCZYWIŚCIE. A TERAZ MUSZĘ JUŻ JECHAĆ.

— Jak to? Tak szybko?

NATURALNIE. NIE CHCĘ MARNOWAĆ CZASU! Śmierć poprawił siodło, po czym odwrócił się i z dumą podsunął Albertowi pod nos maleńką klepsydrę.

POPATRZ! MAM CZAS! NARESZCIE MAM CZAS!

Albert cofnął się nerwowo.

— A teraz, kiedy już go pan ma, co pan z nim zrobi? — zapytał. Śmierć dosiadł konia.

ZAMIERZAM GO SPĘDZIĆ.

Impreza trwała w najlepsze. Transparent z napisem „Żegnaj, Windle, po 130 Wspaniałych Latach” obwisł trochę od gorąca. Sytuacja osiągnęła ten stan, kiedy niczego już nie ma do picia oprócz ponczu i niczego do jedzenia oprócz dziwnego żółtego sosu i mocno podejrzanych tortilli, ale nikomu to nie przeszkadza. Magowie plotkowali ze sobą z wymuszoną wesołością ludzi, którzy widzieli się nawzajem przez cały dzień, a teraz widzą się nawzajem przez cały wieczór.

A pośród całego zamieszania siedział Windle Poons z wielką szklanicą rumu i w śmiesznym kapelusiku na głowie. W oczach miał łzy wzruszenia.

— Prawdziwe Przyjęcie Pożegnalne — mruczał do siebie. — Nie urządzaliśmy takich od czasu, kiedy Odszedł stary „Drapacz” Dziętopur. — Wielkie litery bez wysiłku wskakiwały na miejsca. — To było, mmm, w Roku Przerażającego, mmm, Morświna. Myślałem, że wszyscy już o nich zapomnieli.

— Bibliotekarz sprawdził dla nas szczegóły — wyjaśnił kwestor, wskazując dużego orangutana, który usiłował dmuchać w piszczałkę. — Przygotował też sos bananowy. Mam nadzieję, że ktoś zje go szybko.

Pochylił się.

— Nałożyć ci jeszcze trochę sałatki ziemniaczanej? — zaproponował donośnie i wyraźnie głosem, jakiego używa się zwykle do rozmów z imbecylami i ludźmi starymi.

Windle przysunął dłoń do ucha.

— Co? Co?

— Jeszcze! Sałatki! Windle?

— Nie, dziękuję.

— To może kiełbaskę?

— Co?

— Kiełbaska!

— Wczoraj dostałem po nich strasznego wzdęcia — odparł Windle. Zastanowił się przez chwilę i nałożył sobie pięć.

— Ehm… — krzyknął kwestor. — Nie wiesz przypadkiem, o której…?

— Co?

— O! Której?

— Wpół do dziesiątej — poinformował natychmiast Windle, odrobinę niewyraźnie.

— To miło — ucieszył się kwestor. — Dzięki temu reszta wieczoru jest, tego, wolna.

Windle pogrzebał w mrocznych zakątkach swojego wózka inwalidzkiego, cmentarza starych poduszek, książek z pomiętymi stronicami i starożytnych, na wpół wyssanych słodyczy. Wyjął nieduży notes w zielonych okładkach i wręczył go kwestorowi.

Kwestor przyjrzał się. Na okładce wypisano słowa: „Windle Poons — Yego Dziennik”. Plasterek bekonu służył za zakładkę kartki z dzisiejszą datą.

Pod Sprawami do Załatwienia drżąca ręka wpisała: Umrzeć.

Kwestor nie mógł się powstrzymać. Odwrócił stronę.

Tak. Pod jutrzejszą datą zapisano: Urodzić się.

Mimo woli spojrzał w bok, w stronę niedużego stolika pod ścianą. Mimo że sala była zatłoczona, wokół stolika pozostał obszar pustej podłogi, jakby czyjaś osobista przestrzeń, której nikt nie chciał naruszać.

W opisie ceremonii pożegnalnych umieszczono specjalne instrukcje dotyczące tego stolika. Musiał mieć czarny obrus z wyhaftowanymi kilkoma symbolami magicznymi. Na obrusie stała taca z najlepszymi kanapkami; obok kieliszek wina. Po dłuższej dyskusji magowie postanowili też dołożyć śmieszny papierowy kapelusik. Wszyscy zerkali tam wyczekująco.

Kwestor wyjął zegarek i pstryknięciem otworzył pokrywkę.

Był to jeden z tych nowomodnych zegarków ze wskazówkami. Wskazywał kwadrans po dziewiątej. Kwestor potrząsnął nim. Pod 12 otworzyła się mała klapka i demon wystawił głowę.

— Daj spokój, szefuniu — powiedział. — Pedałuję jak mogę najszybciej.

Kwestor zamknął pokrywkę i rozejrzał się niepewnie. Nikt jakoś nie miał ochoty podchodzić zbyt blisko Windle'a Poonsa. Kwestor uznał, że na nim spoczywa obowiązek prowadzenia uprzejmej rozmowy. Rozważył możliwe tematy — wszystkie wróżyły problemy.

Pomógł mu sam Windle Poons.

— Rozważam powrót na ten świat jako kobieta — oświadczył ze swobodą.

Kwestor kilka razy otworzył i zamknął usta.

— Nie mogę się już doczekać — ciągnął Windle. — Myślę, że może to być, mmm, świetna zabawa.

Kwestor rozpaczliwie przeszukiwał swój skromny repertuar inteligentnych uwag dotyczących kobiet. Pochylił się do pomarszczonego ucha Windle 'a.

— Czy nie wiąże się to… — Zastanowił się. — Ze zmywaniem? I słaniem łóżek, kuchnią i takimi rzeczami?

— Nie w takim, mmm, życiu, jakie mam na myśli — odparł stanowczo Windle.

Kwestor zamknął usta. Nadrektor zastukał łyżką o stół.

— Bracia — zaczął, kiedy zapadło coś zbliżonego do ciszy. Wywołał głośny i nierówny chór entuzjastycznych okrzyków.

— Jak wszyscy wiemy, zebraliśmy się tu dzisiaj, by uczcić, hm, zakończenie kariery zawodowej… Nerwowe śmiechy…

— …naszego drogiego przyjaciela i kolegi Windle'a Poonsa. Kiedy patrzę, jak siedzi tu wśród nas, przypominam sobie szczęśliwie historyjkę o krowie z trzema drewnianymi nogami. Jak się zdaje, żyła sobie kiedyś taka krowa i…

Kwestor zamyślił się. Znał już tę historyjkę. Nadrektor zawsze psuł pointę, zresztą kwestor miał inne sprawy na głowie.

Cały czas zerkał na mały stolik.

Kwestor był człowiekiem życzliwym, choć nieco nerwowym. Lubił swoją pracę. Pomijając wszystko inne, nikt z magów nie chciał zająć jego miejsca. Wielu pragnęło zostać nadrektorem, na przykład, albo mistrzem jednego z ośmiu obrządków magicznych, ale nikt nie marzył o spędzaniu długich godzin w gabinecie, przekładaniu papierów i dodawaniu kolumn liczb. Wszystkie dokumenty uniwersytetu zwykle trafiały na biurko kwestora, co oznaczało, że często kładł się do łóżka zmęczony, ale przynajmniej spał spokojnie i nie musiał pilnie sprawdzać, czy w nocnej koszuli nie ma jakichś nieproszonych skorpionów.

Zabicie maga wyższego stopniem uznawano za metodę awansu. Ale jedynymi ludźmi, którzy mogliby planować zabicie kwestora, byli ci, którzy czerpią spokojną rozkosz z równych rządków liczb — a tacy zwykle nie posuwają się do morderstwa[2].

Pamiętał swoje dzieciństwo, dawno temu w górach Ramtopów. Zawsze w Noc Strzeżenia Wiedźm zostawiali z siostrą szklaneczkę wina i ciastko dla Wiedźmikołaja. Wtedy wszystko było inne. On miał mniej lat, niewiele wiedział i prawdopodobnie był szczęśliwszy.

Nie wiedział na przykład, że pewnego dnia zostanie magiem i wspólnie z innymi magami będzie stawiał szklankę wina, ciasto, dość podejrzane paszteciki z kurczakiem i papierowy, kotylionowy kapelusik dla…

…dla kogoś innego.

Kiedy był mały, też urządzali przyjęcia Strzeżenia Wiedźm. Zawsze odbywały się według pewnego schematu: gdy wszystkie dzieci były już prawie nieprzytomne z podniecenia, ktoś z dorosłych wołał wesoło: „Będziemy chyba mieli wyjątkowego gościa!”. I jakby na dany znak, za oknem rozbrzmiewało podejrzane dzwonienie i wchodził…

…wchodził…

Kwestor potrząsnął głową. Wchodził czyjś dziadek z przyprawioną brodą, oczywiście. Jakiś dziarski staruszek z worem zabawek, otrzepujący śnieg z butów. Ktoś, kto coś dawał.

Ale dzisiaj…

Oczywiście, stary Windle pewnie patrzy na to inaczej. Po stu trzydziestu latach śmierć może człowieka pociągać. Człowiek zaczyna się interesować, co będzie potem.

Splątana anegdota nadrektora z oporami zbliżała się do końca. Zebrani magowie roześmiali się uprzejmie, po czym spróbowali odgadnąć, na czym polegał dowcip.

Kwestor dyskretnie sprawdził godzinę. Było dwadzieścia po dziewiątej.

Windle Poons wygłosił mowę. Była długa, chaotyczna i niezrozumiała, a douczyła dobrych starych czasów. Windle myślał chyba, że większość zebranych wokół niego to ludzie, którzy w rzeczywistości zmarli kilkadziesiąt lat temu, ale nie miało to większego znaczenia. Magowie wyrobili sobie odruch niesłuchania Windle'a Poonsa.

Kwestor nie mógł oderwać wzroku od zegarka. Z wnętrza dobiegał zgrzyt pedałów — to demon cierpliwie pokonywał swą drogę do nieskończoności.

Dwadzieścia pięć po dziewiątej.

Kwestor myślał, jak to się odbędzie. Czy usłyszą — …Będziemy chyba mieli wyjątkowego gościa! — stuk kopyt na zewnątrz?

Czy drzwi naprawdę się otworzą, czy On przez nie przeniknie? Znany był przecież ze swej umiejętności przedostawania się do zamkniętych szczelnie pomieszczeń… Zwłaszcza do zamkniętych szczelnie pomieszczeń, jeśli się dobrze zastanowić. Wystarczy zamknąć się naprawdę szczelnie, a reszta jest już tylko kwestią czasu.

Kwestor miał nadzieję, że On użyje drzwi w zwykły sposób. Nerwy i tak miał już napięte do granic.

Gwar rozmów cichł powoli. Coraz więcej magów, jak zauważył kwestor, spoglądało na drzwi.

Windle znalazł się pośrodku bardzo taktownie rosnącego kręgu. Nikt go właściwie nie unikał, tyle że pozornie losowe ruchy Browna delikatnie odsuwały wszystkich coraz dalej.

Magowie widzą Śmierć. A kiedy mag umiera, Śmierć przybywa osobiście, by odprowadzić go z tego świata. Kwestor nie rozumiał, dlaczego jest to uznawane za zaszczyt…

— Nie wiem, na co się wszyscy tak gapicie — rzekł wesoło Windle. Kwestor otworzył pokrywkę zegarka. Klapka pod dwunastką odskoczyła.

— Może przestaniesz wreszcie tak potrząsać? — pisnął demon. — Tracę rachubę.

— Przepraszam — syknął kwestor. Była dziewiąta dwadzieścia dziewięć.

Nadrektor wystąpił przed zebranych.

— No to żegnaj, Windle — powiedział, potrząsając pergaminową dłonią starca. — Bez ciebie to miejsce nie będzie już takie samo.

— Nie wiem, jak sobie poradzimy — dodał z wdzięcznością kwestor.

— Powodzenia w następnym życiu — dodał dziekan. — Zajrzyj kiedyś, jeśli będziesz w pobliżu i… tego, no wiesz, będziesz pamiętał, kim byłeś.

— Nie zapominaj o nas — wtrącił jeszcze nadrektor. Windle Poons przyjaźnie kiwnął głową. Nie słyszał, co do niego mówią. Kiwał głową dla zasady.

Magowie jak jeden mąż odwrócili się w stronę drzwi. Klapka pod dwunastką odskoczyła znowu.

— Bim bim bom bim — powiedział demon. — Bimbo-bimbo bom bim bim.

— Co? — Kwestor drgnął wystraszony.

— Wpół do dziesiątej — wyjaśnił demon.

Magowie z lekkim wyrzutem spojrzeli na Windle'a Poonsa.

— Na co się gapicie? — zapytał.

Sekundowa wskazówka przesuwała się, piszcząc.

— Jak się czujesz? — zapytał głośno dziekan.

— Jak nigdy — odparł Windle Poons. — Zostało jeszcze trochę tego, mmm, rumu?

Magowie przyglądali się w milczeniu, jak nalewa sobie do kubka solidną porcję.

— Nie przesadzaj z tym — poradził zdenerwowany dziekan.

— Na zdrowie! — zawołał Windle Poons. Nadrektor zabębnił palcami o blat.

— Panie Poons — rzekł. — Czy jest pan całkiem pewien?

— Macie jeszcze te torturille? Nie żebym uznawał je za uczciwe jedzenie — dodał. — Zanurzać kawałki czegoś twardego w mazi… Co w tym takiego ciekawego? Najchętniej załatwiłbym teraz jeden z tych słynnych pasztecików Dibblera…

I wtedy umarł.

Nadrektor obejrzał się na magów, podszedł na palcach do wózka, ujął przetykaną niebieskimi żyłkami dłoń starca i sprawdził puls. Pokręcił głową.

— Tak właśnie chciałbym odejść — szepnął dziekan.

— Znaczy jak? Mamrocząc o pasztecikach? — zdziwił się kwestor.

— Nie. Spóźniony.

— Zaraz. Chwileczkę — odezwał się nadrektor. — Przecież to nie w porządku. Zgodnie z tradycją sam Śmierć się zjawia, kiedy umiera mag…

— Może był zajęty — podpowiedział szybko kwestor.

— Zgadza się — przyznał dziekan. — Słyszałem, że w okolicach Quirmu wybuchła poważna epidemia grypy.

— Zeszłej nocy był niezły sztorm — przypomniał wykładowca run współczesnych. — Pewnie sporo statków poszło na dno.

— I oczywiście jest wiosna, w górach ciągle schodzą lawiny.

— I zarazy…

Nadrektor w zadumie pogładził brodę.

— Hmm… — mruknął.


Jako jedyne spośród wszystkich stworzeń na świecie, trolle wierzą, że istoty żywe poruszają się w czasie do tylu. Jeśli przeszłość jest widoczna, a przyszłość ukryta, tłumaczą, to znaczy, że musimy stać tyłem do przodu. Wszystko, co żyje, porusza się tyłem. To bardzo interesująca idea, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że wymyśliła ją rasa, która większość czasu spędza na waleniu się nawzajem kamieniami po głowach.

Którakolwiek strona byłaby prawidłowa, Czas jest czymś, co żywe istoty posiadają.

Śmierć galopował w dół przez gęste czarne chmury. Teraz on także miał Czas. Czas swego życia.


Windle Poons wytężył wzrok w ciemności.

— Hej tam! — zawołał. — Halo… Jest tam kto? Ktoś mnie słyszy?

Odpowiedział mu daleki świst, jakby wiatru na końcu tunelu. — Pokaż się, pokaż, gdziekolwiek jesteś! — zawołał Windle z obłędną radością w glosie. — Nie martw się. Szczerze mówiąc, nie mogę się już doczekać.

Klasnął duchowymi dłońmi i zatarł je z wymuszonym entuzjazmem.

— Pora ruszać. Na niektórych z nas czeka nowe życie.

Ciemność pozostała nieruchoma. Nie pojawił się żaden kształt, nie zabrzmiał żaden głos. Była pusta, bez formy. Duch Windle'a Poonsa poruszał się wśród czerni.

Potrząsnął głową.

— Niech to licho porwie — mruknął pod nosem. — Coś tu się nie zgadza.

Pokręcił się jeszcze trochę, a potem, ponieważ nic lepszego nie przyszło mu do głowy, ruszył w stronę jedynego domu, jaki znał.

Był to dom, który zajmował od stu trzydziestu lat. Dom, który teraz nie spodziewał się jego powrotu i stawiał opór. Duch musi być albo bardzo potężny, albo wyjątkowo zdeterminowany, by taki opór pokonać, ale Windle Poons był przecież magiem od ponad stu lat. Poza tym przypominało to trochę włamanie do własnego mieszkania, gdzie mieszkało się przez długi czas. Człowiek wiedział, gdzie jest to metaforyczne, niedomykające się okno.

Krótko mówiąc, Windle Poons wrócił do Windle'a Poonsa.


Magowie nie wierzą w bogów w taki sam sposób, w jaki większość ludzi nie uważa za konieczną wiary — powiedzmy — w stoły. Wiedzą, że stoły istnieją, wiedzą, że istnieją w pewnym celu, prawdopodobnie zgodziliby się nawet, że mają swoje miejsce w dobrze zorganizowanym wszechświecie. Ale nie widzą sensu wiary, sensu powtarzania „O wielki stole, bez którego jesteśmy niczym”. W każdym razie albo bogowie istnieją niezależnie od tego, czy się w nich wierzy, czy nie, albo istnieją jedynie jako funkcja wiary. Tak czy tak, można zignorować całą sprawę i w szczególności nie jadać na kolanach.

Mimo to tuż obok Głównego Holu na Niewidocznym Uniwersytecie wybudowano niedużą kaplicę. Wprawdzie magowie całkowicie popierają nakreśloną powyżej filozofię, to jednak nie można odnosić sukcesów jako mag, jeśli nadeptuje się bogom na odciski, nawet jeśli owe odciski istnieją wyłącznie w sensie eterycznym lub metaforycznym. Bo chociaż magowie nie wierzą w bogów, to z całą pewnością wiedzą, że bogowie wierzą w bogów.

W owej kaplicy właśnie leżało ciało Windle'a Poonsa. Uniwersytet wymagał, by ciało leżało tu przez dwadzieścia cztery godziny — od czasu krępującego wypadku sprzed trzydziestu lat i dotyczącego zmarłego Prissala „Figlarza” Teatara.

Ciało Windle'a Poonsa otworzyło oczy. Dwie monety brzęknęły o kamienną podłogę.

Skrzyżowane na piersi ręce wyprostowały się.

Windle podniósł głowę. Jakiś idiota położył mu na brzuchu lilię.

Spojrzał na boki. Przy obu jego skroniach stały świece.

Podniósł głowę jeszcze trochę.

Przy stopach też miał świece.

Dzięki losowi za starego Teatara, pomyślał. Gdyby nie on, oglądałbym teraz wewnętrzną stronę taniego sosnowego wieka.

Zabawne, pomyślał jeszcze. Ja myślę. Wyraźnie.

O rany!

Znowu położył się na wznak. Czuł, że duch wypełnia jego ciało niczym lśniący roztopiony metal wlewany do formy. Rozpalone do białości myśli płonęły w ciemnościach mózgu, popędzały leniwe neurony do działania.

Kiedy żyłem, było całkiem inaczej.

Ale przecież nie umarłem.

Nie jestem ani żywy, ani martwy.

Tak jakby nieżyjący.

Albo nieumarły.

Ojoj…

Poderwał się. Mięśnie, które od siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu lat nie funkcjonowały jak należy, szarpnęły zbyt mocno. Po raz pierwszy w życiu… nie, poprawił się, lepiej powiedzieć „w okresie egzystencji”… ciało Windle'a Poonsa znalazło się pod całkowitą kontrolą Windle'a Poonsa. A duch Windle'a Poonsa nie miał zamiaru słuchać narzekań jakiegoś worka mięśni.

Teraz ciało stanęło na nogach. Stawy kolanowe opierały się przez chwilę, ale nie bardziej potrafiły wytrzymać atak woli, niż chory moskit mógłby wytrzymywać płomień lampy lutowniczej.

Drzwi kaplicy były zamknięte. Windle jednak odkrył, że najlżejszy nacisk wystarcza, by wyrwać zamek z drewna i zostawić odciski palców na metalu klamki.

— A niech mnie… — powiedział.

Wyprowadził siebie na korytarz. Odległy brzęk sztućców i gwar głosów sugerował, że trwa jeden z czterech codziennych uniwersyteckich posiłków.

Zastanowił się, czy wolno jeść komuś, kto jest martwy. Chyba nie, uznał.

A zresztą czy potrafiłby jeść? Nie o to chodzi, że nie był głodny. Po prostu… No cóż, wiedział, jak myśleć, a chodzenie i inne ruchy polegały tylko na kurczeniu dość oczywistych mięśni. Ale jak właściwie działał żołądek?

Windle zaczai sobie uświadamiać, że ludzkie ciało nie jest kierowane przez mózg, niezależnie od opinii mózgu w tej sprawie. Funkcjonuje dzięki dziesiątkom automatycznych systemów, które działają brzęcząc i tykając z precyzją, jakiej się nie zauważa, dopóki coś się nie zepsuje.

Przyjrzał się sobie ze sterowni czaszki. Popatrzył na bezgłośną chemiczną fabrykę wątroby z takim uczuciem, jakiego doświadcza budowniczy kajaków, kiedy ogląda urządzenia sterownicze skomputeryzowanego supertankowca. Tajemnice nerek oczekiwały, aż Windle nad nimi zapanuje. A jeśli już o tym mowa, to czym właściwie jest śledziona? Jak zmusić ją do pracy?

Serce w nim zamarło…

A właściwie nie zamarło.

— O bogowie — mruknął Windle i oparł się o ścianę. Jak ono działa? Sprawdził kilka nerwów, które wydały mu się odpowiednie. Jak to szło… skurcz… rozkurcz… skurcz… rozkurcz…

A były jeszcze płuca…

Jak cyrkowiec utrzymujący równocześnie osiemnaście talerzy… Jak człowiek usiłujący zaprogramować magnetowid na podstawie instrukcji tłumaczonej z japońskiego na holenderski przez koreańskiego zbieracza ryżu… A właściwie jak człowiek, który właśnie odkrywa, na czym polega całkowita samokontrola, Windle Poons ruszył niepewnie przed siebie.


Magowie Niewidocznego Uniwersytetu bardzo cenią solidne, obfite posiłki. Nie można oczekiwać, jak twierdzili, żeby człowiek zajmował się jakimiś poważniejszymi czarami bez zupy, ryb, dziczyzny, kilku dużych półmisków zimnego mięsa, jednego czy dwóch ciast, czegoś dużego i drżącego z bitą śmietaną na czubku, niewielkich pikantnych rzeczy na grzance, owoców, bakalii i miętowych czekoladek grubych jak cegły. To daje odpowiednią wyściółkę żołądka. Jest także bardzo istotne, by posiłki podawano o regularnych porach. To nadaje dniom właściwy kształt, jak mawiali.

Z wyjątkiem kwestora, naturalnie. Kwestor nie jadał dużo, ale żył nerwami. Był przekonany, że jest anorektykiem, ponieważ za każdym razem, kiedy patrzył w lustro, widział tam grubego człowieka. Był to nadrektor, który stał z tyłu i krzyczał na niego.

Nieszczęśliwy los zrządził, że właśnie kwestor siedział naprzeciw drzwi, kiedy Windle Poons je wyważył, ponieważ uznał to za łatwiejsze od grzebania przy klamce.

Kwestor przegryzł drewnianą łyżkę.

Magowie odwrócili się na ławach, by popatrzeć.

Windle Poons kołysał się przez chwilę, opanowując swoje struny głosowe, wargi i język. Po czym oznajmił:

— Myślę, że potrafię metabolizować alkohol. Nadrektor pierwszy odzyskał mowę.

— Windle! — zawołał. — Myśleliśmy, że nie żyjesz!

Sam musiał przyznać, że nie była to najlepsza kwestia. Nie kładzie się człowieka na katafalku, ze świecami i liliami dookoła, gdy się uważa, że biedaka trochę boli głowa i powinien zdrzemnąć się przez pół godzinki.

Windle postąpił kilka kroków. Najbliżsi magowie przewracali się niemal, usiłując zejść mu z drogi.

— Bo jestem martwy, ty młody durniu — wymamrotał. — Myślisz, że cały czas tak wyglądałem? Też mi coś. — Spojrzał niechętnie na zebranych magów. — Czy ktoś tu wie, co właściwie robi śledziona?

Dotarł do stołu i udało mu się usiąść.

— Pewnie ma jakiś związek z trawieniem — stwierdził. — Zabawne… Można przeżyć całe życie z tym paskudztwem tykającym spokojnie, czy co ono tam robi, bulgocze albo co, i człowiek nie ma pojęcia, do czego ono tak naprawdę służy. To tak jak wtedy, kiedy leży się w łóżku nocą i nagle słyszy, że własny żołądek albo coś innego robi „pripp-ipp-ginrmg”. Dla nas to tylko burczenie, ale kto wie, jak cudownie złożone reakcje chemiczne zachodzą w rzeczywistości…

— Jesteś nieumarłym? — zapytał kwestor, który w końcu odzyskał głos.

— Nie prosiłem o to — odparł zirytowany Windle Poons. Przyglądał się jedzeniu i myślał, jak, u demona, przerobić je na Windle'a Poonsa. — Wróciłem tutaj tylko dlatego, że nie miałem dokąd pójść. Myślicie, że to taka przyjemność?

— Ale przecież — odezwał się nadrektor — na pewno… no, znasz faceta, taki z czaszką i z kosą…

— W ogóle go nie widziałem — wyjaśnił krótko Windle, badając najbliższe półmiski. — Takie nieumieranie może naprawdę człowieka zmęczyć…

Magowie dawali sobie gorączkowe znaki nad jego głową. Rozejrzał się groźnie.

— Niech wam się nie wydaje, że nie widzę tych wszystkich gorączkowych znaków — powiedział.

I ze zdumieniem uświadomił sobie, że to prawda. Oczy, które przez ostatnie sześćdziesiąt lat spoglądały przez bladą mętną zasłonę, teraz zostały zmuszone do działania jak precyzyjna maszyneria optyczna.

Umysły magów Niewidocznego Uniwersytetu owładnęły dwa główne tory myśli.

Większość magów myślała tak: To straszne! Czy naprawdę to stary Windle tam siedzi? Był takim sympatycznym marudą, jak możemy się go teraz pozbyć? No, jak możemy się go pozbyć?

Natomiast Windle Poons, w szumiącej, błyskającej kabinie mózgu, myślał: A więc to prawda. Istnieje życie po śmierci. I jest takie samo. Ja to mam pecha.

— I co? — zapytał głośno. — Co macie zamiar teraz zrobić?


Minęło pięć minut. Pół tuzina najważniejszych magów biegło wietrznym korytarzem śladami nadrektora, którego szata powiewała w przeciągu. Rozmowa toczyła się mniej więcej tak:

— To coś to musi być Windle! To coś nawet mówi tak jak on!

— To nie jest stary Windle! Stary Windle był o wiele starszy!

— Starszy? Starszy niż martwy?

— Powiedział, że wprowadza się do swojej dawnej sypialni, ale nie rozumiem, dlaczego ja mam się wyprowadzać…

— Widziałeś jego oczy? Jak świdry…

— Niby jak? Takie jak ma ten krasnolud, który prowadzi delikatesy przy Kablowej?

— Chciałem powiedzieć, że cię przewiercają na wylot.

— …jest stamtąd piękny widok na ogrody, a zresztą przeniosłem już wszystkie swoje rzeczy i to niesprawiedliwie…

— Czy coś takiego już się kiedyś zdarzyło?

— Był stary Teatar…

— Ale on naprawdę nie umarł. On tylko czasem malował sobie twarz zieloną farbą, odsuwał wieko trumny i krzyczał „Niespodzianka!”…

— Nigdy nie mieliśmy tu zombie.

— A on jest zombie?

— Myślę, że tak.

— To znaczy, że przez całe noce będzie grał na bębnach i tańczył te dziwaczne tańce?

— A oni robią takie rzeczy?

— Stary Windle? To chyba nie w jego stylu. Za życia nigdy nie lubił tańców.

— Wszystko jedno. Nie można ufać bogom voodoo. Nie ufaj bogu, który cały czas się uśmiecha i nosi cylinder, oto moje motto.

— …i niech mnie demony porwą, jeśli oddam sypialnię jakiemuś zombie, skoro czekałem na nią tyle lat…

— Naprawdę? Zabawne motto.


Windle Poons znowu spacerował w kółko po wnętrzu swej głowy.

To dziwne. Teraz, kiedy był martwy, a w każdym razie już nie żył, czy jak to tam można określić, myśli miał o wiele jaśniejsze niż kiedykolwiek dotąd.

Sterowanie też przychodziło mu coraz łatwiej. Już prawie nie musiał się przejmować całym tym oddychaniem, śledziona chyba jakoś pracowała, zmysły działały z pełną szybkością. Tylko system trawienny pozostał tajemnicą.

Przyjrzał się swemu odbiciu w srebrnym półmisku.

Nadal wyglądał na trupa. Blada twarz, podkrążone oczy… Martwe ciało. Funkcjonuje, ale mimo to jest zasadniczo martwe. Czy to uczciwe? Czy to ma być sprawiedliwość? Czy taka jest nagroda dla wiernego wyznawcy reinkarnacji, i to od prawie stu trzydziestu lat? Powrót na świat jako zwłoki?

Nic dziwnego, że nieumarli tradycyjnie uważani są za bardzo rozgniewanych.


Miało się właśnie wydarzyć coś cudownego — jeśli spojrzeć na to z dystansu.

Jeśli jednak dystans ten będzie mały lub średni, miało się wydarzyć coś okropnego.

To jak różnica między zobaczeniem na niebie pięknej nowej gwiazdy a znalezieniem się blisko supernowej. To różnica między pięknem porannej rosy na pajęczynie a byciem muchą.

Było to coś, co normalnie nie wydarzyłoby się przez tysiące lat.

I miało się wydarzyć właśnie teraz.

Miało się wydarzyć w głębi starego kredensu w zaniedbanej piwnicy na Mrokach, najstarszej i cieszącej się najgorszą reputacją dzielnicy Ankh-Morpork.

Plop!

Był to dźwięk tak cichy, jak cicho pierwsza kropla deszczu spada na stuletnią warstwę kurzu.


— Może udałoby się ściągnąć czarnego kota, żeby przeszedł po jego trumnie.

— Przecież on nie ma trumny! — wrzasnął kwestor, którego kontakt z rzeczywistością zawsze był trochę niepewny.

— No dobrze, więc kupimy mu śliczną nową trumnę, a potem złapiemy czarnego kota, żeby po niej przeszedł.

— Nie, to głupie. Musimy go zmusić, żeby przeszedł po wodzie.

— Co? — zdziwił się dziekan.

— Przejść po wodzie. Nieumarli tego nie potrafią.

Magowie, stłoczeni teraz w gabinecie nadrektora, przemyśleli tę propozycję starannie.

— Jesteś pewien? — upewnił się dziekan.

— To powszechnie znany fakt — odparł spokojnie wykładowca run współczesnych.

— Ale za życia też nie umiał chodzić po wodzie — zauważył z powątpiewaniem dziekan.

— Rzeczywiście. To bez sensu.

— Bieżącej wodzie — uzupełnił nagle wykładowca run współczesnych. — To ma być woda bieżąca. Przepraszam. Nie mogą nad nią przejść.

— Aha…

— Aleja też nie umiem przejść nad bieżącą wodą — oświadczył dziekan.

— Nieumarły! Nieumarły! — zawołał kwestor, który z wolna tracił zmysły.

— Przestań go drażnić — upomniał dziekana wykładowca, klepiąc drżącego kwestora po plecach.

— Naprawdę nie mogę. Bo tonę.

— Nieumarli nie mogą przejść nawet po moście.

— A czy on jest tylko jeden? Czy będziemy mieli całą plagę nie-umarłych?

Nadrektor zabębnił palcami w biurko.

— Martwi kręcący się dookoła są bardzo niehigieniczni — stwierdził.

To ich uciszyło. Nikt nie spojrzał na sprawę w ten sposób, ale Mustrum Ridcully był właśnie człowiekiem, który jest do tego zdolny.

Mustrum Ridcully, zależnie od punktu widzenia, był albo najgorszym, albo najlepszym nadrektorem Niewidocznego Uniwersytetu przynajmniej od stu lat.

Przede wszystkim było go zbyt wiele. Nie chodzi o to, że był wyjątkowo duży; po prostu został obdarzony tego typu osobowością, która wypełnia całą dostępną przestrzeń. Upijał się i wrzeszczał przy kolacji, ale to normalne i przyjęte zachowanie maga. Potem jednak wracał do swojego pokoju i przez całą noc grał w strzałki, po czym wychodził o piątej rano, żeby polować na kaczki.

Krzyczał na ludzi. Usiłował ich rozweselać. I nie ubierał się jak należy. Przekonał panią Whitlow, budzącą strach ochmistrzynię Niewidocznego Uniwersytetu, by uszyła mu workowate spodnie w jaskrawych barwach błękitu i czerwieni; dwa razy dziennie magowie w osłupieniu patrzyli, jak biega wokół budynków uniwersytetu, w kapeluszu mocno przywiązanym tasiemką. Wołał na nich z entuzjazmem, ponieważ fundamentalną cechą takich ludzi jak Mustrum Ridcully jest żelazna wiara, że wszyscy inni polubiliby to samo, gdyby tylko spróbowali.

— Może umrze od tego — powtarzali sobie z nadzieją, kiedy widzieli, jak próbuje rozbijać skorupę na rzece Ankh, żeby rankiem zanurzyć się w wodzie. — Wszystkie te fizyczne ćwiczenia muszą mu zaszkodzić.

Na uniwersytet docierały przeróżne historie. Nadrektor stoczył dwie rundy walki na gołe pięści z Detrytusem, potężnym trollem do wszystkiego, zatrudnionym Pod Załatanym Bębnem. Nadrektor dla zakładu siłował się na rękę z bibliotekarzem i chociaż oczywiście nie wygrał, to jednak potem nadal miał tę rękę. Nadrektor chciał, żeby Niewidoczny Uniwersytet powołał własną drużynę piłkarską na wielki miejski turniej w Noc Strzeżenia Wiedźm.

Rozpatrując sprawę pod kątem intelektu, Ridcully utrzymywał się na stanowisku z dwóch powodów. Po pierwsze, nigdy, ale to nigdy nie zmieniał zdania w żadnej sprawie. Po drugie, potrzebował co najmniej paru minut, żeby zrozumieć dowolną nową ideę, jaką ktoś mu tłumaczył. To ważna cecha przywódcy, ponieważ jeśli po dwóch minutach ktoś nadal próbuje coś wyjaśniać, jest to prawdopodobnie ważne; jeśli natomiast rezygnuje po ledwie minucie, z pewnością chodzi mu o coś, czym w ogóle nie powinien nikomu zawracać głowy.

Zdawało się, że Mustruma Ridcully'ego jest więcej, niż może pomieścić jedno ciało.


Plop! Plop!

W ciemnej szafie w piwnicy cała półka była już zapełniona.


Windle'a Poonsa było dokładnie tyle, ile może zmieścić jedno ciało, którym sterował ostrożnie po korytarzu. Nie tego się spodziewałem, myślał. Nie zasłużyłem na coś takiego. Gdzieś musiał nastąpić błąd.

Poczuł na twarzy chłodny podmuch i uświadomił sobie, że wyszedł na dwór. Przed sobą widział zamkniętą bramę Niewidocznego Uniwersytetu.

I nagle doznał ataku ostrej klaustrofobii. Przez lata czekał, by umrzeć, a teraz w końcu umarł i utknął w tym… w tym mauzoleum, z masą głupich staruchów. Tutaj miał spędzić resztę swego życia po śmierci…

No cóż, przede wszystkim musi się wydostać i zadbać o odpowiedni koniec…

— Dobry wieczór, panie Poons.

Odwrócił się bardzo powoli i zobaczył niską sylwetkę Modo, uniwersyteckiego ogrodnika, krasnoluda. Modo siedział w półmroku i palił fajkę.

— To ty… Witaj, Modo.

— Słyszałem, że pan umarł, panie Poons.

— No, niby tak. Rzeczywiście umarłem.

— Widzę, że jakoś pan z tego wyszedł.

Poons kiwnął głową i spojrzał ponuro na mury. Bramę uniwersytetu zawsze zamykano o zmierzchu, zmuszając studentów i pracowników, by przechodzili przez mur. Wątpił, czyby sobie z tym poradził.

Zacisnął i rozprostował palce. A co tam…

— Jest tu może inne wyjście, Modo? — zapytał.

— Nie, panie Poons.

— No to gdzie byśmy chcieli je mieć?

— Słucham, panie Poons?

Rozległ się huk dręczonych cegieł, a w murze pojawił się mniej więcej Poonsokształtny otwór. Ręka Windle'a sięgnęła przez dziurę i podniosła kapelusz.

Modo zapalił zgasłą fajkę. W tej robocie widuje się czasem ciekawe rzeczy, pomyślał.


W zaułku, chwilowo nieoglądanym przez przechodniów, ktoś zwany Regiem Shoe, kto był martwy, rozejrzał się w obie strony. Po czym wyjął z kieszeni pędzel i puszkę z farbą, i wymalował na murze:


UMARŁ TAK! ODSZEDŁ NIE!


I odbiegł, a przynajmniej z wielką szybkością odszedł, powłócząc nogami.


Nadrektor otworzył okno.

— Słuchajcie — powiedział.

Magowie słuchali. Gdzieś szczekał pies. Gdzieś gwizdnął złodziej i odpowiedział mu gwizd z sąsiedniego dachu. Gdzieś dalej jakaś para kłóciła się w sposób, który skłania większość mieszkańców pobliskich ulic, by otworzyli okna i robili notatki. Ale były to tylko bardziej wyraziste motywy na tle bezustannego szumu i gwaru miasta. Ankh-Morpork mruczało w drodze przez noc do świtu, jakby było wielką, żyjącą istotą — choć oczywiście to tylko metafora.

— I co? — odezwał się pierwszy prymus. — Nie słyszę niczego niezwykłego.

— O to właśnie mi chodzi. Każdego dnia umierają w Ankh-Morpork dziesiątki ludzi. Gdyby wszyscy zaczęli nagle wracać, tak jak biedny Windle, chyba coś byśmy usłyszeli. Wybuchłoby straszne zamieszanie. To znaczy: większe niż zwykle.

— Zawsze kręci się po okolicy paru nieumarłych — przypomniał dziekan. — Wampiry, zombie, banshee i tak dalej.

— Tak, ale są bardziej naturalnie nieumarli — odparł nadrektor. — Wiedzą, jak się zachowywać. Mają to od urodzenia.

— Nie można się urodzić nieumarłym — zauważył pierwszy prymus[3].

— Chciałem powiedzieć, że to tradycyjne — wyjaśnił nadrektor.

— Tam, gdzie się wychowałem, żyło kilku powszechnie szanowanych wampirów. Byli w swoich rodzinach od wieków.

— Tak, ale wampiry piją krew. Moim zdaniem nie jest to szczególnie godne szacunku.

— Czytałem, że właściwie nie potrzebują prawdziwej krwi — oznajmił dziekan. — Potrzebują czegoś, co jest w tej krwi. Nazywa się to chyba hemogobliny.

Magowie spojrzeli na niego zdziwieni.

Dziekan wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia — przyznał. — Hemogobliny. Tak czytałem. Ma to jakiś związek z ludźmi, którzy mają we krwi żelazo.

— Mogę panów zapewnić, że ja nie mam we krwi żadnych żelaznych goblinów — oświadczył pierwszy prymus.

— W każdym razie są lepsze od zombie — dodał dziekan. — To ludzie z lepszej klasy. Wampiry nie chodzą i nie szurają stale nogami.

— A wiecie, że ludzi można zmienić w zombie? — poinformował swobodnym tonem wykładowca run współczesnych. — Nie potrzeba nawet czarów. Wystarczy wątroba pewnego rzadkiego gatunku ryby i wywar z odpowiednich ziół. Po jednej łyżce człowiek budzi się jako zombie.

— A jaka to ryba? — zainteresował się pierwszy prymus.

— Skąd mogę wiedzieć?

— W takim razie skąd ktokolwiek może wiedzieć? — zapytał pierwszy prymus złośliwie. — Niby jak? Ktoś budzi się pewnego dnia i mówi: Hej, mam taki pomysł, żeby zmienić człowieka w zombie. Potrzeba mi tylko wątroby rzadkiej ryby i jakiegoś korzenia, a teraz chodzi o to, żeby znaleźć odpowiedni. Widzicie już tę kolejkę przed chatą, co? Numer 94, wątroba czerwonej pasiastej i korzeń maniaka… nie działa. Numer 95, wątroba kolcoryby i korzeń dum-dum… nie działa. Numer 96…

— O czym pan gadasz? — przerwał mu nadrektor.

— Chciałem tylko wykazać nierozstrzygalną sprzeczność…

— Zamknij się pan — rzucił spokojnie nadrektor. — Wydaje mi się… W7ydaje mi się… Posłuchajcie, przecież śmierć musi dalej się zdarzać, prawda? Śmierć następuje. O to przecież chodzi w życiu. Jest się żywym, a potem jest się martwym. Nie można tego powstrzymać.

— Ale nie zjawił się po Windle'a — przypomniał dziekan.

— To dzieje się ciągle. — Ridcully nie zwracał na niego uwagi. — Różne stworzenia przez cały czas umierają. Nawet jarzyny.

— Nie sądzę, żeby Śmierć przyszedł po ziemniaka — mruknął z powątpiewaniem dziekan.

— Śmierć przychodzi po wszystko — odparł stanowczo nadrektor. Magowie w zadumie pokiwali głowami. Po chwili odezwał się pierwszy prymus.

— Wiecie, czytałem wczoraj, że każdy atom w ciele zmienia się co siedem lat. Nowe się przyłączają, a stare odpadają. Tak się dzieje przez cały czas. Zadziwiające, prawda?

Pierwszy prymus potrafił zrobić z rozmową to, co gęsta melasa z pedałami precyzyjnego zegarka.

— Tak? A co się dzieje ze starymi? — zapytał Ridcully, mimo woli zaciekawiony.

— Nie wiem. Pewnie fruwają w powietrzu, dopóki nie przyczepią się do kogoś innego.

Nadrektor zrobił urażoną minę.

— Niby jak? Magowie też?

— O tak. Wszyscy. To fragment cudu istnienia.

— Doprawdy? Dla mnie brzmi jak brak higieny. Przypuszczam, że nie ma sposobu, żeby to powstrzymać?

— Raczej nie… — Pierwszy prymus zastanowił się. — Chyba nie należy powstrzymywać cudów istnienia.

— Ale to znaczy, że wszystko jest zbudowane ze wszystkiego innego — stwierdził Ridcully.

— Tak. To zadziwiające, prawda?

— Obrzydliwe i tyle — ocenił krótko Ridcully. — W każdym razie chodziło mi o to… chodziło o to… — Urwał, próbując sobie przypomnieć. — Nie można wyeliminować śmierci, o to właśnie chodzi. Śmierć nie może umrzeć. To jakby prosić skorpiona, żeby sam siebie użądlił.

— Jeśli już o tym mowa — wtrącił pierwszy prymus, zawsze mający pod ręką jakieś ciekawostki — można zmusić skorpiona, żeby…

— Zamknij się pan — uciął nadrektor.

— Ale nie możemy dopuścić, żeby po okolicy włóczył się nie-umarły mag! — zawołał dziekan. — Kto wie, co może mu przyjść do głowy i co zrobi. Musimy… musimy go powstrzymać. Dla jego własnego dobra.

— Tak jest — zgodził się Ridcully. — Dla jego własnego dobra. To nie powinno być zbyt trudne. Istnieją chyba dziesiątki sposobów radzenia sobie z nieumarłymi.

— Czosnek — oznajmił krótko pierwszy prymus. — Nieumarli nie lubią czosnku.

— Trudno mieć do nich pretensje — mruknął dziekan. — Sam też go nie znoszę.

— Nieumarły! Nieumarly! — zawołał kwestor, wskazując dziekana palcem.

Zignorowali go.

— Są jeszcze święte obiekty — dodał pierwszy prymus. — Taki typowy nieumarły rozsypuje się na pył, kiedy tylko na nie spojrzy. Poza tym nie lubią dziennego światła. A gdyby już doszło do najgorszego, trzeba ich pochować na rozstajach. To pewne rozwiązanie. I jeszcze wbić w nich osikowy kołek, by się upewnić, że znowu nie wstaną.

— Posmarowany czosnkiem — dodał kwestor.

— No, chyba tak. Pewnie można go posmarować czosnkiem — zgodził się z wahaniem pierwszy prymus.

— Ale po co smarować czosnkiem nowy kołek? — zdziwił się dziekan. — A w ogóle z przypraw najlepsze są zioła i oliwa.

— Albo czerwona papryka — dodał rozmarzonym głosem wykładowca run współczesnych.

— Zamknijcie się — warknął nadrektor.


Plop!

Zawiasy drzwiczek kredensu ustąpiły wreszcie i zawartość wysypała się na podłogę.


Sierżant Colon ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork stał na warcie. Pilnował Mosiężnego Mostu, głównego połączenia pomiędzy Ankh i Morpork. Przed kradzieżą. Jeśli chodziło o zapobieganie przestępstwom, sierżant Colon uważał, że najbezpieczniej jest myśleć w dużej skali.

Istniała szkoła filozoficzna głosząca, że pilny stróż prawa w Ankh-Morpork powinien patrolować ulice i zaułki, przekupywać informatorów, śledzić podejrzanych i prowadzić tym podobne działania.

Sierżant Colon w tej akurat szkole chodził na wagary. Nie dlatego, jak zapewniał, że walka o zmniejszenie poziomu przestępczości w Ankh-Morpork przypominała walkę o zmniejszenie zawartości soli w morzu, a pilny stróż prawa mógł liczyć najwyżej na uznanie wyrażone zdaniem: „Patrzcie, ten trup w rynsztoku, czy to aby nie sierżant Colon?”. Nie; przyczyną było przekonanie, że nowoczesny, postępowy, inteligentny stróż prawa musi zawsze o jeden krok wyprzedzać dzisiejszego przestępcę. Pewnego dnia ktoś spróbuje ukraść Mosiężny Most, a wtedy znajdzie przy nim sierżanta Golona, który już na niego czeka.

Tymczasem jednak posterunek ten gwarantował spokojne, osłonięte przed wiatrem miejsce, gdzie mógł wypalić papierosa i prawdopodobnie nie zobaczyć niczego, co mogłoby go zdenerwować.

W tej chwili Colon opierał łokcie o balustradę i rozmyślał o Życiu. Jakaś postać wyszła chwiejnie z tumanów mgły. Sierżant rozpoznał znajomy, spiczasty kapelusz maga.

— Dobry wieczór, strażniku.

— Dzieńdoberek szanownemu panu.

— Czy zechcielibyście, strażniku, uprzejmie pomóc mi wejść na balustradę?

Sierżant zawahał się. Ale przecież ten gość był magiem. A odmawiając magowi pomocy, można sprowadzić na siebie poważne kłopoty.

— Wypróbowuje pan szanowny jakiś nowy czar? — zapytał, podtrzymując chudego, ale zadziwiająco ciężkiego maga.

— Nie.

Windle Poons zstąpił z mostu. Coś mlasnęło[4].

Sierżant Colon wyjrzał. Wody Ankh zamknęły się powoli.

Ach, ci magowie. Wiecznie coś kombinują.

Przyglądał się przez chwilę. Po kilku minutach zauważył jakieś poruszenie wśród śmieci i odpadków przy podstawie jednego z filarów, gdzie do wody prowadziły brudne stopnie.

Wynurzył się spiczasty kapelusz.

Sierżan Colon usłyszał, jak mag powoli wspina się na schody i klnie pod nosem.

— Powinien się pan przebrać — poradził. — W mokrym ubraniu może się pan na śmierć przeziębić.

— Ha!

— I wyciągnąć nogi przed kominkiem. Tak właśnie bym zrobił. Sierżant Colon przyjrzał się Windle'owi Poonsowi stojącemu w kałuży cieczy.

— Wypróbowywał pan jakiś specjalny typ podwodnej magii? — domyślił się.

— Niezupełnie, strażniku.

— Zawsze się zastanawiałem, jak to jest pod wodą — dodał sierżant zachęcająco. — Te sekrety głębinowych istot, niezwykłych i cudownych… Mama opowiadała mi kiedyś bajkę o takim chłopcu, co się zamienił w syrenkę… no, może nie całkiem w syrenkę… I miał różne przygody pod…

Jego głos cichł z wolna pod strasznym wzrokiem WTindle'a Poonsa.

— Tam jest nudno — stwierdził mag. Odwrócił się i powłócząc nogami ruszył przed siebie. — Bardzo nudno. Nawet wyjątkowo nudno — dodał, znikając we mgle.

Sierżant Colon został sam. Drżącymi rękami zapalił kolejnego papierosa i wolnym krokiem pomaszerował w stronę komisariatu.

— Ta twarz — mruczał do siebie. — I te oczy… Jak ten, jak mu było… Jak się nazywa ten nieszczęsny krasnolud, który prowadzi delikatesy przy Kablowej…

— Sierżancie!

Colon zamarł. Potem spojrzał pod nogi. Jakaś twarz wpatrywała się w niego z poziomu ulicy. Kiedy już wziął się w garść, rozpoznał ostre rysy swojego starego znajomego, Gardło sobie Podrzynam Dibblera, chodzącego argumentu na rzecz teorii, że na Dysku ludzkość rozwinęła się z jakiegoś gatunku szczurów. GsP Dibbler lubił określać się mianem przedsiębiorczego handlowca; wszyscy inni nazywali go ulicznym handlarzem, którego plany zdobycia majątku zawsze kończyły się niepowodzeniem. Przyczyną była zwykle niewielka, ale istotna skaza, na przykład próby sprzedaży artykułów, które nie były jego własnością albo nie działały, a czasami nawet nie istniały. Wiadomo, że magiczne złoto rozwiewa się o wschodzie słońca; to jednak blok zbrojonego betonu w porównaniu z niektórymi towarami oferowanymi przez Gardło.

Dibbler stał teraz u stóp schodów prowadzących do jednej z niezliczonych piwnic Ankh-Morpork.

— Witaj, Gardło.

— Mógłbyś zejść tu na moment, Fred? Przydałaby mi się pora: da prawna.

— Masz jakiś problem? Dibbler poskrobał się po nosie.

— Sam nie wiem, Fred. Czy to przestępstwo coś dostać? Znaczy wtedy, kiedy się o tym nie wie?

— Ktoś ci coś podarował, Gardło? Gardło przytaknął.

— Tylko że… Wiesz, że trzymam tutaj swój towar?

— Tak.

— I widzisz, zszedłem właśnie, żeby przeprowadzić mały remanent, i… — Bezradnie machnął ręką. — Najlepiej sam zobacz. Zrobił sierżantowi miejsce. W ciemności zabrzmiało ciche; plop!


Windle Poons wlókł się bez celu ciemną uliczką na Mrokach. Wyciągnął ręce przed siebie, a dłonie zwisały mu bezwładnie u nadgarstków. Nie wiedział dlaczego. Po prostu wydawało mu się to właściwą pozycją.

Może zeskoczyć z dachu? Nie, z tego też nic nie wyjdzie. Zresztą chodzenie już teraz było trudne, a dwie złamane nogi na pewno nie pomogą. Trucizna? Domyślał się, że przypłaci to ciężkim bólem brzucha. Stryczek? Dyndanie na sznurku okaże się pewnie jeszcze nudniejsze niż siedzenie na dnie rzeki.

Dotarł do ponurego placu, gdzie zbiegało się kilka uliczek. Szczury uciekały mu spod nóg. Kot wrzasnął i odbiegł po dachu.

A kiedy Windle stał tam i zastanawiał się, gdzie jest, dlaczego tu jest i co powinien zrobić, poczuł nagle na plecach ostrze noża.

— No dobra, dziadku — odezwał się jakiś glos z tyłu. — Pieniądze albo życie.

W ciemności wargi Poonsa rozciągnęły się w przerażającym uśmiechu.

— Nie żartuję, staruszku — zapewnił głos.

— Jesteście z Gildii Złodziei? — zapytał Windle, nie oglądając się.

— Nie. Jesteśmy… wolnymi strzelcami. No już, chcemy zobaczyć kolor twoich pieniędzy.

— Nie mam pieniędzy — odparł Windle. Odwrócił się. Za nim stało dwóch opryszków.

— O bogowie, spójrz na jego oczy — szepnął jeden z nich. Windle uniósł ręce nad głową.

— Uuuuuu! — zajęczał.

Napastnicy cofnęli się. Niestety, tuż za plecami mieli mur. Rozpłaszczyli się na nim.

— UuuuUUUUuuuuuspadajciestąduuuUUUuuu! — powiedział Windle, który nie zauważył, że jedyna droga ucieczki wiedzie przez niego.

Obłąkani grozą niedoszli napastnicy zanurkowali mu pod ramionami. Ale jeden z nich zdążył wbić nóż aż po rękojeść w gołębią pierś byłego maga.

Windle spojrzał na nóż.

— Zaraz! To była moja najlepsza szata! — zawołał. — Chciałem być w niej pochowany… Patrzcie tylko! Wiecie, jak trudno zacerować jedwab? No, wracajcie natychmiast! Na samym przodzie…

Nasłuchiwał przez moment. Jedynym odgłosem był daleki i cichnący tupot nóg.

Windle Poons wyjął z piersi nóż.

— Mogli mnie tym zabić — mruknął.


W piwnicy sierżant Colon podniósł jeden z obiektów leżących w wielkich stosach na podłodze. — Muszą ich być tysiące — stwierdził z tyłu Gardło. — 1 chciałbym wiedzieć, kto je tu wysypał[5].

Sierżant Colon obracał w rękach kulisty przedmiot.

— Nigdy jeszcze takiego nie widziałem — stwierdził. Potrząsnął nim i rozpromienił się. — Śliczne, prawda?

— Drzwi były zamknięte i w ogóle — tłumaczył Gardło. — I spłaciłem Gildię Złodziei.

Colon znowy potrząsnął przedmiotem.

— Ładne — stwierdził.

— Fred?

Colon przyglądał się zafascynowany, jak maleńkie płatki opadają we wnętrzu niewielkiej szklanej kuli.

— Hmm?

— Co właściwie powinienem zrobić?

— Nie mam pojęcia, Gardło. Należą chyba do ciebie. Chociaż nie wyobrażam sobie, dlaczego ktoś miałby się ich pozbywać. Ruszył do drzwi. Gardło zastąpił mu drogę.

— Należy się dwanaście pensów — oświadczył.

— Co?

— Za tę, którą wsadziłeś do kieszeni, Fred. Colon wyjął kulę.

— Daj spokój! — zaprotestował. — Przecież właśnie je znalazłeś! Nie kosztowały cię ani pensa!

— Owszem, ale koszt magazynowania… pakowanie… transport…

— Dwa pensy — zaproponował z rozpaczą Colon.

— Dziesięć.

— Trzy.

— Siedem… I sam wiesz, że gardło sobie podrzynam.

— Zgoda — odparł sierżant z wahaniem. Raz jeszcze potrząsnął kulą. — Ładne, prawda?

— Warte każdego pensa — zgodził się Dibbler. Zatarł ręce. — Będą się sprzedawać jak gorące bułeczki — uznał.

Nabrał kuł w obie ręce i wsypał je do pudła. Kiedy wychodzili, zamknął drzwi na klucz. W ciemności za nimi rozległo się ciche: plop!


Ankh-Morpork zawsze przestrzegało chlubnej tradycji serdecznego witania w swych granicach ludzi wszelkich ras, kolorów i kształtów, pod warunkiem że mieli pieniądze do wydawania oraz bilet powrotny.

Według słynnej publikacji Gildii Kupców „Witajcie w Ankh-Morpork, Grodzie Tysiąca Niespodzianek”, „gość może być pewnym Serdecznego Przyjęcia w niezliczonych Gospodach i Tawer-nach, z których wiele specjalizuje się w gustach przybyszów z dalekich stron. Czyś jest zatem Człekiem, Trollem, Krasnoludem, Goblinem czy Gnomem, Ankh-Morpork z radością wzniesie swój puchar i powie: Zdrowie! Trzymaj się, chłopie. Do dna!”.

Windle Poons nie miał pojęcia, gdzie nieumarli spędzają wieczory. Wiedział tylko, ale wiedział z absolutną pewnością, że jeśli gdziekolwiek mogą się zabawić, to prawdopodobnie mogą się zabawić w Ankh-Morpork.

Niezdarne kroki prowadziły go coraz głębiej w Mroki. Tyle że nie były już tak niezdarne.

Przez ponad wiek Windle Poons żył wewnątrz murów Niewidocznego Uniwersytetu. W sensie przeżytych lat było to bardzo długo. W sensie zgromadzonego doświadczenia był jednak nastolatkiem.

Teraz widział, słyszał i wąchał rzeczy, których jeszcze nigdy nie widział, nie słyszał ani nie wąchał.

Mroki są najstarszą częścią miasta. Gdyby wykonać trójwymiarową mapę grzeszności, niegodziwości i ogólnej niemoralności — podobnej do wykresów pola grawitacyjnego wokół czarnej dziury — to nawet w Ankh-Morpork Mroki wyglądałyby jak szyb kopalniany. Zresztą Mroki mocno przypominały wspomniane wyżej zjawisko astronomiczne: silnie przyciągały, żadne światło nie mogło stamtąd uciec i rzeczywiście bywały bramą do innego świata.

Mroki były miastem w mieście.

Na ulicach tłoczyli się mieszkańcy. Opatulone figury przemykały w swoich sprawach. Niezwykła muzyka dobiegała z ciemnych klatek schodowych — podobnie jak ostre i niezwykłe zapachy.

Poons mijał delikatesy dla goblinów i krasnoludzie bary, skąd dobiegały odgłosy zabawy i walki, którymi krasnoludy tradycyjnie zajmowały się równocześnie. Były też trolle sunące przez tłum jak… jak wielcy ludzie między małymi ludźmi. I nie kuliły się wcale.

Do tej pory Windle widywał trolle tylko w bardziej eleganckich dzielnicach miasta[6]. Tam poruszały się z przesadną ostrożnością, by przypadkiem nie zatłuc kogoś na śmierć i nie zjeść. Na Mrokach kroczyły bez lęku, wysoko unosząc głowy — tak wysoko, że niemal wystawały im spomiędzy ramion.

Windle Poons wędrował ulicami niczym przypadkowo uderzona kula po stole bilardowym. Tutaj eksplozja dźwięku z baru odepchnęła go na ulicę, tam dyskretne wejście obiecywało niezwykłe, zakazane rozkosze i przyciągało jak magnes. W życiu Windle'a Poonsa nie było zbyt wielu rozkoszy, nawet tych zwykłych i dozwolonych. Nie był pewien, na czym polegają. Kilka szkiców na zewnątrz którychś drzwi pod różową lampą niewiele mu wyjaśniło, ale wzbudziło głęboką chęć do nauki.

Obracał się dookoła i patrzył w przyjemnym oszołomieniu.

Co za miejsce! Zaledwie dziesięć minut spaceru albo piętnaście powłóczenia nogami od uniwersytetu! A on nie wiedział nawet, że istnieje! Tylu ludzi! Taki gwar! Życie!!!

Kilka osób rozmaitych gatunków i kształtów zderzyło się z nim. Jeden czy dwóch próbowało coś powiedzieć, ale zaraz zamykali usta i odchodzili pospiesznie.

Myśleli przy tym: jego oczy! Jak świdry!

Nagle doszedł go jakiś głos z mroku:

— Hej, chłoptasiu. Masz ochotę się zabawić?

— O tak! — zapewnił zachwycony Windle Poons. — O tak! Tak! — Odwrócił się.

— Niech to piekło!

Usłyszał tupot stóp kogoś uciekającego zaułkiem.

Posmutniał.

Życie, jak widać, było przeznaczone dla żyjących. Może jednak popełnił błąd, wracając do własnego ciała? Był głupi, wierząc, że jest inaczej.

Zawrócił i — nie dbając niemal o utrzymywanie bicia serca — powlókł się z powrotem na uniwersytet.


Windle przeszedł wolno przez dziedziniec i wkroczył do Głównego Holu. Nadrektor będzie wiedział, co robić… — Tam jest!

— To on!

— Łapać go!

Myśli Windle'a runęły z wytyczonego toru przez urwisko. Spojrzał na pięć zaczerwienionych, zmartwionych, a przecie wszystkim znajomych twarzy.

— O, dziekan… — powiedział smętnym głosem. — 1 pierwszy prymus? Ojej, przyszedł pan nadrektor…

— Łap go za rękę!

— Nie patrzcie mu w oczy!

— Złap mu drugą rękę!

— To dla twojego dobra, Windle!

— To nie jest Windle! To kreatura z ciemności!

— Zapewniam was…

— Macie nogi?

— Łap go za nogę!

— Trzymaj drugą!

— Złapaliście już wszystko? — ryknął nadrektor.

Magowie przytaknęli.

Mustrum Ridcully sięgnął w przestronne zakamarki swej szaty.

— A masz, ty potworze w ludzkiej postaci! — warknął. — Co powiesz na to, co? Aha!

Windle spojrzał zezem na niewielki obiekt podetkany mu pod sam nos.

— Zaraz… hm… — powiedział nieśmiało. — Moim zdaniem… tak… hm… owszem, zapach jest bardzo charakterystyczny, nieprawdaż… Tak, stanowczo… Allium sativum. Zwykły domowy czosnek. Tak?

Magowie przyjrzeli mu się niepewnie. Potem przyjrzeli się główce czosnku. A potem znowu Windle'owi.

— Zgadłem, prawda? — zapytał i spróbował się uśmiechnąć.

— Słucham? — zapytał niepewnie nadrektor. — Tak. Tak, rzeczywiście. — Rozejrzał się, nie wiedząc, co by jeszcze dodać. — Dobra robota — zakończył.

— Dziękuję, że próbowaliście mi pomóc — powiedział Winde. Naprawdę to doceniam.

Postąpił o krok. Magowie równie dobrze mogliby próbować zatrzymać lodowiec.

— A teraz muszę się przespać — oznajmił. — Mam za sobą ciężki dzień.

Powlókł się do swojego pokoju. Ktoś wniósł tu jakieś rzeczy, ale Windle poradził sobie z tym bez trudu: zgarnął je wszystkie i za jednym zamachem wyrzucił na korytarz.

Potem położył się w łóżku.

Spać… Na pewno był zmęczony. Nie oszczędzał się dzisiaj. Ale sen oznaczał, że przestanie się kontrolować, a nie był pewien, czy wszystkie systemy osiągnęły już pełną sprawność.

Poza tym, kiedy się lepiej zastanowić, to czy w ogóle musi sypiać? Jest martwy, a to powinno być całkiem jak sen, tylko bardziej. Chociaż, oczywiście, jeśli człowiek nie będzie uważał, jego kawałki mogą zgnić i odpaść.

A właściwie co się powinno robić przez sen? Śnić… Ale to tylko metoda porządkowania wspomnień czy coś w tym rodzaju. Jak się do tego zabrać?

Zapatrzył się w sufit.

— Nigdy nie myślałem, że być martwym to aż taki kłopot — powiedział głośno.

Po chwili ciche, ale uparte zgrzytanie kazało mu odwrócić głowę.

Nad kominkiem wisiał ozdobny lichtarz, umocowany do klamry w ścianie. Był elementem umeblowania tak dobrze znanym, że Windle od pięćdziesięciu lat właściwie go nie zauważał.

A teraz się odkręcał. Wirował powoli, zgrzytając przy każdym obrocie. Aż w końcu spadł i potoczył się po podłodze.

Niewyjaśnione fenomeny same w sobie nie są na Dysku niczym wyjątkowym[7]. Tyle że zwykle mają więcej sensu, a przynajmniej są nieco bardziej interesujące.

Nic więcej nie miało chyba zamiaru się ruszać. Windle uspokoił się więc i powrócił do porządkowania swoich wspomnień. Znalazł tam sprawy, o których całkiem zapomniał.

Po dłuższym czasie usłyszał na korytarzu jakieś szepty; drzwi otworzyły się z trzaskiem.

— Przytrzymać mu nogi! Łapcie nogi!

— Trzymajcie ręce! Windle spróbował usiąść.

— Dzień dobry panom — powiedział. — O co chodzi? Stojący u stóp łóżka nadrektor pogrzebał w worku i wyjął jakiś ciężki przedmiot.

Uniósł go w górę.

— Aha! — zawołał.

Windle przyjrzał się z uwagą.

— Tak? — zapytał uprzejmie.

— Aha — powtórzył jeszcze raz nadrektor, ale już z mniejszym przekonaniem.

— To symboliczny dwuręczny topór kultu Ślepego Io — stwierdził Windle.

Nadrektor spojrzał na niego tępo.

— No… no tak — przyznał. — Zgadza się.

Odrzucił topór przez ramię, niemal pozbawiając dziekana lewego ucha. Raz jeszcze sięgnął do worka.

— Aha!

— To całkiem ładny egzemplarz Mistycznego Zęba Offlera, Boga Krokodyla.

— Aha!

— A to… niech się przyjrzę… Tak, to zestaw świętych Latających Kaczek Ordpora Niegustownego. Świetna zabawa.

— Aha!

— A to… nie, proszę nie podpowiadać… to święty linglong niesławnego kultu Sootee. Tak?

— Aha?

— Wydaje mi się, że to trójgłowa ryba z religii trójgłowej ryby w Howandzie.

— To śmieszne — stwierdził nadrektor, odrzucając rybę. Magowie byli rozczarowani. Religijne obiekty, jak się okazało, nie są jednak absolutnie pewnym środkiem na nieumarłych.

— Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu — zapewnił Windle. Dziekan rozpromienił się nagle.

— Światło dzienne! — zawołał. — To załatwi sprawę.

— Bierzcie kotarę!

— Bierzcie drugą kotarę!

— Raz, dwa, trzy… Teraz!

Windle zamrugał w ostrym blasku słońca.

Magowie wstrzymali oddech.

— Przykro mi — powiedział. — Ale to chyba też nie działa. Znowu posmutnieli.

— Niczego nie czujesz? — upewnił się Ridcully.

— Żadnego uczucia rozsypywania się w pył i rozwiewania? — dodał z nadzieją pierwszy prymus.

— Skóra schodzi mi z nosa, jeśli za długo przebywam na słońcu — odparł Windle. — Nie wiem, czy to coś pomoże. — Spróbował się uśmiechnąć.

Magowie popatrzyli po sobie i wzruszyli ramionami.

— Wychodzimy — zarządził nadrektor. Rzędem wyszli na korytarz.

Ridcully ruszył za nimi. W progu zatrzymał się jeszcze i pogroził Windle'owi palcem.

— Ta niechęć do współpracy, Windle, nie poprawia pańskiej sytuacji — oznajmił i trzasnął drzwiami.

Po chwili cztery śruby przytrzymujące klamkę odkręciły się bardzo powoli. Przez chwilę krążyły pod sufitem, po czym spadły.

Windle zastanawiał się nad tym przez chwilę.

Wspomnienia… Mnóstwo wspomnień. Sto trzydzieści lat wspomnień. Kiedy żył, nie pamiętał nawet setnej części tego, co wiedział. Ale teraz był martwy, a jego umysł oczyścił się ze wszystkiego prócz srebrzystych nici myśli. Teraz je widział: wszystko, co przeczytał, co zobaczył, wszystko, co słyszał. Wszyściutko, ustawione w równych szeregach. Nic nie zostało zapomniane. Wszystko było na miejscu.

Trzy niewytłumaczalne zjawiska jednego dnia. Cztery, jeśli dodać do nich jego wciąż trwającą egzystencję. To dopiero było niewytłumaczalne.

A wymagało tłumaczenia.

No cóż, to już nie jego kłopot. Nic już teraz nie było jego kłopotem.


Magowie przyczaili się przed drzwiami pokoju Windle'a Poonsa.

— Wszystko gotowe? — upewnił się Ridcully.

— Dlaczego nie można zlecić tego służbie? — mruczał pierwszy prymus. — To poniżej godności…

— Ponieważ chcę to załatwić jak należy i z godnością — odparł nadrektor. — Jeśli już ktoś ma pochować maga na rozstaju dróg z kołkiem wbitym w pierś, powinni się tym zająć inni magowie. W końcu byliśmy jego przyjaciółmi.

— A właściwie co to takiego? — spytał dziekan, badając trzymane w rękach narzędzie.

— To się nazywa szpadel — wyjaśnił pierwszy prymus. — Widziałem, jak używają go ogrodnicy. Ten ostry koniec trzeba wbić w ziemię. Potem jest już trudniej.

Ridcully zajrzał przez dziurkę od klucza.

— Znów się położył — poinformował. Wstał, strzepując kurz z kolan. — Uwaga, na moją komendę. Raz… dwa…

Ogrodnik Modo popychał taczki, pełne ściętych gałązek żywopłotu, obok nowego laboratorium badawczego Magii Wysokich Energii, kiedy pół tuzina magów minęło go z wielką — jak na magów — prędkością. Między sobą nieśli Windle'a Poonsa.

— Panie nadrektorze — usłyszał Modo jego głos. — Jest pan pewien, że to podziała?

— Chodzi nam wyłącznie o twoje dobro — zapewnił Ridcully.

— Nie wątpię, ale…

— Już niedługo znów będziesz się czuł jak dawniej — obiecywał kwestor.

— Wcale nie będzie — syknął dziekan. — O to właśnie chodzi.

— Już niedługo nie będziesz się czuł jak dawniej, bo o to właśnie chodzi — wysapał kwestor, kiedy znikali za rogiem.

Modo znów pchnął taczki i w zamyśleniu ruszył na osłonięty teren, gdzie palił ognisko, ukrywał pryzmy kompostu i zeschłe liście. Tam też stała nieduża szopa, gdzie chował się podczas deszczu.

Kiedyś pracował jako młodszy ogrodnik w pałacu, ale praca tutaj okazała się ciekawsza, niż oczekiwał. Tutaj naprawdę wrzało życie.


Społeczeństwo Ankh-Morpork jest społeczeństwem ulicznym. Zawsze dzieje się tam coś ciekawego. W tej chwili woźnica na koźle dwukonnego wozu z owocami trzymał dziekana sześć cali nad ziemią, ściskał za kołnierz dziekańskiej szaty i groził, że wypchnie twarz dziekana przez tył dziekańskiej głowy.

— To brzoskwinie, jasne?! — wrzeszczał. — Wiesz pan, co się dzieje z brzoskwiniami, jeśli za długo leżą? Odgniatają się! Ale nie tylko one będą wgniecione!

— Jestem magiem, człowieku — tłumaczył dziekan. Jego spiczaste buty dyndały w powietrzu. — Gdyby nie fakt, że użycie magii w jakikolwiek sposób z wyjątkiem samoobrony jest wbrew moim zasadom, miałbyś poważne kłopoty.

— A co tu właściwie robicie? — zainteresował się woźnica i trochę opuścił dziekana, żeby spojrzeć mu przez ramię.

— Właśnie — odezwał się człowiek próbujący zapanować nad końmi zaprzężonymi do wozu z drewnem. — Co się dzieje? Są tu ludzie, którym się płaci od godziny.

— Ruszać się tam z przodu!

Dostawca drewna odwrócił się na koźle ku długiemu rzędowi wozów za sobą.

— Próbuję — wyjaśnił. — To chyba nie moja wina, nie? Jest tu cała banda magów, którzy rozkopują tę przeklętą ulicę!

Ponad brzegiem wykopu pojawiło się zabłocone oblicze nad-rektora.

— Na miłość bogów, dziekanie! Przecież kazałem jakoś załatwić tę sprawę!

— Owszem. Właśnie prosiłem tego dżentelmena, żeby się cofnął i pojechał inną drogą — odparł dziekan, któremu zaczynało już brakować powietrza.

Dostawca owoców odwrócił go w powietrzu, żeby mógł obejrzeć zatłoczoną ulicę.

— Próbowałeś pan kiedy wycofać sześćdziesiąt wózków naraz? — zapytał. — To trudna robota. Zwłaszcza kiedy nikt nie może się ruszyć, bo tak nas załatwiliście, że wozy stoją dookoła całego kwartału. Nikt nie może się cofnąć, bo ktoś inny stoi mu na drodze. Jasne?

Dziekan spróbował przytaknąć. Sam się zastanawiał, czy mądre jest kopanie dołu na skrzyżowaniu ulicy Pomniejszych Bóstw i Broad-Wayu, dwóch najbardziej ruchliwych w Ankh-Morpork. Na początku wydawało się to rozsądne. Nawet najbardziej uparty nie-umarły powinien pozostać należycie pochowany pod ulicami o takim natężeniu ruchu. Problem polegał na tym, że nikt nie pomyślał o trudnościach, jakie powoduje rozkopanie dwóch ważnych arterii w godzinie szczytu.

— Spokojnie, spokojnie. Co się tu dzieje?

Tłum gapiów rozstąpił się, przepuszczając krępą postać sierżanta Golona ze Straży. Sunął między ludźmi niepowstrzymanie, brzuchem torował sobie drogę. Kiedy zobaczył magów, tkwiących po pas w dziurze na środku ulicy, jego szeroka, rumiana twarz wyraźnie się rozpromieniła.

— Co my tu mamy? — rzucił. — Bandę międzynarodowych złodziei skrzyżowań?

Był uradowany. Jego długoterminowa strategia zapobiegania przestępstwom wreszcie wykazała swą skuteczność.

Nadrektor wyrzucił mu na buty łopatę ankh-morporskiego mułu.

— Nie bądź durniem, człowieku — burknął. — To bardzo poważna sprawa.

— Jasne. Wszyscy tak mówią. — Sierżant Colon nie należał do tych, których łatwo zbić z tropu, kiedy już nabiorą rozpędu. — Założę się, że w setkach wiosek w jakichś pogańskich okolicach, takich jak Klatch, zapłacą dobrą cenę za eleganckie, prestiżowe skrzyżowanie, co?

Ridcully przyglądał mu się z otwartymi ustami.

— Co też wygadujecie, strażniku? — zapytał po chwili. Wskazał swój spiczasty kapelusz. — Nie słyszeliście? Jesteśmy magami. Tu chodzi o sprawę magów. Gdybyście więc zechcieli skierować te wozy dookoła, byłoby miło…

— Brzoskwinie odgniatają się od samego patrzenia… — odezwał się jakiś glos za sierżantem.

— Ci durnie trzymają nas tutaj dobre pół godziny — oświadczył poganiacz bydła, który dawno już stracił panowanie nad czterdziestoma wołami, w tej chwili spacerującymi bez celu po okolicznych ulicach. — Proszę ich aresztować.

Sierżant uświadamiał sobie z wolna, że mimo woli znalazł się na scenie dramatu obejmującego setki ludzi, z których niektórzy byli magami, a wszyscy wściekli.

— W takim razie co tu robicie? — zapytał słabym głosem.

— Chowamy naszego kolegę. A niby co myśleliście? Colon spojrzał niepewnie na otwartą trumnę obok drogi. Windle Poons pomachał mu lekko.

— Przecież… on nie jest martwy… chyba… — Marszcząc czoło, sierżant usiłował zrozumieć całą sytuację.

— Pozory często mylą — stwierdził nadrektor.

— Ale on właśnie do mnie pomachał — nie ustępował sierżant.

— I co?

— Przecież to nie jest normalne, żeby…

— Wszystko w porządku, sierżancie — uspokoił go Windle. Colon przesunął się trochę bliżej trumny.

— Czy wczoraj wieczorem nie rzucił się pan do rzeki? — wyszeptał.

— Tak — przyznał Windle. — Bardzo mi pomogliście.

— A potem tak jakby wyrzucił się pan z powrotem.

— Obawiam się, że tak.

— Ale tkwił pan tam całe wieki…

— Było ciemno, rozumiecie. Nie mogłem znaleźć schodków. Sierżant Colon musiał uznać logikę tego wytłumaczenia.

— W takim razie chyba faktycznie jest pan martwy — uznał wreszcie. — Nikt nie mógłby tyle siedzieć w rzece, gdyby wcześniej nie umarł.

— Otóż to — zgodził się Windle.

— Tylko dlaczego chodzi pan i mówi? Pierwszy prymus wyjrzał z dołu.

— Nie jest niczym niezwykłym, by martwe ciało poruszało się i wydawało dźwięki po śmierci, sierżancie — oświadczył. — Powodem są mimowolne skurcze mięśni.

— Rzeczywiście, pierwszy prymus ma rację — potwierdził Windle Poons. — Gdzieś o tym czytałem.

— Aha. — Sierżant rozejrzał się dookoła. — W takim razie — dodał niepewnie — chyba wszystko w porządku.

— No, skończyliśmy — oznajmił nadrektor i wygramolił się z dołu. — Jest dostatecznie głęboki. Chodź, Windle, pora do ziemi.

— Jestem naprawdę wzruszony — zapewnił Windle i położył się w trumnie. Była całkiem przyzwoita, z kostnicy przy ulicy Wiązów. Nadrektor pozwolił mu ją wybrać osobiście.

Ridcully sięgnął po drewniany młotek.

Windle znów usiadł.

— Wszyscy tak bardzo starają się mi pomóc…

— To prawda. — Ridcully obejrzał się. — Do rzeczy. Kto ma kolek?

Wszyscy spojrzeli na kwestora.

Kwestor zrobił nieszczęśliwą minę. Pogrzebał w torbie.

— Nie mogłem znaleźć — powiedział. Nadrektor zasłonił dłonią oczy.

— No dobrze — rzucił spokojnie. — A wiecie, jakoś nie jestem zaskoczony. Wcale a wcale. Co przyniosłeś? Udziec jagnięcy? Kawałek wieprzowiny?

— Pory — odparł kwestor.

— To przez te nerwy — wyjaśnił pospiesznie dziekan.

— Pory — stwierdził nadrektor. Jego samokontrola była tak silna, że mogłaby zginać podkowy. — Bardzo dobrze. Kwestor wręczył mu zwiędły zielony pęczek.

— Posłuchaj, Windle — rzekł Ridcully. — Chcę, żebyś sobie wyobraził, że trzymam w ręku…

— Wszystko w porządku — zapewnił go Windle.

— Nie jestem pewien, czy uda się wbić…

— Naprawdę mi to nie przeszkadza.

— Nie?

— Zasada pozostaje w mocy — zapewnił Windle. — Proszę mi podać te pory, ale myśleć o wbijaniu kołka. To powinno wystarczyć.

— To bardzo ładnie z twojej strony — przyznał Ridcully. — Wykazujesz odpowiednie podejście.

— Espńt de carps — stwierdził pierwszy prymus. Ridcully zerknął na niego niechętnie i dramatycznym gestem wręczył pory Windle'owi.

— A masz! — zawołał.

— Dziękuję.

— A teraz załóżmy wieko i chodźmy na obiad — zaproponował Ridcully. — Nie martw się, Windle. To musi podziałać. Dzisiaj jest ostatni dzień reszty twojego życia.

Windle leżał w ciemności i nasłuchiwał stukania młotka. Coś uderzyło głucho, rozległo się stłumione przekleństwo i uwaga, by dziekan porządnie trzymał swój koniec. Potem łoskot ziemi o wieko, coraz słabszy i bardziej odległy.

Po dłuższej chwili dalekie dudnienie zaświadczyło, że uliczny ruch powrócił do zwykłego natężenia. Windle słyszał nawet stłumione głosy.

Uderzył w wieko trumny.

— Może by tak trochę ciszej! — zawołał. — Tu na dole są ludzie, którzy próbują być martwi!

Głosy ucichły. A potem usłyszał oddalające się szybko kroki.

Leżał tak przez pewien czas — nie miał pojęcia, jak długo. Spróbował zatrzymać wszystkie funkcje organizmu, ale zrobiło mu się tylko bardzo niewygodnie. Dlaczego umieranie jest takie trudne? Inni ludzie jakoś sobie z nim radzili, nawet bez żadnej praktyki.

W dodatku swędziała go noga.

Spróbował sięgnąć w dół i się podrapać, a wtedy natrafił dłonią na coś małego i nieregularnego. Zdołał chwycić to w palce.

Miał wrażenie, że to pęczek zapałek.

W trumnie? Czyżby ktoś sądził, że dla zabicia czasu zapali cygaro?

Z niejakim trudem zdołał jednym butem zsunąć ze stopy drugi i przesunął go wyżej, aż udało mu się go złapać. Dzięki temu uzyskał szorstką powierzchnię, by zapalić zapałkę…

Siarkowy blask zalał jego niewielki, podłużny świat.

Wewnątrz wieka ktoś przybił niewielki kartonik.

Windle przeczytał go.

Potem jeszcze raz.

Zapałka zgasła.

Zapalił następną, by sprawdzić, czy to, co właśnie przeczytał, istnieje naprawdę.

Wiadomość nadal brzmiała niezwykle, nawet za trzecim razem:


Umarły? W depresji?

Masz ochotę zacząć od początku?

Zajrzyj do klubu

OD NOWA

czwartki, godz. 12 w nocy,

ul. Wiązów 668

BEZ ZWŁOKI PRZYPROWADŹ SWE ZWŁOKI


Płomyk drugiej zapałki zgasł, zabierając ze sobą resztkę tlenu.

Przez długi czas Windle leżał w ciemności, rozważał swoje kolejne posunięcie i kończył dojadać pory.

Kto by pomyślał?

I nagle zmarłemu Windle Poonsowi przyszło do głowy, że nie istnieje coś takiego jak cudzy kłopot, a kiedy już człowiek sądzi, że świat go odepchnął, nagle okazuje się, że świat ten pełen jest niezwykłości. Z doświadczenia wiedział, że żywi nigdy nie zauważają połowy tego, co się naprawdę dzie7je, ponieważ zbyt są zajęci życiem. Kibic najlepiej widzi rozgrywkę, powiedział sobie.

Żywi ignorowali to, co niezwykłe i cudowne, ponieważ życie było zbyt wypełnione tym, co nudne i zwyczajne. Ale przecież było niezwykłe. Zdarzały się samoodkręcające się śrubki, a także małe karteczki z wiadomościami dla umarłych.

Postanowił sprawdzić, o co tu chodzi. A potem… Jeśli Śmierć nie miał zamiaru się po niego zjawić, to on pójdzie do Śmierci. Ma przecież swoje prawa. Tak jest! Rozpocznie poszukiwania na skalę, jakiej jeszcze nie znano.

Uśmiechnął się w ciemności.

Zaginiony: Śmierć.

Dzisiaj był jednak pierwszy dzień reszty jego życia.

I całe Ankh-Morpork leżało mu u stóp. To znaczy w przenośni. Jedyna droga prowadziła w górę.

Wyciągnął rękę, namacał w mroku karteczkę i oderwał ją od drewna. A potem wetknął sobie między zęby.

Następnie oparł stopy o brzeg trumny, przesunął ręce nad głowę i pchnął.

Wilgotne błoto Ankh-Morpork ustąpiło odrobinę.

Windle przerwał z przyzwyczajenia, żeby nabrać tchu, i przypomniał sobie, że nie warto. Pchnął jeszcze raz. Ścianka trumny rozpadła się w drzazgi.

Windle przyciągnął ją do siebie i rozdarł solidne sosnowe drewno jak papier. W ręku pozostał mu kawałek deski, który jako łopata byłby całkiem bezużyteczny dla każdego, kto nie dysponuje siłą zombie.

Przewrócił się na brzuch. Odgarniając ziemię swoją zaimprowizowaną łopatą i ugniatając ją nogami, Windle Poons pełzł ku powierzchni, by zacząć wszystko od nowa.


Wyobraźcie sobie pejzaż — równinny, z falami wzniesień. Jest późne lato w krainie oktarynowych traw, pod strzelającymi w niebo szczytami wysokich Ramtopów, a dominującymi barwami są brąz i złoto. Koniki polne skwierczą jak na patelni. Nawet powietrze jest zbyt gorące, by się poruszać. To najgorętsze lato w pamięci żyjących, a w tych okolicach oznacza to czas bardzo długi.

Wyobraźcie sobie jeźdźca na koniu. Jedzie powoli drogą pokrytą calową warstwą pyłu, pomiędzy polami kukurydzy obiecującymi niezwykle bogate plony.

Wyobraźcie sobie płot z wyschłego, martwego drewna. Ktoś przypiął do niego kartkę. Litery wyblakły od słońca, ale wciąż dają się odczytać.

Wyobraźcie sobie cień padający na kartkę. Można niemal usłyszeć, jak czyta oba słowa.

Wąska ścieżka prowadzi w bok od głównego szlaku, w stronę grupki pobielonych chat.

Wyobraźcie sobie szuranie stóp. Wyobraźcie sobie drzwi — otwarte.

Wyobraźcie sobie chłodną, mroczną izbę widzianą przez otwarte drzwi. Nie jest to pomieszczenie, w którym zwykle mieszkają ludzie. To izba dla ludzi, którzy żyją na dworze, ale czasem muszą wejść pod dach, kiedy robi się ciemno. To izba dla uprzęży i psów, izba, gdzie wiesza się płachty brezentu, żeby wyschły. Przy drzwiach stoi beczka. Podłoga wyłożona jest kamieniami, a na belkach pod sufitem tkwią haki do wieszania bekonu. Stoi wyszorowany stół, przy którym mogłoby usiąść trzydziestu ludzi.

Nie ma ludzi. Nie ma psów. Nie ma piwa. Nie ma bekonu.


Odpowiedzią na stukanie była cisza, a po niej ciche klapanie kapci po kamiennej podłodze. Po chwili chuda staruszka, o twarzy kolorem i teksturą przypominającej orzech, wyjrzała zza uchylonych drzwi.

— Słucham — powiedziała.

NA KARTCE BYŁO NAPISANE „POTRZEBNA POMOC”.

— Naprawdę? Naprawdę? Przecież wisi tam chyba od zeszłej zimy.

— PRZEPRASZAM BARDZO. NIE POTRZEBUJE PANI POMOCY?

Zmierzyła go badawczym wzrokiem.

— Ale nie mogę płacić więcej niż sześć pensów tygodniowo. Stojąca nieruchomo w słońcu wysoka postać zdawała się rozważać tę propozycję.

DOBRZE, stwierdziła w końcu.

— Nie wiedziałabym nawet, gdzie miałbyś zacząć pracę. Od trzech lat nie mam żadnego uczciwego pomocnika. Czasem tylko wynajmuję różnych leniwych wałkoni z wioski, kiedy są mi potrzebni.

TAK?

— Czyli zgadzasz się?

MAM KONIA.

Staruszka zerknęła poza przybysza. Na podwórzu stał najbardziej imponujący wierzchowiec, jakiego w życiu widziała. Zmrużyła powieki.

— I to niby twój koń, tak?

TAK.

— Z całym tym srebrem na uprzęży i w ogóle?

TAK.

— I zgadzasz się pracować za sześć pensów tygodniowo?

TAK.

Staruszka ściągnęła wargi. Spoglądała to na przybysza, to na jego konia, to na popadającą w ruinę farmę. Wreszcie chyba powzięła decyzję, być może wnioskując, że ktoś, kto nie posiada koni, nie musi się obawiać koniokrada.

— Będziesz spać w stodole, rozumiesz? — zastrzegła.

SPAĆ? TAK OCZYWIŚCIE. ISTOTNIE, BĘDĘ MUSIAŁ SPAĆ.

— I tak nie mogłabym cię wpuścić do domu. To nie byłoby właściwe.

ZAPEWNIAM PANIĄ, ŻE STODOŁA BĘDZIE CAŁKIEM ODPOWIEDNIA.

— Ale możesz przychodzić do domu na posiłki. DZIĘKUJĘ.

— Nazywam się Flitworth. Panna Flitworth.

TAK.

Czekała.

— Spodziewam się, że też masz jakieś nazwisko — podpowiedziała wreszcie.

TAK ZGADZA SIĘ. Znów odczekała chwilę.

— I co?

NIE ROZUMIEM.

— Jak się nazywasz?

Przybysz spoglądał na nią przez chwilę, po czym rozejrzał się nerwowo.

— No, dalej — zachęciła go panna Flitworth. — Przecież nie zatrudnię kogoś, kto nie ma nazwiska. No…? Przybysz spojrzał w górę. NIEBO?

— Nikt nie nazywa się pan Niebo.

PAN… BRAMA? Kiwnęła głową.

— Może być. Może być Brama. Znałam kiedyś takiego, co się nazywał Bramka. No dobrze, panie Brama. A imię? Nie mów mi tylko, że też go nie masz. Musisz być Billem, Tomem, Bruce'em albo jednym z nich.

TAK.

— Co?

JEDEN Z NICH.

— Ale który?

EHM… PIERWSZY?

— Jesteś Bill?

TAK.

Panna Flitworth przewróciła oczami.

— No dobrze, Billu Niebo… — zaczęła.

BRAMO.

— A tak. Przepraszam. No dobrze, Billu Bramo…

PROSZĘ MI MÓWIĆ BILL.

— A ty możesz mi mówić panno Flitworth. Pewnie chciałbyś zjeść kolację?

CHCIAŁBYM? AHA… TAK WIECZORNY POSIŁEK TAK.

— Prawdę mówiąc wyglądasz, jakbyś umierał z głodu. A nawet jakbyś już umarł.

Przyjrzała się mrocznej postaci. Nie wiedziała dlaczego, ale trudno było ocenić, jak właściwie wygląda Bill Brama, a nawet przypomnieć sobie dźwięk jego głosu. A przecież był tam i najwyraźniej coś mówił — inaczej jak mogłaby cokolwiek pamiętać z tej rozmowy?

— W okolicy jest wielu ludzi, co nie korzystają z imienia, z którym przyszli na świat — rzekła. — Zawsze powtarzam, że nic nikomu nie przyjdzie z zadawania osobistych pytań. Mam nadzieję, że umiesz pracować, panie Billu Bramo. Wciąż zbieram siano z wysokich łąk, a kiedy nadejdą żniwa, będzie mnóstwo roboty. Potrafisz używać kosy?

Bili Brama przez chwilę rozważał pytanie.

MYŚLĘ, powiedział w końcu, ŻE ODPOWIEDZIĄ JEST ZDECYDOWANE „TAK”, PANNO FLITWORTH.


Gardło sobie Podrzynam Dibbler nigdy nie widział sensu w zadawaniu osobistych pytań, przynajmniej wtedy, kiedy odnosiły się do niego i układały w ogólny schemat „Czy te rzeczy, które sprzedajesz, należą do ciebie?”. Nikt jednak nie zjawiał się i nie zgłaszał pretensji, że sprzedają jego własność. Dibblerowi to wystarczało. Od rana sprzedał już ponad tysiąc kuł i musiał wynająć trolla, żeby donosił je z tajemniczego źródła w piwnicy. Ludzie je uwielbiali.

Zasada działania była wręcz śmiesznie prosta i łatwa do opanowania przez przeciętnego obywatela Ankh-Morpork już po kilku nieudanych próbach. Należało potrząsnąć szklaną kulą, a wtedy w zamkniętej wewnątrz cieczy wirowała chmura maleńkich płatków śniegu, które delikatnie osiadały na malutkiej replice jednego ze sławnych zabytków miasta. W niektórych kulach był to Niewidoczny Uniwersytet, w innych Wieża Sztuk, Mosiężny Most albo pałac Patrycjusza. Dokładność modeli budziła podziw.

A potem nagle nie została już ani jedna. Cóż, pomyślał Gardło, szkoda. Ponieważ formalnie nie należały do niego — chociaż moralnie, ma się rozumieć, moralnie były jego — nie mógł właściwie narzekać. To znaczy owszem, mógł narzekać, ale tylko pod nosem i nie zwracając się do nikogo konkretnego. Zresztą, jeśli się zastanowić, to może tak nawet będzie lepiej. Niska cena, duży obrót Lepiej jak najszybciej wypuścić je z rąk — wtedy łatwiej te ręce rozłożyć w geście niewinności towarzyszącemu pytaniu „Kto? Ja?”.

Trzeba przyznać, że kule były prześliczne. Z wyjątkiem — co dziwne — napisu. Mieścił się na dolnej powierzchni każdej kuli, wypisany nierównymi literami, jakby przez kogoś, kto nigdy dotąd nie widział pisma i próbował skopiować wyrazy-. Pod każdą kulą, pod precyzyjnym, zasypanym płatkami modelem budynku, widniały słowa:


Pami tka
Z ankh-morpork

Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, był bezwstydnym autoingredientorem[8]. Miał własny, specjalny stojaczek z zestawem przypraw, który stawiano przed nim przy każdym posiłku. Była tam sól, trzy rodzaje pieprzu, cztery typy musztardy, cztery odmiany octu oraz szesnaście rozmaitych sosów, w tym jego ulubiony wow-wow, mieszanina dojrzałej skumblii, marynowanych ogórków, kaparów, musztardy, mango, fig, tartego wahooni, esencji anchois, asafetydy oraz, co ważne, siarki i saletry dla zwiększenia mocy. Ridcully odziedziczył przepis po wuju, który — po zużyciu pół kwarty sosu do obfitej kolacji — zjadł nieco węgla drzewnego, by uspokoić żołądek, zapalił fajkę, po czym zniknął w tajemniczych okolicznościach, chociaż jego buty następnego lata znaleziono na dachu.

Na lunch podano baraninę na zimno. Baranina dobrze pasowała do sosu wow-wow. W noc śmierci Ridcully'ego seniora przewędrowali razem trzy mile.

Mustrum zawiązał pod szyją serwetkę, zatarł ręce i sięgnął po stojak z przyprawami.

Stojak się odsunął.


Ridcully sięgnął znowu. Stojak odjechał na bok. Ridcully westchnął.

— No dobrze, chłopcy — powiedział. — Znacie zasady. Żadnych czarów przy stole. Kto znowu gra w durnia?

Inni starsi magowie przyglądali mu się niepewnie.

— Ja… ja… nie sądzę, żebyśmy mogli jeszcze w to grać — odparł kwestor, który w tej chwili jedynie od czasu do czasu sięgał granic normalności. — Obawiam się, że zgubiliśmy kilka pionków…

Rozejrzał się, zachichotał i wrócił do prób rozcięcia swojej porcji baraniny łyżką. Z uwagi na obecny stan kwestora magowie starali się trzymać noże poza jego zasięgiem.

Cały stojak z przyprawami wzniósł się w powietrze i zaczął powoli wirować. A potem eksplodował.

Magowie, ociekający octem i kosztownymi przyprawami, przyglądali się temu, wytrzeszczając oczy jak sowy.

— To chyba sos — próbował zgadywać dziekan. — Zeszłej nocy wyraźnie przechodził w stan krytyczny.

Coś spadło mu na głowę, odbiło się i wylądowało na talerzu. Była to czarna żelazna śruba, długa na kilka cali.

Kolejna spowodowała lekki wstrząs u kwestora.

Po sekundzie czy dwóch trzecia spadła sztorcem na blat tuż obok dłoni nadrektora i wbiła się w drewno.

Wszystkie oczy zwróciły się ku górze.

Wieczorami Główny Hol był oświetlony przez jeden masywny kandelabr, choć słowo to, kojarzone często z migotliwymi szklanymi wisiorkami, wydawało się niezbyt adekwatne do wielkiego, ciężkiego, oblepionego woskiem obiektu, który wisiał nad głowami jedzących niczym groźba debetu na koncie. Mógł pomieścić tysiąc świec. I znajdował się bezpośrednio nad stołem starszych magów.

Kolejna śruba brzęknęła o posadzkę obok kominka.

Nadrektor odchrząknął.

— Uciekamy? — zaproponował.

Kandelabr runął.

Odłamki stołu i zastawy uderzyły o ściany. Mordercze woskowe bryły wielkości ludzkiej głowy ze świstem pomknęły przez okna. Cała świeca, z niezwykłą szybkością wypchnięta z chaosu, wbiła się w drzwi na głębokość kilku cali.

Nadrektor wyplątał się z resztek swojego krzesła.

— Kwestor! — ryknął.

Kwestora ekshumowano z kominka.

— Tego… Słucham, nadrektorze — wykrztusił.

— Co to miało znaczyć?

Kapelusz uniósł się Ridcully'emu nad głową.

Był to typowy spiczasty kapelusz maga z szerokim rondem, dostosowany jednak do aktywnego trybu życia nadrektora. Ridcully powbijał w materiał spławiki do wędki, a za wstążkę wetknął bardzo małą pistoletową kuszę, na wypadek gdyby podczas codziennej przebieżki zobaczył coś wartego ustrzelenia. Uznał też, że spiczasty czubek ma rozmiar akurat odpowiedni dla niewielkiej butelki Very Old Peculiar Brandy Bentincka. Był bardzo przywiązany do swego kapelusza.

Jednak kapelusz nie był już przywiązany do niego.

Dnfował powoli przez salę. Wydawał też cichy, ale wyraźny bulgot.

Nadrektor zerwał się na nogi.

— A niech to! — wrzasnął. — Ta brandy warta jest dziewięć dolarów!

Rzucił się na kapelusz, chybił i leciał dalej, aż wyhamował powoli kilka stóp nad podłogą.

Kwestor nerwowo podniósł rękę.

— Może korniki? — powiedział.

— Jeśli coś takiego się powtórzy — warknął Ridcully — choćby jeszcze raz, słyszycie? Wtedy bardzo się rozzłoszczę!

Opadł na podłogę w tej samej chwili, gdy otworzyły się szerokie drzwi. Do sali wpadł jeden z woźnych, a za nim oddział gwardii pałacowej Patrycjusza.

Kapitan gwardzistów miał minę człowieka, który słowo „cywil” wymawia tym samym tonem co „karaluch”.

— Ty tu jesteś szefem? — zmierzył nadrektora wzrokiem. Nadrektor wstał, wygładził szatę i spróbował wygładzić brodę.

— Jestem nadrektorem tego uniwersytetu, zgadza się — odparł.

Kapitan rozejrzał się z zaciekawieniem po sali. Studenci kulili się jak jeden mąż na drugim końcu. Plamy jedzenia pokrywały większą część ścian aż po sufit. Fragmenty mebli leżały wokół szczątków kandelabru niby drzewa wokół Punktu Zero uderzenia meteorytu.

Po chwili odezwał się z niesmakiem kogoś, kto edukację zakończył w wieku dziewięciu lat, ale kto słyszał różne historie…

— Oddajecie się młodzieżowym rozrywkom, co? — domyślił się. — Rzucacie w siebie kanapkami i tym podobne?

— Czy mogę spytać o powody tego najścia? — zapytał zimno Ridcully.

Kapitan oparł się o włócznię.

— No cóż — rzekł. — Sprawa jest prosta. Patrycjusz zabarykadował się w swojej sypialni, ponieważ meble w pałacu pędzą dookoła, że byście nie uwierzyli, a kucharze nie chcą nawet zajrzeć do kuchni, takie rzeczy się tam wyprawiają…

Magowie starali się nie patrzeć na ostrze włóczni. Zaczynało się powoli odkręcać od drzewca.

— W każdym razie — ciągnął kapitan, nie zwracając uwagi na ciche, metaliczne zgrzyty — Patrycjusz zawołał mnie przez dziurkę od klucza, rozumiecie. I powiada: „Zastanawiam się, Douglas, czyby ci nie przeszkadzało, gdybyś podskoczył na uniwersytet i poprosił ich szefa, żeby zechciał zajrzeć do mnie na chwilę, jeśli nie jest zbyt zapracowany”. Ale jeśli chcecie, zawsze mogę wrócić i powiedzieć mu, że jesteście zajęci studenckimi żartami.

Ostrze niemal już spadło z drzewca.

— Słuchacie mnie? — upewnił się podejrzliwie kapitan.

— Hmm… Co? — ocknął się nadrektor, z wysiłkiem odrywając wzrok od włóczni. — Aha. No tak. Mogę was zapewnić, dobry człowieku, że nie jesteśmy przyczyną…

— Auuu!

— Słucham?

— Grot włóczni spadł mi na nogę!

— Doprawdy? — zdziwił się niewinnie Ridcully. Kapitan podskakiwał na jednej nodze.

— Słuchajcie, wy przeklęci handlarze hokus-pokusami! Idziecie czy nie? — zapytał między jednym a drugim podskokiem. — Boss nie jest zadowolony. Wcale nie jest zadowolony.


Ogromny, bezkształtny obłok Życia dryfował nad światem Dysku niczym woda wzbierająca za tamą, gdy zamknie się kanały odpływowe. Kiedy zabrakło Śmierci i nikt nie odbierał siły życia, choć dobiegało końca, nie miała się ona gdzie podziać.

Tu i tam uziemiała się w przypadkowych fenomenach spirytystycznych, niczym iskry błyskawic przed letnią burzą.

Wszystko, co istnieje, pragnie żyć. Na tym właśnie polega cykl życia. To jest energia, która napędza ogromne biologiczne pompy ewolucji. Wszystko stara się wspiąć wyżej, używając pazurów, macek czy zwyczajnie pełzając do kolejnej niszy, aż wreszcie dostaje się na sam szczyt — który, prawdę mówiąc, jakoś nigdy nie wydaje się wart tego wysiłku.

Wszystko, co istnieje, pragnie żyć. Nawet to, co nie jest żywe, co posiada rodzaj subżycia, życia metaforycznego, niemal życia. A teraz, w ten sam sposób, w jaki okres nagłych upałów prowadzi do rozkwitu niezwykłych i egzotycznych roślin…

W szklanych kulach było coś niezwykłego. Trzeba było wziąć je, potrząsnąć, popatrzeć, jak ślicznie wirują i migoczą śniegowe płatki. Potem zabrać je do domu i postawić nad kominkiem.

I zapomnieć o nich.


Stosunki między Niewidocznym Uniwersytetem i Patrycjuszem, absolutnym władcą i niemal dobroczynnym dyktatorem Ankh-Morpork, były złożone i subtelnej natury.

Magowie utrzymywali, że jako słudzy wyższej prawdy nie podlegają przyziemnym prawom miejskim.

Patrycjusz zgadzał się, że tak jest w istocie, ale — do licha — mają płacić podatki jak każdy.

Magowie twierdzili, że jako podążający za światłem mądrości nie są winni posłuszeństwa żadnemu śmiertelnemu.

Patrycjusz przyznawał, że może to być prawda, jednak są winni miastu podatek w wysokości dwustu dolarów od głowy rocznie, płatny w ratach kwartalnych.

Magowie argumentowali, że uniwersytet stoi na gruncie magicznym i jest zatem wyłączony z podatków, a zresztą i tak nie da się opodatkować wiedzy.

Patrycjusz odpowiadał, że da się. I że wynosi to dwieście dolarów per capita, a jeśli per capita stanowi jakiś problem, to można bez trudu zorganizować decapita.

Magowie przypominali, że uniwersytet nigdy nie płacił podatków żadnym cywilizowanym władcom.

Patrycjusz zaznaczał, że nie upiera się przy cywilizowanych zachowaniach.

Magowie pytali, co ze szczególnym złagodzeniem wymagań.

Patrycjusz wyjaśniał, że właśnie mówi o szczególnie złagodzonych wymaganiach. Nie chcieliby się przekonać, jakie są wymagania surowe?

Magowie wspominali, że był taki władca, zaraz, to chyba w Stuleciu Ważki, który usiłował nakazywać uniwersytetowi, co ma robić. Patrycjusz może przyjść i go sobie obejrzeć, jeśli ma ochotę.

Patrycjusz zapewniał, że to zrobi. Naprawdę to zrobi.

W końcu zgodzono się, że chociaż magowie — oczywiście — nie płacili żadnych podatków, dokonywali jednak całkowicie dobrowolnej wpłaty wysokości, powiedzmy, no, dwustu dolarów od głowy, z czystej uprzejmości, mutatis mutandis, bez dodatkowych warunków, do wykorzystania w celach ściśle niemilitarnych i akceptowalnych ekologicznie.

Taka właśnie dynamiczna gra sił czyniła Ankh-Morpork miejscem interesującym, stymulującym, a przede wszystkim wściekle niebezpiecznym do życia[9].


Starsi magowie nieczęsto wędrowali po tym, co przewodnik „Witajcie w Ankh-Morpork” prawdopodobnie określał jako gwarne ulice i malownicze zaułki miasta. Natychmiast jednak zauważyli, że dzieje się coś dziwnego. Nie chodzi o to, że brukowce na ogół nie fruwają w powietrzu, lecz o to, że zwykle najpierw ktoś nimi rzuca. Normalnie nie szybują same z siebie.

Jakieś drzwi otworzyły się nagle i wybiegło przez nie ubranie z parą butów tańczących z tyłu i kapeluszem płynącym kilka cali nad pustym kołnierzem. Za ubraniem biegł chudy mężczyzna, który za pomocą urwanego naprędce kawałka flaneli usiłował osiągnąć to, co zwykle wymaga pary spodni.

— Wracaj natychmiast! — wrzeszczał, kiedy skręcali za róg. — Wciąż jestem za ciebie winien siedem dolarów!

Druga para spodni wybiegła na ulicę i pomknęła za nimi.

Magowie zbili się w ciasną grupkę niby przerażone zwierzę o pięciu spiczastych głowach i dziesięciu nogach. Zastanawiali się, kto pierwszy wygłosi jakiś komentarz.

— To wściekle dziwne — stwierdził w końcu nadrektor.

— Hmm? — odparł dziekan, próbując zasugerować, że praktycznie codziennie widuje dziwniejsze rzeczy i że zwracanie przez nad-rektora uwagi na zwykłe biegnące samodzielnie ubranie jakoś zawstydza całą społeczność magów.

— Daj pan spokój. Niewielu znam tu krawców, którzy dorzuciliby drugą parę spodni do ubrania za siedem dolarów.

— Aha — mruknął dziekan.

— Gdyby znów tu przebiegało, spróbujcie podłożyć mu nogę, żebym mógł obejrzeć metkę.

Prześcieradło wysunęło się z okna na piętrze i trzepocząc pofrunęło nad dachami.

— Wiecie — odezwał się wykładowca run współczesnych, starając się mówić spokojnie i ze swobodą. — Nie sądzę, żeby działała tu magia. To nie robi wrażenia magii.

Pierwszy prymus sięgnął do jednej z głębokich kieszeni swej szaty. Rozległy się stłumione brzęki, szelesty, kilka cichych zgrzytów. Po chwili tryumfalnie wyjął szklany sześcian z tarczą na jednej ściance.

— Nosisz coś takiego w kieszeni? — oburzył się dziekan. — Taki cenny instrument?

— A co to jest, do demona? — zdziwił się Ridcully.

— Niezwykle czułe urządzenie pomiarowe — wyjaśnił dziekan. — Mierzy gęstość pola magicznego. Thaumometr.

Pierwszy prymus z dumą uniósł sześcian i nacisnął umieszczony z boku przycisk.

Wskazówka na tarczy zadrżała lekko i znieruchomiała.

— Widzicie? Tylko naturalne tło, całkiem niegroźne dla ludzi.

— Głośniej — poprosił nadrektor. — Nic nie słyszę w tym hałasie. Trzaski i krzyki dobiegły nagle z domów po obu stronach ulicy.


Pani Evadne Cake była medium. Raczej drobnym. Nie było to kłopotliwe zajęcie. Niewielu z tych, którzy umierali w Ankh-Morpork, zdradzało chęć pogawędki z pozostałymi przy życiu krewnymi. Ich mottem było chyba Jak najwięcej mistycznych wymiarów między mną a nimi”. Wolny czas pani Cake poświęcała więc krawiectwu i pracom w kościele. Dowolnym kościele. Była bardzo gorliwą wyznawczynią — na swoich własnych warunkach.

Evadne Cake nie należała do tych mediów, które preferują zasłony z paciorków i kadzidło — po części dlatego że nie lubiła kadzidła, ale przede wszystkim dlatego że była znakomita w swym fachu. Dobry iluzjonista potrafi zachwycić widzów prostym pudełkiem zapałek albo całkiem zwyczajną talią kart — jeśli zechce je pan obejrzeć, drogi panie, przekona się pan, że to całkiem zwyczajna talia kart — i nie potrzebuje żadnych składanych stolików, które mogą przyciąć komuś palce, ani cylindrów z podwójnym dnem, niezbędnych prestidigitatorom niższej klasy. Z podobnych przyczyn nie potrzebowała rekwizytów pani Cake. Nawet solidną kryształową kulę postawiła wyłącznie dla wywarcia wrażenia na klientach. Pani Cake potrafiłaby odczytać przyszłość z talerza owsianki[10]. Umiała doznać objawienia, patrząc na patelnię podsmażonego bekonu. Całe życie gmerała w świecie duchów, choć w jej przypadku nie jest to odpowiednie określenie. Nie należała do tych, co gmerają. Należała do tych, co głośno tupiąc, wkraczają do świata duchów i żądają spotkania z dyrekcją.

W tej chwili, przygotowując śniadanie i krojąc psią karmę dla Ludmiły, zaczęła słyszeć głosy.

Były bardzo ciche. Nie na samej granicy słyszalności, ponieważ głosów tych normalne ucho nie słyszy wcale. Rozbrzmiewały jej w głowie.

…uważaj, co robisz… gdzie jestem… przestańcie się rozpychać…

Po chwili umilkły.

Zastąpiło je dobiegające z sąsiedniego pokoju ciche zgrzytanie. Pani Cake odsunęła swoje jajko na miękko i przeszła przez zasłonę z paciorków.

Dźwięk dobiegał spod prostej jutowej narzuty, pod którą stała kryształowa kula.

Pani Cake wróciła do kuchni i wybrała ciężką patelnię. Raz czy dwa machnęła nią energicznie, żeby wyczuć ciężar, po czym na palcach podeszła do kryształowej kuli pod narzutą.

Wznosząc patelnię, by zaatakować, cokolwiek nieprzyjemnego się pojawi, zrzuciła materiał.

Kula obracała się wolno na podstawce.

Pani Cake przyglądała się jej przez chwilę. Potem zaciągnęła story, usiadła na krześle i nabrała tchu.

— Jest tam ktoś? — zapytała. Zapadła się większa część sufitu.

Po kilku minutach wysiłków Evadne Cake zdołała wysunąć głowę nad gruzy.

— Ludmiła!

W korytarzu rozległy się miękkie kroki i coś wbiegło od strony podwórza. Miało wyraźne i atrakcyjne kobiece kształty i nosiło całkiem zwyczajną sukienkę. Jednak cierpiało także na nadmiar owłosienia, którego nie potrafiłyby usunąć wszystkie delikatne różowe maszynki z żyletkami na świecie. Poza tym sprawiała wrażenie, że zęby i paznokcie w tym sezonie nosi się długie. Można by się spodziewać, że stworzenie zawarczy, ale odezwało się miłym i zdecydowanie ludzkim głosem.

— Mamo?

— Tu jestem!

Przerażająca Ludmiła podniosła ciężką belkę i bez wysiłku odrzuciła ją na bok.

— Co się stało? Nie miałaś włączonego przeczucia?

— Wyłączyłam, żeby porozmawiać z piekarzem. Ojej, ale się wystraszyłam.

— Zrobię ci filiżankę herbaty, dobrze?

— Nie. Wiesz, że kiedy przychodzi twój Czas, zawsze rozgniatasz filiżanki.

— Już coraz rzadziej…

— Dzielna dziewczynka. Ale sama zrobię herbatę. Dziękuję ci. Evadne Cake wstała i otrzepała fartuch z tynku.

— Krzyknęli — oznajmiła. — Krzyknęli wszyscy naraz!


Modo, uniwersytecki ogrodnik, pielił właśnie kwietnik z różami, kiedy starożytny aksamitny trawnik tuż obok wybrzuszył się nagle i wypuścił pędy odpornej, wieloletniej odmiany Windle'a Poonsa, mrugającego niepewnie oczami w świetle dnia.

— Czy to ty, Modo?

— Zgadza się, panie Poons — potwierdził krasnolud. — Pomóc panu wyjść?

— Dziękuję, chyba sam sobie poradzę.

— Mam w szopie szpadel, gdyby pan potrzebował…

— Nie, nie. Wszystko w porządku. — Windle wyciągnął nogi z ziemi i otrzepał szatę. — Przepraszam za twój trawnik — dodał, spoglądając na dziurę w ziemi.

— Nie ma o czym mówić, panie Poons.

— Długo trzeba pracować, żeby doprowadzić go do takiego stanu?

— Myślę, że jakieś pięćset lat.

— Ojej… Strasznie mi przykro. Mierzyłem w piwnice, ale chyba zmyliłem kierunek.

— Proszę się nie martwić, panie Poons — pocieszył go krasnolud. — I tak wszystko rośnie jak zwariowane. Zakopię to jeszcze dzisiaj, rzucę trochę nasion, a pięćset lat przeleci jak z bicza trząsł. Sam pan zobaczy.

— Sytuacja jest taka, że chyba rzeczywiście zobaczę — mruknął smętnie Windle. Rozejrzał się. — Czy jest tu gdzieś nadrektor?

— Widziałem, że wszyscy poszli do pałacu — wyjaśnił ogrodnik.

— W takim razie szybko się wykąpię i przebiorę. Nie chciałbym nikomu przeszkadzać.

— Słyszałem, że nie tylko pan umarł, ale wręcz pana pochowali — zawołał jeszcze Modo, kiedy Windle oddalał się, powłócząc nogami.

— To prawda.

— Porządnego człowieka nie da się pogrzebać, co? Windle obejrzał się.

— A przy okazji… Gdzie jest ulica Wiązów? Modo poskrobał się za uchem.

— Czy to nie boczna od Kopalni Melasy?

— A tak, przypominam sobie.

Modo wrócił do pielenia.

Nie przejął się specjalnie okresową naturą śmierci Windle'a Poonsa. W końcu drzewa zimą też wyglądały na martwe, ale każdej wiosny rozkwitały na nowo. Wyschnięte nasiona trafiały do ziemi i wyrastały z nich świeże młode pędy. Praktycznie rzecz biorąc, nic nie umierało na długo. Weźmy na przykład taki kompost.

Modo wierzył w kompost z taką samą pasją, z jaką inni wierzyli w bogów. Jego pryzmy kompostu falowały, fermentowały i fosforyzowały słabo w ciemności, być może dzięki tajemniczym, możliwe że nielegalnym składnikom, jakie Modo tam dodawał, chociaż nigdy niczego mu nie udowodniono. Zresztą nikt nie zamierzał ich rozkopywać, żeby sprawdzić, co jest w środku.

Same martwe odpadki, a przecież w pewnym sensie żywe. I rosły na nich róże. Pierwszy prymus wytłumaczył Modowi, że róże rosły tak wysoko, ponieważ na tym polega cud istnienia. Jednak Modo osobiście uważał, że próbują jak najbardziej oddalić się od kompostu.

Jego pryzmy czekała dzisiaj prawdziwa uczta. Chwasty kwitły nad podziw pięknie. Nigdy jeszcze nie widział, żeby rośliny wyrastały tak szybko i tak obficie. To na pewno przez kompost, uznał Modo.


Kiedy magowie dotarli do pałacu, panował tam straszliwy rozgardiasz. Elementy umeblowania dryfowały pod sklepieniami. Ławica sztućców, niby płynące w powietrzu srebrzyste płotki, przemknęła obok głowy nadrektora i zniknęła w głębi korytarza. Zdawało się, że w budynku szaleje selektywny i uporządkowany huragan.

Inni byli już na miejscu. Wśród nich wyróżniała się grupa ludzi ubranych całkiem podobnie do magów, chociaż wyćwiczone oko natychmiast dostrzegało pewne istotne różnice.

— Kapłani? — zdziwił się dziekan. — Przed nami? Obie grupy zaczęły dyskretnie przyjmować pozycje pozostawiające swobodę ruchów.

— Na co komu oni? — zapytał pierwszy prymus. Nastąpił wyraźny spadek metaforycznej temperatury.

Falujący dywan przefrunął obok nich.

Nadrektor spojrzał w oczy potężnego arcykapłana Ślepego Io, który — jako najważniejszy sługa najważniejszego boga w chaotycznym panteonie świata Dysku — pełnił w Ankh-Morpork funkcję najbliższą rzecznika spraw religijnych.

— Łatwowierni durnie — mruknął pierwszy prymus.

— Bezbożni majsterkowicze — odezwał się chudy akolita, wyglądając zza barów arcykapłana.

— Naiwni idioci!

— Ateistyczne męty!

— Służalczy kretyni!

— Dziecinni magicy!

— Krwiożerczy kapłani!

— Wścibscy magowie!

Ridcully uniósł brew. Arcykapłan ledwie dostrzegalnie skinął głową.

Odsunęli się od obu grup, z bezpiecznej odległości obrzucających się wyzwiskami, i nonszalanckim krokiem przeszli do stosunkowo cichej części sali. Tam, pod statuą jednego z przodków Patrycjusza, stanęli twarzą w twarz.

— No tak… Jak idzie interes zawracania głów bogom? — spytał Ridcully.

— Z pokorą staramy się jak najlepiej. A jak tam niebezpieczne mieszanie się w sprawy nieprzeznaczone ludzkiemu rozumowi?

— Całkiem nieźle, całkiem nieźle… — Ridcully zdjął kapelusz i sięgnął do spiczastej części. — Mogę zaproponować ci kropelkę czegoś mocniejszego?

— Alkohol to trucizna dla ducha. Może papierosa? Słyszałem, że zwykle ulegacie temu nałogowi.

— Nie ja. Gdybym ci powiedział, co takie rzeczy robią z płucami… Ridcully odkręcił sam czubek kapelusza i nalał do niego solidną porcję brandy.

— Do rzeczy — mruknął. — Co się właściwie dzieje?

— Ostatnio ołtarz wzleciał w powietrze i spadł na nas.

— U nas kandelabr się odkręcił. Wszystko samo się odkręca. I wiesz, po drodze tutaj widzieliśmy biegnące ulicą ubranie… Dwie pary spodni za siedem dolarów!

— Hmm… Obejrzałeś metkę?

— W dodatku wszystko pulsuje. Zauważyłeś, jak wszystko pulsuje?

— Myśleliśmy, że to wasza sprawka.

— To nie magia. Jak przypuszczam, bogowie nie są bardziej niż zwykle rozgniewani?

— Najwyraźniej nie.

Arcykapłan przysunął się odrobinę.

— Mam chyba dość siły ducha, by opanować i zwalczyć odrobinę trucizny — powiedział. — Nie czułem się tak, odkąd pani Cake należała do mojej trzódki.

— Pani Cake? Kto to jest pani Cake?

— Wy macie… przerażające Stwory z Piekielnych Wymiarów i różne takie, prawda? Straszliwe zagrożenia waszej bezbożnej profesji? — spytał arcykapłan.

— Tak.

— A my mamy kogoś, kto nazywa się pani Cake. Ridcully spojrzał na niego zdziwiony.

— Nie pytaj. — Kapłan zadrżał. — Bądź wdzięczny losowi, że nie będziesz musiał jej poznać.

Ridcully bez słowa podał mu brandy.

— A tak między nami — podjął kapłan. — Masz jakieś pomysły co do tego wszystkiego? Gwardziści starają się wydobyć jego lordowską mość. Wiesz, że zażąda odpowiedzi. A ja nie jestem nawet pewien, czy znam pytania.

— Nie magia i nie bogowie — rzekł Ridcully. — Mogę dostać z powrotem tę truciznę? Dziękuję. Nie magia i nie bogowie. Niewiele pozostaje, prawda?

— Chyba nie jest to jakaś odmiana magii, o której nie wiecie?

— Jeśli jest, nic o niej nie wiemy.

— To rozsądne — zgodził się kapłan.

— A może bogowie próbują na boku czegoś bezbożnego? — zapytał Ridcully, chwytając się ostatniej szansy. — Może paru z nich posprzeczało się trochę albo co? Ktoś się bawił złotymi jabłkami?

— Na boskim froncie panuje wyjątkowy spokój — odparł arcykapłan. Oczy zaszkliły mu się lekko, jakby odczytywał święty tekst we własnej głowie. — Hyperopia, bogini butów, uważa, że Sandelfon, bóg korytarzy, jest dawno zaginionym bratem bliźniakiem Grune'a, boga owoców rosnących poza sezonem. Kto położył kozła do łóżka Offlera, boga krokodyla? Czy Offler dąży do przymierza z Siedmiorękim Sękiem? Tymczasem Hoki Dowcipniś wciąż próbuje swoich starych sztuczek…

— Tak, wystarczy — przerwał mu Ridcully. — Jakoś nigdy nie mogłem w sobie wzbudzić zainteresowania tymi plotkami.

Za nimi dziekan usiłował powstrzymać wykładowcę run współczesnych przed próbą zamiany kapłana Offlera, boga krokodyla, w komplet walizek, a kwestor krwawił z nosa po trafieniu kadzielnicą.

— W tej chwili musimy prezentować jednolity front — stwierdził nadrektor. — Mam rację?

— Zgoda — odparł arcykapłan.

— Przynajmniej na razie.

Niewielki dywanik przemknął, falując, na poziomie oczu. Arcykapłan oddał butelkę brandy.

— A przy okazji… Mama się skarży, że ostatnio nie pisujesz — powiedział.

— No tak… — Magowie byliby zdumieni, widząc pełne skruchy zakłopotanie swego nadrektora. — Miałem masę roboty. Wiesz, jak to jest…

— Kazała ci przypomnieć, że oczekuje nas obu na obiedzie w Noc Strzeżenia Wiedźm.

— Nie zapomniałem — zapewnił przybity Ridcully. — Nie mogę się doczekać.

Zwrócił się w stronę coraz gwałtowniejszego starcia.

— Przestańcie, chłopcy! — zawołał.

— Bracia! Powstrzymajcie się! — ryknął arcykapłan.

Pierwszy prymus uwolnił z uchwytu głowę najwyższego kapłana kultu Hinki. Dwóch wikarych przestało kopać kwestora. Nastąpiło ogólne wygładzanie szat, poszukiwanie kapeluszy i wybuch zakłopotanych chrząknięć.

— Teraz lepiej — stwierdził Ridcully. — Otóż Jego Eminencja Arcykapłan i ja postanowiliśmy…

Dziekan spojrzał wściekle na bardzo niskiego biskupa.

— On mnie kopnął! Kopnąłeś mnie!

— Ooo! Nigdy w życiu, mój synu.

— Kopnąłeś jak licho! — syknął dziekan. — Z boku, żeby nikt nie widział.

— …postanowiliśmy… — powtórzył Ridcully, piorunując dziekana wzrokiem — poszukiwać rozwiązania obecnych niepokojów w duchu braterstwa i dobrej woli. I dotyczy to także pana, pierwszy prymusie!

— Nic nie mogłem poradzić! Popchnął mnie!

— Coś podobnego! Obyś zyskał wybaczenie — rzekł z godnością archidiakon Thrume.

Coś trzasnęło na piętrze. Szezlong zbiegł po schodach i przebił się przez drzwi.

— Mam wrażenie, że gwardziści nadal próbują uwolnić Patrycjusza — domyślił się arcykapłan. — Najwyraźniej nawet jego tajne przejścia są zablokowane.

— Wszystkie? — zdziwił się Ridcully. — Myślałem, że ten przebiegły diabeł maje wszędzie.

— Zablokowane — powtórzył kapłan. — Wszystkie.

— Prawie wszystkie — odezwał się głos za jego plecami.

Ridcully odwrócił się. Jakaś postać najwyraźniej wyszła ze ściany. Ludzka postać, ale tylko z braku innych możliwości. Chudy, blady, odziany w przykurzoną czerń Patrycjusz zawsze przypominał Ridcully'emu drapieżnego flaminga, gdyby tylko udało się znaleźć flaminga, który jest czarny i cierpliwy jak skała.

— Och… Lordzie Yetinari — powiedział rektor Niewidocznego Uniwersytetu. Jego głos nie zmienił się prawie, jeśli nie liczyć sporego dodatku słodyczy. — Cieszę się, że nie odniósł pan żadnej szkody.

— Przyjmę panów w Podłużnym Gabinecie — poinformował Patrycjusz. Tuż za nim panel w ścianie bezgłośnie opadł na miejsce.

— Ja… tego… Zdaje się, że kilku gwardzistów na górze próbuje uwolnić… — zaczął arcykapłan.

Patrycjusz machnął lekceważąco wąską dłonią.

— Nie śmiałbym im przeszkadzać — rzekł. — Daje im to jakieś zajęcie, a także poczucie własnej ważności. Gdyby nie to, musieliby przez cały dzień stać nieruchomo, wyglądać groźnie i panować nad swoimi pęcherzami. Chodźmy, panowie.


Przywódcy pozostałych gildii Ankh-Morpork zjawiali się pojedynczo lub parami, stopniowo wypełniając gabinet. Patrycjusz z ponurą miną przeglądał papiery na swoim biurku, słuchając ich tłumaczeń.

— To nie my — zapewnił przewodniczący alchemików.

— Zwykle, kiedy bierzecie się do pracy, rzeczy fruwają w powietrzu — zauważył Ridcully.

— Tak, ale tylko z powodu nieprzewidzianych reakcji egzotermicznych — wyjaśnił alchemik.

— Rzeczy zwykle wybuchają — przetłumaczy! jego zastępca, nie podnosząc głowy.

— Rzeczy mogą wylatywać w powietrze, ale zwykle spadają potem na ziemię. Nie fruwają dookoła ani, na przykład, nie zaczynają się odkręcać — dodał jego szef, rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie. — Zresztą dlaczego mielibyśmy sami sobie szkodzić? Mówię wam, w mojej pracowni rozpętało się prawdziwe piekło! Wszędzie coś przelatuje! Właśnie miałem wychodzić, kiedy duże i bardzo kosztowne szklane naczynie rozpadło się na kawałki!

— Weselmy się! To była wybuchowa dyskusja! — zabrzmiał znękany głos.

Zebrani rozstąpili się, by przepuścić Sekretarza Generalnego i Głównego Dupka Gildii Błaznów i Trefnisiów. Drgnął, czując na sobie ich wzrok, ale i tak zwykle drżał przez cały czas. Wyglądał na człowieka, który był Punktem Zero dla zbyt wielu torów, którego spodnie zbyt często spływały białą farbą, którego opanowanie rozpada się w strzępy od jednego dźwięku trąbki. Pozostali przywódcy gildii starali się być dla niego mili, tak jak ludzie starają się być mili dla innych, którzy stoją na gzymsach bardzo wysokich budynków.

— Co chciałeś przez to powiedzieć, Geoffrey? — zapytał Ridcully tak łagodnie, jak tylko potrafił. Błazen przełknął ślinę.

— Widzicie — wymamrotał — mamy tu wybuchową, bo wybuchła retorta, więc powstaje gra słów z wybuchową dyskusją, co oznacza gorącą i głośną, a na pewno było tam głośno. Wybuchowa dyskusja, rozumiecie? Gra słów. Taki żart. Ehm… Chyba nie najlepszy…

Nadrektor spojrzał prosto w oczy podobne do dwóch jajek na miękko.

— Och, żart — powiedział. — Oczywiście. Ho, ho, ho… Zachęcająco skinął na pozostałych.

— Hohoho — zaśmiał się arcykapłan.

— Hohoho — dołączył do niego przywódca Gildii Skrytobójców.

— Hohoho — dodał szef alchemików. — A najzabawniejsze, że ona rozpadła się całkiem cicho.

— Próbujecie więc mnie przekonać — odezwał się Patrycjusz, kiedy litościwe dłonie odprowadziły błazna na bok — że żaden z was nie jest odpowiedzialny za te wydarzenia?

Mówiąc, zerkał znacząco na Ridcully'ego.

Nadrektor miał właśnie odpowiedzieć, kiedy kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie na biurku Patrycjusza. Stała tam nieduża szklana kula z modelem pałacu. A obok leżał nóż do papieru.

Nóż wyginał się powoli.

— I co? — spytał Patrycjusz.

— To nie my — odparł głuchym głosem nadrektor.

Patrycjusz podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Nóż był już wygięty niczym łuk.

Patrycjusz przebiegł wzrokiem po zebranych, aż odnalazł kapitana Doxie z dziennej zmiany Straży Miejskiej.

— Możecie coś z tym zrobić?

— Ehm… Na przykład co, sir? Nóż? Tego… Mógłbym go chyba aresztować za bycie krzywym.

Yetinari gestem rozpaczy podniósł obie ręce.

— No tak! Nie magia! Nie ludzie! Więc co to jest? I kto może to powstrzymać? Do kogo mam się zwrócić?

Pół godziny później szklana kula z modelem pałacu zniknęła. Nikt tego nie zauważył. Nigdy nikt tego nie zauważa.


Pani Cake wiedziała, do kogo ma się zwrócić.

— Jesteś tam, Człowieku-Wiadro? — zawołała. I uchyliła się, na wszelki wypadek. Piskliwy, nadąsany głos przesączył się z powietrza. gdzie pani była? nie mogę się ruszyć!

Pani Cake przygryzła wargę. Taka bezpośrednia odpowiedź oznaczała, że jej przewodnik duchowy się niepokoi. Gdy nic go nie martwiło, przez pięć minut opowiadał o bizonach i wielkich białych zjawiskach spirytystycznych. Chociaż gdyby Człowiek-Wiadro znalazł się kiedyś koło białego obiektu spirytystycznego, to by go wypił. Można się tylko domyślać, co by zrobił z bizonem. W dodatku cały czas wtrącał do rozmowy różne „um” i „hou”.

— O co ci chodzi?

była jakaś katastrofa albo co? jakaś dziesięciosekundowa zaraza?

— Nie, raczej nie.

zrobił się tutaj straszny ścisk, co ich wszystkich zatrzymuje?

— Nie rozumiem.

zamknijcie się, ale już! próbuję rozmawiać z damą! wy tam, możecie trochę ciszej? ach tak? i kto to mówi…

Pani Cake zdała sobie sprawę z innych głosów, próbujących go zagłuszyć.

— Czlowieku-Wiadro!

pogański dzikus to niby ja? a wiesz, co pogański dzikus ma ci do powiedzenia? co? posłuchaj no, tkwię tu już ponad sto lat! nie muszę wysłuchiwać takich rzeczy od kogoś, kto jest jeszcze ciepły! no tak — tego już za wiele, ty…

Jego głos ucichł.

Pani Cake potrząsnęła głową.

Głos zabrzmiał znowu.

…ach tak? tak? cóż, może i byłeś ważny za żyda, przyjacielu, ale tutaj jesteś zwykłym prześcieradłem z dwoma dziurami! co, to ci się nie spodobało, tak?

— On znowu zacznie bójkę, mamo — odezwała się Ludmiła, zwinięta w kłębek przy piecu. — Zawsze nazywa ludzi „przyjaciółmi”, kiedy chce ich uderzyć.

Pani Cake westchnęła.

— I brzmi to, jakby zamierzał bić się z wieloma ludźmi — dodała Ludmiła.

— No dobrze… Przynieś mi jakąś wazę. Ale pamiętaj, z tych tańszych.

Powszechnie się podejrzewa, choć mało kto wie na pewno, że każdy obiekt posiada związaną z nim formę duchową, która — po zgonie obiektu — istnieje przez krótki czas w wąskiej szczelinie między światami żywych i martwych. To ważna informacja.

— Nie, nie tę. Ta należała do twojej babci.

To duchowe istnienie nie trwa długo bez świadomości, która mogłaby je podtrzymać, ale zależnie od tego, jakie ma się plany, może potrwać akurat wystarczająco długo.

— Ta może być. Wzorek nigdy mi się nie podobał. Pani Cake odebrała z łap córki pomarańczową wazę w różowe piwonie.

— Jesteś tam jeszcze, Człowieku-Wiadro? — upewniła się. …pożałujesz dnia, kiedy umarłeś, ty skamlący…

— Łap.

Cisnęła wazę w palenisko i roztrzaskała ją na kawałki.

Po chwili z Tamtego Świata rozległ się nowy odgłos. Gdyby bezcielesny duch walnął innego bezcielesnego ducha widmem wazy, tak właśnie by to zabrzmiało.

i tyle, rzekł Człowiek-Wiadro. a tam, skąd to wziąłem, jest jeszcze sporo innych, jasne?

Obie panie Cake, matka i córka, pokiwały głowami.

Kiedy Człowiek-Wiadro znów się odezwał, jego głos aż ociekał samozadowoleniem.

drobna sprzeczka na temat starszeństwa, wyjaśnił, musieliśmy jakoś podzielić przestrzeń osobistą, mamy tu sporo kłopotów, pani Cake. czuję się jak w poczekalni…

Zabrzmiał gwar bezcielesnych głosów.

… może pan i przekazać wiadomość do…

…proszę jej powiedzieć, że na gzymsie w kominie leży worek pieniędzy…

…Agnes nie powinna dostać tej zastawy po tym, co powiedziała o naszej Molly…

… nie zdążałem nakarmić kota, czy ktoś mógłby…

cisza! zamknijcie się! To znowu odezwał się Człowiek-Wiadro. o niczym nie macie pojęcia, to ma być mowa duchów? a co się stało z „jestem tu bardzo szczęśliwy i nie mogę się doczekać, kiedy do mnie dołączysz”?

słuchaj no, jeśli jeszcze ktoś do nas dołączy, będziemy stać sobie na głowach!

nie o to chodzi, wcale nie o to chodzi, przecież tłumaczę, że kiedy jest się duchem, są pewne rzeczy, które należy powiedzieć, pani Cake…

— Słucham?

musi pani kogoś o tym powiadomić.

Pani Cake skinęła głową.

— Teraz idźcie stąd wszyscy — poleciła. — Zaczyna mnie męczyć ból głowy.

Kryształowa kula przygasła.

— I co? — spytała Ludmiła.

— Nie mam zamiaru mówić o tym żadnym kapłanom — oświadczyła stanowczo pani Cake.

Nie chodzi o to, że pani Cake nie była kobietą religijną. Jak już wspomniano, była niezwykle religijna. Nie istniała w mieście świątynia, kościół, meczet czy niewielka grupa stojących sztorcem głazów, gdzie nie bywała w tym czy innym okresie. W rezultacie budziła wśród kapłanów strach większy niż epoka Oświecenia; sam widok jej korpulentnej postaci na progu wystarczał, by nieruchomieli jak martwi, przerywając inwokacje w pół słowa.

Martwi… W tym właśnie problem. Wszystkie religie miały bardzo mocno ugruntowane opinie na temat rozmów z umarłymi. Podobnie jak pani Cake. One twierdziły, że to grzeszne zajęcie. Pani Cake uważała, że to zwykła uprzejmość.

Ta różnica zdań prowadziła zwykle do gwałtownego eklezja-stycznego sporu, w trakcie którego pani Cake przekazywała odpowiedniemu kapłanowi swoją opinię. Tych opinii przekazała już wiele i można tylko się dziwić, że jeszcze jakieś jej pozostały. Jednak, co jeszcze dziwniejsze, im częściej pani Cake swoje opinie przekazywała, tym były bardziej stanowcze.

Pojawiała się także kwestia Ludmiły. Ludmiła stanowiła poważny problem. Zmarły pan Cake, niechodpoczywawspokoju, przez cale życie nawet nie gwizdnął na księżyc, a pani Cake żywiła mroczne podejrzenia, że Ludmiła jest nawrotem do dalekiej przeszłości rodu żyjącego kiedyś w górach. A może w dzieciństwie zaraziła się genetyką? Pani Cake była prawie pewna, że jej matka czyniła kiedyś pewne aluzje, jakoby wuj Erazm czasami musiał jadać posiłki pod stołem. Tak czy siak, przez trzy tygodnie z czterech Ludmiła była przyzwoitą, uczciwą młodą kobietą, natomiast przez resztę czasu bardzo dobrze wychowanym kudłatym wilkiem.

Kapłani[11] często nie chcieli tego zrozumieć. A że pani Cake, zanim poróżniła się z tymi, którzy w danej chwili pośredniczyli między nią a bogami, samą siłą swej osobowości przejmowała zwykle układanie kwiatów, odkurzanie ołtarza, szorowanie kamienia ofiarnego, honorowe przewodnictwo świętych dziewic, cerowanie narzut na klęczniki i wszelkie inne kluczowe religijne funkcje pomocnicze, jej odejście powodowało całkowity7 chaos. Pani Cake zapięła płaszcz.

— To się nie uda — stwierdziła Ludmiła.

— Spróbuję z magami. Powinni się dowiedzieć — oświadczyła pani Cake. Aż dygotała od poczucia własnej ważności, jak mała i wzburzona piłka.

— Tak, ale sama mówiłaś, że nigdy nie słuchają — przypomniała Ludmiła.

— Muszę spróbować. A poza tym, dlaczego nie jesteś w swoim pokoju?

— Och, mamo… Wiesz, że nie znoszę tego pokoju. Nie ma potrzeby…

— Nigdy dość ostrożności. Przypuśćmy, że nagle przyjdzie ci do głowy, żeby gonić za kurczakami sąsiadów? Co wtedy powiedzą?

— Nigdy nie czułam nawet najmniejszej ochoty, żeby gonić kurczaki, mamo — odparła ze znużeniem dziewczyna.

— Albo biegać za powozami i szczekać.

— To robią psy, mamo.

— Po prostu wracaj do swojego pokoju, zamknij drzwi na klucz i zajmij się szyciem jak grzeczna dziewczynka.

— Wiesz dobrze, mamo, że nie umiem dobrze trzymać igły.

— Postaraj się. Dla mamusi.

— Dobrze, mamo — zgodziła się Ludmiła.

— I nie podchodź do okna. Nie chcemy przecież niepokoić ludzi.

— Tak, mamo. A ty pamiętaj, by twoje przeczucie działało. Wiesz dobrze, że wzrok masz już nie taki jak kiedyś.

Pani Cake odczekała, aż córka wejdzie na piętro. Potem zamknęła za sobą frontowe drzwi i pomaszerowała w kierunku Niewidocznego Uniwersytetu, gdzie — jak słyszała — dzieje się mnóstwo wszelkiego rodzaju nonsensów.

Ktokolwiek obserwowałby ruch pani Cake po ulicy, musiałby zauważyć jeden czy dwa niezwykle szczegóły. Mimo jej nierównego kroku, nikt na nią nie wpadał. Ludzie nie unikali jej — po prostu nie było jej tam, gdzie się znajdowali. W pewnym momencie zawahała się i skręciła w boczny zaułek. Po chwili z rozładowywanego przed tawerną wozu stoczyła się beczka i roztrzaskała o bruk w miejscu, gdzie dotarłaby pani Cake. Tymczasem ona wyszła z zaułka i przekroczyła szczątki, mrucząc coś pod nosem.

Pani Cake często mruczała do siebie. Jej wargi poruszały się bezustannie, jak gdyby próbowała usunąć jakąś upartą pestkę, która tkwi między zębami.

Dotarła do wysokiej czarnej bramy uniwersytetu i zawahała się znowu, jakby nasłuchiwała wewnętrznego głosu.

Po chwili odstąpiła na bok i czekała.


Bill Brama leżał w ciemności na stryszku i czekał. Z dołu dobiegały czasem zwykle końskie dźwięki, wydawane przez w Pimpusia — jakiś ruch, kłapnięcie zębami… Bill Brama. A więc miał już imię. Oczywiście, zawsze miał imię, ale został nazwany od tego, co uosabiał, nie od tego, kim był. Bill Brama… Bardzo poważnie to brzmiało. Pan Bill Brama. Obywatel Bill Brama. Billy B… nie. Nie Billy.

Bill Brama głębiej zakopał się w sianie. Sięgnął pod szatę i wyjął złotą klepsydrę. W górnej części było zauważalnie mniej piasku. Schował klepsydrę z powrotem.

I dochodził jeszcze ten „sen”. Wiedział, na czym polega. Ludzie poświęcali mu sporo czasu. Kładli się, a potem sen nadchodził. Zapewne służył jakiemuś celowi. Bill Brama wyglądał go z zaciekawieniem. Będzie musiał ten sen przeanalizować.


Noc odpływała ze świata, spokojnie ścigana przez nowy dzień. Coś poruszyło się w kurniku po drugiej stronie podwórza.

— Duku-da… em.

Bili Brama przyglądał się dachowi stodoły.

— Kudu-daru… em. Szary brzask sączył się przez szczeliny.

A przecież jeszcze przed chwilą widział tam czerwony blask zachodzącego słońca!

Zniknęło sześć godzin.

Bili sięgnął po klepsydrę. Tak, poziom piasku był wyraźnie niższy. Kiedy Bill czekał, by doświadczyć snu, ktoś ukradł część jego… jego żvcia. A on nic nie zauważył…

— Kuku… kuku… em…

Zsunął się ze stryszku i wyszedł w rzadką mgłę świtu.

Podstarzałe kwoki obserwowały go podejrzliwie, kiedy zaglądał do kurnika. Stary i chyba dość zakłopotany kogut spojrzał gniewnie i wzruszył skrzydłami.

Od strony domu rozległy się dźwięki metalicznych uderzeń. Przed drzwiami wisiała stara żelazna obręcz od beczki, a panna Flitworth energicznie uderzała w nią chochlą.

Podszedł, żeby zbadać sprawę.

DLACZEGO ROBI PANI TYLE HAŁASU, PANNO FLIT-WORTH?

Odwróciła się gwałtownie, ze wzniesioną chochlą.

— Wielkie nieba, chodzisz jak kot! — zawołała.

JAK KOT?

— To znaczy, że cię nie słyszałam. — Cofnęła się o krok i obejrzała go dokładnie. — Jest w tobie coś dziwnego, Billu Bramo, czego nie mogę jakoś określić — stwierdziła. — Chciałabym wiedzieć, o co chodzi.

Siedmiostopowy szkielet patrzył na nią ze stoickim spokojem. Wyczuwał, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia.

— Co chcesz na śniadanie? — zapytała staruszka. — Zresztą to i tak bez różnicy, bo będzie owsianka.

Później myślała: musiał zjeść owsiankę, bo jego miska jest pusta. Ale dlaczego nie mogę sobie tego przypomnieć?

Potem wynikła sprawa kosy. Wyglądał, jakby pierwszy raz oglądał coś takiego. Pokazała mu ostrze i uchwyt. Obejrzał je uprzejmie.

JAK PANI JĄ OSTRZY, PANNO FLITWORTH?

— Przecież jest już ostra, na miłość bogów!

JAK PANI JĄ OSTRZY BARDZIEJ?

— Nie da się. Ostra to ostra. Nie będzie ostrzejsza niż teraz. Machnął kosą w powietrzu i rozczarowany syknął przez zęby. W dodatku jeszcze trawa…

Łąka leżała wysoko na zboczu za farmą, ponad polem kukurydzy. Panna Flitworth obserwowała go przez chwilę.

Demonstrował najbardziej interesującą technikę, jaką w życiu widziała. Nie sądziła nawet, że jest ona fizycznie możliwa.

— Nieźle — stwierdziła w końcu. — Masz wymach jak należy i w ogóle.

DZIĘKUJĘ, PANNO FLITWORTH.

— Ale dlaczego jedno źdźbło trawy naraz?

Bili Brama spojrzał na równe rzędy skoszonej trawy.

A MOŻNA INACZEJ?

— Można ściąć wiele za jednym zamachem…

NIE. NIE. JEDNO ŹDŹBŁO NARAZ. JEDNO CIĘCIE, JEDNO ŹDŹBŁO.

— W ten sposób nie skosisz wiele — stwierdziła panna Flitworth.

WSZYSTKIE CO DO JEDNEGO, PANNO FLITWORTH.

— Naprawdę?

MOŻE MI PANI WIERZYĆ.

Panna Flitworth wróciła do chaty. Przez chwilę stała w kuchennym oknie i obserwowała, jak przesuwa się po zboczu daleka, ciemna figurka.

Ciekawe, co takiego zrobił, myślała. Na pewno ma Przeszłość. Podejrzewam, że jest jednym z tych Tajemniczych Przybyszów. Może popełnił kradzież i teraz się Ukrywa.

Skosił już cały łan. Jedno źdźbło naraz, ale w jakiś sposób szybciej niż ktoś, kto tnie pokos za pokosem…

Jedyną lekturą panny Flitworth był „Almanach farmera” i „Katalog nasion”, który mógł przetrwać w wygódce cały rok — jeśli nikt. nie chorował. Oprócz rzeczowych informacji o fazach księżyca i porach siewu, pozycja ta z niezdrową rozkoszą wyliczała rozmaite masowe mordy, brutalne rozboje i katastrofy, jakie spadały na ludzkość. Częste były teksty w rodzaju „15 czerwca, rok Prowizorycznego Gronostaja: Tego Dnia, 150 lat temu, niezwykła ulewa Gulaszu zabiła Człowieka w Quirmie” albo „14 osób zginęło z rak Chume'a, Notorycznego Miotacza Siedzi”.

Najważniejsza była świadomość, że wszystko to działo się daleko stąd, być może w wyniku nadprzyrodzonej interwencji. Jedyne, co przytrafiało się w okolicy, to z rzadka jakaś kradzież kury albo od czasu do czasu zabłąkany troll. Oczywiście, w górach żyli rozbójnicy i bandyci, jednak utrzymywali dobre stosunki z mieszkańcami i byli ważnym elementem lokalnej ekonomii. Mimo to wiedziała, że będzie się czuła bezpieczniej, jeśli ktoś jeszcze zamieszka na farmie.


SKOŃCZYŁEM, PANNO FLITWORTH.

— W takim razie idź nakarm świnię. Ma na imię Nancy.

NANCY, powtórzył Bill, obracając to słowo w ustach, jakby chciał je obejrzeć ze wszystkich stron.

— Po mojej matce.

PÓJDĘ I NAKARMIĘ ŚWINIĘ NANCY, PANNO FLLTWORTH.

Panna Flitworth miała wrażenie, że minęło ledwie kilka sekund.

SKOŃCZYŁEM, PANNO FLITWORTH.

Zerknęła na niego podejrzliwie. Następnie powoli i spokojnie wytarła ręce ścierką, wyszła na podwórze i skierowała się do chlewa.

Nancy aż po gałki oczne zanurzyła ryj w korycie z pomyjami.

Panna Flitworth rozważała przez chwilę, jaki wygłosić komentarz.

— Bardzo dobrze — rzekła w końcu. — Bardzo dobrze. Trzeba przyznać, że jesteś… szybki.

PANNO FLITWORTH, DLACZEGO KOGUT NIE PIEJE JAK NALEŻY?

— Och, to przecież Cyryl. Ma słabą pamięć. Zabawne, prawda? Szkoda, że nie potrafi się nauczyć.


Bili Brama znalazł w szopie kawałek kredy, wśród odpadków wyszukał deskę i bardzo starannie coś na niej pisał. Potem umocował deskę przed kurnikiem i ustawił przed nią Cyryla.

MASZ TO CZYTAĆ, powiedział.

Cyryl wytrzeszczył krótkowzroczne oczka na wypisane ciężkim gotykiem „Kuku-Ryku-Ku”. Gdzieś w jego szalonym kurzym móżdżku pojawiła się lodowata, ale wyraźna myśl, że powinien nauczyć się czytać. I to szybko.


Bill Brama siedział na sianie i rozmyślał. Miał uczucie, że miniony dzień był pełen wydarzeń. W ciągu tego dnia kosił trawę, karmił zwierzęta i naprawiał okno. Znalazł w stodole parę starych spodni; wydawały się bardziej odpowiednie dla Billa Bramy niż szata utkana z absolutnej ciemności, więc je włożył. A panna Flitworth dała mu słomkowy kapelusz z szerokim rondem.

Po południu wybrał się na półmilowy spacer do miasteczka. Nie było tam chyba nawet jednego konia — jeśli ktoś miał kiedyś konia, na pewno go zjadł. Odniósł wrażenie, że mieszkańcy zarabiają na życie, podkradając sobie wzajemnie pranie ze sznurków.

Był też rynek, co go trochę rozbawiło — za rynek uznano tutaj trochę powiększone skrzyżowanie dróg i wieżę z zegarem. Była też gospoda. Bill Brama wszedł do środka.

Po krótkiej chwili milczenia, kiedy umysły obecnych skupiały się na nowo, by dopuścić jego obecność, powitano go ostrożnie, ale gościnnie. Na odludziu plotki rozchodzą się szybko.

— Jesteś pan nowym pomocnikiem u panny Flitworth — stwierdził barman. — Brama, jak słyszałem.

PROSZĘ MI MÓWIĆ BILL.

— Dobra. Kiedyś była to elegancka farma. Nie sądziliśmy, że staruszka tam zostanie.

— Aha… — zgodziło się kilku mężczyzn przy kominku.

AHA.

— Nowy w tej okolicy, co? — spytał barman.

Nagłe milczenie gości w barze było niczym czarna dziura.

NIEZUPEŁNIE.

— Znaczy, bywałeś już tutaj?

TYLKO PRZEJAZDEM.

— Mówią, że stara panna Flitworth to wariatka — odezwała się jedna z postaci siedzących na ławach pod poczerniałymi od dymu ścianami.

— Ale ostra jak nóż — dodał inny przygarbiony gość.

— O tak. Ostra, ale jednak wariatka.

— I mówią, że w saloniku ma skrzynie pełne skarbów.

— Ostrożna jest z pieniędzmi, to wiem.

— Najlepszy dowód. Bogaci zawsze są skąpi.

— No dobrze. Ostra i bogata. Ale wariatka.

— Nie można być wariatem i bogatym. Jeśli jesteś bogaty, musisz być ekscentrykiem.

Cisza powróciła i zawisła nad salą. Bill Brama rozpaczliwie poszukiwał czegoś, co mógłby powiedzieć. Nigdy sobie nie radził ze swobodną rozmową. Nigdy nie miał okazji, żeby taką prowadzić.

Co ludzie mawiają w takich chwilach? Aha…

POSTAWIĘ KAŻDEMU PO DRINKU, oznajmił.

Później nauczyli go gry, która składała się ze stołu z dziurami, siatkami wokół krawędzi i kuł wyrzeźbionych starannie z drewna. Jak zrozumiał, kule powinny odbijać się od siebie i wpadać do dziur. Gra nazywała się Pół. Grał w nią dobrze. Więcej — grał perfekcyjnie. Na początku nie wiedział, jak można grać inaczej. Ale gdy kilka razy usłyszał ich ciche syknięcia, poprawił się i z morderczą dokładnością zaczai popełniać błędy. Kiedy nauczyli go grać w strzałki, doszedł już do niezłej wpraw)'. Im więcej błędów popełniał, tym bardziej ludzie go lubili. Dlatego wyrzucał małe, upierzone strzałki z zimną precyzją, nigdy nie pozwalając, by któraś trafiła bliżej niż stopę od wskazanego celu. Jedną posłał nawet tak, że odbiła się rykoszetem od gwoździa w ścianie, potem od lampy i wylądowała w czyimś piwie; jeden z najstarszych gości tak bardzo zanosił się śmiechem, że aż trzeba było go wyprowadzić na świeże powietrze.

Nazwali go Dobrym Starym Billem.

Nikt jeszcze nigdy tak go nie nazywał.

Niezwykły wieczór…

Chociaż w pewnym momencie zrobiło się groźnie. Nagle usłyszał dziecięcy głosik, wołający: „Przecież to szkielet”. Obejrzał się i zobaczył małą dziewczynkę w nocnej koszuli spoglądającą na niego ponad barem, bez strachu, ale z rodzajem lękliwej fascynacji.

Oberżysta — Bill Brama wiedział już, że nazywa się Lifton — roześmiał się nerwowo i przeprosił.

— Taką ma fantazję — powiedział. — Czego to dzieci nie wygadują, co? Biegaj z powrotem do łóżka, Sal. I przeproś pana Bramę.

— To szkielet w ubraniu — powtórzyła dziewczynka. — Dlaczego to, co pije, nie wylewa się na podłogę?

Niewiele brakowało, by wpadł w panikę. A zatem jego przyrodzona moc przestawała działać. Normalnie ludzie nie mogli go widzieć — zajmował ślepą plamkę ich zmysłów, którą gdzieś w umyśle wypełniali tym, z czym woleliby się spotkać. Ale niezdolność dorosłych do zauważenia go nie była odporna na takie uparte deklaracje — czuł narastające wokół zdumienie. W ostatniej chwili matka wyszła z zaplecza i odprowadziła małą. Słyszał jeszcze stłumione skargi w stylu „…szkielet, wszystkie kości mu sterczą…” cichnące powoli na schodach.

I przez cały czas stary zegar nad kominkiem tykał i tykał, odrąbując kolejne sekundy jego życia. A jeszcze niedawno zdawało się, że jest ich tak wiele…

— Czy jesteś przyzwoity, Billu Bramo? — odezwał się w ciemności głos panny Flitworth.

Bili Brama przeanalizował to zdanie, szukając sensu w kontekście.

TAK? zaryzykował.

— Przyniosłam ci gorącego mleka.

TAK?

— Zejdź tu szybko, bo wystygnie.

Bili Brama ostrożnie zszedł po drewnianej drabinie. Panna Flitworth trzymała latarnię i miała narzucony na ramiona szal.

— Dodałam cynamonu. Mój Rufus zawsze lubił cynamon.

Westchnęła.

Bili Brama był świadom podtekstów i kontekstów w taki sam sposób, w jaki astronauta jest świadom układów pogodowych pod sobą: są widoczne, wyraźne, idealne do obserwacji i całkowicie oderwane od rzeczywistych doświadczeń.

DZIĘKUJĘ, powiedział.

Panna Flitworth rozejrzała się.

— Widzę, że wygodnie się tu urządziłeś — stwierdziła pogodnie.

TAK.

Mocniej otuliła się szalem.

— Wracam do domu — oświadczyła. — Kubek możesz przynieść jutro rano.

I zniknęła w ciemności.

Bili Brama zabrał kubek na stryszek. Postawił go na belce, a potem siedział i patrzył jeszcze długo, choć mleko już wystygło, a świeca zgasła.

Po chwili zdał sobie sprawę, że słyszy ciągły szelest. Wyjął złotą klepsydrę i schował ją na drugim końcu stryszku, pod stosem siana.

Niczego to nie zmieniło.


Windle Poons wpatrywał się uważnie w numery domów — setka liczących sosen zginęła dla tej jednej ulicy — kiedy uświadomił sobie, że wcale nie musi. Był krótkowidzem tylko z przyzwyczajenia. Zgon bardzo poprawił mu wzrok.

Znalezienie numeru 668 zajęło mu dłuższą chwilę, gdyż był to lokal na piętrze, nad warsztatem krawieckim. Wchodziło się tam z bocznego zaułka. Na jego krańcu zauważył drewniane drzwi. Do łuszczącej się farby ktoś przybił kartkę, na której optymistycznym charakterem pisma napisano:


„Wejdźcie! Wejdźcie! Klub Od Nowa.

Zgon to dopiero początek!!!”


Za drzwiami były schody pachnące starą farbą i martwymi muchami. Trzeszczały jeszcze głośniej niż kolana Windle'a.

Ktoś malował tu po ścianach. Frazeologia wydawała się dość egzotyczna, ale ogólny sens znajomy: „Duchy tego świata Powstańcie”, „Nie macie Nic do stracenia prócz Kajdanów”, „Milcząca Większość żąda Martwych Praw” i „Precz z witalizmem!!!”.

U szczytu schodów był podest, z. którego pojedyncze drzwi pro wadziły gdzieś dalej. Dawno, dawno temu ktoś powiesił pod sufitem lampę naftową, jednak wyglądała, jakby nie zapalano jej od tysiąca łat. Stary pająk, zapewne odżywiający się resztkami nafty, obserwował gościa czujnie ze swego gniazda.

Windle raz jeszcze spojrzał na kartkę, z przyzwyczajenia nabrał tchu i zapukał.


Nadrektor wracał na uniwersytet wściekły. Pozostali smętnie kroczyli za nim. — Do kogo ma się zwrócić? Przecież to my jesteśmy tu magami.

— Ale tak naprawdę nie wiemy, co się dzieje — przypomniał mu dziekan. — Prawda?

— W takim razie musimy się dowiedzieć! — burknął Ridcully. — Nie wiem, do kogo on ma się zwrócić, ale jestem wściekle pewien, kogo ja wezwę.

Zatrzymał się nagle. Pozostali magowie wpadli mu na plecy.

— Och, nie! — zawołał pierwszy prymus. — Proszę, tylko nie to!

— To drobnostka — odparł Ridcully. — Nie ma się czym przejmować. Szczerze mówiąc, zeszłej nocy właśnie o tym czytałem. Wystarczą trzy kawałki drewna i…

— I cztery milikwarty mysiej krwi — dokończył ponuro pierwszy prymus. — Ale nawet tyle nie jest potrzebne. Można użyć dwóch kawałków drewna i jajka. Tylko jajko musi być świeże.

— Dlaczego?

— Myślę, że mysz jest wtedy bardziej zadowolona.

— Nie, chodziło mi o jajko.

— Kto może wiedzieć, co czuje jajko?

— Wszystko jedno — wtrącił dziekan. — To niebezpieczne. Zawsze miałem wrażenie, że on pozostaje we wnętrzu oktogramu tylko dla zachowania pozorów. Nie znoszę, kiedy tak patrzy na człowieka i wygląda, jakby coś liczył.

— To prawda — zgodził się pierwszy prymus. — Po co nam to? Wychodzimy jakoś z większości nieszczęść: smoków, potworów. Szczurów. Pamiętacie te szczury w zeszłym roku? Wszędzie ich było pełno. Vetinari nie chciał nas słuchać, wolał zapłacić temu wygadanemu spryciarzowi w żółto-czerwonych rajtuzach tysiąc sztuk złota, żeby się ich pozbyć.

— Ale udało mu się — zauważył wykładowca run współczesnych.

— Pewno, że mu się udało — odparł dziekan. — Udało się też w Quirmie i w Sto Lat. I zrobiłby ten sam numer w Pseudopolis, gdyby go ktoś nie rozpoznał. Pan tak zwany Zadziwiający Maurice i jego Edukowane Gryzonie!

— Nic wam nie przyjdzie ze zmieniania tematu — oznajmił stanowczo Ridcully. — Przeprowadzimy Rytuał AshKente. Jasne?

— I przywołamy Śmierć — westchnął dziekan. — Ojej…

— Nic nie mam przeciwko Śmierci — stwierdził Ridcully. — To profesjonalista. Zna swoją robotę. Uczciwy i bezstronny. Nie oszukuje. Będzie wiedział, co się tu dzieje.

— Ojej — powtórzył dziekan.

Dotarli do bramy. Pani Cake wstąpiła z cienia, blokując nad-rektorowi przejście.

Ridcully uniósł brwi.

Nie należał do mężczyzn, którym sprawia przyjemność niegrzeczne i szorstkie zachowanie wobec kobiet. Czy też, gdyby ująć to nieco inaczej, był niegrzeczny i szorstki wobec absolutnie każdego, niezależnie od płci, co w pewnym sensie gwarantowało równouprawnienie. I gdyby poniższa rozmowa nie toczyła się między kimś, kto słyszy, co mówią ludzie, kilka sekund wcześniej, niż to powiedzą, a kimś, kto w ogóle nie słucha, co mówią ludzie, wszystko mogłoby się potoczyć całkiem inaczej. A może nie. Pani Cake zaczęła od odpowiedzi.

— Nie jestem pańską dobrą kobietą! — warknęła.

— A kimże jesteś, moja dobra kobieto? — zapytał nadrektor.

— I nie trzeba tak się zwracać do porządnej osoby — powiedziała pani Cake.

— Nie trzeba się zaraz obrażać — powiedział Ridcully.

— A niech mnie! Tak robię? — zdziwiła się pani Cake.

— Droga pani, dlaczego mi pani odpowiada, zanim jeszcze cokolwiek powiem? — spytał Ridcully.

— Co?

— O co pani chodzi?

— O co panu chodzi?

— Co?

Patrzyli na siebie, unieruchomieni w niepokonanym impasie konwersacyjnym. Po chwili pani Cake zrozumiała, co się dzieje.

— Znowu mam przedwczesne przeczucia — powiedziała. Wetknęła palec do ucha i pokręciła nim z mlaszczącym odgłosem. — Teraz dobrze. Otóż powodem…

Ałe Ridcully miał już dosyć.

— Kwestorze — rzekł. — Daj tej kobiecie pensa i niech idzie swoją drogą, dobrze?

— Co? — rzuciła pani Cake, nagle straszliwie rozzłoszczona.

— Zbyt często ostatnio zdarzają się takie rzeczy — mówił Ridcully do dziekana, kiedy oddalali się już spokojnym krokiem.

— To napięcie i stres związany z życiem w wielkim mieście — ocenił pierwszy prymus. — Gdzieś o tym czytałem. W dziwny sposób działa na ludzi.

Przeszli przez bramkę w skrzydle wrót, a dziekan zamknął ją przed nosem pani Cake.

— Może nie przyjść — stwierdził pierwszy prymus, kiedy mijali skwer. — Nie zjawił się na przyjęciu pożegnalnym biednego starego Windle'a.

— Przyjdzie na Rytuał — uspokoił go Ridcully. — Rytuał to nie tylko wysłanie mu zaproszenia, to dopisanie na nim RSVP!

— To dobrze — ucieszył się kwestor. — Bardzo lubię sherry.

— Zamknij się, kwestorze.


Jest taki zaułek gdzieś na Mrokach, które są najbardziej poprzecinaną zaułkami częścią poprzecinanego zaułkami miasta.

Coś małego i błyszczącego wtoczyło się tam i zniknęło w ciemności.

Po chwili z zaułka dobiegły ciche, metaliczne odgłosy.


Atmosfera w gabinecie nadrektora była lodowata.

— Może jest zajęty? — wyjąkał w końcu kwestor.

— Zamknij się — odpowiedzieli chórem magowie. Coś jednak się działo. Podłoga wewnątrz wyrysowanego kredą magicznego oktogramu pobielała od szronu.

— Nigdy się tak nie zachowywał — szepnął pierwszy prymus.

— Bo to wszystko jest nie tak — stwierdził dziekan. — Powinniśmy tu mieć jakieś świece, jakieś kociołki, jakieś płyny bulgoczące w tyglach, jakiś błyszczący proszek i jakieś kolorowe dymy…

— Rytuał nie wymaga tych rzeczy — odparł surowo Ridcully.

— Rytuał może i nie, aleja owszem — mruczał dziekan. — Wykonywanie go bez odpowiednich akcesoriów to jak zdejmowanie całego ubrania do kąpieli.

— Tak właśnie robię — stwierdził Ridcully.

— Hmm… Cóż, każdy robi to, co lubi, ale niektórzy z nas chcieliby wierzyć, że zachowują pewien poziom.

— Może jest na wakacjach — zgadywał kwestor.

— Jasne — parsknął dziekan. — Pewnie na plaży, co? Z zimnym drinkiem i w kapeluszu z napisem „Buzi”?

— Ciszej! Ciszej! Ktoś nadchodzi — syknął pierwszy prymus.

Ponad oktogramem pojawił się delikatny kontur zakapturzonej postaci. Drżała bez przerwy, jakby oglądana przez rozgrzane powietrze.

— To on — oświadczył dziekan.

— Nie, to nie on — zaprotestował wykładowca run współczesnych. — To tylko szara sza… niczego nie ma w śro…

Urwał.

Postać odwróciła się powoli. Coś wypełniało jej wnętrze, sugerując nosiciela, a jednocześnie sprawiała wrażenie pustki, jakby była jedynie kształtem dla czegoś, co nie ma własnego kształtu. Kaptur był pusty.

Pusta szata przez kilka sekund przyglądała się magom, po czym zwróciła się do nadrektora.

Powiedziała: Kim jesteś?

Ridcully przełknął ślinę.

— Ee… Mustrum Ridcully. Nadrektor.

Kaptur pochylił się. Dziekan wetknął palec do ucha i poruszył nim energicznie. Szata nie mówiła. Niczego nie dało się słyszeć. Tyle że potem człowiek odkrywał wspomnienie tego, co właśnie nie zostało powiedziane, i nie miał pojęcia, skąd się wzięło.

Kaptur powiedział: Czy jesteś istotą wyższą w tym świecie?

Ridcully zerknął na pozostałych magów. Dziekan odpowiedział mu wrogim spojrzeniem.

— Tego… no wiesz… tak… pierwszy wśród równych ł takie różne… tak — wymamrotał Ridcully.

Powiedziano mu: Przynosimy dobrą nowinę.

— Dobrą nowinę? Dobrą nowinę? — Ridcully skręcał się pod wzrokiem bezpatrzącego. — To dobrze. To naprawdę dobra nowina. Powiedziano mu: Śmierć się wycofał.

— Słucham?

Powiedziano mu: Śmierć się wycofał.

— Och… To… rzeczywiście nowina… — przyznał speszony Ridcully. — Tego… A jak? Jak dokładnie?

Powiedziano mu: Przepraszamy za obniżenie standardu w ostatnich czasach.

— Obniżenie? — Nadrektor nic już nie rozumiał. — Właściwie, tego, nie jestem pewien, czy nastąpiło jakieś… Znaczy, owszem, gość cały czas włóczył się po okolicy, ale zwykle prawie go…

Powiedziano mu: Zachowywał się bardzo nieregulaminowo.

— Naprawdę? Zachowywał się? No tak, nie możemy sobie pozwolić na nieregulaminowość — przyznał nadrektor. Powiedziano mu: To musiało być straszne.

— Co prawda ja… To znaczy… Myślę, że… Nie jestem pewien…

Musiało?

Powiedziano mu: Ale teraz ciężar został zdjęty. Radujcie się. To wszystko. Nastąpi krótki okres przejściowy, nim zaprezentuje się odpowiedni kandydat, po czym zostanie podjęty normalny zakres usług. Tymczasem przepraszamy za nieuniknione niewygody wywołane nadmiarowymi efektami życiowymi.

Postać zafalowała i zaczęła się rozpływać.

Nadrektor rozpaczliwie zamachał rękami.

— Czekaj! — zawołał. — Nie możesz tak odejść! Nakazuję ci pozostać! Jakich usług? Co to wszystko znaczy? Kim jesteś?

Kaptur zwrócił się w jego stronę i powiedział: Jesteśmy niczym.

— To żadne wyjaśnienie! Jak masz na imię? Jesteśmy zapomnieniem. Postać zniknęła.

Magowie milczeli. Szron w oktogramie zaczął znów sublimować w powietrze.

— Och, och — odezwał się kwestor.

— Krótki okres przejściowy? Czy właśnie nastał? — spytał dziekan. Podłoga zadrżała.

— Och, och — powtórzył kwestor.

— To nie tłumaczy, dlaczego wszystko żyje własnym życiem — stwierdził pierwszy prymus.

— Zaraz… Chwileczkę — przerwał im Ridcully. — Kiedy ludzie osiągają kres swego żywota, pozostawiają ciała i całą resztę, a Śmierć ich nie zabiera…

— To znaczy, że tam na górze jest straszny tłok.

— I nie ma dokąd pójść.

— Nie tylko ludzie — zauważył pierwszy prymus. — Tam musi być wszystko. Wszystko, co umiera.

— I wypełnia świat siłą życiową — dodał Ridcully. Magowie mówili powoli i monotonnie. Wszystkie umysły wyprzedzały rozmowę i podążały w stronę odległej grozy konkluzji.

— Krąży, nie mając nic do roboty — rzekł wykładowca run współczesnych.

— Duchy.

— Aktywność spirytystyczna.

— Wielkie nieba!

— Zaczekajcie chwilę — odezwał się kwestor, który w końcu pojął ostatnie wydarzenia. — Dlaczego się tym martwimy? Przecież nie mamy się czego obawiać ze strony umarłych, prawda? To w końcu tylko ludzie, którzy są martwi. Zwyczajni ludzie. Tacy jak my.

Magowie przemyśleli to. Spojrzeli po sobie nawzajem. I wszyscy jednocześnie zaczęli krzyczeć.

Nikt nie pamiętał fragmentu o odpowiednich kandydatach.


Wiara jest jedną z najpotężniejszych sił organicznych w multiwersum. Być może, nie potrafi dosłownie przenosić gór, ale może stworzyć kogoś, kto potrafi.

Ludzie mają całkowicie błędne wyobrażenie wiary. Uważają, że działa od tyłu do przodu. Sądzą, że ciąg przyczynowy prowadzi od obiektu do wiary. W rzeczywistości jest odwrotnie.

Wiara przelewa się po firmamencie niby grudy gliny krążące spiralnie na kole garncarskim. W ten sposób, na przykład, zostają stworzeni bogowie. W oczywisty sposób muszą ich stwarzać wyznawcy, ponieważ krótkie resume życia większości bogów dowodzi, że ich początki nie mogły być boskie. Mają skłonność do robienia właśnie tego, co robiliby ludzie, gdyby tylko mogli, zwłaszcza jeśli chodzi o nimfy, złote deszcze i rażenie swoich wrogów.

Wiara tworzy też inne rzeczy.

Stworzyła Śmierć. Nie śmierć, która jest tylko technicznym określeniem stanu wywołanego przez dłuższy okres braku życia, ale Śmierć osobowość. Śmierć wyewoluował razem z życiem. Kiedy tylko coś żywego choćby niejasno uświadomiło sobie koncepcję nagłej zmiany w coś nieżywego, pojawił się Śmierć. Był Śmiercią na długo przedtem, nim ludzie w ogóle o nim pomyśleli. Oni dodali tylko kształt, a także kosę i szatę do osobowości liczącej sobie już miliony lat.

A teraz odszedł. Lecz wiara nie zniknęła. Wiara nie przerywa wierzenia. A że punkt skupienia wiary został utracony, pojawiły się nowe. Na razie jeszcze niewielkie, raczej słabe: prywatnie śmierci każdego gatunku, nie zespolone już, ale specyficzne.

W strumieniu pływał okryty czarnymi łuskami Śmierć Jętek. W lasach dryfowała niewidzialna istota z samego dźwięku, ciach-ciach-ciach! — Śmierć Drzew.

Nad pustynią sunęła ciemna i pusta skorupa, unosząc się pól cala nad ziemią… Śmierć Żółwi.

Śmierć Ludzi nie był jeszcze skończony. Ludzie potrafią wierzyć w bardzo skomplikowane obiekty.

To jak różnica pomiędzy ubraniem ze sklepu i szytym na miarę.


Dobiegający z zaułka metaliczny dźwięk ucichł nagle. Zapadła cisza. Była to szczególnie czujna cisza czegoś, co nie wydaje dźwięku. Aż wreszcie rozległo się delikatne zgrzytanie, z wolna cichnące w oddali.


— Nie stój w drzwiach, przyjacielu. Nie blokuj drogi. Wejdź.

Windle Poons zamrugał.

Kiedy oczy przyzwyczaiły mu się do mroku, dostrzegł półkole krzeseł w pustym poza tym i zakurzonym pokoju. Wszystkie były zajęte.

Pośrodku — właściwie w ognisku półokręgu — stał niewielki stolik, przy którym ktoś siedział. A teraz zbliżał się do Windle'a z wyciągniętą ręką i szerokim uśmiechem na twarzy.

— Nie mów… Sam zgadnę — powiedział. — Jesteś zombie, prawda?

— Ehm… — Windle Poons jeszcze nigdy nie widział kogoś z tak bladą skórą, czy też tym, co z niej zostało. Ani noszącego ubranie, które wyglądało, jakby ktoś prał je w brzytwach, i pachniało, jakby nie tylko ktoś w nim umarł, ale ciągle jeszcze w nim był. Ani z plakietką „Dumny, bo z trumny”. — Sam nie wiem. Chyba tak. Pochowali mnie, a potem była tam taka kartka… — Wyciągnął ją przed siebie niczym tarczę.

— Oczywiście, że była. Oczywiście — stwierdził dziwny osobnik.

Będzie chciał, żebym mu podał rękę, myślał Windle. Jeśli to zrobię, wiem, że skończę z większą liczbą palców niż na początku. O bogowie. Czyja też kiedyś się taki stanę?

— Jestem martwy — dodał niepewnie.

— I masz dość takiego traktowania, co? — zapytał osobnik o zielonkawej cerze.

Windle bardzo ostrożnie podał mu rękę.

— Nie to, żeby dość…

— Nazywam się Shoe. Reg Shoe.

— Poons. Windle Poons — przedstawił się Windle. — Hm…

— Tak, zawsze jest tak samo — stwierdził z goryczą Reg Shoe. — Jak tylko umrzesz, ludzie nie chcą cię więcej znać. Prawda? Zachowują się, jakbyś zaraził się jakąś straszną chorobą. A przecież śmierć może się zdarzyć każdemu, prawda?

— Absolutnie każdemu, moim zdaniem — przyznał Windle. — Ja…

— Tak… Wiem, jak to jest. Powiesz komuś, że nie żyjesz, a patrzą na ciebie, jakby zobaczyli ducha — ciągnął Shoe.

Windle zdał sobie sprawę, że rozmowa z nim przypomina rozmowę z nadrektorem. Nie miało właściwie znaczenia, co się mówi, ponieważ nie słuchał. Tyle że w wypadku Mustruma Ridcully'ego przyczyną było to, że się nie przejmował, podczas gdy Reg Shoe gdzieś we własnej głowie tworzył także wypowiedzi rozmówcy.

— Tak, to prawda — zgodził się Windle z rezygnacją.

— Właśnie kończyliśmy — oświadczył Shoe. — Pozwól, że cię przedstawię. Słuchajcie, to jest… — Zawahał się.

— Poons. Windle Poons.

— Brat Windle — powiedział Shoe. — Powitajmy go serdecznie.

Zabrzmiał pełen zakłopotania chór „hej” i „witamy”. Siedzący z brzegu, wysoki i mocno owłosiony młody człowiek pochwycił spojrzenie Windle'a i przewrócił oczami w teatralnym geście współczucia.

— To brat Arthur Winkings…

— Hrabia Nosfrontatu — poprawił go ostry damski głos.

— I siostra Doreen… to znaczy hrabina Nosfrontatu, ma się rozumieć…

— Zaszczycona, z pewnością — odpowiedział damski głos.

Niska, pulchna kobieta, siedząca obok niskiego, przygarbionego hrabiego, wyciągnęła upierścienioną dłoń. Sam hrabia rzucił Windle'owi zakłopotany uśmiech. Miał na sobie ubranie, które wyglądało jak za duży o kilka numerów kostium operowy.

— Brat Schleppel…

Krzesło było puste. Ale głęboki głos odezwał się z ciemności pod siedzeniem:

— …Brywieczór.

— I brat Łupinę.

Muskularny i owłosiony młody człowiek z długimi wilczymi zębami i spiczastymi uszami mocno uścisnął Windle'owi rękę.

— Siostra Drull. Brat Gorper. Brat Ixolite. Windle ścisnął kilka wariacji na temat dłoni. Brat Ixolite wręczył mu skrawek pożółkłego papieru. Było na nim wypisane jedno słowo: OoooEeeeOoooEeeeOoooEEEee.

— Przykro mi, że nie ma nas tu więcej — powiedział Reg Shoe. — Staram się jak mogę, ale niektórzy nie są chyba gotowi, by podjąć wysiłek.

— Znaczy… martwi? — spytał Windle, nadal patrząc na karteczkę.

— Dla mnie to zwykła apatia — mówił rozgoryczony Shoe. — Jak nasz ruch może osiągnąć sukces, skoro ludzie wolą zwyczajnie leżeć do góry brzuchem?

Lupine za plecami Shoe'a rozpaczliwie zamachał rękami w geście oznaczającym „nie pozwól mu zacząć”, ale Windle nie zdołał się powstrzymać na czas.

— Jaki ruch? — zapytał.

— Martwe Prawa — wyjaśnił natychmiast Shoe. — Dam ci którąś z moich ulotek.

— Przecież, tego… martwi ludzie chyba nie mają praw — zdziwił się Windle. Kątem oka dostrzegł, że młody człowiek łapie się za głowę.

— Racja twarda jak zwłoki — oświadczył Łupinę z całkowitą powagą. Shoe spojrzał na niego z wyrzutem.

— Apatia — stwierdził. — Zawsze to samo. Starasz się, a oni cię ignorują. Wiesz, że ludzie mogą mówić o tobie, co zechcą, i przejąć twoją własność tylko dlatego, że umarłeś? W dodatku…

— Myślałem, że większość ludzi, kiedy już umiera, to… właściwie… umiera — powiedział Windle.

— To zwykłe lenistwo — odparł Shoe. — Nie stać ich na wysiłek. Windle nigdy jeszcze nie widział nikogo tak załamanego. Zdawało się, że Reg Shoe zmalał nagle o kilka cali.

— Jak długo jhesteś nieumahłym, Yindle? — spytała Doreen ze sztucznym ożywieniem.

— Bardzo krótko. — Windle z ulgą powitał zmianę tematu. — Muszę przyznać, że wygląda to inaczej, niż się spodziewałem.

— Przyzwyczaisz się — zapewnił Arthur Winkings alias hrabia Nosfrontatu. — Na tym właśnie polega bycie nieumarłym. Jest łatwe jak upadek z urwiska. Wszyscy tu jesteśmy nieumarłymi.

Łupinę chrząknął.

— Oprócz Lupine'a — poprawił się Arthur.

— Jestem raczej kimś, kogo można określić honorowym nieumarłym — wyjaśnił Łupinę.

— Jest wilkołakiem — dodał Arthur.

— Jak tylko go zobaczyłem, od razu pomyślałem, że to wilkołak. — Windle pokiwał głową.

— Przy każdej pełni księżyca — dodał Łupinę. — Regularnie.

— Zaczynasz wyć i rośnie ci sierść? Wszyscy pokręcili głowami.

— Raczej nie — odparł Łupinę. — Raczej tak jakbym przestawał wyć, a część sierści mi chwilowo wypada. To strasznie krępujące.

— Myślałem, że w czasie pełni księżyca typowy wilkołak…

— Phoblem Łupinę'a — powiedziała Doreen — pholega na tym, że podchodzi do przemhiany z przeciwnej sthony.

— Formalnie rzecz biorąc, jestem wilkiem. To właściwie śmieszne. W każdą pełnię księżyca zmieniam się w człowieka-wilka.

— Bogowie… — szepnął Windle. — To na pewno straszny problem.

— Najgorsze są spodnie — wyznał Łupinę.

— Tego… naprawdę?

— Oczywiście. Widzisz, dla ludzkich wilkołaków to nie ma znaczenia. Zachowują na sobie zwykłe ubranie. Fakt, może się trochę podrzeć, ale przynajmniej jest pod ręką. Tymczasem ja, kiedy zobaczę pełnię, zaczynam chodzić i mówić, i od razu mam poważne kłopoty ze względu na istotne braki w regionie spodniowym. Muszę trzymać gdzieś nową parę. Pan Shoe…

— Mów mi Reg.

— …pozwala mi przechowywać je tam, gdzie pracuje.

— Pracuję w kostnicy przy ulicy Wiązów — wyjaśnił Shoe. — Nie wstydzę się tego. Ocalenie brata czy siostry warte jest poświęcenia.

— Słucham? — Windle nie zrozumiał. — Ocalenie?

— To ja przyczepiam notki po wewnętrznej stronie wieka. Nigdy nic nie wiadomo. Na pewno warto spróbować.

— Często się udaje? — zapytał Windle.

Rozejrzał się po pokoju. W tym dość sporym pomieszczeniu przebywało zaledwie osiem osób — dziewięć, jeśli doliczyć głos spod krzesła, który zapewne także należał do osoby.

Doreen i Arthur porozumieli się wzrokiem.

— Udhało się Ahthuhowi — oświadczyła Doreen.

— Przepraszam bardzo… Zastanawiam się tylko… Czy wy dwoje, tego… nie jesteście przypadkiem wampirami?

— Zgadza się — przyznał Arthur. — Wściekły pech.

— Nie powinienheś tak mhówić — upomniała go z godnością Doreen. — Powinienheś być dumny ze swego ahystokhatycznego pochodzenia.

— Dumny? — burknął niechętnie Arthur.

— Ukąsił cię nietoperz czy co? — wtrącił szybko Windle. Nie chciał się stać przyczyną tarć w rodzinie.

— Nie. — Arthur westchnął. — Prawnik. Dostałem taki list, rozumiesz… Z takim eleganckim łąkowym kleksem i w ogóle. Blabla-bla… wuj w drugim pokoleniu… blablabla… jedyny żyjący krewny… blablabla… mam nadzieję, że pierwsi przekazujemy najserdeczniejsze blablabla. W jednej chwili jestem Arthurem Winkingsem, dobrze się zapowiadającym hurtownikiem w branży owocowo-warzywnej, a w następnej odkrywam, że naprawdę jestem Arthurem, hrabią Nosfrontatu, właścicielem pięćdziesięciu akrów powierzchni urwiska, z którego spadłaby kozica, i zamku, z którego uciekły nawet karaluchy, a także zaproszenia od burgmeistera, żebym zajrzał kiedyś i omówił z nim kwestię zaległych od trzystu lat podatków.

— Nienawidzę prawników — oznajmił głos spod krzesła. Brzmiał smutno i głucho.

Windle starał się przysunąć nogi bliżej własnego krzesła.

— To był piękny zhamek — zauważyła Doreen.

— Przeklęta góra zapleśniałych kamieni, ot co.

— Piękne vidoki…

— Pewno. Przez każdą ścianę — przyznał Arthur, blokując tę linię konwersacji. — Powinienem wiedzieć, zanim jeszcze wybrałem się go obejrzeć. No to zawróciłem powóz, nie? Powiedziałem sobie: Trudno, cztery dni stracone, i to w samym środku sezonu. I nie myślałem o tym więcej. A potem budzę się w ciemności, leżę w jakimś pudle, w końcu znajduję zapałki, zapalam jedną i widzę kartkę, sześć cali od mojego nosa. Było tam napisane…

— „Nie musisz leżeć bezczynnie” — dokończył z dumą Shoe. — Jedna z moich pierwszych.

— To nie była mhoja vina — wyjaśniła chłodno Doreen. — Leżałeś szthwny przez trzhy dni.

— Mówię wam, kapłani doznali wstrząsu — dodał Arthur.

— Ha! Kapłani! — zawołał Shoe. — Wszyscy są tacy sami. Stale człowiekowi powtarzają, że po śmierci będzie żył znowu, ale wystarczy spróbować, a wtedy dopiero robią miny!

— Kapłanów też nie lubię — wyznał glos spod krzesła. Windle nie był pewien, czy ktoś oprócz niego coś słyszy.

— Nieprędko zapomnę gębę wielebnego Welegara — zgodził się smętnie Arthur. — Od trzydziestu lat chodziłem do tej świątyni, byłem szanowanym członkiem kongregacji. Teraz na samą myśl przestąpienia progu tej instytucji religijnej aż mnie noga boli.

— Tak — poparła go Doreen. — I naprawdę nie musiał mówić tego, co powiedział, kiedy odsunąłeś wieko. Kapłani nie powinni znać takich słów.

— Lubiłem tę świątynię — westchnął żałośnie Arthur. — Zawsze było coś do roboty w środy.

Windle uświadomił sobie, że Doreen w cudowny sposób odzyskała zdolność mówienia bez dodatkowych „h”.

— A pani też jest wampirem, pani Win… błagam o wybaczenie… pani hrabino Nosfrontatu? — spytał uprzejmie. Hrabina uśmiechnęła się.

— Jednhym słowhem: tak.

— Przez małżeństwo — wyjaśnił Arthur.

— To możliwe? — zdziwił się Windle. — Myślałem, że trzeba być ugryzionym.

Głos pod krzesłem parsknął tylko drwiąco.

Загрузка...