Płynący przez kosmos świat dysku jest widokiem imponującym — o wiele bardziej niż światy zbudowane przez Stwórców o mniejszej wyobraźni, a większym talencie mechanicznym.
Wprawdzie słońce dysku jest zaledwie orbitującym księżycem, a jego protuberancje mają wymiar bramek do krykieta, jednak tę drobną wadę aż nadto wynagradza wspaniały obraz Wielkiego
Żółwia A’Tuina, na którego starożytnej i pooranej meteorami skorupie spoczywa dysk. W swej powolnej wędrówce po brzegach Nieskończoności A’Tuin obraca czasem swą głowę, by kłapnąć na przelatującą kometę.
Najpiękniejszym jednak widokiem — choćby dlatego, że większość umysłów, postawionych wobec galaktycznego ogromu A’Tuina, zwyczajnie nie potrafi weń uwierzyć — jest nieskończony Krańcowy Wodospad, gdzie morza dysku, wrząc pianą, spadają przez Krawędź w kosmos. A może najpiękniejsza jest opasująca cały świat ośmiobarwna Krańcowa Tęcza, która unosi się wśród mgieł nad Wodospadem. Ósmy kolor to oktaryna powstająca w wyniku rozproszenia silnego światła słonecznego w polu magicznym o wysokim natężeniu.
A może najcudowniejszym widokiem jest Oś. Tam iglica zielonkawego lodu wyrasta na dziesięć mil w górę, wznosi się ponad chmury i niesie na swym szczycie dziedzinę Dunmanifestin, siedzibę bogów dysku. Sami bogowie, mimo splendoru świata w dole, rzadko bywają zadowoleni. To irytujące: być bogiem świata istniejącego wyłącznie dlatego, że każda krzywa nieprawdopodobieństwa musi mieć swój dalszy koniec. Zwłaszcza gdy można zajrzeć w inne wymiary i zobaczyć światy, których Stwórcy mieli więcej zdolności mechanicznych niż wyobraźni. Nic więc dziwnego, że bogowie dysku więcej czasu poświęcają na zwady niż na wszechwiedzę.
Tego szczególnego dnia Ślepy Io, dzięki swej bezustannej czujności pełniący funkcję przywódcy bogów, siedział wspierając brodę na dłoni i spoglądał na planszę rozłożoną na stoliku z czerwonego marmuru. Ślepy Io otrzymał swe imię, ponieważ w miejscach, gdzie powinien mieć oczodoły, były tylko dwa obszary gładkiej skóry. Oczy, których posiadał niezwykłą liczbę, prowadziły własne, częściowo niezależne życie. Kilka z nich unosiło się właśnie nad stołem.
Plansza do gry była starannie wyrzeźbioną, podzieloną na kwadraty mapą świata dysku. Kilka pól zajmowały w tej chwili pięknie wymodelowane figury. Obserwujący grę człowiek mógłby, na przykład, dostrzec u dwóch z nich uderzające podobieństwo do Bravda i Łasicy. Inne przedstawiały kolejnych herosów i bohaterów, których świat dysku posiadał w nadmiarze.
Wśród graczy pozostali jeszcze Io, Bóg-Krokodyl Offler, Zefir — bóg lekkich wietrzyków, Los i Pani. Słabsi uczestnicy zostali już odsunięci od planszy i przy stole panowała atmosfera skupienia. Szansa odpadła wcześnie, wprowadzając swego bohatera do domu pełnego uzbrojonych gnoili (rezultat szczęśliwego rzutu Offlera). Wkrótce potem Noc wymieniła swoje żetony i odeszła, tłumacząc się spotkaniem z Przeznaczeniem. Kilka pomniejszych bóstw zebrało się wokół stołu i kibicowało ponad ramionami grających.
Na boku robiono zakłady, że jako następna wypadnie z gry Pani. Jej ostatni wart uwagi bohater był teraz tylko szczyptą potażu w dymiących ruinach Ankh-Morpork, a nie miała już prawie figur, które mogłaby awansować do pierwszej kategorii.
Ślepy Io wziął kubek z kośćmi. Był on zrobiony z czaszki, której otwory zaczopowano rubinami. Nie spuszczając z Pani kilkorga oczu, wyrzucił trzy piątki.
Uśmiechnęła się. Natura jej spojrzenia była taka, że oczy jaśniały od wewnątrz, jaskrawozielone oraz pozbawione źrenic i tęczówek.
Gdy Pani sięgnęła do puzderka z figurami i z samego dna wyjęła dwie sztuki, zapadła kompletna cisza. Z dwoma zdecydowanymi stuknięciami postawiła je na planszy. Pozostali gracze jak jeden bóg wyciągnęli szyje, by się im przyjrzeć.
— Nieudany fag i chyfa jakif gryzifiófek — oznajmił Bóg-Krokodyl Offler. Jak zwykle przeszkadzały mu trochę kły. — Dofkonale!
Długim szponem przesunął na środek stołu kupkę białych jak kość sztonów.
Pani skinęła głową. Podniosła kubek i przytrzymała go nieruchomo niczym głaz. Wszyscy bogowie słyszeli, jak w środku grzechoczą trzy kostki. I nagle potoczyła je po stole.
Szóstka. Trójka. I piątka.
Z piątką jednak działo się coś dziwnego. Pchnięta przypadkowym zderzeniem z kilkoma miliardami molekuł, kostka stanęła na wierzchołku, zawirowała wolno i przewróciła się na siódemce.
Ślepy Io podniósł kostkę i starannie przeliczył ścianki.
— Daj spokój — mruknął zniechęcony. — Graj uczciwie.
Droga z Ankh-Morpork do Chirm jest szeroka, biała i kręta: trzydziestomilowa wstęga dziur i zagrzebanych częściowo kamieni. Wije się wokół gór, przecina chłodne, pełne drzew cytrusowych, zielone doliny, sznurowymi mostami przekracza oplatane lianami wąwozy i w ogóle jest bardziej malownicza niż użyteczna.
Malownicza. To było nowe słowo dla maga Rincewinda (Bak. N. Mag., Niewidoczny Uniwersytet [bez dyplomu]). Jedno z kilku, jakie poznał od opuszczenia zwęglonych ruin Ankh-Morpork.
Malowniczość oznaczała — co stwierdził po dokładnym przestudiowaniu scenerii, jaka skłoniła Dwukwiata do użycia tego określenia — że krajobraz był niezwykle urwisty. Słowo „ciekawa”, użyte dla opisu mijanej wioski, oznaczało „waląca się i malaryczna”.
Dwukwiat był turystą — pierwszym, jakiego widziano w świecie dysku. Turysta, uznał Rincewind, oznacza „idiotę”.
Jechali bez pośpiechu wśród zapachu tymianku i brzęczenia pszczół, a Rincewind dumał nad wydarzeniami ostatnich dni. Wprawdzie niski cudzoziemiec był w oczywisty sposób szalony, ale był także szczodry i zdecydowanie mniej niebezpieczny od połowy znajomych maga z Ankh-Morpork. Rincewind nawet go lubił. Nie lubić go byłoby czymś w rodzaju kopania małego szczeniaka.
W tej chwili Dwukwiat wykazywał niezwykłe zainteresowanie teorią i praktyką magii.
— Moim zdaniem jest zupełnie bezużyteczna — stwierdził. — Zawsze myślałem, że… no wiesz, czarownik wypowiada tylko magiczne słowa i wystarczy. Bez tego nudnego uczenia się na pamięć.
Rincewind zgodził się ponuro. Próbował wyjaśnić, że magia istotnie była kiedyś dzika i nieuporządkowana. Jednak za pradawnych czasów została ujarzmiona przez Starszych. Ci zmusili ją do przestrzegania, między innymi, Prawa Zachowania Rzeczywistości. Zasada ta wymagała, by wysiłek niezbędny dla osiągnięcia celu nie zmieniał się, niezależnie od użytych środków. W praktyce oznaczało to, że — dla przykładu — stworzenie iluzji szklanki wina jest dość proste, ponieważ wymaga zaledwie subtelnej gry światła. Z drugiej strony, podniesienie czystą energią umysłu prawdziwej szklanki z winem — choćby na kilka stóp — wymaga kilku godzin systematycznych przygotowań, jeżeli mag nie chce, by prosta zasada dźwigni wycisnęła mu mózg przez uszy.
Dodał jeszcze, że można czasem natrafić na resztki pradawnej magii w stanie pierwotnym. Poznaje sieją — to znaczy wtajemniczeni poznają po ośmiokątnym odbiciu, jakie owa magia rzuca na krystaliczną strukturę czasoprzestrzeni. Istnieje na przykład metal oktiron i gaz oktogen, oba emitujące groźne ilości pierwotnych czarów.
— To wszystko raczej zniechęca — zakończył Rincewind.
— Zniechęca?
Rincewind odwrócił się w siodle i spojrzał na Bagaż Dwukwiata, kłusujący sobie spokojnie na krótkich nóżkach i od czasu do czasu kłapiący wiekiem na motyle. Westchnął.
— On uważa, że powinno się zaprząc błyskawicę — oznajmił obrazkowy chochlik, obserwujący wszystko z maleńkich drzwiczek w pudle wiszącym na szyi Dwukwiata. Cały ranek spędził, uwieczniając dla swego pana malownicze widoki i ciekawe obiekty. Teraz zrobił sobie przerwę, żeby zapalić.
— Kiedy mówiłem „zaprząc”, nie miałem na myśli zaprzęgu — warknął Rincewind. — Chodziło mi… chodziło… Sam nie wiem, jakoś nie mogę znaleźć właściwych słów. Myślę po prostu, że świat powinien być lepiej… może lepiej zorganizowany.
— To tylko fantazja — stwierdził Dwukwiat.
— Wiem. W tym cały kłopot. — Rincewind westchnął ponownie. Łatwo było mówić o czystej logice i o tym, jak cały Wszechświat podlega zasadom tej logiki oraz harmonii liczb. Fakty jednak były takie, że dysk — co każdy widział — płynął w przestrzeni na grzbiecie wielkiego żółwia, a bogowie mieli w zwyczaju odwiedzać domy ateistów i wybijać im szyby.
Rozległ się cichy dźwięk, odrobinę tylko głośniejszy od brzęczenia pszczół w rozmarynie przy drodze. Miał dziwnie kościane brzmienie, jakby gdzieś toczyły się czaszki albo ktoś potrząsnął kubkiem z kośćmi. Rincewind rozejrzał się z uwagą. W pobliżu nie było nikogo.
Fakt ten z jakichś powodów go zmartwił.
Potem nadpłynął lekki wiatr, który wzmógł się i ustał w ciągu kilku uderzeń serca. Pozostawił świat niezmieniony… z wyjątkiem kilku interesujących szczegółów.
Na przykład: na drodze stał teraz pięciometrowy górski troll. Wyjątkowo rozzłoszczony górski troll. Częściowo dlatego, że trolle zwykle takie są, niezależnie od sytuacji. Jednak ten typowy nastrój został spotęgowany faktem, że nagła i błyskawiczna teleportacja trolla z leża w Górach Rammerrorck, oddalonych o trzy tysiące mil i położonych o tysiąc jardów bliżej Krawędzi, podniosła do niebezpiecznego poziomu wewnętrzną temperaturę jego ciała. Wszystko to zgodnie z zasadą zachowania energii.
W związku z tym troll odsłonił kły i zaatakował.
— Cóż to za niezwykłe stworzenie — zauważył Dwukwiat. — Czy jest niebezpieczne?
— Tylko dla ludzi! — wrzasnął Rincewind. Wyrwał miecz i płynnym rzutem znad ramienia zupełnie nie zdołał trafić w trolla. Klinga zniknęła wśród rosnących przy trakcie wrzosów.
Zabrzmiał najdelikatniejszy z odgłosów, podobny do szczękania starych zębów.
Miecz trafił w kamień ukryty we wrzosach — ukryty, jak mógłby stwierdzić przypadkowy obserwator, tak przemyślnie, że jeszcze przed chwilą sprawiał wrażenie, jakby go tam wcale nie było. Miecz wyskoczył niby łosoś z wody i w środku toru lotu rykoszetem wbił się głęboko w szary kark trolla.
Potwór stęknął i jednym cięciem pazura rozerwał bok wierzchowca Dwukwiata. Zwierzę zarżało i pognało między drzewa przy drodze. Troll odwrócił się i sięgnął po Rincewinda.
Dopiero wtedy jego ślimaczy system nerwowy przekazał mu informację, że jest martwy. Przez moment troll sprawiał wrażenie zaskoczonego, potem przewrócił się i rozsypał w stos żwiru (jako formy życia oparte na krzemie, trolle w chwili śmierci powracają do postaci kamienia).
Aaargh, pomyślał Rincewind, gdy jego koń w przerażeniu stanął dęba. Mag rozpaczliwie trzymał się grzywy, a zwierzę na dwóch nogach przekroczyło trakt, potem z rżeniem opadło na cztery i pogalopowało w las.
Odgłos kopyt zamarł w dali, pozostawiając powietrze brzęczeniu pszczół i z rzadka trzepotowi skrzydełek motyla. Był także inny dźwięk, niezwykły jak na ten słoneczny dzień.
Przypominał grzechot kości.
— Rincewind?
Długie rzędy drzew odbijały wołanie Dwukwiata z jednej strony na drugą, by wreszcie odesłać je z powrotem, choć nie zwróciło niczyjej uwagi. Dwukwiat usiadł na skale i spróbował pomyśleć.
Po pierwsze, zgubił się. To było nieprzyjemne, ale nie martwiło go zanadto. Las wyglądał interesująco i pewnie żyły w nim elfy albo gnomy. Może nawet jedne i drugie. Szczerze mówiąc, kilkakrotnie miał wrażenie, że dostrzega dziwne, zielone twarze, spoglądające na niego spośród gałęzi. Dwukwiat zawsze chciał spotkać elfa. Właściwie najbardziej chciałby spotkać smoka, ale elf wystarczy. Albo prawdziwy goblin.
Bagaż gdzieś zginął i to naprawdę było irytujące. W dodatku zaczynało padać. Dwukwiat wiercił się na mokrym kamieniu próbując dostrzec jasne strony sytuacji. Na przykład: podczas szalonego galopu koń wdarł się w jakieś krzaki i zaniepokoił niedźwiedzicę z małymi, ale uciekł, zanim bestia zdążyła zareagować. A potem nagle znalazł się pomiędzy śpiącymi ciałami sporego wilczego stada; i znowu jego szalona prędkość sprawiła, że wściekłe ujadanie zostało daleko w tyle. Mimo wszystko dzień chylił się ku końcowi i lepiej było nie zostawać pod gołym niebem. Może znajdzie się niedaleko… Dwukwiat wytężał umysł, by sobie przypomnieć, jakiego rodzaju nocleg trafia się zwykle w lesie. Może znajdzie się chatka z piernika albo co?
Kamień naprawdę był niewygodny. Dwukwiat spojrzał w dół i po raz pierwszy zauważył niezwykłe, rzeźbione linie.
Stworzenie przypominało pająka. A może ośmiornicę? Mech i wilgoć zatarły nieco szczegóły. Nie zatarły jednak wyrytych poniżej run. Dwukwiat odczytał je bez trudu. Głosiły: „Wędrowcze, gościnna świątynia Bel-Shamharotha stoi o tysiąc kroków na Oś”.
To dziwne, uświadomił sobie. Potrafił odczytać wiadomość, chociaż same litery były całkiem obce. Informacja zjawiała się jakoś w mózgu, pomijając żmudną drogę przez oczy.
Wstał i odwiązał od drzewka posłusznego teraz konia. Nie był pewien, w którym kierunku leży Oś, ale między drzewami dostrzegł coś w rodzaju zarośniętej ścieżki. Ten Bel-Shamharoth wyraźnie starał się pomagać zagubionym wędrowcom. W każdym razie Dwukwiat mógł wybierać jedynie pomiędzy nim a wilkami.
Stanowczo kiwnął głową.
Warto tu zauważyć ciekawe zjawisko: kilka godzin później na polance zjawiły się podążające śladem Dwukwiata dwa wilki. Spojrzenie ich zielonych oczu padło na dziwną, ośmionożną rzeźbę — która w rzeczy samej mogła przedstawiać pająka albo ośmiornicę, ale mogła też być czymś całkiem innym, o wiele dziwniejszym — i natychmiast uznały, że właściwie nie są wcale takie głodne.
Mniej więcej trzy mile od tego miejsca nieudany mag zwisał na rękach z gałęzi buka.
Był to końcowy rezultat pięciu minut wytężonej aktywności. Na początku wściekła niedźwiedzica wytoczyła się z krzaków i jednym ciosem łapy wyrwała jego koniowi gardło. Uciekający Rincewind wpadł na polankę, po której kręciło się kilka rozzłoszczonych czymś wilków. Wykładowcy z Niewidocznego Uniwersytetu, zawsze wytykający mu brak talentów do lewitacji, byliby zdumieni szybkością, z jaką Rincewind dopadł i wspiął się na najbliższe drzewo, na pozór wcale go nie dotykając.
A teraz doszedł jeszcze wąż.
Był wielki, zielony i z gadzią cierpliwością czekał owinięty wokół gałęzi. Rincewind zastanowił się, czy jest jadowity i natychmiast wyśmiał siebie za stawianie niemądrych pytań. Oczywiście, że wąż był jadowity.
— Co tak szczerzysz zęby? — zapytał postać usadowioną na sąsiedniej gałęzi.
NIC NA TO NIE PORADZĘ, odparł Śmierć. A TERAZ CZY ZECHCESZ UPRZEJMIE PUŚCIĆ TEN KONAR? NIE MOGĘ TU TKWIĆ PRZEZ CAŁY DZIEŃ.
— A ja mogę — oznajmił wyzywająco Rincewind.
Wilki zebrały się wokół drzewa i z zaciekawieniem obserwowały, jak ich najbliższy posiłek rozmawia sam z sobą.
TO NIE BĘDZIE BOLAŁO, zapewnił Śmierć. Gdyby słowa miały swoją wagę, to jedno zdanie mogłoby zakotwiczyć okręt.
Ramiona Rincewinda krzyczały głośno o swym cierpieniu. Spojrzał ponuro na sępią, lekko przezroczystą sylwetkę.
— Nie będzie bolało? — powtórzył. — Rozerwanie na strzępy przez wilki nie boli?
O kilka stóp dalej zauważył drugą gałąź, krzyżującą się z tą — niebezpiecznie cienką — na której wisiał. Gdyby tylko jej dosięgnął…
Zakołysał się i wyciągnął rękę.
Wygięta już gałąź nie pękła. Wydała tylko cichy, wilgotny mlask i skręciła się.
Rincewind zawisł na końcu jęzora kory i włókien, coraz dłuższego w miarę, jak odrywał się od pnia. Mag spojrzał w dół i z fatalistyczną satysfakcją stwierdził, że wyląduje dokładnie na największym wilku.
Tymczasem zjeżdżał powoli, a kora odrywała się coraz dłuższym i dłuższym pasem. Wąż obserwował go w zamyśleniu.
Pasmo kory zatrzymało się. Rincewind już sobie gratulował — do chwili, gdy podniósł głowę i dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył: dokładnie na jego drodze wisiało największe, jakie w życiu widział, gniazdo szerszeni.
Mocno zacisnął powieki.
Skąd tamten troll? — zapytał sam siebie. Wszystko inne to mój zwyczajny pech, ale dlaczego troll? Co tu się dzieje?
Stuk. To mogła być łamana gałązka, ale dźwięk zdawał się rozlegać w głowie Rincewinda. Stuk stuk. I wietrzyk, który nie zdołał wprawić w drżenie nawet najmniejszego liścia.
Pas kory oderwał z gałęzi gniazdo szerszeni. Przemknęło obok głowy maga, który spoglądał, jak maleje w dole, spadając ku kręgowi zwróconych w górę pysków.
Krąg zacieśnił się nagle.
Krąg rozszerzył się nagle.
Chóralne skomlenie odbiło się echem wśród drzew. Stado skoczyło do ucieczki przed chmurą rozwścieczonych owadów, a Rincewind uśmiechnął się idiotycznie.
I wtedy jego łokieć na coś trafił. To był pień drzewa. Pas kory doniósł go na sam koniec gałęzi. Lecz w pobliżu nie rosły żadne inne. Na gładkim pniu nie miał się czego chwycić.
Za to jego próbowało coś chwycić. Dwie dłonie sięgały ku niemu przez omszałą korę: szczupłe dłonie, zielone jak młode liście. Za nimi pojawiło się kształtne ramię, a potem wychyliła się hamadriada, chwyciła zdumionego maga i z roślinną siłą, która potrafi wbić korzenie w skałę, wciągnęła do drzewa. Twardy pień rozsunął się jak mgła i zamknął jak muszla.
Śmierć patrzył spokojnie.
Potem spojrzał na chmarę jętek, tańczących radośnie wokół jego czaszki. Pstryknął palcami i owady spadły na ziemię. Jednak to nie było to samo.
Ślepy Io pchnął przez blat stosik sztonów, spojrzał posępnie tymi ze swych oczu, które akurat znalazły się w sali, i wyszedł. Kilku półbogów zachichotało. Offler przynajmniej z godnością i nieco gadzim wdziękiem zniósł utratę doskonałego trolla.
Ostatni z przeciwników Pani przesunął krzesło, by siąść na wprost niej.
— Panie — rzekła uprzejmie.
— Pani… — odpowiedział. Spojrzeli sobie w oczy.
Był małomównym bogiem. Podobno zjawił się na dysku po jakimś strasznym i tajemniczym wypadku w innej Ewentualności. Oczywiście, przywilejem bogów jest władza nad własną pozorną formą zewnętrzną, nawet tą ukazywaną innym bogom. Los świata dysku był w tej chwili miłym starszym mężczyzną z siwymi włosami zaczesanymi gładko wokół twarzy. Widząc taką twarz u kuchennych drzwi, służąca chętnie wyniosłaby małą szklankę piwa. Widząc taką twarz, każdy młodzian z pewnością pomógłby jej właścicielowi wspiąć się na schody.
Oczywiście, jeśli nie liczyć oczu.
Żadne bóstwo nie potrafi ukryć istoty ani natury swych oczu. A oczy Losu świata dysku były takie: z początku zdawały się zwyczajnie ciemne, lecz dokładniejsze spojrzenie ujawniało — za późno! — że są to szczeliny otwarte w czerń tak głęboką, aż patrzący czuł, jak niepowstrzymanie wciąga go w te dwa kręgi nieskończonej nocy i strasznych, wirujących gwiazd…
Pani odchrząknęła uprzejmie i położyła na stole dwadzieścia jeden białych sztonów. Potem z fałd sukni wydobyła jeszcze jeden, srebrzysty i przeświecający, dwukrotnie większy od pozostałych. Dusza Bohatera zawsze ma lepszy kurs wymiany i jest wysoko ceniona wśród bogów.
Los uniósł brew.
— I bez żadnych sztuczek, Pani.
— Któż zdoła oszukać Los? — zapytała.
— Nikt. — Wzruszył ramionami. — A mimo to wszyscy próbują.
— Odniosłam jednak wrażenie, że pomagałeś mi nieco przy grze z innymi.
— Ależ oczywiście. By tym słodsza była końcówka, Pani. A teraz…
Sięgnął do swego pudełka, wyjął pionek i z zadowoloną miną ustawił go na planszy. Obserwujące grę bóstwa westchnęły chórem. Nawet Pani zachwiała się lekko.
Postać była niewątpliwie brzydka. Wyrzeźbiona niezbyt wyraźnie, jakby dłonie twórcy drżały z lęku przed istotą nabierającą kształtu pod niepewnymi palcami. Zdawało się, że jest zbudowana z samych ssawek i macek. I szczęk, jak zauważyła Pani. I jednego oka.
— Sądziłam, że On zginął u początków Czasu — rzuciła.
— Może nasz nekrotyczny przyjaciel brzydził się nawet do niego zbliżyć — roześmiał się Los. Wyraźnie dobrze się bawił.
— Nigdy nie powinien zostać zrodzony.
— A jednak… — westchnął z filozoficzną zadumą Los. Zebrał kostki do niezwykłego kubka i uniósł wzrok. — Chyba że… — dodał — wolisz zrezygnować…?
Potrząsnęła głową.
— Graj — poleciła.
— Zdołasz wyrównać moją stawkę?
— Graj!
Rincewind wiedział, co znajduje się w drzewach: drewno, soki, czasem wiewiórki. Nigdy pałace. A jednak… poduszki, na których siedział, były zdecydowanie bardziej miękkie od drewna, wino w drewnianym kubku smaczniejsze niż sok. I trudno było nawet porównywać wiewiórkę z dziewczyną siedzącą tuż przy nim, obejmującą dłońmi kolana i obserwującą go w zamyśleniu. Chyba, żeby wspomnieć o pewnych śladach sierści.
Komnata była wysoka, rozległa i zalana przyćmionym żółtym blaskiem, nie pochodzącym z żadnego konkretnego źródła, jakie Rincewind zdołałby wypatrzyć. Przez sękate i nieregularne łuki dostrzegał inne sale i coś, co przypominało bardzo szerokie, spiralne schody. A przecież z zewnątrz drzewo wyglądało całkiem zwyczajnie.
Dziewczyna była zielona. Cała. Rincewind wiedział, że nie może się mylić, ponieważ miała jedynie medalion na szyi. Jej długie włosy przypominały nieco mech, oczy bez źrenic jarzyły się jaskrawą zielenią. Rincewind zaczynał coraz bardziej żałować, że na Uniwersytecie nie uważał podczas zajęć z antropologii.
Milczała. Poza wskazaniem mu sofy i podaniem wina nie zrobiła właściwie nic. Siedziała tylko i przyglądała się, od czasu do czasu rozcierając głębokie zadrapanie na ramieniu.
Rincewind przypomniał sobie natychmiast, że driady są tak mocno związane ze swymi drzewami, iż równocześnie z nimi odnoszą rany…
— Przepraszam za to — powiedział szybko. — To był wypadek. Wiesz, te wilki i…
— Musiałeś wejść na moje drzewo, a ja cię uratowałam — dokończyła gładko driada. — Miałeś szczęście. A co z twoim przyjacielem?
— Przyjacielem?
— Tym małym człowieczkiem z magiczną skrzynią.
— A tak, on — mruknął niewyraźnie Rincewind. — Mam nadzieję, że da sobie radę.
— Potrzebuje twojej pomocy.
— Jak zwykle. Czy też się dostał do drzewa?
— Dostał się do Świątyni Bel-Shamharotha.
Rincewind zakrztusił się winem. Jego uszy próbowały wcisnąć się pod czaszkę, przerażone wypowiedzianymi właśnie sylabami. Pożeracz Dusz! Wspomnienia powróciły galopem, nim zdążył je powstrzymać. Kiedyś, jeszcze jako student magii praktycznej na Niewidocznym Uniwersytecie, wśliznął się do małego pokoiku obok głównej biblioteki… Do pokoiku o ścianach pokrytych ołowianymi, ochronnymi pentagramami, gdzie nikt nie mógł przebywać dłużej niż cztery minuty i trzydzieści dwie sekundy, który to wynik uzyskano po stu latach ostrożnych eksperymentów.
Szybko otworzył księgę, przykutą łańcuchem do oktironowego piedestału na samym środku — nie dlatego, by ktoś jej nie ukradł, ale by nie uciekła. Tą księgą było bowiem Octavo, tak pełne magii, że dysponujące własną, choć niezbyt wyraźną świadomością. A wtedy jedno z zaklęć wyskoczyło z zasuszonych stronic i zagnieździło się w mrocznych zakamarkach mózgu Rincewinda. Prócz tego, że jest to jedno z Ośmiu Wielkich Zaklęć, nikt nie mógł odkryć, czego dotyczy, póki Rincewind go nie wypowie. Nawet on sam nie wiedział. Czasem wyczuwał je jednak, kryjące się gdzieś w ciemności za Ego, czekające na swój czas.
Na pierwszej stronie Octavo przedstawiono wizerunek Bel-Shamharotha. Nie był on Zły, gdyż nawet Zło wymaga pewnej energii życiowej… Bel-Shamharoth to rewers monety, której awers tworzą wspólnie Dobro ze Złem.
— Pożeracz Dusz. Liczba jego leży pomiędzy siedem a dziewięć; jest nią po dwakroć cztery — zacytował Rincewind. Umysł zamarł mu ze zgrozy. — Och, nie! Gdzie ta Świątynia?
— W stronę Osi, bliżej środka lasu — odparła driada. — Jest bardzo stara.
— Ale kto był tak głupi, żeby oddawać cześć Bel… właśnie jemu? To znaczy diabły, owszem, ale Pożeracz Dusz…
— Istniały… pewne przyczyny. A rasa, która zamieszkiwała kiedyś te okolice, miała dziwne zapatrywania.
— I co się z nimi stało?
— Powiedziałam, że kiedyś zamieszkiwali. — Driada powstała i wyciągnęła rękę. — Chodźmy. Jestem Druella. Pójdź za mną, by popatrzeć na los swego przyjaciela. Powinien być interesujący.
— Nie jestem pewien, czy… — zaczął Rincewind. Driada zwróciła ku niemu swe zielone oczy.
— Czyżbyś wierzył, że masz jakiś wybór? — spytała.
Szerokie jak trakt stopnie obiegały drzewo dookoła, na każdym poziomie mijając rozległe sale. Wszystko oświetlał ten sam, nie mający źródła, żółty blask. Rozbrzmiewał też odgłos podobny do… Rincewind spróbował się skupić… podobny do dalekiego gromu czy wodospadu.
— To drzewo — wyjaśniła krótko driada.
— Co ono robi?
— Żyje.
— Zastanawiałem się nad tym. To znaczy, czy naprawdę jesteśmy w drzewie? Czy ja zmalałem? Z zewnątrz wydawało się tak wąskie, że mógłbym je objąć rękami.
— Jest takie.
— Uhm… a teraz jestem w jego wnętrzu?
— Jesteś.
— Uhm… — powtórzył Rincewind. Druella roześmiała się.
— Potrafię czytać w twoich myślach, fałszywy magu! Czy nie jestem driadą? Nie wiesz, że to, co poniżasz imieniem drzewa, jest zaledwie czterowymiarowym odpowiednikiem całego multiwymiarowego uniwersum, które… Nie, widzę, że nie wiesz. Powinnam zgadnąć, że nie jesteś prawdziwym magiem, kiedy nie dostrzegłam u ciebie laski.
— Straciłem ją w pożarze — skłamał odruchowo Rincewind.
— Ani kapelusza z haftowanymi magicznymi symbolami.
— Wiatr go zdmuchnął.
— Ani zwierzęcia.
— Zdechło. Posłuchaj, jestem ci wdzięczny za ocalenie, ale chyba już pójdę, jeśli nie masz nic przeciw temu. Gdybyś zechciała wskazać mi wyjście…
Wyraz jej twarzy sprawił, że Rincewind spojrzał za siebie. Za jego plecami stało trzech driadów. Byli nadzy, tak samo jak kobieta, i nieuzbrojeni. Jednak ten ostatni fakt zupełnie nie miał znaczenia. Nie sprawiali wrażenia, by do walki z Rincewindem potrzebowali broni. Wyglądali, jakby potrafili przepchnąć się przez litą skałę, przy okazji rozbijając w puch regiment trolli. Trzech przystojnych olbrzymów przyglądało się człowiekowi z drewnianą groźbą. Ich skóra miała barwę laskowych orzechów, a pod nią, na podobieństwo worków wypełnionych melonami, wzbierały mięśnie.
Rincewind odwrócił się i uśmiechnął niepewnie. Życie znowu wracało na stare, znajome tory.
— Nie zostałem uratowany, prawda? — zapytał. — Zostałem uwięziony. Zgadza się?
— Naturalnie.
— I nie wypuścisz mnie? — To było raczej stwierdzenie. Druella pokręciła głową.
— Zraniłeś drzewo! Ale masz szczęście. Twój przyjaciel spotka się z Bel-Shamharothem. Ty tylko zginiesz.
Dwie dłonie sięgnęły od tyłu i chwyciły go za ramiona, prawie tak samo, jak korzenie drzewa, gdy nieustępliwie wiążą kamień.
— W ramach odpowiedniej ceremonii, oczywiście — mówiła dalej driada. — Kiedy Nadawca Ośmiu skończy z twoim przyjacielem. Rincewind zdołał jedynie wykrztusić:
— Wiesz, nie przypuszczałem, że istnieją driady — mężczyźni. Nawet w dębach.
Jeden z olbrzymów uśmiechnął się.
— Dureń — parsknęła Druella. — A jak myślisz, skąd się biorą żołędzie?
Dotarli do ogromnej hali, której strop ginął w złocistej mgle. Nieskończone schody prowadziły wprost przez nią.
Po drugiej stronie czekało kilkaset driad. Kiedy podeszła Druella, rozstąpiły się z szacunkiem, a potem obojętnie obserwowały popychanego z tyłu Rincewinda. Większość była rodzaju żeńskiego, choć znajdowało się między nimi kilku ogromnych mężczyzn. Niby posągi bóstw stali wśród drobnych, inteligentnych kobiet. Owady, pomyślał Rincewind. Drzewo jest jak ul.
Ale dlaczego w ogóle istnieją driady? Jak pamiętał, lud drzew wymarł całe wieki temu. Podobnie jak inne Ludy Zmierzchu, przegrał z człowiekiem wyścig ewolucji. Jedynie elfy i trolle przetrwały nadejście człowieka; elfy, ponieważ w ogóle były o połowę za mądre, a trolle, ponieważ były nie mniej od ludzi wredne, złośliwe i zachłanne. Natomiast driady podobno wymarły, razem z gnomami i skrzatami.
Głuchy grzmot był tutaj głośniejszy. Od czasu do czasu po półprzejrzystych ścianach przebiegał pulsujący złoty błysk i ginął we mgle pod sklepieniem. Jakaś energia wprawiała powietrze w rezonans.
— Patrz, niekompetentny magu — odezwała się Druella. — Obejrzyj sobie czary. Nie twoją łasiczą, oswojoną magię, ale magię korzeni i konarów, pradawną magię. Dziką magię. Patrz.
Około pięćdziesięciu kobiet stanęło obok siebie. Chwyciły się za ręce i cofały, aż uformowały wielki krąg. Pozostałe zaintonowały jakąś cichą pieśń. Potem Druella skinęła głową i krąg zawirował w opaczną stronę.
Driady kręciły się coraz szybciej; coraz głośniej rozbrzmiewały złożone linie melodyczne pieśni. Rincewind obserwował wszystko zafascynowany. Na Uniwersytecie słyszał o Dawnej Magii, choć była czarownikom zakazana. Wiedział, że kiedy krąg dostatecznie szybko wiruje w stojącym polu magicznym obracającego się z wolna świata dysku, powstaje tarcie astralne. Buduje ono ogromną różnicę potencjału, która rozładowuje się w potężnym wybuchu Elementarnej Mocy Magicznej.
Krąg był teraz rozmazaną smugą, a ściany Drzewa rozbrzmiewały echami pieśni…
Rincewind poczuł znajome mrowienie skóry głowy, wskazujące narastanie silnego ładunku czystego czaru. Nie był więc szczególnie zaskoczony, gdy kilka sekund później z niewidocznego sklepienia wystrzeliła kolumna oktarynowego światła i z trzaskiem zogniskowała się pośrodku kręgu.
Utworzyła obraz wymiecionego burzami, porośniętego lasem wzgórza ze świątynią na szczycie. Kształt budowli wyczyniał nieprzyjemne rzeczy ze wzrokiem. Rincewind wiedział, że jeśli jest to świątynia Bel-Shamharotha, musi mieć osiem ścian. (Osiem było też Liczbą Bel-Shamharotha i właśnie dlatego żaden rozsądny czarownik nigdy jej nie wymawiał, jeśli tylko mógł tego uniknąć. Bo cię dosięgnie i pożre żywcem, jak żartobliwie ostrzegano studentów. Bel-Shamharoth był szczególnie groźny dla terminatorów magii, ci bowiem, przeszukując wybrzeża Nadprzyrodzonego, byli już częściowo wplątani w jego sieci. Pokój Rincewinda w akademiku miał numer 7a. Rincewind nie był tym zdziwiony.)
Deszcz spływał po czarnych murach świątyni. Jedynym znakiem życia był przywiązany u bramy koń. A koń ten nie należał do Dwukwiata. Przede wszystkim był za duży: biały rumak z kopytami wielkimi jak półmiski, w uprzęży lśniącej od ostentacyjnie złotych ozdób. W tej chwili rozkoszował się paszą z worka na pysku.
Było w nim coś znajomego. Rincewind usiłował sobie przypomnieć, gdzie go wcześniej widział.
W każdym razie koń sprawiał wrażenie, że potrafi szybko biegać i tę szybkość, raz osiągniętą, utrzymywać przez długi czas. Rincewind musiał tylko wyrwać się strażnikom, wywalczyć sobie drogę do wyjścia, znaleźć świątynię i ukraść wierzchowca spod tego, co Bel-Shamharothowi służyło jako nos.
— Jak się zdaje, Nadawca Ośmiu będzie miał dwóch na obiad. — Druella spojrzała groźnie. — Do kogo należy ten rumak, fałszywy magu?
— Nie mam pojęcia.
— Nie? Zresztą to bez znaczenia. Wkrótce sami zobaczymy.
Skinęła dłonią. Obraz przesunął się do wnętrza, przeskoczył ośmiokątny portal i pomknął korytarzem.
Kryła się tam jakaś postać. Sunęła ostrożnie naprzód, zwrócona plecami do ściany. Rincewind dostrzegł lśnienie złota i brązu.
Tego człowieka Rincewind nie mógł z nikim pomylić. Widział go już wiele razy. Szeroka pierś, szyja niczym pień drzewa, zaskakująco mała głowa pod dziką grzywą czarnych włosów, wyglądająca jak pomidor na trumnie… teraz potrafił już przypisać tej postaci imię. A brzmiało ono: Hrun Barbarzyńca.
Hrun był jednym z bardziej wytrwałych bohaterów znad Okrągłego Morza: pogromca smoków, profanator świątyń, miecz do wynajęcia, uczestnik każdej ulicznej burdy. Potrafił nawet — w przeciwieństwie do większości znanych Rincewindowi bohaterów — używać słów dłuższych niż dwusylabowe… jeśli dało mu się dość czasu i podpowiedziało raz czy dwa.
Na samej granicy czułości słuchu Rincewinda rozległ się jakiś dźwięk. Brzmiał jakby kilka czaszek toczyło się schodami w głąb odległego lochu. Mag obejrzał się, by sprawdzić, czy strażnicy także coś słyszą.
Całą swą niezbyt pojemną uwagę skupili na Hrunie, który istotnie miał podobną do nich budowę ciała. Ich dłonie spoczywały lekko na ramionach Rincewinda.
Mag skulił się, szarpnął, przetoczył w tył jak akrobata i pognał biegiem. Usłyszał za plecami krzyk Druelli i zwiększył prędkość.
Coś chwyciło go i urwało kaptur płaszcza. Driad czekający przy schodach rozłożył ręce i posłał pędzącemu w jego stronę uciekinierowi drewniany uśmiech. Nie zwalniając kroku, Rincewind pochylił się tak nisko, że jego broda znalazła się na poziomie kolan olbrzyma, a wielka jak belka pięść gwizdnęła w powietrzu obok ucha.
Przed nim czekał już spory tłumek drzewnych ludzi. Rincewind zawrócił, uniknął kolejnego ciosu zaskoczonego strażnika i pomknął z powrotem do kręgu. Po drodze minął ścigających go driadów. Zostali z tyłu, porozrzucani jak kręgle.
Z przodu jednak zbliżali się już następni. Brnęli przez tłum kobiet i złowróżbnie stukali pięściami w zrogowaciałe dłonie.
— Stój, fałszywy magu — zawołała Druella, wysuwając się na czoło. Za jej plecami wirowały zaczarowane tancerki; ognisko kręgu sunęło wzdłuż zalanego fioletowym blaskiem korytarza.
Rincewind miał tego dość.
— Przestań już! — warknął. — Ustalmy jedno raz na zawsze: jestem prawdziwym magiem.
Wyzywająco tupnął nogą.
— Doprawdy? — zdziwiła się driada. — Może więc pokażesz, jak czarujesz.
— Ee… — zaczął Rincewind. Problem w tym, że od dnia, kiedy to pradawne i tajemne zaklęcie przyczaiło się w jego umyśle, nie potrafił zapamiętać choćby najprostszej inwokacji, służącej, powiedzmy, do zabijania karaluchów albo drapania się po plecach bez użycia rąk. Mędrcy z Niewidocznego Uniwersytetu próbowali wyjaśnić to zjawisko sugerując, że mimowolne opanowanie zaklęcia zablokowało wszystkie przeznaczone dla czarów komórki mózgu. W jednej z trudnych chwil życia Rincewind wymyślił własną teorię, tłumaczącą, dlaczego nawet najbłahsze czary nie mogły przetrwać w jego głowie dłużej niż kilka sekund.
Bały się, uznał.
— Ee… — powtórzył.
— Wystarczy całkiem niewielkie — dodała Druella. Przyglądała się, jak gniewnie i z zakłopotaniem przygryza wargi. Skinęła na dwóch driadów.
Zaklęcie wybrało ten właśnie moment, by wskoczyć na opuszczone chwilowo siodło świadomości. Rincewind poczuł, że sadowi się tam i rechocze wyzywająco.
— Znam pewne zaklęcie — wyznał niechętnie.
— Doprawdy? Powiedz, proszę.
Rincewind nie był pewien, czy się ośmieli, choć Zaklęcie próbowało zapanować nad jego językiem. Bronił się.
— Mówiłaś, ze umies cytac w myślach — oświadczył niezbyt wyraźnie. — Ot cytaj je.
Druella zbliżyła się, spoglądając na niego drwiąco.
I nagle uśmiech zamarł j ej na wargach. Odskoczyła, zasłaniając rękoma twarz. Z jej krtani wyrwał się jęk czystej zgrozy.
Rincewind rozejrzał się. Pozostałe driady także się cofały. Co on takiego zrobił?
Najwyraźniej coś strasznego.
Doświadczenie jednak wskazywało, że jest tylko kwestią czasu, nim normalna równowaga wszechświata powróci i zacznie z nim wyczyniać straszne rzeczy. Odsunął się, wskoczył pomiędzy wirujące w magicznym kręgu driady i czekał, co teraz zrobi Druella.
— Łapcie go! — wrzasnęła. — Zabierzcie go jak najdalej od Drzewa i zabijcie!
Rincewind odwrócił się i skoczył.
Przez sam środek kręgu.
Coś błysnęło oślepiająco.
Zapadła ciemność.
Fioletowy cień kształtu mniej więcej Rincewinda skurczył się do rozmiarów punktu i zniknął.
Potem nie było już niczego.
Hrun Barbarzyńca skradał się bezszelestnie korytarzami zalanymi blaskiem tak fioletowym, że niemal czarnym. Niedawne zmieszanie opuściło go bez śladu. Najwyraźniej trafił do czarodziejskiej świątyni, a to wyjaśniało wszystko.
Wyjaśniało, dlaczego przed kilkoma godzinami, jadąc przez ten przeklęty las, dostrzegł stojący przy drodze kufer. Otwarte zachęcająco wieko odsłaniało sporo złota. Gdy jednak zeskoczył z siodła, kufer wypuścił nóżki i odbiegł między drzewa. Przystanął kilkaset jardów dalej.
Teraz, po kilku godzinach pościgu, Hrun zgubił drogę w tych piekielnych korytarzach. Ogólnie rzecz biorąc, nieprzyjemne płaskorzeźby i od czasu do czasu jakiś połamany szkielet nie budziły w nim lęku. Po części dlatego, że nie był szczególnie inteligentny, a przy tym zupełnie pozbawiony wyobraźni. Ale także dlatego, że dziwaczne rzeźby i niebezpieczne tunele należały do jego zawodu. Często znajdował się w podobnych sytuacjach, szukając złota, demonów czy nieszczęsnych dziewic, uwalniając je odpowiednio od właścicieli, życia i przynajmniej jednej z przyczyn nieszczęścia.
Spójrzmy na Hruna, jak z kocią zwinnością skacze przez podejrzany wylot tunelu. Nawet w fioletowym świetle jego skóra lśni miedzianą barwą. Ma na sobie sporo złota w postaci bransolet i obręczy na kostkach nóg, ale poza tym jest nagi, jeśli nie liczyć przepaski biodrowej ze skóry leoparda. Zdobył ją w parujących dżunglach Howondalandu, zabijając zębami pierwszego właściciela.
W prawej dłoni dzierży magiczny czarny miecz Kring, wykuty z błyskawicy. Miecz ten posiada duszę, ale nie cierpi pochwy. Ledwie trzy dni temu Hrun wykradł go z niezdobytego pałacu Archimandryty z B’Ituni. Już tego żałował; miecz zaczynał działać mu na nerwy.
— Mówię ci, że pobiegł ostatnim korytarzem na prawo — syknął Kring głosem przypominającym zgrzyt ostrza na kamieniu.
— Cicho bądź!
— Mówiłem tylko…
— Zamknij się!
A Dwukwiat…
Zgubił się. Wiedział to dobrze. Albo budowla była o wiele większa, niż na to wyglądała, albo — chociaż nie napotkał żadnych schodów — trafił do jakiegoś rozległego podziemia. Albo, co zaczynał teraz podejrzewać, wewnętrzne wymiary budynku zaprzeczały podstawowej zasadzie architektonicznej, przewyższając wymiary zewnętrzne. I skąd te dziwaczne lampy? Ośmiościenne kryształy, osadzone w równych odstępach na ścianach i suficie, sączyły nieprzyjemny blask i nie tyle rozświetlały, co podkreślały ciemność.
A ten, kto wykonał płaskorzeźby na ścianach, za dużo pił. I to przez całe lata, pomyślał ze współczuciem Dwukwiat.
Z drugiej jednak strony budynek był fascynującym obiektem. Jego budowniczy musiał cierpieć na obsesję liczby osiem. Podłogę pokrywała mozaika ośmiobocznych kafelków, ściany korytarza były pochylone i załamane tak, by było ich osiem, jeśli doliczyć strop i podłogę. W miejscach, gdzie odpadł tynk, Dwukwiat zauważył, że nawet kamienie murów miały po osiem boków.
— Nie podoba mi się to — oznajmił obrazkowy chochlik z pudełka na szyi Dwukwiata.
— Dlaczego nie? — zdziwił się Dwukwiat.
— To niesamowite.
— Przecież jesteś demonem. Demony nie mogą uważać czegoś za niesamowite. Co może być niesamowitego dla demona?
— No… — wyjaśnił ostrożnie demon. Rozglądał się niepewnie i przestępował ze szponu na szpon. — Różne rzeczy. To tutaj… Dwukwiat spojrzał na niego surowo.
— Jakie rzeczy?
Demon odkaszlnął nerwowo (demony nie oddychają; jednakże dla każdej istoty inteligentnej, oddychającej czy nie, nadchodzą w życiu takie chwile, gdy odkasłuje nerwowo. Jedna z takich chwil nastała właśnie teraz, przynajmniej dla tego konkretnego demona).
— No… rzeczy — stwierdził niechętnie. — Złe rzeczy. Rzeczy, o których wolimy nie mówić. Mniej więcej to właśnie usiłuję ci wytłumaczyć, panie.
Dwukwiat ze znużeniem pokręcił głową.
— Szkoda, że nie ma tu Rincewinda-westchnął. — On by wiedział co robić.
— On? — parsknął demon. — Nie wierzę, żeby do tego budynku wszedł jakiś mag. Oni nie mogą mieć nic wspólnego z liczbą osiem.
Tu demon z lękiem zakrył usta dłonią. Dwukwiat spojrzał na sufit.
— Co to było? — zapytał. — Słyszałeś coś?
— Ja? Słyszałem? Nie. Absolutnie nic — zapewnił demon. Wskoczył do pudełka i zatrzasnął za sobą drzwi. Dwukwiat zastukał. Drzwi uchyliły się lekko.
— To brzmiało jak zgrzyt kamienia — wyjaśnił. Drzwi zamknęły się. Dwukwiat wzruszył ramionami.
— Pewnie ściany się sypią — powiedział do siebie. Wstał. — Hej! — krzyknął. — Jest tu kto?
TO, To, to, odpowiedziały ciemne tunele.
— Hej, hej! — spróbował. WIEJ, Wiej, wiej.
— Wiem, że ktoś tu jest. Słyszałem, jak gracie w kości! OŚCI, Ości, ości.
— Słuchajcie…
Dwukwiat urwał. Powodem był jasny punkt światła, który zaistniał nagle kilka stóp przed nim. Rósł szybko i po kilku sekundach był już maleńką, jasną sylwetką człowieka. Na tym etapie zaczął wydawać dźwięk, czy raczej Dwukwiat zaczął słyszeć dźwięk wydawany od samego początku. Głos brzmiał jak odprysk krzyku, pochwycony w jednym, nieskończenie długim mgnieniu czasu.
Promienisty człowiek osiągnął już rozmiar lalki — umęczona postać wirująca powoli w powietrzu. Dwukwiat zaczął się zastanawiać, skąd przyszło mu do głowy określenie „odprysk krzyku”… i od razu tego pożałował.
Postać zaczynała wyglądać jak Rincewind. Mag miał otwarte usta i twarz oświetloną jasno przez… co? Niezwykłe słońca, pomyślał Dwukwiat. Słońca, jakich ludzie zwykle nie oglądają.
Zadrżał.
Wirujący mag urósł do połowy zwykłego wzrostu. Od tej chwili powiększał się szybciej. Coś dmuchnęło silnie, eksplodował dźwięk. Rincewind z krzykiem runął na podłogę, uderzył mocno, zakrztusił się i zwinął w kłębek, zasłaniając rękami głowę.
Kiedy opadł kurz, Dwukwiat ostrożnie wyciągnął rękę i postukał maga w ramię. Ludzka kula zwinęła się ciaśniej.
— To ja — wyjaśnił uprzejmie Dwukwiat. Mag odwinął się odrobinę.
— Co? — zapytał.
— Ja.
Jednym ruchem Rincewind wyprostował się i skoczył na nogi. Rozpaczliwie chwycił turystę za ramiona. Spojrzenie jego szeroko otwartych oczu było całkiem szalone.
— Nie wymawiaj jej! — syknął. — Nie mów, a może uda się nam stąd wyjść!
— Wyjść? A skąd się tu wziąłeś? Nie wiesz…
— Nie wymawiaj!
— Czego nie wymawiać?
— Liczby!
— Liczby? — zdziwił się Dwukwiat. — Słuchaj, Rincewindzie…
— Tak, liczby! Pomiędzy siedem a dziewięć! Cztery plus cztery!
— Co? Os…
Dłoń Rincewinda zasłoniła usta Dwukwiata.
— Wymów ją, a jesteśmy zgubieni. Po prostu nie myśl o niej. Dobrze? Zaufaj mi.
— Nie rozumiem — jęknął Dwukwiat.
Rincewind rozluźnił się nieco, co oznacza, że struna skrzypiec wciąż wyglądałaby przy nim jak miska galarety.
— Chodź — rzekł. — Spróbujemy się wydostać. A ja spróbuję ci wytłumaczyć.
Po pierwszym Wieku Magii pozbywanie się ksiąg magicznych urosło na świecie dysku do rangi bardzo poważnego problemu. Zaklęcie pozostaje zaklęciem, nawet uwięzione chwilowo w pergaminie i inkauście. Ma swoją moc. Nie sprawia to kłopotu, póki żyje właściciel księgi, lecz po jego śmierci staje się źródłem niekontrolowanej energii, którą niełatwo jest rozładować.
Najkrócej mówiąc, z magicznych ksiąg wycieka magia. Próbowano rozmaitych rozwiązań. W krainach leżących blisko Krańca zwyczajnie pakowano księgi zmarłych magów z ołowianymi ciężarami i wyrzucano je poza Krawędź. Bliżej Osi stosowano mniej skuteczne metody. Jedną z nich było umieszczanie groźnych ksiąg w pojemnikach z ujemnie polaryzowanego oktironu i zatapianie ich w bezdennych głębinach morza (zakopywanie w głębokich jaskiniach było zakazane w rezultacie licznych skarg dotyczących spacerujących drzew i pięciogłowych kotów). Po niedługim czasie magia przesiąkała jednak i rybacy protestowali przeciwko niewidzialnym rybom albo telepatycznym małżom.
W licznych centrach wiedzy magicznej stosowano rozwiązanie tymczasowe, polegające na budowaniu dużych pomieszczeń skonstruowanych z denaturowanego oktironu, odpornego na większość form czarów. W nich trzymano co groźniejsze księgi do czasu, aż ich moc ulegnie wygaszeniu.
W ten właśnie sposób znalazła się na Niewidocznym Uniwersytecie Octavo największa ze wszystkich ksiąg magicznych, dawniej własność Stwórcy Wszechświata. Tę właśnie księgę Rincewind otworzył kiedyś dla zakładu. Miał zaledwie sekundę, by popatrzeć na stronicę, nim zadziałały liczne czary alarmowe, lecz ta sekunda wystarczyła, by jedno z zaklęć wyskoczyło z pergaminu i zagnieździło się w jego pamięci niby ropucha pod kamieniem.
— I co potem? — zapytał Dwukwiat.
— No wiesz, wyciągnęli mnie stamtąd. I wiesz wyrzucili, naturalnie.
— Nikt nie wie, co to zaklęcie robi? Rincewind pokręcił głową.
— Zniknęło ze stronicy — wyjaśnił. — Nikt się nie dowie, póki go nie wypowiem. Albo póki nie umrę, oczywiście. Wtedy tak jakby samo się wypowie. Z tego, co wiem, może zatrzymać wszechświat, zakończyć czas albo cokolwiek.
Dwukwiat poklepał go po ramieniu.
— Nie ma się czym martwić — stwierdził pocieszająco. — Poszukajmy lepiej wyjścia.
Rincewind pokręcił głową. Cała groza się wyczerpała. Przełamał barierę strachu i trwał w stanie lodowatego spokoju, jaki istnieje po drugiej stronie. A w każdym razie przestał się jąkać.
— Jesteśmy zgubieni — oznajmił. — Przez całą noc chodzimy w kółko. Mówię ci, to miejsce jest jak pajęczyna. Nieważne, w którą stronę pójdziemy, zawsze trafimy do środka.
— W każdym razie to ładnie z twojej strony, że przyszedłeś mnie szukać. Jak właściwie to zrobiłeś? Miałeś bardzo efektowne wejście.
— Wiesz… — zaczął mag z zakłopotaniem. — Pomyślałem sobie: nie mogę przecież zostawić tak starego Dwukwiata, więc…
— Czyli teraz musimy tylko znaleźć tego Bel-Shamharotha i wytłumaczyć mu wszystko. Może nas wypuści — stwierdził Dwukwiat.
Rincewind przesunął palcem wokół ucha.
— Zabawne tu echo — rzekł. — Zdawało mi się, że słyszę takie słowa jak „znaleźć” i „wytłumaczyć”.
— Zgadza się.
Rincewind spojrzał na Dwukwiata w piekielnym, purpurowym blasku.
— „Znaleźć” Bel-Shamharotha? — powtórzył.
— Tak. Przecież nie musimy się mieszać w jego sprawy.
— Znaleźć Mordercę Dusz i nie mieszać się? Tak po prostu, ukłonić się grzecznie i spytać o drogę do wyjścia? „Wytłumaczyć” cokolwiek Nadawcy Ośśźźghh… — Rincewind w ostatniej chwili ugryzł się w język. — Chyba zwariowałeś! Hej! Wracaj!
Popędził za Dwukwiatem, lecz po chwili zatrzymał się i głośno jęknął.
Fioletowe światło płonęło intensywnie, nadając wszystkiemu nową, nieprzyjemną barwę. To nie był tunel, to była rozległa hala, mająca ściany w liczbie, której Rincewind nie ośmielił się nawet oceniać. Wychodziło z niej os… 7a korytarzy.
Tuż przed sobą Rincewind dostrzegł niski ołtarz o liczbie krawędzi równej cztery razy dwa. Ołtarz nie stał jednak pośrodku. Pośrodku leżała potężna, kamienna płyta mająca dwa razy więcej boków niż kwadrat. Wyglądała na masywną. W tym dziwnym oświetleniu wydawała się lekko pochylona: jeden brzeg sterczał dumnie ponad otaczające płyty.
Na kamiennym bloku stał Dwukwiat.
— Rincewind! Patrz, co znalazłem! Bagaż wyłonił się z któregoś z korytarzy.
— Doskonale. Świetnie. Może nas stąd wyprowadzić. Już. Dwukwiat zaglądał do wnętrza kufra.
— Oczywiście — zgodził się. — Ale najpierw zrobię kilka obrazków. Tylko znajdę sprzęt…
— Powiedziałem: już!
Rincewind urwał. Hrun Barbarzyńca stał w otworze tunelu naprzeciwko. W wielkiej jak bochen pięści ściskał czarny miecz.
— To ty? — zapytał niepewnie.
— Ahaha. Tak — odparł Rincewind. — Hrun, nieprawdaż? Dawnośmy się nie widzieli. Co cię sprowadza?
Hrun wskazał Bagaż.
— To — oznajmił. Tak długa rozmowa musiała go zmęczyć. Po chwili dodał tonem, który sugerował stwierdzenie faktu, żądanie, groźbę i ultimatum: — Mój.
— Należy do tego oto Dwukwiata — wyjaśnił Rincewind. — I jeszcze dobra rada: nie dotykaj go.
Przyszło mu do głowy, że tego właśnie nie powinien mówić. Lecz Hrun odepchnął już Dwukwiata i sięgał po Bagaż…
…który wypuścił nóżki, cofnął się i groźnie uniósł wieko. W niepewnym świetle Rincewind miał wrażenie, że widzi rzędy ogromnych zębów, białych jak bukowe drewno.
— Hrun — zawołał pospiesznie. — Muszę ci coś powiedzieć. Hrun zwrócił ku niemu zdumioną twarz.
— Co? — zapytał.
— Chodzi o liczby. Wiesz chyba, że jeśli dodasz siedem i jeden albo trzy i pięć, albo odejmiesz dwa od dziesięciu, otrzymasz pewną liczbę. Nie wymawiaj jej w tym miejscu, a może uda się nam ujść z życiem. Czy też po prostu zginąć.
— Kim on jest? — spytał Dwukwiat.
Trzymał w ręku klatkę wydobytą z najgłębszych zakamarków Bagażu. Na pierwszy rzut oka wydawała się pełna smętnych, różowych jaszczurek.
— Jestem Hrun — oświadczył z dumą Hrun. Potem spojrzał na Rincewinda. — Co? — powtórzył.
— Po prostu nie wymawiaj jej, dobrze?
Przyjrzał się broni Hruna. Miecz był czarny tym rodzajem czerni, która jest nie tyle kolorem, co raczej cmentarzem wszystkich kolorów. Wzdłuż klingi biegły niezwykle ozdobne, runiczne inskrypcje. Jeszcze bardziej rzucała się w oczy delikatna oktarynowa poświata wokół ostrza. Miecz także musiał zauważyć maga, gdyż przemówił nagle głosem przypominającym drapanie pazurów po szkle.
— Dziwne — stwierdził. — Dlaczego ma nie mówić: osiem?
OSZEM, znoszę, koszę, odpowiedziały niezbyt wyraźnie echa. Z głębi ziemi dobiegł delikatny zgrzyt.
Za to echa, chociaż coraz cichsze, nie chciały umilknąć. Odbijały się od ściany do ściany, przebiegały tam i z powrotem, a fioletowe światło migotało w rytm dźwięku.
— Zrobiłeś to! — wrzasnął Rincewind. — Mówiłem przecież, że masz nie mówić: osiem!
Urwał, przerażony własną lekkomyślnością. Ale słowo już wybiegło i dołączyło do swych kolegów w ogólnym szumie.
Rincewind odwrócił się i chciał uciekać, ale powietrze nagle stało się gęste jak syrop. Powstawał ładunek magii, potężniejszy od wszystkich, jakie widział w życiu. Kiedy ruszył z miejsca, jego nogi zostawiały za sobą smugi złocistych iskier, znaczące w powietrzu kształt stóp.
Z tyłu rozległ się huk, gdy wielki ośmiokątny blok uniósł się w górę, na moment stanął na krawędzi i runął na posadzkę.
Coś wąskiego i czarnego wysunęło się z otworu i pochwyciło maga za kostkę. Wrzasnął, padając ciężko na wibrujące płyty. Macka pociągnęła go po podłodze.
Nagle tuż przed nim znalazł się Dwukwiat. Sięgał ku niemu. Rincewind rozpaczliwie pochwycił ręce turysty i przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Mimo to Rincewind ześlizgiwał się dalej.
— Czego się trzymasz? — wysapał.
— N… niczego — odparł Dwukwiat. — Co się dzieje?
— A jak myślisz? Wciąga mnie do tej dziury.
— Rincewindzie, tak mi przykro…
— Tobie jest przykro?
Rozległ się odgłos jakby ktoś próbował grać na pile i nagle nogi Rincewinda były wolne. Mag odwrócił głowę; Hrun stanął nad otworem, a jego miecz stal się niewyraźną smugą, rąbiąc sięgające ku niemu macki.
Dwukwiat pomógł magowi wstać i obaj przykucnęli przy kamiennym ołtarzu. Obserwowali szaleńczą walkę człowieka przeciwko zachłannym odnóżom.
— To na nic — stwierdził Rincewind. — Nadawca potrafi materializować macki. Co ty wyprawiasz?
Dwukwiat gorączkowo mocował klatkę ze smętnymi jaszczurkami do obrazkowego pudełka, które ustawił na trójnogu.
— Muszę mieć obraz tego — mruczał. — To niesamowite! Słyszysz mnie, chochliku!?
Obrazkowy demon otworzył maleńką klapkę, rzucił okiem na scenę wokół otworu i zniknął w pudełku. Rincewind podskoczył, gdy coś dotknęło jego nogi; nadepnął na wyciągniętą mackę.
— Chodźmy — powiedział. — Pora się wynosić. Chwycił Dwukwiata za ramię, lecz turysta stawiał opór.
— Uciec i zostawić Hruna z tym potworem? — zaprotestował. Rincewind nie zrozumiał.
— Dlaczego nie? — zdziwił się. — To jego zawód.
— Ale to go zabije!
— Mogło być gorzej.
— Co?
— To mogliśmy być my — przypomniał logicznie Rincewind. — Chodź.
Dwukwiat wyciągnął rękę.
— Patrz! — zawołał. — To złapało mój Bagaż!
Nim Rincewind zdążył go zatrzymać, Dwukwiat okrążył otwór i pobiegł w stronę wleczonego po podłodze kufra. Wieko kłapało bezskutecznie, usiłując pochwycić oplatającą mackę. Turysta zaczął okładać j ą wściekłymi kopniakami.
Kolejna macka wyrwała się z chaosu wokół Hruna i pochwyciła Dwukwiata w pasie. Sam Hrun był już tylko niewyraźnym kształtem wśród zaciśniętych zwojów. Rincewind patrzył ze zgrozą, jak wyrwany z dłoni bohatera miecz uderza o ścianę.
— Twoje zaklęcie! — krzyknął Dwukwiat.
Rincewind nie drgnął nawet. Spoglądał na wynurzającą się z otworu Istotę. Było to jedno ogromne oko i to oko patrzyło wprost na niego. Jęknął, gdy macka owinęła go w talii.
Słowa zaklęcia nieproszone spłynęły mu do krtani. Jak przez sen otworzył usta i uformował wargi w pierwszą barbarzyńską sylabę.
Następna macka wystrzeliła jak pejcz i oplotła mu szyję, tłumiąc oddech. Obie wlokły duszącego się i zataczającego Rincewinda do otworu.
Mag pochwycił wyciągniętą ręką przebiegające na swym trójnogu obrazkowe pudełko. Złapał je tak, jak jego przodkowie, stając twarzą w twarz z głodnym tygrysem, chwytali za kamień. Gdyby tylko miał dość miejsca, by zamachnąć się na Oko…
…Oko wypełniało cały wszechświat. Rincewind czuł, że jego wola wypływa jak woda z sita.
Apatyczne jaszczurki poruszyły się w klatce. Irracjonalnie, jak człowiek, który tuż przed egzekucją dostrzega każdą rysę i plamkę na szafocie, Rincewind zauważył, że mają wyjątkowo duże, błękitnobiałe ogony i że w tej chwili ogony te pulsują alarmująco.
Sunąc w stronę Oka, porażony grozą Rincewind uniósł pudełko, by się nim osłonić. I usłyszał głos obrazkowego chochlika.
— Są prawie dojrzałe. Dłużej ich nie utrzymam. Uśmiech, proszę!
Nastąpił…
…błysk światła tak białego i jaskrawego…
…że wcale nie wydawało się światłem.
Bel-Shamharoth wrzasnął; głos zaczynał się wysoko w ultradźwiękach i kończył gdzieś we wnętrznościach Rincewinda. Macki zesztywniały na moment jak pręty, rozrzucając wokół swe ofiary, po czym zwinęły się i osłoniły Oko. Całe ciało potwora opadło w głąb, a po chwili parę tuzinów macek pochwyciło i rzuciło na miejsce kamienny blok. Kilka wijących się odnóży pozostało, przyciętych krawędzią.
Hrun przetoczył się, odbił od ściany i poderwał na nogi. Odnalazł miecz i zaczął metodycznie rąbać skazane na zagładę macki. Rincewind leżał na podłodze i skupiał się na tym, by nie zwariować. Głuchy, drewniany stuk kazał mu odwrócić głowę.
Bagaż wylądował na wypukłym wieku. Teraz kołysał się gniewnie i wymachiwał nóżkami w powietrzu.
Rincewind ostrożnie rozejrzał się za Dwukwiatem. Niski człowieczek leżał pod ścianą jak bezwładny kawał mięsa, ale przynajmniej pojękiwał.
Mag przeczołgał się po podłodze.
— Co to było, do diabła? — szepnął boleśnie.
— Czemu tak jasno — mruczał Dwukwiat. — Bogowie, moja głowa…
— Jasno? — powtórzył Rincewind. Poszukał wzrokiem klatki na obrazkowym pudełku. Jaszczurki, wyraźnie chudsze niż przed chwilą, przyglądały mu się ciekawie.
— Salamandry — jęknął Dwukwiat. — Obraz będzie prześwietlony, to pewne…
— To są salamandry? — zdumiał się mag.
— Oczywiście. Standardowe wyposażenie.
Zataczając się, Rincewind podszedł do pudełka i podniósł je z podłogi. Naturalnie, widział już kiedyś salamandry, ale były to małe okazy. W dodatku pływały w słoju konserwantu na półce muzeum ciekawostek biologicznych w podziemiach Niewidocznego Uniwersytetu, jako że wokół Okrągłego Morza żywe salamandry dawno wymarły.
Spróbował przypomnieć sobie te skromne informacje, jakie posiadał na ich temat. Były stworzeniami magicznymi. Nie miały paszcz, gdyż odżywiały się wyłącznie energią, pochłanianej przez skórę, oktarynowej części widma światła słońca dysku. Oczywiście, pochłaniały także pozostałą część światła. Gromadziły je w specjalnym zbiorniku i wydalały naturalnym sposobem. Pustynia, zamieszkana przez dyskowe salamandry, nocą zmieniała się w istną orgię świateł.
Rincewind odłożył klatkę i smętnie pokiwał głową. W magicznej świątyni stworzenia napasły się oktarynowym blaskiem, a potem zadziałał zew natury.
Obrazkowe pudełko wycofywało się na trójnogu. Rincewind próbował je kopnąć i chybił. Zaczynał mieć już dość myślącej gruszy.
Coś ukłuło go w szyję. Strzepnął to gniewnym gestem.
Obejrzał się, słysząc jakiś zgrzyt i głos, który brzmiał jak rzeźnicki nóż rozcinający jedwab.
— To bardzo nieeleganckie.
— Zamknij się — burknął Hrun. Przy pomocy Kringa podważał płytę ołtarza. Spojrzał na Rincewinda i uśmiechnął się… a przynajmniej Rincewind miał nadzieję, że ten wykrzywiony grymas oznacza uśmiech.
— Wielka magia — zauważył barbarzyńca, naciskając protestującą klingę dłonią rozmiarów bochna chleba. — Teraz dzielimy się skarbem, co?
Rincewind stęknął, gdy coś małego i twardego uderzyło go w ucho. Dmuchnął wiatr, prawie niewyczuwalny.
— Skąd wiesz, że są tam jakieś skarby? — zapytał. Hrun pchnął i zdołał wsunąć palce pod krawędź płyty.
— Dusijabłek szuka się pod dusijabłonią — wyjaśnił. — Skarbów szuka się pod ołtarzem. Logika.
Zacisnął zęby. Kamienna płyta podskoczyła w górę i z hukiem wylądowała na posadzce.
Tym razem coś trafiło Rincewinda w dłoń. Mocno. Machnął ręką w powietrzu i spojrzał na to, co złapał. Był to niewielki kamyk o trzech-plus-pięciu bokach. Mag uniósł głowę. Strop nie powinien chyba tak osiadać… Hrun pogwizdywał cicho, wyciągając spod sprofanowanego ołtarza trzeszczącą skórę.
Powietrze zaiskrzyło się, rozbłysło i zabrzęczało. Niematerialne podmuchy pochwyciły płaszcz maga, zatrzepotały nim w deszczu błękitnych i zielonych iskier. Wokół głowy Rincewinda przemykały zasysane duchy, półuformowane, szalone, wyjące i bełkocące bezładnie.
Spróbował unieść rękę i natychmiast otoczyła ją rozjarzona oktarynowa korona. Magiczny wiatr wzmagał się. Wiał z mocą huraganu, a choć nie poruszył nawet najmniejszej cząstki kurzu, to jednak wywracał powieki Rincewinda na drugą stronę. Jęczał w tunelach, a upiorne wycie odbijało się obłąkańczo od ścian.
Dwukwiat wstał niepewnie, zgięty w pół w uchwycie astralnej wichury.
— Co to jest, do diabła? — zawołał.
Rincewind odwrócił się nieco. Wicher porwał go natychmiast i niemal przewrócił. Wirujące upiorne kłęby czepiały się nóg.
Dłoń Hruna wystrzeliła nagle i złapała go. Po chwili on sam i Dwukwiat leżeli dysząc na podłodze pod osłoną rozbitego ołtarza. Obok płonął blaskiem czarodziejski miecz Kring; burza stokrotnie wzmocniła jego pole magiczne.
— Trzymaj się! — wrzasnął Rincewind.
— Ten wiatr! — zawołał Dwukwiat. — Skąd nadciąga? Dokąd wieje?
Spojrzał w twarz Rincewinda i zobaczył maskę czystej grozy. Mocniej pochwycił kamienie.
— Jesteśmy zgubieni — szepnął Rincewind. Sklepienie trzeszczało i opadało. — A skąd przychodzą cienie? Tam właśnie wieje ten wiatr.
Mag wiedział, oczywiście, co się dzieje. Gdy Bel-Shamharoth zapadał się w głębokie płaszczyzny chtoniczne, jego duch był wysysany z surowych głazów do regionu położonego — według najbardziej godnych zaufania kapłanów świata dysku — równocześnie pod ziemią i Gdzie Indziej. W rezultacie świątynia padała ofiarą Czasu, który przez tysiące wstydliwych lat wolał omijać tę okolicę. A teraz gwałtownie uwolniony, skumulowany ciężar wszystkich spętanych sekund opadał na nie znające zaprawy kamienie.
Hrun rzucił okiem na coraz szersze szczeliny i westchnął. Po czym wsunął do ust dwa palce i zagwizdał.
Rzeczywisty dźwięk zabrzmiał głośno wśród niby dźwięku poszerzającego się astralnego wiru, który wyrastał pośrodku ośmiokątnej płyty. Odpowiedziało mu echo, dziwnie podobne do grzechotu niesamowitych kości. A zaraz potem odgłos, w którym nie było już nic niezwykłego: głuchy stukot kopyt.
Bojowy rumak Hruna wbiegł przez pękający łuk wejścia i stanął dęba przed swym panem. Wicher rozwiewał wspaniałą grzywę. Barbarzyńca powstał, wrzucił do juków worki ze skarbami i wskoczył na grzbiet zwierzęcia. Schylił się, chwycił Dwukwiata za kark i przerzucił przez łęk siodła. Wierzchowiec zawracał już, gdy Rincewind skoczył desperacko, lądując za plecami Hruna. Ten nie zgłaszał protestów.
Koń pewnym krokiem pędził przez tunele, przeskakiwał niespodziewane lawiny gruzu i zręcznie wymijał głazy, spadające z hukiem ze stropu. Rincewind, trzymając się mocno, spojrzał za siebie.
Nic dziwnego, że koń pędził tak szybko. Tuż za nim, wśród migotliwego, fioletowego blasku, gnał groźnie wyglądający kufer, a obrazkowe pudełko kuśtykało niepewnie na swych trzech nogach. Tak wielka jest zdolność myślącej gruszy do podążania za swym panem, że z niej właśnie wytwarzane są dary cmentarne zmarłych cesarzy…
Wypadli na zewnątrz i niemal natychmiast ośmiokątny łuk bramy pękł i runął w gruzy.
Wschodziło słońce. Za nimi wyrastała w niebo kolumna pyłu — to zapadała się świątynia. Oni jednak woleli tego nie oglądać. I szkoda, gdyż Dwukwiat mógłby zdobyć obrazy niezwykłe nawet według norm świata dysku.
W dymiących ruinach zaczął się ruch, jakby wyrastał na nich zielony dywan. Potem wystrzelił w górę dąb, niby eksplodująca zielona rakieta wypuścił gałęzie, a nim wiekowe konary przestały wibrować, stał już pośrodku przyzwoitego zagajnika. Buk wyrósł jak grzyb, dojrzał, spróchniał i padł wśród chmury drzewnego pyłu pomiędzy młode pędy. Świątynia była już tylko na wpół zagrzebanym w ziemi stosem omszałych głazów.
Lecz Czas, po pierwszym skoku do gardła, teraz metodycznie kończył swe dzieło. Wrząca granica między gnijącą magią a zwycięską entropią z rykiem przetoczyła się po zboczu i wyprzedziła galopującego konia. Jeźdźcy, jako istoty Czasu, niczego nie zauważyli. Lecz sztorm biczem stuleci uderzył w zaczarowany las.
— Robi wrażenie, nieprawdaż? — zauważył jakiś głos przy kolanie Rincewinda, gdy koń kłusował wśród chmur próchniejącego drewna i opadających liści.
Głos miał nieprzyjemne, metaliczne brzmienie. Rincewind spojrzał w dół na miecz Kring. W rękojeści tkwiły dwa rubiny i mag miał uczucie, że wpatrują się w niego.
Z wrzosowiska po krawędziowej stronie lasu obserwowali bitwę między drzewami a Czasem; mogła mieć tylko jeden rezultat. Była rodzajem kabaretu umilającego główny cel biwaku, czyli konsumpcję sporych części niedźwiedzia. Zwierzę to nieostrożnie zbliżyło się do Hruna na odległość strzału z łuku.
Rincewind obserwował Hruna ponad płatem ociekającego tłuszczem mięsa. Uświadomił sobie, że Hrun zajęty obowiązkami bohatera jest kimś zupełnie innym od zapijaczonego, hulaszczego Hruna, jaki zjawiał się czasem w Ankh-Morpork. Tutaj był czujny jak kot, zwinny niczym pantera i wyraźnie czuł się jak w domu.
A na dodatek przeżyłem spotkanie z Bel-Shamharothem, przypomniał sobie Rincewind. Fantastyczne.
Dwukwiat pomagał bohaterowi sortować wykradzione ze świątyni skarby. Było to głównie srebro zdobione nieprzyjemnymi, czerwonymi klejnotami. W stosie biżuterii najczęściej powtarzały się wizerunki pająków, ośmiornic i żyjących na drzewach oktarsjerów z osiowych pustkowi.
Rincewind usiłował nie słyszeć zgrzytliwego głosu miecza. Bezskutecznie.
— …od tego czasu należałem do Paszy Re’Duratu. Odegrałem kluczową rolę w bitwie pod Wielkim Nef, gdzie otrzymałem tę małą szczerbę, którą zauważysz mniej więcej w dwóch trzecich długości ostrza — opowiadał Kring ze swego tymczasowego schronienia w kępie trawy. — Jakiś niewierny nosił oktironowy kołnierz. Bardzo niesportowe podejście. Oczywiście, byłem wtedy o wiele ostrzejszy, a mój pan rozcinał mną w powietrzu jedwabne chusty i… Czyja cię nie nudzę?
— Co? Nie, skądże znowu. To bardzo ciekawe — zapewnił Rincewind, nie spuszczając wzroku z Hruna. Jak dalece można mu zaufać? Byli przecież na pustkowiu, wokół grasowały trolle…
— Od razu zgadłem, że jesteś osobą kulturalną — mówił dalej Kring. — Tak rzadko spotykam naprawdę ciekawych ludzi, w każdym razie nie na dłużej. Właściwie to marzę o jakimś przyjemnym kominku, żeby nad nim zawisnąć w miłym i spokojnym miejscu. Kiedyś spędziłem kilkaset lat na samym dnie jeziora.
— Musiałeś się nieźle bawić — wtrącił z roztargnieniem Rincewind.
— Nieszczególnie.
— Nie, właściwie nie.
— Ale tak naprawdę, to chciałbym zostać lemieszem. Nie wiem, co to jest, ale mam wrażenie, że taka egzystencja ma głębszy sens. Dwukwiat podbiegł do maga.
— Mam świetny pomysł — wyrzucił.
— Tak — odparł znudzony Rincewind. — Namówić Hruna, żeby pojechał z nami do Chirm. Dwukwiat był zdumiony.
— Skąd wiedziałeś?
— Tak sobie pomyślałem, że na to wpadniesz.
Hrun zakończył wypychanie srebrem toreb przy siodle i uśmiechnął się do nich zachęcająco. A potem jego spojrzenie powędrowało w stronę Bagażu.
— Kto śmiałby nas napaść, gdyby on był z nami? — zapytał retorycznie Dwukwiat.
Rincewind podrapał się po policzku.
— Hrun? — zasugerował.
— Przecież ocaliliśmy mu życie w Świątyni!
— Jeżeli przez „napadł” rozumiesz „zabił” — wyjaśnił Rincewind — to chyba nie posunąłby się do tego. Nie ten charakter. Sądzę, że okradnie nas tylko, zwiąże i zostawi wilkom.
— Och, przestań.
— To jest prawdziwe życie — burknął Rincewind. — Pomyśl tylko: wędrujesz ciągnąc za sobą skrzynię pełną złota. I co? Sądzisz, że człowiek o zdrowych zmysłach nie skorzysta z szansy, żeby je zdobyć?
Sam bym to zrobił, dodał w myślach. Gdybym nie widział, co Bagaż robi z lepkimi palcami.
I wtedy znalazł rozwiązanie. Spojrzał na Hruna, potem na obrazkowe pudełko. Chochlik robił właśnie pranie w maleńkiej balii, a salamandry drzemały w klatce.
— Mam pewien pomysł — oświadczył. — Zastanów się: czego naprawdę pragną bohaterowie?
— Złota?
— Nie. Tak naprawdę. Dwukwiat zmarszczył czoło.
— Nie całkiem rozumiem — wyznał. Rincewind sięgnął po obrazkowe pudełko.
— Hrun — zawołał. — Możesz tu podejść na chwilę?
Dni mijały spokojnie. Owszem, mały oddział trolli próbował raz schwytać ich w zasadzkę, a którejś nocy banda zbójców prawie ich zaskoczyła (jednak nierozsądnie próbowali zbadać Bagaż przed wymordowaniem śpiących). Hrun zażądał i otrzymał podwójną zapłatę za obie te okazje.
— Jeśli stanie się nam coś złego — ostrzegł go Rincewind — wtedy nikt już nie potrafi obsługiwać magicznej skrzynki. Nie będzie więcej obrazków Hruna. Zrozumiałeś?
Hrun kiwnął głową, nie spuszczając wzroku z ostatniego obrazka. Przedstawiał Hruna w bohaterskiej pozie, ze stopą wspartą o stos martwych trolli.
— Ja, ty i mały przyjaciel Dwa Kwiaty, nam idzie dobrze — oznajmił. — Jutro też. Może zrobimy lepszy profil, dobrze?
Starannie zawinął obrazek w trollową skórę i wsunął go w juki, obok innych.
— To chyba działa — stwierdził z podziwem Dwukwiat, gdy Hrun pojechał naprzód, by zbadać drogę.
— Pewnie — odparł Rincewind. — Bohaterowie najbardziej lubią samych siebie.
— Wiesz, coraz lepiej sobie radzisz z tym pudełkiem.
— Aha.
— Może więc zechcesz zachować to… — Dwukwiat podał mu obrazek.
— Co to jest? — zdziwił się Rincewind.
— To ten, który zrobiłeś w świątyni.
Rincewind spojrzał ze zgrozą. Na płytce, otoczony kilkoma skrawkami macki, widniał ogromny, zrogowaciały, poplamiony wywarami i rozmazany kciuk.
— Oto symbol mojego życia — stwierdził zniechęcony Rincewind.
— Wygrałaś — stwierdził Los, przesuwając po planszy stosik dusz. Bogowie wokół rozchodzili się. — Zagramy jeszcze kiedyś — dodał.
Pani uśmiechnęła się do oczu, które były niby dziury we wszechświecie.
A potem nie było już nic, jedynie ruiny lasu i dryfująca wolno z wiatrem chmura kurzu na horyzoncie. I siedząca na nierównym, omszałym kamieniu milowym czarna i obszarpana postać. Był to ten, którego niesłusznie się przeklina, który budzi lęk i trwogę, ale który jest jedynym przyjacielem nędzarza i najlepszym lekarzem śmiertelnie rannego.
Śmierć, chociaż nie miał oczu, obserwował oddalającego się Rincewinda. Gdyby jego twarz była zdolna do wyrażania czegokolwiek, spoglądałby głęboko marszcząc czoło. Śmierć, chociaż zawsze bardzo zapracowany, uznał, że ma teraz hobby. Coś w tym magu irytowało go wręcz nie do zniesienia. Na przykład fakt, że nie dotrzymywał terminów.
JESZCZE CIĘ DORWĘ, SPRYCIARZU, oświadczył Śmierć głosem podobnym do huku zatrzaskiwanych wiek ołowianych trumien. ZOBACZYSZ.