ZŁOTY WIEK

— To jest ten dzień — szeptały radioodbiorniki w stu językach.

— To jest ten dzień — głosiły nagłówki tysięcy gazet.

— To jest ten dzień — myśleli kamerzyści zebrani wokół rozległego, pustego placu, na którym miał osiąść statek Karellena.

Pozostał tylko jeden statek, ten wiszący nad Nowym Jorkiem. Tak naprawdę, co świat odkrył dopiero niedawno, statki nad innymi miastami nigdy nie istniały. Poprzedniego dnia wielka flota Zwierzchników rozpłynęła się jak mgła wraz z nadejściem poranka.

Statki dostawcze przybywające i wracające w cęboką przestrzeń były prawdziwe, ale srebrne giganty wiszące od wielu lat nad wszystkimi większymi miastami Ziemi okazały się iluzją. Nikt nie miał pojęcia, jak tego dokonano, lecz okazało się, że każdy z tych statków był jedynie obrazem statku Karellena. Jednak nie było to tylko złudzenie optyczne, ponieważ zmyliło i radar, a żyli jeszcze ludzie, którzy przysięgali, że słyszeli wycie rozdzieranego powietrza wówczas, gdy flota spływała z niebios ku Ziemi.

Cała sprawa nie miała większego znaczenia; liczyło się to, że Karellen nie odczuwał już potrzeby takiej demonstracji siły. Odrzucił swoją broń psychologiczną.

— Statek leci! — Te słowa dotarły natychmiast w najdalsze zakątki planety. — Zmierza na zachód!

Opadając z pustki stratosferycznej wysokości z szybkością tylko trochę mniejszą niż tysiąc kilometrów na godzinę, statek spływał ku wielkim równinom i swemu powtórnemu spotkaniu z historią. Opuścił się posłusznie przed oczekującymi kamerami i tysiącami stłoczonych widzów, z których tylko nieliczni mogli dojrzeć tyle, ile miliony zebrane przed telewizorami.

Ziemia powinna zadrżeć ł popękać pod tym potwornym ciężarem, lecz nieznane siły, które prowadziły go wśród gwiazd, wciąż działały. Statek pocałował grunt tak delikatnie, jak spadający płatek śniegu.

Wygięty bok wznoszący się dwadzieścia metrów nad ziemię zalśnił i zamigotał — i tam, gdzie przed chwilą była gładka, błyszcząca powierzchnia pojawił się wielki otwór. Wewnątrz nawet oczy wszędobylskich kamer nie dostrzegły niczego. Wejście było mroczne i ciemne jak wejście do jaskini.

Z otworu wysunął się szeroki, lśniący trap i opuścił się ku ziemi. Wfyglądał na solidną, metalową płytę z poręczami po obu stronach. Nie miał stopni; był stromy i gładki jak zjeżdżalnia w parku zabaw i zdawało się, że wejście lub zejście po nim musi sprawiać kłopoty.

Cały świat wpatrywał się w mroczny portal, w którym nikt się leszcze nie pojawił. Potem, z ukrytego gdzieś głośnika popłynął rzadko słyszany, ale niezapomniany głos Karellena. Niewiele rzeczy mogłoby w tym momencie bardziej zaskoczyć ludzi niż to, co powiedział.

— Przy trapie stoi kilkoro dzieci. Chciałbym, aby dwoje z nich weszło na górę i spotkało się ze mną.

Na chwilę zapadła cisza. Potem z tłumu wyszli chłopczyk i dziewczynka ł śmiało ruszyli ku trapowi, i swemu miejscu w historii. Za nimi podążyły inne, ale zatrzymały się, kiedy usłyszały chichot Karellena.

— Dwoje wystarczy.

Z gotowością urodzonych poszukiwaczy przygód, dzieci, oboje nie mające więcej niż sześć lat, weszły na metalową zjeżdżalnię. I wtedy stał się pierwszy cud.

Wesoło machając do zgromadzonych wokół tłumów i rodziców, którzy dopiero teraz przypomnieli sobie legendę o Pstrokatym Kobziarzu, dzieci zaczęły szybko wchodzić po stromym, gładkim zboczu. Nie poruszały nogami i niebawem wszyscy dostrzegli, że ich ciała są pochylone pod kątem prostym do tego niezwykłego trapu. Najwidoczniej miał własną grawitację mogącą znosić działanie ziemskiej. Wciąż ciesząc się tym nowym, nieznanym doznaniem i zastanawiając się, co też ciągnie je do góry, dzieci zniknęły we wnętrzu statku.


Na całym świecie zapadła całkowita cisza trwająca dwadzieścia sekund — choć później nikt nie wierzył, że trwała ona tak krótko. Potem wszystkim wydało się, że ciemny otwór poruszył się i przesunął do przodu, lecz to Karellen wyszedł na światło dnia. Na jego prawym ramieniu siedział chłopczyk, a na lewym dziewczynka. Oboje byli zbyt zajęci skrzydłami Karellena, aby zwracać uwagę na otaczające ich tłumy.

Należy oddać sprawiedliwość psychologii Zwierzchników i długoletnim, starannym przygotowaniom — bardzo niewielu ludzi zemdlało. Jednak na całym świecie mało było i takich, którzy przez jedną krótką chwilę nie poczuli, że ogarnia ich fala atawistycznego lęku, którą rozum natychmiast przegnał na zawsze.

Nie było żadnych wątpliwości. Błoniaste skrzydła, małe rogi, rozwidlony ogon, wszystko na swoim miejscu. Z zamierzchłej przeszłości powróciła najstraszliwsza z legend. I stała uśmiechnięta, w hebanowo-czarnym majestacie, a słońce lśniło na jej ogromnym ciele, gdy dwójka dzieci ufnie spoczywała w jej ramionach.


Pięćdziesiąt lat to wystarczający szmat czasu, aby niemal nie do poznania zmienić świat i ludzi. Potrzeba do tego jedynie głębokiej wiedzy w dziedzinie ofcernetyki społecznej, precyzyjnego określenia celu i siły.

Wszystko to posiadali Zwierzchnicy. Chociaż ich cel pozostawał zagadką, wiedza była bezdyskusyjna; to samo dotyczyło ich siły.

Owa siła przybierała różne formy, a niewiele z nich było zauważane przez ludzi, o których losach decydowali teraz Zwierzchnicy. Jednak moc kryjąca się w ich wielkich statkach była oczywista dla każdego. A przecież oprócz tej milczącej potęgi posiadali również i inne, dużo subtelniejsze rodzaje broni.

— Wszystkie problemy polityczne — powiedział kiedyś Karellen do Stormgrena — można rozwiązać przez właściwe stosowanie siły.

— Ta uwaga brzmi dość cynicznie — z powątpiewaniem odparł sekretarz. — Za bardzo przypomina mi hasło „Siła jest prawem”. W naszej przeszłości stosowanie siły najczęściej niczego nie rozwiązywało.

— Kluczowym słowem jest „właściwe”. Nigdy nie mieliście prawdziwej siły ani wiedzy potrzebnej, by ją stosować. Do każdego problemu można podejść w sposób odpowiedni lub nieodpowiedni. Załóżmy, na przykład, że jeden z waszych narodów pod przywództwem jakiegoś fanatyka, próbowałby się przeciw mnie zbuntować. Siła kilku miliardów koni mechanicznych w postaci bomby atomowej byłaby wysoce nieodpowiednią reakcją na taką groźbę. Gdybym użył dostatecznej liczby bomb, rozwiązanie byłoby całkowite i ostateczne. Byłoby również, jak już zaznaczyłem, nieodpowiednie; nawet gdyby nie miało ubocznych skutków.

— A rozwiązanie odpowiednie?

— Wymaga zastosowania siły o mocy rzędu małego radionadajnika i podobnej umiejętności posługiwania się nią. Istotny jest bowiem punkt przyłożenia siły, a nie jej wielkość. Jak pan myśli, czy Hitler długo utrzymałby się przy władzy w Niemczech, gdyby wciąż słyszał głos szepczący mu do ucha i towarzyszący mu wszędzie? Albo gdyby jeden jednostajny dźwięk, na tyle głośny, by zagłuszyć inne i uniemożliwić sen, rozlegał się w jego mózgu w dzień i w nocy? Proszę zauważyć, że w tej metodzie nie ma nic specjalnie brutalnego. A jednak w ostatecznym rozrachunku jest ona równie skuteczna jak bomba trytowa.

— Rozumiem — powiedział Stormgren. — I nigdzie nie można się przed tym ukryć?

— Nie ma takiego miejsca, do którego nie mógłbym wysłać moich… hmm, urządzeń, gdyby mi na tym zależało. I właśnie dlatego nie muszę posługiwać się naprawdę drastycznymi metodami, aby wzmocnić swoją pozycję.

Tak więc, wielkie statki nigdy nie były niczym innym jak tylko symbolem siły, a teraz świat dowiedział się, że oprócz jednego wszystkie były fantomami. A jednak samą swoją obecnością zmieniły historię Ziemi. Teraz zadanie zostało wykonane, lecz pozostała pamięć o ich dokonaniach, która miała rozbrzmiewać echem przez stulecia.

Przewidywania Karellena spełniły się co do joty. Szok szybko minął, choć wielu było takich, którzy szczycili się swoim brakiem przesądów i uprzedzeń, a jednak nie potrafili stanąć twarzą w twarz ze Zwierzchnikiem. Było w tym coś dziwnego, coś nie poddającego się logice i rozumowi. W średniowieczu ludzie wierzyli w diabła i bali się go. Jednakże teraz był już dwudziesty pierwszy wiek; czyżby, mimo wszystko, istniało coś takiego jak pamięć genetyczna czy pamięć całej rasy?

Oczywiście, powszechnie uważano, że Zwierzchnicy lub istoty bardzo do nich podobne popadły niegdyś w gwałtowny konflikt z Człowiekiem. Musiało się to zdarzyć w odległej przeszłości, ponieważ nie pozostawiło śladów w przekazach historycznych. Tkwiła w tym jakaś zagadka, a Karellen wcale nie kwapił się z pomocą przy jej rozwiązywaniu.

Zwierzchnicy, choć teraz już pokazywali się ludziom, rzadko opuszczali jedyny pozostały statek. Być może nie czuli się na Ziemi zbyt dobrze, bo ich rozmiary i posiadanie skrzydeł wskazywały na to, że pochodzili ze świata o dużo niższej grawitacji. Żadnego z nich nigdy nie widziano bez pasa zaopatrzonego w różne skomplikowane urządzenia, które, jak powszechnie uważano, kontrolowały ich ciężar i pozwalały na wzajemne komunikowanie się. Światło słoneczne sprawiało im ból i nigdy nie wystawiali się nań dłużej niż przez kilka sekund. Kiedy musieli pozostawać na otwartej przestrzeni przez dłuższy czas, nosili okulary nadające im dość niezwykły wygląd. Choć wszystko wskazywało na to, że mogą oddychać ziemskim powietrzem, niekiedy nosili ze sobą małe pojemniki z gazem, którym się od czasu do czasu odświeżali.

Może te czysto fizyczne cechy były powodem tego, że trzymali się na uboczu. Tylko nieliczni ludzie spotkali się kiedykolwiek oko w oko ze Zwierzchnikiem i nikt nie miał pojęcia, ilu ich jest na pokładzie statku. Nigdy nie widziano więcej jak pięciu naraz, lecz ten olbrzymi statek mógł pomieścić ich setki, a nawet tysiące.

Z wielu powodów ukazanie się Zwierzchników stworzyło więcej nowych problemów niż rozwiązało starych. Ich ojczyzna pozostawała nadal nieznana, a biologia stała się powodem nie kończących się dyskusji. W wielu sprawach chętnie udzielali informacji, lecz w innych ich zachowanie można było określić jedynie słowem „tajemnicze”. Ogólnie rzecz biorąc, irytowali jedynie naukowców. Przeciętny człowiek, choć może wolał nie spotykać się ze Zwierzchnikami, był im wdzięczny za to, co zrobili dla świata.

Według norm z wcześniejszych wieków, nastał teraz czas utopii. Ignorancja, choroby, nędza i strach niema!

przestały już istnieć. Wspomnienie wojny znikało w mroku przeszłości niczym senny koszmar rozwiewający się o świcie; wkrótce miało odejść na zawsze.

Ukierunkowane twórczo wysiłki całej ludzkości zmieniły oblicze planety. Był to naprawdę nowy świat. Miasta dość dobre dla poprzednich generacji zostały przebudowane albo opuszczone jako nie spełniające swej roli i pozostawione w funkcji skansenów. Ten los spotkał wiele miast, ponieważ całkowicie zmieniła się koncepcja przemysłu i handlu. Produkcja została w większości zautomtyzowana; fabryki-roboty wylewały z siebie dobra konsumpcyjne nie kończącym się strumieniem, zaspokajając wszystkie życiowe potrzeby. Ludzie pracowali, jeśli pragnęli czegoś luksusowego lub nie pracowali w ogóle.

Taki był Zjednoczony Świat. Dawne nazwy państw były jeszcze w użyciu, lecz nie oznaczały nic prócz umownych okręgów pocztowych. Na Ziemi nie było nikogo, kto nie mówiłby po angielsku, nie umiałby czytać, nie posiadałby telewizora i w ciągu dwudziestu czterech godzin nie mógłby się znaleźć po przeciwnej stronie globu.

Zbrodnia praktycznie przestała istnieć. Przestępstwa stały się zarówno niepotrzebne, jak i niemożliwe. Kiedy nikomu niczego nie brakuje, kradzież traci sens. Co więcej, potencjalni przestępcy wiedzieli, że nie uda im się ujść przed karzącą ręką Zwierzchników. We wcześniejszych latach swoich rządów tak skutecznie popierali oni prawo, że nigdy nie zapomniano tej lekcji.

Zbrodnie popełnione w afekcie, choć czasami się zdarzały, bywały jednak coraz rzadsze. Od kiedy rozwiązano tak wiele problemów ludzkości, była dużo zdrowsza psychicznie i bardziej racjonalna. A to, co dawniej nazywano przestępstwem, teraz często było zaledwie ekscentrycznym zachowaniem lub, co gorsze, złymi manierami.

Jedną z najbardziej charakterystycznych zmian było spowolnienie zwariowanego tempa, tak typowego dla dwudziestego wieku. Życie stało się bardziej leniwe i beztroskie niż kiedykolwiek przedtem. Dlatego też miało nieco mniej smaku dla pewnej, niewielkiej zresztą, liczby osób, ale dawało więcej upragnionego spokoju dużo większej liczbie jego zwolenników. Zachód ponownie dowiedział się tego, czego reszta świata nigdy nie zapomniała, a mianowicie, że brak pośpiechu nie jest niczym grzesznym, chyba że przeradza się w pospolite lenistwo. Jakiekolwiek problemy miała przynieść przyszłość, czas nie grał już decydującej roli w ich rozwiązywaniu. System edukacji był już znacznie doskonalszy i lepiej zaplanowany. Niewielu ludzi porzucało szkoły przed ukończeniem dwudziestu lat, a był to zaledwie pierwszy etap kształcenia. W wieku dwudziestu pięciu lat większość, po zebraniu potrzebnych doświadczeń i odbyciu licznych podróży, podejmowała naukę na co najmniej trzy następne lata. A i później co jakiś czas ludzie najczęściej dokształcali się na różnych kursach z interesujących ich dziedzin.

Wydłużenie okresu przygotowania do życia poza etap osiągania dojrzałości fizycznej spowodowało szereg zmian społecznych. Niektóre z nich powinny były nastąpić już wiele pokoleń wcześniej, ale w tamtych epokach nie ryzykowano stawienia czoła wyzwaniom lub też udawano, że nie ma takiej potrzeby. Szczególnie zmieniły się normy obyczajów seksualnych, jeśli takie normy kiedykolwiek istniały, i to zmieniły się radykalnie. Zapewne padły ofiarą dwóch wynalazków, które, jak na ironię, zostały wprowadzone przez człowieka, bez żadnej inspiracji ze strony Zwierzchników.

Pierwszym był absolutnie skuteczny doustny środek antykoncepcyjny; drugim — równie niezawodna metoda, dokładna tak samo jak daktyloskopia, a oparta na analizie krwi identyfikacja ojcostwa. Efekt, jaki w ludzkim społeczeństwie wywarło wprowadzenie tych dwóch wynalazków, można określić jako druzgocący; przekreśliły one całkowicie pozostałości purytańskich dewiacji.

Kolejną wielką zmianą była niezwykła ruchliwość nowej społeczności. Dzięki sprawności transportu powietrznego każdy miał możliwość dotarcia dokądkolwiek, dostarczanym niemal natychmiast środkiem komunikacji. Na niebie było więcej miejsca niż niegdyś na drogach i dwudzieste pierwsze stulecie w większej skali powtórzyło sukces Ameryki polegający na dodaniu narodowi kół. Dano światu skrzydła.

Chociaż może nie dosłownie. Zwyczajny prywatny glider lub aerobus w ogóle nie posiadał skrzydeł i jakichkolwiek bocznych układów sterowniczych. Zni-knęły nawet niezgrabne śmigła starych helikopterów. Jednak Człowiek jeszcze nie odkrył antygrawitacji; jedynie Zwierzchnicy posiadali tę tajemnicę. Aerobusy ludzi poruszały się za pomocą napędu, którego zasadę pojęliby i bracia Wright. Zasada odrzutu stosowanego wprost, tylko w nieco bardziej skomplikowany sposób, poprzez sterowanie zewnętrznymi warstwami strumienia, poruszała glidery i utrzymywała je w powietrzu. Małe, wszędobylskie aerobusy unicestwiły ostatnie granice między narodami znacznie skuteczniej niż uczyniłyby to prawa i edykty wydawane przez Zwierzchników.

Zniknęły także problemy znacznie istotniejsze. Był to wiek absolutnie świecki. Ze wszystkich religii istniejących przed przybyciem Zwierzchników, ostał się jedynie zreformowany buddyzm, może najbardziej z nich wszystkich surowy. Wiary opierające swój byt na cudach i objawieniach bezpowrotnie odeszły w przeszłość. Podupadały już wcześniej, wraz ze wzrostem poziomu wykształcenia, chociaż Zwierzchnicy początkowo nie wypowiadali się na ten temat. Mimo iż często proszono Karellena, aby przedstawił swój pogląd na sprawy religii, jego stanowisko sprowadzało się do tego, że przekonania każdego człowieka są jego prywatną sprawą tak długo, jak długo nie kolidują z wolnością innych.

Może te stare wierzenia zwlekałyby z odejściem jeszcze przez całe pokolenia, gdyby nie ludzka ciekawość. Było powszechnie wiadome, że Zwierzchnicy mają dostęp do przeszłości i coraz więcej historyków prosiło Karellena o rozstrzygnięcie pewnych zadawnionych sporów. Może zmęczyły go te nagabywania, choć było bardziej prawdopodobne, że doskonale zdawał sobie sprawę z ewentualnych skutków swojej uprzejmości.

Urządzenie, które przekazał Światowej Federacji Historyków w formie bezzwrotnej pożyczki, nie było niczym innym jak zwyczajnym odbiornikiem telewizyjnym, zaopatrzonym w precyzyjny system urządzeń nastawczych zapewniających wybór miejsca w czasie i przestrzeni. Musiało ono być w jakiś sposób połączone z daleko bardziej skomplikowaną maszyną działającą na nie znanych nikomu zasadach, a znajdującą się na pokładzie statku Karellena. Wystarczyło po prostu nastawić urządzenie kontrolne i otwierało się okno na przeszłość. W ten sposób ludzkość uzyskała dostęp do pięćdziesięciu wieków swojej historii. Głębiej machina nie sięgała — jej ekran pozostawał ciemny. Być może działo się tak z naturalnych przyczyn, a może był to skutek cenzury Zwierzchników.

Chociaż żaden racjonalnie myślący człowiek nie mógł sądzić, że wszystkie religie mają rację, szok był jednak głęboki. Było to objawienie nie pozostawiające żadnych wątpliwości; za pomocą cudów nauki Zwierzchników widziano początki wszystkich wielkich religii świata. Większość budziła szacunek i dumę, lecz to nie wystarczało. W ciągu kilku dni całe zastępy mesjaszy utraciły boski nimb. W promieniach bezlitosnego, okrutnego światła prawdy, wierzenia krzepiące miliony ludzi przez dwa tysiące lat, zniknęły jak poranna rosa. Definiowane przez ich kryteria pojęcia dobra i zła odeszły w głęboki mrok przeszłości i przestały mieć wpływ na ludzi.

Ludzkość utraciła starych bogów; teraz była już na tyle dorosła, że nie potrzebowała nowych.

Chociaż niewielu jeszcze zdawało sobie z tego sprawę, upadkowi religii towarzyszyło podupadanie nauki. Zaprzątnięci nowymi technologiami naukowcy rzadko zapuszczali się poza znane granice ludzkiej wiedzy. Pozostała ciekawość i chęć jej zaspokajania, lecz stracono zapał do badań podstawowych. Trawienie życia w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, na które Zwierzchnicy już przed wiekami znaleźli odpowiedź, wydawało się zajęciem jałowym.

Ten schyłek był częściowo maskowany niezwykłym rozkwitem nauk opisowych, takich jak zoologia, botanika i astronomia obserwacyjna. Nigdy przedtem tylu naukowców-amatorów nie zbierało danych dla własnej satysfakcji, ale niewielu teoretyków je zestawiało.

Kres napięć i wszelkiego rodzaju konfliktów oznaczał także faktyczny koniec sztuki wytwórczej. Rzesza odtwórców, zawodowych i amatorów przez całe pokolenie nie stworzyła żadnego wybitnego dzieła literackiego, muzycznego, obrazu czy rzeźby, świat wciąż żył minioną chwałą, która nie mogła wrócić.

Jednak nikogo to nie martwiło, z wyjątkiem paru filozofów. Mieszkańcy Ziemi byli zbyt zajęci konsumowaniem uzyskanej dopiero co swobody, by sięgać poza przyjemności dnia dzisiejszego. W końcu była to utopia i jej świeżości nie skaził jeszcze najgorszy wróg wszelkich utopii — nuda.

Być może Zwierzchnicy mieli odpowiedź i na to, tak jak na wszystkie dotychczasowe problemy. Nikt nie miał pojęcia, tak samo jak pół wieku temu tuż po ich przybyciu, jaki jest ostateczny cel Zwierzchników. Ludźkość przyzwyczaiła się ufać im i akceptować bez zastrzeżeń nadludzki altruizm, który na tak długo uczynił Karellena i jego towarzyszy wygnańcami z ich własnej planety.

Oczywiście jeżeli to był altruizm. Ponieważ wciąż jeszcze byli tacy, którzy zastanawiali się, czy plany Zwierzchników mają zawsze na uwadze pomyślność rasy ludzkiej.

Kiedy Rupert Boyce rozsyłał zaproszenia na przyjęcie, odległość miejsc zamieszkania adresatów robiła wrażenie. Biorąc pod uwagę tylko pierwszy tuzin gości, byli wśród nich Fosterowie z Adelajdy, Shoen-bergowie z Haiti, Farranowie z Moskwy, państwo Moravia z Cincinnati, Ivankowie z Paryża i Sullivano-wie mieszkający zasadniczo w pobliżu Wyspy Wielkanocnej, tyle że cztery kilometry pod powierzchnią oceanu. Sporym komplementem dla Ruperta było i to, że choć zaprosił trzydziestu gości, pojawiło się ich czterdziestu, czego zresztą właściwie oczekiwał. Zawiedli jedynie Krausowie, a to tylko dlatego, że zapomnieli o Linii Zmiany Daty i przybyli dwadzieścia cztery godziny późnię].

Do południa w parku zebrała się już imponująca kolekcja gliderów i spóźnieni przybysze musieli pokonywać spory kawał drogi spacerkiem, jeśli już udało im się wylądować. No, przynajmniej bezchmurne niebo i 110°F w cieniu sprawiały, że spacer nie wydawał im się krótki. Zaparkowane glidery były różnych typów: od jednoosobowych flitterbusów po familijne cadillaki, bardziej przypominające napowietrzne pałace niż zwykle maszyny latające. Jednak w tej epoce nie można było określić statusu społecznego gościa, patrząc na jego środek transportu.

— To bardzo brzydki dom — powiedziała Jean Morrel, gdy „Meteor” spiralnym lotem opuszczał się w dół. — Wygląda jak pudełko, na które ktoś nadepnął.

George Greggson, zdradzający staroświecką niechęć do automatycznych systemów lądowania, skorygował ręcznie szybkość opadania i dopiero wtedy przemówił.

— Trudno oceniać jakieś miejsce, patrząc pod takim kątem — odparł rozsądnie. — Z Ziemi może to wyglądać zupełnie inaczej. O, do licha!

— O co chodzi?

— Są tu Fosterowie. Ten kolorowy wzorek rozpoznam wszędzie.

— No cóż, jeśli nie chcesz, nie musisz z nimi rozmawiać. To jedna z zalet przyjęć u Ruperta; zawsze możesz skryć się w tłumie.

George wybrał miejsce do lądowania i teraz opuszczał się w jego kierunku. Wolno ześlizgnęli się w dół, by osiąść między innym „Meteorem”, a czymś, czego żadne z nich nie potrafiło zidentyfikować: „To wygląda na coś bardzo szybkiego — pomyślała Jean — i bardzo niewygodnego. Pewnie ktoś z technicznych kręgów przyjaciół Ruperta — zdecydowała. — I prawdopodobnie majsterkował sam”. Niejasno przypominała sobie, że wydano jakąś ustawę zabraniającą takich rzeczy.

Kiedy wyszli z glidera, upał dopadł ich jak płomień z miotacza ognia. Skwar wysysał wilgoć z ich ciał i George prawie słyszał, jak z trzaskiem pęka mu skóra. Rzecz jasna, częściowo sami byli sobie winni. Wylecieli z Alaski trzy godziny temu i powinni byli pamiętać o odpowiednim nastawieniu klimatyzacji kabiny.

— Ależ klimacik! — sapnęła Jean. — Myślałam, że tutaj się go kontroluje!

— I tak właśnie jest — odparł George. — Kiedyś była tu pustynia, a spójrz teraz dookoła. No, chodźze, wewnątrz będzie lepiej!

Przesadnie wzmocniony głos Ruperta wesoło zahuczał im wprost do uszu. Gospodarz stał przy gliderze ze szklanicą w każdej ręce i z łajdackim uśmiechem spoglądał na nich z góry. Z góry, z tej prostej przyczyny, że mierzył około dwunastu stóp wysokości; był również półprzeźroczysty. Bez trudu można go było przejrzeć na wylot.

— Ładnie to tak traktować gości? — zaprotestował George. Wyciągnął rękę po drinki, których z trudem mógł dosięgnąć. Jego dłoń oczywiście przeszła przez nie na wylot. — Mam nadzieję, że kiedy wejdziemy do domu, dostaniemy coś konkretniejszego!

— Nie ma obawy — zaśmiał się Rupert. — Powiedzcie tylko, co chcecie, a będzie na was czekało.

— Dwa duże piwa chłodzone ciekłym powietrzem — powiedział pospiesznie George. — Zaraz tam będziemy.

Rupert skinął głową, odłożył jedną ze szklanek na niewidzialny stół, poprawił coś na równie niewidzialnej tablicy kontrolnej i szybko zniknął im z oczu.

— No, no! — skomentowała Jean. — Pierwszy raz widziałam, jak działa jeden z tych gadgetów. Skąd Rupert go wytrzasnął? Myślałam, że mają je tylko Zwierzchnicy.

— Czy zdarzyło się kiedykolwiek, żeby Rupert nie zdobył tego, na co ma ochotę? — odparł George. — Dla niego to po prostu zabawka. Może sobie wygodnie siedzieć w pracowni i jednocześnie włóczyć się po całej Afryce. Bez wysiłku, upału, robactwa i stale z lodówką w zasięgu wyciągniętej ręki. Zastanawiam się, co powiedzieliby na to Stanley i Livingstone?

Dalszą rozmowę przerwało słońce, zmuszając ich do milczenia aż do chwili, gdy dotarli do domu. Kiedy podeszli do frontowych drzwi (które z trudem odnaleźli w ścianie ze szkła), te otworzyły się automatycznie przy dźwiękach fanfar. Jean domyślała się, i słusznie, że przed końcem dnia zdąży je serdecznie znienawidzić.

W miłym chłodzie przedsionka powitała ich aktualna pani Boyce. Prawdę powiedziawszy, to właśnie ona była powodem nadmiaru gości. Połowa z nich przybyłaby i tak, chcąc zobaczyć nowy dom Ruperta, a niezdecydowanych zwabiły doniesienia o jego nowej żonie.

Właściwie można ją było określić tylko jednym przymiotnikiem: oszałamiająca. Nawet w świecie, gdzie piękno było czymś powszechnie spotykanym, mężczyźni oglądali się za nią, gdy wchodziła do pokoju. George domyślił się, że była ćwierć krwi Murzynką. Idealne greckie rysy i długie, lśniące włosy były nieco zaskakujące wobec świadczącej o pochodzeniu głęboko ciemnej karnacji, nieodparcie przywołującej na myśl nadużywane słowo „czekoladowa”.

— To wy jesteście Jean i George, prawda? — powiedziała, wyciągając dłoń. — Miło mi was poznać. Rupert robi coś skomplikowanego z drinkami. Chodźcie i poznajcie resztę gości.

Mówiła głębokim kontraltem wywołującym delikatne dreszcze przebiegające George’owi po plecach, jakby ktoś grał na jego kręgosłupie jak na flecie. Spojrzał nerwowo na Jean, która zdobyła się na nieco wymuszony uśmiech i w końcu udało mu się odzyskać głos.

— Na… nam też miło cię poznać — powiedział z lekkim zająknięciem. — Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na to przyjęcie.

— Rupert zawsze wydaje udane przyjęcia — wtrąciła Jean.

Sposób w jaki podkreśliła słowo „zawsze”, dawał do zrozumienia, że miała na myśli „zawsze, kiedy się żeni”. George zaczerwienił się lekko i skarcił Jean spojrzeniem, ale gospodyni nie dała po sobie poznać, że zrozumiała przytyk. Prowadząc ich do salonu zatłoczonego reprezentatywną próbką rozlicznych znajomości Ruperta, była uosobieniem przyjaźni. Sam Rupert siedział za konsolą czegoś, co wyglądało na pulpit sterowniczy systemu telewizji przemysłowej; George domyślił się, że właśnie to urządzenie wytworzyło obraz witającego ich gospodarza. W tej chwili demonstrował sztuczkę, raz jeszcze zaskakując kolejną parę przybyłych, którzy przed chwilą wylądowali na parkingu, ale przerwał, by przywitać Jean i George’a oraz przeprosić ich za to, że przeznaczone dla nich drinki oddał komuś innemu.

— Tam jeszcze sporo zostało — powiedział, niedbałym machnięciem jednej ręki wskazując gdzieś za siebie, a drugą poprawiając coś na konsoli. — Czujcie się jak u siebie w domu. Znacie większość gości, z pozostałymi zapozna was Maja. Cieszę się, że wpadliście.

— A my cieszymy się, że nas zaprosiłeś — powiedziała Jean, jednak bez większego przekonania.

George ruszył już w stronę baru, więc poszła za nim, wymieniając po drodze pozdrowienia z kimś, kogo rozpoznała. Mniej więcej trzy czwarte z obecnych nie znało się wzajemnie, co na przyjęciach u Ruperta było normalnym stanem rzeczy.

— Rozejrzyjmy się — powiedziała Jean do George’a, kiedy już się napili i pomachali do każdego, kogo znali. — Chciałabym obejrzeć dom.

George, bezskutecznie usiłując ukryć fakt, że oglądał się za Mają Boyce, poszedł za nią. Jego oczy miały ten nieobecny wyraz, który Jean nigdy się nie podobał. Kłopot w tym, że mężczyzna jest z natury poliga-mistą. Choć z drugiej strony, gdyby było inaczej… No cóż, może i dobrze, że tak jest.

Kiedy oglądali nową siedzibę Ruperta, George szybko wrócił do rzeczywistości. Dom wydawał się nieco zbyt duży dla dwojga ludzi, lecz w sam raz, jeśli się wzięło pod uwagę fakt, że często musiał pomieścić całe hordy gości. Miał dwie kondygnacje. Wyższa była obszerniejsza, tak że wystawała poza obrys parteru, ocieniając go. Dom był w znacznym stopniu zmechanizowany, a kuchnia przypominała kabinę pilotów w naddźwiękowym liniowcu pasażerskim.

— Biedna Ruby — rzekła Jean. — Pokochałaby to miejsce.

— Z tego co słyszałem — odparł-George, który nie darzył przesadną sympatią poprzedniej pani Boyce — jest zupełnie szczęśliwa z tym swoim australijskim przyjacielem.

Fakt ten był powszechnie znany i Jean nie bardzo mogła oponować, więc zmieniła temat.

— Jest strasznie ładna, prawda? Jednak George miał się na baczności i nie dał się złapać.

— Och, tak sądzę — odparł obojętnie. — To znaczy, oczywiście, jeśli ktoś lubi brunetki.

— Których ty, zakładam, nie lubisz — powiedziała słodkim głosem Jean.

— Kochanie, nie bądź zazdrosna — zachichotał George, muskając dłonią jej platynowe włosy. — Chodźmy obejrzeć bibliotekę. Jak myślisz, gdzie się znajduje?

— Gdzieś na górze; na dole nie ma już pokojów. Co zresztą zgadza się z ogólnym założeniem projektanta. Całe życie, jedzenie, spanie i tak dalej przeniesiono na parter. Tu, gdzie się znajdujemy, jest dział gier i zabaw, choć myślę, że umieszczenie basenu na pierwszym piętrze to zwariowany pomysł.

— Przypuszczam, że jest jakiś powód takiego rozwiązania — rzekł George, na chybił trafił otwierając różne drzwi. — Rupert musiał mieć dobrego doradcę, kiedy budował ten dom. Jestem.pewien, że sam nie dałby sobie z tym rady.

— Chyba masz rację. Gdyby robił to sam, pokoje nie miałyby drzwi, a schody prowadziłyby donikąd. Naprawdę bałabym się wejść do domu zaprojektowanego przez Ruperta.

— A tuś mi! — powiedział George z dumą nawigatora, któremu udało się lądowanie. — Bajeczna kolekcja Boyce’a w jego nowej siedzibie. Zastanawiam się, ile z nich Rupert naprawdę przeczytał.

Biblioteka zajmowała całą szerokość domu, ale faktycznie wielkie regały dzieliły ją na pół tuzina mniejszych pokoi. Składała się, jeśli George dobrze pamiętał, z około piętnastu tysięcy tomów zawierających wszystko, co kiedykolwiek opublikowano na temat czarnej magii, psychotroniki, prekognicji, telepatii i całego wachlarza nieokreślonych fenomenów zaliczanych do kategorii zjawisk parapsychicznych. Było to dość szczególne hobby jak na kogoś żyjącego w wieku rozumu. A może po prostu była to dla Ruperta szczególna forma ucieczki od rzeczywistości.

George wyczuł ten zapach, gdy tylko weszli do pokoju. Był słaby, ale wyczuwalny, nie tyle nieprzyjemny co niezwykły. Jean również go poczuła i zmarszczyła brwi, z trudem próbując określić jego źródło. „Ta woń chyba najbardziej przypomina kwas octowy — pomyślał George. — Chociaż zmieszany z czymś jeszcze…”

Na końcu biblioteki znajdowała się mała, pusta przestrzeń wystarczająca, by pomieścić stół, dwa fotele i kilka poduszek. Zapewne tutaj Rupert spędzał większość czasu, oddając się lekturze. Teraz też ktoś tu siedział, czytając przy nienaturalnie przyćmionym świetle.

Jean gwałtownie wstrzymała oddech i złapała George’a za rękę. Jej reakcja była częściowo zrozumiała. Co innego oglądać coś na ekranie telewizora, a co innego spotkać się z tym naprawdę. George, który rzadko dziwił się czemukolwiek, i tym razem stanął na wysokości zadania.

— Mam nadzieję, że nie przeszkodziliśmy panu, słr — powiedział uprzejmym tonem. — Nie mieliśmy pojęcia, że ktoś tu jest. Rupert w ogóle nas nie uprzedził…

Zwierzchnik odłożył książkę, spojrzał na nich uważnie i powrócił do lektury. W geście tym nie było nic obraźliwego, ponieważ wykonał go ktoś, kto potrafił czytać, rozmawiać i prawdopodobnie robić jeszcze kilka innych rzeczy jednocześnie. Jednak, mimo wszystko, dla ludzkich obserwatorów był to widok nieco denerwujący.

— Nazywam się Rashaverak — powiedział uprzejmie Zwierzchnik. — Obawiam się, że nie jestem zbyt towarzyski, ale- biblioteka Ruperta to miejsce, które trudno opuścić, kiedy już się tu weszło.

Jean udało się powstrzymać nerwowy chichot.. Nieoczekiwanie spotkany Zwierzchnik dzielący z nimi gościnność Ruperta czytał, jak zauważyła, z szybkością mniej więcej dwóch stron na sekundę. Nie wątpiła, że nie opuścił ani jednego słowa i przez chwilę zastanawiała się, czy potrafiłby czytać dwie książki równocześnie, każdą z nich jednym okiem. A ponadto nauczyć się brajla, aby znaleźć zajęcie dla palców. Ta wizja była zbyt zabawna, by mogła utrzymać powagę, więc próbowała o niej zapomnieć, rozpoczynając rozmowę. Mimo wszystko, nie codziennie nadarza się okazja pogawędki z jednym z władców Ziemi.

George przedstawił ich i pozwolił jej szczebiotać, mając tylko nadziejecie nie powie niczego nietaktownego. Podobnie jak Jean, nigdy jeszcze nie stanął oko w oko ze Zwierzchnikiem. Chociaż na gruncie towarzyskim spotykali się oni z urzędnikami państwowymi, naukowcami oraz innymi ludźmi, z którymi mieli do czynienia, załatwiając różne sprawy, George nie słyszał, by któryś z nich dał się namówić na udział w zwyczajnym przyjęciu. Jedynym wyjaśnieniem tej zagadki mógł być niezupełnie prywatny charakter spotkania. Wskazywał na to również fakt posiadania przez Ruperta aparatu należącego do wyposażenia Zwierzchników. Połączywszy jedno z drugim, George zaczął się poważnie zastanawiać, o co tu chodzi. Będzie musiał pociągnąć Ruperta za język, kiedy przydybie go gdzieś sam na sam.

Ponieważ krzesła były dla niego zbyt małe, Rashaverak siedział na podłodze, gdzie najwidoczniej było mu bardzo wygodnie, bo zignorował leżące obok poduszki. W rezultacie głowę miał zaledwie dwa metry nad podłogą i George miał niepowtarzalną okazję poznać biologię pozaziemskiej istoty. Niestety, niewiele wiedział o biologii istot zamieszkujących Ziemię, zatem w tej sytuacji nie mógł dowiedzieć się niczego nowego. Jedyną nową dla niego rzeczą był szczególny, kwaśny zapach. Zastanawiał się, jak też Zwierzchnicy odbierają woń ludzi i miał nadzieję, że lepiej.

Rashaverak nie miał żadnych cech, które można by uznać za ludzkie. George zrozumiał, dlaczego prymitywne, wystraszone dzikusy, widząc z daleka Zwierzchników, mogły ich wziąć za uskrzydlonych ludzi. W ten sposób powstały typowe portrety Diabla. Jednak oglądając obcego z bliska, obserwator natychmiast pozbyłby się przynajmniej części złudzeń. Małe różki (George zastanawiał się. do czego mogły służyć) stanowiły pewną cechę szczególną, ale ciało nie przypominało ciała człowieka ani żadnego ziemskiego zwierzęcia. Pochodzący z zupełnie innego drzewa ewolucji Zwierzchnicy nie byli ani ssakami, ani owadami czy gadami. Nie było nawet pewności, że są strunowcami: ich twardy pancerz mógł równie dobrze być szkieletem zewnętrznym.

Skrzydła Rashaveraka były złożone i George nie mógł ich dobrze obejrzeć, lecz ogon wyglądający jak kawał opancerzonego gumowego węża leżał ciasno zwinięty u jego stóp. Słynny kolec bardziej przypominał duży, spłaszczony kamień niż grot strzały. Powszechnie przyjęto, że służył do stabilizowania lotu, podobnie jak lotki ogonowe ptaków. Z niewielu faktów oraz podobnych przypuszczeń naukowcy wywnioskowali, że Zwierzchnicy pochodzą z planety o niskim ciążeniu i bardzo gęstej atmosferze.

W ukrytym głośniku rozległ się nagle głos Ruperta.

— Jean! George! Gdzie się ukrywacie, u licha? Zejdźcie na dół i przyłączcie się do zabawy. Ludziska zaczynają już plotkować.

— Ja też już chyba lepiej pójdę — powiedział Rashaverak, odkładając książkę na półkę. Zrobił to bez wysiłku, nie podnosząc się z podłogi. Dopiero wtedy George zauważył, że Zwierzchnik ma u każdej dłoni dwa przeciwstawne kciuki, a między nimi po pięć palców. „Wolałbym niczego nie liczyć — rzekł sobie w duchu — systemem czternastkowym”.

Wstający na nogi Rashaverak stanowił widok godny uwagi, lecz kiedy nachylił się, aby nie uderzyć głową o sufit, stało się oczywiste, że nawet gdyby jego współplemieńcy mieli zamiar obcować cieleśnie z Ziemiankami, napotkaliby w tym względzie niemałe trudności praktyczne.

Przez ostatnie pół godziny przybyło jeszcze kilkanaście osób i pokój był solidnie zatłoczony. Pojawienie się Rashaveraka jeszcze pogorszyło ten stan rzeczy, ponieważ wszyscy goście znajdujący się w sąsiednich pokojach przybiegli, aby go zobaczyć. Rupert, oczywiście, świetnie się tym bawił. Jean i George byli znacznie mniej zadowoleni, ponieważ nikt ich nie zauważył. Właściwie niewielu ludzi mogło ich spostrzec, ponieważ stali za Zwierzchnikiem.

— Chodź tu, Rashy i poznaj trochę wiary — ryknął Rupert. — Siadaj na otomanie, przestaniesz wtedy robić rysy na suficie.

Rashaverak z przerzuconym przez ramię ogonem przeszedł przez salon jak lodołamacz przebijający się przez lodową kaszę. Kiedy usiadł obok Ruperta, pokój odzyskał swoje dawne rozmiary i George odetchnął z ulgą.

— Kiedy stał, miałem atak klaustrofobii. Zastanawiam się, jak Rupert go namówił, to mnie najbardziej interesuje.

— Tylko pomyśl! Rupert publicznie zwracający się tak poufale do Zwierzchnika! Jednak on wydaje się nie mieć nic przeciw temu. To bardzo dziwne.

— Założę się, że on ma jednak coś przeciw temu. Problem z Rupertem polega na tym, że lubi, by o nim mówiono ł nie ma za grosz wyczucia i taktu. A to mi przypomina niektóre z twoich pytań! Na przykład: „Jak długo pan tu jest? Jak pan sobie radzi z Kontrolerem Karellenem? Czy podoba się panu na Ziemi?” Doprawdy, kochanie! W ten sposób nie rozmawia się ze Zwierzchnikiem!

— Nie wiem dlaczego. Właśnie przed chwilą ktoś tak do jednego z nich mówił.

Zanim dyskusja stała się zbyt ożywiona, podeszli do nich Shoenbergowie i niebawem nastąpił podział na pary. Panie poszły w jedną stronę porozmawiać o pani Boyce, a panowie w drugą, robić dokładnie to samo, choć z zupełnie innego punktu widzenia. Benny Shoenberg, który był jednym z najstarszych przyjaciół George’a, miał sporo wiadomości o przedmiocie rozmowy.

— Na miłość boską, nie mów tego nikomu — zastrzegł się — ale to ja przedstawiłem ją Rupertowi.

— Myślę — zauważył z pewną dozą zazdrości George — że ona jest za dobra dla Ruperta. Tak czy owak, to nie potrwa długo. Ona wkrótce się nim znudzi.

Ta myśl w widoczny sposób poprawiła mu humor.

— Nie wierz w to! Oprócz tego, że jest piękna, ma naprawdę miły charakter. Najwyższy czas by ktoś wreszcie zajął się wychowaniem Ruperta i ona jest odpowiednią osobą.

Teraz zarówno Maja, jak i Rupert siedzieli obok Rashaveraka, uroczyście przyjmując gratulacje. Przyjęcia u Ruperta rzadko skupiały się wokół jednego punktu, najczęściej rozpadały się na kilka mniejszych grup zajętych własnymi sprawami. Tym razem jednak wszyscy zebrali się wokół ośrodka zainteresowania. George’owł zrobiło się trochę przykro ze względu na Maję. To miał być jej dzień, ale Rashaverak częściowo już usunął ją w cień.

— Słuchaj — powiedział George, nadgryzając kanapkę. — Jak, u licha, Rupert ściągnął tu Zwierzchnika? To niesłychane, a on uważa, że to normalne. Nawet o nim nie wspomniał, kiedy nas zapraszał.

Benny zachichotał.

— To po prostu jedna z jego małych niespodzianek. Lepiej zapytaj go o to sam. Jednak mimo wszystko to nie jest pierwszy taki wypadek. Karellen bywał już na przyjęciach w Białym Domu i w Buckingham Pałace, i…

— Tam do licha! To całkiem coś innego. Rupert jest przecież prywatną osobą.

— Może i Rashaverak jest bardzo mało znaczącym Zwierzchnikiem. Sam ich o to zapytaj.

— Zrobię tak — obiecał George — jak tylko dopadnę Ruperta sam na sam.

— No to będziesz musiał długo poczekać.

Benny miał rację, ale ponieważ przyjęcie się rozkręcało, czekanie nie było takie przykre. Uczucie lekkiego skrępowania wywołane obecnością Rashaveraka szybko ustąpiło. Wokół Zwierzchnika tłoczyła się jeszcze mała grupka gości, lecz gdzie indziej doszło już do zwyczajowych podziałów i wszyscy zachowywali się zupełnie naturalnie. Na przykład Sullivan opowiadał zaciekawionym słuchaczom o swojej ostatniej wyprawie łodzią podwodną.

— Jeszcze nie jesteśmy pewni — mówił — jakie są ich naturalne granice wzrostu. W pobliżu naszej bazy jest kanion, w którym żyje prawdziwy.gigant. Kiedyś miałem okazję dobrze mu się przyjrzeć i oceniam rozpiętość jego macek na jakieś trzydzieści metrów. Poszukam go w przyszłym tygodniu. Czy ktoś chciałby mieć takie nowe domowe zwierzątko?

Jedna z pań pisnęła z przerażenia.

— Och! Na samą myśl dostaję gęsiej skórki! Pan musi być okropnie odważny!

Sullivan wyglądał na mocno zaskoczonego.

— Nigdy tak o tym nie myślałem — powiedział. — Rzecz jasna, odpowiednio się zabezpieczam, ale tak naprawdę to nigdy nic mi nie groziło. Kalmary wiedzą, że nie należę do ich pożywienia i dopóki nie podchodzę zbyt blisko, wcale nie zwracają na mnie uwagi. Większość mieszkańców morza nie ruszy człowieka, jeśli ich nie niepokoi.

— Jednak prędzej czy później — zapytał ktoś — trafi pan na takiego, który uzna, że jest pan jadalny.

— Och — odparł beztrosko Sullivan. — Takie rzeczy czasem się zdarzają. Staram się nie robić im krzywdy, bo mimo wszystko liczę, że zostaniemy przyjaciółmi. Tak więc dodaję wtedy gazu i zazwyczaj po minucie lub dwóch zostają w tyle. A jeśli jestem zbyt zajęty na takie zabawy, mogę potraktować natręta kilkoma setkami woltów. To załatwia sprawę i więcej mi się nie narzuca.

„Na przyjęciach u Ruperta można zawsze spotkać interesujących ludzi” — pomyślał George, przechodząc do następnej grupy. Literackie gusta Ruperta mogły być dość szczególne, ale sieci przyjaźni zarzucał daleko i szeroko. Nawet nie rozglądając się wokół, George widział ze swojego miejsca słynnego producenta filmowego, pomniejszego kalibru poetę, matematyka, dwóch aktorów, projektanta reaktorów atomowych, przewodnika safari, wydawcę tygodnika, statystyka pracującego dla Banku Światowego, skrzypka-wirtuoza, profesora archeologii i astrofizyka. Nie było drugiego przedstawiciela profesji George’a, który pracował jako dekorator wnętrz w telewizji, co — jak uważał — świetnie się składało, bo pozwalało mu oderwać się od problemów zawodowych. Lubił swoją pracę, zresztą w tej epoce, po raz pierwszy w historii ludzkości, nikt nie robił tego, czego nie chciał robić. Mimo to George po zakończeniu każdego dnia pracy lubił psychicznie zamykać za sobą drzwi studia.

Wreszcie dopadł Ruperta w kuchni, gdzie ten eksperymentował coś z drinkami. Wydawało się, że sprowadzenie go na ziemię w chwili, gdy jego oczy miały ten nieobecny wyraz, jest okrucieństwem, lecz George w razie potrzeby umiał być bezwzględny.

— Słuchaj, Rupert — zaczął, przysiadając na najbliższym stole. — Myślę, że jesteś nam winien jakieś wyjaśnienie.

— Mhm… — mruknął Rupert, z nabożeństwem oblizując wargi końcem języka. — Obawiam się, że odrobinę zbyt dużo dżinu.

— Nie wymiguj się i nie udawaj zalanego, bo doskonale wiem, że jesteś trzeźwy. Skąd się tu wziął ten twój przyjaciel Zwierzchnik i co on tutaj robi?

— Nie mówiłem ci? — zdziwił się Rupert. — Myślałem, że powiedziałem wszystkim. Nie było was tu… No tak, ukrywaliście się w bibliotece — zachichotał w sposób, jaki George uznał za denerwujący. — Wiesz co, to ta biblioteka ściągnęła Rashy’ego.

— Niesamowite!

— Dlaczego?

George chwilowo powstrzymał się od dalszych komentarzy, wiedząc, że sytuacja wymaga sporo taktu. Rupert był bardzo dumny ze swojej specyficznej kolekcji.

— No wiesz, biorąc pod uwagę osiągnięcia Zwierzchników w dziedzinie nauki, trudno mi sobie wyobrazić, że interesują ich fenomeny psychotroniki i te inne bzdury.

— Bzdury czy nie — odrzekł Rupert — interesuje ich ludzka psychika, a ja mam tu kilka książek, z których mogą się dowiedzieć wielu rzeczy. Na krótko przed moją przeprowadzką tutaj skontaktował się ze mną jakiś podsekretarz czy nadsekretarz Zwierzchników i zapytał, czy nie zechciałbym im pożyczyć około pięćdziesięciu moich najrzadszych woluminów. Naprowadził ich na mnie jeden z pracowników biblioteki British Museum. Oczywiście domyślasz się, jak zareagowałem.

— Nie mam pojęcia.

— No… bardzo uprzejmie odpowiedziałem, że gromadziłem te zbiory od dwudziestu lat. Miło mi będzie, jeśli zechcą studiować moje książki, ale, do cholery, będą je musieli czytać na miejscu; No więc przybył tu Rashy i pożera mniej więcej dwadzieścia tomów dziennie. Bardzo chciałbym wiedzieć, co on z tym pocznie. George przez chwilę zastanawiał się, a potem z niesmakiem wzruszył ramionami.

— Szczerze mówiąc — rzekł — Zwierzchnicy sporo stracili w moich oczach. Myślałem, że potrafią lepiej spożytkować swój czas.

— Jesteś niepoprawnym materialistą, prawda? Chociaż nie sądzę, żeby Jean zgodziła się z tym bez zastrzeżeń. Jednak nawet z twojego, tak zwanego „praktycznego” punktu widzenia, ma to swój sens. Na pewno sam chciałbyś poznać przesądy każdej prymitywnej rasy, z jaką miałbyś do czynienia.

— Pewnie tak — powiedział nie w pełni przekonany George. Kant stołu był dość twardy, więc zszedł na podłogę. Rupert wreszcie zmieszał drinka, który znalazł w jego oczach uznanie, i chciał wrócić do swoich gości, głośno domagających się jego powrotu.

— Hej! — zaprotestował George. — Zanim znikniesz, mam jeszcze jedno pytanie. Jak udało ci się zdobyć ten telenadajnik, którym próbowałeś nas nastraszyć?

— Trochę się potargowałem. Wykazałem, że przyda mi się to do pracy i Rashy przekazał problem w odpowiednie ręce.

— Wybacz, że jestem taki tępy, ale czym ty się teraz właściwie zajmujesz? Oczywiście, przypuszczam, że ma to coś wspólnego ze zwierzętami.

— Słusznie. Jestem starszym weterynarzem. Moja praktyka rozciąga się na obszar jakichś dziesięciu tysięcy mil kwadratowych dżungli, a ponieważ moi pacjenci do mnie nie przychodzą, muszę sam rozglądać się za nimi.

— To ci pewnie zajmuje sporo czasu.

— Och, oczywiście, nie zajmuję się drobnicą. Tylko lwy, słonie, nosorożce i tak dalej. Codziennie rano puszczam aparat na wysokość około stu metrów, siadam przed ekranem i ruszam na wycieczkę po okolicy. Kiedy widzę, że ktoś ma kłopoty, włażę do glidera z nadzieją, iż moje samarytańskie zamiary spotkają się z miłym przyjęciem. Czasem jest to dość kłopotliwe. Lwy i ich krewni to sprawa prosta, ale na przykład uśpienie nosorożca trafieniem z góry to piekielna robota.

— Rupert! — wrzasnął ktoś z sąsiedniego pokoju.

— No i popatrz, co narobiłeś! Przez ciebie zapomniałem o moich gościach! Masz, bierz tę tacę. Tamte są z wermutem, nie chcę, żeby się pomieszały.

Dopiero pod wieczór George zdołał wymknąć się na dach. Z kilku powodów bolała go głowa i od dawna miał ochotę uciec od panującego na dole hałasu i zamieszania. Jean, tańcząca znacznie lepiej od niego, nadal świetnie się bawiła i nie chciała z nim wyjść. George, którego alkohol nastroił amoroso, postanowił samotnie podąsać się w blasku gwiazd.

Na dach można było się dostać, wjeżdżając ruchomymi schodami na pierwsze piętro, a potem korzystając ze spiralnych schodów biegnących wokół kornina aparatury klimatyzacyjnej. Schody kończyły się wąskim lukiem prowadzącym na piaski, szeroki dach. Z jednej jego strony znajdował się parking glłdera należącego do Ruperta, na środku nieco zapuszczony ogród, a po drugiej stronie — taras z kilkoma leżakami do obserwacji nieba. George opadł na jeden z nich i rozejrzał się wokół niczym Cezar. Czuł się absolutnym panem wszystkiego, co widział.

A widok był, bez przesady, całkiem, całkiem. Dom Ruperta wznosił się na skraju wielkiego uskoku, który opadając ku wschodowi, przechodził pięć kilometrów dalej w krainę bagien i jezior. Od zachodu teren był płaski i dżungla podchodziła prawie do kuchennych drzwi domostwa. Jednak za pasem dżungli, co najmniej w odległości pięćdziesięciu kilometrów, z północy na południe przebiegał łańcuch górski przypominający wysoką ścianę. Wierzchołki gór przyprószył śnieg, a unoszące się nad nimi chmury zapalały się czerwienią, gdy słońce odbywało ostatnie kilka minut swej codziennej wędrówki. Spoglądający na tę scenę George nagle wytrzeźwiał i serce ścisnął mu dziwny niepokój. Gwiazdy, które z niesamowitą szybkością pojawiły się na niebie, były mu zupełnie nie znane. Spróbował odszukać Krzyż Południa, ale bezskutecznie. Chociaż niewiele wiedział o astronomii, potrafił rozpoznać niektóre gwiazdozbiory i nieobecność starych znajomych mocno go zirytowała. Podobnie jak niepokojąco bliskie odgłosy dobiegające z dżungli. „Wystarczy już tego świeżego powietrza — pomyślał George. — Wrócę na przyjęcie, zanim nietoperz-wampir lub jakieś inne, równie miłe stworzenie przyleci tu, aby się rozejrzeć”.

Ruszył z powrotem, kiedy z luku wyłonił się kolejny gość. Było już ciemno i George, nie mogąc rozpoznać przybyłego, zawołał:

— Proszę tutaj! Pan także ma dość?

— Rupert zaczyna wyświetlać swoje filmy. Widziałem już wszystkie.

— Chce pan papierosa?

— Dziękuję.

W świetle płomienia zapalniczki, George przepadał za takimi antykami, rozpoznał swojego rozmówcę: uderzająco przystojnego młodego Murzyna, którego imię zapomniał zaraz po tym, jak ktoś mu go przedstawił, zresztą tak samo jak imiona dwudziestu innych osób na tym przyjęciu. Jednak w wyglądzie przybyłego dostrzegł coś znajomego i nagle George domyślił się prawdy.

— Nie sądzę, żebyśmy przedtem mieli okazję poznać się bliżej, ale czy nie jest pan nowym szwagrem Ruperta?

— Nie da się zaprzeczyć. Jestem Jan Rodericks. Wszyscy mówią, że Maja i ja jesteśmy do siebie podobni.

George przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyrazić Janowi wyrazów współczucia z powodu nowo nabytego krewnego. Jednak pomyślał, że lepiej będzie, jeśli biedak sam odkryje prawdę; a zresztą bardzo możliwe, że tym razem Rupert wsiąknie na dobre.

— Jestem George Greggson. Pan pewnie pierwszy raz na jednym ze słynnych przyjęć Ruperta?

— Tak. W ten sposób można poznać sporo nowych ludzi.

— I nie tylko ludzi — dodał George. — Po raz pierwszy miałem okazję spotkać Zwierzchnika na gruncie towarzyskim.

Tamten zawahał się chwilę, zanim odpowiedział i George zaczął się zastanawiać, w jakiż to czuły punkt trafił. Odpowiedź niczego nie wyjaśniła.

— Nie widziałem przedtem żadnego z nich, oczywiście nie licząc tych oglądanych w telewizji.

Dalsza rozmowa już się nie kleiła i George szybko zorientował się, że Jan chciałby zostać sam. Zresztą i tak zrobiło się chłodno. Pożegnał się i dołączył do reszty towarzystwa.

Dżungla ucichła i kiedy Jan oparł się o obłą ścianę nawiewnika powietrza, jedynym dźwiękiem, jaki usłyszał, był stłumiony szum mechanicznego oddechu płuc domu. Był bardzo samotny i właśnie tak chciał się czuć. Był także bardzo zdenerwowany, a tego wcale nie pragnął.

Żadna utopia nie zadowoli wszystkich. Gdy warunki życiowe człowieka poprawiają się, podnosi poprzeczkę wyżej i nie zadowala się już władzą ani stanem posiadania, które kiedyś zdawały mu się niemożliwym do spełnienia marzeniem. Nawet kiedy osiągnie już wszystko, co mógł zaoferować świat, pozostają jeszcze głębie umysłu i tęsknoty serca.

Jan Rodericks, chociaż rzadko z czegokolwiek się cieszył, w poprzedniej epoce byłby jeszcze bardziej niezadowolony. Sto lat wcześniej kolor skóry byłby mu ogromną, może nawet decydującą przeszkodą. Teraz nie miało to żadnego znaczenia. Poczucie przewagi, jakie ze zrozumiałych względów mieli Murzyni na początku dwudziestego pierwszego wieku, dawno już zniknęło. Wygodne słowo „czarnuch” nie było już towarzyskim tabu, używano go powszechnie i bez skrępowania. Nie miało bardziej emocjonalnego zabarwienia niż takie określenia, jak: republikanin, metodysta, konserwatysta czy liberał.

Ojcem Jana był uroczy, ale nieco niezaradny życiowo Szkot, który zdobył sławę jako zawodowy iluzjonista. Jego przedwczesna śmierć w dość młodym wieku czterdziestu pięciu lat wiązała się z nadmiernym spożyciem najbardziej znanego produktu wytwarzanego w jego ojczyźnie. Chociaż Jan nigdy nie widział ojca pijanego, nie mógł także powiedzieć, by kiedykolwiek widział go trzeźwego.

Pani Rodericks, jak najbardziej żywa, wykładała rozwiniętą teorię prawdopodobieństwa na uniwersytecie w Edynburgu. Niezwykła ruchliwość ludzi dwudziestego pierwszego wieku była powodem tego, że czarnoskóra pani Rodericks urodziła się w Szkocji, podczas gdy jej maż wyemigrował i większość życia spędził na Haiti. Maja i Jan nigdy nie mieli normalnego domu, lecz krążyli jak piłeczki pingpongowe między rodzinami swoich rodziców. Okazało się to niezłą zabawą, ale nie zlikwidowało braku systematyczności, jaki odziedziczyli po ojcu.

Dwudziestosiedmioletni Jan miał jeszcze przed sobą kilka lat studiów, zanim podejmie decyzję o wyborze kariery. Końcowe egzaminy zdał bez trudu, zgodnie z programem, który jeszcze sto lat wcześniej wydawałby się raczej niezwykły. Przedmiotami wiodącymi były matematyka i fizyka, a ponadto filozofia i kompozycja muzyczna. Nawet według surowych kryteriów swoich czasów Jan był również pierwszorzędnym pianistą.

Za trzy lata zrobi doktorat z fizyki stosowanej i astronomii. Będzie to wymagało sporo pracy, ale Janowi to odpowiadało. Studiował na uczelni, która chyba nie bez kozery cieszyła się sławą najpiękniej położonej szkoły wyższej na świecie — był nią Uniwersytet Kapsztadzki, znajdujący się u stóp Góry Stołowej.

Jan nie miał kłopotów materialnych, ale był rozgoryczony i nie widział możliwości zmiany tego stanu rzeczy. Szczęście Mai jeszcze pogarszało sytuację, chociaż w żadnym wypadku nie miał do niej o to żalu, gdyż przypominało o głównej przyczynie jego kłopotów.

Jan cierpiał bowiem w wyniku romantycznego złudzenia — powodu tylu nieszczęść i tylu napisanych wierszy — że człowiek tylko raz w życiu spotyka prawdziwą miłość. Zakochał się pierwszy raz, bardzo późno jak na normalnego mężczyznę, obdarzając swym uczuciem damę znaną raczej z urody niż ze stałości. Rosita Tsien twierdziła, zresztą zupełnie słusznie, że w jej żyłach płynie krew mandżurskich imperatorów. Nadal miała wielu wiernych poddanych, do których zaliczała się większość studentów Wydziału Nauk w Kapsztadzie. Jan padł ofiarą jej delikatnej urody egzotycznego kwiatu i sprawy zaszły na tyle daleko, że zerwanie było tym bardziej bolesne. Nie miał pojęcia, co się właściwie stało.

W końcu się z tym pogodzi, oczywiście. Inni mężczyźni wychodzili z takich katastrof bez większego uszczerbku i po pewnym czasie mogli nawet mówić: „Jestem pewien, że tak naprawdę, to nigdy mi na niej nie zależało!” Jednak ta chwila, kiedy będzie w stanie traktować całą sprawę z odpowiednim dystansem, jeszcze nie nadeszła i Jan był bardzo niezadowolony z życia.

Druga przyczyna ponurego nastroju Jana mogą być nawet trudniejsza do usunięcia, ponieważ jej źródłem był wpływ Zwierzchników na jego ambicje. Jan był romantykiem z krwi i kości. Podobnie jak wielu innych młodych ludzi, od chwili gdy stało się jasne, że dokonano podboju powietrza, skierował swoje marzenia i tęsknoty ku niezbadanym otchłaniom kosmosu.

Sto lat wcześniej Człowiek stanął na pierwszym szczeblu drabiny wiodącej do gwiazd. I oto w tej samej chwili — czy mógł to być przypadek? — zatrzaśnięto mu przed nosem drzwi do innych światów. Zwierzchnicy zakazywali niewielu rzeczy, chyba najważniejszy był zakaz prowadzenia wojen, ale badania w dziedzinie astronautyki praktycznie ustały. Wyzwanie rzucone przez naukę Zwierzchników było zbyt wielkie. Człowiek stracił zapał, przynajmniej na pewien czas, i skierował swoją aktywność w innych kierunkach. Nie widziano sensu w konstruowaniu rakiet, skoro Zwierzchnicy dysponowali nieporównanie lepszymi napędami opartymi na zasadach, których nigdy nie zdradzili.

Kilkuset ludzi odwiedziło Księżyc, aby zbudować tam obserwatorium astronomiczne. Latali wówczas małym statkiem napędzanym silnikami rakietowymi, pożyczonym od Zwierzchników. Mimo iż właściciele przekazali go, nie stawiając żadnych warunków odnośnie do wścibstwa ziemskich naukowców, nie ulegało wątpliwości, że badając tak prymitywny pojazd, niewiele można się dowiedzieć.

W ten sposób Człowiek stał się więźniem własnej planety. Była to dużo przyjemniejsza, ale i znacznie mniejsza planeta niż przed stu laty. Od kiedy za sprawą Zwierzchników zniknęły wojny, głód i choroby, zniknęła także Przygoda.

Wschodzący księżyc zaczął malować niebo na wschodzie bladomleczną poświatą. Jan wiedzial, że gdzieś tam, w okolicach Plutona, znajdowała się baza Zwierzchników. Chociaż ich statki zaopatrzeniowe musiały przybywać i odlatywać od ponad siedemdziesięciu lat, dopiero za życia Jana ujawnili ten fakt i sprawili, że manewry statków były widoczne z Ziemi. Teleskop o dwustucalowej ogniskowej pozwalał wyraźnie dostrzec wielkie cienie, jakie w porannych lub wieczornych promieniach słońca rzucały na księżycowe równiny. Ponieważ wszystko co robili Zwierzchnicy, niezmiernie intrygowało ludzi, systematycznie obserwowano przyloty i odloty statków, powoli stwierdzając pewne prawidłowości, jakie tym rządziły. Przed kilkoma godzinami jeden z wielkich cieni zniknął. Jan wiedział, co to oznacza: gdzieś w pobliżu Księżyca statek Zwierzchników, zgodnie ze swym tajemniczym rozkładem, szykował się do podróży ku odległemu, nieznanemu domowi.

Nigdy nie udało mu się zauważyć momentu startu. W sprzyjających warunkach spektakl ten mogło oglądać pół świata, ale Jan zawsze miał pecha. Startu nie dawało się przewidzieć, a Zwierzchnicy nie podawali terminu do wiadomości. Jan postanowił, że poczeka jeszcze dziesięć minut, a potem zejdzie na przyjęcie.

A to co? Tylko meteor przecinający rejony Alfa Eridani. Jan rozluźnił się, stwierdził, że zgasł mu papieros i zapalił następnego.

Wypalił go do połowy, gdy w odległości pół miliona kilometrów uruchomiono gwiezdny silnik. Z samego serca rozszerzającej się mgławicy księżycowej poświaty wystrzeliła ku zenitowi maleńka iskierka. Wspinając się wciąż wyżej, lśniła coraz intensywniej, aż nagle znikła. Po chwili pojawiła się znowu, nadal nabierając szybkości i blasku. Pulsując miarowo, z rosnącą prędkością przenikała w głąb nieba, rysując jasną linię światła na tle gwiazd. Nawet komuś, kto nie miał pojęcia, w jakiej znajdowała się odległości, wrażenie pędu zapierało dech w piersiach; a gdy wiedziało się, że odlatujący statek był gdzieś za Księżycem, w głowie kręciło się na myśl o związanej z tym energii i szybkości.

Jan wiedział, że to, co teraz oglądał, było ubocznym efektem zastosowania tej energii. Sam statek był już niewidoczny i znajdował się gdzieś daleko przed tym wznoszącym się światełkiem. Tak jak lecący wysoko odrzutowiec pozostawia za sobą smugę rozrzedzonego powietrza, tak oddalający się statek Zwierzchników zostawiał swój szczególny ślad. Ogólnie przyjęta teoria — nie budząca większych wątpliwości — głosiła, że niesamowite przyspieszenie gwiezdnego silnika powodowało lokalne zniekształcenia przestrzeni. Jan wiedział, że to, na co patrzy, jest światłem dalekich gwiazd, zebranym i zogniskowanym tam, gdzie wzdłuż śladu powstały po temu odpowiednie warunki. Był to widomy dowód słuszności teorii względności — ugięcie światła spowodowane kolosalnym polem grawitacyjnym.

Teraz koniec tej ogromnej soczewki, mającej kształt ołówka zdawał się poruszać wolniej, lecz i to było złudzeniem spowodowanym perspektywą. W rzeczywistości statek stale zwiększał szybkość; po prostu ślad jego lotu skracał się, w miarę jak kolos oddalał się ku gwiazdom. Jan wiedział, że na statek skierowano w tej chwili wiele teleskopów, ponieważ ziemscy naukowcy nadal usiłowali odkryć tajemnicę napędu. Opublikowano już ponad tuzin teorii na ten temat i Zwierzchnicy niewątpliwie czytali je z najwyższym zainteresowaniem.

Widmowe światełko zaczęło znikać. Teraz było już gasnącą smugą skierowaną tak, jak się tego spodziewał, w serce konstelacji Cariny. Gdzieś w tym rejonie była ojczyzna Zwierzchników, mogąca znajdować się w pobliżu każdej z tysiąca gwiazd położonych w tym sektorze przestrzeni. W żaden sposób nie było można określić jej odległości od Układu Słonecznego.

Już po wszystkim. Chociaż statek dopiero rozpoczynał swoją podróż, ludzkie oko nie mogło nic więcej dostrzec. Jednak Jan miał wciąż w oczach wizję lśniącej smugi, promienia, który miał nigdy nie zgasnąć, póki starczy mu ambicji i pragnień.

Przyjęcie skończyło się. Prawie wszyscy goście unieśli się już z powrotem w niebo ł rozlecieli w cztery strony świata. Pozostało tylko kilku.

Jednym z nich był poeta, Norman Dodsworth, który zalał się w trupa, ale miał na tyle rozsądku, by stracić kontakt z rzeczywistością, zanim trzeba było zastosować wobec niego środki fizycznego przymusu. Bez ceregieli przeniesiono go na trawnik w nadziei, że obudzi go tam wygłodniała hiena. Praktycznie można go więc było uznać za nieobecnego.

Pozostałymi gośćmi byli George i Jean. Nie był to pomysł George’a; chciał wracać do domu. Nie aprobował przyjaźni Jean z Rupertem, chociaż nie ze zwykłych w takich wypadkach pobudek. George chlubił się tym, że jest osobnikiem praktycznym i zrównoważonym, a zainteresowania łączące Jean i Ruperta uważał nie tylko za dziecinadę, ale i rzecz nienormalną. Myśl, że ktoś mógł jeszcze przywiązywać jakiekolwiek znaczenie do zjawisk nadprzyrodzonych, wydawała mu się aberracją ł spotkanie tu Rashaveraka zachwiało jego wiarą w Zwierzchników.

Teraz było oczywiste, że Rupert szykował jakąś niespodziankę, zapewne w zmowie z Jean. George z ponurą rezygnacją czekał na to, co miało nastąpić.

— Próbowałem wszystkiego, zanim skoncentrowałem się na tym — oznajmił dumnie Rupert. — Największym problemem jest zredukowanie tarcia, tak żeby uzyskać całkowitą swobodę ruchu. Staromodny politurowany stolik i wirujący talerzyk nie są złe, ale używano ich już od stuleci i byłem pewien, że współczesna nauka potrafi wymyśleć coś lepszego. I oto mamy rezultat. Przysuńcie krzesła. Rashy, czy jesteś absolutnie pewny, że nie chcesz się do nas przyłączyć?

Przez ułamek sekundy zdawało się, że Zwierzchnik się waha. Potem potrząsnął głową. „Czy nauczyli się tego gestu tu, na Ziemi?” — zastanawiał się George.

— Nie, dziękuję. Wolę obserwować. Może innym razem.

— No, dobrze, masz jeszcze sporo czasu, żeby zmienić zdanie.

„Czyżby?” — pomyślał George, ponuro spoglądając na zegarek.

Rupert posadził przyjaciół wokół małego, ale solidnego i idealnie kolistego stolika. Mebel miał płaski, plastikowy blat, który Rupert podniósł, ukazując błyszczące morze ciasno upakowanych kuleczek. Lekko wystająca ku górze krawędź stołu nie pozwalała im się rozsypać i George stwierdził, że nie jest w stanie domyślić się, do czego służą. Setki błysków odbitego światła układało się w fascynujący, hipnotyczny wzór, od którego George’owi zakręciło się w głowie.

Kiedy przysunęli krzesła, Rupert sięgnął pod stół i wyjął krążek mający jakieś dziesięć centymetrów średnicy, po czym położył go na powierzchni kulek.

— No i proszę — powiedział. — Połóżcie teraz na nim ręce, a zobaczycie, że porusza się w ogóle bez tarcia.

George obrzucił urządzenie wzrokiem pełnym niesmaku. Zauważył, że na obrzeżu stołu umieszczono w regularnych odstępach, choć nie po kolei, litery alfabetu. Ponadto widniały tam liczby od jeden do dziewięć, również w przypadkowej kolejności, oraz dwie tabliczki z napisami „Tak” i „Nie”.

— To mi wygląda na jakieś gusła — mruknął. — Dziwię się, że w tych czasach ktoś traktuje to poważnie.

Wyraziwszy ten nieśmiały protest skierowany pod adresem Jean ł Ruperta, poczuł się trochę lepiej. Rupert bynajmniej nie twierdził, że interesuje się tym fenomenem bardziej, niż powinien to robić bezstronny naukowiec. Miał otwarty umysł i nie był naiwny. Zaś Jean… O nią George czasami trochę się martwił. Wyglądało na to, że ona naprawdę wierzy, iż w tych historiach o telepatii i prekognicji coś jest.

Dopiero po wygłoszeniu swojej uwagi zdał sobie sprawę z tego, że pośrednio skrytykował Rashaveraka. Rzucił mu niespokojne spojrzenie, lecz Zwierzchnik nie zareagował. Co oczywiście o niczym nie świadczyło.

Teraz wszyscy zajęli swoje miejsca. Zgodnie z ruchem wskazówek zegara siedzieli kolejno: Rupert, Maja, Jan, Jean, George i Benny Shoenberg. Ruth Shoenberg siedziała poza kręgiem, z notatnikiem w ręku. Miała pewne obiekcje co do udziału w seansie, co wywołało kilka sarkastycznych docinków ze strony Benny’ego wymierzonych w ludzi, którzy wciąż biorą na serio Talmud. Jednak nie miała nic przeciwko notowaniu przebiegu eksperymentu.

— Teraz słuchajcie — zaczął Rupert. — Wyjaśnijmy sobie pewne sprawy na użytek sceptyków takich jak George. Nieważne czy jest w tym coś nadprzyrodzonego, czy nie, ale to działa! Osobiście uważam, że wyjaśnienie jest bardzo proste. Kiedy kładziemy ręce na dysku, nawet jeśli staramy się unikać świadomego oddziaływania na jego ruchy, nasza podświadomość zaczyna nam płatać figle. Analizowałem wiele seansów i okazało się, że ani razu nie otrzymaliśmy odpowiedzi, której by nie znał lub nie potrafił odgadnąć ktoś z grupy, chociaż czasem ci ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy. Mimo wszystko chciałbym przeprowadzić eksperyment w tych właśnie… hmm… dość szczególnych okolicznościach.

„Szczególne okoliczności” siedziały, obserwując ich w milczeniu, lecz z niewątpliwym zainteresowaniem. George zastanawiał się, co Rashaverak o tym myśli. Czy jego zachowanie nie było przypadkiem zachowaniem antropologa przyglądającego się jakiemuś prymitywnemu obrzędowi? Sytuacja była zupełnie nierealna i absurdalna i George czuł się tak głupio jak jeszcze nigdy w życiu.

Jeśli pozostali myśleli podobnie, to udawało im się to ukryć. Jedynie Jean była podniecona i zaczerwieniona, lecz mógł to być skutek wypitych drinków.

— Wszyscy już siedzą? — zapytał Rupert. — W porządku. — Zrobił dramatyczną pauzę, a następnie nie zwracając się do nikogo w szczególności, spytał poważnym tonem: — Czy jest tu ktoś?

George poczuł, że dysk lekko drży pod jego palcami. Nie było w tym nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę nacisk wywierany nań przez ręce sześciu siedzących wokół ludzi. Krążek zatoczył małą ósemkę i wrócił na środek stołu.

— Czy jest tu ktoś? — powtórzył Rupert i dodał wyjaśniająco: — Często mija dziesięć do piętnastu minut, zanim się zacznie. Jednak czasem…

— Psst! — szepnęła Jean.

Krążek poruszył się. Zaczął szerokim łukiem krążyć między tabliczkami z napisem „Tak” i „Nie”. George z trudem stłumił chichot. Ciekawe, co oznaczałaby odpowiedź „Nie”? Przypomniał mu się stary dowcip: „Nikogo tu nie ma, panie, tylko my, mrówki”.

Jednak odpowiedzią było „Tak”. Dysk szybko wrócił na środek stołu. Teraz zdawał się żywym stworzeniem. czekającym na następne pytanie. Wbrew samemu sobie, George poczuł lekkie zainteresowanie.

— Kim jesteś? — zapytał Rupert.

Teraz krążek bez wahania zaczął wskazywać litery. Śmigał po stole jak rozumna istota, poruszając się tak szybko, że George momentami z trudem utrzymywał na nim palce. Mógłby przysiąc, że nie miał udziału w jego ruchach. Szybko rozejrzawszy się wokół, nie dostrzegł w twarzach przyjaciół niczego podejrzanego. Byli tak samo spięci i zainteresowani jak on.

— JESTEMWSZYSTKIM — przeliterowała płytka i wróciła do punktu równowagi.

— Jestem wszystkim — powtórzył Rupert. — To typowa odpowiedź. Wymijająca, ale stymulująca. Prawdopodobnie oznacza, że nie ma tu nic prócz naszych połączonych umysłów. — Przerwał na chwilę, najwidoczniej rozmyślając nad następnym pytaniem. Później jeszcze raz zapytał: — Czy masz jakieś posłanie dla kogokolwiek z nas?

— NIE — natychmiast odparła płytka. Rupert popatrzył na przyjaciół.

— Pozostawia nam inicjatywę. Niekiedy samo chętnie udziela informacji, ale tym razem musimy zadawać konkretne pytania. Czy ktoś ma ochotę zacząć?

— Czy jutro będzie padać deszcz? — zapytał kpiąco George.

Krążek natychmiast zaczął poruszać się po linii łączącej „Tak” i „Nie”.

— To głupie pytanie — karcąco powiedział Rupert. — Gdzieś z pewnością będzie padać, a gdzieś nie. Zadawaj pytania, na które można udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

George poczuł się jak skarcony uczniak. Postanowił nie zadawać następnego pytania.

— Jaki jest mój ulubiony kolor? — zapytała Maja.

— NIEBIESKI — padła natychmiast odpowiedź.

— Zgadza się.

— Ależ to niczego nie dowodzi. Spośród obecnych wiedzą o tym co najmniej trzy osoby — wytknął George.

— Jaki jest ulubiony kolor Ruth? — spytał Benny.

— CZERWONY.

— Czy to prawda, Ruth?

Notująca przebieg eksperymentu żona Shoenberga uniosła głowę znad notatnika.

— Tak, to prawda. Ale wie o tym Benny, a on jest w kręgu.

— Nie wiedziałem — odparł Benny.

— A powinieneś, psiakrew, tyle razy ci o tym mówiłam!

— Pamięć podświadoma — mruknął Rupert. — To się często zdarza. Słuchajcie, proszę, czy nie możemy zadać paru inteligentnych pytań? Teraz, kiedy tak dobrze idzie, nie chciałbym tego zepsuć.

To dziwne, ale trywialność zjawiska zaczęła robić wrażenie na George’u. Był pewien, że można je wytłumaczyć, nie odwołując się do sił nadprzyrodzonych; jak powiedział Rupert, płytka po prostu reagowała na podświadome ruchy ich mięśni. Jednak ten fakt sam w sobie był zaskakujący i robił wrażenie;

George nigdy nie uwierzyłby, że można w ten sposób otrzymywać tak szybkie i dokładne odpowiedzi. Za którymś razem próbował sprawić, by krążek podał jego imię. Udało mu się z „G”, lecz reszta była bezsensownym zlepkiem liter. „To rzeczywiście niemożliwe — pomyślał — aby jedna osoba bez udziału pozostałych przejęła kontrolę nad spodkiem”.

Po pół godzinie Ruth miała już zanotowanych ponad tuzin wiadomości. Niektóre były dość długie. Czasem zdarzały się pomyłki ortograficzne lub stylistyczne, ale było ich niewiele. Na czymkolwiek opierało się to zjawisko, George był pewien, że nie mógł świadomie wpłynąć na wyniki. Kilka razy, gdy stolik literował jakieś słowo, próbował przewidzieć następną literę, a w konsekwencji treść wiadomości. W każdym przypadku płytka zachowywała się zupełnie nieoczekiwanie i wychodziło zupełnie coś innego. Chwilami istotnie — ponieważ nie było przerw wskazujących na koniec jednego słowa i początek następnego — odpowiedź wydawała się pozbawiona sensu, dopóki nie była pełna i póki Ruth nie przeczytała jej na głos.

Cały ten eksperyment sprawił, że George miał niesamowite wrażenie obcowania z jakimś skupionym, niezależnym umysłem. A jednak nie było na to żadnego jednoznacznego dowodu. Odpowiedzi były tak trywialne, tak ogólnikowe. Cóż, na przykład, można wywnioskować z takiej:

WIERZCIEWCZLOWIEKAPRZYRODAJESTZWAMI.

Czasem jednak odpowiedzi sugerowały rzeczy głębsze i bardziej niepokojące:

PAMIĘTAJCIECZLOWIEKNIEJESTSAMOBOKCZLOWIEKAJESTKRAINAINNYCH

Przecież o tym, rzecz jasna, wszyscy wiedzieli. A jednak czy można było mieć pewność, że wiadomość dotyczyła tylko Zwierzchników?

George’owi chciało się już bardzo spać. „Najwyższy czas — pomyślał sennie — udać się do domu”. Wszystko to było bardzo intrygujące, ale do niczego nie prowadziło, a nawet smacznym tortem można się przejeść. Rozejrzał się wokół. Benny wyglądał, jakby czuł się podobnie. Maja i Rupert mieli już lekko szkliste spojrzenia, a Jean… No cóż, ona brała to wszystko zbyt poważnie. Jej wygląd zaniepokoił George’a. Sprawiała wrażenie osoby obawiającej się przerwać seans — a jednocześnie pełnej lęku przed jego kontynuowaniem.

Pozostał więc tylko Jan. George zastanawiał się, co chłopak myśli o swoim ekscentrycznym szwagrze. Młody inżynier nie zadawał żadnych pytań i nie okazywał zdziwienia odpowiedziami krążka. Wydawało się, że traktuje seans jak kolejne zjawisko naukowe wymagające zbadania.

Rupert ocknął się z letargu, w jaki zdawał się zapadać.

— Jeszcze jedno pytanie — powiedział — i będziemy mogli uznać, że poszło nieźle. Może ty, Jan? Jeszcze o nic nie pytałeś.

Zdumiewające było to, że Jan w ogóle się nie zawahał. Jakby miał to pytanie już od dawna przygotowane i tylko czekał na okazję. Spojrzał na nieruchomą sylwetkę Rashaveraka, po czym zapytał wyraźnym, spokojnym głosem:

— Która gwiazda jest słońcem świata Zwierzchników?

Rupert powstrzymał się i nie gwizdnął z podziwu. Maja i Benny wcale nie zareagowali. Jean zamknęła oczy i zdawała się spać. Rashaverak pochylił się naprzód, tak że przez ramię Ruperta mógł widzieć krążek.

Płytka zaczęła się poruszać. Kiedy wreszcie zatrzymała się, nastąpiła chwila ciszy, po czym rozległ się zdziwiony głos Ruth:

— Co to jest NGS 549672? Nie doczekała się odpowiedzi, ponieważ w tejże chwili George zawołał niespokojnie:

— Pomóżcie mi podnieść Jean. Obawiam się, że zemdlała.

— Ten Boyce — powiedział Karellen. — Opowiedz mi o nim.

Oczywiście, Kontroler nie użył tych właśnie slów, a i myśli, które wyraził, były dużo bardziej zawiłe. Przysłuchujący się temu człowiek odebrałby krótką serię modulowanych dźwięków przypominającą przyspieszony nadajnik Morse’a w akcji. Chociaż zarejestrowano wiele próbek języka Zwierzchników, opierał się on wszelkim próbom analizy ze względu na maksymalne zagęszczenie przekazywanych w nim informacji. Szybkość przekazu była tak wielka, że żaden tłumacz, nawet gdyby opanował ten jęzpk, nie byłby w stanie dotrzymać kroku normalnie rozmawiającym Zwierzchnikom.

Kontroler stał odwrócony plecami do Rashaveraka, spoglądając w różnobarwną otchłań Kanionu Kolorado. Dziesięć kilometrów dalej słońce oblewało swym blaskiem niemal nie zatarte odległością tarasowate urwisko. Setki metrów niżej, w cieniu ściany, na krawędzi której stał Karellen, karawana mułów podążała krętą ścieżką w głąb kanionu. „To dziwne — pomyślał Karellen — że wciąż jeszcze tylu ludzi korzysta z każdej okazji, aby zachowywać się prymitywnie. Gdyby chcieli, mogliby przecież dotrzeć na dno parowu w ułamku tego czasu i w dużo wygodniejszy sposób. Jednak woleli męczyć się na szlaku, który prawdopodobnie był tak niebezpieczny, jak na to wyglądał”.

Karellen nieznacznie poruszył ręką. Wielka panorama zniknęła, pozostawiając jedynie gęsty mrok. Realia urzędu i zajmowanej pozycji raz jeszcze przytłoczyły Kontrolera.

— Rupert Boyce to dość ciekawa postać — odrzekł Rashaverak. — Odpowiada zawodowo za stan zdrowia zwierzyny w Głównym Rezerwacie Afrykańskim. Pracuje z zaangażowaniem i ma dobre wyniki. Ponieważ musi obserwować kilka tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni, dostał jedną z piętnastu kamer panoramicznych, jakie dotychczas pożyczyliśmy ludziom, oczywiście ze zwykłymi zabezpieczeniami. Akurat jest to jedyna mająca możliwość pełnej projekcji. Udało mu się przekonująco uzasadnić taką potrzebę, więc poszliśmy mu na rękę.

— Jak to uzasadniał?

— Chciał, by różne dzikie zwierzęta przyzwyczaiły się do jego obecności i nie atakowały go, kiedy pojawi się we własnej osobie. Udawało mu się to dość dobrze ze zwierzętami, które bardziej polegają na wzroku niż na węchu, chociaż zapewne w końcu zostałby kiedyś zabity. Ponadto był jeszcze jeden powód, dla którego pozwoliliśmy mu korzystać z naszego aparatu.

— Stał się przez to bardziej skłonny do współpracy?

— Właśnie. Początkowo skontaktowałem się z nim, ponieważ posiada jeden z najbogatszych na świecie zbiorów bibliotecznych dotyczący parapsychologii i dziedzin pokrewnych. Grzecznie, ale stanowczo odmówił wypożyczenia którejkolwiek z nich, więc chcąc nie chcąc musiałem go poprosić o gościnę. Do tej pory przeczytałem połowę jego zbioru. To ciężka praca.

— Wierzę — rzekł sucho Karellen. — Czy odkryłeś w tych śmieciach coś godnego uwagi?

— Tak. Jedenaście pewnych przypadków częściowego przebicia i dwadzieścia siedem prawdopodobnych. Jednak materiał jest dobrany tak przypadkowo, że nie można go użyć jako próbki reprezentatywnej dla celów statystycznych. Poza tym, rzeczy wartościowe mogące stanowić pewien dowód, są beznadziejnie zabarwione mistycyzmem, może największą aberracją ludzkich umysłów.

— A jaki jest stosunek Boyce’a do tego wszystkiego?

— Udaje otwartego na nowości sceptyka, lecz jest oczywiste, że nie poświęciłby tyle czasu i trudu tym sprawom, gdyby podświadomie w nie nie wierzył. Wykazałem mu to i przyznał, że prawdopodobnie mam rację. Chciałby znaleźć jakiś przekonujący dowód. Zapewne dlatego wciąż przeprowadza te eksperymenty, chociaż udaje, że to tylko zabawa.

— Jesteś pewien, że nie podejrzewa, iż twoje zainteresowanie nie jest jedynie akademickie?

— Całkowicie! Boyce pod wieloma względami jest tępy i prostoduszny. To sprawia, że jego próby badań w tej dziedzinie są skazane na niepowodzenie. Nie ma potrzeby podejmowania jakiejkolwiek dotyczącej go akcji.

— Rozumiem. A ta dziewczyna, która zemdlała?

— To najciekawszy element tej sprawy. Niemal na pewno Jean Morrel była kanałem, przez który nadeszła informacja. Jednak ona ma dwadzieścia sześć lat, stanowczo zbyt wiele, aby sama mogła być pierwotnym kontaktem. Wynika z tego, że musiał to być ktoś blisko z nią związany. Wniosek jest oczywisty. Może nie będziemy musieli czekać wiele lat. Musimy ją przeklasyfikować do kategorii purpurowej; może się okazać, że jest najważniejsza spośród żyjących ludzi.

— Zrobię to. A co z tym młodym człowiekiem, który zadał pytanie? Czy była to przypadkowa ciekawość, czy też miał jakiś inny powód?

— Znalazł się tam przypadkowo, jego siostra właśnie wyszła za mąż za Ruperta Boyce’a. Przedtem nie spotkał żadnego z gości. Jestem pewien, że pytanie było niezamierzone, zainspirowane niezwykłymi okolicznościami i prawdopodobnie moją obecnością. Biorąc to pod uwagę, trudno się dziwić, że je zadał. Żywo interesuje sią astronautyka; jest sekretarzem Studenckiego Koła Miłośników Astronautyki na Uniwersytecie Kapsztadzkim i najwyraźniej zamierza poświęcić tym studiom resztę życia.

— Jego kariera może być interesująca. Przy okazji: jak sądzisz, jakie podejmie działania i co mamy z nim zrobić?

— Niewątpliwie sprawdzi kilka rzeczy najszybciej, jak będzie mógł. Jednak w żaden sposób nie uda mu się potwierdzić tej informacji, a ze względu na dość szczególny sposób jej uzyskania jest mało prawdopodobne, aby ją opublikował. A nawet jeśli to zrobi, czy to w ogóle wpłynie na bieg wydarzeń?

— Muszę przeanalizowć obie możliwości — odparł Karellen. — Chociaż nieujawnianie naszej bazy jest częścią obowiązującej dyrektywy, nie ma właściwie możliwości, aby ta informacja mogła być wykorzystana przeciwko nam.

— Zgadzam się z tym. Rodericks będzie miał nie sprawdzoną informację, bez żadnej praktycznej wartości.

— Tak mogłoby się wydawać — rzekł Karellen. — Jednak nie bądźmy zbyt pewni siebie. Ludzie są bardzo pomysłowi, a często bardzo uparci. Nie wolno ich nie doceniać, tak więc obserwowanie dalszej kariery pana Rodericksa może okazać się interesujące. Muszę o tym później pomyśleć.

Rupert Boyce nigdy nie pojął, co naprawdę się wydarzyło. Kiedy goście, mniej hałaśliwie niż zazwyczaj, pożegnali się i odeszli, w zadumie przetoczył stolik z powrotem w kąt. Wywołany alkoholem lekki szum w głowie zapobiegł głębszej analizie minionych wydarzeń; zresztą fakty zaczęły mu się już nieco zacierać w pamięci. Niewyraźnie zdawał sobie sprawę, że zdarzyło się coś ważnego, ale nie wiedział co i zastanawiał się, czy nie powinien tego omówić z Rashaverakiem. Przemyślawszy rzecz gruntownie, doszedł do wniosku, że byłoby to nietaktowne. Mimo wszystko to miody Jan spowodował całe zamieszanie i Rupert był na niego trochę zły. Jednak czy to naprawdę wina Jana? Czy w ogóle ktoś tu zawinił? Sam przecież też nie czuł się w porządku, w końcu to był jego eksperyment. Pomyślał, że najlepiej zapomnieć o całej sprawie. I udało mu się to.

Może podjąłby jakieś działania, gdyby odnaleziono ostatnią stronę notatek Ruth, ale przepadła gdzieś w czasie zamieszania. Jan udawał, że o niczym nie wie, a raczej trudno było oskarżać Rashaveraka. I nikt nie mógł sobie przypomnieć, co właściwie było treścią wiadomości, nikt też nie pamiętał tych liter, a tylko to, że wydawały się zupełnie bezsensowne.

Osobą, która najbardziej przejęła się owym zdarzeniem, był George Greggson. Na całe życie zapamiętał uczucie, jakiego doznał, gdy Jean zesztywniała mu w rękach. W jednej chwili przeobraziła się z miłej towarzyszki w bezbronną istotę wymagającą czułości i opieki. Kobiety mdlały, nie zawsze wbrew swej woli, od niepamiętnych czasów, a mężczyźni nieodmiennie zachowywali się wtedy jak należy. Utrata przytomności nastąpiła u Jean zupełnie spontanicznie, lecz nie zrobiłaby większego wrażenia, gdyby była zaplanowana. W tym momencie George — jak to później pojął — podjął jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu. Jean z pewnością była dziewczyną, która dużo dla niego znaczyła, mimo iż miewała niesamowite pomysły i jeszcze bardziej niesamowitych przyjaciół.

Nie zamierzał całkowicie rezygnować z Naomi, Joy, Elzy lub — jak jej było na imię? — Denise, ale nadszedł czas na jakiś trwalszy związek. Nie wątpił, że Jean się zgodzi; jej uczucia od początku były oczywiste.

Na decyzję tę wpłynął jeszcze inny czynnik, z którego nie zdawał sobie sprawy. Doświadczenie tej nocy osłabiło niechęć i sceptycyzm wobec szczególnych zainteresowań Jean. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak właśnie było i ten fakt usuwał ostatnią dzielącą ich barierę.

Patrzył na bladą, lecz spokojną Jean leżącą na odchylonym w tył fotelu glidera. Pod nimi rozciągał się mrok, nad nimi lśniły gwiazdy. George nie za bardzo wiedział, gdzie się znajduje, lecz tysiąc kilometrów w tę czy w tamtą nie robiło mu różnicy. Zajmował się tym automat, który pilotował ich do domu i — co było widać na desce rozdzielczej — miał ich tam doprowadzić za pięćdziesiąt siedem minut.

Jean odpowiedziała mu uśmiechem i delikatnie wyjęła rękę z jego dłoni.

— Zdrętwiałam — wyjaśniła, poruszając palcami. — Chciałabym, żebyś mi uwierzył, że czuję się już doskonale.

— A jak myślisz, co się stało? Bo chyba coś pamiętasz?

— Nie, mam w głowie kompletną pustkę. Usłyszałam pytanie Jana i nagle wszyscy zaczęliście biegać koło mnie. Jestem pewna, że to jakiś trans. Zresztą…

Przerwała na chwilę, a potem postanowiła nie mówić George’owi, że takie omdlenia zdarzały się jej już wcześniej. Wiedziała, co myśli o takich sprawach i nie chciała denerwować go jeszcze bardziej, a może nawet całkiem go odstraszyć.

— Co, zresztą? — zapytał George.

— Och, już nic. Zastanawiam się, co o tym wszystkim pomyślał sobie Zwierzchnik. Prawdopodobnie zdobył więcej materiału do rozważań niż zamierzał. — Jean lekko drgnęła i w jej oczach pojawił się lęk. — George, ja się boję Zwierzchników. Nie chodzi mi o to, że uosabiają Zło czy tym podobne idiotyzmy. Jestem pewna, że pragną naszego dobra i robią dla nas to, co uważają za najlepsze. Zastanawiam się po prostu, jakie są ich plany?

George poruszył się niespokojnie.

— Ludzie próbują to odgadnąć, od kiedy Zwierzchnicy przybyli na Ziemię — powiedział. — Poinformują nas, kiedy uznają za stosowne, a prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. Zresztą, mam na głowie ważniejsze sprawy.

Obrócił się do Jean i ujął ją za ręce.

— Co powiedziałabyś na to, żebyśmy poszli jutro do Archiwów i podpisali umowę, powiedzmy… na pięć lat.

Jean przez chwilę spoglądała na niego badawczo, po czym doszła do wniosku, że w sumie podoba jej się to, co zobaczyła.

— Niech będzie dziesięć — powiedziała.

Jan czekał, aż nadejdzie jego czas. Nie było powodu do pośpiechu, a chciał wszystko dokładnie przemyśleć. Wyglądało niemal tak, jakby bał się to sprawdzić, nie chcąc, aby niezwykła szansa, która pojawiła się przed nim, nie zniknęła zbyt szybko. Dopóki nie wiedział na pewno, mógł przynajmniej marzyć.

Zresztą, chcąc podjąć jakiekolwiek działanie, musiałby zobaczyć się z bibliotekarką Obserwatorium. Dobrze znała zarówno jego, jak i jego zainteresowania i na pewno zaciekawiłaby ją ta prośba. Prawdopodobnie nie miałoby to żadnego znaczenia, ale Jan postanowił niczego nie pozostawiać przypadkowi. Wiedział, że był przesadnie ostrożny, ale dodawało to przedsięwzięciu posmaku przygody. Równie mocno obawiał się śmieszności, jak i tego, co mogą zrobić Zwierzchnicy, aby go powstrzymać. Jeśli jego teoria miała się okazać pościgiem za cieniem, wolał, aby nikt o tym nie wiedział.

Miał świetny powód, aby udać się do Londynu: uzgodniono to już kilka tygodni wcześniej. Chociaż zbyt młody i niedostatecznie wykwalifikowany aby być delegatem, znalazł się jednak w grupie trzech studentów, którym pozwolono przyłączyć się do oficjalnej delegacji na międzynarodową konferencję Stowarzyszenia Astronomów. Pozostało jakieś wolne miejsce, szkoda wiec byłoby stracić okazję, szczególnie, że nie był w Londynie od dziecka. Wiedział, że niewiele prelekcji zaprzątnie jego uwagę, nawet gdyby zdołał je zrozumieć. Podobnie jak delegaci na inne konferencje naukowe zapisze się na te odczyty, które wydają się najbardziej interesujące, a resztę czasu spędzi na rozmowach z innymi entuzjastami i na zwiedzaniu zabytków.

W ciągu ostatnich piętnastu lat Londyn bardzo się zmienił. Liczył teraz zaledwie dwa miliony ludzi i sto razy tyle maszyn. Przestał być wielkim portem, bo teraz każdy kraj był niemal całkowicie samowystarczalny i w ten sposób światowy handel uległ gruntownej przemianie. Niektóre produkty najlepiej wytwarzano w pewnych krajach, ale transportowano je drogą powietrzną wprost do odbiorców. Szlaki handlowe, które kiedyś zbiegały się w wielkich portach, a później na wielkich lotniskach, w końcu rozpłynęły się w pokrywającej świat gęstej pajęczynie lotniczych połączeń.

Jednak pewne rzeczy się nie zmieniły. Miasto pozostało ośrodkiem administracji, sztuki i nauki. W tych dziedzinach nie mogła z nim rywalizować żadna z kontynentalnych stolic, nawet Paryż, choć wielu twierdziło coś zupełnie przeciwnego. Żyjący w Londynie sto lat wcześniej mieszczuch także i dziś, przynajmniej w śródmieściu, odnalazłby bez trudu drogę. Nad Tamizą przerzucono nowe mosty, ale stanowiły one przedłużenie starych ulic. Wielkie, brudne dworce kolejowe zniknęły — przeniesiono je na przedmieścia. Gmach Parlamentu stał jednak jak dawniej, Nelson spoglądał z góry swoim jedynym okiem na Whitehall, a kopuła katedry Świętego Pawła nadal wznosiła się na Ludgate Hill, chociaż teraz wyższe budynki rzucały wyzwanie jej poprzedniej wielkości.

A przed Pałacem Buckingham nieodmiennie defilowali gwardziści…

Wszystko to, myślał Jan, może poczekać. Był właśnie okres wakacji i razem z dwoma pozostałymi studentami zakwaterowano go w domu akademickim uniwersytetu. Bloombury również pozostało sobą; mimo upływu stu lat nadal stanowiło enklawę hoteli i pensjonatów, mimo iż nie przylegały już one do siebie tak ciasno i nie tworzyły nie kończących się, identycznych szeregów z zakopconej cegły.

Dopiero drugiego dnia trwania kongresu Jan dostrzegł swoją szansę. Najważniejsze odczyty wygłaszano w wielkiej auli Centrum Nauk, w pobliżu Hali Koncertowej, która w tak wielkim stopniu przyczyniła się do tego, że Londyn stał się muzyczną stolicą świata. Jan zamierzał wysłuchać pierwszego z zaplanowanych na ten dzień wykładów, o którym wieść niosła, że miał rozbić w proch dotychczasowe teorie powstawania planet.

Może istotnie tak się stało, lecz opuszczając salę, Jan był niewiele mądrzejszy niż przedtem. Zbiegł na dół, aby odnaleźć na planie obiekty, które miał zamiar zwiedzić.

Jakiś dowcipny urzędnik umieścił siedzibę Królewskiego Towarzystwa Astronomicznego na najwyższym piętrze wielkiego budynku, ustanawiając to aktem, który członkowie Towarzystwa w pełni doceniali, gdyż dzięki niemu mieli wspaniały widok na całą północną część miasta na drugim brzegu Tamizy. W pobliżu nie było nikogo, ale Jan, na wypadek indagacji niosąc w ręce swoją kartę uczestnika jak paszport, bez trudu odnalazł bibliotekę.

Blisko godzinę zajęło mu odnalezienie tego, czego szukał i nauczenie się korzystania z wielkich katalogów gwiazd zawierających miliony haseł. Zbliżając się do końca swoich poszukiwań, drżał z niecierpliwości i cieszył się, że w sąsiedztwie nie było nikogo, kto zobaczyłby, jak bardzo jest zdenerwowany.

Odłożył katalog na miejsce i przez długą chwilę siedział nieruchomo, wbijając niewidzące spojrzenie w ścianę książek. Potem powoli wyszedł na opustoszały korytarz obok biura sekretariatu (ktoś tam był, zajęty rozpakowywaniem książek) i ruszył schodami w dół. Nie pojechał windą, bo chciał być sam i mieć swobodę ruchów. W programie figurował jeszcze jeden wykład, którego zamierzał wysłuchać, ale teraz nie było to już takie ważne.

Oparł się o balustradę i usiłując pozbierać myśli, zapatrzył się w niespiesznie podążającą ku morzu Tamizę. Niełatwo było komuś wychowanemu w duchu racjonalistycznym zaakceptować dowód, który właśnie odkrył. Oczywiście, nigdy nie zdobędzie absolutnej pewności, ale prawdopodobieństwo, że istotnie tak jest, było olbrzymie. Wolno spacerując wzdłuż balustrady, porządkował kolejne fakty.

Fakt numer jeden: na przyjęciu Ruperta nikt nie mógł przewidzieć, że Jan zamierza zadać to pytanie. Sam tego nie wiedział; w tamtych okolicznościach była to reakcja spontaniczna. Zatem nikt nie mógł przygotować odpowiedzi i czekać na jego pytanie.

Fakt numer dwa: symbol NGS 549672 oznacza cokolwiek prawdopodobnie tylko dla astronoma. Chociaż „Wielki Katalog Gwiazd” został skompletowany już przed stu laty, o jego istnieniu wiedziało jedynie kilka tysięcy specjalistów. Zaś wybierając zeń na chybił trafił jakiś numer, absolutnie nie można było przewidzieć z góry, w jakim rejonie nieba leży oznaczona nim gwiazda.

Jednak, i to był fakt numer trzy, który Jan odkrył właśnie przed chwilą, ta mała, niczym nie wyróżniająca się gwiazdka znana jako NGS 549672 znajdowała się dokładnie na właściwym miejscu. Leżała w centrum konstelacji Cariny, na końcu obserwowanego przez niego kilka dni wcześniej lśniącego szlaku, wiodącego przez głębie Układu Słonecznego.

Przypadek był wykluczony. NGS 549672 musi być ojczyzną Zwierzchników. Jednak zaakceptowanie tego faktu oznaczało dla Jana pogwałcenie wszystkich wpojonych mu zasad naukowego podejścia do każdego zjawiska. Bardzo dobrze, niech idą do diabła! Trzeba pogodzić się z faktem, że zwariowany eksperyment Ruperta w jakiś sposób otarł się o nieznane do tej pory źródło wiedzy.

Rashaverak? To było najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie całej sprawy. Wprawdzie Zwierzchnik nie był częścią kręgu, ale to pomniejszy problem. Zresztą Jana nie interesowały mechanizmy działań parapsychicznych, interesowały go jedynie ich rezultaty.

O NGS 549672 wiedziano bardzo niewiele. Nic jej nie wyróżniało spośród milionów innych gwiazd. Katalog podawał jednak jej wielkość, współrzędne i typ widma. Jan będzie musiał jeszcze trochę poszperać i wykonać kilka prostych obliczeń; a wtedy, przynajmniej w przybliżeniu, dowie się, jak odległy od Ziemi jest świat Zwierzchników.

Uśmiech powoli wypływał na twarz Jana, gdy wracał znad Tamizy ku białej fasadzie Centrum Nauki. Wiedza to potęga, a on był jedynym człowiekiem znającym pochodzenie Zwierzchników. Na razie nie miał pojęcia, jak zużytkuje tę wiedzę. Bezpiecznie ukryta w jego umyśle miała oczekiwać na odpowiedni moment.

Ludzka rasa nadal wygrzewała się w ciepłym słońcu długiego, bezchmurnego letniego popołudnia, jakim był okres pokoju i dobrobytu. Czy kiedykolwiek nadejdzie zima? To było nie do pomyślenia. Nareszcie nastąpił wiek rozumu, przedwcześnie ogłoszony dwa i pół wieku temu przez przywódców rewolucji francuskiej. Tym razem nie było pomyłki.

Oczywiście, były pewne minusy, chociaż chętnie się na nie godzono. Jedynie bardzo starzy ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że gazety, które drukowano w domach przy pomocy telefaksów, były w rzeczywistości bardzo nudne. Minęły kryzysy będące dawniej powodem krzykliwych nagłówków na pierwszych stronach. Nie popełniano już tajemniczych morderstw wystawiających policję na ogień krytyki i rozdymających moralnym potępieniem miliony piersi, w których głębi kryły się często porywy zazdrości. Morderstwa, jakie zdarzały się teraz, nigdy nie były tajemnicze: wystarczyło tylko wybrać odpowiedni numer na kamerze wizyjnej i można było odtworzyć scenę zbrodni. To, że istniały podobne instrumenty, wywołało początkowo sporą panikę nawet w środowisku obywateli szanujących prawo. Był to fakt, jakiego nie przewidzieli Zwierzchnicy, choć zdołali poznać większość zakamarków ludzkiej natury. Trzeba było absolutnie niedwuznacznie wyjaśnić, że nikt nie będzie mógł podpatrywać innych i że te kamery, które znajdują się w rękach ludzi, są dokładnie kontrolowane.

Na przykład projektor Ruperta Boyce’a miał zasięg ograniczony do obszaru rezerwatu, w którym jedynymi ludźmi byli Maja i on.

Nawet te nieliczne zbrodnie, które zostały popełnione, nie zwróciły na siebie większej uwagi środków przekazu. Dobrze wychowani ludzie nie chcieli czytać o gafach popełnianych przez innych.

Tydzień pracy liczył teraz mniej więcej dwadzieścia godzin, ale ten czas nie był synekurą. Praca, jaką trzeba było wykonać, zawierała w sobie niewiele rutynowych, mechanicznych czynności. Ludzkie umysły były zbyt cenne, aby obciążać je zadaniami, które mogło wykonać kilka tysięcy tranzystorów i fotokomórek oraz metr sześcienny obwodów drukowanych. Niektóre fabryki pracowały całymi tygodniami bez potrzeby ingerencji choćby jednego człowieka. Ludzie byli niezbędni tam, gdzie okoliczności wymagały uporania się z kłopotami, gdzie trzeba było podejmować decyzje lub planować pewne przedsięwzięcia. Resztę robiły roboty.

Taki nadmiar wolnego czasu przed stu laty byłby przyczyną ogromnych perturbacji. Z większością z nich uporano się poprzez odpowiednią edukację, ponieważ dobrze wykształcony umysł nie musi obawiać się nudy. Ogólna kultura wzniosła się na poziom, który kiedyś wydawałby się fantastyczny. Nic nie wskazywało na to, że wzrosła przy tym ogólna inteligencja rasy ludzkiej, ale po raz pierwszy każdy miał pełną możliwość wykorzystania wszystkich możliwości swojego umysłu.

Większość ludzi posiadała po dwa domy w bardzo oddalonych od siebie miejscach świata. Teraz, kiedy podbito obszary podbiegunowe, spora część ludzkiej populacji co sześć miesięcy przenosiła się z Arktyki na Antarktydę w pogoni za długim, pozbawionym nocy polarnym latem. Inni ruszyli na pustynie, w góry, a nawet w głąb mórz. Nie było na planecie miejsca, gdzie wiedza i technologia nie potrafiłyby stworzyć odpowiedniego mieszkania komuś, kto bardzo tego pragnął.

Niektóre bardziej ekscentryczne miejsca zamieszkania dostarczały nowych dreszczyków emocji. Nawet w najlepiej urządzonych społeczeństwach zdarzają się wypadki. Być może należało uznać za pozytywny fakt, że ludzie wciąż odczuwali potrzebę ryzykowania i czasami skręcali kark z powodu przytulnej willi przylepionej do zbocza Everestu lub spoglądania przez mgłę zasłony wodnej wodospadu Wiktorii. W rezultacie wciąż gdzieś kogoś ratowano. Stało się to rodzajem ogólnoplanetarnych zawodów, niemal sportem.

Ludzi bawiły takie kaprysy, ponieważ mieli zarówno czas, jak i pieniądze. Likwidacja sił zbrojnych prawie natychmiast podwoiła światowy majątek, a reszty dokonała wzrastająca produkcja. W efekcie trudno było porównywać poziom życia obywatela dwudziestego pierwszego wieku z jakimkolwiek poprzednim.

Wszystko było tak tanie, że rzeczy niezbędne do życia otrzymywano za darmo i traktowano je jako świadczenia socjalne, tak jak kiedyś drogi, wodę, oświetlenie uliczne czy kanalizację. Każdy mógł podróżować dokądkolwiek miał ochotę i jeść, co chciał, nie wydając ani grosza. Miał do tego prawo jako pracujący członek społeczeństwa.

Oczywiście, trafiali się i próżniacy, ale liczba ludzi mających wystarczająco silną wolę, aby oddawać się absolutnej bezczynności jest znacznie mniejsza niż się powszechnie uważa. Utrzymywanie tych pasożytów było dużo mniej kłopotliwe niż angażowanie armii kontrolerów, sprzedawców, maklerów i tak dalej, których jedynym zadaniem, najogólniej rzecz biorąc, było przenoszenie cyfr z jednej księgi rachunkowej do drugiej. Jak obliczono, prawie czwartą część energii społeczeństwa pochłaniały teraz różne rodzaje sportu, poczynając od takich spokojnych zajęć jak gra w szachy, a kończąc na tak śmiertelnie niebezpiecznych jak loty narciarskie nad górskimi dolinami. Nieoczekiwanym skutkiem ubocznym był zanik sportu zawodowego. Pojawiło się zbyt wielu utalentowanych amatorów, a zmiana warunków finansowych wykazała absurdalność starego systemu.

Zaraz po przemyśle sportowym największym przemysłem stała się rozrywka, i to wszelkie jej rodzaje. Po upływie niemal stu lat nadal istnieli ludzie, którzy wierzyli, że stolicą świata jest Hollywood. Teraz mieli jeszcze poważniejsze podstawy, aby tak twierdzić, ale bezpieczniej było mówić, że większość produkcji z lat pięćdziesiątych drugiego tysiąclecia wydawałaby się niezrozumiale przeintelektualizowana widzom z potowy dwudziestego wieku. Był jednak pewien postęp — księgowy nie był już panem wszystkiego, co żyje.

Wśród tych różnorakich zabaw i rozrywek dostępnych na planecie, która zdawała się na najlepszej drodze do przeistoczenia się w jeden wielki lunapark, wciąż jeszcze trafiali się ludzie mający czas, aby powtarzać odwieczne pytanie, pozostające ciągle bez odpowiedzi:

Skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy?

Jan nachylił się i oparł dłonie o chropowatą jak pień drzewa skórę słonia. Popatrzył na wielkie kły i wygiętą trąbę, którą kunszt dermoplasty uchwycił w geście wyzwania lub pozdrowienia. „Jakież niezwykle stworzenia — rozmyślał — i na jakich nieznanych światach popatrzą kiedyś na tego wygnańca z Ziemi?”

— Ile zwierząt posłałeś Zwierzchnikom? — zapytał Ruperta.

— Co najmniej pięćdziesiąt, ale ten jest oczywiście największy. Wspaniały, prawda? Większość pozostałych eksponatów to małe sztuki: motyle, węże, małpy ł tak dalej, Jednak w zeszłym roku dopadłem hipka.

Jan uśmiechnął się krzywo.

— To przerażająca myśl, ale przypuszczam, że w swojej kolekcji mają już pięknie zabalsamowaną grupkę homo sapiens. Zastanawiam się, komu przypadł ten zaszczyt.

— Pewnie masz rację — powiedział niezbyt przejęty Rupert. — Można to bez trudu załatwić przez szpitale.

— A co stałoby się — kontynuował w zadumie Jan — gdyby ktoś zechciał na ochotnika polecieć do gwiazd jako żywy przedstawiciel gatunku? Zakładając, oczywiście, że zapewniono by mu ewentualny powrót.

Rupert zaśmiał się nie bez pewnej sympatii.

— Czy to oferta? Czy mam ją przekazać Rashaverakowi?

Jan przez chwilę potraktował ten pomysł niemal na serio. Potem potrząsnął głową.

— Eee… Nie, dziękuję. Tylko głośno myślałem. Prawdopodobnie odrzuciliby moją kandydaturę. Ale, ale; często ostatnio widujesz się z Kontrolerem?

— Skontaktował się ze mną jakieś sześć tygodni temu. Wyszperał gdzieś książkę, której poszukiwałem. To miłe z jego strony.

Jan wolno okrążał wypchanego potwora, podziwiając zręczność, z jaką go utrwalono.

— Czy kiedykolwiek odkryłeś coś, czego on poszukuje? — zapytał. — Mam na myśli fakt, że niełatwo pogodzić naukę Zwierzchników z ich zainteresowaniem okultyzmem.

Rupert spojrzał na Jana nieco podejrzliwie, zastanawiając się, czy szwagier nie pokpiwa sobie z jego hobby.

— Zadowalam się jego wyjaśnieniami. Jako antropologa interesują go wszelkie aspekty naszej kultury. Pamiętaj, że oni mają mnóstwo czasu. Mogą zbadać każdy problem o wiele dokładniej, niż uczyniłby to jakikolwiek człowiek. Przeczytanie całej mojej biblioteki prawdopodobnie stanowiło dla Rashaveraka niewielki wysiłek.

Moca to być odpowiedź, ale Jan nie był o tym przekonany. Czasami zastanawiał się, czy nie wtajemniczyć we wszystko Ruperta, lecz nie pozwalała mu na to wrodzona ostrożność. Gdyby Rupert ponownie spotkał się ze swoim przyjacielem Zwierzchnikiem, zapewne zdradziłby się z czymś; pokusa byłaby zbyt wielka.

— A przy okazji — rzekł Rupert, zmieniając nagle temat. — Jeżeli uważasz, że to jest poważna praca, to powinieneś zobaczyć zadanie, jakie przypadło Sullivanowi! Obiecał dostarczyć dwa największe stworzenia na świecie: kaszalota i kałamamicę-olbrzyma. Stoczą ze sobą śmiertelną walkę. Cóż to będzie za widok!

Jan przez chwilę nic nie mówił. Pomysł, który nagle eksplodował mu w głowie, był zbyt zuchwały, zbyt fantastyczny, aby rozważać go na serio. A jednak właśnie z powodu tej brawury mógł się udać…

— Co się stało? — spytał niespokojnie Rupert. — Znużył cię upał?

Jan z trudem powrócił do rzeczywistości.

— Czuję się świetnie. Po prostu zastanawiałem się, jak Zwierzchnicy zabiorą taką małą paczuszkę jak ta?

— No cóż — powiedział Rupert. — Jeden z tych ich statków transportowych zejdzie na dół, otworzy luk i wrzuci ją do środka.

— Właśnie tak to sobie wyobrażam — powiedział Jan.


Mogła to być kabina statku kosmicznego, ale nie była. Ściany były pokryte licznikami i wskaźnikami; zamiast okien przed pilotem znajdował się duży, ciemny ekran. Statek mógł unieść sześciu pasażerów, ale w tej chwili Jan był jedynym obcym na pokładzie.

Z napięciem wpatrywał się w ekran, chłonąc przesuwający się przed jego oczyma krajobraz tego dziwnego, tajemniczego rejonu. Tajemniczego? A jakże! Tak samo jak wszystko, na co mógł się natknąć pośród gwiazd, jeśli jego szalony plan się powiedzie. Oto wkraczał w królestwo koszmarnych stworzeń polujących na siebie w ciemnościach panujących od zarania świata. Było to królestwo, nad którym ludzie żeglowali przez tysiące lat, a znajdowało się nie dalej jak kilometr pod stępkami ich statków. A jednak jeszcze przed stu laty ludzie znali je słabiej niż widoczną stronę Księżyca.

Pilot opuszczał się z wyżyn powierzchni oceanu ku wciąż nie zbadanym obszarom Południowej Niecki Pacyfiku. Jan wiedział, że pojazd prowadziła niewidzialna wiązka fal dźwiękowych, wytwarzanych przez boje leżące na dnie oceanu. Nadal unosili się nad tym dnem, dużo wyżej niż chmury nad powierzchnią Ziemi.

Niewiele można było zobaczyć; skanery łodzi podwodnej na próżno przeszukiwały wodę. Zakłócenia wytwarzane przez silniki odrzutowe prawdopodobnie odstraszały mniejsze ryby, a jeśli pojawi się teraz jakieś większe stworzenie, pragnąc ustalić przyczynę hałasu, to będzie tak duże, że w ogóle nie zna strachu.

Maleńka kabina dygotała mocą — mocą, która była zdolna powstrzymywać napór niesamowitego ciężaru wody nad ich głowami i mogła wytworzyć ten mały pęcherzyk powietrza i światła, wewnątrz którego mogli żyć ludzie. „Gdyby ta moc zawiodła — pomyślał Jan, staliby się więźniami metalowego grobowca zakopanego głęboko w mule dna oceanu”.

— Pora sprawdzić pozycję — oznajmił pilot.

Przerzucił szereg przełączników i łódź podwodna powoli wytraciła szybkość, gdy silniki przestały popychać ją do przodu. Statek zastygł w bezruchu, unosząc się w wodzie jak balon w atmosferze.

Sprawdzenie pozycji na ekranie sonaru trwało tylko chwilę. Skończywszy odczytywać wskazania przyrządów, pilot zaproponował, aby przed ponownym uruchomieniem silników sprawdzić, czy nie uda się czegoś usłyszeć.

Małe pomieszczenie wypełnił cichy, jednostajny pomruk. Jan nie potrafił wyłowić z niego żadnego dźwięku, który wyróżniałby się spośród pozostałych. Był to stały szum składający się z wielu zmieszanych ze sobą odgłosów. Jan wiedział, że słucha niezliczonej liczby morskich stworzeń mówiących jednocześnie. Miał wrażenie, że stoi pośrodku kipiącej życiem puszczy — choć wtedy z pewnością rozpoznałby niektóre odgłosy. Natomiast tutaj, w tej plątaninie dźwięków nie zdołał zidentyfikować ani wyróżnić żadnego. Wszystkie zdawały się tak obce, tak odległe od wszystkiego, czego kiedykolwiek doświadczył, że włosy stanęły mu dęba na głowie. A przecież była to część jego własnego świata.

Przez rozedrgany szum przedarł się głośny wrzask jak błysk pioruna na tle burzowej chmury. Szybko ścichł w upiorny skowyt, wycie, które zamarło, lecz w chwilę później znów wróciło z oddali. Nagle z głośnika buchnął chór wrzasków, pandemonium, które sprawiło, że pilot szybko sięgnął do regulatora siły dźwięku.

— Na Boga, cóż to takiego? — sapnął Jan.

— Niesamowite, prawda? To szkółka wielorybów, jakieś dziesięć kilometrów stąd. Wiedziałem, że są tu gdzieś w pobliżu i pomyślałem, że zechciałby ich pan posłuchać.

Jan wzdrygnął się.

— A ja zawsze myślałem, że morze jest milczące! Dlaczego one robią taki harmider?

— Sądzę, że rozmawiają ze sobą. Sullivan mógłby to panu wyjaśnić. Mówią, że umie nawet rozpoznać poszczególne osobniki, chociaż trudno w to uwierzyć. Hej, mamy towarzystwo!

Na ekranie widokowym pojawiła się ryba o niewiarygodnie rozwiniętych szczękach. Wyglądała na dość sporą, ale Janowi trudno było ocenić jej rozmiary, ponieważ nie znał skali obrazu na ekranie. Tuż pod skrzelami miała sterczący do przodu długi wyrostek, zakończony jakimś dzwonkowatym organem.

— Widzimy ją w podczerwieni — powiedział pilot. — Spójrzmy na normalny obraz.

Ryba zupełnie zniknęła. Pozostał tylko kielich na końcu wyrostka, świecący jasnym, fosforyzującym blaskiem. Później, po króciutkiej chwili uwidoczniła się sylwetka stworzenia, gdy wzdłuż jego ciała zabłysła linia światełek.

— To wędkarz. Tym światełkiem zwabia inne ryby. Fantastyczne, prawda? Nie rozumiem tylko, jak to się dzieje, że ta przynęta nie zwabia ryb na tyle dużych, aby mogły go zjeść? Jednak nie możemy tu stać cały dzień. Proszę go obserwować, gdy zapuszczę silniki.

Kiedy statek ruszył do przodu, kabina znów zadygotała. Wielka, lśniąca ryba zamrugała ze strachu wszystkimi światłami i z szybkością meteoru zniknęła w mrocznej otchłani.

Po dalszych dwudziestu minutach powolnego upadku niewidzialne palce promieni skanerów złapały pierwszy kontakt z oceanicznym dnem. Daleko w dole przesuwał się łańcuch niskich wzgórz o dziwnie łagodnie zaokrąglonych wierzchołkach. Jakiekolwiek nieregularności tych pagórków już dawno zostały zatarte nieustannym deszczem spadającym na nie z górnych warstw. Nawet tutaj, na środku Pacyfiku, daleko od ujść wielkich rzek wolno spłukujących do mórz całe kontynenty, ten deszcz nigdy nie przestawał padać. Jego przyczyną były rzeźbione przez burze zbocza Andów oraz miliardy żywych stworzeń jak również pył meteorów, które od wieków krążyły w przestrzeni i tu wreszcie znalazły miejsce spoczynku. Tutaj, w mroku wiecznej nocy, tworzyły się podstawy przyszłych lądów.

Pagórki zostały w tyle. Były to forpoczty licznej armii, o czym Jan przekonał się, spoglądając na mapę rozległej, podmorskiej równiny leżącej na zbyt wielkiej głębokości, by mogły ją dosięgnąć skanery.

Lodź podwodna nadal gładko ześlizgiwała się w głębiny. Teraz na ekranie pojawił się kolejny obraz i z powodu dziwnego kąta widzenia Jan dopiero po pewnym czasie zrozumiał, co widzi. Pojął, że zbliżają się do podwodnej góry wznoszącej się nad podmorską równiną.

Obraz stał się wyraźniejszy; z bliska skanery miały lepszą rozdzielczość i widok był niemal tak dobry jak przy świetle dziennym. Jan mógł już dostrzec dalsze szczegóły i obserwować dziwaczne ryby ścigające się wśród skał. Widział, jak groźnie wyglądająca ryba z rozdziawionym pyskiem przepływała nad prawie niewidoczną szczeliną w skale. Tak szybko, że ledwie zdążył uchwycić to okiem, z rozpadliny wystrzeliła długa macka i wciągnęła szamoczącą się ofiarę.

— Jesteśmy prawie na miejscu — powiedział pilot. — Za minutę zobaczy pan laboratorium.

Wolno przepływali nad skalną ostrogą wystającą z podstawy góry. Powoli ukazywała się pod nimi rozległa równina i Jan domyślił się, że łódź unosi się najwyżej kilkaset metrów nad dnem oceanu. Może kilometr przed nimi dostrzegł pęk kuł stojących na trójnogach i połączonych grubymi rurami. Wyglądały dokładnie tak samo jak zbiorniki fabryki chemicznej i rzeczywiście ich konstrukcja opierała się na podobnych zasadach. Jedyna różnica polegała na tym, że te tutaj musiały opierać się ciśnieniu z zewnątrz, a nie od wewnątrz.

— A to co takiego? — zakrztusił się Jan.

Drżącym palcem wskazał najbliższą kulę. Intrygująca plątanina linii na jej powierzchni okazała się siecią gigantycznych macek. Kiedy łódź podwodna podpłynęła bliżej, Jan zobaczył, że zbiegały się w jeden wielki, mięsisty wór, z którego łypała para ogromnych oczu.

— To prawdopodobnie jest Lucyfer — powiedział spokojnie pilot. — Znowu ktoś go dokarmia.

Przerzucił jakiś przełącznik i pochylił się nad pulpitem.

— S2 wzywa Lab. Cumujemy. Czy ktoś zechce przegonić waszego pieszczocha? Odpowiedź przyszła szybko.

— Lab do S2. Okay. Ruszajcie i podłączajcie się. Lucek zejdzie wam z drogi.

Ekran wypełniły zakrzywione, metalowe ściany. Jan dostrzegł jeszcze pospiesznie umykające w mrok gigantyczne odnóże usiane przyssawkami. Potem usłyszał stłumiony łomot i serię zgrzytnięć, gdy obejmy cumownicze wyszukiwały uchwyty na obłym kadłubie łodzi. Po kilku minutach statek został mocno przyciśnięty do ściany bazy, po czym włazy wejściowe obu zespoliły się i na ogromnej śrubie wsunęły się w głąb batyskafu. Rozległ się sygnał: Ciśnienie wyrównane, otwarto grodzie i droga do Głębinowego Laboratorium Nr l stanęła otworem.

Jan odnalazł profesora Sullivana w niewielkim, zagraconym pomieszczeniu łączącym w sobie cechy biura, warsztatu i laboratorium. Uczony oglądał za pomocą mikroskopu coś, co wyglądało jak mała bomba. Prawdopodobnie była to kapsuła ciśnieniowa zawierająca jakichś przedstawicieli głębinowej fauny, pluskających się radośnie pod zwykłym dla nich ciśnieniem rzędu paru ton na centymetr kwadratowy.

— No — powiedział Sullłvan, odrywając się od okularu. — Jak się miewa Rupert? I co mogę dla ciebie zrobić?

— Rupert czuje się świetnie — odparł Jan. — Przesyła panu pozdrowienia oraz wiadomość, że chętnie odwiedziłby pana, gdyby nie jego klaustrofobia.

— No tak, mając nad głową pięć kilometrów wody, mógłby istotnie czuć się trochę nieswojo. Skoro o tym mowa, czy tobie to nie przeszkadza?

Jan wzruszył ramionami.

— Nie bardziej niż w stratoliniowcu. Jeśli coś nawali, rezultaty będą takie same.

— To dość rozsądne podejście, chłopcze, ale zdziwiłbyś się, jak niewielu ludzi podchodzi do tego w ten sposób. — Sullivan pokręcił gałkami mikroskopu, po czym obrzucił Jana badawczym spojrzeniem. — Z przyjemnością oprowadzę cię po okolicy — powiedział — ale muszę przyznać, że nieco zaskoczyła mnie twoja prośba, którą przekazał mi Rupert. Nie rozumiem, dlaczego jeden z ogarów kosmosu interesuje się naszą pracą. Czy przypadkiem nie pomyliły ci się kierunki? — zachichotał. — Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, dlaczego tak się tam spieszycie. Miną wieki, zanim wszystko w oceanach zostanie pomierzone i poszufladkowane.

Jan nabrał powietrza w płuca. Rad był, że Sullivan sam zahaczył o powód wizyty, upraszczając mu w ten sposób sprawę. Mimo kpinek ichtiologa ich zawody miały ze sobą wiele podobieństw. Znalezienie wspólnego języka, zdobycie sympatii i uzyskanie pomocy rozmówcy nie powinno być zbyt trudne. Sullivan był człowiekiem z wyobraźnią inaczej nie znalazłby się w tym podwodnym świecie. Jednak Jan musiał zachować ostrożność, ponieważ to, o co zamierzał prosić, było, łagodnie mówiąc, nieco niekonwencjonalne.

Jeden fakt dodawał mu pewności siebie. Nawet jeśli Sullivan odmówi pomocy, na pewno dochowa tajemnicy. A tu, w tym małym, spokojnym pomieszczeniu na dnie Pacyfiku chyba nie należało obawiać się, że Zwierzchnicy, jakiekolwiek posiadali umiejętności, mogą przysłuchiwać się ich rozmowie.

— Profesorze Sullivan — zaczął. — Gdyby interesował się pan oceanem, a Zwierzchnicy zabroniliby panu zbliżać się do niego, jak by pan się czuł?

— Niewątpliwie byłbym po prostu wściekły.

— Jestem tego pewien. A przypuśćmy, że pewnego dnia pojawiłaby się szansa prowadzenia dalszych badań bez ich wiedzy, co by pan zrobił? Skorzystałby pan z niej?

Sullivan nie wahał się ani chwili.

— Oczywiście. Potem spróbowałbym to wyjaśnić.

„O to mi chodziło! — pomyślał Jan. — Teraz nie może się wycofać, chyba że obawia się Zwierzchników. A wątpię, czy jest na świecie coś, czego Sullivan się boi”. Pochylił się nad zawalonym eksponatami stołem i szykował się do przedstawienia swojej sprawy.

Profesor Sullivan nie był głupcem. Zanim Jan otworzył usta, wargi rozmówcy wykrzywił sardoniczny uśmiech.

— A więc o to chodzi, tak? — powiedział powoli. — To,bardzo, bardzo ciekawe! Teraz wal śmiało i powiedz mi, dlaczego miałbym ci pomóc?

Sto lat wcześniej uważano by profesora Sullivana za kosztowny kaprys. Nakłady na jego badania były porównywalne z kosztami niewielkiej wojny, a jego samego można bylo porównać do generała prowadzącego walkę z wrogiem, który nigdy nie przegrywał. Przeciwnikiem profesora Sullivana było morze, które używało przeciw niemu takich broni, jak zimno i mrok oraz najgroźniejszej: ciśnienia. Profesor ze swej strony przeciwstawiał wrogowi inteligencję i umiejętności techniczne. Wielokrotnie odnosił sukcesy, ale morze było cierpliwe; mogło poczekać. Sullivan wiedział, że pewnego dnia popełni błąd. Pocieszał się myślą, że na pewno się nie utopi. Nie będzie miał na to czasu.

Kiedy Jan poprosił go o pomoc, nie zadeklarował jej od razu, ale wiedział już, co zrobi. Nadarzała się okazja przeprowadzenia najbardziej interesującego eksperymentu. Żałował jedynie, że nie pozna rezultatów doświadczenia, ale to często się zdarzało w pracy naukowej; sam rozpoczynał programy, które miały się zakończyć po kilkudziesięciu latach.

Profesor Sulliyan był inteligentnym i dzielnym człowiekiem, ale patrząc wstecz na swoją karierę, był świadom tego, że nie przyniesie mu ona sławy utrwalającej imię w pamięci przyszłych pokoleń. Teraz miał szansę — nieoczekiwaną, lecz tym bardziej nęcącą — zapisania się w historii ludzkości. Nie była to ambicja, którą zdradziłby komukolwiek i należy sprawiedliwie przyznać, że pomógłby Janowi, nawet gdyby jego udział w spisku miał pozostać tajemnicą.

Natomiast Jana właśnie zaczęły dręczyć wątpliwości. Aż do tej chwili ponosił go impet odkrycia. Prowadził własne śledztwo, ale nie podjął żadnych działań, by urzeczywistnić swoje marzenia. Jednak za kilka dni będzie musiał dokonać wyboru. Jeśli profesor Sulliyan zgodzi się mu pomóc, Jan nie będzie już mógł się wycofać. Będzie musiał stawić czoła losowi, który wybrał ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami.

Ostatecznie przekonała go myśl, że jeśli odrzuci tę niewiarygodną szansę, to nigdy sobie tego nie wybaczy. Resztę życia spędzi, żałując nie wykorzystanej okazji, a nic nie mogło być gorsze.

Kilka godzin później znał już odpowiedź Sulliyana i wiedział, że kości zostały rzucone. Zaczął porządkować swoje sprawy; powoli, bo teraz miał już mnóstwo czasu.

Droga Maju! (tak zaczynał się list). Wszystko to zapewne będzie dla Ciebie — łagodnie mówiąc — niespodzianką. Kiedy otrzymasz ten list, mnie już nie będzie na Ziemi. Nie mam na myśli tego, że wybieram się na Księżyc, jak to zrobiło tylu innych. Nie, ja będę już w drodze do ojczyzny Zwierzchników. Zostanę pierwszym człowiekiem, który kiedykolwiek opuścił Układ Słoneczny.

Składam ten łist u przyjaciela, który mi pomaga: zatrzyma go do chwili, gdy upewni się, że mój plan się powiódł, a przynajmniej pierwsza jego faza, i że jest już za późno, aby Zwierzchnicy zdołali coś zrobić. Będę już wtedy tak daleko, podróżując z taką szybkością, że wątpię, czy jakakolwiek wiadomość odwołująca podróż zdoła mnie dogonić. Nawet gdyby tak się stało, to mało prawdopodobne, by zawrócono statek ku Ziemi. Zresztą, bardzo wątpię, abym był aż tak ważną osobą.

Pozwól, że wyjaśnię ci to od początku. Wiesz, że zawsze interesowały mnie loty kosmiczne i byłem rozgoryczony tym, iż nigdy nie dano nam ruszyć ku innym planetom ani dowiedzieć się czegokolwiek o cywilizacji Zwierzchników. Gdyby się nie wtrącili, zapewne do tej pory dotarlibyśmy na Marsa i Wenus. Choć muszę przyznać, że równie prawdopodobne jest, że unicestwilibyśmy się bombami wodorowymi oraz innymi rodzajami broni masowego rażenia, jakie wytwarzano w dwudziestym wieku. Jednak czasem chciałbym, aby dano nam szansę samodzielności.

Zwierzchnicy mają prawdopodobnie jakieś powody, dla których trzymają nas w żłobku i być może ich pobudki są bardzo szlachetne. Jednak nawet gdybym je znał, wątpię, czy miałoby to wpływ na moje postanowienia i dzialania.

Naprawdę wszystko zaczęło się na tym przyjęciu Ruperta. (Przy okazji — ono niczym nie wie, mimo iż podsunął mi ciekawy pomysł). Pamiętasz ten głupi seans, który zorganizował? Ten, który zakończył się omdleniem — zapomniałem jak jej na imię — dziewczyny. Zapytałem wtedy, która gwiazda jest ojczyzną Zwierzchników. Odpowiedź brzmiała NGS 549672. Prawdę mówiąc, nie oczekiwałem żadnej odpowiedzi i aż do tej chwili całą sprawę traktowałem jako żart. Jednak kiedy uświadomiłem sobie, że symbol ten oznacza numer w katalogu gwiazd, postanowiłem to sprawdzić. Stwierdziłem, że odpowiada on gwieździe w konstelacji Cariny, a jednym z niewielu faktów, jakie wiemy o Zwierzchnikach, jest ten, że przybywają z tamtego rejonu.

Nie podejmuję się teraz wyjaśnić, w jaki sposób dotarła do nas ta informacja ani skąd pochodziła. Czyżby ktoś czytał w myślach Rashaueraka? Gdyby nawet tak było, jest mało prawdopodobne, by wiedział, jaki jest katalogowy numer jego słońca według naszej klasyfikacji. Rzecz jest zupełnie niepojęta i pozostawiam ją takim ludziom jak Rupert; niech próbują to rozgryźć, jeśli potrafią. Mnie zadowala sama informacja i możliwość jej wykorzystania.

Dzięki obserwacjom wiemy sporo o startach i szybkości statków Zwierzchników. Opuszczają Układ Słoneczny z takim przyspieszeniem, że już po niecałej godzinie osiągają szybkość światła. Ten fakt świadczy o tym, że posiadają napęd, który działa na każdy atom ich statku, w przeciwnym razie wszystko na pokładzie natychmiast zostałoby zniszczone. Zastanawiam się, dlaczego potrzebują tak kolosalnych przyspieszeń, skoro do nabrania szybkości mają tyle przestrzeni, ile dusza zapragnie, a i czasu też im chyba nie brakuje? Przypuszczam, że potrafią w pewnym stopniu wykorzystywać pola energetyczne gwiazd i dlatego muszą startować i zatrzymywać się w pobliżu słońc. Jednak to tak tylko przy okazji…

Najważniejsze, że wiem, dokąd się udają i stąd mogę przewidzieć czas trwania podróży. NGS 549672 leży w odległości czterdziestu lat świetlnych od Ziemi. Statek Zwierzchników osiąga ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent szybkości światła, tak że miesiące upływające na Ziemi będą dniami na pokładzie statku. Ten efekt jest jednym z podstawowych praw fizyki; został odkryty ponad sto lat temu przez wielkiego Einsteina.

Opierając się na tym, co wiemy o gwiezdnym silniku, wykonałem pewne obliczenia, posługując się od dawna potwierdzonym doświadczalnie aparatem matematycznej teorii względności.

Dla pasażerów statku Zwierzchników podróż do NGS 549672 potrwa nie dłużej niż dwa miesiące, mimo że na Ziemi upłynie czterdzieści lat. Wiem, że wygląda to na paradoks i jedynym pocieszeniem jest, że najtęższe umysły Ziemi połamały już sobie na tym zęby, od czasu gdy Einstein ogłosił swoją teorię.

Może lepiej wyjaśni ci to przykład ilustrujący, co może się zdarzyć. Jeśli Zwierzchnicy odeślą mnie na Ziemię, powrócę do domu starszy o cztery miesiące, ale na samej Ziemi minie osiemdziesiąt lat. Sama więc rozumiesz, Maju, że jest to list pożegnalny.

Jak dobrze wiesz, niewiele mnie łączyło z Ziemią i mogę ją porzucić z czystym sumieniem. Jeszcze nic nie mówiłem matce. Wpadłaby w histerię, a tego nie mógłbym znieść. Tak jest lepiej. Od śmierci ojca próbowałem nawiązać z nią kontakt… No cóż, teraz i tak nie ma sensu znów tego wałkować.

Przerwałem studia i powiadomiłem władze uczelni, że z powodów rodzinnych przenoszę się do Europy. Wszystko już załatwiłem i nie powinnaś się o nic martwić.

W tej chwili myślisz pewnie, że zwariowałem, ponieważ dotychczas nikomu nie udało się dostać na którykolwiek ze statków Zwierzchników. Jednak ja wymyśliłem sposób. Taka okazja nie trafia się często, a w przyszłości może się już nie powtórzyć, ponieważ jestem przekonany, że Karellen nigdy nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Czy znasz legendę konia trojańskiego, za pomocą którego Grecy dostali się do Troi? A w Starym Testamencie jest jeszcze lepsza histońa…

— Na pewno będzie ci dużo wygodniej niż Jonaszowi — powiedział Sullivan. — Nie ma żadnych dowodów, że korzystał z elektrycznego oświetlenia czy łazienki. Jednak będzie ci potrzebna żywność i widzę, że bierzesz ze sobą tlen. Czy w tak ograniczonej przestrzeni zmieścisz zapasy na dwumiesięczną podróż?

Postukal palcem w rysunek, jaki Jan położył na stole. Jeden brzeg szkicu przycisnął mikroskopem, a drugi czaszką jakiejś niesamowitej ryby.

— Mam nadzieję, że tlen nie będzie mi potrzebny — powiedział Jan. — Wiemy, że mogą oddychać naszym powietrzem, choć niezbyt to lubią, ale ich atmosfera może mi zupełnie nie odpowiadać. Co do zapasów: użycie narkozaminy winno rozwiązać ten problem. Zaraz po starcie zrobię sobie zastrzyk, po którym powinienem zasnąć na mniej więcej sześć tygodni. Wtedy prawdopodobnie będziemy już niedaleko. Szczerze mówiąc, martwi mnie nie tlen i żywność, ale perspektywa nudy.

Profesor Sullivan w zadumie skinął głową.

— Zgadzam się, narkozamina jest niezła i można dość dokładnie obliczyć dawkę. Jednak pamiętaj o tym, mój drogi, że będziesz miał pod ręką mnóstwo żywności, a kiedy się ockniesz, będziesz otumaniony i słaby jak kocię. A jeśli zagłodzisz się na śmierć, bo zabraknie ci sił, aby otworzyć konserwę?

— Pomyślałem i o tym — odparł nieco dotknięty Jan. — Jak zwykle w takich wypadkach oprę się na słodyczach i czekoladzie.

— Dobrze. Miło mi słyszeć, że dokładnie wszystko przemyślałeś i nie traktujesz tego jak wyczynu, z którego zawsze możesz się wycofać, jeśli przestanie cię bawić. Wprawdzie ryzykujesz swoje życie, ale nie chciałbym pozostać z poczuciem winy, że pomogłem ci popełnić samobójstwo.

Podniósł czaszkę ryby i zważył jaw dłoni. Jan szybko złapał szkic, zapobiegając zwinięciu się rysunku.

— Na szczęście — mówił dalej profesor — potrzebne ci wyposażenie jest dość typowe i można je skompletować w ciągu paru tygodni. A gdybyś się rozmyślił…

— Nie rozmyślę się — powiedział Jan.


Rozważyłem ryzyko, które podejmuję, ale wydaje mi się. że mój plan nie ma slabych punktów. Po sześciu tygodniach wyjdę jak każdy pasażer na gapę i oddam się w ręce dowódcy statku. Jednak wtedy — pamiętaj, według mojego czasu — będziemy już niemal na miejscu. Będziemy podchodzili do lądowania na planecie Zwierzchników.

Oczywiście, to co się stanie potem, zależy od nich. Prawdopodobnie odeślą mnie do domu pierwszym statkiem, ale przynajmniej coś zobaczę. Mam cztero-milimetrową kamerę i tysiące metrów taśmy: jeśli nie uda mi się z tego skorzystać, to nie z mojej winy. Nawet gdyby miało dojść do najgorszego, udowodnię im, że nie da się na zawsze zamknąć Człowieka w klatce. Stworzę precedens, który zmusi Karellena do podjęcia jakiegoś działania.

I to już, droga Maju, wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Wiem, że nie bardzo odczujesz brak mojej osoby; bądźmy raz uczciwi wobec siebie i przyznajmy, że niewiele nas łączyło, a teraz, kiedy wyszłaś za Ruperta, będziesz zupełnie szczęśliwa w swoim własnym świecie. Taką mam przynajmniej nadzieję.

Żegnaj więc i życzę ci szczęścia. Kiedyś postaram się spotkać z twoimi wnukami — zrób coś, żeby mnie poznały, dobrze?

Twój kochający brat Jan.

Kiedy Jan zobaczył to po raz pierwszy, omal nie uległ złudzeniu, że patrzy na montowany właśnie kadłub małego sterowca. Metalowy szkielet miał dwadzieścia metrów długości, idealnie opływowe kształty i był otoczony jasno oświetlonym pomostem, na którym krzątali się uzbrojeni w narzędzia robotnicy.

— Tak — odparł Sullivan w odpowiedzi na pytanie Jana. — Korzystamy z doświadczeń przemysłu lotniczego, a większość z tych ludzi pracowała przedtem przy budowie samolotów. Niełatwo uwierzyć, że coś o takich rozmiarach może być żywe, prawda? Albo że potrafi samo wyskoczyć z wody, a sam nieraz to widziałem.

Wszystko, co Jan oglądał, było wręcz fascynujące, ale musiał teraz myśleć o innych rzeczach. Uważnie obejrzał ogromny szkielet, szukając kryjówki dla swojej małej celi; „trumny z wentylacją”, jak ją nazwał Sullivan. Przynajmniej jeden z trapiących Jana problemów zniknął. Wewnątrz było wystarczająco dużo miejsca, by zmieścić nawet dwunastu pasażerów na gapę.

— Szkielet jest już prawie skończony — powiedział Jan. — Kiedy będziecie naciągali skórę? Chyba wieloryba już złapaliście, bo inaczej skąd wiedzielibyście, jak wielki ma być szkielet?

Ta uwaga niezwykle ubawiła Sullivana.

— Wcale nie mieliśmy zamiaru lapać wieloryba. Zresztą one nie mają skóry w normalnym znaczeniu tego słowa. Ponadto okrywanie szkieletu powłoką grubości dwudziestu centymetrów byłoby kłopotliwe. Zrobimy ją z plastiku i odpowiednio pomalujemy Kiedy skończymy, nikt nie zauważy różnicy.

„W tym przypadku — pomyślał Jan — Zwierzchnicy postąpiliby rozsądniej, gdyby sfotografowali zwierzę i wykonali u siebie model w skali 1:1. Jednak, być może, statki zaopatrzeniowe wracają puste i taki drobiazg jak dwudziestometrowy wieloryb nie zrobi im żadnej różnicy. Ktoś, kto posiada taką wiedzę i środki, może sobie nie zawracać głowy drobnymi oszczędnościami…”

Profesor Sullivan stał obok jednego z tych wielkich posągów, które od czasu odkrycia Wyspy Wielkanocnej stanowiły wyzwanie dla archeologów. Gdy profesor patrzył na wytwór swoich rąk, król, bóg czy ktokolwiek to był, zdawał się śledzić go niewidzącym spojrzeniem. Naukowiec był dumny z tego, co zrobił i żałował, że jego dzieło zniknie niebawem na zawsze z oczu ludzi.

Mógłby je stworzyć szalony artysta, w dodatku cierpiący na delirium tremens. A jednak to Natura je wyrzeźbila: patrzył na nadzwyczaj wierną kopię żywego zwierzęcia. Zanim doprowadzono do perfekcji technikę zdjęć podwodnych, taką scenę widziało bardzo niewielu ludzi, a i wtedy obserwowano ją tylko wówczas, gdy gigantyczni przeciwnicy, spleceni w walce, wypływali na powierzchnię. Te boje staczano w wiecznych mrokach oceanicznych głębi, w których żerowały kaszaloty. Lecz ten żer stawiał zaciekły opór konsumentom…

Długa, dolna szczęka otwierała się szeroko, gotowa zatrzasnąć się na zdobyczy. Łeb wieloryba był niemal całkowicie okryty skłębioną masą białych, mięsistych ramion, przy pomocy których gigantyczny kalmar walczył o życie. Wyraźne ślady przyssawek o średnicy dwudziestu i więcej centymetrów znaczyły skórę walenia w miejscach, gdzie przyczepiły się macki. Jednak głowa zwisała już bezwładnie i nie było żadnych wątpliwości co do ostatecznego wyniku zmagań. Kiedy dwa największe z żyjących na Ziemi stworzeń zwierały się w walce, zwycięzcą zawsze zostawał wieloryb. Pomimo ogromnej siły wijących się ramion, jedyną nadzieją kalmara była ucieczka, zanim te cierpliwie rozwarte szczęki nie rozdarły go na strzępy. Wielkie, bezmyślne, półmetrowe ślepia stworzenia wpatrywały się w swego pogromcę, chociaż według wszelkiego prawdopodobieństwa obaj przeciwnicy nie mogli się widzieć w tej mrocznej otchłani.

Całość miała ponad trzydzieści metrów długości i była otoczona klatką z aluminiowych prętów, do których przymocowano łapy podnośnika. Wszystko było już przygotowane aby, zabawić Zwierzchników.

Sullivan miał nadzieję, że cała operacja przebiegnie dość szybko; nerwowe napięcie zaczynało mu już doskwierać. Ktoś wyszedł z biura na jasne światło dnia, najwyraźniej szukając profesora. Sullivan poznał głównego księgowego i podszedł do niego.

— Cześć, Bili. Co to za zamieszanie? Tamten trzymał w ręku blankiet telegramu i wyglądał na zadowolonego.

— Dobre wiadomości, profesorze. Spotkał nas nie lada zaszczyt! Sam Kontroler zamierza przybyć i obejrzeć eksponat przed wysyłką. Proszę pomyśleć o rozgłosie! To nam bardzo pomoże, kiedy będziemy się ubiegać o nowe fundusze. Miałem nadzieję, że coś takiego się zdarzy.

Sullivan z trudem przełknął ślinę. Nie miał nic przeciwko rozgłosowi, ale obawiał się, że tym razem może go mieć trochę zbyt wiele.

Karellen zatrzymał się przy głowie wieloryba i spojrzał w górę, na wielki, tępo ścięty pysk. Ukrywając niepokój, Sullivan zastanawiał się, o czym myśli Kontroler. Jego zachowanie nie wskazywało na to, że cokolwiek podejrzewa, a wizytę można było z powodzeniem uznać za kurtuazyjną. Jednak Sullivan cieszyłby się, gdyby wreszcie dobiegła końca.

— Na naszej planecie nie ma tak dużych zwierząt — powiedział Karellen. — To jeden z powodów, dla których prosiliśmy, abyście zrobili tę grupę. Spodoba się moim… hmm… ziomkom.

— Ze względu na niską grawitację na waszej planecie — odparl Sullivan — podejrzewałbym, że żyjące tam zwierzęta są dość duże. Proszę spojrzeć choćby na to, o ile jesteście od nas wyżsi!

— No tak, ale u nas nie ma mórz. A pod względem rozmiarów mieszkańców, ląd nie wytrzymuje porównania z wodą.

„To prawda” — pomyślał Sullivan. O ile wiedział, ten fakt dotyczący ojczyzny Zwierzchników nie był dotychczas znany. Gdyby Jan to słyszał, byłby bardzo zainteresowany.

Młody człowiek siedział teraz w odległej o kilometr chatce, niespokojnie obserwując inspekcję za pomocą lornetki. Powtarzał sobie w duchu, że nie ma powodu do obaw. Oględziny wieloryba, nawet dość szczegółowe, nie mogły ujawnić jego sekretu. Zawsze jednak istniała możliwość, że Karellen coś podejrzewa i bawi się z nimi jak kot z myszą.

To samo podejrzenie wykiełkowało i w umyśle Sullivana, gdy Kontroler zajrzał w przepastną paszczę.

— Wasza Biblia — powiedział Zwierzchnik — zawiera świetną historię o hebrajskim proroku, niejakim Jonaszu, połkniętym przez wieloryba i przeniesionym bezpiecznie na ląd po tym, jak został wyrzucony z okrętu do wody. Czy myśli pan, że u źródeł tej legendy mogły leżeć jakieś prawdziwe wydarzenia?

— Uważam — odparł ostrożnie Sullivan — że istnieje przynajmniej jeden dobrze osadzony w realiach opis wydarzenia, w którym łowca wielorybów został połknięty i wyrzucony na zewnątrz bez uszczerbku dla zdrowia. Oczywiście, udusiłby się, gdyby przebywal w żołądku wieloryba dłużej niż kilka sekund. Ta historia jest bardzo niewiarygodna, ale teoretycznie możliwa.

— To bardzo interesujące — powiedział Karellen.

Stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się ogromnym szczękom, a potem zaczął oglądać kalmara. Sullivan miał nadzieję, że Zwierzchnik nie usłyszał jego westchnienia ulgi.

— Gdybym wiedział, przez co będę musiał przejść — rzekł profesor Sullivan — wyrzuciłbym cię z biura, kiedy przyszedłeś zarazić mnie swoim szaleństwem.

— Przykro mi z tego powodu — odparł Jan. — Jednak udało się.

— Mam nadzieję. Tak czy owak, powodzenia. Gdybyś się rozmyślił, masz jeszcze co najmniej sześć godzin.

— Nie będę ich potrzebował. Teraz jedynie Karellen może mnie powstrzymać. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Jeśli wrócę i napiszę książkę o Zwierzchnikach, zadedykuję ją panu.

— Dużo mi z tego przyjdzie — odparł ponuro Sullivan. — Od dawna będę już nieboszczykiem!

Ku swemu zaskoczeniu i lekkiej konsternacji, bo nie był człowiekiem sentymentalnym, odkrył, że to pożegnanie zaczyna go wzruszać. W ciągu minionych kilku tygodni zdążył polubić Jana. Teraz rodziła się w nim obawa, że pomaga chłopakowi popełnić samobójstwo.

Przytrzymał drabinę, gdy Jan wspinał się ku wielkiej paszczy. Przy świetle latarki elektrycznej zobaczył, jak Jan obrócił się, pomachał mu ręką i zniknął w przepaściste] głębi. Usłyszał jeszcze odgłos otwierania i zamykania pneumatycznego włazu, a potem zapadła cisza.

W świetle księżyca, które przemieniło walczące ze sobą zwierzęta w scenę z nocnego koszmaru, profesor Sullivan wolno wracał do swej pracowni. Myślał o tym, co zrobił i jakie to może mieć skutki. On, oczywiście, nigdy się niczego nie dowie. Jan może kiedyś tu wróci, straciwszy nie więcej niż parę miesięcy życia na podróż do ojczyzny Zwierzchników i powrót na Ziemię. Jeśli tak się stanie, chłopak znajdzie się po drugiej stronie nieprzekraczalnej bariery czasu, osiemdziesiąt lat w przyszłości.

Gdy tylko Jan zatrzasnął wewnętrzne drzwi włazu, w niewielkiej, cylindrycznej kapsule zgasły światła. Nie tracił czasu na rozmyślania, lecz natychmiast rozpoczął kolejne, starannie przećwiczone czynności. Wszystkie zapasy i pożywienie zostały zapakowane kilka dni wcześniej, ale ostatnia kontrola pozwoli mu zachować przytomność umysłu i da absolutną pewność, że niczego nie zaniedbał.

W godzinę później zadowolony zakończył przegląd. Położył się na gąbczastym materacu i po raz kolejny punkt po punkcie przebiegł w myślach cały plan. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był cichutki pomruk elektronicznego zegara z kalendarzem, który ostrzeże go, że podróż zbliża się ku końcowi.

Wiedział, że tu, w tej celi nie odczuje niczego, ponieważ potężne siły poruszające statek Zwierzeńników muszą być idealnie skompensowane. Upewnił się o tym Sullivan, twierdząc, że jego grupa rozpadnie się, jeżeli zostanie poddana przeciążeniu większemu od kilku g. Jego… klienci zapewnili, że nie powinien się tego obawiać.

Jednak nastąpi dość znaczna zmiana ciśnienia atmosferycznego. To też nie było istotne, bowiem modele puste w środku muszą „oddychać” kilkoma otworami. Przed opuszczeniem kontenera Jan będzie musiaLwyrównać różnicę. Zakładał, że atmosfera na statku Zwierzchników nie nadaje się do oddychania. Zwykła maska na twarz i tlen powinny wystarczyć; nie trzeba stosować niczego wymyślnego. Jeśli będzie mógł oddychać bez pomocy urządzeń mechanicznych, na pewno to zrobi.

Nie było sensu dłużej zwlekać; tylko bardziej się zdenerwuje. Wyjął małą strzykawkę napełnioną starannie przygotowanym roztworem. Narkozaminę odkryto w trakcie badań nad hibernacją żywych istot; jednak błędne było twierdzenie, w które powszechnie wierzono, że powodowała zawieszenie wszystkich procesów życiowych. Po prostu znacznie je spowalniała; przemiany metaboliczne zachodziły nadal, tyle że z dużo mniejszą intensywnością. Mówiąc obrazowo, równało się to przygaszeniu ogniska życia przy pozostawieniu żaru płonącego pod popiołem. Kiedy zaś, po tygodniach lub miesiącach, przeminie efekt działania specyfiku, żar ponownie buchnie ogniem i śpiący obudzi się. Narkozamina była środkiem absolutnie pewnym. Od wielu milionów lat Natura używała jej, aby niektórym ze swych dzieci oszczędzić zimowego codu.

Tak więc Jan zasnął. Nie czuł nagłego szarpnięcia, gdy potężny, metalowy szkielet uniósł się do ładowni frachtowca Zwierzchników. Nie słyszał, jak zatrzaskują się luki, by otworzyć się dopiero 3 x 10’4 km dalej. Nie usłyszał też odległego i stłumionego przez grube ściany gniewnego wycia rozdzieranej atmosfery Ziemi, gdy statek szybko zagłębiał się w swoje naturalne środowisko.

Nawet nie poczuł, że włączono gwiezdny silnik.

Podczas cotygodniowych spotkań sala konferencyjna była zawsze pełna, ale dziś panował taki tłok, że reporterom trudno było robić notatki. Po raz setny utyskiwali na konserwatyzm Karellena i jego brak zrozumienia. Gdzie indziej mieliby ze sobą kamery, magnetofony i inne narzędzia tego wysoce stechnicyzowanego zawodu. Tutaj musieli korzystać z tak archaicznych pomocy, jak papier i ołówek, a nawet — wprost niewiarygodne! — z czegoś takiego jak stenografia.

Oczywiście, swego czasu podjęto kilka prób przemycenia magnetofonów. Udało się nawet wynieść je z powrotem, ale jedno spojrzenie w dymiące wnętrze wykazało bezowocność tych wysiłków. Wtedy wszyscy zrozumieli, dlaczego zawsze ostrzegano ich, aby dla własnego dobra przed wejściem na salę konferencyjną, zostawiali zegarki i inne obiekty metalowe.

Sprawę pogarszał fakt, że Karellen filmował sobie przebieg całego spotkania. Reporterów, którzy niedokładnie przekazywali lub celowo przeinaczali jego wypowiedzi, podwładni Karellena wzywali na krótkie i nieprzyjemne rozmowy, podczas których winowajcy musieli wsłuchiwać się w przebieg odtwarzanej konferencji ł zwracać uwagę na to, co naprawdę powiedział Kontroler. Tych lekcji nigdy nie trzeba było powtarzać.

Tu i ówdzie rozchodziły się dziwne pogłoski. Wprawdzie nie podawano wcześniej żadnych informacji, ale jak zawsze, gdy Karellen miał przekazać coś istotnego, a zdarzało się to nie częściej niż dwa lub trzy razy w roku, wszędzie było pełno ciekawskich.

Kiedy wielkie drzwi otworzyły się i Kontroler wyszedł na podium, nad rozgorączkowanym zgromadzeniem zapadła głucha cisza. Przygaszono światła tak, by zbliżyć nieco warunki do tych, jakie panują na odległej planecie Zwierzchnika, i by Kontroler Ziemi mógł zdjąć ciemne okulary, które zazwyczaj nosił na otwartej przestrzeni.

Na bezładny chór powitań odpowiedział formalnym: Dzień dobry wszystkim! i zwrócił się do wysokiego człowieka stojącego w pierwszym szeregu gości. Mr Golde, senior Klubu Dziennikarzy, mógłby być inspiracją dla starego żartu o lokaju zapowiadającym gości: Teraz trzej reporterzy, madame, i dżentelmen z „Timesa”. Ubierał się i zachowywał jak dyplomata starej daty; wszyscy bez wahania obdarzali go zaufaniem i nikt potem nigdy tego nie żałował.

— Niezły mamy tu dziś tłum, Mr Golde. Pewnie nie macie o czym pisać. Dżentelmen z „Timesa” uśmiechnął się.

— Mam nadzieję, że coś pan na to poradzi, panie Karellen.

Spojrzał bacznie na zastanawiającego się nad odpowiedzią Kontrolera. Wydawało się nie fair, że nieruchome jak maski twarze Zwierzchników nie zdradzały żadnych uczuć. Wielkie oczy o źrenicach zwężonych nawet w tym słabym świetle, z nieodgadnionym wyrazem wpatrywały się w zaciekawione oczy Człowieka. Dwie szpary oddechowe na policzkach, jeśli te żłobkowane, bazaltowoczarne wypukłości można było nazwać policzkami, wydawały cichy, świszczący dźwięk, z jakim prawdopodobnie płuca Karellena pracowały w rzadkim, ziemskim powietrzu. Golde mógł dostrzec kurtynę białych, delikatnych włosów powiewających zgodnie z rytmem oddechu Zwierzchnika. Powszechnie uważano, iż są to filtry przeciwpyłowe i na tej kruchej podstawie zbudowano wiele skomplikowanych teorii na temat atmosfery świata Zwierzchników.

— O tak, mam dla was parę informacji. Jak na pewno wiecie, ostatnio wystartował z Ziemi jeden z naszych statków zaopatrzeniowych powracający do bazy. Właśnie odkryliśmy na jego pokładzie pasażera na gapę.

Sto ołówków nagle znieruchomiało i sto par oczu wbiło się w Karellena.

— Powiedział pan „pasażer na gapę”, Kontrolerze — zapytał Golde. — Czy wolno mi spytać, kim jest i jak dostał się na pokład?

— Nazywa się Jan Rodericks, studiował inżynierię na Uniwersytecie Kapsztadzkim. Pozostałe szczegóły niewątpliwie odkryjecie sami, za pomocą własnych, niezwykle skutecznych sposobów.

Karellen uśmiechnął się. Uśmiech Zwierzchnika był dość nietypowy. Pozostawał jedynie w oczach;

sztywne, pozbawione warg usta prawie się nie poruszyły. Golde zastanawiał się, czy był to kolejny z ludzkich zwyczajów z taką zręcznością naśladowany przez Karellena. Jednak mimo wszystko sprawiał wrażenie uśmiechu i rozmówcy właśnie tak go odbierali.

— Jeśli chodzi o to, w jaki sposób — kontynuował Kontroler — ma to mniejsze znaczenie. Mogę zapewnić zarówno was, jak i każdego potencjalnego astronautę, że tego wyczynu z pewnością nie da się powtórzyć.

— Co stanie się z tym młodym człowiekiem? — zapytał Golde. — Czy zostanie odesłany na Ziemią?

— Chociaż sprawa nie podlega mojej jurysdykcji, przypuszczam, że powróci następnym statkiem. Stwierdzi, że tam dokąd dotarł, warunki są zbyt różne, zbyt odmienne, aby człowiek mógł się w nich dobrze czuć. I w ten sposób dochodzimy do głównego tematu naszego dzisiejszego spotkania. — Karellen przerwał i zapadła jeszcze głębsza cisza. — Młodsi i bardziej romantyczni członkowie waszej rasy skarżą się na to, że przestrzeń zewnętrzna została przed wami zamknięta. Czyniąc tak, mieliśmy w tym swój cel; nie wydajemy zakazów dla samej przyjemności zakazywania. Czy kiedykolwiek zadaliście sobie trud, by rozważyć, jeśli wybaczycie mi tę mało pochlebną analogię, co czułby człowiek z epoki kamiennej, który znalazłby się nagle we współczesnym mieście?

— Ależ — zaprotestował przedstawiciel „Herald Tribune” — to zasadnicza różnica. Jesteśmy przyzwyczajeni do zdobyczy nauki. W waszym mieście na pewno nie potrafilibyśmy zrozumieć wielu rzeczy, ale nie wydałyby nam się one cudami.

— Czy jesteście tego zupełnie pewni? — zapytał Karellen tak cichym głosem, że trudno było dosłyszeć jego słowa. — Wiek elektryczności od wieku pary dzieli zaledwie sto lat, lecz cóż począłby inżynier z epoki królowej Wiktorii z odbiornikiem telewizyjnym albo elektroniczną maszyną liczącą? I jak długo udałoby mu się przeżyć, gdyby zaczął badać zasady ich działania? Przepaść między dwiema technologiami może łatwo stać się tak wielka, że próba jej przeskoczenia może skończyć się śmiercią.

— Hej — szepnął Reuter do BBC. — Mamy szczęście. Właśnie zamierza ogłosić jakąś ważną deklarację dotyczącą całej ich polityki. Znam te objawy.

— Są też jeszcze inne powody, dla których zamknęliśmy rasę ludzką na Ziemi. Patrzcie.

Światła przygasły, a potem zgasły zupełnie. Równocześnie na środku pokoju zaczęła formować się fosforyzująca plama. Po chwili znieruchomiała w gwiezdny wir, w spiralną mgławicę widzianą z ogromnej odległości: z punktu położonego daleko poza najbardziej oddalonym od centrum słońcem.

— Tego widoku nie oglądał jeszcze żaden człowiek — rozległ się w ciemności głos Kontrolera. — Widzicie swój Wszechświat, archipelag planet, wśród których żyjecie i wasze Słońce, z odległości pół miliona lat świetlnych.

Zapadło długie milczenie. Po chwili Karellen podjął wątek, ale teraz w jego głosie pojawiło się coś, co można by uznać za litość zmieszaną ze wzgardą.

— Wasza rasa wykazała godną podziwu niezdolność do uporania się z problemami wlasnej, niezbyt dużej planety. Kiedy przybyliśmy, znajdowaliście się o włos od samounicestwienia przy pomocy sił, jakie przedwcześnie dała wam w ręce nauka. Gdybyśmy nie zmienili biegu wydarzeń, Ziemia byłaby dziś radioaktywną pustynią. Teraz macie zjednoczony świat i ludzkość. Wkrótce będziecie już na tyle cywilizowani, aby zarządzać własną planetą bez naszej pomocy. Może uda się wam też kiedyś uporać z problemami całego Układu Słonecznego. Jednak czy naprawdę wyobrażacie sobie, że kiedykolwiek sprostacie temu?

Mgławica zaczęła gwałtownie rosnąć. Obok dziennikarzy przelatywały pojedyncze gwiazdy, pojawiając się i znikając jak skry z paleniska. A każda z tych ulotnych iskierek oznaczała słońce i któż zgadnie ile krążących wokół niego światów.

— W jednej tylko, naszej galaktyce — mruczał Karellen — jest osiemdziesiąt siedem miliardów słońc. Jednak nawet i ta liczba daje jedynie słabe pojęcie o rozmiarach i przestrzeni. Stając z tym twarzą w twarz, będziecie jak mrówki próbujące zbadać i sklasyfikować wszystkie ziarnka piasku na wszystkich pustyniach waszego świata.

— W obecnym stadium ewolucji wasza rasa nie zdoła sprostać tej niezwykłej próbie. Jednym z moich obowiązków jest chronić was przed potęgami i siłami kryjącymi się wśród gwiazd, siłami przewyższającymi wszystko, co moglibyście sobie wyobrazić.

Obraz wirującej, ognistej galaktycznej mgły nagle zbladł i zniknął i w nagłej ciszy wielkiej sali znów zapaliło się światło.

Karellen odwrócił się, aby wyjść; audiencja była skończona. Przy drzwiach zatrzymał się i raz jeszcze spojrzał na milczące zgromadzenie.

— To gorzka myśl, ale musicie do niej przywyknąć. Być może, któregoś dnia zawładniecie planetami. Jednak gwiazdy nie są dla Człowieka.

„Gwiazdy nie są dla Człowieka”. O tak, fakt, że zatrzaśnięto im przed nosem bramy niebios, mocno ich rozzłości. Jednak muszą wreszcie spojrzeć prawdzie w twarz, a przynajmniej w ten jej fragment, który litościwie mógł im pokazać.

Samotny na wyżynach stratosfery Karellen patrzył na świat i lud, który — choć niechętnie — wziął pod opiekę. Myślał o przyszłości, o tym, czym ten świat będzie zaledwie za tuzin lat.

Nawet nie dowiedzą się, jakie mieli szczęście. Przez okres jednego ludzkiego pokolenia ludzkość zaznała tyle radości, ile nie było dane żadnej rasie przed nią. Był to Złoty Wiek. Lecz złoty jest również kolorem schyłku, barwą jesieni — i tylko uszy Karellena były w stanie usłyszeć pierwsze zawodzenia zimowych zawiei.

I tylko Karellen wiedział, z jaką nieubłaganą szybkością nadchodził koniec Złotego Wieku.

Загрузка...