Prace trwały długo, ale dzieło było już niemal na ukończeniu. Niewolnicy rozbijali resztki glinianej formy.
Inni starannie polerowali burty srebrzystym piaskiem; metal zaczynał już świecić w słońcu jedwabistym, organicznym połyskiem świeżego spiżu. Był wciąż ciepły, mimo tygodnia studzenia w wykopie odlewniczym.
Arcyastronom Krulla skinął lekko ręką i tragarze ustawili jego tron w cieniu kadłuba.
Jak ryba, pomyślał. Wielka latająca ryba. Z jakich to mórz?
— Jest rzeczywiście wspaniały — szepnął. — Prawdziwe dzieło sztuki.
— Rzemiosła — odezwał się stojący obok krępy mężczyzna.
Arcyastronom odwrócił się powoli i spojrzał na niewzruszoną twarz mówiącego. Nietrudno jest uzyskać niewzruszony wyraz, gdy ma się dwie złote kule w miejsce oczu. Błyszczały niepokojąco.
— Istotnie, rzemiosła — przyznał z uśmiechem astronom. — Na całym dysku nie ma chyba mistrza rzemiosł lepszego od ciebie, Złotooki. Czy mam rację?
Rzemieślnik zamyślił się. Nagie ciało — to znaczy nagie, jeśli nie liczyć pasa z narzędziami, naręcznego liczydła i głębokiej opalenizny — znieruchomiało, gdy rozważał implikacje ostatniej uwagi. Złote oczy zdawały się spoglądać w jakiś inny świat.
— Odpowiedź brzmi jednocześnie „tak” i „nie” — oznajmił w końcu. Stojący za tronem pomniejsi astronomowie aż jęknęli na takie pogwałcenie etykiety, lecz Arcyastronom jakby tego nie zauważył.
— Mów dalej — zezwolił.
— Nie posiadłem kilku ważnych umiejętności. Mimo to jednak ja właśnie jestem Złotookim Srebrnorękim Dactylosem. Ja stworzyłem Metalowych Wojowników, strzegących Grobowca Pitchiu, zaprojektowałem Świetlne Tamy Wielkiego Nefu, zbudowałem Pałac Siedmiu Pustyń. A przecież… — Podniósł dłoń i stuknął w oko, które brzęknęło cicho. — Kiedy zbudowałem dla Pitchiu armię golemów, obdarował mnie złotem, a potem, by żadne inne z moich dzieł nie mogło dorównać temu, które stworzyłem dla niego, wyłupił mi oczy.
— Rozsądne, ale okrutne — ocenił ze współczuciem Arcyastronom.
— Tak… Nauczyłem się więc słyszeć temperaturę metali i widzieć palcami. Nauczyłem się rozpoznawać rudy po smaku i zapachu. Zrobiłem sobie oczy, ale nie mogę sprawić, by widziały. Potem wezwano mnie, bym zbudował Pałac Siedmiu Pustyń. W następstwie emir obsypał mnie srebrem, po czym, co nie do końca mnie zaskoczyło, kazał odciąć prawą rękę.
— Poważne utrudnienie w pracy — przyznał Arcyastronom.
— Zużyłem część srebra, by zrobić sobie tę oto nową rękę; wykorzystałem w tym celu swą niezrównaną wiedzę o dźwigniach i osiach. Ta ręka wystarcza mi. Kiedy wzniosłem pierwszą wielką Świetlną Tamę o pojemności pięćdziesięciu tysięcy godzin dziennego światła, rady plemienne Wielkiego Nefu postanowiły obdarować mnie wspaniałymi jedwabiami i podciąć wiązadła w kolanach, bym nie mógł uciec. Musiałem więc z części jedwabiu i pędów bambusa zbudować machinę latającą, w której wystartowałem z najwyższej wieży mojego więzienia.
— Co po licznych przygodach doprowadziło cię do Krulla — dokończył Arcyastronom. — Trudno pozbyć się wrażenia, że jakieś inne zajęcie, powiedzmy, uprawa sałaty, niosłoby mniejsze zagrożenie ratalnej śmierci. Dlaczego nie zmienisz zawodu? Złotooki Dactylos wzruszył ramionami.
— Jestem dobry w swoim fachu — wyjaśnił. Arcyastronom raz jeszcze spojrzał na spiżową rybę, lśniącą teraz w słońcu niczym dzwon.
— Cóż za piękność — mruknął. — Jedyna w świecie. Podejdź, Dactylosie. Przypomnij mi, jaką nagrodę ci obiecałem.
— Prosiłeś, bym zbudował rybę, która będzie pływać po morzach kosmosu między światami — zaintonował mistrz rzemiosł.
— W zamian za co… w zamian za co…
— Tak? Moja pamięć nie jest już taka jak dawniej — westchnął Arcyastronom, gładząc ciepły spiż.
— W zamian za co… — kontynuował Dactylos, najwyraźniej bez wielkiej nadziei — …obiecałeś puścić mnie wolno i powstrzymać się przed odcinaniem mi dalszych kończyn. Nie proszę o żadne skarby.
— A tak, teraz sobie przypominam. — Starzec uniósł bladą dłoń. — Kłamałem — dodał.
Zabrzmiał najcichszy z szeptów i złotooki człowiek zakołysał się na nogach. Spojrzał na sterczące z piersi ostrze strzały i ze znużeniem kiwnął głową. Kropla krwi wykwitła mu na wargach.
Na całym placu panowała całkowita cisza (jeśli nie liczyć brzęczenia kilku niecierpliwych much); srebrna ręka uniosła się bardzo wolno i palce dotknęły grotu.
Dactylos parsknął wzgardliwie.
— Partanina — orzekł i padł na wznak. Arcyastronom trącił ciało nogą i westchnął.
— Nastąpi teraz krótki okres żałoby, jak wypada po śmierci mistrza rzemiosł — oznajmił. Obserwował niebieską muchę, która wylądowała na złotym oku i zaraz odleciała zawiedziona. — To chyba wystarczy — stwierdził i skinął na niewolników, by wynieśli zwłoki.
— Chelonauci gotowi? — spytał. Wystąpił mistrz kontroli startowej.
— Tak jest, wasza prominentność — odparł.
— Wzniesiono właściwe modły?
— Oczywiście, wasza prominentność.
— Ile czasu do bramy?
— Do korytarza startowego — poprawił mistrz kontroli startowej. — Trzy dni, wasza prominentność. Ogon Wielkiego A’Tuina znajdzie się w idealnej pozycji.
— Pozostaje więc tylko… — zakonkludował Arcyastronom — …znaleźć odpowiednie ofiary.
Mistrz kontroli startowej skłonił się.
— Ocean dostarczy — rzekł.
— Jak zawsze czyni — uśmiechnął się starzec.
— Gdybyś znał się na nawigacji…
— A gdybyś ty umiał sterować…
Fala chlusnęła na pokład. Rincewind i Dwukwiat spojrzeli na siebie.
— Wybieraj! — wrzasnęli chórem i sięgnęli po wiadra. Po chwili z zalanej wodą kabiny dobiegł zrzędliwy głos Dwukwiata.
— Nie rozumiem, czemu to niby moja wina — powiedział. Podniósł kolejne wiadro, a mag wylał je za burtę.
— Miałeś trzymać wachtę — burknął Rincewind.
— Pamiętaj, że uratowałem nas przed handlarzami niewolników.
— Lepiej być niewolnikiem niż trupem. — Mag wyprostował się i rozejrzał dookoła. Sprawiał wrażenie zdziwionego.
Różnił się nieco od tego Rincewinda, który jakieś sześć miesięcy temu uciekł przed pożarem Ankh-Morpork. Miał więcej blizn, to po pierwsze; a po drugie, o wiele więcej doświadczeń. Odwiedził Krainy Osi, poznał niezwykłe obyczaje wielu barwnych ludów — niezmiennie zyskując przy tym kolejne blizny — a nawet przez kilka niezapomnianych dni żeglował po legendarnym Odwodnionym Oceanie w sercu niewiarygodnie suchej pustyni znanej jako Wielki Nef. Na morzach chłodniejszych i bardziej wilgotnych widział pływające góry lodu. Dosiadał wymyślonego smoka. O mało co nie wypowiedział najpotężniejszego zaklęcia w świecie dysku. Widział…
…horyzontu było zdecydowanie mniej niż być powinno.
— Hmm? — mruknął Rincewind.
— Powiedziałem, że nie ma nic gorszego niż niewolnictwo — oznajmił Dwukwiat. Otworzył szeroko usta, gdy mag cisnął swoje wiadro daleko w morze i usiadł ciężko na zalanym pokładzie. Twarz mu poszarzała.
— Słuchaj, przepraszam, że sterowałem prosto na rafy, ale ta łódź chyba nie zatonie, a prędzej czy później musimy trafić na jakiś ląd — pocieszył go Dwukwiat. — Ten prąd z pewnością dokądś płynie.
— Spójrz na horyzont — rzekł martwym głosem Rincewind. Dwukwiat zerknął.
— Wygląda normalnie — stwierdził. — Owszem, jest go trochę mniej niż zwykle, ale…
— To z powodu Wodospadu Krańcowego. Znosi nas na krawędź świata.
Zapadła cisza, zakłócana jedynie pluskiem fal. Tonąca szalupa wirowała, niesiona całkiem już silnym prądem.
— Pewnie dlatego wpadliśmy na rafę — dodał Rincewind. — Nocą zepchnęło nas z kursu.
— Może byś coś zjadł? — zaproponował Dwukwiat. Zaczął grzebać w tobołku, który dla ochrony przed wilgocią przywiązał do relingu.
— Czy ty nie rozumiesz? — warknął Rincewind. — Spadniemy przez Krawędź, na miłość bogów!
— Czy możemy coś na to poradzić?
— Nie.
— W takim razie panika nie ma najmniejszego sensu — stwierdził spokojnie Dwukwiat.
— Wiedziałem, że nie powinniśmy płynąć tak daleko na Krawędź — poskarżył się niebu Rincewind. — Chciałbym…
— Chciałbym mieć teraz swoje obrazkowe pudełko — przerwał mu Dwukwiat. — Ale zostało na statku niewolniczym, razem z resztą Bagażu i…
— Tam, gdzie płyniemy, bagaż nie będzie ci potrzebny.
Rincewind zgarbił się i z ponurą miną obserwował wieloryba, który lekkomyślnie zabłąkał się w krawędziowy prąd i teraz próbował się wyrwać.
Na skróconym horyzoncie pojawiła się linia bieli i mag miał wrażenie, że słyszy odległy ryk spadających wód.
— Co się dzieje, kiedy statek spada z Krawędzi? — spytał Dwukwiat.
— Kto to wie?
— Może więc będziemy dalej płynąć w przestrzeni i wylądujemy na innym świecie. — Na twarzy turysty pojawił się wyraz rozmarzenia. — Chciałbym tak — westchnął.
Rincewind parsknął.
Słońce wzeszło na niebie; tak blisko Krawędzi było wyraźnie większe niż zazwyczaj. Obaj wędrowcy stali oparci plecami o maszt, zajęci własnymi myślami. Od czasu do czasu któryś chwytał wiadro i bez żadnego rozsądnego powodu przez chwilę z roztargnieniem wybierał wodę.
Morze wokół było coraz bardziej zatłoczone. Rincewind zauważył kilka pni drzew, dryfujących w pobliżu łodzi, a tuż pod powierzchnią roiło się od wszelkiego rodzaju ryb. To jasne — płynące z prądem wody pełne są pożywienia wypłukanego z kontynentów bliższych Osi. Zastanawiał się, co to właściwie za życie, kiedy trzeba płynąć bez przerwy, by pozostać w tym samym miejscu. Bardzo podobne do jego życia, uznał. Zauważył małą, zieloną żabę, rozpaczliwie machającą łapkami w walce z nieubłaganym nurtem. Ku zdumieniu Dwukwiata, znalazł wiosło i ostrożnie wyciągnął je w stronę niewielkiego stworzonka. Żaba wczołgała się z wdzięcznością. Ułamek sekundy później dwie szczęki wynurzyły się z wody i zatrzasnęły w miejscu, gdzie przed chwilą płynęła.
Żaba spojrzała na Rincewinda z kołyski jego dłoni, po czym w zamyśleniu ugryzła go w kciuk. Dwukwiat zachichotał. Rincewind wrzucił żabę do kieszeni i udawał, że niczego nie słyszał.
— To bardzo humanitarne, ale po co? — spytał Dwukwiat. — Za godzinę i tak będzie po wszystkim.
— Po to — odparł niezbyt jasno Rincewind i trochę powybierał wodę. Pojawił się pył wodny, a prąd był już tak silny, że fale załamywały się ze wszystkich stron. Wszystko zdawało się nienaturalnie cieple, a nad wodą unosiła się gorąca, złocista mgła.
Ryk był coraz głośniejszy. Ośmiornica większa od wszystkiego, co Rincewind w życiu widział, wyskoczyła ponad wodę o kilkaset sążni od nich i szaleńczo chlapiąc mackami zapadła się z powrotem. Coś innego, co było wielkie i na szczęście nierozpoznawalne, zawyło we mgle. Cała eskadra latających ryb wzleciała w chmurze tęczowych kropel i zdołała zyskać kilka łokci, nim opadła i porwał ją wir.
Świat kończył się pod nimi. Rincewind odrzucił wiadro i chwycił maszt, a ryk — ostateczny koniec wszystkiego — zbliżał się ku nim coraz prędzej.
— Muszę to zobaczyć — zawołał Dwukwiat, na wpół padając, na wpół nurkując w stronę dziobu.
Coś twardego i sztywnego uderzyło o kadłub, który obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni i przywarł burtą do niewidocznej przeszkody. Statek zatrzymał się nagle i fala zimnej morskiej piany spłynęła po pokładzie tak, że na kilka sekund Rincewinda zakryła wrząca zielona topiel. Spróbował krzyknąć, a potem podwodny świat nabrał głębokiego, dudniącego, fioletowego koloru zanikającej świadomości… ponieważ mniej więcej w tym momencie Rincewind zaczął tonąć.
Przebudził się z ustami pełnymi palącej cieczy, a kiedy ją przełknął, piekący ból w gardle wyrwał go z nieświadomości. Na plecach czuł ucisk desek pokładu, a Dwukwiat przyglądał mu się z wyrazem głębokiej troski. Rincewind stęknął i usiadł. Jak się okazało, popełnił błąd. Koniec świata był oddalony ledwie o kilka stóp.
Poza nim, odrobinę poniżej nieskończonego Wodospadu Krawędziowego, znajdowało się coś absolutnie cudownego.
Jakieś siedemdziesiąt mil od tego miejsca, w bezpiecznej odległości od krańcowego prądu, akacja z czerwonymi żaglami, typowymi dla niezależnego handlarza niewolników, dryfowała bez celu wśród aksamitnego zmierzchu. Załoga — ci, którzy pozostali — tłoczyła się na dziobowym pokładzie, otaczając mężczyzn pracujących gorączkowo przy tratwie.
Kapitan — krępy mężczyzna noszący łokciowe turbany, charakterystyczne dla plemion Wielkiego Nefu, bywał w świecie i poznał wiele dziwów i niezwykłych ludzi. Potem sporą ich część ukradł lub porwał w niewolę. Swoją karierę zaczął jako żeglarz na Odwodnionym Oceanie w samym sercu najsuchszej pustyni Dysku. (Woda na Dysku ma niezwykły, czwarty stan skupienia, wynikający z intensywnego upału oraz wysuszającego działania oktarynowego światła; pod wpływem tych czynników odwadnia się, pozostawiając srebrzysty pył podobny do płynącego swobodnie piasku. Dobrze zaprojektowany kadłub może bez wysiłku sunąć po takim podłożu. Odwodniony Ocean to dziwne miejsce, lecz nie aż tak dziwne, jak żyjące w nim ryby.)
Kapitan nigdy jeszcze nie przestraszył się naprawdę. Teraz był przerażony.
— Nic nie słyszę — szepnął do pierwszego oficera. Oficer wbił spojrzenie w mrok.
— Może wypadł za burtę — zasugerował z nadzieją.
Jakby w odpowiedzi z pokładu wiosłowego pod nimi dobiegło przeraźliwe dudnienie i odgłos pękającego drewna. Marynarze stłoczyli się lękliwie, potrząsając toporami ł pochodniami.
Prawdopodobnie nie ośmieliliby się ich użyć, nawet gdyby Potwór ruszył prosto na nich. Zanim w pełni zrozumiano jego straszliwą naturę, kilku ludzi spróbowało ataku siekierami. W rezultacie porzucił wytrwałe przeszukiwanie statku i albo wypchnął ich za burtę, albo… pożarł? Kapitan nie był całkiem pewien. Potwór wyglądał jak zwykły kufer, może nieco większy niż przeciętny, ale nie aż tak, by wzbudzić jakieś podejrzenia. Co prawda, czasami zawierał w sobie takie rzeczy jak stare skarpety, jednak kiedy indziej… kapitan zadrżał… wydawał się… zdawał się mieć… Spróbował o tym nie myśleć. Tyle że ludzie, którzy utonęli za burtą, mieli chyba więcej szczęścia od tych, których dogonił. O tym również spróbował nie myśleć. Tam były zęby, straszne zęby podobne do drewnianych, białych nagrobków, i jęzor czerwony jak mahoń…
Spróbował o tym nie myśleć. Bezskutecznie.
O jednym za to myślał z goryczą. To już ostatni raz ocalił przed utonięciem niewdzięcznych ludzi, spotkanych w niezwykłych okolicznościach. Przecież lepsza chyba niewola niż rekiny, prawda? A potem uciekli, a kiedy marynarze zbadali ich kufer… a właściwie skąd się wzięli pośrodku spokojnego oceanu, siedząc na wielkim kufrze?… a ten odgrr… Znowu spróbował o tym nie myśleć, ale musiał się zastanowić, co się stanie, gdy przeklęty stwór pojmie, że jego właściciela nie ma już na pokładzie…
— Tratwa gotowa, panie — oznajmił pierwszy oficer.
— Do wody z nią — krzyknął kapitan. I: — Opuścić pokład! — I jeszcze: — Podpalić statek!
W końcu nietrudno będzie zdobyć drugi statek, filozofował. A zanim człowiekowi dadzą drugie życie, długo musi się naczekać w tym raju reklamowanym przez mułłów. Niech to czarodziejskie pudło żre homary.
Niektórzy z piratów zyskiwali nieśmiertelność przez okrutne i śmiałe czyny. Inni zyskiwali nieśmiertelność gromadząc olbrzymie skarby. Lecz kapitan już bardzo dawno temu zdecydował, że ogólnie rzecz biorąc wolałby osiągnąć nieśmiertelność nie umierając.
— Co to jest, do licha? — chciał wiedzieć Rincewind.
— Piękna — szepnął w natchnieniu Dwukwiat.
— Wyrażę opinię, kiedy się dowiem, co to jest — odparł mag.
— To Krańcowa Tęcza — wyjaśnił jakiś głos tuż za jego uchem. — Macie wielkie szczęście, że możecie ją oglądać. W każdym razie od góry.
Głosowi towarzyszył podmuch chłodnego, pachnącego rybami oddechu. Rincewind znieruchomiał.
— Dwukwiacie… — zaczął.
— Tak?
— Jeśli odwrócę się teraz, co zobaczę?
— Ma na imię Tethis. Twierdzi, że jest morskim trollem. To jego łódź. Uratował nas — wyjaśnił Dwukwiat. — Odwrócisz się?
— Chwilowo nie, dziękuję. Więc dlaczego nie spadamy za Krawędź? — zapytał Rincewind z lodowatym spokojem.
— Ponieważ wasz statek trafił w Obwód — odpowiedział głos za plecami (tonem, który malował w wyobraźni obrazy podwodnych otchłani i stworów zaczajonych wśród raf).
— Obwód? — powtórzył.
— Tak. Biegnie wokół krawędzi świata — wyjaśnił niewidoczny troll. Rincewindowi zdawało się, że wśród huku wodospadu słyszy plusk wioseł. W każdym razie miał nadzieję, że to wiosła.
— Ach, masz na myśli obwód. Obwód tworzący brzeg wszelkich kształtów.
— Tak samo jak Obwód — zgodził się troll.
— Jemu chodzi o to… — Dwukwiat wyciągnął rękę.
Rincewind spojrzał wzdłuż jego palca, lękając się tego, co może zobaczyć…
Po osiowej stronie łodzi biegła lina zawieszona kilka stóp nad spienioną wodą. Łódź była do niej przywiązana, zacumowana, lecz ruchoma dzięki skomplikowanemu systemowi rolek i małych drewnianych kółek. Przesuwały się po linie, gdy niewidoczny wioślarz popychał szalupę wzdłuż brzegu Krańcowego Wodospadu. To rozwiązywało jedną z kwestii… ale na czym wisiała lina?
Rincewind przesunął spojrzenie wzdłuż niej; dostrzegł solidny drewniany słup sterczący z wody kilka sążni przed dziobem. Obserwował, jak łódź zbliża się i mija podporę, a małe kółka stukają rytmicznie, tocząc się po szczelinie, najwyraźniej w tym właśnie celu wyciętej.
Rincewind zauważył także cieńsze liny, zwisające z głównej co jakieś pół sążnia.
Znowu popatrzył na Dwukwiata.
— Widzę, co to JEST — stwierdził. — Ale CO to jest? Dwukwiat wzruszył ramionami.
— Dopływamy do mojego domu — odezwał się morski troll. — Porozmawiamy, kiedy dotrzemy na miejsce. Na razie muszę wiosłować.
Rincewind stwierdził, że spojrzenie do przodu wymagałoby odwrócenia się i przekonania, jak naprawdę wygląda morski troll. Nie był pewien, czy ma na to ochotę. Wolał raczej podziwiać Krańcową Tęczę.
Wisiała we mgle o kilka długości poza Krawędzią Dysku; pojawiała się tylko rankiem ł wieczorem, gdy małe słońce wysyłało swe promienie spod potężnej skorupy A’Tuina, Żółwia Świata, a te uderzały w magiczne pole dysku dokładnie pod kątem prostym.
Podwójna tęcza jaśniała w chwale. Bliżej Krańcowego Wodospadu błyszczało siedem pospolitych barw, migocząc i skrząc się w wodnym pyle konających oceanów. Bladły jednak w porównaniu z szerszą wstęgą świecącą dalej i nie zniżającą się do dzielenia z nimi tego samego widma. To był Królewski Kolor, którego wszystkie pomniejsze są jedynie częściowym i niedoskonałym odbiciem: oktaryna, kolor magii. Żywy, jaskrawy, wibrujący, był bezdyskusyjnym odcieniem wyobraźni, ponieważ gdziekolwiek się pojawiał, stanowił znak, że zwykła materia jest zaledwie sługą mocy magicznego umysłu. Był czarem uwidocznionym.
Chociaż Rincewind zawsze uważał, że wygląda jak fiolet z domieszką zieleni.
Po chwili niewielka plamka na brzegu świata rozrosła się w wysepkę czy skałę położoną tak, że wody pieniły się wokół niej w gwałtownych wirach, nim rozpoczęły swój długi spadek. Stała tam chata z drewna wyrzuconego przez fale. Rincewind dostrzegł, że górna lina Obwodu po kilku żelaznych palach wspina się na ląd i przez małe okrągłe okienko wpada do wnętrza chaty. Dowiedział się później, że to dlatego, by troll natychmiast był alarmowany o nowych wrakach; w tym celu na linie wisiało w chwiejnej równowadze kilka dzwonków z brązu.
Prymitywne, pływające ogrodzenie z surowego drewna otaczało osiowy brzeg wysepki. Znajdowały się tam jeden czy dwa kadłuby wraków i sporo pływających bali, desek i całych pni drzew, niektóre jeszcze z zielonymi liśćmi. Blisko Krawędzi Dysku pole magiczne było tak silne, że wokół wszystkich obiektów lśniły mgliste aureole, gdy pierwotna iluzja rozładowywała się spontanicznie.
Po kilku krótkich szarpnięciach łódź uderzyła o drewniany trap. Uziemiła się i zamknęła obwód; Rincewind poczuł wszelkie znajome objawy potężnej aury okultystycznej — oleistej, niebieskawej w smaku i pachnącej blachą. Ze wszystkich stron opadała na świat czysta, rozproszona magia.
Mag i Dwukwiat wyszli na pomost i Rincewind po raz pierwszy ujrzał trolla.
Nie wyglądał tak strasznie, jak go sobie wyobrażał.
Hmm, mruknęła po chwili wyobraźnia.
Rzecz nie w tym, że troll był przerażający. Zamiast gnijącego, uzbrojonego w macki monstrum, jakiego oczekiwał, Rincewind zobaczył przed sobą krępego, ale nieszczególnie brzydkiego staruszka, który mógłby bez zwracania uwagi przejść po dowolnej ulicy. Pod warunkiem oczywiście, że przechodnie byliby przyzwyczajeni do widoku staruszków zbudowanych głównie z wody i prawie niczego więcej. Sprawiał wrażenie, jakby ocean postanowił stworzyć życie bez angażowania się w męczące dzieło ewolucji; zwyczajnie uformował część siebie na kształt dwunoga, po czym wysłał go, by chlupocząc spacerował po brzegu. Troll miał przyjemną, przejrzystoniebieską barwę. Rincewind zauważył niewielką ławicę srebrnych rybek, która przemknęła mu przez pierś.
— Nieładnie się tak gapić — oświadczył troll. Usta rozchyliły się z niewielkim grzebieniem piany i zamknęły dokładnie tak, jak woda nad wrzuconym kamieniem.
— Naprawdę? Czemu? — spytał Rincewind. Jak właściwie zachowuję spokój? — wrzeszczał do niego własny umysł. Czemu nie wariuję?
— Jeśli wejdziecie do mego domu, znajdę wam pożywienie i świeżą odzież — oznajmił z powagą troll.
Ruszył po skałach, nie oglądając się na nich. W końcu, dokąd jeszcze mogliby pójść? Zapadał zmrok, a nad Krawędzią dmuchała chłodna, wilgotna bryza. Zniknęła już ulotna Krańcowa Tęcza i przerzedzały się mgły nad wodospadem.
— Chodźmy. — Rincewind chwycił Dwukwiata za łokieć. Ale turysta wyraźnie nie chciał stąd odejść.
— Chodźmy — powtórzył mag.
— Jak myślisz? Kiedy zrobi się całkiem ciemno, zobaczymy może Wielkiego A’Tuina, Żółwia Świata? — zapytał Dwukwiat, spoglądając na kłęby chmur.
— Mam nadzieję, że nie. Naprawdę. A teraz już chodźmy, dobrze?
Dwukwiat z ociąganiem ruszył za nim w stronę chaty. Troll zapalił dwie lampy i siedział rozparty wygodnie w fotelu na biegunach. Wstał, gdy weszli, i napełnił dwa kubki zieloną cieczą z wysokiego dzbana. Fosforyzował lekko, jak czasem ciepłe morza w aksamitne letnie noce. By dodać barokowego lśnienia grozie Rincewinda, wyglądał też na kilka cali wyższego niż poprzednio.
Umeblowanie izby składało się głównie ze skrzynek.
— Uhm. Masz tu bardzo ładne mieszkanie — stwierdził Rincewind. — Interesujące.
Sięgnął po kubek i przyjrzał się lśniącej na dnie zielonej kałuży. Lepiej, żeby to nadawało się do picia, pomyślał. Ponieważ mam zamiar to wypić.
Przełknął.
Był to ten sam napój, który Dwukwiat podał mu w łodzi. Wtedy jednak umysł zignorował smak, zajęty ważniejszymi sprawami. Teraz miał dość czasu, by się nim rozkoszować.
Mag wykrzywił wargi. Zaskomlał cicho. Prawa noga podskoczyła mu konwulsyjnie i boleśnie kopnęła go w pierś.
Dwukwiat zakręcił płyn w swoim kubku i wciągnął w nozdrza aromat.
— Ghlen Livid — stwierdził. — Napój z fermentujących orzechów vuo skeeh liodestylowany w mojej ojczyźnie. Trochę dymny smak… Pikantny. Z krawędziowych plantacji w… niech pomyślę… prowincji Rehigreed, zgadza się? Z przyszłorocznych zbiorów, sądząc po kolorze. Wolno spytać, jak do ciebie trafił?
(Na florę dysku składają się zwykłe kategorie roślin, znane powszechnie jako jednoroczne — zasiewane i dojrzewające w późniejszym okresie tego samego roku, dwuletnie — zasiewane w danym roku i dojrzewające w następnym, i wieloletnie — zasiewane w danym roku i dojrzewające po wcześniejszym zawiadomieniu. Oprócz nich istnieją bardzo rzadkie rośliny zeszłoroczne. Z powodu niezwykłego skręcenia łańcuchów genetycznych w czwartym wymiarze wysiewa sieje w jednym roku, a dojrzewają w poprzednim. Winorośl orzechów vuo skeeh jest wyjątkowa, ponieważ daje plon do ośmiu lat przed rzuceniem nasion w glebę. Wino z orzechów vuo skeeh dawało niektórym smakoszom zdolność spojrzenia w przyszłość, która z punktu widzenia orzechów była przeszłością. Dziwne, ale prawdziwe.)
— Z czasem wszelkie rzeczy spływają do Obwodu — stwierdził filozoficznie troll, kołysząc się w fotelu. — Moim zadaniem jest zbieranie szczątków. Drewno, naturalnie. I statki. Beczułki wina. Bele materiałów. Wy.
W umyśle Rincewinda zajaśniało zrozumienie.
— To jest sieć, prawda? Zarzuciliście sieć wzdłuż brzegu morza.
— Obwód — pokiwał głową troll. Drobne fale przebiegły mu po piersi.
Rincewind spoglądał w fosforyzujący mrok wokół wyspy i uśmiechał się głupawo.
— Oczywiście — zawołał. — Zdumiewające! Zatopiliście bloki, mocując je do raf i… Wielcy bogowie! Ta sieć musi być bardzo mocna.
— Jest — przyznał Tethis.
— Można ją rozciągnąć na kilka mil, jeśli tylko znajdzie się dość skał i tak dalej…
— Dziesięć tysięcy mil. Patroluję tylko jeden odcinek.
— To jedna trzecia Krawędzi!
Tethis zachlupotał lekko, kiwając głową. Kiedy goście częstowali się zielonym winem, opowiedział im o Obwodzie i z jakim wysiłkiem został zbudowany; o starożytnym i mądrym królestwie Krull, które umieściło tę sieć kilka stuleci temu; o siedmiu flotach, które bez przerwy ją patrolują, by dokonywać napraw i odwozić zdobycz do Krulla; i o tym, jak Krull stał się krajem rozkoszy, gdzie władzę sprawują najbardziej uczeni badacze wiedzy; o tym, w jaki sposób nieustannie próbują zrozumieć każdy szczegół cudownej złożoności wszechświata; i jak to żeglarze wpadający w sieć Obwodu zostają niewolnikami, zwykle po wycięciu im języków. W tym miejscu przeczekał nerwowe pytania i przyjaznym tonem mówił dalej: o bezcelowości przemocy, niemożności ucieczki z wysepki, chyba że łodzią na jedną z trzystu osiemdziesięciu wysepek nadzorców, które leżą między tą skałą a samym Krullem, albo drogą skoku poza Krawędź… A także o licznych zaletach niemoty w porównaniu, dajmy na to, ze śmiercią.
Umilkł. Przytłumiony huk Krańcowego Wodospadu służył tylko temu, by nadać ciszy bardziej dotykalną strukturę.
Po chwili fotel na biegunach zaskrzypiał znowu. Podczas swego monologu Tethis urósł niepokojąco.
— Nie mam w tym żadnego interesu — dodał. — Ja również jestem niewolnikiem. Oczywiście, jeśli spróbujecie mnie pokonać, będę musiał was zabić, ale nie sprawi mi to żadnej przyjemności.
Rincewind spojrzał na lśniące pięści, spoczywające lekko na kolanach trolla. Podejrzewał, że zdolne są uderzać z mocą tsunami.
— Nie zrozumiałeś chyba — odezwał się Dwukwiat. — Jestem obywatelem Złotego Imperium. Krull z pewnością nie chciałby wzbudzić gniewu imperatora.
— A w jaki sposób imperator się o tym dowie? — zapytał troll. — Myślisz, że jesteś pierwszym rozbitkiem ze Złotego Imperium, który wpadł do Obwodu?
— Nie zostanę niewolnikiem! — krzyknął Rincewind. — Raczej… raczej skoczę z Krawędzi!
— Doprawdy? — zdziwił się troll. Fotel na biegunach trzasnął o ścianę, a jedno z niebieskich ramion objęło maga w pasie. Tethis wyszedł z chaty, bez wysiłku niosąc Rincewinda pod pachą.
Zatrzymał się dopiero na krawędziowym brzegu wyspy. Rincewind wrzasnął.
— Przestań, bo naprawdę cię zrzucę — warknął troll. — Przecież cię trzymam. Spójrz.
Rincewind spojrzał.
Przed nim roztaczała się jedwabista czerń, w której spokojnie świeciły przesłonięte lekką mgiełką gwiazdy. Lecz wzrok opadał w dół, ściągany jakąś straszną fascynacją.
Na Dysku nastała północ, słońce zatem przebywało daleko, daleko w dole, płynąc pod ogromną, oszronioną skorupą A’Tuina. Rincewind spróbował ostatniej szansy: wbił spojrzenie w czubki własnych butów, sterczących poza skałę… jednak otchłań oderwała je bez wysiłku.
Po obu stronach padały w nieskończoność dwie roziskrzone zasłony wody — to morskie fale opływały wysepkę w drodze do Krawędzi. Pięćdziesiąt sążni niżej największy łosoś, jakiego Rincewind w życiu widział, wyrwał się z piany w dzikim, gwałtownym i beznadziejnym wyskoku. Potem opadał, wirując w złocistym podziemnym blasku.
Głębokie cienie rozcinały ten blask niby kolumny podtrzymujące sklepienie wszechświata. Setki mil w dole mag dostrzegł jakiś kształt, kontur czegoś…
Jak w tych zabawnych obrazkach, na których rzeźbiony kielich zmienia się w profile dwóch twarzy, nagle ujrzał tę scenę w całkowicie nowej, przerażającej perspektywie. Daleko w dole tkwiła głowa słonia, wielka niczym solidny kontynent. Potężny kieł jak górski szczyt przesłaniał światło, rzucając ku gwiazdom szeroki stożek cienia. Głowa była nieco przechylona, a wielkie rubinowe oko przypominało czerwonego nadolbrzyma, który zaświecił w środku dnia.
A pod słoniem…
Rincewind przełknął ślinę i spróbował nie myśleć…
Pod słoniem nie było niczego prócz odległej, boleśnie jaskrawej tarczy słońca. A obok niej przepływało coś, co mimo łusek rozmiarów miasta, krost kraterów i księżycowych urwisk, bez wątpienia było płetwą.
— Mam puścić? — zaproponował troll.
— Gnahh — odpowiedział Rincewind, próbując się cofnąć.
— Już pięć lat żyję tu, na Krawędzi. Nie znalazłem w sobie dość odwagi — zahuczał Tethis. — Ty też nie, jeśli się nie mylę. Odstąpił, pozwalając Rincewindowi paść na ziemię. Dwukwiat podszedł do brzegu i wyjrzał.
— Fantastyczne — westchnął. — Gdybym miał teraz obrazkowe pudełko… Co jeszcze jest tam w dole? To znaczy, co byś zobaczył, gdybyś skoczył?
Tethis usiadł na głazie. Wysoko nad dyskiem księżyc wyszedł zza chmury i nadał ciału trolla połysk lodu.
— Tam w dole jest może mój dom — rzekł powoli. — Za tymi głupimi słoniami i śmiesznym żółwiem. Prawdziwy świat. Przychodzę tu czasem i patrzę, ale nie potrafię się zmusić, by zrobić ten decydujący krok… Prawdziwy świat z prawdziwymi ludźmi. Mam żony i dzieci, tam w dole… — Przerwał i wytarł nos. — Szybko się przekonujesz, jaki jesteś naprawdę… tu, na Krawędzi.
— Przestań to powtarzać. Błagam — jęknął Rincewind. Odwrócił się i zobaczył Dwukwiata stojącego obojętnie na samym brzegu skały. — Gnahh — dodał i spróbował zaryć się w kamieniu.
— W dole jest inny świat? — Dwukwiat wyjrzał za Krawędź. — A gdzie dokładnie? Troll skinął ręką.
— Gdzieś — powiedział. — Tyle tylko wiem. To był nieduży świat. Głównie niebieski.
— Wiec skąd się tu wziąłeś?
— Czy to nie oczywiste? — burknął Tethis. — Wypadłem za Krawędź!
Powiedział, że jego światem był Bathys, zagubiony gdzieś pośród gwiazd. Morskie ludy stworzyły tam kilka kwitnących cywilizacji w trzech wielkich oceanach, oblewających cały dysk. Tethis był mięsołowcą; należał do kasty, która w niebezpieczny sposób zarabiała na życie: w wielkich żaglowych jachtach wyruszali na ląd, ścigając stada jeleni i bawołów, zamieszkujących nawiedzane sztormami kontynenty. Jakaś zabłąkana burza wpędziła jego jacht na nieznane ziemie. Załoga przesiadła się do ratunkowego, wiosłowego wózka i odjechała w stronę dalekiego jeziora. Lecz Tethis, jako kapitan, postanowił zostać na pokładzie. Sztorm przeniósł jacht ponad skalną krawędzią świata, przy okazji rozbijając go w drzazgi.
— Na początku spadałem — mówił Tethis. — Ale spadanie nie jest takie złe. Dopiero lądowanie bywa bolesne, a pode mną niczego nie było. Widziałem, jak mój świat wirując odpływa w przestrzeń. Wreszcie zniknął wśród gwiazd.
— I co potem? — dopytywał się bez tchu Dwukwiat, spoglądając na przesłonięty mgłą wszechświat.
— Zamarzłem na kamień — odparł z prostotą Tethis. — Na szczęście, moja rasa potrafi to przeżyć. Tajałem od czasu do czasu, przelatując w pobliżu innych światów. Był taki jeden… chyba ten, gdzie mi się zdawało, że dookoła wyrasta dość dziwaczny górski łańcuch. Okazało się, że to największy smok, jakiego można sobie wyobrazić. Okrywał go śnieg i lodowce, a w dodatku trzymał w paszczy własny ogon. Przeleciałem ledwie kilka mil od powierzchni, przemknąłem nad nią jak kometa i już mnie nie było. A potem obudziłem się i wasz świat pędził ku mnie jak tort śmietankowy ciśnie ty ręką samego Stwórcy. No cóż, wylądowałem w morzu, niedaleko Obwodu, po opacznej stronie Krulla. Do Ogrodzenia wpadały najrozmaitsze istoty, a oni wtedy szukali niewolników do obsady stacji kontrolnych. W ten sposób trafiłem tutaj, — Urwał, patrząc z naciskiem na Rincewinda. — Co noc przychodzę w to miejsce i patrzę w dół — zakończył. — Nigdy nie skaczę. Niełatwo znaleźć odwagę tu, na Krawędzi.
Rincewind stanowczo ruszył na czworaka w stronę chaty. Pisnął cicho, gdy troll chwycił go niezbyt brutalnie, i postawił na nogach.
— Zadziwiające — oświadczył Dwukwiat i wychylił się dalej.
— Mówisz, że jest tam mnóstwo innych światów?
— Sądzę, że całkiem sporo — zgodził się troll.
— Przypuszczam, że można by wymyślić jakieś… sam nie wiem, coś, co chroniłoby przed zimnem — stwierdził mały człowieczek.
— Rodzaj statku, w którym można by przepłynąć nad Krawędzią i pożeglować do dalekich światów. Zastanawiam się…
— Nawet o tym nie myśl! — jęknął Rincewind. — Przestań mówić o takich rzeczach, słyszysz?
— W Krullu wszyscy mówią o takich rzeczach — wtrącił Tethis.
— To znaczy ci, którzy mają języki.
— Nie śpisz?
Dwukwiat chrapał w najlepsze. Rincewind szturchnął go mocno w żebra.
— Pytałem, czy nie śpisz? — warknął.
— Skrndmpff…
— Musimy się stąd wydostać, zanim przypłynie ta flota! Blask świtu, mętny jak woda po myciu naczyń, ściekał przez okno, pryskając na rozrzucone po podłodze skrzynie i pakunki.
Dwukwiat wymruczał coś i próbował zakopać się w stosie futer i koców, w jakie zaopatrzył ich Tethis.
— Popatrz, tu jest cała masa broni i różnych narzędzi — mówił Rincewind. — On gdzieś poszedł. Kiedy wróci, możemy go obezwładnić i… w każdym razie coś wymyślimy. Co ty na to?
— To chyba nie najlepszy pomysł — odparł Dwukwiat. — Poza tym okażemy niewdzięczność.
— Wielkie rzeczy. Wszechświat jest twardy.
Pogrzebał w stosach odpadków pod ścianami, aż znalazł ciężki scimitar o falistej klindze, niegdyś pewnie dumę i radość jakiegoś pirata. Broń sprawiała wrażenie, jakby swą skuteczność opierała w równej mierze na wadze, co na ostrzu. Rincewind uniósł ją niezgrabnie.
— Czy zostawiałby takie rzeczy, gdyby mogły mu zaszkodzić? — zastanowił się głośno Dwukwiat.
Nie zwracając na niego uwagi, Rincewind zajął pozycję za drzwiami. Kiedy otworzyły się po dziesięciu minutach, bez wahania ciął mieczem na wysokości, na której powinna się znaleźć głowa trolla. Klinga świsnęła w powietrzu i uderzyła o futrynę, a siła uderzenia rzuciła magiem o podłogę.
Usłyszał westchnienie. Zobaczył nad sobą twarz Tethisa; troll ze smutkiem kręcił głową.
— To by mnie nie zraniło — oświadczył. — A jednak zostałem zraniony. Głęboko zraniony.
Sięgnął ponad magiem i wyrwał miecz z belki. Na pozór bez wysiłku zgiął ostrze w obręcz i cisnął je na zewnątrz. Potoczyło się, aż trafiło na kamień i odskoczyło nadal wirując, by zatoczywszy srebrzysty łuk zniknąć wśród mgieł nad Krańcowym Wodospadem.
— Bardzo głęboko zraniony — powtórzył.
Sięgnął za drzwi, wniósł worek i rzucił go Dwukwiatowi.
— Jest tam trup jelenia, mniej więcej taki, jaki wam, ludziom, najbardziej odpowiada, a także kilka homarów i morski łosoś. Obwód dostarcza — dodał obojętnie.
Z wyrzutem spojrzał na turystę, a potem znów na Rincewinda.
— Na co się tak gapicie? — zapytał.
— Chodzi o to, że… — zaczął Dwukwiat.
— …w porównaniu do zeszłej nocy… — dodał Rincewind.
— …jesteś taki… mały — zakończył Dwukwiat.
— Rozumiem — odparł chłodno troll. — Przechodzimy do przytyków osobistych. — Wyprostował się na całą wysokość, czyli w obecnej chwili około czterech stóp. — To, że jestem zrobiony z wody, nie oznacza jeszcze, że jestem z drewna.
— Przepraszam. — Dwukwiat pospiesznie wyskoczył spod futer.
— Wy jesteście z brudu — mówił dalej troll. — Aleja nie wygłaszam uwag na temat spraw, na które nic nie możecie poradzić, prawda? Nie mamy wpływu na to, jak skonstruował nas Stwórca. Tak uważam. Ale skoro już musicie wiedzieć… tutejszy księżyc jest trochę silniejszy od krążących wokół naszego świata.
— Księżyc? — powtórzył Dwukwiat. — Nie różu…
— Widzę, że muszę wam to wyłożyć jak najprościej… — burknął kwaśnym tonem Tethis. — Cierpię na chroniczne pływy.
W półmroku chaty brzęknął dzwonek. Tethis przeszedł po skrzypiącej podłodze i stanął przy skomplikowanym urządzeniu zbudowanym z dźwigni, sznurków i dzwonków, umieszczonym na biegnącej przez izbę głównej linie Obwodu.
Dzwonek brzęknął znowu i potem przez kilka minut dźwięczał w dziwacznym, nierównym rytmie. Tethis słuchał, uważnie nadstawiając ucha.
Kiedy dzwonienie ucichło, odwrócił się powoli, z troską marszcząc czoło.
— Jesteście ważniejsi niż myślałem — rzekł. — Nie będziecie czekać na flotę ratunkową. Zabierze was latacz. Tak postanowili w Krullu. — Wzruszył ramionami. — A przecież nie zawiadamiałem, że tu jesteście. Ktoś znowu pił wino z orzechów vuo skeeh.
Ujął spory drewniany młotek zawieszony na filarze obok dzwonków i wybił nim krótki kurant.
— Kolejni odcinkowi będą sobie przekazywać tę wiadomość, aż dotrze do Krulla — wyjaśnił. — Genialne, prawda?
Nadleciał, pędząc o wzrost człowieka nad powierzchnią morza, pozostawiając za sobą spieniony ślad — to brutalnie uderzała o wodę moc, jaka utrzymywała go w powietrzu. Rincewind wiedział, co to za moc. Był tchórzem, nie zaprzeczał; był niekompetentny i nawet jako nieudacznik marnie sobie radził. Mimo to był jednak swego rodzaju magiem; znał jedno z Ośmiu Wielkich Zaklęć, sam Śmierć miał przyjść po niego, gdy będzie umierał, i na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać dobrze wyregulowaną magię.
Soczewka sunąca ku wyspie miała średnicę około dwudziestu stóp i była całkowicie przezroczysta. Na Obwodzie siedziało kilkunastu ludzi w czarnych szatach, każdy przypięty skórzaną uprzężą, każdy wpatrzony w fale z wyrazem takiego cierpienia, takiego wstrętu, aż zdawało się, że przejrzysta platforma obramowana jest szeregiem maszkaronów.
Rincewind odetchnął z ulgą. Był to dźwięk tak niezwykły, że aż Dwukwiat oderwał wzrok od nadlatującego dysku.
— Jesteśmy ważni, to jasne — wyjaśnił Rincewind. — Nie marnowaliby całej tej magii na dwójkę potencjalnych niewolników.
Uśmiechnął się szeroko.
— A co to jest? — spytał Dwukwiat.
— No cóż, sam dysk został pewnie stworzony w Cudownym Koncentratorze Fresnela — odparł autorytatywnie mag. — Wymaga to wielu rzadkich i nietrwałych składników, takich jak tchnienie demona i tak dalej. Potrzeba co najmniej ośmiu magów czwartej rangi, by sobie go wyobrazili. Ci magowie, którzy siedzą dookoła, muszą być utalentowanymi hydrofobami…
— Chcesz powiedzieć, że nienawidzą wody?
— Nie, to by nic nie dało. Nienawiść jest siłą przyciągającą, tak jak miłość. Oni czują obrzydzenie do wody, sama idea wody budzi w nich wstręt. Naprawdę dobrego hydrofoba trzeba szkolić od urodzenia, na odwodnionej wodzie. Kosztuje to majątek, nawet jeśli liczyć samą magię. Za to potem umieją znakomicie zamawiać pogodę. Chmury deszczowe zwyczajnie rezygnują i płyną gdzie indziej.
— To okropne — odezwał się wodny troll za ich plecami.
— Wszyscy umierają młodo. — Rincewind nie zwrócił na niego uwagi. — Po prostu nie mogą żyć sami ze sobą.
— Czasami wydaje mi się, że można przez całe życie wędrować po dysku i nie zobaczyć wszystkiego — westchnął Dwukwiat. — A teraz okazuje się, że są jeszcze inne światy. Kiedy pomyślę, że mogę umrzeć i nie widzieć nawet setnej części tego, co bym chciał, czuję się, no… — Urwał na chwilę. — Chyba pokorny. I bardzo zły, naturalnie.
Wyrzucając zasłonę piany, latacz zatrzymał się parę sążni od osiowego brzegu wyspy. Zakapturzona postać, stojąca przy grubym filarze w samym środku platformy, skinęła na nich.
— Lepiej idźcie — poradził troll. — Nie lubią czekać. Miło było was poznać.
Pożegnał obu wilgotnym uściskiem dłoni i odprowadził kawałek od brzegu. Dwóch najbliższych hydrofobów odsunęło się z wyrazem wyjątkowego obrzydzenia.
Postać w kapturze wyciągnęła rękę i rozwinęła sznurową drabinkę. W drugiej trzymała srebrny pręcik, który roztaczał wokół niedwuznaczną aurę czegoś zaprojektowanego do zabijania ludzi. Pierwsze wrażenie Rincewinda potwierdziło się, kiedy postać uniosła pręcik i od niechcenia machnęła nim w stronę brzegu. Kawał skały zniknął, zostawiając tylko niewielki szary obłoczek nicości.
— To, żebyś nie myślał, że boję się tego użyć — oświadczyła postać.
— Że ty się boisz? Ty? — zdziwił się Rincewind. Postać parsknęła.
— Wiemy o tobie wszystko, czarowniku Rincewindzie. Jesteś człowiekiem podstępnym i wielkiego sprytu. Śmiejesz się w twarz Śmierci. Nie oszukasz mnie swym udawanym tchórzostwem.
Rincewind bez trudu oszukał sam siebie.
— Ja… — zaczął i zbladł, gdy pręt nicości skierował się w jego stronę. — Widzę, że wszystko o mnie wiecie — dokończył słabym głosem i usiadł ciężko na gładkiej powierzchni.
On i Dwukwiat, na polecenie zakapturzonego dowódcy, przypięli się do pierścieni wbudowanych w powierzchnię przezroczystego dysku.
— Jeśli choćby pomyślę, że rzucasz zaklęcie… — odezwała się ciemność spod kaptura — …zginiesz. Trzeci kwadrant załagodzić, dziewiąty kwadrant podwoić, cała naprzód!
Ściana wody trysnęła w powietrze za Rincewindem. Dysk szarpnął gwałtownie. Zapewne przerażająca obecność morskiego trolla w cudowny sposób wpłynęła na koncentrację umysłów hydrofobów, ponieważ platforma wystartowała ostro i dopiero dziesięć sążni nad falami przeszła do lotu poziomego. Rincewind spojrzał w dół przez przezroczystą powierzchnię i natychmiast tego pożałował.
— Znowu w drodze — stwierdził wesoło Dwukwiat. Odwrócił się i pomachał trollowi, który zmienił się już w mały punkcik na samej krawędzi świata.
Rincewind popatrzył na niego gniewnie.
— Czy ciebie nigdy nic nie martwi? — zapytał.
— Ciągle żyjemy, prawda? A sam powiedziałeś, że nie zadawaliby sobie takich trudów, gdybyśmy mieli zostać zwykłymi niewolnikami. Tethis na pewno przesadzał. Sądzę, że odeślą nas do domu. Ale najpierw naturalnie obejrzymy sobie Krull. Muszę przyznać, że to wszystko zapowiada się fascynująco.
— A tak — przyznał głucho Rincewind. — Fascynująco.
I pomyślał: poznałem już emocje i poznałem nudę. Nuda była lepsza.
Gdyby któryś z nich spojrzał akurat w dół, dostrzegłby dziwną, trójkątną falę rozcinającą powierzchnię wody. Wierzchołek fali wskazywał wyspę Tethisa. Ale nie spojrzeli. Dwudziestu czterech hydrofobicznych czarowników patrzyło, ale dla nich był to po prostu kolejny fragment ohydy, nie różniący się od morza płynnej grozy dookoła. I chyba mieli rację.
Jakiś czas przed tymi wydarzeniami płonący okręt piratów z sykiem zanurzył się pod fale i rozpoczął długi, powolny zjazd do odległego, pokrytego mułem dna. Bardziej odległego niż zazwyczaj, ponieważ bezpośrednio pod przeżartym kilem znajdował się Rów Gorunny — bruzda w powierzchni Dysku tak głęboka, czarna i tak podobno groźna, że nawet krakeny zapuszczały się tam lękliwie i tylko parami. W podobno mniej groźnych szczelinach ryby używały swych naturalnych świateł i na ogół radziły sobie całkiem nieźle. W Gorunnie ich nie zapalały; skradały się, jeśli w ogóle istota bez nóg może się skradać. Często wpadały na różne przeszkody. Przerażające przeszkody.
Toń wokół statku zmieniła się z zielonej w fioletową, z fioletowej w czarną, z czarnej w mroczną tak absolutnie, że w porównaniu z nią czerń zdawała się ledwie szarością. Straszliwe ciśnienie zmiażdżyło już większość desek.
Opadał szeroką spiralą między gajami koszmarnych polipów i dryfującymi lasami wodorostów, lśniących słabo mdłymi kolorami. Stwory muskały go miękkimi, zimnymi mackami, przepływając w lodowatej ciszy.
Nagle coś uniosło się z mułu i połknęło go na jeden kęs.
Jakiś czas później wyspiarze z niewielkiego krawędziowego atolu ze zdumieniem znaleźli w swojej własnej małej lagunie porozbijanego o skały straszliwego morskiego potwora; składał się wyłącznie z macek, dziobów i ślepi. Zdumiewały też jego rozmiary, był bowiem sporo większy niż wioska. Lecz zdumienie wyspiarzy było niczym w porównaniu z wyrazem gigantycznego zaskoczenia na pysku martwego stwora, który najwyraźniej został stratowany na śmierć.
Kawałek dalej w stronę Krawędzi dwie małe łodzie ciągnęły sieć na drapieżne, samodzielnie pływające ostrygi, obficie występujące w tym akwenie. Złapały coś, co holowało je obie przez kilka mil, nim kapitan wykazał dość przytomności umysłu, by odrąbać liny.
Lecz nawet jego zdumienie było niczym wobec doznań mieszkańców ostatniego atolu w archipelagu. Następnej nocy obudziły ich dobiegające z tutejszej maleńkiej dżungli przeraźliwe trzaski i odgłosy łamanych drzew. Rankiem co odważniejsi wyspiarze ruszyli na zwiady. Powalone drzewa leżały szerokim pasem biegnącym od osiowego brzegu atolu wprost ku Krawędzi. Znaleźli też pozrywane liany, zdeptane krzewy oraz kilka oszołomionych i bardzo złych ostryg.
Lecieli dostatecznie wysoko, by widzieć oddalający się szeroki łuk Krańca, przesłaniany puszystymi obłoczkami, które przez większość czasu miłosiernie zakrywały wodospad. Morze, ciemnoniebieskie i poplamione cieniami chmur, wyglądało z wysoka niemal pociągająco. Rincewind zadrżał.
— Przepraszam… — odezwał się.
Zakapturzona postać porzuciła obserwację zamglonego horyzontu i groźnie wzniosła pręt.
— Nie mam ochoty tego używać — oznajmiła.
— Naprawdę?
— A co to w ogóle jest? — zainteresował się Dwukwiat.
— Różdżka Całkowitej Negacji Ajanduraha — wyjaśnił Rincewind. — I prosiłbym, żeby nią tak nie machać. Może wypalić — dodał, wskazując lśniący koniec różdżki. — Chciałem powiedzieć, że to wszystko bardzo nam pochlebia, cała ta magia użyta na naszą cześć i w ogóle, ale nie warto posuwać się tak daleko. I…
— Zamknij się!
Postać odrzuciła kaptur i okazała się niezwykłej barwy kobietą. Miała czarną skórę. Nie ciemnobrązową jak Urabewe ani lśniącą i niebieskoczarną jak mieszkańcy nawiedzanego monsunami Klatch, ale czarną jak północ na dnie głębokiej jaskini. Włosy i brwi były koloru światła księżyca i taki sam odcień miały wargi. Wyglądała na piętnastoletnią i bardzo przestraszoną.
Rincewind nie mógł nie zauważyć drżenia dłoni trzymającej różdżkę — przede wszystkim dlatego, że trudno przeoczyć gwałtowną śmierć kołyszącą się niepewnie o pięć stóp od własnego nosa. Pojął — wolno, gdyż było to dla niego uczucie zupełnie nowe — że ktoś na tym świecie się go boi. Sytuacja odwrotna zdarzała się tak często, że zaczął ją traktować jako coś w rodzaju prawa natury.
— Jak ci na imię? — zapytał uspokajającym tonem. Może i była przestraszona, ale trzymała różdżkę. Gdybym ja miał taką różdżkę, pomyślał, niczego bym się nie bał. Co w imię Stworzenia ona sobie wyobraża, że mogę zrobić?
— Moje imię jest nieistotne — odparła.
— Śliczne imię. Dokąd nas zabierasz i po co? Chyba możesz powiedzieć.
— Lecimy do Krulla — odparła dziewczyna. — I nie kpij ze mnie, Osianinie. Bo użyję różdżki. Muszę was dowieźć żywych, ale nikt nie mówił o dowożeniu w całości. Na imię mi Marchesa i jestem magiem piątej rangi. Zrozumiano?
— Ponieważ wiesz o mnie wszystko, wiesz również, że nigdy nie zostałem nawet Neofitą — odparł Rincewind. — Właściwie nie jestem magiem. — A zauważywszy minę Dwukwiata, dodał pospiesznie: — Jedynie swego rodzaju magiem.
— Nie potrafisz czarować, gdyż jedno z Ośmiu Wielkich Zaklęć niezatarcie wryło ci się w pamięć — stwierdziła Marchesa, z wdziękiem przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, gdy platforma zakreśliła szeroki łuk nad falami. — Dlatego wyrzucono cię z Niewidocznego Uniwersytetu. Wiemy.
— Przecież sama mówiłaś, że jest czarownikiem podstępnym i wielkiego sprytu — zaprotestował Dwukwiat.
— Tak, ponieważ każdy, kto przeżył to, co on przeżył… z czego większość została wywołana j ego skłonnością do podawania się za maga… no cóż, taki ktoś musi być rodzajem czarownika — wyjaśniła Marchesa. — Ostrzegam cię, Rincewindzie. Jeśli wzbudzisz moje choćby najlżejsze podejrzenie, że wypowiadasz Wielkie Zaklęcie, zabiję cię. — Rzuciła mu groźne, choć nieco nerwowe spojrzenie.
— Sądzę, że najlepszym wyjściem byłoby, wiesz, gdybyś wysadziła nas gdzieś po drodze — zaproponował Rincewind. — To znaczy… jesteśmy wdzięczni za uratowanie życia i w ogóle, więc gdybyście teraz dali nam spokój, z pewnością wszyscy…
— Mam nadzieję, że nie zamierzacie zrobić z nas niewolników — wtrącił Dwukwiat.
Marchesa była szczerze zdumiona.
— Ależ skąd! Skąd coś takiego przyszło wam do głowy? Wasze życie w Krullu będzie przyjemne i wygodne…
— To dobrze — ucieszył się Rincewind.
— Tyle że niezbyt długie.
Krull okazał się dużą wyspą, górzystą i gęsto zalesioną, z przyjemnymi białymi budynkami widocznymi tu i ówdzie wśród drzew. Grunt podnosił się stopniowo ku Krawędzi, tak że najwyższy punkt Krulla wystawał trochę poza nią. Tutaj właśnie Krullianie wznieśli swe największe miasto, a że duża część budulca pochodziła z sieci Obwodu, domy w Krullu miały zdecydowanie żeglarski charakter.
Ujmując rzecz bez ogródek, cale statki zostały gładko spojone razem i przekształcone w budynki. Triremy, akacje i karawele sterczały pod dziwnymi kątami z chaosu desek. Malowane galeony i osiańskie smoki z dziobów przypominały obywatelom Krulla, że ich bogactwo pochodzi z morza. Barkentyny i karraki nadawały niezwykły kształt większym budowlom. Miasto wznosiło się rząd za rzędem pomiędzy zielonkawoniebieskim oceanem Dysku a miękkim morzem chmur Krawędzi, zaś osiem kolorów Krańcowej Tęczy odbijało się we wszystkich oknach i w szkłach teleskopów licznych tutaj astronomów.
— Okropne — ocenił Rincewind.
Platforma leciała teraz wzdłuż samego brzegu Krańcowego Wodospadu. Bliżej Krawędzi wyspa była nie tylko coraz wyższa, ale też coraz węższa, więc pojazd mógł nad wodą dotrzeć niemal do centrum miasta. Z bariery wzdłuż krawędziowej skarpy wyrastały liczne pomosty sięgające w pustkę. Soczewka poszybowała gładko ku jednemu z nich i przybiła tak miękko, jak łódź mogłaby dopływać do nabrzeża. Czekało już czterech strażników o takich samych księżycowych włosach i czarnych twarzach jak Marchesa. Nie mieli broni, ale gdy tylko Dwukwiat z Rincewindem wygramolili się na pomost, schwycili ich za ramiona i trzymali dostatecznie mocno, by porzucili wszelkie myśli o ucieczce.
Dwudziestu czterech hydrofobicznych magów i Marchesa zostali w porcie, a strażnicy z jeńcami ruszyli dziarsko aleją wijącą się wśród domów-statków. Wkrótce dotarli do czegoś w rodzaju pałacu, częściowo wykutego w skale urwiska. Rincewind zapamiętał niewyraźne, jasno oświetlone tunele i dziedzińce pod otwartym, choć dalekim niebem. Kilku podstarzałych mężczyzn w szatach pokrytych okultystycznymi symbolami z zaciekawieniem obserwowało przemarsz całej szóstki. Kilka razy zauważył hydrofobów, łatwo rozpoznawalnych po niezmiennym grymasie wstrętu do własnych płynów cielesnych. Widział też wlokących się ludzi, którzy musieli być niewolnikami. Nie miał czasu, by przemyśleć te spostrzeżenia, gdyż otworzyły się jakieś drzwi i więźniowie delikatnie acz stanowczo zostali wepchnięci do komnaty. Drzwi zatrzasnęły się za nimi.
Rincewind i Dwukwiat odzyskali równowagę i rozejrzeli się wokół.
— O rany — rzekł niepewnie Dwukwiat po chwili milczenia, kiedy to bezskutecznie usiłował znaleźć bardziej odpowiednie słowo.
— To jest cela więzienna? — zastanawiał się głośno Rincewind.
— Całe to złoto, jedwabie i reszta — dodał Dwukwiat. — Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
W samym środku komnaty, na dywanie tak głębokim i miękkim, że Rincewind stąpał po nim niepewnie w obawie, że to jakaś kudłata, lubiąca podłogę bestia, stał długi stół uginający się pod ciężarem jadła. Były to głównie dania z ryb, między innymi największy i najpiękniej ozdobiony homar, jakiego mag widział. Stały też misy i patery z niezwykłymi potrawami, jakich nie widział nigdy. Ostrożnie wyciągnął rękę i wybrał jakiś fioletowy owoc obsypany zielonymi kryształkami.
— Kandyzowany morski jeżowiec — oznajmił zgrzytliwy, uprzejmy głos tuż za nim. — Wielki delikates.
Szybko upuścił jeżowca i obejrzał się. Zza ciężkich zasłon wyszedł jakiś starzec, wysoki, chudy i niemal dobrotliwy w porównaniu z innymi, jakich Rincewind ostatnio widywał.
— Purée morskich ogórków jest wyśmienite — poinformował konwersacyjnym tonem. — Te zielone kąski to młode rozgwiazdy.
— Dziękuję za ostrzeżenie — wykrztusił słabo Rincewind.
— Są całkiem dobre — wtrącił Dwukwiat z pełnymi ustami. — Myślałem, że lubisz morskie dania.
— Ja też myślałem. Z czego to wino? Wyciskane gałki oczne ośmiornic?
— Morskie winogrona — odparł starzec.
— Doskonale. — Rincewind wychylił kielich. — Niezłe. Może trochę słonawe.
— Morskie winogrona to rodzaj niedużych meduz — wyjaśnił obcy. — Ale naprawdę powinienem się przedstawić. Dlaczego twój przyjaciel nabrał takiego dziwnego koloru?
— Pewnie szok kulturowy — stwierdził Dwukwiat. — Mówiłeś, że jak ci na imię?
— Nie mówiłem. Jestem Garhartra, Mistrz Gościnności. Mój obowiązek i przyjemność polega na uczynieniu waszego pobytu tutaj możliwie rozkosznym. — Skłonił się. — Jeśli życzycie sobie czegoś, wystarczy poprosić.
Dwukwiat usiadł na ozdobnym fotelu z macicy perłowej, z kielichem oleistego wina w jednej, a kałamarnicą w cukrze w drugiej ręce. Zmarszczył czoło.
— Chyba czegoś tu nie rozumiem — wyznał. — Najpierw powiedziano nam, że mamy być niewolnikami…
— Nikczemna kaczka! — przerwał Garhartra.
— Co to znaczy „kaczka”? — zainteresował się Dwukwiat.
— Chciał pewnie powiedzieć, że to nieprawda — wyjaśnił Rincewind z drugiego końca stołu. — Czy te herbatniki są z czegoś naprawdę obrzydliwego? Jak myślisz?
— …następnie uratowano nas, wydatkując wielkie ilości energii magicznej…
— Ze sprasowanych wodorostów — burknął Garhartra.
— …ale zaraz potem grożono nam, również marnując sporo magicznej mocy…
— Tak. Myślałem, że to musi być coś w rodzaju wodorostów — zgodził się Rincewind. — Smakują tak, jak smakowałyby wodorosty, gdyby ktoś okazał się takim masochistą, żeby ich próbować.
— …po czym zostaliśmy sponiewierani przez strażnikowi wrzuceni tutaj…
— Delikatnie wepchnięci — poprawił Garhartra.
— …do, jak się okazało, zdumiewająco wystawnej komnaty, gdzie czeka całe to jedzenie i człowiek twierdzący, że poświęci swe życie, by nas uszczęśliwić — zakończył Dwukwiat. — Chodzi mi właśnie o ten brak spójności.
— Ehm — wtrącił Rincewind. — On chce wiedzieć, czy znowu zaczniecie być ogólnie nieprzyjemni? Czy to tylko przerwa obiadowa?
Garhartra uspokajającym gestem wzniósł ręce.
— Proszę… proszę… Musieliśmy koniecznie doprowadzić was tutaj jak najprędzej. I nie zamierzamy uczynić z was niewolników. Tego możecie być całkiem pewni.
— To pięknie — odetchnął Rincewind.
— Natomiast owszem, zostaniecie złożeni w ofierze — kontynuował pogodnie Garhartra.
— W ofierze? Chcecie nas zabić? — wykrzyknął mag.
— Zabić? No oczywiście. Naturalnie! Co by to była za ofiara bez zabijania? Ale nie martwcie się: umrzecie względnie bezboleśnie.
— Względnie? Względem czego?
Rincewind podniósł wysoką zieloną butelkę, pełną meduzowego wina z morskich winogron, zamachnął się i z całej siły cisnął nią w Mistrza Gościnności. Ten podniósł dłoń, jakby chciał się zasłonić.
Z jego palców z trzaskiem strzeliły oktarynowe płomienie, a powietrze stało się nagle gęste i oleiste, co świadczyło o silnym wyładowaniu magicznym. Butelka zwolniła i zatrzymała się w locie, wirując powoli.
Równocześnie niewidzialna moc uniosła Rincewinda i rzuciła przez całą komnatę, aż bez tchu wylądował w niewygodnej pozycji na ścianie. Wisiał tak z ustami otwartymi w zdumieniu i wściekłości.
Garhartra opuścił dłoń i delikatnie otarł ją o szatę.
— To wcale nie sprawia mi przyjemności — zapewnił.
— Rozumiem — mruknął Rincewind.
— Ale dlaczego chcecie nas złożyć w ofierze? — zapytał Dwukwiat. — Przecież nawet nas nie znacie!
— W tym właśnie rzecz. Składanie w ofierze przyjaciół dowodzi braku wychowania. Poza tym, no… zostaliście wskazani. Nie znam zbyt dobrze tego boga, o którego chodzi, ale udzielił bardzo wyraźnych instrukcji. Przepraszam was, teraz muszę już iść. Mam jeszcze mnóstwo pracy. Wiecie, jak to jest. — Mistrz Gościnności otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. — Czujcie się jak u siebie w domu i nie martwcie na zapas.
— Przecież niczego nam nie wytłumaczyłeś! — jęknął Dwukwiat.
— Chyba nie warto, prawda? Po co was męczyć wiedzą, skoro jutro rano złożą was w ofierze? Śpijcie dobrze. W każdym razie względnie dobrze.
Zamknął drzwi. Krótki oktarynowy błysk wokół futryny świadczył, że zostały magicznie zapieczętowane i żaden zwykły ślusarz nie zdoła ich teraz otworzyć.
Dzyń, dryń, bim, brzęczały dzwonki wzdłuż Obwodu podczas księżycowej nocy, rozbrzmiewającej rykiem Krańcowego Wodospadu.
Terton, nadzorca 45 Odcinka, nie słyszał takiego hałasu od tamtej pamiętnej nocy, kiedy pięć lat temu w sieć Obwodu wpadł gigantyczny kraken. Wystawił głowę z chaty, którą z braku dogodnych wysepek wzniesiono na palach wbitych w morskie dno, ł spojrzał w ciemność. Raz czy dwa wydało mu się, że dostrzega w dali jakiś ruch. Prawdę mówiąc, mógł powiosłować i sprawdzić, co spowodowało takie zamieszanie. Lecz w lepkiej ciemności ten pomysł nie wydawał się szczególnie znakomity. Dlatego Terton zatrzasnął drzwi, na rozszalałe dzwonki narzucił jakieś worki i spróbował zasnąć.
Nie udało mu się, gdyż nawet główna lina Obwodu wibrowała teraz, jakby skakało po niej coś wielkiego i ciężkiego. Przez kilka minut Terton wpatrywał się w sufit i usiłował nie myśleć o długich mackach i oczach wielkości jezior. Potem zdmuchnął latarnię i ostrożnie uchylił drzwi.
Coś rzeczywiście zbliżało się wzdłuż Obwodu, wielkimi skokami pokonując całe sążnie liny. Na moment wyłoniło się z mgły i Terton zobaczył prostokątną, oblepioną wodorostami plamę. Chociaż nie miała żadnych rysów, z których mógłby to wydedukować, najwyraźniej była bardzo, ale to bardzo zła.
Chata rozpadła się w drzazgi, gdy potwór przebił się przez ścianę. Terton ocalał, uczepiony Obwodu; kilka tygodni później zabrała go powracająca flota ratunkowa. Po pewnym czasie uciekł z Krulla na porwanym lataczu (jako że wykształcił w sobie hydrofobię o niespotykanie wysokim natężeniu) i po wielu przygodach dotarł do Wielkiego Nefu, regionu Dysku tak suchego, że ma nawet ujemną sumę opadów. Terton twierdził jednak, że panuje tu nieprzyjemna wilgoć.
— Sprawdziłeś drzwi?
— Tak — odparł Dwukwiat. — I nie są mniej zamknięte niż ostatnim razem, kiedy o to pytałeś. Jest jeszcze okno.
— Znakomita droga ucieczki — mruknął Rincewind ze swego miejsca na ścianie. — Mówiłeś, że wychodzi na Krawędź. Wystarczy zrobić krok, prawda, i pofrunąć w przestrzeń. Można zamarznąć na kamień, trafić ze straszliwą prędkością w jakiś inny świat albo runąć w płonące serce słońca.
— Warto spróbować — mruknął Dwukwiat. — Chcesz herbatnika z wodorostów?
— Nie!
— Kiedy zejdziesz na dół?
Rincewind warknął gniewnie, po części dlatego, że odczuwał zakłopotanie. Garhartra rzucił rzadko używane i trudne zaklęcie zwane Osobistym Zaburzeniem Grawitacyjnym Atavarra. W rezultacie, aż do całkowitego rozładowania czaru, ciało Rincewinda trwało w przekonaniu, iż „dół” leży pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do kierunku ogólnie akceptowanego jako „dół” przez przytłaczającą większość mieszkańców Dysku. Dokładniej mówiąc, Rincewind stał na ścianie.
Butelka tymczasem wisiała bez podparcia w powietrzu, kilka łokci od niego. W jej przypadku czas… może nie stanął do końca, ale zwolnił o kilka rzędów wielkości. Jak dotąd jej trajektoria w ciągu kilku godzin wydłużyła się o kilka cali, przynajmniej według oceny Rincewinda i Dwukwiata. Szkło lśniło w blasku księżyca.
Rincewind westchnął i spróbował jakoś ułożyć się na ścianie.
— Dlaczego ty się w ogóle nie martwisz? — spytał rozdrażniony. — Siedzimy tu i czekamy, aż rano złożą nas w ofierze temu czy innemu bogu, a ty spokojnie zajadasz kanapki ze skorupiaków.
— Mam nadzieję, że jakoś się to wszystko rozwiąże.
— I nawet nie wiemy, dlaczego właściwie chcą nas zabić — mówił dalej mag.
A chciałbyś wiedzieć, prawda?
— Ty to powiedziałeś? — spytał Rincewind.
— Co powiedziałem?
Zaczynasz słyszeć glosy, oznajmił głos w myślach Rincewinda.
Znieruchomiał, siedząc bokiem na ścianie.
— Kim jesteś? — zapytał.
Dwukwiat spojrzał na niego z troską.
— Jestem Dwukwiat — odpowiedział. — Pamiętasz mnie chyba. Rincewind przycisnął ręce do skroni.
— W końcu się stało — jęknął. — Tracę rozum.
Niezły pomysł, ocenił głos. I tak z niego nie korzystałeś.
Zaklęcie przyszpilające Rincewinda do ściany zniknęło z cichym trzaskiem. Mag runął na twarz i wylądował twardo na podłodze.
Ostrożnie… prawie mnie zgniotłeś.
Rincewind uniósł się na łokciach i sięgnął do kieszeni. Kiedy wyciągnął rękę, na dłoni siedziała zielona żaba; oczy lśniły jej dziwnie w blasku księżyca.
— Ty?
Połóż mnie na podłodze i odsuń się. Żaba mrugnęła. Rincewind spełnił polecenie i odciągnął na bok zaskoczonego Dwukwiata.
Komnata pociemniała. Rozległ się głośny świst i szum jakby wichury. W stronę leżącego nieruchomo płaza popłynęły wstęgi zielonego, fioletowego i oktarynowego światła, rzucając na wszystkie strony maleńkie błyskawice. Po chwili żaba zniknęła w złocistym obłoku, który sięgał coraz wyżej, napełniając komnatę ciepłym, żółtym blaskiem. W jego wnętrzu drżał ciemniejszy kształt, który na ich oczach wydłużał się i falował. A przez cały czas wibrował cienki, ogłuszający pisk pola magicznego o wysokim natężeniu…
Magiczne tornado zniknęło równie nagle, jak się pojawiło. A w miejscu, które przed chwilą zajmowała żaba, siedziała żaba.
— Fantastyczne — stwierdził Rincewind. Żaba spojrzała na niego z wyrzutem.
— Naprawdę zadziwiające. Żaba przemieniona magicznie w żabę. Cudowne.
— Obejrzyj się — zażądał głos zza jego pleców. Był to głos miękki i kobiecy, niemal atrakcyjny; taki głos, z którym człowiek chętnie by wypił parę kufli… tyle że dobiegał z miejsca, skąd żaden głos dobiegać nie powinien.
Zdołali odwrócić się pozostając nieruchomi jak posągi na cokołach.
W słabym blasku przedświtu stała tam kobieta. Wyglądała… była… miała… właściwie to ona…
Potem Rincewind i Dwukwiat nie mogli dojść do zgody w kwestii jakiegokolwiek szczegółu jej wyglądu. Tyle tylko, że wydawała się piękna (jakie konkretnie cechy fizyczne czyniły ją piękną, nie potrafili dokładnie stwierdzić) i że miała zielone oczy. Nie zwyczajnie bladozielone — w kolorze roziskrzonych szmaragdów i błyszczące niczym skrzydła ważki. Jednym z niewielu znanych Rincewindowi czysto magicznych faktów był ten, że żaden bóg czy bogini, choć pod wszelkimi innymi względami mogli być zmienni i wewnętrznie sprzeczni, nie potrafią odmienić koloru ani natury swych oczu…
— P… — zaczął. Uniosła dłoń.
— Wiesz, że jeśli wypowiesz moje imię, będę musiała odejść — syknęła. — Z pewnością przypominasz sobie, że jestem tą, która przybywa tylko nie wzywana?
— Ehm… Tak, chyba coś takiego sobie przypominam — wychrypiał mag, starając się nie patrzeć w te oczy. — Jesteś tą, którą nazywają Panią.
— Tak.
— To znaczy, że jesteś boginią? — wtrącił podniecony Dwukwiat. — Zawsze chciałem poznać jedną z nich.
Rincewind zesztywniał, czekając na wybuch gniewu. Pani jednak uśmiechnęła się tylko.
— Twój przyjaciel mag powinien nas sobie przedstawić. Rincewind odchrząknął.
— Eee… tak. — rzekł. — Pani, to jest Dwukwiat, turysta…
— Pomagałam mu przy kilku okazjach…
— …Dwukwiacie, to Pani. Pani i nic więcej, jasne? Nic. Nie próbuj nawet nadawać jej jakiegoś imienia, dobrze? — ciągnął desperacko, rzucając znaczące spojrzenia, które jednak na małym człowieczku nie robiły żadnego wrażenia.
Rincewind poczuł dreszcz. Oczywiście, nie był ateistą; na Dysku bogowie surowo rozprawiali się z ateistami. Przy tych nielicznych okazjach, kiedy miał trochę zbędnych drobnych, zawsze starał sieje wrzucić do jakiejś skarbonki przy świątyni, wedle zasady, że człowiekowi nigdy dość przyjaciół. Zwykle jednak nie naprzykrzał się bogom i miał nadzieję, że oni odpłacą mu tym samym. I bez nich życie było dostatecznie skomplikowane.
Wśród bogów było jednak dwoje naprawdę przerażających. Reszta to po prostu ludzie, tylko trochę potężniejsi, lubiący wino, wojnę i kobiety. Ale Los i Pani budzili lęk.
W Dzielnicy Bogów w Ankh-Morpork Los miał niewielką, ołowianą świątynię, gdzie wychudli czciciele o pustych oczach spotykali się w ciemne noce dla odprawiania dość bezsensownych rytuałów. Pani nie miała żadnych świątyń, choć niektórzy twierdzili, że jest najpotężniejszą boginią w całej historii Stworzenia. Kilku co odważniejszych członków Gildii Graczy próbowało raz eksperymentować z jej kultem w najgłębszych podziemiach siedziby Gildii. W ciągu tygodnia wszyscy zginęli od nędzy, mordów lub zwyczajnej Śmierci. Była Boginią Której Nie Wolno Nazywać; ci, którzy jej szukali, nigdy nie znaleźli; znane jednak były przypadki, gdy zjawiała się, by pomóc tym w największej potrzebie. A z drugiej strony czasem się nie zjawiała. Taka już była. Nie lubiła klekotania różańców, ale pociągał ją grzechot kości. Nikt z ludzi nie wiedział, jak wygląda, chociaż wielokrotnie człowiek, który w ostatnim rozdaniu postawił swe życie, podnosił karty i spoglądał jej prosto w twarz. Oczywiście, czasem nie spoglądał. Pośród wszystkich bogów ją najczęściej błogosławiono i najczęściej przeklinano.
— Tam, skąd pochodzę, nie mamy bogów-wyjaśnił Dwukwiat.
— Ależ macie — odparła Pani. — Wszyscy mają. Po prostu nie uważacie ich za bogów.
Rincewind otrząsnął się w myślach.
— Posłuchaj — rzekł. — Nie chciałbym wyjść na gbura, ale za parę minut pewni ludzie wejdą przez te drzwi, wyprowadzą nas stąd i zabiją.
— Tak — przyznała Pani.
— Pewnie nie powiesz nam, dlaczego? — wtrącił Dwukwiat.
— Powiem. Krullianie zamierzają wysłać poza Krawędź Dysku spiżowy pojazd. Głównym celem wyprawy będzie zbadanie płci A’Tuina, Żółwia Świata.
— To przecież nie ma sensu — zauważył Rincewind.
— Wcale nie. Pomyśl tylko. Pewnego dnia A’Tuin może spotkać innego przedstawiciela gatunku chelys galactica pośród wiecznego mroku, przez który płynie. Będą walczyć? Zaczną się parzyć? Odrobina wyobraźni przekona cię, że płeć Wielkiego A’Tuina może być dla nas kwestią niezwykle wręcz istotną. Przynajmniej tak uważają Krullianie.
Rincewind usiłował nie myśleć o parzących się Żółwiach Światów. Nie było to całkiem łatwe.
— Dlatego postanowili wystrzelić w przestrzeń statek z dwoma pasażerami na pokładzie — kontynuowała bogini. — Start będzie ukoronowaniem dwudziestu lat badań. Będzie także bardzo niebezpieczny dla obu podróżników. Próbując zmniejszyć zagrożenie, Arcyastronom Krulla zawarł umowę z Losem. W chwili startu ma złożyć ofiarę z dwóch ludzi. Los ze swej strony obiecał uśmiechnąć się do kosmicznego statku. Piękny układ, nieprawdaż?
— A my jesteśmy ofiarami? — upewnił się Rincewind.
— Tak.
— Myślałem, że Los nie wchodzi w podobne układy. Podobno jest nieprzekupny.
— Normalnie tak. Ale wy dwaj od dawna jesteście mu solą w oku. Wskazał, że właśnie wy macie być ofiarami. Pozwolił wam uciec z rąk piratów. Pozwolił, byście zdryfowali do Obwodu. Los bywa surowym bogiem.
Zapadła cisza. Żaba westchnęła i powędrowała pod stół.
— Czy możesz nam pomóc? — podpowiedział Dwukwiat.
— Bawicie mnie — odparła Pani. — Miewam sentymentalne odruchy. Wiedzielibyście o tym, gdybyście zajmowali się hazardem. Dlatego przez jakiś czas przebywałam w umyśle żaby, a ty ocaliłeś mnie bardzo uprzejmie, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, nikt nie lubi patrzeć na nieuchronną zgubę żałosnego, bezbronnego stworzonka.
— Dziękuję — mruknął Rincewind.
— Los myśli wyłącznie o tym, by was zgubić. Mogę wam ofiarować tylko jedną szansę. Reszta zależy od was. Zniknęła.
— O rany — odezwał się po chwili Dwukwiat. — Pierwszy raz w życiu widziałem boginię.
Drzwi odskoczyły. Wszedł Garhartra z różdżką w dłoni, a za nim dwóch strażników uzbrojonych w bardziej konwencjonalne miecze.
— Witam — rzucił uprzejmie Mistrz Gościnności. — Jesteście gotowi, jak widzę.
Gotowi, powiedział głos w umyśle Rincewinda.
Butelka, którą mag rzucił jakieś osiem godzin wcześniej, wisiała w powietrzu, magicznie uwięziona we własnym polu czasowym. Jednak przez te godziny początkowa mana zaklęcia wyciekała z wolna, aż całkowita energia magiczna nie mogła zahamować wpływów potężnego pola normalności Wszechświata. Kiedy to nastąpiło, w przeciągu mikrosekund Rzeczywistość zaskoczyła na powrót. Widocznym tego objawem było niespodziewane przebycie przez butelkę ostatnich paru sążni jej paraboli, w efekcie czego rozbiła się na głowie Mistrza Gościnności, zasypując strażników okruchami szkła i kroplami meduzowego wina.
Rincewind złapał Dwukwiata za rękę, kopnął bliższego strażnika w krocze i wywlókł zaskoczonego turystę na korytarz. Zanim Garhartra zdążył osunąć się na podłogę, jego goście byli już daleko.
Rincewind minął zakręt i znaleźli się na balkonie biegnącym wokół czterech ścian dziedzińca. W dole prawie całą powierzchnię zajmowała ozdobna sadzawka, w której między liśćmi nenufarów wygrzewało się kilka żółwi.
A przed Rincewindem stało dwóch bardzo zdziwionych magów w charakterystycznych niebieskich i czarnych szatach wykwalifikowanych hydrofobów. Jeden z nich, szybciej myślący od towarzysza, uniósł dłoń i wyrecytował pierwsze słowo zaklęcia.
Obok Rincewinda zabrzmiał krótki, ostry dźwięk: Dwukwiat splunął. Hydrofob wrzasnął i opuścił rękę, jakby go coś ukąsiło.
Drugi nie zdążył się ruszyć. Rincewind wpadł na niego, machając dziko pięściami. Jeden celny cios, wspomagany całą mocą przerażenia, wysłał przeciwnika przez balustradę, prosto do sadzawki. Ta zareagowała bardzo dziwnie: woda chlusnęła na boki, jakby wpadł w nią wielki, niewidzialny balon. Wrzeszczący hydrofob zawisł w bąblu własnego pola odrazy.
Dwukwiat obserwował to w zadziwieniu, póki Rincewind nie pociągnął go za sobą, wskazując obiecujący korytarz. Pobiegli, zostawiając drugiego hydrofoba wijącego się po podłodze i wymachującego wilgotną ręką.
Przez jakiś czas słyszeli za sobą krzyki, ale skręcili w boczny korytarz, minęli jeszcze jeden dziedziniec i wkrótce zostawili pościg daleko. Wreszcie Rincewind wybrał bezpiecznie wyglądające drzwi, zajrzał, przekonał się, że komnata za nimi jest pusta, wciągnął Dwukwiata do środka i zatrzasnął je za sobą. A potem oparł się o nie plecami i dyszał ciężko.
— Jesteśmy zagubieni w pałacu na wyspie, na której opuszczenie nie ma nadziei — wysapał.
— A w dodatku… zaraz! — dokończył, gdy widok wnętrza komnaty przesączył się przez zdezorientowane nerwy wzrokowe.
Dwukwiat badał już ściany.
Ponieważ niezwykłość komnaty tkwiła w tym, że mieściła w sobie cały Wszechświat.
Śmierć siedział w swoim ogrodzie i gładził kosę osełką. Była już tak ostra, że każdą owiewającą ulotną bryzę gładko rozcinała na dwa zaskoczone zefirki… chociaż w milczącym ogrodzie Śmierci bryzy trafiały się rzadko. Leżał na osłoniętym płaskowyżu, spoglądającym z góry na splątane wymiary świata Dysku; w tle majaczyły zimne, nieruchome, niewiarygodnie wysokie i zadumane szczyty Nieskończoności.
Ziuut! — syczała osełka. Śmierć nucił pieśń pogrzebową i przytupywał kościstą stopą o oszronione kamienie.
Ktoś zbliżył się od strony mglistego sadu, gdzie rosły nocne jabłonie i skąd dochodził mdlący aromat gnijących lilii. Śmierć z irytacją podniósł głowę; spojrzał w oczy czarne jak wnętrze kota, pełne odległych gwiazd, nie mających odpowiedników pośród znajomych konstelacji wszechświata Czasu Rzeczywistego.
Śmierć i Los przyglądali się sobie nawzajem. Śmierć się uśmiechał… nie miał wyboru, jako zbudowany z twardych kości. Nie przerywał pracy i osełka śpiewała rytmicznie.
— Mam dla ciebie zadanie — oznajmił Los. Jego słowa spłynęły po kosie Śmierci i rozpadły się równo na dwa strumienie samogłosek i spółgłosek.
MAM DOŚĆ PRACY NA DZISIAJ, odparł Śmierć głosem ciężkim jak neutronium. BIAŁA ZARAZA GRASUJE WŁAŚNIE W PSEUDOPOLIS. WYRUSZAM TAM, BY RATOWAĆ PRZED NIĄ OBYWATELI. W TYM STULECIU NIE WIDZIANO JESZCZE TAKIEJ PLAGI. OBOWIĄZEK NAKAZUJE MI KRĄŻYĆ PO ULICACH MIASTA.
— Chodzi mi o tego małego wędrowca i zbuntowanego maga — wyjaśnił spokojnie Los. Usiadł obok Śmierci i spoglądał na daleki, wielościenny klejnot, będący wszechświatem Dysku oglądanym z punktu ponad wymiarami.
Kosa przerwała swą pieśń.
— Umrą za kilka godzin — dodał Los. — To przesądzone. Śmierć drgnął i osełka ruszyła znowu.
— Myślałem, że się ucieszysz.
Śmierć wzruszył ramionami, co wywierało szczególnie silne wrażenie u kogoś, kogo jedyną widzialną formą jest szkielet.
ISTOTNIE, KIEDYŚ ŚCIGAŁEM ICH UPARCIE, przyznał. ALE WRESZCIE ZROZUMIAŁEM, ŻE PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ KAŻDY UMIERA. WSZYSTKO UMIERA W SWOIM CZASIE. MOŻNA MNIE OKRAŚĆ, ALE NIE MOŻNA NICZEGO ODEBRAĆ. PO CO SIĘ PRZEJMOWAĆ?
— Mnie też nie da się oszukać — warknął Los.
TAK SŁYSZAŁEM, odparł z uśmiechem Śmierć.
— Dość tego! — krzyknął Los i poderwał się. — Oni zginą!
I zniknął w rozbłysku błękitnego ognia.
Śmierć skinął głową i wrócił do swojej pracy. Po kilku minutach zakończył usatysfakcjonowany. Wstał i skierował kosę na grubą i hałaśliwą świecę, która paliła się na brzegu ławki. Dwoma zręcznymi machnięciami rozciął płomyk na trzy jasne drzazgi. Uśmiechnął się.
Po chwili siodłał już białego rumaka, zamieszkującego stajnię za domkiem Śmierci. Koń przyjaźnie trącał go pyskiem; miał wprawdzie purpurowe ślepia i boki jak naoliwiony jedwab, był jednak prawdziwym koniem z krwi i kości, a w dodatku traktowano go lepiej niż większość zwierząt pociągowych na Dysku. Śmierć nie był złym panem. Ważył niewiele, a chociaż często podróżował z wypchanymi jukami, te nie miały w ogóle żadnego ciężaru.
— Tyle światów! — westchnął Dwukwiat. — To fantastyczne. Rincewind mruknął coś pod nosem i ostrożnie ruszył wokół pełnej gwiazd komnaty. Dwukwiat stanął przed skomplikowanym astrolabium, pośrodku którego umieszczono cały system A’Tuin-Słonie-Dysk, odlany z brązu i wysadzany drobnymi klejnotami. Wokół krążyły gwiazdy i planety zawieszone na cienkich srebrnych drucikach.
— Fantastyczne — powtórzył.
Konstelacje z maleńkich, fosforyzujących pereł rozmieszczono na wielkich gobelinach z czarnego aksamitu. Przebywający w tej komnacie mieli wrażenie, że szybują w międzygwiezdnej przestrzeni. Na sztalugach wisiały szkice Wielkiego A’Tuina widzianego z różnych punktów Obwodu; starannie zaznaczono na nich każdą olbrzymią łuskę i każdy krater. Dwukwiat rozglądał się z wyrazem rozmarzenia na twarzy.
Rincewind odczuwał głęboki niepokój. Najgłębszy z powodu dwóch kombinezonów wiszących na hakach w samym środku komnaty. Okrążył je czujnie.
Na pierwszy rzut oka zdawały się wykonane z cienkiej białej skóry, obwieszonej paskami, mosiężnymi dyszami i innymi wysoce podejrzanymi urządzeniami. Nogawki zakończono wysokimi butami na grubych podeszwach, a rękawy wsunięto w obszerne, elastyczne rękawice. Najdziwniejsze jednak były wielkie miedziane hełmy, najwyraźniej dopasowane do ciężkich pierścieni na kołnierzach kombinezonów. Hełmy zupełnie się nie nadawały do obrony — lekki miecz rozciąłby je bez trudu, nawet gdyby nie trafił w te śmieszne oszklone okienka z przodu. Każdy z hełmów miał na czubku grzebień z białych piór, który absolutnie nie poprawiał ogólnego wyglądu.
Rincewinda zaczynały dręczyć pewne podejrzenia, związane z tymi kombinezonami.
Przed nimi na stole leżały mapy nieba i pokryte liczbami skrawki pergaminu. Ktokolwiek miał nosić te kombinezony, najwyraźniej zamierzał śmiało wyruszyć tam, gdzie nikt — prócz od czasu do czasu pechowych żeglarzy, ale ci się przecież nie liczyli — jeszcze śmiało nie dotarł. Podejrzenia Rincewinda zmieniły się w przerażającą pewność.
Obejrzał się. Dwukwiat spoglądał na niego w zamyśleniu.
— Nie… — zaczął stanowczo Rincewind. Dwukwiat zignorował go.
— Bogini powiedziała, że dwaj ludzie mają zostać wysłani poza Krawędź. — Oczy mu błyszczały. — Pamiętasz: troll Tethis uważał, że potrzebna jest jakaś osłona. Krullianie rozwiązali ten problem: kombinezony to skafandry kosmiczne.
— Nie wyglądają zachęcająco — rzucił pospiesznie Rincewind i chwycił turystę za ramię. — Może lepiej sobie pójdziemy? Nie ma sensu tkwić w tej…
— Dlaczego zawsze panikujesz? — zapytał rozdrażniony Dwukwiat.
— Ponieważ całe moje życie właśnie przemknęło mi przed oczami i nie trwało to długo. Jeśli zaraz się nie ruszysz, to pójdę bez ciebie, gdyż lada chwila zaproponujesz, żebyśmy włożyli…
Drzwi otworzyły się.
Do komnaty weszli dwaj potężnie zbudowani młodzi ludzie. Mieli na sobie jedynie po parze spodenek, a jeden wycierał się jeszcze ręcznikiem. Nie okazując śladu zdziwienia, skinęli uciekinierom głowami.
Wyższy z nich usiadł na ławce i gestem wezwał Rincewinda.
— ?Tyr yur atl hr sooten gatrunen?
To było nieprzyjemne, ponieważ Rincewind — choć uważał się za eksperta w większości języków używanych w krawędziowych segmentach Dysku — po raz pierwszy w życiu usłyszał krulliańską mowę. Nie zrozumiał ani słowa. Podobnie jak Dwukwiat, lecz jego nie powstrzymało to przed wystąpieniem i nabraniem tchu.
Światło w magicznej aurze otaczającej Dysk biegnie dość wolno, niewiele szybciej niż dźwięk w nie tak precyzyjnie wyregulowanych wszechświatach. Mimo to jest najszybsze na całym Dysku, z wyjątkiem — w takich sytuacjach jak teraz — umysłu Rincewinda.
Natychmiast się zorientował, że turysta zamierza zastosować swoją niezwykłą szkołę lingwistyczną, co oznacza, że będzie mówił we własnym języku, za to głośno i powoli.
Łokieć maga wystrzelił nagle, odbierając Dwukwiatowi dech. Kiedy mały człowieczek spojrzał na niego obolały i zaskoczony, Rincewind wyciągnął z ust wyobrażenie języka i obciął je parą wyobrażonych nożyc.
Drugi chelonauta — gdyż taki był zawód ludzi, którym los przeznaczył podróż do Wielkiego A’Tuina — podniósł głowę znad mapy i przyglądał się temu ze zdziwieniem. Bohaterskie czoło przecięła zmarszczka świadcząca o wielkim wysiłku myślowym.
— ?Hrr yu latruin nrr u? — zapytał.
Rincewind uśmiechnął się i pchnął Dwukwiata w jego stronę. Z bezgłośnym westchnieniem ulgi zauważył, że turysta zainteresował się nagle leżącym na stole, sporym mosiężnym teleskopem.
— Sooten u! — rozkazał siedzący chelonauta.
Rincewind z uśmiechem kiwnął głową, chwycił jeden z miedzianych hełmów i z całej siły uderzył nim w głowę mężczyzny. Chelonauta stęknął cicho i padł na twarz.
Drugi z mężczyzn postąpił krok w ich stronę, ale Dwukwiat trafił go teleskopem, niezbyt profesjonalnie, ale skutecznie.
Rincewind i Dwukwiat popatrzyli na siebie ponad ciałami ofiar.
— No dobrze! — burknął mag świadom, że przegrał jakiś spór, chociaż nie był całkiem pewien, jaki właściwie. — Nie musisz tego mówić. Ktoś na zewnątrz spodziewa się, że za chwilę ci dwaj wyjdą stąd w kombinezonach. Myśleli pewnie, że jesteśmy niewolnikami. Pomóż mi przeciągnąć ich za te kotary, a potem…
— Lepiej włożymy skafandry — dokończył Dwukwiat, chwytając drugi hełm.
— Tak — przyznał Rincewind. — Wiesz co? Od chwili, kiedy zobaczyłem te kombinezony, po prostu wiedziałem, że w końcu będę nosił jeden na sobie. Nie pytaj skąd… pewnie dlatego, że to najgorsza rzecz, jaka mogła się nam przydarzyć.
— Sam powiedziałeś, że nie mamy jak uciec — przypomniał Dwukwiat. Głos dobiegał przytłumiony, ponieważ turysta wciągał przez głowę górną część skafandra. — Wszystko jest lepsze od bycia złożonym w ofierze.
— Jak tylko pojawi się szansa, korzystamy z niej — przypomniał mag. — Żeby ci żadne głupie myśli nie chodziły po głowie…
Gniewnie wcisnął ręce w kombinezon i nasadził sobie hełm na głowę. Pomyślał przelotnie, że ktoś tam w górze go pilnuje.
— Dziękuję uprzejmie — rzucił z goryczą.
Na samej granicy miasta i kraju Krull wzniesiono obszerny półkolisty amfiteatr z miejscami dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Arena była półokrągła z bardzo prostego powodu: sięgała nad morze chmur kłębiących się u Krańcowego Wodospadu daleko w dole. W tej chwili wszystkie miejsca były zajęte, a widzowie zaczynali się niecierpliwić. Przybyli tu, by obejrzeć podwójną ofiarę, a także start wielkiego statku kosmicznego ze spiżu. Żadne z tych zdarzeń jeszcze nie nastąpiło.
Arcyastronom wezwał do siebie Mistrza Kontroli Startowej.
— I co? — zapytał, wypełniając te krótkie trzy litery całym leksykonem gniewu i gróźb.
Mistrz Kontroli Startowej zbladł.
— Żadnych wieści, panie — odparł, po czym dodał niepewnie: — Prócz jednej. Jego prominencja ucieszy się zapewne słysząc, że Garhartra odzyskał zmysły.
— To fakt, którego może jeszcze pożałować — stwierdził Arcyastronom.
— Tak, panie.
— Ile nam zostało czasu?
Kontroler Startu spojrzał na słońce, wspinające się szybko po niebie.
— Trzydzieści minut, wasza prominencjo. Potem Krull odsunie się od ogona Wielkiego A’Tuina i „Śmiały Wędrowiec” odpłynie w międzyżółwiową otchłań. Ustawiłem już przyrządy na automatyczny…
— Dobrze, dobrze. — Arcyastronom machnął ręką. — Start musi się odbyć. Nadal pilnujcie portu. Kiedy złapią tę przeklętą dwójkę, z ogromną rozkoszą osobiście dokonam egzekucji.
— Tak, panie. I…
— Co jeszcze masz mi do powiedzenia, człowieku? — Arcyastronom zmarszczył brwi.
Kontroler Startu nerwowo przełknął ślinę. Uważał, że to niesprawiedliwe. Nie był dyplomatą, tylko magiem-praktykiem. Dlatego pewne bystrzejsze umysły zadbały, by to on właśnie przekazał wieści.
— Potwór wyszedł z morza i atakuje statki w porcie — oznajmił. — Właśnie przybył goniec.
— Duży potwór? — spytał Arcyastronom.
— Nieszczególnie, panie, chociaż podobno wyjątkowo dziki. Władca Krulla i Obwodu zastanawiał się przez moment, po czym wzruszył ramionami.
— Morze jest pełne potworów — stwierdził. — To jeden z jego podstawowych atrybutów. Niech go zabiją. Aha… Mistrzu Kontroli Startowej…
— Tak, panie?
— Jeśli nadal będę niepokojony, to pamiętaj, że dwóch ludzi ma zostać złożonych w ofierze. Mogę okazać wielkoduszność i zwiększyć tę liczbę.
— Tak, panie. — Mistrz Kontroli Startowej oddalił się szybko, zadowolony, że zniknął z pola widzenia autokraty.
„Śmiały Wędrowiec” nie był już pustą spiżową skorupą, z której kilka dni temu odłupano glinianą formę. Spoczywał na wózku na szczycie drewnianej wieży na samym środku areny. Szyny biegły od wieży w stronę Krawędzi, gdzie na przestrzeni ostatnich kilku sążni skręcały nagle ku górze.
Zdaniem zmarłego Dactylosa Złotookiego, który zaprojektował wyrzutnię startową, jak i samego „Śmiałego Wędrowca”, to ostatnie rozwiązanie miało gwarantować, iż rozpoczynając swój długi lot statek nie zaczepi o skały. Być może, tylko przypadkiem, z powodu tego uniesienia szyn, statek miał także wyskoczyć jak łosoś i błysnąć teatralnie w słońcu, nim zniknie w morzu chmur.
Trąby zagrały fanfarę i wśród oklasków tłumu pojawiła się gwardia honorowa chelonautów. Potem wyszli z pałacu ubrani na biało śmiałkowie.
Arcyastronom od razu zauważył, że coś jest nie w porządku. Na przykład: bohaterowie zawsze kroczą w pewien szczególny sposób. Z pewnością nie kołyszą się jak kaczki. A jeden z chelonautów miał wyraźnie kaczy chód.
Tłum widzów ryczał ogłuszająco. Chelonauci i gwardia szli przez rozległą arenę między ołtarzami. Rozstawiono je dla rozmaitych magów i kapłanów licznych krulliańskich sekt religijnych w celu zapewnienia sukcesu przedsięwzięcia. Arcyastronom zmarszczył brwi. Kiedy grupa pokonała połowę drogi, podjął decyzję. Nim chelonauci stanęli u stóp drabiny prowadzącej do statku — czyżby dostrzegł u nich coś więcej niż ślad wahania? — Arcyastronom zerwał się na równe nogi, lecz jego wołanie utonęło w ogólnym gwarze. Wyciągnął rękę, dramatycznym gestem rozczapierzając palce w układzie klasycznym dla rzucania zaklęć. Każdy przypadkowy przechodzień, który posiadłby umiejętność czytania z ruchu warg, zaznajomiony także z podstawowymi dziełami na temat magii, od razu rozpoznałby początkowe słowa Dryfującej Klątwy Vestcake’a i przezornie uciekł co sił w nogach.
Końcowe słowa nie zostały jednak wypowiedziane. Arcyastronom obejrzał się zaskoczony, gdy jakieś straszliwe zamieszanie wybuchło przy wielkim łuku bramy wiodącej na arenę. Strażnicy przebiegali pod nim i rzucając na ziemię broń kluczyli między ołtarzami albo przeskakiwali balustradę i kryli się wśród widzów.
Coś pojawiło się za nimi. Tłum wokół bramy zaprzestał ochrypłych wiwatów i rozpoczął milczącą, bezlitosną walkę, by jak najszybciej usunąć się z drogi.
To coś było niską kopułą wodorostów, sunącą wolno, lecz z przerażającą celowością. Jeden ze strażników opanował strach na tyle, by stanąć w drodze tego czegoś i cisnąć włócznię. Tłum krzyknął z radości… i umilkł natychmiast, gdy kopuła skoczyła do przodu i w jednej chwili pochłonęła śmiałka.
Arcyastronom szybkim gestem dłoni odpędził na wpół uformowany kształt słynnej Klątwy Vestcake’a i pospiesznie wypowiedział słowa jednego z najpotężniejszych zaklęć w swym repertuarze: Enigmy Piekielnego Spalania.
Oktarynowy płomień tańczył wokół jego dłoni i pomiędzy palcami, gdy władca kształtował w powietrzu złożoną runę zaklęcia. A potem pchnął ją potężnie; świszcząc i wlokąc za sobą smugę niebieskiego dymu, poleciała wprost w potwora.
Rozległa się bardzo satysfakcjonująca eksplozja i fontanna ognia trysnęła w czyste poranne niebo, na wszystkie strony rozrzucając strzępy płonących wodorostów. Potwora skryła chmura dymu i pary, a kiedy się rozwiała, po kopule nie został nawet ślad.
Na bruku widniał jednakże spory wypalony krąg, w którym wciąż dymiły kępki alg i glonów.
Pośrodku kręgu stał zupełnie zwyczajny, może nieco większy niż normalnie, drewniany kufer. Nie był nawet nadpalony. Ktoś po drugiej stronie areny parsknął śmiechem, ale umilkł nagle, gdy kufer uniósł się na dziesiątkach czegoś, co mogło być tylko nogami, i zwrócił twarz ku Arcyastronomowi. Zupełnie zwyczajny, może trochę większy niż normalnie, drewniany kufer oczywiście nie ma twarzy, którą mógłby zwrócić, ale ten bez wątpienia to właśnie zrobił. Arcyastronom pojmując ten niepojęty fakt, uświadomił sobie także z przerażeniem, że w jakiś niewytłumaczalny sposób kufer groźnie mruży oczy.
A potem rusza prosto na niego. Władca zatrząsł się.
— Czarownicy! — ryknął. — Gdzie są moi czarownicy?
Wokół areny, zza ołtarzy i spod ławek wyłoniły się pobladłe twarze wzywanych. Jeden z odważniejszych, widząc minę Arcyastronoma, niepewnie uniósł ramię i cisnął szybką błyskawicę. Pomknęła z sykiem i w deszczu białych iskier trafiła prosto w kufer.
Był to sygnał dla wszystkich czarowników, czarodziejów i cudotwórców w Krullu, by poderwać się gorączkowo i pod zalęknionym spojrzeniem mistrza rzucić pierwsze zaklęcie, jakie przyszło komu do głowy. Czary z gwizdem mknęły przez powietrze.
Wkrótce kufer zniknął w rozszerzającej się chmurze magicznych cząstek; kłębiła się i ukazywała widmowe kształty. Zaklęcie za zaklęciem z wyciem padało w ten chaos. Płomienie i błyskawice we wszystkich ośmiu kolorach strzelały ze spienionego wiru szalejącego w miejscu, gdzie niedawno stał kufer.
Od czasów Wojen Magów nie zdarzyło się jeszcze, by tak wiele czarów skupiło się na tak niewielkiej powierzchni. Samo powietrze falowało i iskrzyło. Zaklęcie odbijało się rykoszetem od zaklęcia, wytwarzając krótkotrwałe dzikie czary, których niedługie pół-życie było jednocześnie dziwaczne i niemożliwe do opanowania. Kamienie pod dyszącą masą wybrzuszały się i pękały. Jeden z nich przemienił się nawet w coś, czego lepiej nie opisywać, i zapadł się w jakiś posępny wymiar. Zaczęły się objawiać inne skutki uboczne. Małe ołowiane kostki wypadały z magicznej burzy i toczyły się po rozkołysanym bruku; niesamowite kształty bełkotały i gestykulowały obscenicznie, czworoboczne trójkąty i okręgi o dwóch końcach istniały przez chwilę, by zatonąć w huczącej, ryczącej chmurze wyzwolonej pierwotnej magii, jaka wrzała wśród kamieni bruku i obejmowała cały Krull. Nie miało już znaczenia, że czarownicy w większości zaprzestali rzucania zaklęć i uciekli. Twór żywił się teraz obfitym w pobliżu Krawędzi strumieniem oktarynowych cząstek. Na całej wyspie Krull ustały wszelkie magiczne działania, gdyż cała osiągalna mana została wessana w chmurę, sięgającą już ćwierci mili wysokości i tworzącą przerażające kształty. Hydrofobi wrzeszcząc spadali z lataczy w fale, czarodziejskie napoje zamieniały się w zwykłą zanieczyszczoną wodę, magiczne miecze topniały i wyciekały z pochew.
Nic z tego nie przeszkodziło jednak potworowi, który u podstawy chmury lśnił teraz jak lustro w przeraźliwej nawałnicy mocy. I wciąż maszerował równym, niespiesznym krokiem w kierunku Arcyastronoma.
Rincewind i Dwukwiat obserwowali to wszystko, ukryci w wieży startowej „Śmiałego Wędrowca”. Kompania honorowa już dawno umknęła, pozostawiając rozrzuconą broń.
— No cóż — westchnął Dwukwiat. — Już po Bagażu.
— Nie wierz w to. Myśląca grusza jest absolutnie niewrażliwa na wszelkie znane formy magii. Bagaż został skonstruowany tak, by wszędzie podążać za tobą. Nie wiem, czy rozumiesz. Jeśli umrzesz i pójdziesz do nieba, przynajmniej będziesz miał na tamtym świecie czyste skarpetki. Ale ja jeszcze nie zamierzam umierać, więc może chodźmy stąd. Dobrze?
— Dokąd? — zapytał Dwukwiat.
Rincewind podniósł z ziemi kuszę i garść strzał.
— Gdziekolwiek, byle nie tutaj.
— A co z Bagażem?
— Nie martw się. Burza zwyczajnie wygaśnie, kiedy zużyje całą swobodną magię w okolicy.
To już się działo. Skłębiona chmura unosiła się nad areną, ale teraz wyglądała delikatnie i niegroźnie. Dwukwiat zauważył, że zaczęła migotać niepewnie.
Wkrótce zmieniła się w blade widmo. Bagaż był widoczny jako przysadzisty kształt wśród prawie niewidzialnych płomieni. Wokół niego trzeszczały stygnące gwałtownie kamienie.
Dwukwiat zawołał go cicho. Bagaż przerwał swój nieustępliwy marsz ku loży honorowej i zdawał się uważnie nasłuchiwać. Potem zawrócił, w skomplikowanym rytmie przestawiając dziesiątki stóp, i skierował się do „Śmiałego Wędrowca”. Rincewind przyglądał mu się z niechęcią. Bagaż miał żywiołową naturę, ani śladu mózgu i zabójczy stosunek do wszystkiego, co zagroziło właścicielowi. Nie wiadomo, czyjego wnętrze znajdowało się w tym samym układzie przestrzenno-czasowym, co zewnętrze.
— Nawet go nie drasnęło — oznajmił wesoło Dwukwiat, gdy kufer osiadł tuż przed nim. Szybko otworzył wieko.
— Doskonały moment, żeby zmieniać bieliznę — burknął Rincewind. — Za chwilę wrócą tu wszyscy ci strażnicy i kapłani, i wiesz co? Będą wściekli!
— Woda — mruczał Dwukwiat. — Cała skrzynia jest pełna wody!
Rincewind zajrzał mu przez ramię. Nie pozostał nawet ślad po ubraniach, sakiewkach z pieniędzmi czy innych rzeczach należących do turysty. Cała skrzynia była pełna wody.
Fala uniosła się nagle i chlusnęła na zewnątrz. Uderzyła o bruk, ale zamiast się rozlać, zaczęła przybierać kształt stopy. Druga stopa i golenie pojawiły się zaraz potem; woda ściekała do nich, jakby wypełniając niewidzialną formę. Po chwili przed kufrem stanął morski troll Tethis. Zamrugał.
— No tak — stwierdził w końcu. — Wy dwaj. Pewnie nie powinienem się nawet dziwić.
Rozejrzał się, ignorując ich zdumione spojrzenia.
— Siedziałem sobie przed chatką i podziwiałem zachód słońca, kiedy ta skrzynia z rykiem wyskoczyła z wody i mnie połknęła — wyjaśnił. — Pomyślałem, że to niezwykłe. Gdzie jesteśmy?
— W Krullu — odparł Rincewind.
Wpatrywał się z mocą w zamknięty teraz Bagaż, który potrafił jakoś okazać, że jest z siebie bardzo zadowolony. Połykanie ludzi zdarzało mu się dość często, ale zawsze po uchyleniu klapy wewnątrz była tylko bielizna Dwukwiata. Mag gwałtownie szarpnął wieko. Wewnątrz była tylko bielizna Dwukwiata. Idealnie sucha.
— No tak… — mruknął Tethis. Rincewind podniósł głowę.
— Co to? Czy przypadkiem nie ten statek, który zamierzają wysłać poza Krawędź? Z pewnością!
Strzała przeleciała mu przez pierś, wzbudziwszy niewielką zmarszczkę. Troll jakby nie zauważył tego. Za to Rincewind owszem. Wokół areny zaczęli się pojawiać żołnierze, a kilku zaglądało przez bramę.
Kolejna strzała odbiła się od wieży obok Dwukwiata. Na taką odległość pociski nie miały dostatecznej siły, ale to była tylko kwestia czasu…
— Szybko! — zarządził Dwukwiat. — Do statku! Nie ośmielą się do niego strzelać!
— Wiedziałem, że to zaproponujesz — jęknął Rincewind. — Po prostu wiedziałem!
Wymierzył Bagażowi kopniaka. Kufer odskoczył na kilka kroków i groźnie kłapnął wiekiem.
Włócznia zatoczyła łuk i wbiła się w deski przy uchu maga. Ten wrzasnął krótko i zaczął wspinać się po drabinie za pozostałymi.
Strzały gwizdały dookoła, gdy wspinali się na wąski pomost na grzbiecie „Śmiałego Wędrowca”. Dwukwiat prowadził. Biegł przed siebie, demonstrując przy tym — według Rincewinda — nazbyt wiele tłumionego podniecenia.
Pośrodku statku, na samym szczycie, tkwiła wielka spiżowa klapa z zaczepami dookoła. Troll i turysta przyklękli i zaczęli je po kolei otwierać.
W samym sercu „Śmiałego Wędrowca” od kilku godzin drobny piasek przesypywał się do starannie zaprojektowanej misy. Właśnie teraz wypełnił ją w stopniu odpowiednim, by opadła i trąciła precyzyjnie zbalansowany ciężarek. Ten zsunął się, wyciągając zawleczkę ze skomplikowanego mechanizmu. Ruszył łańcuch. Coś stuknęło…
— Co to było? — spytał niespokojnie Rincewind. Spojrzał w dół.
Grad strzał urwał się nagle. Tłum kapłanów i żołnierzy znieruchomiał, zapatrzony w statek. Jakiś niski, zdenerwowany człowieczek przecisnął się do przodu i zaczął coś wołać.
— Co to było? — spytał Dwukwiat, zajęty motylkową nakrętką.
— Chyba coś słyszałem — odparł Rincewind. — Słuchaj — dodał stanowczo. — Zagroźmy, że uszkodzimy tę maszynę, to nas wypuszczą. Jasne? Nie będziemy robić nic więcej, zgoda?
— Aha — mruknął niezbyt jasno Dwukwiat. Przysiadł na piętach. — Gotowe — stwierdził. — Teraz powinna się otworzyć.
Kilku muskularnych mężczyzn wspinało się po drabinie. Rincewind rozpoznał między nimi obu chelonautów. Nieśli miecze.
— Ja… — zaczął.
Statek drgnął. A potem, nieskończenie wolno, ruszył po szynach w dół.
Mag dostrzegł z tępą zgrozą, że Dwukwiat i troll zdołali podnieść klapę. Metalowa drabinka prowadziła do wnętrza kabiny. Troll zniknął w dole.
— Musimy stąd zejść — szepnął Rincewind. Dwukwiat spojrzał na niego z dziwnym, obłąkanym uśmieszkiem.
— Gwiazdy — westchnął. — Światy. Całe niebo pełne nowych światów. Miejsca, których nikt nie zobaczy… oprócz mnie. Wsunął się do włazu.
— Oszalałeś do reszty — rzucił chrapliwie Rincewind.
Z trudem utrzymywał równowagę; statek przyspieszał. Jeden z chelonautów spróbował pokonać szczelinę między „Wędrowcem” a wieżą, wylądował na oblej burcie, przez moment rozpaczliwie szukał oparcia i wreszcie spadł z krzykiem.
„Wędrowiec” posuwał się już całkiem prędko. Obok głowy turysty Rincewind widział zalane słonecznym blaskiem morze chmur i niesamowitą Krańcową Tęczę, zawieszoną kusząco w otchłani, wabiącą głupców, by sięgnęli za daleko…
Dostrzegł też grupę ludzi, którzy wspięli się na dolną część rampy startowej i w desperackiej próbie zatrzymania statku kładli na szynach potężną drewnianą belkę. Koła uderzyły o pień, ale pojazd tylko podskoczył, Dwukwiat puścił właz i runął do kabiny, a klapa zatrzasnęła się z przeraźliwym dźwiękiem dziesiątków małych zaczepów wskakujących na miejsca. Rincewind zanurkował ku nim i szarpał właz, jęcząc ze strachu.
Morze chmur zbliżyło się wyraźnie. Sama Krawędź, skaliste obrzeże areny, była przerażająco bliska.
Rincewind wstał. Pozostało mu już tylko jedno… i zrobił to: wpadł w panikę. Ślepy strach spadł na niego w chwili, gdy rolki trafiły na lekkie wygięcie szyn i statek, migocząc jak srebrny łosoś, poleciał w niebo i poza Krawędź.
Kilka sekund później zatupotały niewielkie stopy i Bagaż skoczył z brzegu świata. Wciąż przebierając nogami, zaczął spadać w głębiny Wszechświata.