ZIEMIA I ZWIERZCHNICY

Wulkan, który z rykiem wyrzucił Taratuę z głębin Pacyfiku spał już od pół miliona lat. „A jednak — pomyślał Reinhold — wkrótce ta wyspa zostanie osmalona płomieniami o wiele gorętszymi niż te, które towarzyszyły jej narodzinom”. Spojrzał w stronę stanowiska startowego i jego wzrok wspiął się po piramidzie rusztowań, które wciąż otaczały „Kolumba”. Dwieście stóp wyżej dziób statku błyszczał w promieniach zachodzącego słońca. Dla statku nadchodziła ostatnia noc — niebawem będzie się pławił w odwiecznym blasku słonecznym otwartego kosmosu.

Tu, pod palmami, wysoko na skalnym grzbiecie wyspy było cicho i spokojnie. Jedynym odgłosem wskazującym na pracę przy realizacji projektu był dolatujący od czasu do czasu jęk sprężarek lub okrzyk robotnika. Reinhold polubił ten palmowy zagajnik; niemal co wieczór przychodził tutaj, by patrzeć na swoje małe imperium. Smuciła go nieco myśl, że te palmy zostaną rozpylone na atomy, gdy „Kolumb” w huraganie ognia wzniesie się do gwiazd.

„James Forrestal” przecinający ciemne wody milę za pierścieniem raf włączył szperacze. Słońce zaszło już zupełnie i od wschodu szybko nadciągała tropikalna noc. Reinhold trochę sardonicznie zastanawiał się, czy dowódca lotniskowca naprawdę spodziewał się wytropić rosyjskie łodzie podwodne tak blisko brzegu.

Myśl o Rosji, jak zawsze, przypomniała mu Konrada i tamtą okropną wiosnę 1945 roku. Minęło przeszło trzydzieści lat, ale wspomnienie tych ostatnich dni, gdy Trzecia Rzesza waliła się pod naporem Wschodu i Zachodu, było nadal żywe w jego pamięci. Wciąż widział zmęczone, niebieskie oczy Konrada ł złotawą szczecinę na jego policzkach, gdy podawali sobie ręce i rozstawali się pośród ruin pruskiej wioski, a obok nich przepływał nie kończący się potok uchodźców.

Rozstanie to pozostało dla niego symbolem wszystkiego, co od tamtej pory stało się ze światem: rozłamu między Wschodem a Zachodem. Albowiem Konrad wybrał drogę do Moskwy. Wtedy Reinhold uważał go za głupca, ale teraz nie był już tego taki pewien.

Przez trzydzieści lat sądził, że Konrad nie żyje. Dopiero tydzień temu pułkownik Sandmayer, szef wywiadu technologicznego, przekazał mu nowe wiadomości. Nie lubił Sandmayera i był pewien, że tamten odwzajemnia to uczucie. Jednak żaden z nich nie pozwalał, aby szkodziło to ich współpracy.

— Panie Hoffmann — zaczął pułkownik w swoim najlepszym oficjalnym stylu — właśnie otrzymałem pewne alarmujące informacje z Waszyngtonu. Wprawdzie są ściśle tajne, ale postanowiliśmy je przekazać zespołowi koordynującemu, aby zwrócić uwagę panów na konieczność pośpiechu.

Przerwał dla zwiększenia efektu swoich słów, ale na Reinholdzie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Domyślał się, o co może chodzić.

— Rosjanie prawie nas dogonili. Skonstruowali silnik atomowy, może nawet lepszy od naszego i budują statek na brzegu Bajkału. Nie znamy zaawansowania ich prac, lecz wywiad uważa, że mogą wystartować jeszcze w tym roku. Rozumie pan, co to oznacza.

„Tak — pomyślał Reinhold — rozumiem. Rozpoczął się wyścig i niekoniecznie my musimy go wygrać”.

— A wie pan, kto kieruje ich zespołem? — zapytał, właściwie nie oczekując odpowiedzi. Ku jego zdziwieniu pułkownik Sandmayer podsunął mu kartkę maszynopisu. Na pierwszym miejscu zobaczył imię i nazwisko: Konrad Schneider.

— Pan sporo wie o tych ludziach z Penemunde, prawda? — powiedział pułkownik. — To może nam dać pewne pojęcie o ich metodach. Chciałbym otrzymać od pana notatki o tych wszystkich, których pan pamięta: specjalności, najlepsze pomysły i tak dalej. Wiem, że po upływie tylu lat moja prośba nie jest łatwa do spełnienia, ale proszę się postarać.

— Jedynym, który naprawdę się liczy, jest Konrad Schneider — odparł Reinhold. — On był bardzo błyskotliwy, pozostali to po prostu kompetentni inżynierowie. Bóg jeden wie, do czego doszedł w ciągu tych trzydziestu lat. Proszę pamiętać, że zapewne zna wszystkie nasze wyniki, a my nie wiemy nic o jego osiągnięciach. To daje mu zdecydowaną przewagę.

Nie chciał, aby zabrzmiało to jak krytyka wywiadu, ale przez chwilę wydawało się, że Sandmayer zamierza się obrazić. Potem pułkownik wzruszył ramionami.

— Ten medal ma dwie strony, sam pan tak mówił. Swobodna wymiana informacji zapewnia szybszy postęp, nawet jeśli ujawnimy kilka naszych tajemnic. Prawdopodobnie rosyjskie kierownictwo nie ma pojęcia o połowie badań prowadzonych przez ich uczonych. Pokażemy im, że Demokracja pierwsza stanie na Księżycu.

„Demokracja — bzdury!” — pomyślał Reinhold, jednak wiedział, że lepiej nie mówić tego głośno. Jeden Konrad Schneider był wart milion nazwisk na liście wyborców. A czego dokonał przez ten czas, mając do dyspozycji wszystkie zasoby ZSRR? Może właśnie teraz jego statek odrywał się od Ziemi…

Słońce, które zaszło nad Taratuą, stało jeszcze wysoko nad Bajkałem, gdy Konrad Schneider i towarzyszący mu zastępca ministra do spraw energii atomowej wolno opuszczali teren, na którym wznosiła się kratownica prób silnikowych. Wciąż boleśnie dzwoniło im w uszach, choć ostatnie dudniące echa zamarły nad jeziorem dziesięć minut temu.

— Czemu ta ponura mina? — zapytał nagle Grigoriewicz. — Teraz powinniście być szczęśliwi. Za miesiąc będziemy już w drodze, a jankesi udławią się z wściekłości.

— Jak zwykle jesteście optymistą — powiedział Schneider. — To nie jest takie proste, chociaż silnik działa. Prawda, że nie przewiduję już żadnych poważnych trudności, ale niepokoją mnie raporty z Taratui. Mówiłem wam, jak dobry jest Hoffmann, a on ma do dyspozycji miliardy dolarów. Fotografie jego statku nie są zbyt wyraźne, ale wydaje się, że niewiele mu brakuje, aby zakończyć pracę. I wiemy, że przetestował swój silnik pięć tygodni temu.

— Nie martwcie się — zaśmiał się Grigoriewicz. — To ich czeka wielka niespodzianka. Pamiętajcie, oni nic o nas nie wiedzą.

Schneider przez chwilę zastanawiał się, czy istotnie tak było, lecz uznał, że bezpieczniej nie wyrażać swoich wątpliwości. Mogłoby to popchnąć myśli Grigoriewicza na zbyt zawiłe i kręte tory, a jeśli rzeczywiście gdzieś nastąpił przeciek, jemu samemu trudno byłoby oczyścić się z podejrzeń.

Wartownik zasalutował, gdy ponownie wchodzili do budynku zarządu. Pomyślał ponuro, że jest tu prawie tylu wojskowych, ilu techników. Jednak tacy właśnie byli Rosjanie i jak długo wojskowi schodzili mu z drogi, nie miał powodu do skarg. W sumie, poza irytującymi drobiazgami, wszystko przebiegało zgodnie z jego oczekiwaniami. Tylko przyszłość pokaże, czy Reinhold wybrał lepiej.

Właśnie zabierał się do pisania ostatniego raportu, gdy przerwała mu wrzawa podnieconych głosów. Przez moment siedział za biurkiem bez ruchu, zastanawiając się, jakież wydarzenie mogło być powodem naruszenia surowej dyscypliny obozu. Potem podszedł do okna — i po raz pierwszy w życiu poczuł rozpacz.

Kiedy Reinhold schodził z pagórka, niebo nad jego głową było już pełne gwiazd. Na morzu „Forrestal” wciąż przeczesywał fale świetlistymi palcami, podczas gdy rusztowanie wzniesione na brzegu, wokół „Kolumba” rozbłysło światłami jak wigilijna choinka. Tylko sterczący dziób statku odcinał się czarnym cieniem na tle rozgwieżdżonego nieba.

Z baraków personelu dobiegły dźwięki tanecznej muzyki i Reinhold podświadomie dostosował krok do jej rytmu. Właśnie dochodził do wąskiej drogi biegnącej skrajem piaszczystej plaży, gdy jakieś przeczucie, jakiś zauważony kątem oka ruch kazały mu się zatrzymać. Zaskoczony, popatrzył na morze i ponownie na ląd; dopiero po chwili przyszło mu do głowy, by spojrzeć w górę.

I wtedy Reinhold Hoffmann, w tej samej chwili co Konrad Schneider, zrozumiał, że przegrał swój wyścig. I wiedział, iż przegrał nie o kilka tygodni czy miesięcy, jak się tego obawiał, lecz o tysiąclecia. Ogromne, bezgłośne cienie przesuwające się na wysokości wielu mil na tle gwiazd, górowały nad jego „Kolumbem” bardziej niż ten nad dłubankami człowieka paleolitu. Przez chwilę, która wydawała mu się wiecznością, Reinhold wraz z całym światem przyglądał się wielkim statkom majestatycznie opadającym ku Ziemi, aż w końcu usłyszał odległy gwizd towarzyszący ich przejściu przez rzadką stratosferę.

Nie czuł żalu, że praca całego jego życia poszła na marne. Trudził się, by poprowadzić ludzi do gwiazd i w godzinie zwycięstwa odległe, obojętne gwiazdy przyszły do niego. Był to moment, gdy historia wstrzymała oddech, a teraźniejszość oddzielała się od przeszłości, tak jak lodowiec odrywa się od zimnych, rodzinnych skał i dumnie odpływa, by samotnie żeglować po morzach. Wszystkie osiągnięcia minionych wieków stały się nagle niczym i w mózgu Reinholda kołatała się jedna, jedyna myśl:

„Ludzka rasa nie jest już samotna”.

Sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych stal nieruchomo przy wielkim oknie, patrząc w dół na ożywiony ruch Czterdziestej Trzeciej Ulicy. Czasami zastanawiał się, czy to słuszne, by jakikolwiek człowiek pracował tak wysoko nad innymi ludźmi. Odrobina dystansu to rzecz pożądana, lecz łatwo może się przerodzić w obojętność. A może po prostu próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenie swojej niechęci do drapaczy chmur, nie wygasłej mimo dwudziestu lat pracy w Nowym Jorku.

Za plecami usłyszał odgłos otwierających się drzwi, ale nie odwrócił głowy, gdy do pokoju wszedł Pięter van Ryberg. Nastąpiła nieunikniona pauza, w czasie której Pięter z dezaprobatą spoglądał na termostat; mówiono żartobliwie, że sekretarz generalny lubi żyć w lodówce. Stormgren zaczekał, aż jego zastępca dołączy do niego przy oknie, po czym oderwał wzrok od znajomego, lecz zawsze pasjonującego widoku rozpościerającego się w dole.

— Spóźniają się — powiedział. — Wainwright powinien tu być już pięć minut temu.

— Właśnie otrzymałem wiadomość od policji. Ciągnie za sobą całą procesję i utykają w korkach. Powinien tu być lada chwila. — Van Ryberg przerwał, po czym dorzucił: — Nadal jest pan pewien, że spotkanie z nim to dobry pomysł?

— Obawiam się, że jest już trochę za późno, żeby się z tego wycofać. Przecież mimo wszystko wyraziłem zgodę, chociaż wie pan, że to nie był wcale mój pomysł.

Stormgren podszedł do biurka i zaczął nerwowo bawić się swoim słynnym uranowym przyciskiem do papierów. Nie był zdenerwowany, tylko niezdecydowany. Był nawet zadowolony z tego, że Wainwright się spóźnia, dzięki temu od samego początku będzie miał nad nim przewagę. Takie drobiazgi odgrywają w ludzkich sprawach ważniejszą rolę, niż mógłby sobie tego życzyć ktoś, kto kieruje się jedynie logiką i rozsądkiem.

— Są! — powiedział nagle van Ryberg, przyciskając twarz do szyby. — Nadchodzą aleją i jest ich chyba ze trzy tysiące.

Stormgren wziął notatnik i dołączył do swego zastępcy. Oddalony o pół mili, mały, lecz zdecydowany pochód wolno podążał w kierunku gmachu’Sekretariatu. Nad tłumem powiewały nieczytelne jeszcze z tej odległości transparenty, lecz sekretarz dobrze wiedział, jaka jest ich treść. W końcu usłyszał górującą nad ulicznym zgiełkiem, złowrogą melodię pieśni śpiewanej przez demonstrantów. Poczuł, jak wzbiera w nim fala niesmaku. Świat na pewno widział już dość maszerujących tłumów i gniewnych sloganów!

Pochód dotarł już do budynku; musieli wiedzieć, że na nich patrzy, bo tu i tam, chociaż bez przesadnego zacietrzewienia, wygrażali pięściami w powietrzu. Gesty te nie były skierowane przeciw Stormgrenowi, choć niewątpliwie chodziło o to, aby je zobaczył. Tak jak krasnale grożący olbrzymowi, tak i oni gniewnie potrząsali kułakami ku niebu, na którym pięćdziesiąt kilometrów wyżej niczym lśniąca, srebrna chmura wisiał flagowy statek floty Zwierzchników.

„I bardzo prawdopodobne — pomyślał Stormgren — że Karellen przygląda się całemu zajściu i pęka ze śmiechu, bo taka demonstracja nie mogłaby się odbyć bez cichego poparcia Kontrolera”.

Stormgren po raz pierwszy spotykał się z przywódcą Ligi Wolności. Przestał zastanawiać się, czy mądrze robi, bowiem plany Karellena były często zbyt subtelne, aby mógł je pojąć mózg zwykłego człowieka. Jednak sekretarz nie dostrzegał żadnego zagrożenia związanego z tym spotkaniem. Gdyby natomiast odmówił widzenia Wainwrightowi, Liga ukręciłaby z tego faktu powróz na jego szyję.

Aleksander Wainwright był wysokim, przystojnym mężczyzną po czterdziestce. Stormgren wiedział, że był to człowiek kryształowo uczciwy, a przez to podwójnie niebezpieczny. A jednak oczywista szczerość jego intencji sprawiała, że trudno było nie darzyć go sympatią, niezależnie od tego, jaki miało się stosunek do jego poglądów i niektórych jego zwolenników.

Gdy van Ryberg nieco zbyt ceremonialnie przedstawił ich sobie, Stormgren nie tracił czasu.

— Sądzę — zaczął — iż głównym powodem pańskiej wizyty jest złożenie formalnego protestu przeciw planowi federacji. Czy mam rację?

Wainwright poważnie skinął głową.

— To jest mój główny powód, panie sekretarzu. Jak pan wie, od pięciu lat próbujemy uświadomić rodzajowi ludzkiemu niebezpieczeństwo, jakie mu zagraża. Zadanie nie należało do łatwych, ponieważ większość ludzi wydaje się zadowolona z tego, że Zwierzchnicy rządzą światem wedle swojej woli. Mimo to, w każdym kraju znaleźli się patrioci, łącznie pięć milionów, którzy podpisali naszą petycję.

— W porównaniu z dwoma i pół miliardami liczba ta nie robi specjalnego wrażenia.

— To liczba, której nie można zignorować. A na każdego, który podpisał, przypada wielu żywiących podobne wątpliwości co do słuszności, nie mówiąc już o legalności planu federacji. Nawet Kontroler Karellen, mimo całej swej potęgi, nie jest w stanie jednym pociągnięciem pióra przekreślić tysiąca lat historii.

— A któż może cokolwiek powiedzieć o potędze, jaką dysponuje Karellen? — odparował Stormgren. — Kiedy byłem chłopcem, Federacja Europejska była tylko snem, a nim dorosłem, stała się rzeczywistością. I doszło do tego przed przybyciem Zwierzchników. Karellen po prostu kończy dzieło, które sami zaczęliśmy.

— Europa była kulturową i geograficzną jednością. Cały świat nią nie jest, na tym polega różnica.

— Zwierzchnikom — odparł sarkastycznie Stormgren — których punkt widzenia, zgodzi się pan ze mną, jest o wiele bardziej dojrzały niż nasz, Ziemia zapewne wydaje się dużo mniejsza niż Europa naszym przodkom.

— Nie oznacza to, że jestem całkowicie przeciwny tworzeniu Federacji, choć większość moich zwolenników może się z tym nie zgodzić. Powinna ona jednak powstać z naszej inicjatywy, a nie być narzucana z zewnątrz. Musimy sami stanowić o swoim losie. Trzeba skończyć z wtrącaniem się obcych w ludzkie sprawy!

Stormgren westchnął. Wszystko to słyszał setki razy i wiedział, że może udzielić tylko jednej, znanej odpowiedzi, której Liga Wolności nigdy nie zaakceptuje. On ufał Karellenowi, oni nie. Na tym polegała podstawowa różnica i nic nie mógł na to poradzić. Na szczęście Liga Wolności także nie miała na to żadnego wpływu.

— Pozwoli pan, że zadam kilka pytań — rzekł. — Czy może pan zaprzeczyć, że Zwierzchnicy dali światu bezpieczeństwo, pokój i dobrobyt?

— To prawda. Jednak odebrali nam wolność. Nie samym…

— …chlebem człowiek żyje. Tak, wiem, ale po raz pierwszy w historii każdy człowiek może być pewny, że go dostanie. W każdym razie, jakąż to wolność utraciliśmy w zamian za to, co dali nam Zwierzchnicy, a czego nie mieliśmy w żadnym okresie naszej cywilizacji?

— Wolność kierowania swoim losem, zgodnie z wolą Bożą.

„No nareszcie — pomyślał Stormgren — doszliśmy do sedna sprawy. Podłożem konfliktu jest religia, chociaż pozornie wygląda to inaczej. Wainwright nikomu nie pozwoli zapomnieć o tym, że był kiedyś duchownym. Choć nie nosi już koloratki, ma się wrażenie, że wciąż ma ją na szyi”.

— W zeszłym miesiącu — powiedział z naciskiem sekretarz — setka biskupów, kardynałów i rabinów podpisała wspólną deklarację potwierdzającą ich poparcie dla zamiarów Kontrolera. Duchowni opowiedzieli się przeciwko wam.

Wainwright gniewnie potrząsnął głową.

— Wielu przywódców to ludzie zaślepieni: Zwierzchnicy przekupili ich. Kiedy pojmą istotę zagrożenia, może już być za późno. Inicjatywa wymknie się nam z rąk i staniemy się rasą niewolników.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza. W końcu Stormgren odparł:

— Za trzy dni znów spotkam się z Kontrolerem. Przekażę mu pański sprzeciw, ponieważ jest moim obowiązkiem prezentowanie mu wszystkich poglądów. Jednak mogę pana zapewnić, że to niczego nie zmieni.

— Jest jeszcze jedna sprawa — powiedział powoli Wainwright. — Mamy wiele zastrzeżeń do Zwierzchników, lecz nade wszystko nie podoba nam się ich tajemniczość. Jest pan jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek rozmawiał z Karellenem i nawet pan nigdy go nie widział. Czy to dziwne, że mamy wątpliwości co do motywów, jakimi się kieruje?

— Mimo wszystkiego, co zrobił dla ludzkości?

— Tak, mimo to. Nie wiem, co budzi w nas większy sprzeciw: wszechmoc Karellena czy jego tajemniczość. Jeśli nie ma nic do ukrycia, dlaczego się nam nie pokaże? Następnym razem, kiedy będzie pan z nim rozmawiał, panie Stormgren, prószy zapytać!

Stormgren milczał. Na to nie miał odpowiedzi; w każdym razie takiej, która przekonałaby rozmówcę. Czasami zastanawiał się, czy udało mu się przekonać samego siebie.

Z ich punktu widzenia była to, oczywiście, operacja na niewielką skalę, lecz dla Ziemi było to największe wydarzenie, jakie kiedykolwiek miało miejsce. Bez żadnego ostrzeżenia z niezbadanych otchłani kosmosu wyłoniła się flota wielkich statków. Ten dzień był opisywany niezliczoną ilość razy w powieściach, lecz tak naprawdę nikt nie wierzył, że kiedykolwiek nadejdzie. Teraz wreszcie nastał: błyszczące, nieruchome obiekty wiszące nad każdym kontynentem symbolizoawały wiedzę, jakiej ludzkość nie miała szans dorównać jeszcze przez stulecia. Przez sześć dni bez ruchu unosiły się nad miastami, niczym nie wskazując, że zdają sobie sprawę z istnienia Człowieka. Nie było to jednak potrzebne: przecież te potężne statki nieprzypadkowo znalazły się właśnie nad Nowym Jorkiem, Londynem, Paryżem, Moskwą, Rzymem, Kapsztadem, Tokio, Canberrą…

Jeszcze przed upływem tych kilku mrożących krew w żyłach dni, niektórzy ludzie domyślili się prawdy. Dla tej rasy, która rzekomo niczego nie wiedziała o ludziach, nie był to pierwszy kontakt. W tych milczących, nieruchomych statkach mistrzowie psychologii studiowali ludzkie reakcje. Kiedy napięcie dojdzie do zenitu, podejmą działania.

Szóstego dnia Karellen, Kontroler Ziemi, na wszystkich częstotliwościach fal radiowych oznajmił światu swoją obecność. Przemawiał tak doskonałą angielszczyzną, że spory wywołane tym faktem po obu stronach Atlantyku nie wygasły przez długie lata. Jednak treść tej przemowy była jeszcze bardziej wstrząsająca od formy. Niewątpliwie było to dzieło niezrównanego geniuszu dowodzące doskonałej i absolutnej znajomości natury ludzkiej. Nie mogło być wątpliwości, że jego erudycja i wirtuozeria, kuszące wzmianki dowodzące posiadania wiedzy niedostępnej jeszcze człowiekowi były eksponowane celowo, tak by przekonać rodzaj ludzki, że właśnie zetknął się z przytłaczającą potęgą intelektualną. Kiedy Karellen skończył, narody Ziemi wiedziały, że nadszedł kres dotychczasowej niezależności. Lokalne rządy zachowały swą władzę, lecz w kwestiach szeroko pojętej polityki zagranicznej decydujący głos nie należał już do ludzi. Argumenty i protesty były daremne.

Oczywiście, trudno oczekiwać, że wszystkie narody świata pokornie pogodzą się z takim ograniczeniem swojej władzy. Jednak wszelki aktywny opór napotykał nieprzezwyciężone trudności, ponieważ zniszczenie statków Zwierzchników, nawet gdyby było możliwe, pociągnęłoby za sobą zniszczenie miast, nad którymi wisiały. Mimo to, jedno z mocarstw uczyniło taką próbę. Może odpowiedzialni za tę decyzję mieli nadzieję załatwić jednym atomowym pociskiem dwie sprawy, ponieważ ich celem był statek unoszący się nad stolicą sąsiedniego i nieprzyjaźnie nastawionego kraju.

Gdy w tajnym punkcie dowodzenia na ekranie monitora pojawił się obraz ogromnego statku, sercami niewielkiej grupy oficerów i techników musialy targać mieszane uczucia. Jeśli im się uda, jakie działania podejmą pozostałe statki? Czy byli w stanie również je zniszczyć, dając ludzkości możliwość podążania dalej własną drogą? A może Karellen zechce wywrzeć jakąś straszliwą zemstę na tych, którzy go zaatakowali?

Ekran pociemniał nagle, gdy pocisk trafił w cel i natychmiast inna kamera, umieszczona wiele mil dalej w powietrzu, zaczęła przekazywać obraz. W ułamku sekundy, jaki trwało połączenie, powinna była powstać ognista kula płonąca na niebie niczym drugie Słońce.

Jednak nic takiego się nie stało. Wielki statek unosił się na skraju stratosfery nietknięty, pławiąc się w słonecznym blasku. Pocisk nie tylko nie zdołał go znisz czyć; co więcej, nikt nie był w stanie powiedzieć, co się z nim stało. A ponadto Karellen nie podjął żadnych działań przeciw inicjatorom ataku; nawet nie dał znać, że go zauważył. Zignorował ich pogardliwie, pozwalając im pocić się ze strachu przed zemstą, która nigdy nie nadeszła. Było to skuteczniejsze i bardziej odbierające chęć oporu niż jakiekolwiek represje. Rząd odpowiedzialny za wystrzelenie pocisku upadł wśród wzajemnych oskarżeń kilka tygodni później.

Polityka Zwierzchników napotkała również bierny opór. Zazwyczaj Karellen umiał dać sobie z tym radę, pozwalając przeciwnikom robić swoje, dopóki nie odkryli, że odmawiając współpracy, sami sobie wyrządzają krzywdę. Tylko raz podjął bezpośrednią akcję skierowaną przeciw krnąbrnemu rządowi.

Przez ponad sto lat Republika Południowej Afryki była ośrodkiem napięć spolecznych. Ludzie dobrej woli po obu stronach usiłowali zbudować most, jednak daremnie — obawy i uprzedzenia były zbyt głęboko zakorzenione, by mogła się udać jakakolwiek współpraca. Kolejne rządy różniły się jedynie stopniem tolerancji; Ziemia była zatruta nienawiścią i jadem wojny domowej.

Kiedy stało się jasne, że nie zostaną podjęte żadne wysiłki, aby położyć kres tej sytuacji, Karellen przekazał swoje ostrzeżenie. Po prostu wyznaczył datę i godzinę, nic więcej. Zrozumiano go, lecz niezbyt się tym przejęto, bowiem nikt nie wierzył, że Zwierzchnicy mogą podjąć jakieś działania, które obejmą zarówno winnych, jak i niewinnych.

I nie podjęli. Tyle że Słońce minęło południk Kapsztadu — i zgasło. Pozostała blada, czerwonawa kula nie dająca światła ani ciepła. W jakiś sposób w głębi kosmosu promienie słoneczne zostały spolaryzowane przez nieznane pole siłowe nie przepuszczające żadnego promieniowania. Obszar Ziemi objęty tym zjawiskiem miał średnicę pięciuset kilometrów i kształt idealnego okręgu.

Pokaz trwał trzydzieści minut. Wystarczyło; następnego dnia rząd Południowej Afryki ogłosił, że białej mniejszości zostają przywrócone pełne prawa obywatelskie.

Mirno takich pojedynczych wypadków, rodzaj lucbki zaakceptował Zwierzchników jako część naturalnego porządku rzeczy. W zaskakująco krótkim czasie początkowy szok poszedł w niepamięć i świat ponównie zajął się swoimi sprawami. Największą zmianą, jaką mógłby zauważyć obudzony ponownie Rip van Winkle było przyciszone oczekiwanie, rodzaj wewnętrznego oglądania się przez ramię, z jakim ludzkość czekała, aż Zwierzchnicy wyjdą ze swych lśniących statków i pokażą się publicznie.

Minęło pięć lat i nadal czekano. „Oto — pomyślał Stormgren — przyczyna wszystkich kłopotów”.

Kiedy samochód Stormgrena podjechał do pasa startowego, czekało na niego zwykłe kółko gapiów i przygotowanych kamer. Sekretarz generalny zamienił jeszcze kilka słów ze swoim zastępcą, wziął dyplomatkę i ruszył przez pierścień widzów.

Karellen nigdy nie kazał mu zbyt długo czekać. Tłum wydał nagły okrzyk i na niebie, ponad głowami, z zapierającą dech w piersi szybkością pojawił się srebrny bąbel. Podmuch powietrza szarpnął ubraniem Stormgrena, gdy niewielki stateczek zawisł kilka centymetrów nad ziemią, pięćdziesiąt metrów dalej, jakby obawiał się zetknięcia z nieczystą planetą. Idący wolno przed siebie Stormgren dostrzegł znajome wybrzuszenie powłoki statku wykonanej bez jednego spawu i po chwili ukazał się przed nim otwór, który tak intrygował najlepsze naukowe umysły Ziemi. Sekretarz wszedł do jedynej, oświetlonej miękkim światłem kabiny promu. Wejście zasklepiło się, jakby nigdy nie istniało, odcinając obraz i dźwięk.

Otworzyło się po pięciu minutach. Mimo że Stormgren nawet nie poczuł, że leci. wiedział, iż znajduje się już na wysokości pięćdziesięciu kilometrów, wewnątrz statku Karellena. Przebywał w świecie Zwierzchników; wszystko wokół tętniło ich tajemniczymi sprawami. Zbliżył się do nich bardziej niż jakikolwiek człowiek na świecie, ale wiedział o nich nie więcej niż te miliony ludzi na dole.

Mały pokój konferencyjny na końcu korytarza nie był umeblowany, jeśli nie liczyć pojedynczego fotela i stolika pod ekranem wizyjnym. Zgodnie z zamierzeniami projektantów, wnętrze nie mówiło nic o ich naturze. Ekran wizyjny, jak zawsze, był pusty. W snach Stormgren czasem widział, jak ekran ożywa, ujawniając mu tajemnicę dręczącą cały świat. Jednak ten sen nigdy się nie ziścił; ciemny prostokąt krył całkowitą zagadkę. Jednak była tam jeszcze potęga i mądrość, ogromne, tolerancyjne zrozumienie ludzkiej psychiki i najbardziej ze wszystkiego nieoczekiwane i nie pozbawione ciepłego humoru uczucie do tych małych stworzeń kłębiących się na planecie pod nimi.

Z ukrytego głośnika przemówił dobrze znany, spokojny, niespieszny głos, który Ziemia słyszała tylko raz. Jego barwa i ton mówiły coś o fizycznym wyglądzie Karellena; sprawiały wrażenie czegoś przytłaczająco wielkiego. Karollen musiał być okazałym osobnikiem — może dużo większym od człowieka. Jednak prawdą było też to, że niektórzy naukowcy po przeanalizowaniu nagrań jego jedynego przemówienia sugerowali, iż mógł to być głos maszyny. Jednak w coś takiego Stormgren absolutnie nie wierzył.

— Tak, Rikki, przysłuchiwałem się waszemu spotkaniu. I cóż poczniesz z panem Wainwrightem?

— To człowiek uczciwy, nawet jeśli wielu jego zwolenników nie można tak nazwać. A co z nim zrobimy? Liga jako taka nie jest niebezpieczna, ale niektórzy ekstremiści w jej szeregach otwarcie opowiadają się za użyciem siły. Zastanawiałem się, czy nie powinienem postawić przed swoim domem straży. Jednak mam nadzieję, że obejdzie się bez tego.

Karellen zmienił temat, co niekiedy czynił, irytując nieco rozmówcę.

— Za miesiąc zostaną przekazane opinii publicznej szczegóły dotyczące Federacji Światowej. Czy można spodziewać się istotnego wzrostu siedmioprocentowej grupy tych, którzy się ze mną nie zgadzają lub dwunastoprocentowej tych, którzy „nie wiedzą”?

— Na razie nie. Jednak nie to jest ważne: niepokoi mnie powszechne uczucie, i to żywione nawet przez pańskich zwolenników, że nadszedł czas, by się pan ujawnił.

Westchnienie Karellena było doskonałe technicznie, chociaż zdawało się, że brakuje mu wewnętrznego przekonania.

— Czy pan podziela to uczucie? Ponieważ pytanie było w zasadzie retoryczne, Stormgren nie trudził się odpowiedzią.

— Zastanawiałem się — kontynuował z powagą — czy pan naprawdę rozumie, jak bardzo obecny stan rzeczy utrudnia mi pracę.

— Nie ułatwia to również mojej pracy — odparł żywo Karellen. — Chciałbym, aby ludzkość przestała o mnie myśleć jako o dyktatorze i pamiętała o tym, że jestem jedynie urzędnikiem próbującym dobrze zarządzać kolonią, ale nie mającym żadnego wpływu na kształtowanie polityki kolonialnej.

Stormgren pomyślał, że to odpowiednie porównanie. Zastanawiał się, ile było w nim prawdy.

— Czy nie może pan w końcu podać jakiegoś powodu, dla którego pan się ukrywa? Nie możemy tego zrozumieć, więc to nas irytuje i jest źródłem nie kończących się plotek i spekulacji.

Karellen wybuchnął głębokim, basowym śmiechem, nieco zbyt dźwięcznym jak na ludzki głos.

— A więc, czym według nich jestem? Czy teoria o robocie wciąż jeszcze ma zwolenników? Wolałbym już raczej być kupą lamp elektronowych niż czymś podobnym do stonogi… O, właśnie widziałem ten komiks we wczorajszej „Chicago Times”. Myślę, że chciałbym mieć jeden egzemplarz.

Stormgren zacisnął usta. „Chwilami — pomyślał — Karellen traktuje sprawy zbyt lekko”.

— To poważna sprawa — powiedział z naganą w głosie.

— Mój drogi Rikki — odparł Karellen — udaje mi się zachować resztki mojego, niegdyś całkiem znośnego zdrowego rozsądku tylko dlatego, że nie traktuję ludzi zbyt poważnie.

Sekretarz nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

— Jednak nie jest to nastawienie, które pomaga mi w pracy, nieprawdaż? Muszę wrócić tam, na dół. i przekonać moich braci, że chociaż im się pan nie pokaże, nie ma pan nic do ukrycia. Nie jest to łatwe zadanie. Ciekawość jest jedną z największych ludzkich wad. Nie może jej pan ignorować w nieskończoność.

— Ten problem jest najpoważniejszy ze wszystkich, jakie napotkaliśmy tu, na Ziemi — przyznał Karellen. — Zaufałeś naszej mądrości w wielu sprawach, zaufaj nam i teraz.

— Ja wam ufam — odparł Stormgren — ale Wainwright nie, i jego zwolennicy również. Nie może ich pan winić za to, że błędnie interpretują waszą niechęć do pokazania się nam.

Na chwilę zapadła cisza. I wtedy Stormgren usłyszał niewyraźny dźwięk (jakby trzask?), który mógł zostać wywołany lekkim poruszeniem się Zwierzchnika.

— Pan wie, dlaczego Wainwright i jemu podobni obawiają się mnie, prawda? — zapytał Karellen. Jego głos, głęboki i mroczny, przypominał odgłos wielkich organów, przetaczający się echem pod sklepieniem wysokiej katedry. — Takich jak on znajdzie pan wśród zwolenników każdej religii na świecie. Oni wiedzą, że my reprezentujemy naukę i wiedzę i jakkolwiek pewni są swojej wiary, boją się, iż obalimy ich bogów. Niekoniecznie nawet celowo, ale w sposób znacznie subtelniejszy. Nauka może zniweczyć religię, po prostu ignorując jaj takie działanie może być równie skuteczne, jak obalanie religijnych dogmatów. O ile dobrze wiem, że nikt nie udowadniał, że nie istnieje Zeus czy Thor, a mają oni teraz niewielu wyznawców. Tacy jak Wainwright lękają się i tego, że możemy znać prawdę o korzeniach ich religii. Zastanawiają się, od jak dawna obserwujemy ludzkość. Czy byliśmy świadkami tego, jak Mahomet rozpoczynał Hegirę albo czy widzieliśmy Mojżesza wręczającego Żydom przykazania? Czy wiemy, ile też fałszu kryje się w historiach, w które wierzą?

— A wiecie? — szepnął Stormgren, na poły do siebie.

— To właśnie, Rikki, jest źródłem ich lęków, nawet jeśli otwarcie się do tego nie przyznają. Proszę mi wierzyć, niszczenie wiary nie jest dla nas powodem do satysfakcji, ale wszystkie religie świata nie mogą być słuszne, i oni o tym wiedzą. Wcześniej czy później człowiek musi poznać prawdę, lecz ten czas jeszcze nie nadszedł. Co się zaś tyczy naszej tajemniczości, to ma pan rację, że komplikuje nam ona sprawy, jednak to nie zależy od nas. Jest mi przykro tak samo jak panu z powodu tego ukrywania się, lecz są ku temu ważne powody. Mimo to postaram się uzyskać od moich przełożonych zgodę na wydanie oświadczenia, które pana usatysfakcjonuje i, być może, uspokoi Ligę Wolności. A teraz może wrócimy do porządku obrad i zaczniemy od początku.

— No i co? — spytał niecierpliwie van Ryberg — Udało się?

— Nie wiem — odparł zmęczony Stormgren, rzucając akta na biurko i opadając na fotel. — Teraz Karellen naradzi się ze swoimi przełożonymi, kimkolwiek lub czymkolwiek oni są. Właściwie niczego mi nie obiecał.

— Proszę posłuchać — odezwał się nagle Pięter. — Właśnie coś przyszło mi do głowy. Czy istnieje jakiś powód, dla którego mielibyśmy wierzyć, że w ogóle istnieje ktoś ponad Karellenem? Przypuśćmy, że wszyscy Zwierzchnicy, jak ich nazywamy, są tu, na Ziemi, w tych swoich statkach. Może nie mają się gdzie podziać i ukrywają przed nami ten fakt?

— Ciekawa teoria — Stormgren uśmiechnął się szeroko. — Jednak koliduje ona z tymi kilkoma drobiazgami, które wiem albo wydaje mi się, że wiem: o pozycji Karellena ł o nim samym.

— A co pan wie?

— No cóż, mimochodem, ale często napomyka o tym, że jego funkcja tutaj jest tylko czasowa i przeszkadza mu w zajęciu się prawdziwą pracą, która, jak sądzę, wiąże się z matematyką. Kiedyś zacytowałem mu Aktona, o władzy, która korumpuje i o władzy absolutnej, która korumpuje w stopniu absolutnym. Chciałem przekonać się, jak na to zareaguje. Wybuchnął tym swoim grzmiącym śmiechem i powiedział: „Takie niebezpieczeństwo mi nie grozi. Ponieważ im prędzej zakończę moją misję tutaj, tym prędzej wrócę do domu znajdującego się o wiele mil świetlnych stąd. A po drugie, nie posiadam władzy absolutnej, jakkolwiek na to nie patrzeć. Jestem tylko Kontrolerem”. Oczywiście, mógł mnie oszukiwać.

— Jest nieśmiertelny, prawda?

— O tak, według naszych norm tak, choć jest coś takiego w przyszłości, czego się obawia. Jednak nie mogę sobie wyobrazić, co też to może być. I to już wszystko, co o nim wiem.

— Niewiele można z tego wywnioskować. Mam pewną teorię, według której ich flota zgubiła się w kosmosie i szuka nowej ojczyzny. Oni nie chcą, abyśmy wiedzieli, ilu ich jest. Może te wszystkie pozostałe statki są automatycznie sterou/ane i nie ma w nich nikogo. Są po prostu fasadą, za którą nic się nie kryje.

— Wie pan co — rzekł Stormgren — czytuje pan zbyt wiele książek fantastyczno-naukowych. Van Ryberg uśmiechnął się nieśmiało.

— „Inwazja z Kosmosu” przebiegła nieco inaczej niż tego oczekiwano, nieprawdaż? Jednak moja teoria wyjaśniałaby, dlaczego Karellen nigdy się nie pokazuje. Nie chce, abyśmy się dowiedzieli, że nie ma innych Zwierzchników.

Stormgren z pewnym rozbawieniem przecząco potrząsnął głową.

— Jak zwykle, pańskie wyjaśnienie jest zbyt skomplikowane, aby było prawdziwe. Za Zwierzchnikami musi stać potężna cywilizacja, i to taka, która zna ludzkość od bardzo dawna, chociaż obu tych rzeczy możemy się tylko domyślać. Sam Karellen zajmuje się nami od wielu stuleci. Proszę bardzo, dowodzi tego choćby jego znajomość angielskiego. On mnie uczył idiomów!

— Czy kiedykolwiek stwierdził pan, że on czegoś nie wie?

— Ależ tak, wiele razy, chociaż zawsze były to jakieś drobiazgi. Przypuszczam, że on posiada pamięć absolutną, lecz pewne rzeczy nie są dla niego dość ważne, aby je zapamiętać. Na przykład angielski jest jedynym językiem, jaki opanował w doskonałym stopniu, mimo iż w ciągu ostatnich dwóch lat na tyle poznał fiński, żeby mnie drażnić. A przecież nie można się szybko nauczyć fińskiego! Potrafi z pamięci cytować całe fragmenty Kalewali, podczas gdy ja, co wyznaję ze wstydem, znam tylko parę linijek. Zna również biografie wszystkich żyjących polityków i czasem udaje mi się zidentyfikować źródła, na których się opiera. Jego znajomość naszej historii i nauki wydaje się dogłębna; nie ma pan pojęcia, ile już się od niego dowiedzieliśmy. Rozpatrując poszczególne jego talenty, nie przypuszczam, aby wszystkie wykraczały poza granice ludzkich możliwości. Jednak bardzo możliwe, że żaden człowiek nie zdołałby osiągnąć tyle co on w tak wielu dziedzinach.

— Domyślałem się tego — pokiwał głową van Ryberg. — Możemy rozmawiać o Karellenie bez końca, ale zawsze wracamy do tego samego pytania: dlaczego ten diabeł nie chce się pokazać? Dopóki tego nie uczyni, będę nadal snuł przypuszczenia, a Liga Wolności będzie wciąż protestować. — Buntowniczo spojrzał w sufit. — Mam nadzieję, panie Kontrolerze, iż nadejdzie taki dzień, że jakiś wścibski reporter doleci rakietą do pańskiego statku i kuchennymi drzwiami wpakuje się do środka. Ależ to byłaby sensacja!

Jeśli nawet Karellen to słyszał, to wcale nie zareagował. Choć, rzecz jasna, zawsze tak postępował.

W ciągu pierwszego roku po przybyciu Zwierzchników wydarzenie to miało mniejszy wpływ niż można się było tego spodziewać. Zwierzchnicy byli wszechobecni, ale ta obecność nie była przytłaczającym ciężarem. Jakkolwiek nad mało którym z wielkich miast Ziemi nie unosił się jeden z tych srebrnych, lśniących statków, wkrótce ich obecność stała się czymś równie oczywistym, co istnienie słońca, księżyca czy chmur. Większość ludzi prawie nie zdawała sobie sprawy z tego, że stale podnoszący się poziom życia zawdzięczali Zwierzchnikom. Kiedy jednak zaczynali się nad tym zastanawiać, co nie zdarzało się często, uświadamiali sobie, że te nieruchome statki są gwarantem pokoju, jaki po raz pierwszy w historii zapanował na całym świecie. Wtedy czuli wdzięczność.

Były to jednak korzyści wynikające z zaniechania pewnych działań, a więc mało spektakularne, i niebawem o nich zapomniano. Zwierzchnicy trzymali się na uboczu, kryjąc swe oblicza przed rodzajem ludzkim. Karellen potrafił budzić respekt i szacunek, ale jak długo kontynuował politykę pozostawania w cieniu, tak długo nie mógł liczyć na żadne cieplejsze uczucia ze strony ludzi. Właściwie trudno było nie czuć niechęci do tych mieszkańców Olimpu przemawiających do ludzkości za pomocą telefaxu zainstalowanego w siedzibie Sekretariatu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tego, o czym rozmawiali ze sobą Karellen i Stormgren, nigdy nie podawano do publicznej wiadomości, zaś sam Stormgren często zastanawiał się, dlaczego Kontroler uważa ich spotkania za konieczne. Możliwe, że czuł potrzebę bezpośredniego kontaktu przynajmniej z jednym człowiekiem, a może zdawał sobie sprawę z tego, jak potrzebny jest Stormgrenowi ten rodzaj poparcia. Jeśli tak, to dla Stormgrena był to wystarczający powód; nie miał nic przeciw temu, że Liga Wolności nazywała go obrażliwie „gońcem Karellena”.

Zwierzchnicy nie zawierali żadnych układów z poszczególnymi państwami i rządami; zaakceptowali Organizację Narodów Zjednoczonych, wydali polecenie zainstalowania niezbędnych urządzeń radiowych i przekazywali rozkazy ustami sekretarza generalnego. Delegacja radziecka nieraz wykazywała w długich przemówieniach, zresztą całkowicie zgodnie z prawdą, że takie postępowanie kłóciło się z postanowieniami Karty ONZ. Nie robiło to żadnego wrażenia na Karellenie.

Było zaskakujące, że wraz z pojawieniem się obcych zniknęło tak wiele nadużyć, szaleństw i zła. Po przybyciu Zwierzchników narody dowiedziały się, że już nie muszą obawiać się siebie nawzajem i odgadły, jeszcze zanim się o tym przekonały, że istniejące uzbrojenie było zupełnie nieskuteczne przeciwko cywilizacji potrafiącej pokonać przestrzenie międzygwiezdne. Tak więc za jednym zamachem została usunięta największa przeszkoda na drodze do szczęścia ludzkości.

Zwierzchnikom w zasadzie były obojętne formy rządów w poszczególnych krajach, dbali jedynie o to, żeby nie były one reżimowe i skorumpowane. Na Ziemi istniały zatem nadal demokracje, monarchie, łagodne dyktatury, komunizm i kapitalizm. Wywoływało to spore zaskoczenie u wielu naiwnych, którzy byli przeświadczeni, że ich styl życia jest jedynym możliwym. Inni uważali, że Karellen po prostu czeka na właściwy moment, aby wprowadzić system, który zmiecie wszelkie istniejące ustroje społeczne i dlatego nie interesują go kosmetyczne reformy polityczne. Jednak były to, podobnie jak i inne spekulacje dotyczące Zwierzchników, tylko domysły. Nikt nie znał ich motywów i nikt nie wiedział, ku jakiej przyszłości wiodą ludzkość.


Stormgren źle sypiał, co było dość niezwykłe, gdyż wkrótce miał na zawsze pozbyć się trosk związanych ze swoim urzędem. Od czterdziestu lat służył ludzkości, a od pięciu jej panom i niewielu ludzi, patrząc wstecz na swoje życie, mogło tak jak on powiedzieć, że udało im się zrealizować większość swoich planów. Być może, na tym właśnie polegał jego problem; w nadchodzących latach, ile by mu ich nie zostało, nie będzie kolejnych celów do osiągnięcia, co nadawałoby życiu jakiś sens. Od czasu gdy Marta umarła, a dzieci pozakładały własne rodziny, więzy łączące go ze światem wyraźnie osłabły. Może spowodował to fakt, że zaczął identyfikować się ze Zwierzchnikami i w ten sposób odizolował się od innych ludzi.

To była jeszcze jedna z tych niespokojnych nocy, podczas których jego umysł pracował bez przerwy jak silnik samochodu, którego kierowca wysiadł tylko na chwilę. Wiedział, że próby zmuszenia organizmu do snu skazane są na niepowodzenie, więc niechętnie podniósł się z łóżka. Narzuciwszy szlafrok, wyszedł na spacer do ogrodu znajdującego się na dachu przed jego skromnym mieszkankiem. Wśród podlegającego mu personelu nie było nikogo, kto nie mieszkałby w bardziej komfortowych apartamentach, ale taki standard w zupełności wystarczał Stormgrenowi. Zresztą pozycja, jaką osiągnął, sprawiała, że ani stan posiadania, ani żadne zaszczyty nie mogły jej już polepszyć.

Noc była ciepła, prawie duszna, ale niebo było czyste, a na południowym wschodzie, nisko nad horyzontem, wisiał lśniący księżyc. Luna świateł odległego Nowego Jorku rozjaśniała mrok niczym mroźna zorza.

Stormgren oderwał wzrok od uśpionego miasta i powiódł nim w górę, na wysokość, którą jemu jedynemu z żyjących ludzi było dane pokonać. Mimo odległości dostrzegł błyszczący w blasku księżyca kadłub statku Karellena..

Wysoko w górze meteor niczym świetlista włócznia przeszył kopułę nieba. Jego ślad przez chwilę płonął słabym blaskiem, a potem zniknął i pozostały tylko gwiazdy. Było to brutalne przypomnienie oczywistego faktu: za sto lat Karellen będzie nadal prowadził rodzaj ludzki ku tylko sobie znanemu celowi, lecz już za cztery miesiące inny człowiek zostanie sekretarzem generalnym ONZ. Fakt ten sam w sobie nie martwił zbytnio Stromgrena, ale oznaczał, że pozostało mu niewiele czasu, aby dowiedzieć się, co się kryje za ciemnym ekranem.

Dopiero ostatnio odważył się przyznać sam przed xsobą, że tajemniczość Zwierzchników stawała się powoli i jego obsesją. Dotychczas zaufanie, jakim darzył go Karellen uspokajało wszelkie wątpliwości, pomyślał ze smutkiem, ale teraz protesty Ligi Wolności zaczęły wywierać swój wpływ i na niego. To prawda, że slogany o zniewoleniu Człowieka nie były niczym więcej jak tanią propagandą. Niewielu ludzi brało je poważnie czy pragnęło, aby powróciły dawne czasy. Ludzie przyzwyczaili się do niekwestionowanej władzy Karellena, ale zaczynali się niecierpliwić, gdyż chcieli wiedzieć, kto nimi rządzi. Czy można ich o to winić?

Jakkolwiek najliczniejsza, Liga Wolności była tylko jedną z organizacji zwalczających Karellena, a co za tym idzie, ludzi współpracujących ze Zwierzchnikami. Motywy i działania tych grup były niezwykle zróżnicowane; niektóre miały podłoże religijne, inne po prostu dawały upust kompleksowi niższości. Ich stosunek do Zwierzchników był taki jak wykształconego dziewiętnastowiecznego Hindusa do brytyjskiego protektoratu. Intruzi przynieśli Ziemi pokój i dobrobyt, lecz kto wie, jakie mogą być koszty? Historia minionych wieków nie rozpraszała tych wątpliwości: nawet najbardziej pokojowe kontakty między cywilizacjami stojącymi na różnych szczeblach rozwoju często przynosiły opłakane skutki dla zacofanego społeczeństwa. Narody, podobnie jak jednostki, stając przed wyzwaniem, któremu nie potrafiły sprostać, mogły stracić ducha. A cywilizacja Zwierzchników, chociaż owiana tajemnicą, była największym wyzwaniem, przed jakim kiedykolwiek stanął Człowiek.

W sąsiednim pokoju cicho zaklekotała drukarka wypluwająca skrót wiadomości z ostatniej godziny. Stormgren wszedł do środka i bez entuzjazmu przejrżał wydruk. Po drugiej stronie globu, z inspiracji Ligi Wolności powstał artykuł pod wielce oryginalnym nagłówkiem. Czy ludźmi rządzą potwory? — pytała gazeta, a dalej następowało zdanie: Na dzisiejszym mityngu w Madrasie dr C.V. Krishan, przewodniczący Wschodniego Oddziału Ligi Wolności powiedział: „Powód dziwnego zachowania Zwierzchników jest prosty. Ich wygląd jest tak potworny i odrażający, że nie odważą się ukazać ludziom. Wzywam Kontrolera, aby temu zaprzeczył”.

Stormgren z niesmakiem upuścił papier. Gdyby nawet to oskarżenie było prawdziwe, czy miałoby jakiekolwiek znaczenie? Podobne pomysły nie były czymś nowym, ale nigdy się nimi nie przejmował. Nie wierzył, aby istniała taka forma życia, jakiej po pewnym czasie nie zdołałby zaakceptować, a może nawet polubić, jakkolwiek dziwną mogłaby się wydać na początku. Liczy się umysł, nie ciało. Gdybyż tylko udało mu się przekonać o tym Karellena! Zwierzchnicy mogliby ustąpić w tej sprawie. To pewne, że nie byli nawet w połowie tak odrażający, jak przedstawiała ich wyobraźnia rysowników tuż po przybyciu.

Stormgren wiedział jednak, że nie tylko troska o następcę kazała mu niecierpliwie oczekiwać kresu obecnego stanu rzeczy. Był dostatecznie szczery wobec siebie, aby przyznać, że po głębszej analizie jeden z kierujących nim motywów okazywał się silniejszy od pozostałych: zwykła ludzka ciekawość. Poznał Karellena jako osobowość, ale nigdy nie będzie całkowicie usatysfakcjonowany, jeśli nie dowie się, jak Kontroler wygląda.

Nazajutrz rano, kiedy Stormgren o zwykłej porze nie pojawił się w biurze. Pięter van Ryberg był zaskoczony i lekko zmartwiony. Zazwyczaj sekretarz generalny, przeprowadzając pierwsze rozmowy telefoniczne jeszcze przed wyjściem do biura, uprzedzał pracowników o swojej ewentualnej nieobecności. Ponadto, co dodatkowo komplikowało sytuację, tego ranka kilka ważnych depesz wymagało odpowiedzi Stormgrena. Van Ryberg obdzwonił pół tuzina departamentów, próbując go odnaleźć i w końcu zrezygnował.

Koło południa był już mocno zdenerwowany i wysłał samochód do domu Stormgrena. Dziesięć minut później zaskoczyło go wycie syren; od podjazdu Roosevelta pędził wóz policyjny. Ktoś z załogi radiowozu musiał być wtyczką agencji informacyjnej, bo kiedy van Ryberg patrzył na zbliżający się samochód, radio właśnie głosiło światu, że nie jest już zastępcą, lecz p.o. sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Gdyby van Ryberg nie miał tylu spraw na głowie, z pewnością bawiłby się reakcjami prasy na zniknięcie Stormgrena. W ciągu miesiąca dziennikarze podzielili się na dwa obozy. Prasa zachodnia zasadniczo całkowicie zgadzała się na plan Karellena zmierzający do przekształcenia wszystkich ludzi w obywateli jednego świata. Z drugiej zaś strony znajdowały się kraje wschodu, targane gwałtownymi, choć przeważnie sztucznie wywołanymi spazmami narodowej dumy. Niektóre z nich uzyskały niepodległość mniej niż jedno pokolenie wcześniej i miały wrażenie, iż zadrwiono z ich osiągnięć. Krytyka postępowania Zwierzchników była w nich powszechna i agresywna; po pierwszym okresie wyczekiwania prasa szybko odkryła, że może obrażać Karellena ile jej się podoba i właściwie nic się nie dzieje. Teraz przechodziła samą siebie. Większość tych ataków, choć niezmiernie hałaśliwych, nie reprezentowała opinii szerokich kręgów społeczeństwa. Wzdłuż granic, które niebawem miały zniknąć podwojono straże, ale żołnierze spoglądali na siebie przyjaźnie, mimo iż jeszcze milcząco. Politycy i generałowie mogli sobie szaleć i toczyć pianę z ust, lecz spokojnie oczekujące miliony czuły, że może nie tak zaraz, ale niebawem długi i krwawy rozdział historii świata zostanie wreszcie zamknięty.

I właśnie teraz Stormgren zniknął, nie wiedzieć gdzie. Wrzaskliwa kampania nagle ucichła, gdy ludzie zrozumieli, że stracili jedynego człowieka, za którego pośrednictwem Zwierzchnicy, z sobie tylko znanych powodów, rozmawiali z Ziemią. Dziennikarzy i komentatorów dotknął jakby paraliż, a w ciszy, jaka nastała, rozlegał się tylko głos Ligi Wolności, która niespokojnie zapewniała o swojej niewinności.

Stormgren obudził się w całkowitej ciemności. Przez chwilę był jeszcze zbyt zaspany, aby zdać sobie sprawę z niezwykłości tego faktu. Po chwili, w pełni odzyskawszy świadomość, usiadł i sięgnął do kontaktu obok łóżka.

Jego dłoń natrafiła na nagą, zimną, kamienną ścianę. Natychmiast znieruchomiał zaskoczony kontaktem z czymś nieoczekiwanym. Potem, niemal nie wierząc własnym zmysłom, klęknął na łóżku i opuszkami palców zaczął badać szokująco nieznajomą ścianę.

Nie trwało to długo, gdyż nagle dał się słyszeć trzask i fragment ciemności usunął się w bok. Na jaśniejszym tle dostrzegł niewyraźną ludzką sylwetkę, po czym drzwi zostały zamknięte i znów zrobiło się ciemno. Stało się to tak szybko, że nie zdążył rozejrzeć się po pomieszczeniu, w którym się znajdował.

Zaraz potem został oślepiony blaskiem silnej latarki. Strumień światła dotknął jego twarzy, przez chwilę pozostał na niej, a następnie ześlizgnął się w dół, oświetlając łóżko, które, jak to Stormgren teraz zobaczył, nie było niczym więcej jak materacem rozciągniętym na gołych deskach.

W mroku rozległ się łagodny głos mówiący bezbłędną angielszczyzną, ale z akcentem, którego Stormgren początkowo nie potrafił rozpoznać.

— Ach, panie sekretarzu, miło mi stwierdzić, że pan się obudził. Mam nadzieję, że czuje się pan zupełnie dobrze.

W tych ostatnich słowach kryło się coś, co zaintrygowało Stormgrena, powstrzymując potok gniewnych pytań cisnący mu się na usta. Wbił spojrzenie w ciemność i zapytał spokojnie:

— Jak długo byłem nieprzytomny? Rozmówca zachichotał.

— Kilka dni. Obiecano nam, że nie będzie ubocznych efektów. Milo mi stwierdzić, że to prawda.

Częściowo po to, aby zyskać na czasie, a trochę po to, by sprawdzić swoje reakcje, Stormgren przełożył nogi na drugą stronę posłania. Nadal miał na sobie swoją piżamę, ale była już nieźle wymięta i wydawała się mocno przybrudzona. Poruszywszy się, poczuł lekki zawrót głowy, nie na tyle silny aby sprawiał przykrość, lecz wystarczający, by przekonać, że istotnie potraktowano go jakimś środkiem odurzającym.

Odwrócił się w kierunku światła.

— Gdzie jestem? — powiedział ostro. — Czy Wainwright o tym wie?

— Ależ proszę się tak nie podniecać — odparł ukryty w mroku osobnik. — Na razie nie będziemy o tym rozmawiać. Przypuszczam, że jest pan porządnie głodny. Proszę się ubrać i zabierajmy się do obiadu.

Krąg światia przesunął się po pomieszczeniu i Stormgren dopiero teraz mógł ocenić jego rozmiary. Trudno je było nazwać pokojem, bowiem ściany wyglądały na litą, z grubsza ociosaną skałę. Sekretarz zrozumiał, że przebywa pod ziemią, prawdopodobnie na sporej głębokości. Skoro był nieprzytomny przez kilka dni, mógł się znaleźć w dowolnym miejscu ziemskiego globu.

Latarka oświetliła kupkę odzieży leżącej obok jakiegoś pudełka.

— To powinno panu wystarczyć — powiedział głos w ciemności. — Mamy tu kłopoty z pralnią, więc zabraliśmy parę pańskich garniturów i pół tuzina koszul.

— Bardzo zapobiegliwie — powiedział ponuro Stormgren.

— Przykro nam z powodu braku światła i umeblowania. To miejsce ma swoje zalety, ale trudno je nazwać specjalnie przytulnym.

— Jakież to zalety? — spytał Stormgren, zakładając koszulę. Znajomy szelest odzieży był dziwnie pokrzepiający.

— Po prostu zalety — usłyszał. — A przy okazji, ponieważ wygląda na to, że spędzimy ze sobą sporo czasu, proszę mnie nazywać Joe.

— Mimo pańskiej narodowości — odparował Stormgren — bo jest pan Polakiem, prawda? Myślę, że mógłbym wymówić pańskie prawdziwe imię. Nie może być trudniejsze niż niektóre fińskie.

Nastąpiła krótka chwila ciszy i światło latarki lekko zamigotało.

— No cóż, powinienem był się tego spodziewać — powiedział Joe z rezygnacją. — Musi pan mieć w tym spore doświadczenie.

— To dość pożyteczne hobby dla człowieka w mojej sytuacji. Gdybym miał zgadywać dalej, powiedziałbym, że wychował się pan w Stanach Zjednoczonych, ale opuścił Polskę dopiero…

— Wystarczy — przerwał mu Joe. — Ponieważ wydaje się, że skończył pan wkładać ubranie, na tym zakończymy.

Drzwi otworzyły się, gdy Stormgren ruszył ku nim, czując się lekko podniesiony na duchu z powodu tego drobnego zwycięstwa. Joe usunął się na bok, pozwalając mu przejść i Rikki zadał sobie pytanie, czy porywacz jest uzbrojony. Prawie na pewno tak, a gdyby nawet nie, to z pewnością w pobliżu znajdowali się inni.

Korytarz był słabo oświetlony lampami naftowymi rozmieszczonymi co kilka kroków i Stormgren po raz pierwszy miał okazję dokładniej obejrzeć sobie Joe’ego. Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat i musiał ważyć dobrze ponad dwieście funtów. Wszystko w nim było ogromne, poczynając od poplamionego polowego munduru, jaki mógł pochodzić z magazynów wielu różnych armii, aż po nieprawdopodobnie wielki sygnet na palcu lewej ręki. Człowiek o takich rozmiarach nie zawraca sobie głowy noszeniem broni. Gdyby Stormgrenowi udało się stąd wydostać, prawdopodobnie z łatwością odnaleziono by porywacza. Poczuł się odrobinę nieprzyjemnie, gdy pomyślał, że i Joe musi sobie doskonale zdawać z tego sprawę.

Otaczające ich ściany, choć gdzieniegdzie licowane betonem, przeważnie były chropawą skałą. Stormgren zrozumiał, że znajdują się w jakiejś opuszczonej kopalni; sam nie wymyśliłby lepszej kryjówki. Aż do tej pory niezbyt przejmował się tym, że został porwany. Zakładał, że cokolwiek by się nie stało, Zwierzchnicy dzięki swym niesamowitym możliwościom szybko go zlokalizują i przyjdą mu na pomoc. Teraz nie był już tego taki pewien. Minęło kilka dni ł nic się nie stało. Nawet potęga Karellena musi mieć jakieś granice, a jeśli istotnie tkwił głęboko pod powierzchnią ziemi, Zwierzchnicy mogli go nie odnaleźć.

W kiepsko oświetlonym pomieszczeniu przy stole z nie heblowanych desek siedzieli dwaj mężczyźni.

Popatrzyli na wchodzącego Stormgrena z ciekawością i sporą dozą szacunku. Jeden z nich podsunął mu paczkę kanapek, które zostały chętnie przyjęte. Chociaż był bardzo głodny i wolałby bardziej urozmaicony posiłek, domyślał się. że jego porywacze nie uraczyli się niczym lepszym.

Jedząc obrzucił szybkim spojrzeniem siedzących wokół niego mężczyzn. Joe wyróżniał się wśród nich — i nie chodziło tylko o rozmiary. Widać było, że dwaj pozostali byli po prostu jego pomocnikami: bezbarwni faceci, których pochodzenie Stormgren mógłby odkryć, gdyby któryś się odezwał. Do niezbyt czystej szklanki nalano trochę wina, którym popił ostatnie kęsy. Czując, że powoli zaczyna panować nad sytuacją, zwrócił się do ogromnego Polaka:

— No dobrze — powiedział spokojnie. — Może zechce mi pan teraz powiedzieć o co chodzi i co chcecie w ten sposób osiągnąć.

Joe odchrząknął.

— Jedną sprawę chciałbym postawić jasno — odparł. — Wainwright nie ma z tym nic wspólnego. Będzie zaskoczony tak samo jak wszyscy.

Stormgren właściwie spodziewał się tego, jednak ciekaw był, dlaczego Joe potwierdzał jego domysły. Od dawna podejrzewał istnienie grupy ekstremistów w którymś ze skrajnych ugrupowań Ligi Wolności.

— Pytam z czystej ciekawości — rzekł. — W jaki sposób mnie porwaliście?

Nie oczekiwał odpowiedzi na to pytanie i był nieco zaskoczony swobodą, a nawet pośpiechem, z jakim go poinformowali.

— Wszystko przypominało hollywoodzki dreszczowiec — rzeki radośnie Joe. — Nie byliśmy pewni, czy Karellen pana nie obserwuje, więc podjęliśmy pewne, dość wyszukane środki ostrożności. Został pan uśpiony gazem, który wpuściliśmy do urządzeń klimatyzacyjnych; to było dość proste. Potem bez jakichkolwiek kłopotów przenieśliśmy pana do samochodu. Wszystko to, że tak powiem, nie zostało dokonane przez naszych ludzi. Wynajęliśmy do tej roboty… hmm… zawodowców. Może Karellen dopadnie ich, właściwie nawet spodziewamy się tego, ale niewiele z nich wyciągnie. Po opuszczeniu pańskiego domu samochód wjechał do długiego tunelu, który kończy się niemal tysiąc kilometrów za Nowym Jorkiem. Wyjechał z niego zgodnie z rozkładem, wioząc nieprzytomnego człowieka niezwykle podobnego do sekretarza generalnego ONZ. Dużo później po przeciwnej stronie tunelu pojawiła się załadowana metalowymi skrzyniami ciężarówka, która przejechała na lotnisko, gdzie pojemniki przeładowano na pokład czarterowego samolotu; wszystko zgodnie z prawem. Jestem pewien, że właściciele tych skrzyń byliby przerażeni, gdyby dowiedzieli się, do czego ich użyliśmy.

W tym samym czasie grupa, która wywiozła pana z domu, nadal prowadziła działania osłonowe, umykając ku granicy kanadyjskiej. Może wpadli już w łapy Karellena; nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Jak może się pan przekonać, a mam nadzieję, że doceni pan moją szczerość, cały nasz plan opiera się na jednym założeniu. Jesteśmy wszyscy cholernie pewni, że Kontroler widzi i słyszy wszystko, co dzieje się na powierzchni ziemi, ale nie może, chyba że posługuje się czarami, a nie nauką, wiedzieć, co dzieje się pod nią. Tak więc nie dowie się o przesiadce w tunelu, a przynajmniej dopóki i tak nie będzie za późno. Wiąże się z tym pewne ryzyko, lecz mamy jeszcze jedno czy dwa dodatkowe zabezpieczenia, o których nie będę teraz mówił. Mogą nam się jeszcze przydać i szkoda byłoby ujawnić je przedwcześnie.

Joe relacjonował zdarzenia z takim zapałem, że Stormgren z trudem powstrzymywał uśmiech. Równocześnie był jednak mocno zaniepokojony. Plan był dość pomysłowy i Karellen mógł dać się nabrać. Rikki nawet nie wiedział, czy Zwierzchnik w ogóle go obserwował i miał zamiar chronić. Joe, rzecz jasna, też nie mógł tego wiedzieć. Może właśnie dlatego był taki wylewny; chciał sprawdzić reakcję Stormgrena. No cóż, trzeba spróbować ukryć swoje prawdziwe uczucia i udawać pewność siebie.

— Musicie być kupą durniów — powiedział — jeśli przypuszczacie, że tak łatwo uda wam się zakpić ze Zwierzchników. Tak czy owak, co zamierzacie przez to osiągnąć?

Joe poczęstował go papierosem, ale Stormgren odmówił, więc zapalił sam i usiadł na brzegu stołu. Mebel zatrzeszczał złowieszczo i olbrzym pospiesznie z niego zeskoczył.

— Nasze motywy — zaczął — powinny być dla pana diabelnie jasne. Otóż stwierdziliśmy, że przekonywanie innych jest bezcelowe i podjęliśmy inne działania. Podziemny ruch oporu nie jest czymś nowym i Karellen tak łatwo się z nami nie upora.

Będziemy walczyć o naszą niepodległość. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie będzie żadnych aktów przemocy, przynajmniej początkowo, ale Zwierzchnicy muszą działać za pośrednictwem swoich agentów, którymi są ludzie, a my potrafimy tym ostatnim narobić ogromnych kłopotów.

„Zaczynając, jak sądzę, ode mnie” — pomyślał Stormgren. Zastanawiał się, czy jego rozmówca nie poczęstował go zgrabnie ułożoną bajeczką. Czy oni myślą, że te gangsterskie metody wywrą na Kontrolerze jakiekolwiek wrażenie? Jednak, pozostaje faktem, że dobrze zorganizowany ruch oporu może bardzo utrudnić życie. Joe znalazł jedyny słaby punkt Zwierzchników. W końcu wszystkie polecenia wydawali ustami ludzi. Jeśli ci zostaną sterroryzowani lub odmówią posłuszeństwa, cały system się zawali. Jednak szansę na to były naprawdę niewielkie, ponieważ Stormgren był niemal pewien, że Karellen znajdzie jakieś wyjście.

— Co zamierzacie ze mną zrobić? — zapytał w końcu. — Jestem tu jako zakładnik czy też może w innej roli?

— Proszę się nie martwić, zatroszczymy się o pana. Za kilka dni oczekujemy tu gości i do tej pory będziemy pana zabawiać najlepiej, jak umiemy. Dorzucił kilka słów w ojczystym języku i jeden z pozostałych porywaczy wyjął nowiutką talię kart.

— Przygotowaliśmy je specjalnie dla pana — wyjaśnił. — Przeczytałem w magazynie „Time”, że kiedyś był pan niezłym pokerzystą.

Jego głos nagle spoważniał.

— Mam nadzieję, że w portfelu ma pan dość gotówki — powiedział z niepokojem. — Nie przyszło nam do głowy, żeby to sprawdzić. Wie pan, nie bardzo możemy przyjąć czeki.

Zupełnie pokonany Stormgren wybałuszył oczy na swoich porywaczy. Po chwili, kiedy dotarł do niego cały komizm sytuacji, poczuł się tak, jakby nagle ktoś zdjął mu z ramion wszystkie troski i kłopoty związane z jego urzędem. Od tej pory show należał do Ryberga. Cokolwiek się stanie, absolutnie nic nie mógł na to poradzić, a ci niezwykli kryminaliści niecierpliwie czekali, aby zagrać z nim w pokera.

Nagle odchylił głowę do tyłu i ryknął śmiechem, jakim nie śmiał się od wielu lat.

„Nie ulega wątpliwości — myślał przygnębiony Ryberg — że Wainwright mówił prawdę”. Może miał jakieś podejrzenia, ale nie wiedział, kto porwał Stormgrena. Przywódca Ligi Wolności nie aprobował porwania. Van Ryberg podejrzewał, i to chyba trafnie, że od jakiegoś czasu ekstremiści z Ligi Wolności naciskali Wainwrighta, aby wyraził zgodę na bardziej zdecydowane działania. Teraz wzięli sprawy w swoje ręce.

Nie ulegało wątpliwości, że porwanie było znakomicie zorganizowane. Stormgren mógł znajdować się gdziekolwiek na kuli ziemskiej i nadzieje na odnalezienie go były raczej nikłe. Jednak coś trzeba było zrobić, postanowił Ryberg, i to szybko. Mimo częstych kpin w rzeczywistości czul ogromy respekt przed Karellenem. Myśl o zwróceniu się wprost do Kontrolera wprawiała go w konsternację i przerażenie, ale wyglądało na to, że nie ma innego wyjścia.

Dział Łączności zajmował najwyższe piętro wielkiego gmachu. Wszędzie ciągnęły się rzędy dalekopisów, milczących lub trzeszczących hałaśliwie, wylewających nie kończące się strumienie danych statystycznych: wskaźników wzrostu produkcji, wykazów dochodów i urzędowych sprawozdań, całej księgowości światowego systemu ekonomicznego. Gdzieś we wnętrzu statku Karellena musi znajdować się odpowiednik tego pomieszczenia. Van Ryberg poczuł dreszcz przebiegający po plecach, gdy pomyślał, jak wyglądali ci, którzy uwijali się tam, odbierając informacje przekazywane z Ziemi Zwierzchnikom.

Jednak dziś nie interesowały go ani dalekopisy, ani ich codzienna praca. Poszedł do małego pokoju, do którego w zasadzie miał wstęp jedynie Stormgren. Na polecenie Ryberga otwarto drzwi i stanął w nich szef łączności.

— To zwykły dalekopis ze standardową klawiaturą — powiedział Rybergowi. — Jest tu również telefax, na wypadek gdyby chciał pan przesłać jakieś zdjęcie lub tabelę, chociaż mówił pan, że nie będzie panu potrzebny.

Van Rfoerg z roztargnieniem skinął głową.

— Dziękuję. To wszystko — powiedział. — Nie sądzę, żebym zabawił tu długo. Proszę zatem zamknąć pomieszczenie i przekazać mi komplet kluczy.

Zaczekał, aż szef łączności wyjdzie, po czym usiadł za pulpitem maszyny. Wiedział, że używano jej dość rzadko, ponieważ Karellen i Stormgren załatwiali wszystkie sprawy na cotygodniowych konferencjach. Ponieważ jednak dalekopis był czymś w rodzaju gorącej linii, Ryberg spodziewał się, że odpowiedź nadejdzie dość szybko.

Po chwili wahania zaczął niewprawnie wystukiwać wiadomość. Maszyna łagodnie zamruczała i za moment na ciemnym ekranie pojawiły się słowa. Oparł się o oparcie krzesła i czekał na odpowiedź.

Nim minęła minuta, maszyna zaterkotała ponownie. Van Ryberg nie po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy Kontroler w ogóle kiedykolwiek sypia.

Wiadomość była równie krótka, co nieoczekiwana.

NIE MAM ŻADNYCH INFORMACJI. POZOSTAWIAM SPRAWĘ CAŁKOWICIE W PAŃSKIEJ GESTII.

Absolutnie nie usatysfakcjonowany, a nawet wściekły, van Ryberg pomyślał o tym, jak ciężkie brzemię spoczywa teraz na jego barkach.

Przez ostatnie trzy dni Stormgren sumiennie analizował swoich porywaczy. Joe był jedynym, który cokolwiek znaczył; pozostali byli bezwartościowymi osobnikami, przedstawicielami hołoty, jaką, zgodnie z oczekiwaniami, przyciąga do siebie każdy nielegalny ruch. Ideały Ligi Wolności nic dla nich nie znaczyły, troszczyli się jedynie o to, by jak najmniejszym wysiłkiem zarobić na życie.

Joe stanowił znacznie bardziej złożoną osobowość, chociaż chwilami przypominał Stormgrenowi przerośnięte dziecko. Ich nie kończące się partie pokera były przerywane zażartymi dyskusjami politycznymi i wkrótce Stormgren pojął, że ogromny Polak nigdy poważnie nie rozważał sprawy, za którą walczył. Posługiwał się ocenami zabarwionymi emocjami i skrajnym konserwatyzmem. Długotrwała walka jego ojczyzny o niepodległość wywarła nań tak przemożny wpływ, że żył wyłącznie przeszłością. Był jej malowniczym reliktem, jednym z tych osobników, którzy żadną miarą nie dawali się wtłoczyć w ramy normalnego, uporządkowanego życia. Kiedy on i jemu podobni znikną, świat będzie bezpieczniejszym, lecz mało interesującym miejscem.

Zastanawiając się nad sytuacją, Stormgren nie miał żadnych wątpliwości, że Karellenowi nie udało się go odnaleźć. Próbował blefować, lecz porywacze nie dali się nabrać. Był głęboko przekonany o tym, że trzymali go tutaj, aby sprawdzić reakcję Karellena, a ponieważ nic się nie stało, mogli dalej realizować swoje plany.

Dlatego wcale się nie zdziwił, gdy po czterech dniach Joe powiedział mu, żeby oczekiwał gości. Od jakiegoś czasu porywacze zdradzali rosnące zdenerwowanie i więzień odgadł, że przywódcy ruchu przekonawszy się, że nic im nie grozi, przybyli, aby go przejąć.

Gdy Joe uprzejmym kiwnięciem ręki zaprosił go do salonu, czekali już na niego zebrani wokół topornego stołu. Stormgren z rozbawieniem zauważył, że olbrzymi dozorca ostentacyjnie obnosił się teraz z ogromnym pistoletem, którego przedtem wcale nie pokazywał. Pozostali dwaj porywacze gdzieś zniknęli i nawet Joe, jak na niego, zachowywał się bardzo powściągliwie. Stormgren natychmiast spostrzegł, że stanął przed ludźmi dużego formatu i że grupa, na którą patrzy, dziwnie przypomina mu widziany niegdyś obraz przedstawiający Lenina wraz z towarzyszami w pierwszych dniach rewolucji. U tych sześciu ludzi wyczuwał taką samą siłę intelektu, żelazną wolę i bezwzględność. Joe i jemu podobni byli nieszkodliwi; natomiast ci stanowili prawdziwy mózg organizacji.

Pozdrowiwszy przybyłych uprzejmym skinieniem głowy, próbując nie okazywać zdenerwowania, podszedł do jedynego pustego krzesła. W tym momencie siedzący po przeciwnej stronie stołu starszy, krępy mężczyzna nachylił się do przodu i wbił weń przenikliwe spojrzenie szarych oczu. Stormgren poczuł się nieswojo i przemówił pierwszy, czego początkowo nie zamierzał robić.

— Przypuszczam, że przybyliście tu, aby omówić warunki. Jak wysoki ma być okup?

Zauważył, że ktoś siedzący w głębi zaczął zapisywać jego słowa w notesie. Wszystko przebiegało bardzo sprawnie.

Przywódca odpowiedział z melodyjnym, walijskim akcentem:

— Można to i tak określić, panie sekretarzu. Jednak interesują nas informacje, a nie gotówka.

,A wiec o to chodzi — pomyślał Stormgren. — Jestem jeńcem wojennym, którego się przesłuchuje”.

— Pan wie, jakie są nasze pobudki — ciągnął tamten miękkim, śpiewnym głosem. — Jeżeli pan chce, może nas pan nazywać ruchem oporu. Wierzymy, że prędzej czy później Ziemia będzie musiała walczyć o swoją niepodległość, ale zdajemy sobie sprawę i z tego, że walka może być prowadzona jedynie metodami pośrednimi, takimi jak sabotaż lub bojkotowanie rozkazów. Porwaliśmy pana między innymi po to, aby pokazać Karellenowi, że traktujemy sprawy poważnie i jesteśmy dobrze zorganizowani, ale ważniejszym powodem jest fakt, że tylko pan może powiedzieć nam coś o Zwierzchnikach. Jest pan rozsądnym człowiekiem, panie Stormgren. Proszę okazać dobrą wolę, a uwolnimy pana.

— A co właściwie chcielibyście wiedzieć? — zapytał ostrożnie Rikki.

Wydawało się, że te szare oczy potrafią przejrzeć go na wylot. Jeszcze nikt nigdy tak na niego nie patrzył. Potem śpiewny głos powiedział:

— Czy pan wie, kim lub czym są Zwierzchnicy? Stormgren prawie się uśmiechnął.

— Proszę mi wierzyć — odparł — że chciałbym to wiedzieć tak samo jak wy.

— A zatem odpowie pan na nasze pytania?

— Niczego nie obiecuję. Może. Usłyszał, jak Joe odetchnął z ulgą i przez pokój przeleciał szmer oczekiwania.

— Wiemy, przynajmniej mniej więcej, w jakich okolicznościach spotkał się pan z Karellenem. Jednak może zechce je nam pan dokładnie opisać, nie pomijając nawet najdrobniejszych szczegółów.

W tym akurat nie było żadnego ryzyka. Opowiadał to już tyle razy, że mógł powiedzieć jeszcze raz, a w ten sposób sprawi wrażenie, że z nimi współpracuje. Poza tym byli to ludzie o przenikliwych umysłach i może uda im się odkryć coś nowego. Chętnie powitają każdą nową informację, jaką od niego, uzyskają, dopóki będzie miał coś do powiedzenia. Zresztą ani przez chwilę nie wierzył, aby cokolwiek z tego, co im powie, mogło zaszkodzić Karellenowi.

Stormgren włożył ręce do kieszeni i wyjął ołówek oraz starą kopertę. Szybko rysując i jednocześnie mówiąc, zaczął:

— Oczywiście wiecie panowie, że w regularnych odstępach czasu przylatuje po mnie mała maszyna latająca nie mająca żadnych widocznych źródeł napędu, która zabiera mnie na pokład statku Karellena. Dociera ona do statku i wnika weń; z pewnością widzieliście filmy, jakie przy takich okazjach nakręcono za pomocą teleobiektywów. Drzwi, jeżeli można to nazwać drzwiami, otwierają się ponownie i wchodzę do małego pomieszczenia wyposażonego w stół, krzesło i ekran wizyjny. Wygląda to mniej więcej tak.

Podsunął plan staremu Walijczykowi, lecz te niezwykłe oczy nie spojrzały w kierunku papieru. Wciąż wpatrywały się w twarz Stormgrena i w ich głębi pojawił się jakiś nowy wyraz. W pokoju zapadła cisza i Rikki usłyszał, że stojący za nim Joe gwałtownie nabrał tchu.

Zaskoczony i zdezorientowany Stormgren rozejrzał się po pokoju i pozostałych rozmówcach. Powoli zaczynał rozumieć. Zmieszany, zgniótł papier w kulę i przydeptał nogą.

Wiedział już, dlaczego te oczy zrobiły na nim takie wrażenie. Siedzący przed nim człowiek był ślepy.

Van Ryberg nie podejmował już dalszych prób kontaktowania się z Karellenem. Większość obowiązków związanych ze stanowiskiem sekretarza generalnego: przekazywanie informacji do statystyk, dostarczanie zajęcia dziennikarzom i tak dalej, wykonywał prawie automatycznie. W Paryżu prawnicy debatowali nad projektem konstytucji światowej, ale w tej chwili nie była to jego rzecz. Kontroler chciał mieć pojutrze ostateczny projekt; jeśli do tej pory nie będzie gotowy, Karellen niewątpliwie podejmie takie działania, jakie uzna za stosowne.

I nadal nie było wiadomości od Stormgrena.

Van Ryberg właśnie coś dyktował, kiedy zadzwonił telefon opatrzony napisem: „Tylko w nagłych wypadkach”. Podniósł słuchawkę, przez chwilę trzymał ją przy uchu, a na jego twarzy pojawiło się szybko rosnące zdumienie. W końcu rzucił wszystko i skoczył do otwartego okna. W dole dały się słyszeć okrzyki zaskoczenia i ruch uliczny zaczął zamierać.

Podejrzenie stało się faktem: statek Karellena, monumentalny symbol Zwierzchnictwa, zniknął. Ryberg wpatrywał się w niebo, ale jak wzrokiem sięgnąć, nie znalazł po nim nawet śladu. A potem nagle zapadła noc. Nadlatujący z północy, ciemny jak gradowa chmura spód statku błyskawicznie przemknął nad dachami miasta. Van Ryberg odruchowo cofnął się w głąb pokoju, dalej od przelatującego molocha. Chociaż dobrze wiedział, jak wielkie są statki Zwierzchników, ale widzieć je z oddali wysoko na niebie to jedno, a patrzeć, jak przelatują tuż nad głową niby gnany przez demony obłok, to zupełnie coś innego.

Stojąc w mroku chwilowego zaćmienia słońca, spoglądał przez okno, aż statek i jego gigantyczny cień zniknęły na południu. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk; powietrze nawet nie drgnęło i van Ryberg zrozumiał, że wrażenie pozornej bliskości statku było złudą i że przeleciał on co najmniej kilometr nad jego głową. A potem budynek zatrząsł się w posadach pod uderzeniem fali dźwiękowej i rozległ się brzęk tłuczonego szkła, gdy jakieś okno zostało wduszone do środka.

W biurze za jego plecami rozdzwoniły się wszystkie telefony naraz, ale van Ryberg nie ruszył się z miejsca. Stał przy oknie, opierając się o parapet i patrząc wciąż na południe, sparaliżowany demonstracją bezgranicznej potęgi Zwierzchników.

Kiedy Stormgren mówił, miał wrażenie, że jego umysł pracuje teraz dwutorowo. Z jednej strony próbował przeciwstawić się ludziom, którzy go porwali, lecz jednocześnie miał nadzieję, że pomogą mu rozgryźć tajemnicę Karellena. Gra była niebezpieczna, ale ku własnemu zdziwieniu znakomicie się bawił.

Większość pytań zadawał niewidomy Walijczyk. Siedzenie tego, jak ten żywy, przenikliwy umysł podejmował kolejne próby, sprawdzając i odrzucając wszystkie te teorie, które Stormgren już dawno uznał za jałowe i fałszywe, było fascynujące. W końcu tamten z westchnieniem odchylił się do tyłu.

— To do niczego nie ’prowadzi — powiedział z rezygnacją. — Potrzebujemy nowych faktów, a to oznacza działanie, nie dyskusję.

Niewidzące oczy wydawały się w zadumie spoglądać na Stormgrena. Przez chwilę przywódca porywaczy nerwowo bębnił palcami po stole. Była to pierwsza oznaka niezdecydowania, jaką sekretarz u niego zauważył. Po chwili Walijczyk podjął rozmowę:

— Jestem trochę zdziwiony, panie sekretarzu, że nigdy nie uczynił pan niczego, aby dowiedzieć się czegoś o Zwierzchnikach.

— A co by pan zrobił na moim miejscu? — spytał chłodno Stormgren, próbując ukryć ciekawość. — Powiedziałem wam już, że pokój, w którym prowadzę rozmowy z Karellenem, można opuścić tylko w jeden sposób: prosto na Ziemię.

— Może udałoby się — rozmyślał tamten — skonstruować urządzenie, które pozwoli nam dowiedzieć się czegoś. Nie jestem naukowcem, ale możemy zorientować się w tej kwestii. Jeżeli uwolnimy pana, to czy zechce nam pan pomóc w realizacji takiego planu?

— Pozwólcie panowie — powiedział gniewnie Stormgren — że raz na zawsze wyjaśnię moje stanowisko w tej sprawie. Karellen usiłuje zjednoczyć świat, a ja nie sprzymierzę się z jego wrogami. Nie znam wszystkich jego planów, ale wierzę, że pragnie naszego dobra.

— Jakież mamy na to dowody?

— Wszystkie jego działania, jakie podjął od chwili, gdy te statki pojawiły się na naszym niebie. Wskażcie proszę choć jeden jego czyn, który w ostatecznym rozrachunku nie okazał się błogosławiony w skutkach. — Stormgren przerwał na chwilę, wracając myślą do minionych lat. I nieoczekiwanie uśmiechnął się. — Jeśli potrzebny wam dowód na wrodzoną Zwierzchnikom, jakby to ująć, chęć czynienia dobra, pomyślcie o zakazie znęcania się nad zwierzętami, który wydali w miesiąc po przybyciu. Jeśli miałem jakieś wątpliwości co do intencji Karellena, to właśnie wtedy pozbyłem się ich, mimo iż ten zakaz wywołał więcej problemów niż cokolwiek, co zrobił potem.

„Nie było w tym cienia przesady” pomyślał Stormgren. To wydarzenie było niezwykłym, pierwszym przejawem nienawiści, jaką Zwierzchnicy żywili do okrucieństwa. Ona właśnie oraz umiłowanie porządku i sprawiedliwości były chyba głównymi emocjami, jakimi kierowali się w życiu, jeśli można ich oceniać na podstawie tego, co robili. Był to także jedyny raz, kiedy Karellen się rozgniewał, a przynajmniej tak się wydawało.

— Jeśli taka jest wasza wola — głosiło jego posłanie — możecie zabijać się nawzajem, to wasza sprawa i waszych praw. Jeśli jednak będziecie zabijać, wyjąwszy przypadki samoobrony lub potrzebę zdobycia żywności, zwierzęta dzielące z wami wasz świat, możecie być za to przeze mnie pociągnięci do odpowiedzialności.

Zrazu nie było wiadomo, jaki zakres miał mieć ten zakaz i w jaki sposób Karellen zamierza wymusić jego respektowanie. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.

Kiedy matadorzy i ich pomocnicy rozpoczęli zwyczajową paradę, Plaża de Toros był już pełny po brzegi. Wszystko odbywało się jak zwykle; tradycyjne stroje błyszczały w oślepiającym słońcu, a wielotysięczny tłum, jak setki razy przedtem, witał ulubieńców wiwatami. Jednak niektóre twarze niespokojnie kierowały się ku niebu i samotnemu, srebrnemu statkowi wiszącemu pięćdziesiąt kilometrów nad Madrytem.

Pikadorzy zajęli pozycje i na arenę wypadł parskający byk. Chude konie kręciły się nerwowo z chrapami rozszerzonymi ze strachu, gdy jeźdźcy usiłowali je zmusić, by stawiły czoła wrogowi. Błysnęła pierwsza pika, wnikając w ciało byka i w tej samej chwili rozległ się dźwięk, jakiego Ziemia nigdy przedtem nie słyszała.

Był to głos dziesięciu tysięcy ludzi wyjących z bólu spowodowanego tą samą raną; dziesięciu tysięcy widzów, którzy doszedłszy do siebie stwierdzili, że nie doznali najmniejszego uszczerbku. Jednak w ten sposób skończyła się owa walka byków i w ogóle wszystkie corridy, bo wieść szybko się rozeszła. Warto odnotować, że afficionados byli tak wstrząśnięci, iż tylko jeden na dziesięciu zażądał zwrotu pieniędzy, jak również to, że londyński „Daily Mirror” dolał oliwy do ognia, proponując, by Hiszpanie za swój nowy narodowy sport uznali krykieta.

— Może ma pan rację — odparł stary Walijczyk. — Może Zwierzchnicy działają ze szlachetnych pobudek, zgodnie ze swoimi normami moralnymi, które być może, są podobne do naszych. Są tu jednak intruzami: nigdy nie prosiliśmy, aby przybyli i wywrócili świat do góry nogami, niszcząc ideały, właśnie tak, ideały o które walczyły całe pokolenia.

— Urodziłem się jako członek niewielkiego narodu, który musiał walczyć o swoją wolność — odparował Stormgren. — Jednak popieram Karellena. Możecie go denerwować, możecie nawet odwlec realizację jego celów, ale w ostatecznym rozrachunku nie ma to znaczenia. Nie wątpię, że szczerze wierzycie w to, co robicie. Potrafię zrozumieć wasze obawy o to, że kultura i tradycje małych krajów rozpłyną się w tyglu zjednoczonego świata. Mylicie się; kurczowe trzymanie się przeszłości, prowadzi donikąd. Historyczne państwo jako takie umierało, zanim jeszcze przybyli Zwierzchnicy. Oni tylko przyspieszyli koniec; ten proces nie da się zatrzymać i nikt nie powinien tego nawet próbować.

Nie doczekał się odpowiedzi; rozmówca nie poruszył się i nic nie powiedział. Siedział z lekko rozchylonymi ustami, a jego oczy były teraz nie tylko ślepe, ale i pozbawione życia. Pozostali byli równie nieruchomi i zastygli w nienaturalnie sztywnych pozach. Ze zduszonym jękiem przerażenia Stormgren wstał i ruszył do drzwi. I wtedy w ciszy przemówił znajomy głos:

— To było ładnie powiedziane, Rikki, dziękuję panu. A teraz myślę, że możemy już iść.

Stormgren obrócił się na pięcie i wbił wzrok w mrok korytarza. Na poziomie oczu zobaczył unoszącą się w powietrzu małą, niewyraźną kulę: bez wątpienia źródło tajemniczej siły, którą zastosowali Zwierzchnicy. Stormgren nie miał pewności, lecz wydawało mu się, że słyszy cichutkie brzęczenie przypominające pszczeli ul w letni, senny dzień.

— Karellen! Dzięki Bogu! Ale co im pan zrobił?

— Proszę się nie martwić, nic im nie jest. Można by to nazwać paraliżem, ale to nieco bardziej skomplikowane zjawisko. Po prostu żyją życiem tysiąc razy wolniejszym niż normalnie. Kiedy stąd odejdziemy, nigdy nie domyśla się, co ich spotkało.

— Zostawi ich pan tutaj do przybycia policji?

— Ależ skąd! Mam lepszy plan. Pozwolę im odejść.

Stormgren poczuł głęboką ulgę, która jego samego zaskoczyła. Obrzucił pożegnalnym spojrzeniem mały pokój i zastygłe w nim postacie. Joe stał na jednej nodze, gapiąc się głupawo w pustkę. Stormgren roześmiał się nagle i zaczął szperać po kieszeniach.

— Dzięki za gościnę, Joe — rzekł. — Zostawię ci coś na pamiątkę.

Przewertował swoje papiery, aż znalazł to, czego szukał. Potem na względnie czystej kartce napisał starannie:

MANHATTAN BANK

Proszę wypłacić panu Joe’emu kwotę stu trzydziestu pięciu dolarów i pięćdziesięciu centów ($ 135,50).

R. Stormgren

Kiedy kładł strzęp papieru obok Polaka, usłyszał głos Karellena:

— Co pan właściwie robi?

— My, Stormgrenowie, zawsze płacimy długi. Tamci dwaj oszukiwali, ale Joe grał uczciwie. A przynajmniej nie przyłapałem go na oszustwie.

Kiedy szedł w kierunku windy, było mu wesoło i lekko, jakby ubyło mu czterdzieści lat. Metalowa kula odsunęła się w bok, robiąc mu przejście. Domyślił się, że to rodzaj automatu; a więc to w taki sposób Karellen dotarł do niego przez nie wiadomo jak gruby pokład skały.

— Proszę iść prosto sto metrów — przemówiło kuliste urządzenie głosem Kontrolera. — Następnie w lewo, dopóki nie przekażę panu dalszych wskazówek.

Szybko ruszył przed siebie, chociaż czuł, że właściwie nie ma powodu do pośpiechu. Kula pozostała w miejscu; wisząc w korytarzu prawdopodobnie dawała mu czas na ucieczkę.

Po minucie odnalazł drugi automat oczekujący na niego w odgałęzieniu korytarza.

— Musi pan przejść jeszcze pół kilometra — usłyszał. — Proszę trzymać się lewej strony aż do następnego spotkania.

Zanim wydostał się na otwartą przestrzeń, minął jeszcze sześć kuł. Początkowo zastanawiał się, w jaki sposób robotowi udaje się go wyprzedzać, potem odgadł, że w kopalni musi być co najmniej kilka takich urządzeń zapewniających łączność z najgłębszymi pokładami. Przy wejściu, niczym niesamowita rzeźba, stała grupa strażników strzeżonych przez jeszcze jeden wszędobylski automat. Kilka metrów dalej, na zboczu góry czekała mała maszyna latająca, w której Stormgren odwiedzał Karellena.

Rikki stał przez chwilę, mrużąc oczy w blasku słońca. Potem dostrzegł poniewierające się wokół urządzenia kopalni, a dalej stare tory biegnące w dół stoku. W oddali, u stóp góry, rósł gęsty las, a jeszcze dalej lśniły wody wielkiego jeziora. Domyślił się, że znajduje się gdzieś w Ameryce Południowej, chociaż nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego tak sądzi.

Wchodząc do małej latającej maszyny, Stormgren po raz ostatni spojrzał na wylot szybu i stojących w nim nieruchomych ludzi. Potem drzwi zasklepiły się za nim i Rikki z westchnieniem ulgi opadł na dobrze sobie znaną kanapę.

Przez chwilę czekał, aż wyrówna mu się oddech, a potem wyrzucił z siebie jedną, płynącą z głębi serca sylabę:

— No?!

— Przykro mi, że nie mogłem pana uratować wcześniej. Jednak sam pan rozumie, jak ważne było, aby zaczekać, aż zbiorą się wszyscy przywódcy.

— Chce pan powiedzieć — wypalił Stormgren — że przez cały czas wiedział pan, gdzie jestem? Gdybym domyślił się, że…

— Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków — odparł Karellen. — Albo przynajmniej niech mi pan pozwoli skończyć wyjaśnienia.

— Doskonale — powiedział Stormgren. — Słucham.

Zaczynał podejrzewać, że był po prostu przynętą w starannie przygotowanej pułapce.

— Miałem coś, być może najlepszym określeniem byłoby „urządzenie śledzące”, które od pewnego czasu obserwowało pana — zaczął Karellen. — Pańscy najnowsi przyjaciele mieli rację, sądząc, że nie mogę śledzić pana pod ziemią. Przesiadka w tunelu była bardzo pomysłowa, ale kiedy pierwszy samochód przestał nadawać sygnał, ujawnił w ten sposób cały plan i wkrótce ponownie pana odnalazłem. Potem wystarczyło jedynie poczekać. Wiedziałem, że przywódcy przybędą tutaj, kiedy upewnią się, że zgubiłem ślad, a wtedy będę mógł przyłapać ich wszystkich.

— Przecież zamierza ich pan wypuścić!

— Aż do tej pory — powiedział Karellen — nie miałem pojęcia, którzy z dwu i pół miliarda ludzi zamieszkujących tę planetę są przywódcami ruchu. Teraz ich zidentyfikowałem i mogę śledzić ich poruszenia dokądkolwiek się udadzą, a jeśli zechcę, mogę też śledzić wszystkie ich działania. To dużo lepsze niż wzięcie ich pod klucz. Jeśli wykonają jakiekolwiek posunięcie, zdradzą w ten sposób swoich towarzyszy. Są skutecznie unieszkodliwieni i zdają sobie z tego sprawę. Pańska ucieczka pozostanie dla nich całkowicie nie wyjaśniona, ponieważ pan w pewnym momencie po prostu zniknął. — W małej kabinie rozległ się serdeczny śmiech Kontrolera. — Ta sprawa była na swój sposób bardzo zabawna, lecz mam w tym i poważniejszy cel. Nie chodzi mi o kilka tuzinów ludzi należących do tej organizacji, muszę przewidzieć efekt psychologiczny, jaki to wydarzenie będzie miało na inne takie grupy, gdziekolwiek istnieją.

Stonngren przez chwilę milczał. Wyjaśnienie Karellena nie usatysfakcjonowało go w pełni, ale był już w stanie zrozumieć jego pobudki i gniew częściowo mu przeszedł.

— Niechętnie podejmuję tę decyzję na kilka tygodni przed końcem urzędowania — rzekł wreszcie — ale od tej pory będę miał obstawę. Następnym razem mogą porwać Pietera. A przy okazji: jak on sobie radził?

— W ciągu ostatniego tygodnia pilnie go obserwowałem i celowo unikałem udzielania mu pomocy. W sumie sprawił się nie najgorzej, ale nie jest to człowiek, który powinien zająć pańskie miejsce.

— Ma chłop szczęście — powiedział Stormgren, czując jakiś dziwny smutek. — Ale, ale: czy dostał pan już wiadomość od pańskich przełożonych, myślę o ukazaniu się nam? Jestem pewien, że to najsilniejszy argument, jaki dajemy w ręce naszym przeciwnikom. Bez przerwy mi powtarzali: „Nie zaufamy Zwierzchnikom dopóty, dopóki ich nie zobaczymy”.

Karellen westchnął.

— Nie, nie otrzymałem żadnej wiadomości. Jednak wiem, jaka będzie odpowiedź.

Stormgren nie nalegał. Kiedyś pewnie by tak zrobił, ale teraz po raz pierwszy w jego umyśle zaczął się rysować niewyraźny jeszcze plan. Przyszły mu na myśl słowa niedawnych rozmówców. Tak, może uda się wymyśleć jakiś przyrząd.

Tego, czego nie chciał zrobić pod przymusem, mógł podjąć się dobrowolnie.

Jeszcze kilka dni wcześniej Rikki nawet nie pomyślałby, że może poważnie zastanawiać się nad podjęciem takiej akcji. To śmieszne i melodramatyczne porwanie, z perspektywy wydarzeń wyglądające jak żywcem wzięte z trzeciorzędnego telewizyjnego dreszczowca, miało chyba spory wpływ na jego nowe podejście do sprawy.

Stormgren po raz pierwszy w życiu zetknął się z bezpośrednim aktem przemocy, tak różnym od potyczek staczanych przy stole konferencyjnym. Ten wirus dostał się do jego układu krążenia albo po prostu szybciej niż myślał, popadał w starcze zdziecinnienie.

Paląca ciekawość jest potężnym motywem działania, podobnie jak chęć odegrania się za spłatany figiel. Nie ulegało wątpliwości, że Kontroler użył go jako przynęty i pomimo iż niewątpliwie uczynił to z ważnych powodów, Stormgren nie zamierzał puścić mu tego płazem.

Pierre Duval nie okazał zdziwienia, kiedy Stormgren bez zapowiedzi wszedł do jego biura. Byli starymi przyjaciółmi i nie było niczego dziwnego w tym, że sekretarz generalny składał prywatną wizytę dyrektorowi Wydziału Naukowego. Z pewnością i Karellen nie uzna tego za niezwykłe, nawet jeśli przypadkowo on sam lub któryś z jego podwładnych skieruje na nich swoje urządzenia śledzące.

Przez chwilę obaj mówili o interesach i wymieniali najnowsze ploteczki polityczne; potem, z pewnym wahaniem, Stormgren przeszedł do sedna sprawy. Podczas gdy gość mówił, stary Francuz oparł się wygodnie w swoim fotelu, a jego brwi unosiły się stopniowo, aż niemal utonęły w gęstej grzywce na czole. Raz czy dwa chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.

Kiedy Stormgren skończył, naukowiec nerwowo rozejrzał się po pokoju.

— Sądzisz, że nas teraz słucha? — zapytał.

— Nie wierzę, żeby to robił. Ma coś, co nazywa „urządzeniem śledzącym” i co jest nastawione na mnie, ale służy wyłącznie do mojej ochrony. Jednak urządzenie nie działa pod ziemią i to jest powód, dla którego wlazłem do twojego lochu. Ma być zabezpieczony przed wszelkimi rodzajami promieniowania, prawda? Karellen nie jest czarodziejem. Wie, gdzie się znajduję, ale to wszystko.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz. Jednak niezależnie od tego, czy nie będziemy mieli kłopotów, gdy on odkryje, co chcesz zrobić? Ponieważ on to odkryje, wiesz.

— Zaryzykuję. Ponadto my, to znaczy ja i on, nie najgorzej się rozumiemy.


Fizyk bawił się ołówkiem i przez chwilę patrzył w przestrzeń.

— To bardzo interesujący pomysł. Podoba mi się — powiedział po prostu.

Sięgnął do szuflady i wyjął wielki blok rysunkowy, niewątpliwie największy, jaki Stormgren widział w swoim życiu.

— No dobrze — zaczął, gryzmoląc wściekle coś, co wskazywało, iż zastosował swoistą, wymyśloną na prywatny użytek stenografię. — Pozwól, że się upewnię, iż znam wszystkie fakty. Opowiedz mi dokładnie, o pomieszczeniu, w którym odbywają się spotkania. Nie opuszczaj żadnego szczegółu, choćby wydawał ci się nie wiem jak banalny.

— Nie ma zbyt wiele do opisywania. Ściany są wykonane z metalu, pomieszczenie jest prostopadłościanem o kwadratowej podstawie, boku długości ośmiu metrów i wysokości czterech. W jednej z bocznych ścian na wysokości metra znajduje się ekran, a tuż pod nim pulpit… Czekaj, będzie szybciej, jeśli ci to narysuję.

Stormgren szybko naszkicował rozkład małego pomieszczenia, które znał tak dobrze, i podał rysunek Duvalowi. Robiąc to, wzdrygnął się lekko, przypomniawszy sobie, w jakich okolicznościach czynił to poprzednio. Pomyślał, że chciałby wiedzieć, co stało się ze ślepym Walijczykiem i jego towarzyszami, a także jak zareagowali na jego nagłe zniknięcie.

Francuz, marszcząc brwi, studiował rysunek.

— I to już wszystko?

— Owszem.

Duval parsknął z niezadowoleniem:

— A oświetlenie? Czy może siedzisz po ciemku? Co z wentylacją, ogrzewaniem?

Stormgren uśmiechnął się w odpowiedzi na ten charakterystyczny wybuch niezadowolenia.

— Cały sufit lekko świeci, a powietrze, o ile mogę stwierdzić, dochodzi przez siatkę głośnika. Nie wiem, gdzie jest kanał wentylacyjny, może strumień chwilami zmienia kierunek, ale nie zwróciłem na to uwagi. Nie ma tam śladu żadnego grzejnika, ale zawsze jest normalna temperatura.

— Co oznacza, jak sądzę, że zamarza para wodna, ale nie dwutlenek węgla?

Stormgren zrobił co mógł, żeby odpowiedzieć uśmiechem na ten mocno już wyświechtany żart.

— Sądzę, że powiedziałem ci wszystko. Natomiast co do maszyny, która zawozi mnie na pokład statku Karellena, kabina, w której lecę, jest tak pozbawiona indywidualności jak budka dźwigu lub windy. Gdyby nie stolik i kanapka mogłaby być jednym lub drugim.

Zapadło kilkuminutowe milczenie, w czasie którego fizyk pokrywał kartkę precyzyjnymi, mikroskopijnymi zygzakami. Obserwujący to Stormgren zastanawiał się, dlaczego człowiek taki jak Duval, o umyśle nieporównanie bystrzejszym niż jego własny, nie zdobył wielkiego uznania w świecie nauki. Przypomniał sobie nieuprzejmą i chyba niesprawiedliwą uwagę wygłoszoną przez znajomego pracującego w Departamencie Stanu USA: „Francja to ojczyzna najlepszych na świecie graczy drugoligowych”. Duval był typem człowieka, który swoim istnieniem potwierdzał słuszność tego stwierdzenia.

Fizyk pokiwał głową, z zadowoleniem pochylił się do przodu i wymierzył ołówek w Stormgrena.

— Rikki — powiedział — dlaczego sądzisz, że ten, jak go nazywasz, ekran wizyjny Karellena jest tym, na co wygląda?

— Zawsze myślałem, że tak jest; wygląda dokładnie tak samo. Zresztą czymże innym mógłby być?

— Kiedy mówisz, że wygląda jak ekran telewizyjny, to masz na myśli, że wygląda jak jeden z naszych, prawda?

— Oczywiście.

— Uważam, że to podejrzane. Jestem pewien, że żaden aparat ich konstrukcji nie miałby w sobie niczego tak prymitywnego jak nasz współczesny ekran telewizyjny, prawdopodobnie generują obrazy wprost w przestrzeni. Tylko po co Karellen miałby utrudniać sobie życie, stosując wewnętrzny system telewizji? Czy nie wydaje ci się dużo bardziej prawdopodobne, że twój „ekran wizyjny” w rzeczywistości jest po prostu płytą szkła jednostronnie przepuszczającego światło?

Stormgren zbaraniał tak kompletnie, że przez chwilę siedział w milczeniu, wracając myślą w przeszłość. Od początku nie kwestionował niczego, co mówił Karellen, lecz gdy teraz przemyślał to sobie dokładnie, doszedł do wniosku, że Kontroler nigdy nie mówił mu, że jest to ekran telewizyjny. Uznał to za pewnik: dał się nabrać na to mistrzowskie zagranie psychologiczne. Zakładając, rzecz jasna, że teoria Duvala była prawdziwa. Znowu wyciągał pochopne wnioski; nikt jeszcze niczego nie udowodnił.

— Jeżeli masz rację — powiedział — to wystarczy, że zbiję szkło i… Duval westchnął.

— Och, ci ignoranci! Myślisz, że zrobiono to z materiału, który można rozbić, nie używając środków wybuchowych? A gdyby nawet ci się udało; czy sądzisz, że Karellen oddycha tym samym powietrzem co ty? Czyż byłoby wam obu przyjemnie, gdyby na przykład pławił się w atmosferze chloru?

Stormgren poczuł się trochę głupio. Sam powinien o tym pomyśleć.

— No dobrze, a co ty proponujesz? — zapytał nieco poirytowany.

— Muszę to przemyśleć. Przede wszystkim musimy sprawdzić, czy moja teoria jest prawdziwa, a jeśli tak, to dowiedzieć się czegoś o substancji, z jakiej zrobiony jest ekran. Posadzę do tego paru pracowników. Ale, ale, przypuszczam, że kiedy odwiedzasz Kontrolera, masz ze sobą małą walizeczkę lub dyplomatkę. Czy to ta, którą tu przyniosłeś?

— Tak.

— Powinna wystarczyć. Nie chcemy wzbudzać podejrzeń, zamieniając ją na inną, szczególnie jeśli Karellen już do niej przywykł.

— Co według ciebie powinienem zrobić? — zapytał Rikki. — Przenieść ukryty w dyplomatce aparat Roentgena?

Fizyk uśmiechnął się szeroko.

— Jeszcze nie wiem, ale coś się wymyśli. Powiem ci w przeddzień akcji. — Parsknął cichym śmiechem. — Czy wiesz, co mi to przypomina?

— Wiem — odparł natychmiast Stormgren. — Czasy, gdy składałeś nielegalnie odbiorniki radiowe podczas niemieckiej okupacji.

Duval miał rozczarowaną minę.

— No tak. pewnie już ci kiedyś o tym opowiadałem. Jeszcze jedno…

— O co chodzi?

— Kiedy cię złapią, ja o niczym nie wiem.

— Co takiego? Po tej płomiennej przemowie, jaką kiedyś wygłosiłeś na temat społecznej odpowiedzialności naukowca za swoje wynalazki? Doprawdy, Pierre, wstyd mi za ciebie!

Stormgren z westchnieniem ulgi odłożył gruby plik maszynopisu.

— Dzięki Bogu, że przynajmniej to zostało już załatwione — powiedział. — Dość zaskakująca jest myśl, że te kilkaset stron określa przyszłość ludzkości. Państwo Światowe! Nigdy się nie spodziewałem, że tego doczekam!

Włożył akta do walizeczki, której tylna ścianka znajdowała się w odległości nie większej niż dziesięć centymetrów od ciemnego prostokąta ekranu. Od czasu do czasu nerwowo bawił się zatrzaskiem dyplomatki, lecz nie miał zamiaru naciskać ukrytego wyłącznika przed zakończeniem spotkania. Zawsze coś mogło pójść nie tak i choć Duvał zaklinał się. że Karellen niczego nie zauważy, nie można być tego zupełnie pewnym.

— Cóż, mówił pan, że ma dla mnie jakieś nowiny — kontynuował, z trudem ukrywając zainteresowanie. — Czy dotyczą one…

— Tak — odparł Kontroler. — Kilka godzin temu otrzymałem decyzję.

„Co właściwie miał na myśli — zastanawiał się Stormgren. — Z pewnością nie mógł nawiązać łączności z odległą ojczyzną poprzez dzielące go od niej setki świetlnych lat. A może, taka była teoria van Ryberga, po prostu konsultował się z komputerem o odpowiednio dużej mocy obliczeniowej mogącym modelować skutki każdej podjętej decyzji”.

— Nie sądzę — ciągnął Karellen — aby Liga Wolności i jej zwolennicy poczuli się usatysfakcjonowani, ale powinno to pomóc złagodzić napięcie. Nawiasem mówiąc, ta rozmowa nie zostanie nagrana. Często mi pan powtarzał, Rikki, że niezależnie od tego jak bardzo różnimy się od was fizycznie, ludzie szybko do nas przywykną. Świadczy to o pewnym braku wyobraźni z pańskiej strony. Tak mogłoby się stać w pańskim przypadku, lecz proszę pamiętać, że według wszelkich rozsądnych ocen większość ludzi jest słabo wykształcona, skłonna do uprzedzeń i przesądów mogących sprawiać nam kłopoty jeszcze przez kilka następnych dziesięcioleci. Przyzna pan, że ludzka psychika nie jest nam obca. Niemal na pewno wiemy, co się stanie, jeśli w obecnej chwili wyjawimy prawdę o nas. Nie chcę się wdawać w szczegóły nawet z panem, zatem proszę zaufać mojej analizie. Jednak możemy złożyć pewną ostateczną obietnicę, która powinna was częściowo zadowolić. Za pięćdziesiąt lat, dwa pokolenia od chwili obecnej, wyjdziemy z naszych statków i ludzkość wreszcie zobaczy, jacy jesteśmy.

Stormgren milczał przez chwilę, rozważając słowa Kontrolera. Nie odczuwał satysfakcji, jaką w innej sytuacji dałoby mu to oświadczenie. Prawdę mówiąc, ten częściowy sukces nieco zbił go z tropu i przez chwilę osłabił jego zdecydowanie. Po pewnym czasie prawda objawi się sama; jego knowania były niepotrzebne, a może i nierozsądne. Jeśli zechce zrealizować swój plan, to wyłącznik z egoistycznych pobudek, bo za pięćdziesiąt lat nie będzie go wśród żywych.

Karellen musiał zauważyć jego wahanie, ponieważ mówił dalej:

— Przykro mi, jeśli czuje się pan rozczarowany, ale przecież niebawem nie będzie pan już odpowiedzialny za rozwiązywanie politycznych problemów. Może uzna pan nasze obawy za bezpodstawne, ale proszę mi wierzyć, mamy przekonujące dowody na to, że inny sposób rozwiązania tego problemu rodzi poważne niebezpieczeństwo.

Stormgren gwałtownie pochylił się do przodu i zakrztusił się z wrażenia.

— A więc spotkaliście się już z Człowiekiem!

— Tego nie powiedziałem — szybko odparł Karellen. — Wasz świat nie jest jedyną planetą, którą kierujemy.

Jednak Stormgren nie zamierzał dać się tak łatwo spławić.

— Wiele naszych legend sugeruje, że Ziemię odwiedzali niegdyś przedstawiciele obcych ras.

— Wiem o tym. Czytałem raport Sekcji Astroarcheologicznej. Robią z Ziemi ruchliwe skrzyżowanie.

— Mogły mieć miejsce wizyty, o których nic nie wiecie — rzekł Stormgren, wciąż mając nadzieję, że przyłapie Karellena. — Chociaż jeśli obserwujecie nas od tysięcy lat, to myślę, że szansę na to są niewielkie.

— Przypuszczam, że ma pan rację — odparł Karellen swoim najbardziej urzędowym tonem. I właśnie w tym momencie Fin podjął decyzję.

— Naszkicuję plan tego oświadczenia — powiedział szybko — i przyślę panu do zaaprobowania. Jednak zastrzegam sobie prawo dalszego dokuczania panu i jeśli nadarzy się okazja, aby poznać waszą tajemnicę, skorzystam z niej bez wahania.

— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę — odparł Kontroler z cichutkim chichotem.

— I nie ma pan nic przeciwko temu?

— Ani trochę, choć wykluczam możliwość użycia broni nuklearnej, gazów trujących lub czegokolwiek, co mogłoby narazić na szwank naszą przyjaźń.

— Miło mi to słyszeć — odrzekł Stormgren najobojętniejszym tonem, na jaki zdołał się zdobyć. Wstał, zamykając walizeczkę. Dotknął kciukiem zamka.

— Zaraz po powrocie napiszę oświadczenie — powtórzył — i jeszcze dzisiaj przyślę go panu dalekopisem.

To mówiąc, nacisnął guzik — i dowiedział się, że jego obawy były bezpodstawne. Zmysły Kontrolera nie były subtelniejsze od ludzkich. Karellen niczego nie zauważył, gdyż w jego głosie nie zaszła żadna zmiana, gdy żegnał się z sekretarzem i wypowiadał znajome hasło otwierające drzwi.

A jednak Stormgren czul się jak złodziejaszek opuszczający sklep na oczach detektywa i odetchnął z ulgą, kiedy zasklepiła się za nim ściana latającego pojazdu.

— Przyznaję — powiedział van Ryberg — że niektóre z moich pomysłów nie były najszczęśliwsze. Jednak proszę powiedzieć, co pan sądzi o następującej teorii…

— Naprawdę muszę? — westchnął Stormgren. Pięter udał, że nie słyszy.

— Właściwie to nie mój pomysł — rzekł skromnie. — Zapożyczyłem go od Chestertona. Załóżmy, że Zwierzchnicy ukrywają fakt, że nie mają nic do ukrycia?

— To dla mnie trochę zbyt skomplikowane — odparł Stormgren, zdradzając mimowolnie zainteresowanie.

— Chcę przez to powiedzieć — mówił pospiesznie van Ryberg — że sądzę, iż oni są ludźmi takimi jak my. Wiedzą doskonale, że zgodzilibyśmy się, aby rządziły nami stworzenia, które uważamy za… no, powiedzmy, obce i superinteligentne. Lecz rasa ludzka taka jaka jest, po prostu nie pozwoli, aby kierowały nią stworzenia tego samego gatunku.

— To bardzo pomysłowe, zresztą jak wszystkie pańskie teorie — powiedział sekretarz. — Chciałbym, aby je pan numerował, inaczej się w nich pogubię. Zaś co do argumentów obalających tę ostatnią…

Urwał, bowiem właśnie w tej chwili do pokoju wszedł Wainwright.

Rikki zastanawiał się, o co mu chodzi. Ciekaw też był, czy Wainwright skontaktował się z porywaczami. Wątpił w to, ponieważ wierzył, że przywódca Ligi Wolności szczerze wypowiadał się przeciw stosowaniu przemocy. Ekstremiści w jego ruchu zdyskredytowali się swoim wyczynem i minie sporo czasu, zanim świat znów o nich usłyszy.

Wałnwright uważnie wysłuchał treści odczytanego mu oświadczenia. Stormgren miał nadzieję, że były pastor doceni ten gest, którego pomysłodawcą był Karellen. Upłynie jeszcze dwanaście godzin, nim świat dowie się o obietnicy, której spełnienia doczekają dopiero ich wnuki.

— Pięćdziesiąt lat — powiedział z namysłem Wainwright. — To długie oczekiwanie.

— Może dla ludzkości, ale nie dla Karellena — odparł Stormgren. Dopiero teraz zaczął sobie zdawać sprawę z zalet tego rozwiązania. Dawało Zwierzchnikom potrzebne im pole manewru i usuwało grunt spod nóg Ligi Wolności. Nie wyobrażał sobie, by ta organizacja skapitulowała, lecz jej pozycja zostanie poważnie osłabiona. Wainwright musiał zdawać sobie z tego sprawę.

— Za pięćdziesiąt lat — powiedział gniewnie — szkód nie da się już naprawić. Ci, którzy pamiętają dni niepodległości, będą już w grobach; ludzkość zapomni o swoim dziedzictwie.

„Słowa, puste słowa — pomyślał Stormgren. — Słowa, za które ludzie niegdyś walczyli i umierali, za które już nikt nigdy nie będzie walczył i umierał. A świat będzie przez to lepszy”.

Patrząc na odchodzącego Wainwrighta, zastanawiał się, ile kłopotów sprawi jeszcze w nadchodzących latach Liga Wolności. „Jednak to już nie moja sprawa” — pocieszył się w duchu.

Pewne problemy mógł rozwiązać tylko czas. Można pokonać złych, ale nic nie można zdziałać przeciw działającym w dobrej wierze, błądzącym dobrym ludziom.

— Masz swoją walizeczkę — powiedział Duval. — Jest prawie nie naruszona.

— Dziękuję — odrzekł Stormgren, dokładnie ją oglądając. — Może powiesz mi teraz, o co chodzi i co zamierzamy zrobić?

Fizyk wydawał się pogrążony we własnych myślach.

— Jedno, czego nie mogę zrozumieć, to łatwości, z jaką udało się tego dokonać. Gdybym to ja był Kar…

— Ale nie jesteś! Do rzeczy, człowieku! Co odkryliśmy?

— Nie ma to jak ci nerwowi, pełni temperamentu nordycy — westchnął Duval. — Umieściliśmy w walizeczce rodzaj radaru o małej mocy. Oprócz fal radiowych o bardzo wysokiej częstotliwości posłużyliśmy się również podczerwienią… To znaczy falami, których żadne żywe stworzenie nie może dostrzec, niezależnie od tego, jak czuły ma narząd wzroku.

— Skąd możesz mieć taką pewność? — spytał Stormgren, mimo woli coraz bardziej zaintrygowany techniczną stroną problemu.

— No, całkowitej pewności nie można mieć nigdy — niechętnie przyznał Duval. — Ale przecież Karellen spotyka się z tobą w pokoju oświetlonym zupełnie normalnie, prawda? To dowodzi, że jego oczy reagują na podobny do naszego zakres promieniowania. Tak czy owak, udało się. Stwierdziliśmy, że za.tym twoim ekranem znajduje się duże pomieszczenie. Sam ekran ma mniej więcej trzy centymetry grubości, a dalej jest dziesięć metrów pustej przestrzeni. Nie zarejestrowaliśmy żadnego odbicia od ściany, choć, z drugiej strony, trudno tego oczekiwać, stosując nadajniczek małej mocy, bo tylko takim ośmieliliśmy się posłużyć. A jednak coś udało się ustalić.

Podsunął Stormgrenowi arkusz papieru fotograficznego z nakreśloną na nim falistą linią. W jednym miejscu widoczny był pik, niczym sejsmograficzny zapis trzęsienia ziemi średniej mocy.

— Widzisz ten mały pik?

— Tak. A co to takiego?

— Karellen.

— Wielki Boże! Jesteś pewien?

— Niewiele ryzykujemy, zakładając, że tak jest. Siedzi, stoi, czy cokolwiek robi tam, dwa metry — po drugiej stronie ekranu. Gdyby urządzenie miało nieco lepszą rozdzielczość, moglibyśmy nawet oszacować jego wzrost.

Stormgren z mieszanymi uczuciami patrzył na niewyraźny wykres. Dotychczas nie było dowodu, że Karellen w ogóle posiadał fizyczną postać. Nadal nie był to niepodważalny dowód, ale Fin przyjął go bez zastrzeżeń.

— Następna rzecz, jaką musieliśmy zrobić — powiedział Duval — to ocena przenikliwości ekranu wobec zwykłego światła. Sądzimy, że mamy o tym pewne pojęcie: zresztą, nawet jeśli pomylimy się o rząd wielkości, nie będzie to miało żadnego znaczenia. Oczywiście wiesz, że nie ma czegoś takiego jak jednostronnie przezroczyste szkło. To po prostu kwestia odpowiedniego oświetlenia pomieszczeń. Karellen siedzi w zaciemnionym pokoju, a ty w jasnym, to wszystko. — Zachichotał. — No i dobrze, zmienimy ten stan rzeczy.

Z miną magika wyczarowującego z cylindra całe stadko królików, sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął dużą latarkę. Jej reflektor rozszerzał się w szeroką paszczę, upodabniając ją trochę do garłacza. Duval uśmiechnął się z zadowoleniem.

— To nie jest takie groźne, jak się wydaje. Musisz tylko przycisnąć reflektor do ekranu i nacisnąć przycisk. Daje silny strumień światła przez około dziesięć sekund, co wystarczy, abyś zdążył oświetlić całe pomieszczenie i dobrze się wszystkiemu przyjrzeć. Światło przejdzie przez ekran i pięknie oświetli twojego przyjaciela.

— A czy to mu nie zaszkodzi?

— Nie, jeśli najpierw wycelujesz nisko, a dopiero potem w górę. To da mu czas na zaadaptowanie wzroku, bo przypuszczam, że jego reakcje są podobne do naszych, a nie chcemy go przecież oślepić.

Stormgren z powątpiewaniem popatrzył na przyrząd i zważył go w ręce. Przez kilka ostatnich tygodni gryzło go sumienie. Karellen zawsze traktował go z nie skrywaną sympatią, chociaż czasem bywał brutalnie szczery i teraz, kiedy ich spotkania zbliżały się ku końcowi, Fin nie chciał zrobić czegoś, co popsułoby te stosunki. Jednak, z drugiej strony, ostrzegł Kontrolera i był przekonany, że gdyby decyzja zależała od Karellena, ten już dawno pokazałby się ludziom. Teraz on podejmował decyzję: pod koniec spotkania Stormgren ujrzy twarz Karellena.

Jeśli Zwierzchnik ma jakąś twarz.

Zdenerwowanie, jakie początkowo odczuwał, dawno już minęło. Prawie cały czas mówił Karellen, posługując się długimi zawiłymi zdaniami, jakich czasem lubił używać. Kiedyś Stormgren uważał to za jeden z najbardziej niezwykłych, a na pewno najmniej oczekiwany talent Karellena. Teraz ten dar już go tak nie dziwił, gdyż wiedział, że — jak większość umiejętności Kontrolera — wynikał z niezwykłej siły jego umysłu, a nie z jakichś nadzwyczajnych wrodzonych zdolności.

Po prostu, kiedy zwalniał tempo swoich myśli, dostosowując je do szybkości ludzkiej mowy, miał czas na układanie dowolnie skomplikowanych płodów literackich.

— Nie ma potrzeby, aby pan lub pafiski następca przejmowali się zbytnio Ligą Wolności, nawet kiedy jej członkowie odzyskają utracony ostatnio wigor. Zachowują się spokojnie, przynajmniej w ciągu ostatniego miesiąca, i nawet jeśli w przyszłości znów się zaktywizują, nie nastąpi to wcześniej niż za kilka lat. Doprawdy, Liga to bardzo pożyteczna instytucja, ponieważ dobrze jest, gdy się zawsze wie, co zamierza przeciwnik. Gdyby kiedykolwiek popadła w długi, byłbym chyba zmuszony ją dofinansowywać.

Stormgren często nie wiedział, kiedy Karellen żartuje. Zachował obojętny wyraz twarzy i słuchał dalej.

— Niebawem Liga utraci kolejny argument. Często krytykowano, i to w dziecinny sposób, ten szczególny urząd, jaki pełnił pan przez ostatnie kilka lat. Początkowo, kiedy rozpoczynałem swoją misję, było to dla mnie bardzo wygodne, ale teraz, kiedy wszystko przebiega zgodnie z planem, można położyć temu kres. W przyszłości mój wpływ na sprawy ziemskie nie będzie tak bezpośredni i biuro sekretarza generalnego ONZ może będzie bardziej przypominało to, czym było niegdyś. W ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat zdarzy się wiele kryzysów, ale wszystkie przeminą. Przyszłość rysuje się dość jasno i pewnego dnia wszystkie te trudności zostaną zapomniane, nawet przez rasę, której wspomnienia sięgają tak głęboko w przeszłość jak wasze.

Ostatnie słowa wypowiedział z tak szczególną intonacją, że Stormgren zesztywniał w fotelu. Karellen z całą pewnością zawsze mówił dokładnie to, co chciał powiedzieć i nawet jego przejęzyczenia były wyliczone z precyzją rzędu dziesięciu miejsc po przecinku. Jednak nie miał czasu na zadawanie pytań, na które pewnie i tak nie otrzymałby odpowiedzi, bowiem Kontroler ponownie zmienił temat.

— Często pytał mnie pan o moje dalekosiężne plany — mówił dalej. — Narodziny Państwa Światowego to oczywiście tylko pierwszy etap. Dożyje pan dnia, w którym ujrzy je pan jako twór w pełni rozwinięty, choć zmiany te będą tak niedostrzegalne, że niewielu ludzi zauważy zakończenie procesu rozwoju. Potem nastąpi długi okres powolnej stabilizacji, podczas którego pańska rasa zostanie przygotowana do spotkania z nami. I wtedy nadejdzie dzień, który obiecaliśmy. Przykro mi, że wówczas nie będzie pana wśród nas.

Stormgren miał otwarte oczy, ale wzrok utkwiony daleko poza taflą ciemnego ekranu. Patrzył w przyszłość, wyobrażając sobie dzień, którego nigdy nie doczeka, dzień, gdy wielkie statki Zwierzchników wylądują wreszcie na Ziemi i otworzą się dla czekającego na nie świata.

— W tym dniu — kontynuował Karellen — rasa ludzka doświadczy czegoś, co można określić mianem nieciągłości. Jednak nie dozna przez to żadnej szkody i od tej pory ludzie będą bardziej stabilni emocjonalnie niż ich przodkowie. Staniemy się częścią ich życia i kiedy spotkają się z nami, nie będą nas uważali za tak dziwnych, jak bylibyśmy dla was.

Nigdy dotychczas Stormgren nie natrafił na tak refleksyjny nastrój u Karellena, ale nie dziwiło go to. Nie wierzył, aby zdołał poznać więcej niż kilka z licznych osobowości Kontrolera; prawdziwy Karellen pozostawał nieznany i, być może, nierozpoznawalny dla ludzkich istot. Po raz pierwszy miał wrażenie, że prawdziwe zainteresowania Zwierzchnika skupiały się gdzie indziej, a Ziemią władał jedynie cząstką swego umysłu, z łatwością mistrza trójwymiarowych szachów grającego w warcaby.

— A co potem? — zapytał łagodnie.

— Wtedy rozpoczniemy naszą prawdziwą misję.

— Często zastanawiałem się, na czym ona ma polegać. Jednoczenie i cywilizowanie naszego świata jest zaledwie środkiem; musicie przecież mieć jakiś cel. Czy kiedyś będziemy mogli wybrać się w Kosmos i zobaczyć wasz świat, może nawet pomóc wam w waszych wysiłkach?

— Można to tak ująć — odparł Karellen i w jego głosie dał się słyszeć wyraźny, choć niewytłumaczalny smutek, który dziwnie poruszył Stormgrena.

— Jednak przypuśćmy, że mimo wszystko wasz eksperyment z Człowiekiem nie powiedzie się? Takie przypadki miały miejsce na Ziemi, gdy bardziej rozwinięte cywilizacje nawiązywały kontakt z prymitywniejszymi.

— To prawda — powiedział Karellen tak cicho, że Stormgren ledwie go usłyszał. — I my mieliśmy swoje niepowodzenia.

— I co wtedy robicie?

— Czekamy i próbujemy ponownie.

Nastąpiła kilkusekundowa chwila milczenia. Kiedy Karellen znów przemówił, jego słowa były tak nieoczekiwane, że Stormgren nie od razu zareagował.

— Żegnaj, Rikki!

Karellen przechytrzył go, zapewne było już za późno. Paraliż Stormgrena trwał tylko moment. Jednym szybkim, wyćwiczonym ruchem wydobył latarkę i przycisną] ją do szkła.

Sosny schodziły niemal do samego jeziora, pozostawiając tylko wąski, kilkukłlometrowy pas trawy wzdłuż brzegu. Każdego wieczora, jeśli tylko było dość ciepło, Stormgren, nie zważając na swoje dziewięćdziesiąt lat, szedł tamtędy aż na molo, spoglądał na odbijające się w wodzie ostatnie promienie zachodzącego słońca i wracał do domu, zanim znad puszczy nadleciały podmuchy chłodniejszego wiatru. Ten prosty, codzienny rytuał dawał mu wiele satysfakcji i postanowił podtrzymywać go dopóki siły mu na to pozwolą.

Daleko nad jeziorem ukazał się jakiś obiekt, lecąc nisko i szybko. Samoloty pojawiały się w tych okolicach dość rzadko, jeśli nie liczyć rejsowych olbrzymów niemal co godzinę przelatujących nad biegunem. Jednak oprócz sporadycznych smug kondensacyjnych przecinających stratosferę cienkimi krechami bieli, żaden inny ślad nie zdradzał ich istnienia. Natomiast ta maszyna była małym helikopterem zdecydowanie zmierzającym w kierunku mola. Stormgren rozejrzał się wokół i stwierdził, że nie zdoła uniknąć spotkania. Wzruszył ramionami i usiadł na drewnianej ławce na końcu pomostu.

Dziennikarz zwracał się do niego z takim szacunkiem, że ogromnie go to zdziwiło. Zdążył już zapomnieć, że był nie tylko politykiem na emeryturze, ale postacią wręcz legendarną i znaną daleko poza granicami swego kraju.

— Panie Stormgren — zaczął natręt. — Gorąco przepraszam, że ośmieliłem się pana niepokoić, ale zastanawiam się, czy nie zechciałby pan skomentować czegoś, co właśnie usłyszeliśmy o Zwierzchnikach.

Stormgren zmarszczył brwi. Mimo upływu lat nadal podzielał niechęć, jaką Karellen żywił do tego słowa.

— Nie sądzę — powiedział — abym mógł wiele dodać do tego, co zostało już powiedziane.

Dziennikarz przyglądał mu się z dziwnym zainteresowaniem.

— Pomyślałem sobie, że jednak mógłby pan. Właśnie niedawno usłyszeliśmy pewną dziwną historię. Wygląda na to, że blisko trzydzieści lat temu jeden z techników Wydziału Naukowego wykonał dla pana jakieś dziwne urządzenie. Czy nie mógłby nam pan czegoś o tym powiedzieć?

Stormgren milczał przez chwilę, myślami wędrując w przeszłość. Nie zdziwiło go to, że po trzydziestu latach tajemnica się wydała. Dziwne, że dochowano jej tak długo.

Wstał i zaczął wolno iść pomostem. Reporter szedł o krok za nim.

— Ta historia — zaczął Stormgren — zawiera w sobie ziarno prawdy. Udając się po raz ostatni na statek Karellena, zabrałem ze sobą pewien aparat i nadzieję, że uda mi się zobaczyć Kontrolera. Popełniłem głupstwo, ale cóż, miałem wtedy zaledwie sześćdziesiąt lat. — Zachichotał do własnych myśli i mówił dalej: — Jednak nie jest to historia, dla jakiej warto byłoby podejmować podróż taką jak pańska. Widzi pan, nic z tego nie wyszło.

— Nic pan nie zobaczył?

— Zupełnie nic. Obawiam się, że będziecie musieli poczekać, ale to w końcu jeszcze tylko dwadzieścia lat!

Tylko dwadzieścia lat. O tak. Karellen mial rację. Wtedy świat będzie już gotowy, a z pewnością nie był taki wówczas, trzydzieści lat temu, kiedy tak samo kłamał Duvalowi.

Karellen zaufał mu i Stormgren nie zawiódł tego zaufania. Jedną z niewielu rzeczy, co do których miał całkowitą pewność, był fakt, że Kontroler od początku znał jego zamiary i przewidział każdy ruch ostatniej rozgrywki.

Czyż można znaleźć inne wyjaśnienie pustki w ogromnym fotelu, gdy padł nań krąg światła? W tej samej chwili Rikki przesunął promień, obawiając się, że jest już za późno. Metalowe drzwi, dwukrotnie wyższe niż dla człowieka, właśnie się zamykały; ruch był szybki, ale nie dość szybki.

Tak, Karellen zaufał mu i nie chciał na resztę życia pozostawić go z nie rozwiązaną tajemnicą. Nie odważył się też okazać nieposłuszeństwa wobec stojących nad nim potęg (czy tamci należeli do tej samej rasy?), ale zrobił dla Stormgrena tyle, ile mógł. Nawet jeśli nie wykonał poleceń, nigdy mu tego nie udowodnią. Stormgren wiedział, że był to ostateczny dowód sympatii, jaką darzył go Karellen. Być może była to sympatia, jaką człowiek darzy inteligentnego, oddanego mu psa, jednak była szczera i niewiele rzeczy w życiu sprawiło Stormgrenowi większą satysfakcję.

I my mieliśmy swoje niepowodzenia.

Tak, Karellenie, to prawda; a więc i wy zawiedliście, nim jeszcze zaczęła się historia ludzi. Musiało to być nie lada niepowodzenie, gdyż jego echa rozbrzmiewały przez wiele wieków i zatruły wczesny etap rozwoju rasy ludzkiej. Czy uda wam się, nawet w ciągu pięćdziesięciu lat, przełamać moc wszystkich mitów i legend tego świata?

A jednak Stormgren wiedział, że drugiego niepowodzenia nie będzie.

Kiedy obie rasy spotkają się ponownie, Zwierzchnicy zdobędą przyjaźń i zaufanie rodzaju ludzkiego, tak że nawet szok rozpoznania nie zniszczy tego dzieła. Razem pójdą w przyszłość i nieznana tragedia, która legła cieniem na przeszłości, na zawsze zginie w mglistych korytarzach prehistorii.

Stormgren wierzył, że gdy Karellen znów będzie mógł chodzić po Ziemi, pewnego dnia odwiedzi te północne puszcze i przystanie nad grobem pierwszego człowieka, który stał się jego przyjacielem.

Загрузка...