Tom II Jonathan Strange

— Czy mag może zabić za pomocą magii? — spytał Strange’a lord Wellington.

Strange zmarszczył brwi. Pytanie najwyraźniej nie przypadło mu do gustu.

— Mag zapewne może — przyznał — lecz dżentelmen z pewnością nie powinien.

Rozdział pierwszy Dom Cieni lipiec 1809

W pewien letni dzień 1809 roku dwaj jeźdźcy podróżowali suchą jak pieprz wiejską dróżką w Wiltshire. Niebo miało barwę głębokiego, lśniącego błękitu, a pod nim rozpościerała się skąpana w słońcu Anglia.

Przy drodze rósł wielki kasztanowiec, rzucający na ziemię rozległą plamę cienia. Ów cień pochłonął sylwetki podróżnych, gdy tylko wjechali pod rozłożyste konary — teraz jedynie głosy świadczyły o ich obecności w tym miejscu.

— Jak długo jeszcze będzie się pan wstrzymywał z publikacją? — spytał jeden z mężczyzn. — Już najwyższy czas. Zastanawiałem się nad tym i uważam, że publikowanie jest obowiązkiem każdego nowoczesnego maga. Zdumiewa mnie, że Norrell nic nie wydaje.

— Z pewnością prędzej czy później coś napisze — odparł drugi głos. — Ale kto zechce czytać moje przemyślenia? Teraz, kiedy Norrell niemal bez przerwy czyni cuda, nie spodziewam się, że dzieło maga teoretyka kogokolwiek zainteresuje.

— Och! Przesadna skromność — powiedział pierwszy głos. — Norrell nie jest jedyny na świecie. Nie może się zajmować wszystkim.

— Owszem, może. Może… — westchnął drugi.

Jakże miło powitać starych przyjaciół! Byli to bowiem panowie Honeyfoot i Segundus. Dlaczego jednak spotykamy ich w siodłach? Przecież jazda konna im nie służyła, nieczęsto wybierali ten środek lokomocji z racji podeszłego wieku pana Honeyfoota oraz ubóstwa pana Segundusa. I do tego w taki dzień! Upał sprawiał, że pan Honeyfoot oblał się potem, odczuwał nieznośne swędzenie, a na ciele wyskoczyły mu czerwone krostki. Z kolei pana Segundusa taka oślepiająca jasność z pewnością mogła przyprawić o atak migreny. Co zatem robili w Wiltshire?

Tak się złożyło, że w trakcie badania sprawy dziewczęcia z liśćmi bluszczu we włosach pan Honeyfoot natrafił na pewien trop. Był przekonany, że morderca to mieszkaniec Avebury, przyjechał więc do Wiltshire, by zerknąć do dawnych dokumentów przechowywanych w tutejszej parafii.

— Jeśli ustalę jego tożsamość, być może zdołam również odkryć, jaka niegodziwość popchnęła go do zbrodni i kim była owa dziewczyna — wyjaśnił panu Segundusowi.

Pan Segundus pojechał z przyjacielem, przejrzał z nim wszystkie papiery i pomógł zrozumieć starołacińskie zwroty. Ale choć kochał stare dokumenty (nikt nie darzył ich większym uczuciem) i szczerze wierzył, że mogą dostarczyć informacji, w duchu powątpiewał w to, że siedem łacińskich słów sprzed pięciu stuleci zdoła wyjaśnić tajemnice czyjegoś życia. Pan Honeyfoot natomiast tryskał optymizmem.

W pewnym momencie pan Segundus doszedł do wniosku, że skoro są już w Wiltshire, mogą skorzystać z okazji i odwiedzić Dom Cieni, który znajdował się w tym hrabstwie. Żaden z nich go jeszcze nie widział.

Większość z nas słyszała w szkole o Domu Cieni. Nazwa ta przywodzi na myśl magię i ruiny, niewielu jednak ma pojęcie, dlaczego budynek ten jest tak ważny. W istocie historycy magii wciąż toczą spór o jego znaczenie — część z nich twierdzi, że Dom Cieni nie odgrywa wielkiej roli w historii angielskiej magii. Nie zdarzyło się tam nic ważnego, do tego mieszkali w nim jedynie dwaj magowie, z których jeden okazał się szarlatanem, a drugi kobietą. Oczywiście nie wzbudza to zachwytu obecnych magów dżentelmenów i historyków, ale przez dwa stulecia Dom Cieni słynął jako jedno z najbardziej magicznych miejsc w Anglii.

Zbudował go w szesnastym wieku Gregory Absalom, nadworny mag króla Henryka VIII i dwóch królowych: Marii oraz Elżbiety. Jeśli mierzyć sukces maga skutecznością praktykowanej przezeń magii, to Absaloma w ogóle magiem zwać nie należało, gdyż jego zaklęcia nie działały. Jeśli jednak miarą staną się zarobione przezeń pieniądze, to Absalom z pewnością należał do grona największych angielskich magów: urodził się w biedzie, a zmarł jako bogacz.

Jednym z jego największych osiągnięć było przekonanie króla Danii, by zapłacił garścią brylantów za zaklęcie, które, zdaniem Absaloma, powinno zmienić ciało króla Szwecji w wodę. Rzecz jasna, zaklęcie nie zadziałało, ale za pieniądze uzyskane ze sprzedaży połowy duńskich klejnotów Absalom wzniósł Dom Cieni. Położył w nim tureckie dywany, zawiesił weneckie lustra, wstawił szyby i mnóstwo innych zachwycających rzeczy. Kiedy dom był gotów, zdarzyło się coś dziwnego (choć to tylko przypuszczenie; niektórzy twierdzą, że nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego). Mianowicie, zdaniem niektórych osób (ale tylko niektórych), magia oferowana klientom przez Absaloma zaczęła się samodzielnie objawiać.

Pewnej księżycowej nocy 1610 roku dwie służące wyglądały przez okno na piętrze i zobaczyły dwadzieścia lub trzydzieści pięknych dam, tańczących w kółko na trawniku wraz z przystojnymi dżentelmenami. W lutym 1666 roku Valentine Greatrakes, Irlandczyk, rozmawiał po hebrajsku z prorokami Mojżeszem i Aaronem w małym korytarzu nieopodal magla. W 1667 roku goszcząca w domu pani Penelope Chelmorton ujrzała w zwierciadle małą, trzy — lub czteroletnią dziewczynkę. Dziecko rosło, dojrzewało, i w końcu dama rozpoznała samą siebie. Odbicie pani Chelmorton nie przestawało się starzeć, aż w lustrze pozostało jedynie wysuszone truchło. Po tych i setkach podobnych opowieści Dom Cieni zyskał złą sławę.

Absalom miał jedyną córkę o imieniu Maria. Urodziła się ona w Domu Cieni i mieszkała tam przez całe życie, wyjeżdżając z rzadka na dzień lub dwa. Gdy była dzieckiem, dom odwiedzali królowie i ambasadorzy, uczeni, wojacy i poeci. Nawet po śmierci jej ojca przybywali ludzie, by rzucić okiem na ostatni przejaw działania angielskiej magii, na jej łabędzi śpiew. Potem goście zjawiali się coraz rzadziej, dom podupadł, a ogród zarósł chwastami. Maria Absalom nie chciała jednak wyremontować domostwa ojca. Nie sprzątano nawet potłuczonych naczyń[44].

Gdy Maria miała lat pięćdziesiąt, bluszcz tak się rozrósł, że wdarł się do wszystkich szaf i pokrył podłogę, aż niebezpiecznie było po niej stąpać. Ptaki śpiewały nie tylko przed domem, ale i w nim. Dobiegłszy setki, panna Absalom była równie zniszczona jak dom, oboje jednak nie poddawali się śmierci. Przeżyła jeszcze czterdzieści dziewięć lat, aż zmarła pewnego letniego poranka, w łóżku, pod olbrzymim wiązem, a promienie słońca prześwitujące przez gałęzie padały na jej oblicze.

Gdy panowie Honeyfoot i Segundus śpieszyli tego upalnego popołudnia do Domu Cieni, denerwowali się nieco, że pan Norrell dowie się o ich wyprawie. Dzięki pełnym szacunku listom i wizytom admirałów oraz ministrów znaczenie pana Norrella wciąż rosło, więc tym bardziej obawiali się, by mag nie uznał, że pan Honeyfoot złamał warunki umowy. Dlatego też nikomu nie powiedzieli dokąd jadą i wyruszyli bardzo wczesnym rankiem. Miejscowy farmer wynajął im konie. Do Domu Cieni dotarli okrężną drogą.

Na końcu szerokiej zakurzonej białej ścieżki ujrzeli wysoką bramę o dwóch skrzydłach. Pan Segundus zsiadł z konia. Bramę wykonano z kastylijskiego kutego żelaza, ale obecnie miała już rdzawą, ciemnoczerwoną barwę, a jej pierwotny kształt uległ deformacji. Na dłoni pana Segundusa zostały ciemne ślady, całkiem jakby bramę wzniesiono z miliona suszonych, sprasowanych róż. Żelazne zawijasy były zdobione małymi płaskorzeźbami psotnych, roześmianych twarzyczek, szkarłatnych i zniekształconych, zupełnie jakby część Piekła zamieszkaną przez dusze owych pogan miał w swej pieczy nieuważny demon, który zbytnio rozgrzał piec.

Za bramą kwitły tysiące bladych róż; rosły tam również wysokie, oświetlone słońcem wiązy, jesiony i kasztanowce, a zza nich wyzierało intensywnie błękitne niebo. Widzieli cztery trójkątne ściany szczytowe, długie, szare kominy oraz okna z kamiennymi kratownicami. Dom Cieni stał zrujnowany już od ponad wieku. W równym stopniu tworzyły go dzikie bzy i szypszyna, jak i srebrzysty wapień, a unosił się w nim nie tylko zapach żelaza i drewna, ale również aromat lata.

— Całkiem jak w Innych Ziemiach[45] — oznajmił pan Segundus, z entuzjazmem przyciskając twarz do kraty, przez co na jego policzku pozostało jej rdzawe odbicie. Otworzył bramę i wprowadził konia. Pan Honeyfoot poszedł w jego ślady. Przywiązali wierzchowce do kamiennej fontanny i postanowili udać się na przechadzkę po ogrodzie.

Tereny wokół Domu Cieni nie zasłużyły być może na miano ogrodu. Od ponad stu lat nikt się nimi nie zajmował. Nie były jednak lasem ani dziczą. Nie istnieje w naszym języku słowo opisujące ogród maga dwieście lat po jego śmierci. Panowie Segundus i Honeyfoot w życiu nie widzieli tak gęstego, bujnie porośniętego ogrodu, który sprawiał wrażenie całkowicie dzikiego.

Pana Honeyfoota zachwycało dosłownie wszystko. Wyraził podziw dla wielkiej alei wiązów, gdzie drzewa rosły zanurzone w morzu jaskraworóżowych naparstnic. Zadziwiła go rzeźba lisa, który trzymał w pysku małe dziecko. Opowiadał z ożywieniem o niezwykłej magicznej atmosferze tego miejsca i oświadczył, że nawet pan Norrell mógłby dojść tutaj do całkiem nowych wniosków.

W rzeczywistości jednak pan Honeyfoot nie był szczególnie podatny na tę atmosferę. Pan Segundus zaś zaczął odczuwać niepokój. Nabierał przekonania, że ogród Absaloma ma na niego dziwny wpływ. Kilkakrotnie, gdy tak spacerował z panem Honeyfootem, zdawało mu się, że widzi znajomych ludzi, i już chciał się z nimi witać. Innym razem pomyślał, że rozpoznaje pewne miejsca. Ale gdy otwierał usta, uświadamiał sobie nagle, że sylwetka przyjaciela to tylko gra cieni na różanym krzewie, a rzekoma głowa lub ręka znajomego okazywała się jedynie gałązką bladych kwiatów. Miejsce, które wydawało się panu Segundusowi dobrze znane z dzieciństwa, było plątaniną liści żółtego krzewu i kołyszących się gałęzi bzu obok skąpanego w słońcu węgła domu. Poza tym nie mógł sobie przypomnieć, którego ze znajomych widział, ani nie potrafił dokładnie określić, czym było owo niby znajome miejsce. Tak go to zmęczyło, że po pół godzinie zaproponował panu Honeyfootowi krótki odpoczynek.

— Drogi przyjacielu! — westchnął pan Honeyfoot. — O co chodzi? Źle się pan poczuł? Jest pan bardzo blady, drżą panu ręce. Czemu mi pan wcześniej nic nie powiedział?

Pan Segundus przetarł dłonią czoło i wymamrotał, że jego zdaniem zaraz doświadczą działania magii. Był o tym wręcz przekonany.

— Magii? — powtórzył pan Honeyfoot. — Jakiej magii? — Rozejrzał się nerwowo, jakby w obawie, że zza drzewa wyskoczy pan Norrell. — Obawiam się, że dzisiejszy upał panu zaszkodził. Sam jestem bardzo zgrzany. Ale z nas zakute pały, że to lekceważymy. Tam jednak znajdziemy ulgę! Tam czeka nas błogość! Odpoczynek w cieniu wysokich drzew, takich jak te nad szemrzącym potokiem, to najlepszy środek na wzmocnienie! Chodźmy, drogi panie, usiądziemy.


Spoczęli na porośniętym trawą brzegu brunatnego strumyka. Ciepłe, delikatne powietrze i aromat róż ukoiły pana Segundusa. Zamknął oczy. Otworzył. Znowu zamknął. Otworzył, powoli i z trudem.

Niemal natychmiast zaczął śnić:


Ujrzał wysokie odrzwia w ciemnym budynku, wyrzeźbione w srebrzystym kamieniu, który lekko lśnił, jakby oświetlony blaskiem księżyca. Pionowe elementy futryny wykonano na podobieństwo dwóch mężczyzn (a może tylko jednego, gdyż wyglądali tak samo). Postać jakby wychodziła ze ściany, i John Segundus natychmiast zrozumiał, że to mag. Niezbyt dobrze widział jego oblicze, choć zauważył, że jest ono młode i urodziwe. Mężczyzna miał na głowie czapkę z ostrym dziobem i kruczymi skrzydłami po bokach.

John Segundus minął drzwi. Przez chwilę widział tylko czarne niebo, gwiazdy; słyszał świst wiatru. Potem jednak spostrzegł, że znalazł się w zdewastowanym pomieszczeniu. Na ścianach wisiały obrazy, gobeliny i zwierciadła. Postaci na gobelinach poruszały się i prowadziły rozmowy, a w lustrach nie odbijał się pokój, lecz całkiem inne miejsca.


Po przeciwnej stronie pomieszczenia, przy stole, w blasku księżyca i świec, siedziała kobieta. Ubrana była w bardzo staroświecką suknię, uszytą, zdaniem Johna Segundusa, ze zbyt dużej ilości materiału. Strój miał dziwną, głęboką niebieską barwę, lśniły na nim brylanty króla Danii. Nieznajoma patrzyła na pana Segundusa, gdy ten się zbliżał. Miała skośne oczy, rozstawione zbyt szeroko jak na kanon kobiecej urody, i szerokie wargi, rozciągnięte w uśmiechu, którego znaczenia Segundus nie umiał odgadnąć. W migoczącym blasku świec widział ogniście rude włosy.

Nagle we śnie Johna Segundusa pojawiła się inna osoba — dżentelmen we współczesnym stroju. Nie wydawał się ani trochę zdumiony pięknie (choć raczej niemodnie) ubraną damą, ale bardzo go zdziwiła obecność Johna Segundusa. Wyciągnął zatem rękę, złapał go za ramię i zaczął nim potrząsać…

Nagle pan Segundus poczuł, że pan Honeyfoot trzyma go za ramię i delikatnie nim potrząsa.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział pan Honeyfoot. — Krzyczał pan przez sen, pomyślałem więc, że lepiej pana zbudzę.

Speszony pan Segundus spojrzał na pana Honeyfoota.

— Miałem sen — oświadczył. — Przedziwny. I opowiedział jego treść przyjacielowi.

— Bardzo magiczne miejsce — rzekł pan Honeyfoot z aprobatą. — Mamy na to jeszcze jeden dowód: pański sen pełen jest dziwnych symboli i wróżb.

— Ale co on oznacza? — spytał pan Segundus.

— Och! — westchnął pan Honeyfoot i raptem umilkł. — Dama ubrana była w niebieski strój, tak? Niech pomyślę… Niebieska barwa symbolizuje nieśmiertelność, niewinność i wierność, poza tym to kolor Jowisza. Bywa symbolizowany przez cynę. Uch. I co z tego wynika?

— Niewiele, jak sądzę — odparł pan Segundus. — Chodźmy.

Pan Honeyfoot bardzo chciał zobaczyć więcej, więc zaproponował, by jeszcze zwiedzili wnętrze Domu Cieni. W oślepiającym słońcu budynek wyglądał jak niebiesko-zielony tuman mgły.

— Och! — wykrzyknął pan Segundus, gdy minęli wejście do sali głównej.

— Co? Co takiego? — dopytywał się poruszony pan Honeyfoot.

Po obu stronach drzwi ujrzeli dwie kamienne rzeźby Króla Kruków.

— Widziałem je w swoim śnie — wyjaśnił pan Segundus.

W sali głównej pan Segundus rozejrzał się dookoła. Nie było tu zwierciadeł i obrazów z jego snu. Lilaki i dzikie bzy pięły się po spękanych ścianach. Kasztanowce i jesiony tworzyły srebrzystozielony dach, który falował i pstrzył się na tle niebieskiego nieba. Delikatna złocista trawa i firletka stanowiły ramy pustych kamiennych okien.

Na podłodze goście dostrzegli kilka osobliwie wyglądających przedmiotów. Były to zapewne magiczne narzędzia: kartki papieru z nabazgranymi na nich zaklęciami, srebrną misę pełną wody i na wpół wypaloną świeczkę w starym mosiężnym świeczniku.

W najdalszej części pokoju, w słońcu, stały dwie osoby. Pan Honeyfoot przywitał się grzecznie z nieznajomymi. Jeden z nich odpowiedział mu poważnym, uprzejmym tonem, lecz drugi natychmiast wykrzyknął:

— Henry, to on! To ten człowiek! Ten, którego opisywałem! Nie widzisz? Człowieczek o włosach i oczach tak ciemnych, że wygląda jak południowiec, chociaż W tej czerni widać srebrne nitki. Wyraz jego twarzy jest tak spokojny i bojaźliwy, że to z pewnością Anglik! Sfatygowane okrycie, zakurzone i połatane, wystrzępione rękawy, które usiłuje ukryć, bo obciął nitki. Och! Henry, to on! Proszę się wytłumaczyć! — wrzasnął nagle do pana Segundusa.

Biedny pan Segundus ze zdumieniem wysłuchał dokładnego (choć bardzo przygnębiającego!) opisu swojej osoby i odzienia. Gdy tak stał, usiłując zebrać myśli, nieznajomy wszedł w cień jesionu, który tworzył część północnej ściany sali. Wtedy po raz pierwszy na jawie pan Segundus zobaczył Jonathana Strange’a.

Z niejakim wahaniem (gdyż zdawał sobie sprawę, że zabrzmi to dziwnie) powiedział:

— Sądzę, że widziałem pana w swoim śnie. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Strange’a:

— To był mój sen, zapewniam pana! Specjalnie się położyłem, by go śnić. Mogę dostarczyć dowodów, przedstawić świadków, którzy potwierdzą, że sen należał do mnie. Pan Woodhope — wskazał na swego towarzysza — widział, co robię. Pan Woodhope to duchowny, pastor w hrabstwie Gloucester! Chyba nikt nie będzie wątpił w jego słowa! Moim zdaniem w Anglii sny dżentelmena to jego prywatna sprawa. Zastanawiam się, czy istnieje prawo, które to reguluje, a jeśli nie, to powinno się zmusić parlament, by natychmiast je uchwalił! Nie wypada, by obcy człowiek wdzierał się w cudze sny! — Strange urwał, by zaczerpnąć tchu.

— Drogi panie! — wykrzyknął pan Honeyfoot z pasją. — Bardzo proszę, by zwracał się pan do tego dżentelmena z większym szacunkiem. Nie ma pan przyjemności znać go równie dobrze jak ja, ale gdyby spotkał pana ten zaszczyt, wiedziałby pan, że obrażanie innych jest całkiem sprzeczne z jego naturą.

Strange jęknął ze zniecierpliwieniem.

— Rzeczywiście, bardzo to dziwne, że ludzie wchodzą do cudzych snów — zauważył Henry Woodhope. — Ale to chyba nie mógł być ten sam sen?

— Och! Obawiam się, że był ten sam — westchnął ciężko pan Segundus. — Od momentu, gdy znalazłem się w tym ogrodzie, czułem, że jest on pełen niewidzialnych drzwi. Mijałem jedne po drugich, aż zapadłem w drzemkę i wyśniłem sen, w którym zobaczyłem tego dżentelmena. Wszystko mi się pomieszało. Zdawałem sobie sprawę, że to nie ja otworzyłem te drzwi, ale na to nie zważałem. Pragnąłem jedynie sprawdzić, co znajdę po drugiej stronie.

Henry Woodhope spoglądał na pana Segundusa, jakby nic nie rozumiał.

— Nadal wątpię, czy to był ten sam sen. — Zwracał się do pana Segundusa jak do ociężałego umysłowo dziecka. — O czym pan śnił?

— O damie w niebieskiej sukni — odparł pan Segundus. — Podejrzewam, że była to panna Absalom.

— Naturalnie, że była to panna Absalom! — wykrzyknął Strange z irytacją, jakby nie mógł słuchać takich oczywistości. — Niestety, miała się spotkać z jednym dżentelmenem. Zaniepokoił ją widok dwóch, więc pośpiesznie znikła. — Pokręcił głową. — W całej Anglii jest góra pięciu ludzi parających się magią, ale na moje nieszczęście jeden z nich musiał się zjawić akurat tutaj i zakłócić przebieg mojego spotkania z córką Absaloma. Trudno mi w to uwierzyć! Jestem największym pechowcem w całym kraju! Długo pracowałem nad tym snem. Przygotowanie zaklęcia przywołującego zajęło mi trzy tygodnie. Męczyłem się dniami i nocami, a jeśli chodzi o…

— Cudownie — przerwał mu pan Honeyfoot. — Wspaniale! Nawet pan Norrell nie zdołałby tego dokonać!

— Och, nie jest to takie trudne, jak pan sądzi — Strange obrócił się do pana Honeyfoota. — Najpierw należy wysłać damie zaproszenie: nada się każde zaklęcie przywołujące. Ja wykorzystałem Ormskirka[46]. Rzecz jasna, trudność polegała na tym, byśmy — panna Absalom i ja — zjawili się w moim śnie w tym samym czasie. Czar Ormskirka jest tak nieprecyzyjny, że wzywana osoba może się udać gdziekolwiek i stwierdzić, że wypełniła zobowiązanie. Przyznaję, problem synchronizacji nie sprawił mi wielkiej trudności. Rezultat był zadowalający. Potem musiałem rzucić zaklęcie na siebie, bym zapadł w magiczny sen. Naturalnie słyszałem o takich czarach, ale nie natrafiłem na żaden z nich i musiałem sam go wymyślić. Jest marny, ale czegóż innego można by się spodziewać?

— Dobry Boże! — krzyknął pan Honeyfoot. — Chce pan powiedzieć, że cała ta magia to właściwie pański wynalazek?

— No cóż — odparł Strange. — Jeśli o to chodzi… Miałem Ormskirka — wszystko oparte jest na Ormskirku.

— Och? Ale czy Hether-Gray[47] nie nadałby się lepiej od Ormskirka? — spytał pan Segundus. — Wybaczcie mi. Nie jestem praktykującym magiem, ale Hether-Gray zawsze wydawał mi się znacznie bardziej wiarygodny niż Ormskirk.

— Doprawdy? — zdziwił się Strange. — Naturalnie słyszałem o Hetherze-Gray’u. Niedawno nawiązałem korespondencję z pewnym dżentelmenem z hrabstwa Lincoln. Twierdzi on, że dysponuje egzemplarzem Anatomii Minotaura Hethera-Gray’a. A więc warto do niej zajrzeć, tak?

Pan Honeyfoot oświadczył, że w żadnym wypadku, bo dzieło Hethera-Gray’a to najgorsze brednie pod słońcem. Pan Segundus wyraził sprzeciw. Strange bardzo się zainteresował tą wymianą zdań. Już prawie zapomniał o gniewie. No bo kto mógłby żywić urazę do pana Segundusa? Są na świecie ludzie, którzy nie lubią dobroci i grzeczności, których irytuje łagodność — ale z radością oświadczam, że Jonathan Strange się do nich nie zaliczał. Pan Segundus ponownie przeprosił za popsucie czarów, a Strange z uśmiechem i ukłonem oświadczył, że rozmówca może już o tym zapomnieć.

— Nie będę pytał, czy jest pan magiem — dodał. — Łatwość, z jaką wnika pan do cudzych snów, dowodzi pańskiej mocy. — Strange odwrócił się do pana Honeyfoota. — Czy i pan para się magią?

Nieszczęsny pan Honeyfoot! Takie niewinne pytanie, a trafiło w tak czuły punkt! Nadal w głębi serca był magiem i nie lubił, gdy przypominano mu, co utracił. Odparł, że do niedawna zajmował się tą dziedziną, zmuszono go jednak do zaniechania studiów. Pozostawało to w całkowitej sprzeczności z jego wolą. Studiowanie magii — dobrej angielskiej magii — było, jego zdaniem, najszlachetniejszym zajęciem na świecie.

Strange patrzył na niego ze zdumieniem.

— Zupełnie nie pojmuję pańskich słów. Jak ktoś mógł zmusić pana do rezygnacji z magii, skoro pan sobie tego nie życzył?

I wtedy panowie Segundus i Honeyfoot opowiedzieli mu o Uczonym Towarzystwie Magów Yorku, rozwiązanym na żądanie pana Norrella. Pan Honeyfoot spytał Strange’a, co sądzi o słynnym magu.

— Och, to ulubieniec angielskich księgarzy — odparł Strange z uśmiechem.

— Słucham? — zainteresował się pan Honeyfoot.

— Jego nazwisko znane jest we wszystkich miejscach, gdzie się handluje książkami, od Newcastle do Penzance. Księgarz kłania się i mówi z uśmiechem: „Przybywa pan zbyt późno! Miałem mnóstwo dzieł o magii i historii. Sprzedałem je jednak uczonemu dżentelmenowi z hrabstwa York”. Zawsze chodzi o Norrella. Kto chce, może kupić to, co pozostawił. Odkryłem, że książki wzgardzone przez Norrella znakomicie się nadają na podpałkę.

Panowie Segundus i Honeyfoot naturalnie natychmiast zapragnęli lepiej poznać Jonathana Strange’a, a i on miał chyba ochotę z nimi pogawędzić. Gdy obie strony zadały zwyczajowe pytania oraz zaspokoiły ciekawość („Gdzie się panowie zatrzymali?”; „Och! U George’a w Avebury”; „Zdumiewające. My również”), pośpiesznie zadecydowano, że cała czwórka powróci do gospody, by wspólnie spożyć obiad.

Opuszczając Dom Cieni, Strange przystanął przy odrzwiach z wizerunkami Króla Kruków i spytał, czy któryś z dżentelmenów odwiedził na północy Newcastle, dawną stolicę króla. Okazało się, że żaden tam nie był.

— Podobne drzwi znajdą panowie na każdym rogu w tamtym mieście — powiedział Strange. — Pierwsze powstały jeszcze za bytności króla w Anglii. W Newcastle wydaje się, że wszędzie, dokąd człowiek pójdzie, z jakiegoś ciemnego, pełnego kurzu przejścia zmierza ku niemu król. — Strange uśmiechnął się krzywo. — Milczy jednak, a jego twarz częściowo ukryta jest w cieniu.

O piątej zasiedli do posiłku w gospodzie U George’a. Panowie Honeyfoot i Segundus uznali Strange’a za niezwykle sympatycznego towarzysza — był on energiczny i rozmowny. Henry Woodhope skoncentrował się na jedzeniu, a gdy skończył, zaczął wyglądać przez okno. Pan Segundus pomyślał, że pan Woodhope czuje się nieco zaniedbywany, więc nachylił się do niego i pochwalił sztuczkę, którą Strange zaprezentował w Domu Cieni. Henry Woodhope wydawał się zdumiony.

— Nie sądziłem, że jest czego gratulować — oświadczył. — Strange nie mówił, że to coś niezwykłego.

— Drogi panie! — wykrzyknął pan Segundus. — Kto wie, kiedy ostatnio widziano w Anglii taką sztukę?

— Och! Nic nie wiem o magii. Jest chyba modna, zauważyłem wzmianki o niej w londyńskich gazetach. Duchowny nie może jednak poświęcać zbyt wiele czasu na lekturę. Poza tym znam Strange’a od dzieciństwa i wiem, że ma wielce kapryśny charakter. Zdumiewa mnie, że ten zapał do magii trwa tak długo. Śmiem twierdzić, że wkrótce się nią znudzi, jak wszystkim innym.

Po tych słowach wstał od stołu i oświadczył, że od pewnego czasu ma ochotę na przechadzkę po wiosce. Życzył panom Honeyfootowi i Segundusowi miłego wieczoru, po czym ich opuścił.

— Biedny Henry — powiedział Strange po jego wyjściu. — Podejrzewam, że okrutnie go znudziliśmy.

— Bardzo jest życzliwy, skoro zgodził się panu towarzyszyć, choć nie interesował go cel wyprawy — zauważył pan Honeyfoot.

— Och, naturalnie! — zgodził się Strange. — Ale właściwie został zmuszony do tej podróży, bo zaczął mu doskwierać spokój w domu. Henry przyjechał do nas na kilka tygodni, ale u nas nic się nie dzieje, a ja wciąż jestem zajęty studiami.

Pan Segundus zapytał, kiedy pan Strange zainteresował się magią.

— Wiosną zeszłego roku.

— I tyle pan już osiągnął?! — zdumiał się pan Honeyfoot. — W niespełna dwa lata?! Drogi panie, to nadzwyczajne!

— Doprawdy? Mnie się wydaje, że prawie nic nie osiągnąłem. W dodatku nawet nie miałem kogo prosić o radę. Są panowie pierwszymi kolegami po fachu, jakich napotykam, i lojalnie uprzedzam, że zamierzam wypytywać panów przez pół nocy.

— Będziemy zachwyceni, jeśli się na coś przydamy — zapewnił go pan Segundus. — Wątpię jednak, czy nasza wiedza przyniesie panu jakiś pożytek. Jesteśmy jedynie magami teoretykami.

— Nadmierna skromność — zauważył Strange. — Proszę choćby wziąć pod uwagę, że czytali panowie znacznie więcej ode mnie.

I tak pan Segundus zaczął polecać autorów, o których Strange być może jeszcze nie słyszał, a ten nieco chaotycznie zapisywał ich nazwiska i dzieła w małym notesie, czasem na odwrocie rachunku za obiad, innym razem na grzbiecie dłoni. Potem przystąpił do szczegółowego wypytywania pana Segundusa o księgi.

Nieszczęsny pan Honeyfoot! Jakże pragnął uczestniczyć w tej interesującej konwersacji! I faktycznie brał w niej udział, oszukując jedynie samego siebie swoimi przebiegłymi fortelami:

— Proszę mu powiedzieć, by przeczytał Język ptaków Thomasa Lanchestera — mówił do pana Segundusa. — Och! Może niezbyt pan sobie ceni to dzieło, uważam jednak, że można się z niego sporo nauczyć.

Pan Strange odparł, że zaledwie pięć lat temu z całą pewnością w Anglii były cztery egzemplarze Języka ptaków, jeden znajdował się w księgarni w Gloucester, drugi w prywatnej bibliotece maga dżentelmena w Kendal, trzeci nieopodal Penzance, u kowala, który przyjął księgę w formie płatności za naprawę bramy, a ostatni posłużył za klin w uchylonym oknie szkoły dla chłopców w pobliżu katedry w Durham.

— Gdzie są teraz? — zapytał pan Honeyfoot. — Czemu nie zakupił pan żadnego z nich?

— Przybywszy w każde z tych miejsc, dowiadywałem się, że Norrell był tam przede mną — wyjaśnił Strange. — Nigdy go nawet na oczy nie widziałem, ale na każdym kroku psuje mi szyki. Dlatego właśnie postanowiłem sprowadzić jakiegoś zmarłego maga i zadać mu — lub też jej — kilka pytań. Doszedłem do wniosku, że dama życzliwiej potraktuje mą prośbę, toteż wybrałem pannę Absalom[48].

Pan Segundus pokręcił głową.

— To chyba zbyt radykalne działanie. Nie mógł pan wymyślić prostszego sposobu na zaspokojenie głodu wiedzy? W końcu w złotym wieku angielskiej magii księgi były rzadsze niż obecnie, a magów mimo to nie brakowało.

— Studiowałem historię i biografie aureatów, by odkryć, jak zaczynali — odparł Strange. — Wygląda na to, że w tamtych czasach, gdy ktoś odkrył swoje powołanie, natychmiast wyruszał do domu innego, starszego, maga z większym doświadczeniem i zostawał jego uczniem[49]. — Powinien się pan zatem zgłosić do pana Norrella! — wykrzyknął pan Honeyfoot. — W rzeczy samej! O tak, wiem — dodał, widząc, że pan Segundus zamierza protestować. — Norrell jest nieco powściągliwy, ale cóż z tego, przy panu Strange’u z pewnością zwalczy nieśmiałość. Mimo swoich wad Norrell nie jest głupcem i bez wątpienia dostrzeże pożytki płynące z przyjęcia takiego asystenta!

Pan Segundus miał wiele zastrzeżeń do tego planu, zwłaszcza brał pod uwagę awersję pana Norrella do innych magów. Za to pan Honeyfoot z wrodzonym entuzjazmem uznał, że pomysł da się zrealizować bez żadnych przeszkód.

— Zgadzam się, że Norrell nigdy nie spoglądał na nas, magów teoretyków, łaskawym okiem. Śmiem jednak twierdzić, że równego sobie potraktuje inaczej.

Strange nie miał nic przeciwko temu, bardzo ciekawił go pan Norrell. Natomiast pan Segundus, podejrzewając, że decyzja i tak już została podjęta, pozwalał na stopniowe zbijanie swoich argumentów.

— To cudowny dzień dla Wielkiej Brytanii! — radował się pan Honeyfoot. — Proszę spojrzeć, czego dokonał jeden mag! A ilu cudów dokonałoby dwóch! Strange i Norrell! Brzmi znakomicie!

Po czym pan Honeyfoot kilkakrotnie powtórzył „Strange i Norrell” zachwyconym tonem, co bardzo rozbawiło Strange’a.

Jak wiele osób o miękkim sercu, pan Segundus często zmieniał zdanie. Gdy Strange stał tak przed nim, wysoki, uśmiechnięty i pewny siebie, pan Segundus szczerze wierzył, że jego geniusz musi się spotkać z uznaniem, na jakie zasługuje, nawet jeśli pan Norrell, zamiast pomóc, będzie wolał rzucać mu kłody pod nogi. Następnego ranka jednak, po odjeździe Strange’a i Henry’ego Woodhope’a, jego myśli powróciły do wszystkich magów, których pan Norrell skutecznie wyeliminował, i Segundus znów zaczął się zastanawiać, czy pan Honeyfoot i on sam nie wskazali Strange’owi złej drogi.

— Nie mogę przestać myśleć o tym, że należało przestrzec pana Strange’a przed panem Norrellem. Zamiast zachęcać go do szukania z nim kontaktu, należało poradzić mu, by znalazł sobie dobrą kryjówkę.

Pan Honeyfoot w ogóle tego nie pojmował.

— Żaden dżentelmen nie lubi, gdy doradza mu się ucieczkę — odparł — a jeśli pan Norrell zechce skrzywdzić pana Strange’a, w co bardzo wątpię, z pewnością pan Strange pierwszy się o tym dowie.

Rozdział drugi Drugi mag wrzesień 1809

Pan Drawlight poprawił się lekko na krześle, uśmiechnął się i rzekł:

— Wygląda na to, że ktoś będzie miał rywala. Zanim pan Norrell zdołał wymyślić stosowną odpowiedź, Lascelles zapytał o nazwisko.

— Strange — odparł Drawlight.

— Nie znam — powiedział Lascelles.

— Och! — wykrzyknął Drawlight. — Musisz go znać. Jonathan Strange ze Shropshire. Dwa tysiące funtów rocznie.

— Nie mam pojęcia, o kim mówisz. Czekaj no! Czy to nie ten, który jeszcze na studiach przeraził kota prezydenta kolegium Corpus Christi?

Drawlight przytaknął. Lascelles od razu przypomniał sobie Strange’a i obaj wybuchnęli śmiechem.

Pan Norrell siedział, milcząc jak głaz. Uwaga Drawlighta była okropnym ciosem. Całkiem się załamał, miał wrażenie, że nawet przedmioty w pomieszczeniu sprzysięgły się przeciwko niemu. Wzburzenie niemal odebrało mu mowę, był pewien, że lada chwila się rozchoruje. Wolał nie myśleć, co zaraz powie Drawlight — może coś o wielkiej mocy lub o cudach, w porównaniu z którymi wyczyny pana Norrella okażą się żałosną zabawą? A przecież zadał sobie tyle trudu, by usunąć ewentualnych rywali! Czuł się jak człowiek, który nocą obchodzi swój dom, rygluje drzwi i okna, po czym słyszy kroki w pokoju na górze.

Powoli jednak te nieprzyjemne doznania mijały i pan Norrell odzyskiwał spokój. Gdy Drawlight i Lascelles rozmawiali o wycieczkach Strange’a do Brighton i jego wizytach w Bath, a także o posiadłości w Shropshire, doszedł do wniosku, że chyba wie, co to za człowiek: modny i płytki, podobny do Lascellesa. Skoro tak (pomyślał pan Norrell), być może zdanie: „Ktoś będzie miał rywala”, wypowiedziane zostało pod adresem Lascellesa właśnie? Ten Strange (rozumował dalej pan Norrell) zapewne rywalizuje z Lascellesem o względy jakiejś damy. Norrell popatrzył na swoje dłonie kurczowo zaciśnięte na kolanach i pomyślał z rozbawieniem o własnej wybujałej fantazji.

— Czyżby Strange był obecnie magiem? — chciał wiedzieć Lascelles.

— Och! — Drawlight obrócił się do pana Norrella. — Jestem pewien, że nawet najlepsi przyjaciele pana Strange’a nie porównują jego talentów z umiejętnościami szacownego pana Norrella. Ale chyba cieszy się powodzeniem w Bristolu i Bath. Obecnie bawi w Londynie. Jego przyjaciele liczą na to, że będzie pan łaskaw go przyjąć. Czy mógłbym prosić o pozwolenie na uczestnictwo w spotkaniu dwóch wybitnych przedstawicieli magicznej profesji?

Pan Norrell powoli uniósł brwi.

— Z przyjemnością poznam pana Strange’a — powiedział.

Pan Drawlight nie musiał długo czekać na doniosłe spotkanie magów (i bardzo dobrze, bo nie cierpiał czekania). Zaproszenie wystosowano, a panowie Lascelles i Drawlight również obiecali się zjawić.

Strange nie był ani tak młody, ani tak przystojny, jak się obawiał pan Norrell. Zbliżał się do trzydziestki i jeśli inny dżentelmen mógł oceniać takie rzeczy, natura nie obdarzyła go urodą. Nieoczekiwanie jednak przyprowadził z sobą ładną młodą kobietę, panią Strange.

Już na progu pan Norrell spytał Strange’a, czy przyniósł swoje publikacje. Chętnie by je przeczytał.

— Moje publikacje? — Strange na moment umilkł. — Obawiam się, że nie rozumiem, co pan ma na myśli. Niczego nie napisałem.

— Och! — zdumiał się pan Norrell. — Pan Drawlight mówił mi, że proszono pana o tekst do „The Gentleman’s Magazine”, ale może…

— Ach, to! — przerwał Strange. — W ogóle o tym nie pomyślałem. Nichols zapewniał mnie, że potrzebuje tego tekstu dopiero na następny piątek.

— W piątek zostanie panu tydzień, a jeszcze pan nie zaczął?! — zdumiał się pan Norrell.

— Och, myślę, że im szybciej ktoś przelewa myśli na papier i oddaje do druku, tym lepiej. Zapewne podziela pan moje zdanie. — Uśmiechnął się przyjaźnie do rozmówcy.

Pan Norrell, który nigdy nie przelał swych myśli na papier, który niczego nie zaniósł do druku i którego każda literacka próba znajdowała się na etapie takiej czy innej redakcji, nic nie odpowiedział.

— Sam jeszcze nie wiem, co napiszę, najprawdopodobniej będę polemizował z tezami artykułu Portisheada w „Magu Nowoczesnym”[50]. Widział pan ten artykuł? Przez tydzień chodziłem wściekły. Autor chce udowodnić, że współcześni magowie nie powinni zadawać się z elfami. Czym innym jest twierdzenie, że utraciliśmy moc przyzywania tego typu istot, a czymś zupełnie innym przekonywanie, że w ogóle nie powinniśmy korzystać z ich usług! Nie mam cierpliwości do takich wywodów. Najdziwniejsze jednak, że na razie nigdzie nie widziałem krytyki artykułu Portisheada. Teraz, gdy zbliżamy się do utworzenia społeczności magicznej, poważnym błędem byłoby pozostawić podobne bzdury bez komentarza.

Strange zamilkł, najwyraźniej uznawszy, że dość już się nagadał, i czekał na reakcję któregoś z dżentelmenów.

Po chwili pan Lascelles zauważył, że lord Portishead napisał ten artykuł na życzenie pana Norrella, z jego pomocą i przy jego aprobacie.

— Doprawdy? — Strange wydawał się zaskoczony. Znowu zapadła cisza, po czym Lascelles zapytał ze znużeniem w głosie, jak można się obecnie uczyć magii.

— Z ksiąg — odparł Strange.

— Drogi panie, jak dobrze, że pan tak twierdzi! — wykrzyknął pan Norrell. — Bardzo proszę nie tracić czasu, lecz przykładać się do czytania! Nie ma takiej rzeczy, której nie warto byłoby poświęcić dla zagłębiania się w magiczne księgi!

Strange posłał panu Norrellowi nieco ironiczne spojrzenie i zauważył:

— Niestety, brak materiałów jest poważną przeszkodą. Chyba nie ma pan pojęcia, jak niewiele ksiąg o magii pozostało w Anglii. Wszyscy księgarze przyznają, że niegdyś było ich wiele, teraz jednak…

— Doprawdy? — przerwał pan Norrell pośpiesznie. — Cóż, to bez wątpienia bardzo dziwne.

Zapadła wyjątkowo niezręczna cisza. Oto w pomieszczeniu siedzieli jedyni współcześni angielscy magowie. Jeden wyznał, że brak mu ksiąg, drugi, jak wszyscy wiedzieli, miał dwie wielkie biblioteki wypełnione po brzegi. Zwykła uprzejmość wymagała, by pan Norrell zaoferował pomoc, choćby symboliczną. On jednak milczał.

— Pewnie bardzo dziwne okoliczności skłoniły pana do zostania magiem — odezwał się w końcu pan Lascelles.

— Rzeczywiście osobliwe — przyznał Strange.

— Opowie nam pan o nich? Strange uśmiechnął się złośliwie.

— Jestem pewien, że pana Norrella bardzo ucieszy informacja, że to dzięki niemu zostałem magiem.

— Dzięki mnie? — wykrzyknął pan Norrell przerażony.

— Prawda jest taka — wtrąciła Arabella Strange szybko — że chwytał się już wszystkiego: uprawy roli, poezji, odlewania żelaza. W jednym roku próbował wielu zajęć, przy żadnym nie pozostał. Prędzej czy później musiał natrafić na magię.

Znowu na chwilę zapadła cisza, a potem Strange powiedział:

— Nie wiedziałem wcześniej, że lord Portishead pisze w pańskim imieniu. Może będzie pan łaskaw coś mi wyjaśnić. Czytałem wszystkie rozprawy jego lordowskiej mości w „Przyjaciołach Angielskiej Magii” i „Magu Nowoczesnym”, ale nie zauważyłem ani jednej wzmianki o Królu Kruków. To przeoczenie jest tak uderzające, że zaczynam wierzyć, iż celowe.

Pan Norrell skinął głową.

— Jednym z moich zamiarów jest przyczynienie się do tego, by jak najszybciej o nim zapomniano, na co sobie zresztą w pełni zasłużył — oznajmił.

— No ale bez Króla Kruków nie byłoby ani magii, ani magów…

O, to tylko powszechna opinia. Ale nawet gdyby była prawdziwa — choć zupełnie się z tym nie zgadzam — już dawno temu utracił on prawo do naszego szacunku. Cóż bowiem uczynił po przybyciu do Anglii? Wszczął wojnę przeciwko prawowitemu władcy kraju i odebrał mu pół królestwa! Czy ja i pan powinniśmy rozgłaszać, że taki człowiek jest dla nas przykładem? Uważać go za najważniejszego z nas? Czy to przyda autorytetu naszej profesji? Czy przekona królewskich ministrów, by nam ufali? Szczerze wątpię! Nie, drogi panie, jeśli nie uda nam się doprowadzić do tego, by jego imię zostało wymazane z kart historii, to naszym obowiązkiem — pańskim i moim! — jest demonstrować nienawiść do niego. Niech wszyscy wiedzą, jaką odrazę żywimy do jego zdemoralizowanej natury i złych uczynków!

Było jasne, że obu magów różnią i poglądy, i charakter. Arabella Strange najwyraźniej doszła do wniosku, że nie ma powodu, by dżentelmeni dłużej działali sobie na nerwy, tak więc państwo Strange’owie wkrótce pożegnali się i wyszli.

Naturalnie pan Drawlight pierwszy wypowiedział się na temat nowego maga.

— No cóż! — wykrzyknął, zanim jeszcze za Strange’em zamknęły się drzwi. — Nie wiem, jaka jest pańska opinia, ale ja nigdy w życiu nie byłem bardziej zaskoczony. Kilka osób wspominało mi, że to przystojny mężczyzna. Jak pan sądzi, co mogli mieć na myśli? Ten nos i jeszcze te włosy. Rudawy brąz to taki dziwaczny kolor, do niczego nie pasuje. Do tego jestem pewien, że widziałem na jego głowie siwe włosy. A przecież ma nie więcej niż… ile?… trzydzieści lat. Może trzydzieści dwa. Za to ona jest urocza. Te brązowe loki, jak pięknie utrefione. Szkoda, że nie zapoznała się wcześniej z londyńską modą. Bardzo ładny był ten muślin we wzorki, ale należało włożyć coś bardziej szykownego — na przykład butelkowozielony jedwab obramowany czarnymi wstążkami i haftowany czarnymi paciorkami. To taka luźna uwaga, być może, kiedy ponownie ujrzę tę damę, przyjdzie mi do głowy coś całkiem innego.

— Sądzą panowie, że ludzie się nim zainteresują? — spytał pan Norrell.

— Och, z pewnością — oznajmił pan Lascelles.

— Ach. Drogi panie Lascellesie, zależy mi na pańskiej radzie. Bardzo się obawiam, że lord Mulgrave zaprosi go na spotkanie. Zapał jego lordowskiej mości do stosowania magii na wojnie — sam w sobie godny pochwały, rzecz jasna — ma ten nieszczęsny skutek uboczny, że zachęca jego lordowska mość do czytania rozmaitych ksiąg historii magii i wyrabiania sobie opinii na temat ich treści. Zasugerował przywołanie wiedźm, które by mi pomogły pokonać Francuzów. Chyba ma na myśli te na pół magiczne, na pół ludzkie istoty, wzywane przez niegodziwców chcących krzywdzić bliźnich. Innymi słowy, takie wiedźmy, jakie Szekspir opisuje w Makbecie. Prosił, bym sprowadził trzy lub cztery. Nie był zachwycony moją odmową. Nowoczesna magia może wiele zdziałać, ale sprowadzenie wiedźm na ten świat oznaczałoby kłopoty dla nas wszystkich. Obawiam się teraz, że jego lordowska mość poprosi o pomoc pana Strange’a. Myśli pan, że tak będzie, drogi panie? Pan Strange może się podjąć tego zadania, nie rozumiejąc niebezpieczeństwa. Może należałoby napisać do sir Waltera, z prośbą, by był tak dobry i szepnął do ucha jego lordowskiej mości ostrzeżenie przed panem Strange’em?

— Och, nie widzę powodu — odparł pan Lascelles. — Jeśli uważa pan, że magia pana Strange’a jest niebezpieczna, wkrótce rozejdzie się to po mieście.

Nieco później tego dnia wydawano kolację na cześć pana Norrella w domu na Great Titchfield Street, gdzie stawili się również panowie Drawlight i Lascelles. Wszyscy chcieli poznać opinię pana Norrella o magu ze Shropshire.

— Pan Strange wydaje się niezwykle miłym dżentelmenem i utalentowanym magiem — rzekł pan Norrell. — Bardzo się przyda w rozwijaniu naszej profesji, tak ostatnio zaniedbanej.

— Pan Strange ma osobliwe spojrzenie na magie — oświadczył pan Lascelles. — Nie zadał sobie trudu, by poznać nowoczesne poglądy na ten temat. Mam na myśli poglądy pana Norrella, zdumiewająco jasne i zwięzłe.

Pan Drawlight dodał, że rude włosy pana Strange’a do niczego nie pasują i że suknia pani Strange, choć niezbyt modna, uszyta została z bardzo ładnego muślinu.

Mniej więcej w tym samym czasie inne towarzystwo, w którym znaleźli się państwo Strange’owie, spożywało kolację w skromniejszym salonie w domu na Charterhouse Square. Przyjaciele państwa Strange’ów naturalnie chcieli poznać ich opinię o wielkim panu Norrellu.

— Mówi, że ma nadzieję, iż Król Kruków wkrótce zostanie zapomniany — oznajmił Strange ze zdumieniem. — Co państwo na to? Mag, który pragnie, by zapomniano Króla Kruków! Gdyby arcybiskup Canterbury potajemnie usiłował ukryć całą wiedzę o Trójcy Świętej, miałoby to dla mnie więcej sensu.

— Jest niczym muzyk, który chciałby zataić muzykę pana Haendla — powiedziała dama w turbanie, zajadając karczochy z migdałami.

— Albo jak handlarz rybami, który ma nadzieję przekonać ludzi, że morze nie istnieje — dodał jeden z dżentelmenów i nałożył sobie dużą porcję cefala w pysznym winnym sosie.

Inni zebrani podawali podobne przykłady szaleństwa, rozbawiając wszystkich prócz Strange’a, który siedział zasępiony nad talerzem.

— Myślałam, że zamierzasz prosić pana Norrella o pomoc — powiedziała Arabella.

— Jak mogę go o coś prosić, skoro od samego początku się spieramy? — odrzekł Strange. — Nie lubi mnie. Ja jego też nie lubię.

— Ależ skąd! Chociaż może faktycznie cię nie polubił. Ale kiedy tam siedzieliśmy, nie odrywał od ciebie spojrzenia, wręcz pożerał cię wzrokiem. Moim zdaniem jest samotny. Tyle lat ślęczał nad księgami i nie miał komu się zwierzyć. Bo przecież nie porozmawia szczerze z tymi niemiłymi panami — zapomniałam już, jak się nazywali. Teraz jednak, gdy cię poznał i wie, że można z tobą pogawędzić, byłoby bardzo dziwne, gdyby nie ponowił zaproszenia.

Na Great Titchfield Street pan Norrell odłożył widelec i otarł usta chusteczką.

— Rzecz jasna, musi się przyłożyć — oznajmił. — Prosiłem go o to.

Na Charterhouse Square Strange powiedział:

— Kazał mi się przyłożyć. Do czego, chciałem wiedzieć. Do czytania. Nigdy nie byłem bardziej zdumiony. Prawie spytałem, co czytać, skoro wykupił wszystkie księgi.

Następnego dnia Strange oznajmił Arabelli, że mogą wracać do Shropshire, gdy tylko sobie tego zażyczy — nic już nie trzymało ich w Londynie. Dodał również, że postanowił więcej nie myśleć o panu Norrellu. To akurat nie do końca mu się udało, gdyż przez następne kilka dni Arabella musiała wysłuchiwać długich monologów na temat wad pana Norrella, zawodowych i osobistych.


Tymczasem na Hanover Square pan Norrell nieustannie wypytywał pana Drawlighta, co robi pan Strange, kogo odwiedza i co sądzą o nim ludzie.

Panowie Lascelles i Drawlight byli nieco zaniepokojeni rozwojem sytuacji. Przez ponad rok cieszyli się niemałym wpływem na maga. Nadskakiwali im admirałowie, generałowie, politycy — słowem, każdy, kto miał do pana Norrella jakikolwiek interes. Myśl, że jakiś mag mógłby się zbliżyć do pana Norrella bardziej niż oni, że mógłby wziąć na siebie ciężar obowiązków związanych z doradzaniem mu, była wielce nieprzyjemna. Pan Drawlight oznajmił, że Norrellowi trzeba wybić z głowy maga ze Shropshire, i choć kapryśna natura pana Lascellesa nie pozwalała mu bez problemów zgadzać się z innymi, niewątpliwie w tym wypadku myślał podobnie.

Trzy lub cztery dni po wizycie pana Strange’a pan Norrell jednak powiedział:

— Przemyślałem sprawę i uważam, że należy coś zrobić dla pana Strange’a. Narzekał na brak materiałów. Cóż, wydaje mi się, że mógłbym, rzecz jasna… To znaczy… Mówiąc krótko, postanowiłem sprezentować mu książkę.

— Ależ drogi panie! — wykrzyknął pan Drawlight. — Pańskie cenne księgi! Nie wolno ich oddawać innym ludziom — zwłaszcza magom, którzy mogą z nich zrobić niewłaściwy użytek!

— Och, nie miałem na myśli własnej książki — odparł pan Norrell. — Obawiam się, że żadnej nie mogę udostępnić. Nie, zakupiłem tom u Edwarda i Skitteringa, by go podarować panu Strange’owi. Przyznaję, że wybór był trudny. Jest tyle ksiąg, których, jeśli mam być szczery, na tym etapie nie mógłbym z czystym sumieniem polecić panu Strange’owi. Nabiłby sobie głowę niewłaściwymi pomysłami. Ta księga — pan Norrell popatrzył na nią niespokojnie — ma wiele wad, obawiam się, że nawet bardzo wiele. Pan Strange nie nauczy się z niej prawdziwej magii. Sporo jednak tu napisano o pilnych studiach i niebezpieczeństwach zbyt pośpiesznego publikowania. Mam nadzieję, że pan Strange weźmie to sobie do serca.

Pan Norrell ponownie zaprosił Strange’a na Hanover Square i tak jak poprzednio zjawili się panowie Drawlight i Lascelles; Strange natomiast tym razem przyszedł sam.

Drugie spotkanie odbywało się w bibliotece. Strange patrzył na niezwykłą liczbę ksiąg w pomieszczeniu, nie rzekł jednak ani słowa. Może jego gniew już się wypalił? Obie strony wykazywały dużo dobrej woli: magowie próbowali rozmawiać i przyjaźniej się traktować.

— Uczynił mi pan wielki zaszczyt — powiedział Strange, gdy pan Norrell wręczył mu prezent. — Angielska magia Jeremy’ego Totta. — Otworzył księgę. — Nigdy nie słyszałem o tym autorze.

— To biografia jego brata, maga teoretyka z zeszłego stulecia, Horace’a Totta[51] — wyjaśnił pan Norrell.

Opisał znaczenie pilnych badań i dystansu do gazetowych publikacji, którego Strange powinien się nauczyć. Strange uśmiechnął się uprzejmie, ukłonił i oznajmił, że księga z pewnością okaże się bardzo interesująca.

Pan Drawlight wyraził aprobatę dla prezentu.

Pan Norrell spoglądał na Strange’a z dziwnym wyrazem twarzy, jakby miał ochotę na pogawędkę, ale zupełnie nie wiedział, jak ją rozpocząć.

Pan Lascelles przypomniał gospodarzowi, że lord Mulgrave z admiralicji zjawi się za godzinę.

— Ma pan ważne sprawy do załatwienia — zauważył Strange. — Nie powinienem przeszkadzać. Sam muszę wypełnić nie cierpiący zwłoki obowiązek na Bond Street, zlecony przez panią Strange.

— Może pewnego dnia spotka nas zaszczyt ujrzenia magii w wykonaniu pana Strange’a — dodał Drawlight. — Bardzo lubię oglądać sztuczki.

— Być może — odparł Strange.

Pan Lascelles zadzwonił po służącego. Nagle pan Norrell powiedział:

— Sam chętnie zobaczyłbym magię pana Strange’a, jeśli zechciałby nas teraz zaszczycić pokazem.

— Och! — wykrzyknął Strange. — Ale ja nie…

— Byłbym naprawdę zaszczycony — nalegał pan Norrell.

— Zatem zgoda — powiedział Strange. — Z wielką przyjemnością coś panom pokażę. Pewnie będzie to nieco niezdarne w porównaniu z tym, do czego pan przywykł. Wątpię, drogi panie, bym dorównywał mu finezją.

Pan Norrell tylko się ukłonił.

Strange rozejrzał się dookoła, by sprawdzić, jaką magię może zademonstrować. Jego spojrzenie padło na lustro wiszące w kącie pokoju, do którego nie docierało światło. Położył Angielską magię Jeremy’ego Totta na stoliku, tak że jej odbicie widać było w zwierciadle. Przez kilka minut wpatrywał się w książkę, lecz nic się nie działo. Nagle uczynił dziwny gest: przesunął rękoma po włosach, klepnął się w kark i przeciągnął jak człowiek, który chce rozruszać zesztywniałe mięśnie. Następnie się uśmiechnął, bardzo z siebie zadowolony.

Było to dziwne, gdyż księga wyglądała tak samo jak wcześniej.

Na Lascellesie i Drawlighcie, przyzwyczajonych do oglądania cudownej magii pana Norrella albo słuchania opowieści o niej, nie wywarło to wrażenia. Uznali, że to dużo mniej, niż można by oczekiwać od byle sztukmistrza na jarmarku. Lascelles otworzył usta, bez wątpienia pragnąc wygłosić szyderczą uwagę, lecz nie zdążył, gdyż pan Norrell wykrzyknął nagle ze zdumieniem:

— Niezwykłe! To naprawdę… Drogi panie! Nigdy nie słyszałem o takim zaklęciu. Nie opisał go Sutton-Grove. Zapewniam pana, że nie ma tego u Suttona-Grove’a!

Lascelles i Drawlight ze zdumieniem przenosili spojrzenie z jednego maga na drugiego.

Lascelles podszedł do stolika i zapatrzył się na księgę.

— Może jest trochę dłuższa — powiedział.

— Wątpię — mruknął Drawlight.

— Teraz jest oprawiona w jasnobrązową skórę — ciągnął Lascelles. — Czy wcześniej była niebieska?

— Nie, zawsze była jasnobrązową.

Pan Norrell wybuchnął śmiechem; on, który rzadko się uśmiechał, teraz był bardzo rozbawiony ich uwagami.

— Nie, nie, panowie! Nie zgadliście. Nie rozumiecie ani w ząb. Och, drogi panie, nie umiem wyrazić… Ależ oni nie rozumieją, czego pan dokonał! Proszę ją podnieść! — krzyknął. — Niech ją pan podniesie.

Całkiem zaskoczony Lascelles wyciągnął rękę po książkę, lecz chwycił puste powietrze. Po książce pozostał tylko obraz.

— Sprawił, że księga i jej odbicie zamieniły się miejscami — wyjaśnił pan Norrell. — Prawdziwa księga jest tam, w lustrze. — Podszedł do zwierciadła z wielkim zaciekawieniem na twarzy. — Jak pan tego dokonał?

— No właśnie, jak? — mruknął Strange. Zaczął chodzić po pokoju. Analizował odbicie księgi na stole pod różnymi kątami, jak gracz w bilard, zamykając wpierw jedno, potem drugie oko.

— Może je pan zamienić? — spytał Drawlight.

— Niestety nie — odparł Strange. — Prawdę mówiąc, nie do końca pojmuję, czego dokonałem. Nie wiem, jak pan to odbiera, ale ja odnoszę wrażenie, że w głębi mojego umysłu gra muzyka i po prostu wiem, jak powinna zabrzmieć następna nuta.

— Nadzwyczajne — powiedział pan Norrell. Jeszcze bardziej nadzwyczajne było to, że pan Norrell, który całe życie obawiał się rywala, w końcu ujrzał magię w wykonaniu innego człowieka i zamiast upaść na duchu, poczuł radość.

Panowie Norrell i Strange rozstali się tego popołudnia w bardzo przyjaznej atmosferze, a następnego ranka pan Strange ponownie przyszedł na Hanover Square, bez wiedzy panów Lascellesa i Drawlighta. Podczas tego spotkania pan Norrell zaproponował, że przyjmie pana Strange’a na ucznia, a ten wyraził zgodę.

— Szkoda tylko, że wziął ślub — burknął pod nosem pan Norrell. — Magowie nie powinni się żenić.

Rozdział trzeci Edukacja maga wrzesień-grudzień 1809

Pierwszy dzień nauki Strange’a zaczął się od wczesnego śniadania na Hanover Square. Gdy obaj magowie zasiedli do stołu, pan Norrell powiedział:

— Pozwoliłem sobie przygotować plan pańskich studiów na najbliższe trzy lub cztery lata.

Strange wydawał się nieco zaniepokojony wzmianką o tylu latach nauki, w żaden jednak sposób tego nie skomentował.

— Mamy mało czasu — ciągnął pan Norrell. — Wątpię, czy zdołamy wiele osiągnąć.

Podał Strange’owi kilkanaście kartek. Każdą pokrywały trzy słupki zapisane drobnym, wyraźnym pismem pana Norrella, a w każdym słupku znajdowała się długa lista rozmaitych rodzajów magii[52].

Strange pochylił nad nimi głowę, po czym przyznał, że będzie się musiał nauczyć dużo więcej, niż przypuszczał. — Ależ panu zazdroszczę! — westchnął pan Norrell. — Naprawdę. Praktykowanie magii wiąże się z frustracją i rozczarowaniem, lecz studia nad nią to nieustanna rozkosz! Każdy wielki mag Anglii służy studentowi za towarzysza i przewodnika. Ciężka praca pogłębia wiedzę o magii, a najlepsze jest to, że można miesiącami unikać oglądania innych ludzkich istot, jeśli taka jest nasza wola!

Przez chwilę pan Norrell kontemplował ten błogi stan, a gdy się wreszcie ocknął, uznał, że nie ma co dłużej zwlekać z rozpoczęciem edukacji Strange’a, wobec czego natychmiast przeszli do biblioteki.

Mieściła się ona na pierwszym piętrze. Był to uroczy pokój, urządzony zgodnie z upodobaniami właściciela, który często przychodził szukać tu ukojenia i relaksu. Pan Drawlight namówił pana Norrella, by w kątach i zakamarkach biblioteki umieścić fragmenty zwierciadeł. Przez to człowiek był nieustannie narażony na błysk srebrzystego światła albo nagły widok odbitego w lustrze ulicznego przechodnia. Ściany pokrywała jasnozielona tapeta ze wzorem dębowych liści i guzkowatych gałązek, a na suficie umieszczono małą kopułę, pomalowaną tak, że przypominała liściasty okap nad wiosenną polaną. Wszystkie księgi oprawiono w jasną cielęcą skórę, a tytuły na grzbiecie wytłoczone były schludnymi, srebrnymi kapitalikami. W tej elegancji i harmonii dziwnie wyglądały liczne luki między księgami. Niektóre półki były całkiem puste.

Strange i pan Norrell usadowili się po obu stronach kominka.

— Jeśli pan pozwoli, zacznę od kilku pytań — odezwał się Strange. — Przyznaję, że to, co niedawno słyszałem o elfach, bardzo mnie zdumiało. Zastanawiam się, czy zdołam pana skłonić do rozmowy o nich. Na jakie niebezpieczeństwa naraża się mag, biorąc elfy na sługi? I jaka jest pańska opinia o ich przydatności?

— Zachwyty nad ich przydatnością są zdecydowanie wyolbrzymione, natomiast zupełnie nie docenia się grożących z ich strony niebezpieczeństw — odparł pan Norrell.

— Och? Czy pańskim zdaniem elfy to, jak sądzą niektórzy, demony? — spytał Strange.

— Wręcz przeciwnie. Jestem całkiem pewien, że powszechna opinia na ich temat jest słuszna. Zna pan poglądy Chastona? Nie zdziwiłbym się, gdyby był bliski prawdy[53]. Nie, nie, moje zarzuty wobec elfów opierają się na całkiem innych przesłankach. Drogi panie, proszę powiedzieć, czemu, pańskim zdaniem, angielska magia zależy, przynajmniej pozornie, od elfiej ingerencji?

Strange dumał nad tym przez chwilę.

— Pewnie dlatego, że cała angielska magia pochodzi od Króla Kruków, który pobierał nauki na dworze elfów.

— Zgadzam się, że Król Kruków ma z nią wiele wspólnego, jednak nie w tym sensie, jak pan sądzi — oświadczył pan Norrell. — Proszę pamiętać, że podlegała mu nie tylko północna Anglia, ale i królestwo elfów, i że żaden inny król w historii nie rządził tak bardzo odmiennymi rasami. Był równie wielkim władcą, jak i magiem, ale niemal wszyscy historycy przymykają na to oczy. Moim zdaniem nie ulega wątpliwości, że najbardziej zależało mu na zbliżeniu do siebie tych dwóch ras. Osiągnął sukces, drogi panie, celowo wyolbrzymiając znaczenie elfów w magii, przez co zapewnił im szacunek ludzi, a elfim poddanym — pożyteczne zajęcie. W rezultacie jedni i drudzy pożądali nawzajem swojego towarzystwa.

— Tak — mruknął Strange w zamyśleniu. — Tak, rozumiem.

— Mam wrażenie, że nawet najwięksi aureaci błędnie szacowali, w jakim stopniu pomoc elfów przydatna jest ludziom w praktykowaniu magii. Weźmy Pale’a! Uważał swych elfich służących za nieodzownych. Napisał, że jego największy skarb to trzy lub cztery elfy mieszkające wraz z nim! Mój własny przykład udowadnia jednak, że niemal każdy szacowny rodzaj magii można praktykować bez niczyjej pomocy! Czy któryś z moich czynów wymagał współpracy z elfem?

— Rozumiem doskonale — powiedział Strange, uznawszy pytanie pana Norrella za retoryczne. — I muszę przyznać, że to dla mnie całkiem nowy pogląd. Nigdy się z nim nie zetknąłem.

— Ja również nie — przyznał pan Norrell. — Rzecz jasna, pewne rodzaje magii nie obejdą się bez pomocy elfów. Może się zdarzyć, oby jak najrzadziej, że wyjątkowo będziemy musieli zadawać się z tymi podstępnymi istotami. Naturalnie, należy przy tym zachować daleko posuniętą ostrożność. Każdy elf, którego przywołamy, niemal na pewno miał już do czynienia z angielskimi magami. Bez mrugnięcia wyrecytuje imiona wielkich mężów, którym służył, i wspomni o zadaniach, które wykonał. Będzie doskonale wiedział, jak dobijać targu i stosować podstępne sztuczki — znacznie lepiej od nas! Dlatego też z góry stać będziemy na gorszej pozycji. Mogę ręczyć, że w Innych Ziemiach doskonale znają się na angielskiej magii, a już na pewno wiedzą o przyczynach jej upadku.

— Tak, zwykłych ludzi fascynują istoty nadprzyrodzone — mruknął Strange. — I może gdyby co pewien czas zatrudniał pan jedną z nich, łatwiej byłoby spopularyzować naszą sztukę? Wciąż nie brak uprzedzeń względem stosowania magii podczas wojny.

— Och! Też mi coś! — wykrzyknął pan Norrell z irytacją. — Ludziom się wydaje, że wszystko, co związane z magią, kręci się wokół elfów! Rzadko kiedy biorą pod uwagę umiejętności i wykształcenie maga! O nie, drogi panie, to nie jest argument, który mógłby mnie skłonić do współpracy z elfami! Wręcz przeciwnie! Historyk magii, Valentine Munday, sto lat temu oświadczył, że Inne Ziemie nie istnieją. Uważał, iż wszyscy, którzy twierdzą, że tam byli, to kłamcy. Tu akurat się mylił, ale jego stanowisko wzbudza moją sympatię. Szkoda, że Munday nie cieszy się większą popularnością. Pamiętam, oczywiście, że również zaprzeczył istnieniu Ameryki, potem Francji i tak dalej — dodał pan Norrell. — Na łożu śmierci zwątpił już chyba w Szkocję i zaczynał żywić podejrzenia co do Carlisle… Mam tu gdzieś jego dzieło[54].

Pan Norrell wstał i zdjął księgę z półki, jednak nie podał jej Strange’owi.

Po chwili milczenia Strange zapytał:

— Radzi mi pan przeczytać tę księgę?

— Tak, w rzeczy samej. Powinien ją pan przeczytać — odparł pan Norrell.

Strange czekał, ale pan Norrell wciąż spoglądał na księgę w swojej dłoni, jakby zupełnie nie wiedział, co dalej robić.

— No to musi mi ją pan wręczyć — zasugerował Strange łagodnie.

— Tak, oczywiście — powiedział pan Norrell. Ostrożnie podszedł do Strange’a i przez chwilę trzymał księgę w wyciągniętej ręce. Nagle przełożył ją na dłoń Strange’a dziwacznym gestem, jakby to nie była książka, lecz mały ptaszek, który za żadne skarby nie chce opuścić właściciela, więc należy go zwieść, by przestał czepiać się ręki. Norrella na szczęście tak zajął ten manewr, że nie zauważył oblicza Strange’a, który z całych sił powstrzymywał się, by nie wybuchnąć śmiechem.

Pan Norrell z żalem w oczach poświęcił minutę ciszy księdze spoczywającej w dłoni drugiego maga.

Skoro jednak rozstał się już z jedną, ból przy stracie następnych był o wiele mniejszy. Pół godziny później polecił Strange’owi inne dzieło i podał mu je bez zbędnych ceregieli. W południe pokazywał już uczniowi książki na półkach, a nawet pozwalał mu samodzielnie po nie sięgać. Pod koniec dnia pan Norrell pożyczył Strange’owi stos ksiąg i oznajmił, że uczeń powinien przeczytać je do końca tygodnia.


Niestety na całodzienne rozmowy i badania rzadko mogli sobie pozwolić. Zazwyczaj musieli spędzać część dnia na rozmowach z gośćmi pana Norrella: czy to z modnym towarzystwem, o którego względy mag nie przestawał zabiegać, czy też z dżentelmenami z różnych ministerstw.

Po dwóch tygodniach zachwyt pana Norrella nowym uczniem nie miał granic.

— Wystarczy powiedzieć mu coś jeden raz, a natychmiast rozumie! — wykrzyknął pan Norrell w rozmowie z sir Walterem. — Dobrze pamiętam, przez ile tygodni próbowałem pojąć Spekulacyje związane z przewidywaniem rzeczy przyszłych Pale’a. Pan Strange jednak opanował tę niesłychanie skomplikowaną teorię w niespełna trzy godziny!

— Nie wątpię — sir Walter uśmiechnął się do rozmówcy. — Myślę jednak, że nie docenia pan własnych osiągnięć. Pan Strange ma nad panem przewagę — nauczyciela, który objaśnia mu zawiłe kwestie. Pan go nie miał. Pan Strange stąpa po przetartym szlaku, dlatego wszystko idzie mu szybko i gładko.

— Ach! — westchnął pan Norrell. — Kiedy jednak usiedliśmy, by porozmawiać o Spekulacyjach… uświadomiłem sobie, że mają o wiele szersze zastosowanie, niż przypuszczałem. To właśnie pytania pana Strange’a sprawiły, że dziś inaczej rozumiem teorie doktora Pale’a!

— Cieszę się, że znalazł pan przyjaciela, z którym osiągnął pan takie porozumienie. To wielka satysfakcja!

— Ja również się cieszę, sir Walterze — powiedział pan Norrell. — Ja również.

Strange był nieco bardziej powściągliwy w swojej ocenie pana Norrella. Nudnawe wywody oraz dziwactwa maga działały mu na nerwy. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pan Norrell wychwalał Strange’a przed sir Walterem, Strange skarżył się na niego Arabelli:

— Nawet teraz nie wiem, co o nim myśleć. To jednocześnie najbardziej niezwykły i nudny człowiek na świecie. Tego ranka dwukrotnie przerwał rozmowę, gdyż uznał, że słyszy mysz w pokoju. Nie cierpi myszy. Dwaj lokaje, dwie pokojówki i ja przestawialiśmy wszystkie meble, a on tkwił przy kominku, sparaliżowany strachem.

— Ma kota? — spytała Arabella. — Powinien sprawić sobie kota.

— Wykluczone! Kotów nie cierpi jeszcze bardziej niż myszy. Mówił mi, że gdyby jakimś nieszczęsnym zbiegiem okoliczności trafił do jednego pomieszczenia z kotem, z pewnością w ciągu godziny pokryłby się czerwonymi krostami.

Pan Norrell miał szczery zamiar dobrze wyedukować swojego ucznia, ale trudno mu było wyzbyć się pielęgnowanych przez całe życie nawyków maskowania prawdy i utrzymywania wszystkiego w tajemnicy. Pewnego grudniowego dnia, kiedy z sinego nieba prószyły miękkie płatki, obaj magowie siedzieli w bibliotece na Hanover Square. Leniwie opadający śnieg za oknami, żar z kominka i duży kieliszek sherry, na który niepotrzebnie dał się namówić — wszystko to razem sprawiło, że Strange stał się ociężały i śpiący. Oparł głowę na dłoni i co chwila przymykał oczy. Tymczasem pan Norrell właśnie wygłaszał przemowę.

— Wielu magów — mówił, złożywszy dłonie jak do modlitwy — próbowało zmagazynować magiczną moc w przedmiocie. Przedmiot może być dowolny, a sam proces nie nastręcza trudności. Używano w tym celu drzew, klejnotów, ksiąg, kul, nawet kapeluszy. — W tym momencie pan Norrell groźnie zmarszczył brwi. — Umieszczając w danym przedmiocie swoją moc, magowie liczą na to, że moc ta nigdy nie osłabnie, co w naturalnych okolicznościach niewątpliwie by nastąpiło w związku z chorobą czy podeszłym wiekiem. I mnie nieraz kusiło, by spróbować tej sztuczki. Grypa lub ból gardła potrafią skutecznie osłabić moje magiczne umiejętności. Po dogłębnym przemyśleniu sprawy doszedłem jednakże do wniosku, że takie przenoszenie mocy jest bardzo niekorzystne dla maga. Weźmy choćby pierścienie. Od dawna uważa się je za szczególnie przydatne w stosowaniu tego typu magii ze względu na ich niewielkie rozmiary. Człowiek może latami nosić pierścień na palcu, nie ściągając na siebie żadnych podejrzeń, które byłyby nieuniknione, gdyby okazywał podobne przywiązanie księdze czy kamykowi. Ale historia właściwie nie zna magów, którzy umieściwszy część swoich umiejętności i mocy w magicznym pierścieniu, nie utracili go. Potem z wielkim trudem próbowali go odzyskać. Weźmy choćby dwunastowiecznego lorda Nottinghama. Jego córka wzięła pierścień mocy za zwykłą błyskotkę, włożyła go na palec i udała się na jarmark świętego Mateusza. Ta lekkomyślna młoda istota…

— Co takiego?! — wykrzyknął Strange znienacka.

— Co takiego? — powtórzył zaniepokojony pan Norrell.

Strange rzucił rozmówcy baczne, pytające spojrzenie. Pan Norrell, nieco przestraszony, wpatrywał się w niego.

— Bardzo przepraszam — powiedział Strange. — Ale czy dobrze zrozumiałem? Mówimy o magicznych mocach, które w jakiś sposób dostały się do pierścieni, kamieni, amuletów i tego rodzaju rzeczy?

Pan Norrell ostrożnie pokiwał głową.

— Ale myślałem, że twierdził pan… To znaczy… — Usiłował mówić spokojnie. — Wydawało mi się, że kilka tygodni temu powiedział pan, że magiczne pierścienie i kamienie to bajka.

Zdenerwowany pan Norrell gapił się na ucznia.

— A może się mylę? Pan Norrell milczał.

— Mylę się — mruknął Strange. — Bardzo przepraszam. Proszę kontynuować.

Choć panu Norrellowi najwyraźniej ulżyło, że Strange nie naciska, nie chciał już ciągnąć tematu i zaproponował przerwę na herbatę. Strange ochoczo na to przystał[55].

Wieczorem streścił Arabelli przebieg tamtej rozmowy.

— Najdziwniejsza rzecz pod słońcem! Gdy przyłapałem go na kręceniu, tak się przeraził, że zupełnie go zatkało. Sam musiałem podsuwać mu różne kłamstewka, żeby mógł mnie nimi uraczyć. Byłem zmuszony spiskować z nim przeciwko sobie!

— Nie rozumiem — oznajmiła Arabella. — Dlaczego zaprzeczał swym poprzednim słowom w tak dziwny sposób?

— Och! Jest zdecydowany zachować niektóre informacje dla siebie, to oczywiste. Pewnie nie zawsze pamięta, co jest sekretem, a co nie. Wspominałem ci o lukach w jego bibliotece, prawda? W dniu, w którym przyjął mnie do terminu, kazał ogołocić pięć regałów z ksiąg i odesłać je do hrabstwa York, gdyż uznał je za zbyt niebezpieczne, bym mógł do nich zajrzeć.

— Dobry Boże! Skąd to wiesz? — spytała zdumiona Arabella.

— Drawlight i Lascelles mi powiedzieli. Sprawiło im to wielką satysfakcję.

— Niegodziwe kreatury!

Pan Norrell był bardzo rozczarowany wiadomością, że zajęcia trzeba przerwać na dzień lub dwa, gdyż Strange i Arabella właśnie szukali odpowiedniego domu.

— Jego żona staje się problemem — westchnął pan Norrell w rozmowie z Drawlightem. — Gdyby był kawalerem, na pewno nie miałby nic przeciwko zamieszkaniu wraz ze mną.

Drawlighta bardzo zaniepokoiły dziwne pomysły pana Norrella. Chcąc im zapobiec w przyszłości, powiedział:

— Ależ drogi panie! Proszę pomyśleć o swojej, tak ważnej i tajnej, pracy dla admiralicji i ministerstwa wojny! Obecność innej osoby w domu na pewno zbytnio by pana rozpraszała!

— Przecież pan Strange będzie mi pomagał w pracy! — odparł pan Norrell. — Popełniłbym poważny błąd, pozbawiając kraj jego talentów. W ostatni czwartek obaj złożyliśmy wizytę lordowi Mulgrave’owi z admiralicji. Chyba jego lordowska mość początkowo nie był zachwycony widokiem pana Strange’a…

— To dlatego, że jego lordowska mość przywykł do pańskich nieprzeciętnych mocy! Uważa zapewne, że zwykły amator, jakkolwiek utalentowany, nie powinien się mieszać w sprawy admiralicji.

— …kiedy jednak poznał plany pana Strange’a dotyczące pokonania Francuzów magią, odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy i rzekł: „Obaj, ja i pan, gnuśnieliśmy. Potrzebna była świeża krew, by nas rozruszać, czyż nie?”.

— Tak powiedział lord Mulgrave? Do pana? Wyjątkowo impertynencko. Mam nadzieję, że zgromił go pan spojrzeniem.

— Co? — Pan Norrell tak się skupił na swojej opowieści, że nie usłyszał słów Drawlighta. — Och! Powiedziałem mu: „Podzielam pańską opinię, wasza lordowska mość. Proszę jednak wysłuchać, co pan Strange ma do zakomunikowania. Nie słyszał pan nawet połowy”.

Pojawienie się Jonathana Strange’a dostarczyło powodów do zadowolenia nie tylko admiralicji, ministerstwu wojny i innym resortom. Nagle udało się przezwyciężyć wiele trudności. Królewscy ministrowie już dawno upodobali sobie plan trapienia wrogów Anglii koszmarami. Minister spraw zagranicznych przedłożył go w styczniu 1808 roku i już od ponad roku każdej nocy pan Norrell posłusznie wysyłał cesarzowi Bonapartemu koszmar senny. Nic się jednak nie działo. Cesarstwo Bonapartego nie upadło, a on sam toczył bitwy równie konsekwentnie jak poprzednio. W końcu polecono panu Norrellowi porzucić to zajęcie. Prywatnie sir Walter i pan Canning uważali, że plan zawiódł, gdyż mag nie miał na tyle wybujałej wyobraźni, by tworzyć okropieństwa. Pan Canning narzekał, że koszmary, które pan Norrell śle Cesarzowi (zwykle występował w nich kapitan dragonów ukryty w cesarskiej szafie), nie przestraszyłyby nawet guwernantki jego dzieci, a co dopiero zdobywcy połowy Europy. Przez pewien czas usiłował przekonać innych ministrów, by zlecili panom Beckfordowi, Lewisowi oraz pani Radcliffe wymyślenie przerażającego snu, który za sprawą pana Norrella trafi do głowy Bonapartego. Reszta ministrów doszła jednak do wniosku, że zatrudnienie maga jeszcze ujdzie, ale mowy nie ma o pisarzach, byłaby to już przesada i nie będą się do tego zniżać.

Dzięki Strange’owi plan wznowiono. Strange i pan Canning podejrzewali, że niegodziwy Cesarz Francuzów jest odporny na ulotne wrażenia w postaci snów, więc tym razem postanowili zaatakować jego sojusznika, cara Rosji, Aleksandra. Mieli przewagę w osobach wielu przyjaciół Wielkiej Brytanii na dworze cara: rosyjskiej arystokracji, która zbijała majątek na sprzedaży drewna do Anglii i nie zamierzała z tego rezygnować, a także dzielnej i pomysłowej Szkotki, żony carskiego pokojowca.

Dowiedziawszy się, że Aleksander jest osobnikiem niezwykle podatnym na wpływy, ze skłonnościami do mistyki, Strange postanowił, że ześle nań sen pełen dziwnych zwiastunów i symboli. Przez siedem nocy z rzędu Aleksander śnił, że siedzi na kolacji z Napoleonem Bonapartem, a lokaje serwują im doskonałą zupę z sarniny. Kiedy tylko cesarz spróbował zupy, skoczył na równe nogi i wykrzyknął: J’ai une faim qui ne saurait se satisfaire de soupe![56], po czym zmienił się w wilczycę. Wilczyca najpierw pożerała carskiego kota, potem jego konia, a następnie urodziwą turecką kochankę. Kiedy bestia zabierała się do pożarcia innych krewnych i znajomych Aleksandra, pękał jej brzuch i wyskakiwali z niego: kot, pies, koń, turecka kochanka i tak dalej, straszliwie zdeformowani. Wilczyca z każdym kęsem rosła, a gdy była już tak wielka jak Kreml, ruszała z nabrzmiałymi sutkami i zakrwawioną paszczą, by pożreć całą Moskwę.

— Nie ma nic nieuczciwego w trapieniu cara snem, w którym informuję go, że nie powinien wierzyć Bonapartemu i że cesarz w końcu go zdradzi — wyjaśnił Strange Arabelli. — Mógłbym przecież wysłać mu list z taką informacją. Źle czyni. To pewne, że Bonaparte się od niego odwróci.

Szkocka dama doniosła, że koszmary bardzo niepokoiły cara. Podobnie jak król Nabuchodonozor w Biblii, Aleksander posłał po astrologów i wróżbitów, żeby zinterpretowali koszmar, co ci pośpiesznie uczynili.

Po pewnym czasie Strange zesłał nowe sny carowi.

— Poszedłem za pańską radą. Sny są o wiele bardziej zagmatwane i trudniejsze w interpretacji. Carscy wróżbici będą mieli twardy orzech do zgryzienia — oznajmił Strange panu Canningowi.

Niestrudzona pani Janet Archibaldowna Barsukowa wkrótce powiadomiła ich, że Aleksander zaniedbuje rządzenie krajem i prowadzenie wojny. Za to całymi dniami zastanawia się nad każdym swym snem i dyskutuje o nich z astrologami i wróżbitami, a kiedy przychodzi list od cesarza Napoleona, car blednie i zaczyna drżeć.

Rozdział czwarty Jabłko, korona i berło wrzesień 1809

Każdej bez wyjątku nocy smutny dzwon wzywał lady Pole i Stephena Blacka na tańce w mrocznych salach Utraconej Nadziei. Bez wątpienia byty to najwspanialsze, najpiękniejsze i najmodniejsze bale, jakie Stephen kiedykolwiek widział, ale cudne stroje i uroda tancerzy stanowiły dziwny kontrast z posiadłością, która nosiła liczne ślady biedy i rozpadu. Grano zawsze tę samą wiązankę melodii wyskrzypionych przez jedną jedyną wiolę i wypiszczanych przez piszczałkę. Jako kamerdyner Stephen nie mógł nie zauważyć, że w wielkiej sali balowej jest zdecydowanie zbyt mało łojowych świec. Rzucały one dziwne cienie na ściany, gdy tancerze wykonywali taneczne figury.

Przy innych okazjach lady Pole i Stephen przemierzali w orszaku zakurzone, mroczne korytarze (dżentelmen o włosach jak puch ostu bardzo sobie upodobał takie ceremonie). Niektórzy uczestnicy nieśli sztandary, czyli zazwyczaj stare i bardzo zniszczone płachty wyszywanej tkaniny. Część proporców przedstawiała zwycięstwa dżentelmena, a wykonano je z wyprawionych skór pokonanych wrogów. Krewne dżentelmena wyhaftowały na tych pożółkłych sztandarach usta, oczy, włosy i stroje. Gospodarza nigdy nie męczyły te rozrywki i ani przez moment nie wątpił, że Stephen i lady Pole są nimi równie zachwyceni.

Mimo że kapryśny pod każdym innym względem, w dwóch sprawach pozostawał niezmienny: w swoim podziwie dla lady Pole i uczuciu do Stephena Blacka. To ostatnie demonstrował sprawiając Stephenowi ekstrawaganckie podarki. Poza tym życie Stephena obfitowało w podejrzanie szczęśliwe wydarzenia. Jak poprzednio, część darów w imieniu Stephena otrzymywała pani Brandy, część zaś trafiała bezpośrednio do kamerdynera.

— Twój niegodziwy wróg się o tym nie dowie! — oznajmił radośnie dżentelmen (miał na myśli sir Waltera). — Bardzo sprytnie oślepiłem go swą magią, nie przyjdzie mu do głowy dziwić się czemukolwiek. A niech mnie! Nawet gdybyś jutro został arcybiskupem Canterbury, w ogóle by go to nie zdumiało. — Coś mu nagle przyszło do głowy. — Chciałbyś jutro zostać arcybiskupem Canterbury, Stephenie?

— Nie, bardzo dziękuję.

— Na pewno? To drobiazg, ale jeśli nęci cię Kościół…

— Daję słowo, panie, że tak nie jest.

— Twój dobry gust jak zwykle przynosi ci zaszczyt. Infuła to piekielnie niewygodne nakrycie głowy, a przy tym niezbyt dobrze się prezentuje.

Biednego Stephena nękały cuda. Co kilka dni pojawiała się dlań jakaś nagroda. Czasem prawdziwa wartość tych darów była dość przeciętna, nie wyższa od kilku szylingów, za to dar przybywał w nadzwyczajny sposób. Raz odwiedził Stephena rządca pewnej posiadłości, który twierdził uparcie, że poznali się kilka lat temu podczas walki kogutów nieopodal Richmondu w północnym Riding, w hrabstwie York, gdzie Stephen założył się, że książę Walii pewnego dnia okryje hańbą cały kraj. Ponieważ tak się stało (jegomość uważał porzucenie żony przez księcia za uczynek godny potępienia), rządca przybył do Londynu dyliżansem, by wręczyć Stephenowi dwadzieścia siedem szylingów i sześciopensówkę, czyli, jak twierdził, stawkę zakładu. Stephen na próżno zapewniał go, że nigdy nie stawiał na walki kogutów ani nawet nie był w Richmondzie w hrabstwie York. Rządca poty nalegał, póki Stephen nie przyjął pieniędzy.

Kilka dni po wizycie rządcy naprzeciwko domu na Harley Street zatrzymał się na ulicy duży szary pies. Biedne, ubłocone po długiej wędrówce stworzenie długo mokło na deszczu. W zębach trzymało jakiś dokument. Stangreci, Robert i Geoffrey, oraz kucharz John Longridge robili, co mogli, by przepędzić psa, krzycząc na niego i ciskając weń butelkami oraz kamieniami. On jednak ze stoickim spokojem znosił swój los i nie chciał się ruszyć, póki nie wyszedł Stephen Black i nie zabrał dokumentu. Wtedy pies odszedł z zadowolonym wyrazem pyska, jakby winszował sobie dobrze wykonanego zadania. Dokument okazał się mapą wioski w hrabstwie Derby i przedstawiał, poza innymi zdumiewającymi rzeczami, sekretne drzwi w stoku wzgórza.

Innym razem Stephen otrzymał list od burmistrza i radnych Bath, w którym opisywali, że dwa miesiące wcześniej w mieście bawił markiz Wellesley i po całych dniach opowiadał wszystkim o Stephenie Blacku, jego niesłychanej uczciwości, inteligencji i oddaniu swemu chlebodawcy. Burmistrz i radni byli pod takim wrażeniem słów markiza, że natychmiast nakazali wybić medal w celu upamiętnienia życia i cnót Stephena. Wykonano pięćset sztuk odznaczeń, a burmistrz i radni polecili rozdać je (ku ogólnej radości) pięciuset właścicielom domów w Bath. Do listu dołączono medal dla Stephena. Włodarze Bath prosili ponadto, by podczas pobytu w mieście Stephen do nich zawitał, to wydadzą na jego cześć wspaniałą kolację.

Żaden z tych cudów nie wyrwał jednak Stephena z melancholii. Zdołały one jedynie podkreślić dziwaczny aspekt jego obecnego życia. Wiedział, że rządca, pies, burmistrz oraz radni działali wbrew swej naturze. Rządca kochał pieniądze i nie rozdawałby ich bez powodu. Psy nie miały zwyczaju tygodniami cierpliwie przemierzać wielkich odległości, burmistrz i radni zaś nie zwykli wykazywać nagłego zainteresowania czarnymi służącymi, których nigdy nie widzieli na oczy. Mimo to żaden z przyjaciół Stephena nie dostrzegał w tych zdarzeniach niczego niezwykłego. Stephen natomiast czuł się znużony widokiem złota i srebra — jego pokoik na piętrze domu przy Harley Street z trudem mieścił niechciane bogactwa.

Minęły już niemal dwa lata, od kiedy dżentelmen go zauroczył. Stephen często prosił o wolność, jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla lady Pole. Dżentelmen jednak nie chciał o niczym słyszeć. Pewnego dnia Stephen zebrał się w sobie i postanowił powierzyć komuś tajemnicę cierpień swoich i małżonki jego lordowskiej mości. Bardzo był ciekaw, czy zdarzały się już takie przypadki. Miał nadzieję, że zdoła znaleźć kogoś, kto może ich uwolnić. Najpierw zwrócił się do lokaja Roberta, uprzedzając go, że zamierza mu się zwierzyć z sekretnej zgryzoty. Robert wydawał się zainteresowany. Gdy jednak Stephen zaczął mówić, ku własnemu zdumieniu odkrył, że wcale nie opowiada o tym, o czym chciał powiedzieć! Wygłosił pełen werwy i uczony wykład na temat pożytków z uprawy groszku i fasoli, choć nie miał o tym bladego pojęcia. Co gorsza, część wywodu była raczej niezwykła; pewnie zadziwiłaby farmera czy ogrodnika. Stephen objaśniał różnice między fasolą zasadzoną lub zerwaną przy księżycowym świetle albo podczas nowiu, podczas Bekane albo w noc świętego Jana… Mówił, jak zmieniają się właściwości fasoli, jeśli sieje się ją lub zbiera łopatką czy też nożem ze srebra.

Potem próbował opowiedzieć o swych kłopotach Johnowi Longridge’owi. Tym razem okazało się, że precyzyjnie przedstawia uczynki i przeżycia Juliusza Cezara w Brytanii. Opis był bardziej przejrzysty i szczegółowy niż w wykonaniu specjalisty, który zgłębiał ten temat co najmniej przez dwadzieścia lat. Raz jeszcze Stephen mówił o rzeczach których nie znajdzie się w żadnej księdze[57].

Jeszcze dwukrotnie próbował przybliżyć innym swą dramatyczną sytuację. Przed panią Brandy wziął w obronę Judasza Iskariotę. Oświadczył, że pod koniec życia Iskariota wypełniał polecenia dwóch osobników, Johna Miedzianołba i Johna Spiżostopa, których uważał za anioły. Toby’emu Smithowi zaś, ekspedientowi pani Brandy, wyrecytował listę wszystkich obywateli Irlandii, Szkocji, Walii i Anglii, których w ostatnich dwustu latach porwały elfy. Nigdy nie słyszał o żadnej z tych osób.

Stephen w końcu zrozumiał, że mimo wysiłków nie może mówić o zaklęciu! Osobą, która najbardziej ucierpiała przez jego dziwne milczenie i posępność, była bez wątpienia pani Brandy. Nie rozumiała jego całkowitej przemiany. Myślała tylko, że zmienił się w stosunku do niej. Pewnego dnia na początku września Stephen złożył jej wizytę. Nie widzieli się przez kilka tygodni i tak to przygnębiło panią Brandy, że aż napisała do Roberta Austina. Robert wybrał się do Stephena, by zganić go za opieszałość. Tak więc Stephen w końcu zjawił się w saloniku nad sklepem na St James’s Street, ale nikt nie miałby pretensji do pani Brandy, gdyby podczas tej wizyty zapragnęła, by gość zniknął jej z oczu. Przez całe spotkanie siedział z głową w dłoniach, wzdychał ciężko, wcale się nie odzywał. Proponowała mu wino z Konstancji, marmoladę, babeczki, najrozmaitsze łakocie. On jednak ich nie kosztował. Nic nie chciał. W końcu pani Brandy zasiadła przed kominkiem naprzeciwko Stephena i z przygnębieniem zaczęła ozdabiać haftem szlafmycę dla niego.

— Może jest już pan zmęczony Londynem i mną i pragnie powrócić do Afryki? — spytała.

— Nie — odparł Stephen.

— Afryka to z pewnością urocze miejsce. — Pani Brandy najwyraźniej postanowiła ukarać siebie, bezzwłocznie wysyłając Stephena na inny kontynent. — Tak słyszałam. Wszędzie rosną pomarańcze i ananasy, trzcina cukrowa i kakaowce… — Od czternastu lat handlowała artykułami spożywczymi i geografii świata nauczyła się dzięki produktom ze swego sklepu. Zaśmiała się z goryczą. — Marnie bym sobie radziła w Afryce. Jaki tam pożytek ze sklepów, skoro wystarczy wyciągnąć rękę i zerwać owoc z najbliższego drzewa? O tak. W Afryce straciłabym wszystko. — Przegryzła nitkę. — Chociaż z radością bym tam pojechała, choćby jutro — energicznie wbiła nitkę w niewinne ucho igielne — gdyby mnie ktoś o to poprosił.

— Pojechałaby pani do Afryki przez wzgląd na mnie? — spytał Stephen ze zdumieniem.

Pani Brandy uniosła wzrok.

— Wszędzie bym pojechała przez wzgląd na pana — odparła. — Myślałam, że pan to wie.

Popatrzyli na siebie ze smutkiem.

Stephen powiedział, że musi wrócić do obowiązków na Harley Street.

Niebo zaciągnęło się chmurami, zaczął padać deszcz, ludzie wyjęli parasole. Wędrując po St James’s Street, Stephen ujrzał dziwny widok — w szarości ponad głowami tłumu płynął ku niemu czarny statek. Była to fregata wysoka na ponad pół metra, o brudnych poszarpanych żaglach i obłażącej farbie. Wznosiła się i opadała, naśladując kołysanie statku na morzu. Stephen zadrżał na ten widok. Z tłumu wyłonił się żebrak o skórze tak czarnej i lśniącej jak skóra Stephena. Okręt przymocowany był do jego kapelusza. Idąc, żebrak pochylał i unosił głowę tak, by statek poruszał się łagodnie. Mężczyzna kołysał się i podskakiwał, powoli i ostrożnie, z obawy, że olbrzymi kapelusz spadnie na ziemię. W rezultacie wyglądało to tak, jakby w zwolnionym tempie tańczył. Żebrak ten nazywał się Johnson. Był kalekim żeglarzem, któremu odmówiono renty. Nie mając innych środków do życia, musiał śpiewać i żebrać, co zresztą szło mu znakomicie, a do tego słynął w całym mieście ze swojego dziwacznego kapelusza.

Johnson wyciągnął rękę do Stephena, lecz kamerdyner odwrócił wzrok. Nigdy się nie odzywał do czarnych o niższym statusie ani w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Obawiał się, że jeśli zostanie przyłapany na rozmowach z takimi ludźmi, ktoś może uznać, że Stephen jest jednym z nich.

Nagle usłyszał swoje nazwisko i podskoczył jak oparzony. Wołał go Toby Smith, ekspedient pani Brandy.

— Och! Panie Black! — Toby przyśpieszył kroku. — Tu pan jest! Zazwyczaj chodzi pan tak prędko! Byłem pewien, że dotarł pan już na Harley Street. Pani Brandy pozdrawia i mówi, że zostawił pan to obok krzesła.

Toby pokazał mu srebrny diadem, delikatną obręcz z metalu. Diadem zdobiło tylko kilka dziwnych znaków i powykręcanych liter.

— Przecież to nie moje! — powiedział Stephen.

— Och! — jęknął głucho Toby, po czym najwyraźniej doszedł do wniosku, że Stephen żartuje. — Zupełnie, jakby setki razy nie miał go pan na głowie.

Zaśmiał się, ukłonił i biegiem wrócił do sklepu, zostawiając Stephena z diademem w dłoni.

Stephen minął Piccadilly i ruszył wzdłuż Bond Street. Nie zaszedł zbyt daleko, gdy naraz usłyszał krzyki. Ulicą biegła jakaś drobna postać. Posturą przypominała cztero lub pięcioletniego malca, ale twarz miała znacznie starszą. Za nią pędziło w pewnej odległości dwóch bądź trzech mężczyzn, który krzyczeli: „Złodziej! Zatrzymać go!”

Stephen zagrodził drogę malcowi. Mimo że złodziejaszek nie mógł umknąć zwinnemu Stephenowi, Black nie zdołał go pochwycić. Chłopiec trzymał zawiniątko z czerwonej tkaniny, które dziwnym trafem wpadło w ręce Stephena, nim chłopak wmieszał się w tłumek przed sklepem złotnika Hemmingsa. Ludzie dopiero w tej chwili wyszli ze sklepu, a ponieważ nic nie wiedzieli o pościgu, nie rozstąpili się, gdy złodziej wbiegł między nich. Nie sposób było ustalić, dokąd uciekł.

Stephen pozostał na ulicy z zawiniątkiem. Miękki stary aksamit rozchylił się, a oczom Blacka ukazała się srebrna laska.


Jednym z członków ekipy pościgowej był wysoki, przystojny dżentelmen, odziany w dość ponurą, acz elegancką czerń.

— Niemalże go pan dorwał — powiedział do Stephena.

— Ogromnie mi przykro, że nie potrafiłem go zatrzymać — odparł Stephen. — Na szczęście, jak pan widzi, odzyskałem pańską własność. — Stephen wyciągnął ku mężczyźnie srebrną laskę, ten jednak jej nie przyjął.

— To wszystko wina mojej matki! — oświadczył ze złością. — Och! Jak mogła być tak lekkomyślna? Tysiące razy jej mówiłem, że jeśli będzie zostawiać otwarte okno w salonie, prędzej czy później wejdzie przez nie złodziej. Czyż nie powtarzałem jej tego, Edwardzie? Nie mówiłem, Johnie?

Pytania te skierowane były do służących dżentelmena, którzy przybiegli za nim. Zabrakło im tchu, więc tylko energicznie kiwając głowami, zapewnili Stephena, że w istocie ich pan tak właśnie mówił.

— Wszyscy wiedzą, że trzymam w domu wiele kosztowności — ciągnął dżentelmen — a matka otwiera okno mimo mych usilnych próśb. Teraz, rzecz jasna, szlocha z powodu utraty skarbu, który należał do mojej rodziny od setek lat. Matka bardzo jest dumna z naszego rodu i majątku. To berło dowodzi, że wywodzimy się od dawnych królów Wesseksu… Należało do Edgara, Alfreda czy kogoś tam…

— Wobec tego musi je pan zabrać — oświadczył Stephen. — Pańskiej matce z pewnością ulży, gdy zobaczy, że nic się nie stało.

Dżentelmen sięgnął po berło, lecz nagle cofnął rękę.

— Nie! — wykrzyknął. — Nie zrobię tego! Daję słowo, że nie zrobię. Gdybym zwrócił ten skarb mojej matce, z pewnością nie wyciągnęłaby żadnych wniosków na przyszłość! Nigdy się nie nauczy zamykać okien! Kto wie, co jeszcze bym utracił? Być może jutro zastałbym dom ogołocony! Nie, musi pan zatrzymać berło! To nagroda za przysługę, którą próbował mi pan oddać, łapiąc złodziejaszka.

Służący dżentelmena pokiwali głowami, jakby uznali decyzję za niezwykle rozsądną. Po chwili obok nich przystanęła kareta, a dżentelmen wraz ze sługami wsiadł do niej i odjechał.

Stephen stał w deszczu z diademem w jednej dłoni i berłem w drugiej. Przed nim rozciągały się najmodniejsze w mieście sklepy na Bond Street. W ich witrynach wystawiono jedwabie, aksamity, przybrania głowy z pereł i pawich piór, brylantów, rubinów, klejnotów i rozmaitych złotych i srebrnych świecidełek. „No cóż — pomyślał Stephen. — Bez wątpienia zechce mi ofiarować wszelkiego rodzaju dziwaczne prezenty, dobierając je z wystaw tych sklepów. Ale będę sprytniejszy od niego. Udam się do domu inną drogą”.

Skręcił w wąską alejkę pomiędzy dwoma budynkami, minął niewielkie podwórze, bramę, potem jeszcze jedną alejkę i wyłonił się na uliczce ze skromnymi domkami. Było tu całkiem pusto i dziwnie cicho, słyszał jedynie deszcz padający na kocie łby. Ze względu na ulewę fronty domów wydawały się ciemniejsze niż zwykle, niemal czarne. Mieszkańcy tej ulicy musieli być bardzo oszczędni, gdyż pomimo mroku nikt nie zapalił lampy. Chmury jednak nie do końca pokrywały niebo, więc na horyzoncie jaśniało dziwne blade światło, sprawiając, że deszcz przypominał srebrzyste promienie lejące się z czarnych niebios na mroczną ziemię.

Nagle z ciemnej alejki wytoczyło się coś błyszczącego i podskakując na mokrych kocich łbach, znieruchomiało u stóp Stephena.

Popatrzył na przedmiot, ciężko westchnął. Nawet się nie zdziwił, gdy ujrzał srebrne jabłko. Było bardzo zniszczone i wyglądało na stare. Na jego szczycie, w miejscu krzyża symbolizującego przynależność świata do Boga, znajdowała się rozpostarta dłoń z odłamanym palcem. Motyw otwartej dłoni był dobrze znany Stephenowi. Symbolem tym posługiwał się dżentelmen o włosach jak puch ostu. Zaledwie wczorajszej nocy Stephen brał udział w procesji i niósł proporzec z takim emblematem przez ciemne, chłostane wiatrami korytarze i wzdłuż szpalerów potężnych dębów.

Naraz usłyszał otwierające się okno na górnym piętrze. Wychyliła się z niego głowa kobiety. Włosy miała nawinięte na papiloty.

— No, podnoś! — wrzasnęła, piorunując Stephena wzrokiem.

— To nie należy do mnie! — odkrzyknął.

— Ze niby co?! — To ją rozwścieczyło jeszcze bardziej. — Jeszcze mi może powiesz, że to nie wypadło z twojej kieszeni? I że nie nazywam się Mariah Tompkins?! I pewnie dniami i nocami nie haruję, żeby utrzymać Pepper Street w czystości?! A ty masz czelność przychodzić tutaj i wyrzucać swoje śmiecie!

Wzdychając ciężko, Stephen podniósł jabłko. Niestety, wbrew temu, co twierdziła Mariah Tompkins, nie mógł go nosić w kieszeni, gdyż było tak ciężkie, że mało jej nie przedziurawiło. Wobec tego szedł w deszczu z berłem w jednej dłoni i jabłkiem w drugiej. Diadem włożył na głowę, gdzie najlepiej pasował. Tak ustrojony powędrował do domu.

Po przybyciu na miejsce otworzył drzwi kuchenne. Okazało się, że nie było za nimi kuchni, lecz pomieszczenie, którego nigdy wcześniej nie widział. Trzykrotnie kichnął.

Wystarczyła chwila, by zrozumiał, że nie jest w Utraconej Nadziei, lecz w dość przeciętnym pokoju, takim, jaki można by znaleźć w każdym dobrze sytuowanym domu w Londynie. Panował tu jednak nieporządek. Mieszkańcy zapewne niedawno się sprowadzili i nie zdążyli rozpakować rzeczy. Stephen widział różne przedmioty, zazwyczaj zapełniające salony i gabinety: stoliki, biurka, pulpity pod książki, przybory do kominka, krzesła rozmaitego sortu, zwierciadła, filiżanki, lak, świece, obrazki, książki (w wielkiej liczbie), meble z drzewa sandałowego, stojaki pod kałamarze, pióra, kartki, zegary, kłębki sznurka, stołki, osłony kominka i sekretarzyki. Wszystko jednak było pomieszane i stało jedno na drugim w zadziwiających kombinacjach. Wszędzie leżały skrzynie do pakowania, pudełka i pakunki, niektóre całkiem opróżnione, inne do połowy, a kilka ledwo tknięto. Słoma ze skrzyń walała się po podłodze i meblach, a w powietrzu unosił się pył, więc Stephen znowu dwukrotnie kichnął. Zauważył, że część słomy wpadła do kominka, co groziło pożarem.

W pokoju znajdowały się dwie osoby: człowiek, którego Stephen nie znał, oraz dżentelmen o włosach jak puch ostu. Człowiek, którego nigdy nie widział, siedział przy biureczku pod oknem. Zapewne powinien rozpakowywać rzeczy i robić porządki, ale porzucił swe zajęcie i zatonął w lekturze. Co jakiś czas odrywał się od tekstu, żeby zajrzeć do dwóch lub trzech innych woluminów leżących na stole. Z ożywieniem mamrotał pod nosem albo zapisywał coś w kajecie poplamionym atramentem.

Tymczasem dżentelmen o włosach jak puch ostu siedział w fotelu po drugiej stronie kominka i patrzył na tamtego mężczyznę z tak niesłychaną wrogością i irytacją, że Stephen zaczął się obawiać o życie nieznajomego. Ale w chwili, gdy dżentelmen o włosach jak puch ostu ujrzał swego ulubieńca, stał się słodki jak miód.

— Tu jesteś! — wykrzyknął. — Jakże szlachetnie wyglądasz w tych regaliach!

Naprzeciw drzwi stało wielkie zwierciadło. Po raz pierwszy Stephen ujrzał się w koronie, z berłem i jabłkiem. W każdym calu wyglądał jak król. Odwrócił się, by zobaczyć, jak jegomość przy biurku zareaguje na nagłe pojawienie się czarnego człowieka w koronie.

— Och! Nim się nie kłopocz! — powiedział dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Nie widzi nas ani nie słyszy. Ma tyle talentu co ten drugi. Patrz!

Zgniótł kartkę w kulkę i energicznie cisnął nią w głowę mężczyzny. Ten nawet się nie skrzywił, chyba w ogóle nie zdał sobie sprawy z zaczepki.

— Drugi? — powtórzył Stephen. — Co pan ma na myśli?

— To ten młodszy mag. Niedawno zawitał do Londynu.

— Doprawdy? Słyszałem o nim, rzecz jasna. Sir Walter bardzo go poważa. Przyznam jednak, że zapomniałem jego nazwiska.

— A kogóż ono obchodzi? Najważniejsze, że jest niemal równie głupi jak ten starszy i prawie tak samo brzydki.

— Co? — odezwał się nagle mag. Oderwał się od księgi i z podejrzliwym wyrazem twarzy rozejrzał po pokoju. — Jeremy! — zawołał bardzo głośno.

Służący wetknął głowę przez drzwi, ale nie zadał sobie trudu, by wejść.

— Panie? — zapytał.

Stephen otworzył szeroko oczy — takie zachowanie nie uszłoby płazem na Harley Street. Celowo zgromił sługę lodowatym wzrokiem, by ten wiedział, co o nim myśli. Po chwili przypomniał sobie, że przecież służący go nie widzi.

— Te londyńskie domy są okropnie akustyczne — powiedział mag. — Słyszę ludzi w domu obok.

Było to na tyle interesujące, by sługa imieniem Jeremy raczył wejść do pokoju. Stanął na środku i zaczął nasłuchiwać.

— Czy wszystkie ściany są tak cienkie? — ciągnął mag. — Myślisz, że coś z nimi nie w porządku?

Jeremy zadudnił w ścianę, która dzieliła dom od sąsiedniego. Odpowiedział mu głuchy cichy dźwięk, jaki mogłaby wydać każda inna gruba, solidna ściana w królestwie. Nic nie rozumiejąc, powiedział:

— Nic nie słyszę. Co mówili?

— Chyba jeden nazwał drugiego brzydkim i głupim.

— Na pewno? Po tej stronie mieszkają dwie leciwe damy.

— Ha! To nie jest żaden dowód. W dzisiejszych czasach wiek niczego nie gwarantuje.

Maga najwyraźniej znudziła wymiana zdań po tej uwadze i ponownie zatonął w lekturze. Jeremy czekał przez chwilę, a ponieważ pan o nim zapomniał, odszedł. — Jeszcze nie zdążyłem panu podziękować za te wspaniałe dary — powiedział Stephen do dżentelmena.

— Och, Stephenie! Tak się cieszę, że sprawiłem ci radość. Wyznam w sekrecie, że diadem to twój kapelusz odmieniony mocą magii. Wolałbym podarować ci prawdziwą koronę, ale w tak krótkim czasie nie miałem skąd jej wziąć. Zapewne jesteś rozczarowany. Właściwie teraz przyszło mi do głowy, że król Anglii ma kilka koron i rzadko je wkłada.

Uniósł dłonie w powietrze i wycelował w niebo dwa niezwykle długie i blade palce.

— Och! — krzyknął Stephen, uświadomiwszy sobie, co knuje dżentelmen. — Jeśli chce pan rzucić zaklęcie, by król Anglii przybył tu z jedną ze swoich koron — a zapewne tak jest, znam przecież pańską życzliwość, błagam, by oszczędził pan sobie trudu! Korona nie jest mi w tej chwili potrzebna, a król Anglii ma już swoje lata. Może uprzejmiej będzie pozwolić mu pozostać w domu?

— No dobrze! — zgodził się dżentelmen wielkodusznie i opuścił ręce.

Z braku lepszego zajęcia powrócił do wyzywania maga. Nic mu w nim nie odpowiadało. Wyśmiał książkę, którą czytał, nie spodobał mu się fason jego butów i zupełnie nie przypadł mu do gustu jego wzrost (mimo że mag był dokładnie takiego samego wzrostu jak dżentelmen o włosach jak puch ostu, co wyszło na jaw w chwili, gdy przypadkiem stanęli obok siebie).

Stephen chciał jak najszybciej powrócić do obowiązków na Harley Street, obawiał się jednak, że jeśli zostawi obu mężczyzn samych, dżentelmen zacznie rzucać w maga czymś o wiele cięższym niż kulki z papieru.

— Może przejdziemy się razem na Harley Street? — zapytał. — Opowie mi pan, jak pańskie szlachetne czyny okryły chwałą Londyn. To takie interesujące. Nigdy mnie nie nuży.

— Z radością, Stephenie! Z radością!

— Czy to daleko?

— Co, Stephenie?

— Harley Street. Nie wiem, gdzie jesteśmy.

— Na Soho Square, nie, to wcale nie jest daleko! Gdy dotarli do domu na Harley Street, dżentelmen wyjątkowo serdecznie pożegnał się ze Stephenem, prosząc, by nie czuł smutku, gdyż jeszcze tej nocy spotkają się w Utraconej Nadziei.

— Odbędzie się urocza ceremonia w dzwonnicy wschodniej wieży. Uczcimy pewne wydarzenie mniej więcej sprzed pięciu setek lat, kiedy dzięki swemu sprytowi schwytałem nieletnich potomków mego wroga. Zrzuciliśmy ich z dzwonnicy. Dziś odtworzymy ten podniosły moment triumfu. Ubierzemy słomiane kukły w poplamione krwią ubrania, zrzucimy je na bruk, a potem będziemy śpiewać i radować się ich upadkiem.

— Co roku odprawia się tę ceremonię, panie? Z pewnością bym ją zapamiętał. Robi… wielkie wrażenie.

— Cieszy mnie, że tak uważasz. Odprawiamy ją zawsze, gdy tylko mam na nią ochotę. Ale muszę ci powiedzieć, że uroczystość robiła znacznie większe wrażenie, gdy z dzwonnicy zrzucaliśmy prawdziwe dzieci.

Rozdział piąty Żona maga grudzień 1809–styczeń 1810

Teraz Londyn miał dwóch magów do podziwiania i uwielbiania. Czytelnika zapewne nie zdziwi, gdy zdradzę, że z tej dwójki metropolia wolała pana Strange’a. Zdaniem wszystkich tak właśnie powinien prezentować się mag. Strange był wysoki, czarujący, obdarzony niezwykłym ironicznym uśmiechem. W przeciwieństwie do pana Norrella dużo mówił o magii i bez oporów odpowiadał na pytania. Państwo Strange’owie bywali na rozmaitych przyjęciach i kolacjach, podczas których Strange zwykle zabawiał towarzystwo drobnymi magicznymi sztuczkami. Największym powodzeniem cieszyły się wizje ukazujące się na powierzchni wody[58]. W przeciwieństwie do pana Norrella Strange nie używał srebrnej miednicy — tradycyjnego naczynia do tworzenia wizji. Jego zdaniem nie warto było się męczyć z czymś tak małym. Wolał raczej czekać, aż służba uprzątnie stoły, po czym rozlewał na blacie wodę lub wino i przywoływał obrazy. Na szczęście gospodarze byli zazwyczaj tak zachwyceni magią, że rzadko narzekali na poplamione i zniszczone meble oraz dywany.

Państwo Strange’owie zadomowili się w Londynie. Zamieszkali na Soho Square. Arabella z przyjemnością zajęła się urządzaniem nowego domu: zamawiała eleganckie meble u stolarzy, zapraszała przyjaciółki, by pomogły jej dobrać idealną służbę, i codziennie odwiedzała sklepy.

Pewnego ranka w połowie grudnia otrzymała wiadomość od jednego z ekspedientów (bardzo uczynnego jegomościa) ze sklepu Haiga i Chippendale’a, że brązowy jedwab w naprzemienne pasy gładkiej i morowanej tkaniny właśnie przybył i (zdaniem ekspedienta) doskonale nada się na zasłony w salonie pani Strange. To wymusiło pewną zmianę w planie dnia Arabelli.

— Z opisu pana Sumnera wynika, że tkanina jest bardzo elegancka — powiedziała Strange’owi przy śniadaniu. — Sądzę, że przypadnie mi do gustu. Jeśli jednak wybiorę brązowy jedwab na zasłony, będę musiała zrezygnować z aksamitu w kolorze wina na szezlong. Brąz i głęboka czerwień nie pasują do siebie. Pójdę jutro do Flinta i Clarka, by znów zerknąć na czerwony aksamit. Zobaczymy, czy zdołam się przekonać do rezygnacji z tego pomysłu. Potem udam się do Haiga i Chippendale’a. Oznacza to jednak, że nie będę miała czasu odwiedzić twojej ciotki, choć powinnam, przecież dziś przed południem wyjeżdża do Edynburga. Chciałam jej podziękować za to, że znalazła nam Mary.

— Hm? — mruknął Strange, pałaszując gorące bułeczki z marmoladą i czytając Znamienne uwagi o elfiej anatomyi Holgartha i Pickle’a[59].

— Mary. To nowa pokojówka. Widziałeś ją wczoraj wieczorem.

— Aha — odparł Strange i odwrócił stronę.

— Wygląda na miłą, sympatyczną dziewczynę o pogodnym usposobieniu. Na pewno nie da nam powodów do niezadowolenia. Wracając do tematu — byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś dzisiejszego ranka odwiedził ciotkę. Możesz zajść na Henrietta Street po śniadaniu i podziękować jej za Mary. Potem idź do Haiga i Chippendale’a i tam na mnie poczekaj. Och, czy zechciałbyś wstąpić do Wedgwooda i Byerleya i spytać, kiedy pojawi się zastawa stołowa? To nie nastręczy ci problemów. Sklep jest niemal po drodze. — Popatrzyła na męża z powątpiewaniem. — Jonathanie, czy ty mnie słuchasz?

— Hm? — mruknął znów Strange i uniósł wzrok. — Ależ naturalnie!

Tak więc Arabella w towarzystwie jednego z lokajów wyruszyła na Wigmore Street, gdzie mieścił się sklep Flinta i Clarka. Tym razem doszła do wniosku, że aksamit w kolorze głębokiej czerwieni, jakkolwiek piękny, jest jednak zbyt posępny. Pośpiesznie przeszła na St Martin’s Lane, by nacieszyć wzrok widokiem jedwabiu o barwie brązu. U Haiga i Chippendalea odkryła, że wprawdzie czeka na nią ekspedient, ale jej mąż tu jeszcze nie dotarł. Ekspedient z przykrością oświadczył, że pan Strange dziś się w ogóle nie zjawił. Arabella ponownie wyszła na ulicę.

— George, czy widziałeś gdzieś swego pana? — zapytała lokaja.

— Nie, proszę pani.

Z nieba zaczął siąpić deszczyk. Przeczucie nakazało Arabelli popatrzeć w okno księgarni. Ujrzała tam Strange’a — dyskutował z sir Walterem Pole’em. Weszła zatem do środka i po przywitaniu się z sir Walterem grzecznie spytała małżonka, czy odwiedził ciotkę i czy zajrzał do Wedgwooda i Byerleya.

Strange wydawał się zakłopotany. Opuścił wzrok, zdając sobie sprawę, że trzyma w dłoni wielką księgę.

— Zrobiłbym to, skarbie, naturalnie — powiedział. — Ale sir Walter przez cały czas ze mną rozmawiał… Dlatego właśnie nie dotrzymałem zobowiązań.

— To wyłącznie moja wina — pośpiesznie zapewnił sir Walter Arabellę. — Mamy problem z blokadą. To nic poważnego, właśnie rozmawiam o tym z panem Strange’em w nadziei, że może on i pan Norrell będą nam w stanie pomóc.

— Pomożecie? — spytała Arabella.

— Tak przypuszczam — odparł Strange.

Sir Walter wyjaśnił, że rząd brytyjski otrzymał informację o kilku, najprawdopodobniej dziesięciu, francuskich okrętach, które przerwały angielską blokadę. Nikt nie wiedział, dokąd popłynęły i jakie były zamiary załogi. Rząd nie orientował się również, gdzie się podział admirał Armingcroft, który miał nie dopuścić do takiej sytuacji. Admirał wraz z flotą złożoną z dziesięciu fregat oraz dwóch okrętów liniowych po prostu zniknął — zapewne udał się w pościg za Francuzami. Tymczasem w Maderze stacjonował dobrze rokujący młody kapitan. Gdyby admiralicja zdołała się dowiedzieć, co zaszło (a przede wszystkim gdzie), bardzo chętnie powierzyłaby kapitanowi Lightwoodowi dowodzenie czterema czy pięcioma dodatkowymi okrętami i wysłała go ze wsparciem we właściwe miejsce. Lord Mulgrave spytał admirała Greenwaxa, co czynić, a admirał przekazał to pytanie ministrom. Członkowie rządu nakazali zaś admiralicji natychmiastowe konsultacje z panami Strange’em i Norrellem.

— Proszę nie myśleć, że admiralicja jest zupełnie bezradna bez pomocy pana Strange’a. — Sir Walter uśmiechnął się do Arabelli. — Wszyscy robili, co mogli. Wysłali jednego z urzędników, pana Petrofaxa, do Greenwich, by odszukał przyjaciela admirała Armingcrofta z lat dziecięcych. Ponieważ przyjaciel świetnie znał Armingcrofta, istniała nadzieja, że powie nam, jak zachowałby się on w danych okolicznościach. Kiedy jednak pan Petrofax dotarł do Greenwich, przyjaciel admirała leżał w łóżku tak pijany, że chyba nawet nie rozumiał, co się do niego mówi.

— Sądzę, że Norrell i ja zdołamy coś wymyślić — oświadczył Strange. — Najpierw będę jednak musiał obejrzeć mapy.

— W domu mam wszystkie niezbędne mapy i dokumenty. Jeden z naszych służących zaniesie je dzisiaj na Hanover Square, więc gdyby zechciał pan porozmawiać z panem Norrellem…

— Och, możemy się zająć tym od razu — przerwał Strange. — Arabella na pewno chwilkę zaczeka. Prawda? — zwrócił się do żony. — O drugiej mam spotkanie z panem Norrellem i sądzę, że jeśli od razu wytłumaczę mu, na czym polega problem, zdołamy obmyślić rozwiązanie jeszcze przed obiadem.

Arabella, niczym słodka, uległa kobieta i dobra żona, postanowiła chwilowo nie myśleć o nowych zasłonach i zapewniła obu panów, że poczeka. Ustalono, że państwo Strange’owie udadzą się wraz z sir Walterem do jego domu na Harley Street.

Strange wyciągnął zegarek i popatrzył na cyferblat.

— Dwadzieścia minut na Harley Street, trzy kwadranse na poznanie problemu. Potem piętnaście minut na Soho Square. Tak, jest mnóstwo czasu.

Arabella się roześmiała.

— Nie zawsze jest taki skrupulatny, zapewniam pana — powiedziała do sir Waltera. — We wtorek spóźnił się na spotkanie z lordem Liverpoolem. Pan Norrell nie był zachwycony.

— To nie moja wina — wtrącił Strange. — Byłem gotów na czas, ale nie mogłem znaleźć rękawiczek.

Żartobliwa uwaga Arabelli najwyraźniej nie przestawała go trapić, gdyż w drodze na Harley Street co chwila spoglądał na zegarek, jakby miał nadzieję, że odkryje tajemnicę Czasu i udowodni, że spóźniał się nie bez przyczyny. Kiedy dotarli do Harley Street, wykrzyknął nagle:

— Ha! Wiem, co się dzieje. Mój zegarek źle chodzi!

— Nie sądzę. — Sir Walter wyjął własny i pokazał go Strange’owi. — Jest południe. Mój czasomierz wskazuje tę samą godzinę.

— Czemu zatem nie słychać dzwonów? — zapytał Strange. — Słyszysz dzwony? — zwrócił się do małżonki.

— Nie, niczego nie słyszę.

Sir Walter poczerwieniał i wymamrotał coś o tym, że dzwony w tej parafii oraz w sąsiednich już nie biją.

— Naprawdę? — zdumiał się Strange. — Ale dlaczego, na Boga?

Sądząc z miny, sir Walter wolałby, aby Strange się tym nie interesował, lecz mimo to odparł:

— Choroba lady Pole źle wpłynęła na stan jej nerwów. Bicie dzwonów szczególnie ją drażni, dlatego też poprosiłem członków rady parafialnej St Mary Le Bonę i św. Piotra, by przez wzgląd na nerwy lady Pole nie dzwonili. Łaskawie wyrazili zgodę.

Brzmiało to raczej niezwykle, no ale w końcu wszyscy wiedzieli, że choroba lady Pole także nie należała do zwyczajnych, a jej symptomy nie były typowe. Państwo Strange’owie nigdy nie spotkali lady Pole. Od dwóch lat nikt jej nie widywał.

Gdy tylko dotarli na Harley Street numer dziewięć, Strange jak najszybciej chciał zerknąć w dokumenty sir Waltera. Musiał jednak uzbroić się w cierpliwość i poczekać, aż sir Walter upewni się, że pod ich nieobecność Arabelli nie zabraknie rozrywek. Sir Walter był dobrze wychowanym człowiekiem i wyjątkowo nie lubił zostawiać gościa samego. Porzucenie damy zaś było szczególnym nietaktem. Strange z kolei nie chciał się spóźnić na spotkanie z panem Norrellem, więc gdy sir Walter proponował Arabelli rozmaite rozrywki, Strange wychodził ze skóry, aby udowodnić, że jego żona ich nie potrzebuje.

Sir Walter właśnie pokazywał Arabelli książki na regale. Polecił jej uwadze Belindę pani Edgeworth, rozrywkową lekturę.

— Och, czytałem Arabelli Belindę dwa albo trzy lata temu — przerwał mu Strange. — Poza tym chyba nie zabawimy tak długo, by miała czas przebrnąć przez trzytomowe dzieło.

— Może herbaty i ciasta? — spytał zatem sir Walter.

— Arabella nie lubi makowca — znowu przerwał Strange, biorąc do ręki Belindę i podczytując pierwszy tom. — Wyjątkowo nie lubi.

— No to kieliszek madery — nie rezygnował sir Walter. — Z pewnością chętnie skosztuje pani madery. Stephenie, Stephenie, przynieś pani Strange kieliszek madery.

W tajemniczy, cichy sposób, typowy dla dobrze wyszkolonych londyńskich lokajów, u boku sir Waltera zmaterializował się wysoki czarnoskóry służący. Pana Strange’a bardzo zaintrygowało nagłe pojawienie się Stephena. Przez chwilę uważnie się w niego wpatrywał, po czym powiedział do żony:

— Nie chcesz madery, prawda? Niczego nie chcesz.

— Zgadza się, Jonathanie. — Arabella była wyraźnie rozbawiona tą dziwną wymianą zdań. — Dziękuję za wszystko, sir Walterze, chętnie tu sobie posiedzę i poczytam.

Czarny służący skłonił się i odszedł tak cicho, jak przyszedł, a Strange i sir Walter poszli dyskutować o francuskiej flocie i zaginionych angielskich okrętach. Kiedy Arabella została sama, doszła do wniosku, że istotnie nie ma nastroju do czytania. Rozejrzała się po salonie w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Jej wzrok przyciągnęło wielkie malowidło: pejzaż przedstawiający las i ruiny zamku na urwisku. Drzewa były ciemne i ponure, a ruiny oraz strome zbocze muskał złoty blask zachodzącego słońca. Przez kontrast niebo wydawało się tak pełne światła, że aż opalizowało. Dużą część tła zajmował srebrzysty staw, w którym tonęła jakaś młoda dama. Pochylała się nad nią inna osoba, nie dało się jednak powiedzieć, czy to mężczyzna, czy kobieta, satyr lub może faun. Choć Arabella uważnie wpatrywała się w postaci, nie potrafiła ustalić, czy osoba ta planuje ocalić tonącą, czy pogrążyć ją w toni. Zmęczywszy się patrzeniem na obraz, Arabella wyszła na korytarz, by obejrzeć inne malowidła. Ponieważ były to głównie akwarele przedstawiające Brighton i Chelmsford, szybko ją znudziły.

Z pokoju obok usłyszała głosy sir Waltera i Strange’a:

— …nadzwyczajne! A przecież w sumie byczy z niego chłop — mówił sir Walter.

— Ach, wiem, o kogo chodzi! Ma brata, organistę w katedrze w Bath — powiedział Strange. — A ten ma czarno-białego kota, który spaceruje ulicami Bath tuż przed swym panem. Raz, gdy szedłem Milsom Street…

Jedne drzwi były uchylone i Arabella ujrzała za nimi bardzo elegancki salon z wieloma obrazami, chyba wspanialszymi i barwniejszymi niż te, które już miała sposobność obejrzeć. Weszła.

Pokój wydawał się pełen światła, choć za oknem nadal było szaro i ponuro.

„Skąd to światło?”, zastanawiała się Arabella. Całkiem, jakby biło od obrazów, a to przecież niemożliwe. Wszystkie malowidła przedstawiały Wenecję[60]. Z pewnością osobliwa atmosfera panująca w pomieszczeniu brała się z przytłaczająco wielu przedstawień nieba oraz morza na płótnach.

Kiedy Arabella obejrzała obrazy na jednej ścianie, odwróciła się do drugiej i ku swojemu przerażeniu odkryła, że nie jest sama. Na niebieskiej sofie przed kominkiem siedziała młoda kobieta i patrzyła na gościa z ciekawością. Sofa miała wysokie oparcie — to dlatego wcześniej Arabella nikogo nie dostrzegła.

— Och! Bardzo przepraszam!

Młoda kobieta nie odpowiedziała.

Była niesłychanie elegancką damą o bladej, idealnej cerze i pięknie ułożonych ciemnych włosach. Miała na sobie suknię z białego muślinu i hinduską chustę w barwach kości słoniowej, srebra i czerni. Wydawała się zbyt dobrze ubrana jak na guwernantkę i zbyt swobodna jak na damę do towarzystwa. Skoro jednak bawiła tu w gościnie, czemu sir Walter jej nie przedstawił?

Spłoniona Arabella dygnęła przed młodą kobietą i powiedziała:

— Myślałam, że nikogo tu nie ma. Proszę mi wybaczyć to najście. — Odwróciła się, by opuścić salon.

— Och, mam nadzieję, że nie chce pani odejść — rzekła młoda dama. — Tak rzadko kogoś widuję. Niemal nigdy! Poza tym pragnęła pani obejrzeć obrazy. Proszę nie zaprzeczać, widziałam w lustrze, jak wchodzi pani do pokoju.

Nad kominkiem wisiało duże weneckie zwierciadło oprawione w nadzwyczaj kunsztowną ramę ze szkła, dekorowaną niesłychanie brzydkimi szklanymi kwiatami i wolutami.

— Mam nadzieję, że nie będę pani przeszkadzała — dodała nieznajoma.

— Ależ to ja nie chcę przeszkadzać pani — wyjaśniła Arabella.

— Skądże znowu! — Młoda kobieta wskazała ręką obrazy. — Proszę.

Czując, że odmowa byłaby demonstracją bardzo złych manier, Arabella podziękowała nieznajomej i podeszła do malowideł, jednak przyglądała im się dużo mniej uważnie niż poprzednio, świadoma, że kobieta przez cały czas obserwuje ją w lustrze.

Kiedy skończyła, młoda dama poprosiła ją o zajęcie miejsca.

— Jak się pani podobały? — zapytała nieznajoma.

— Cóż, z pewnością są piękne — odparła Arabella. — Zwłaszcza te przedstawiające procesje i święta. Takie obchody nie są znane w Anglii! Tyle powiewających proporców! Tyle złoconych łodzi i wytwornych kostiumów! Moim zdaniem jednak artysta woli budynki i błękitne niebo od ludzi. Namalował ich tak małymi, tak nieważnymi! Wydają się wręcz zagubieni pośród tylu marmurowych pałaców i mostów. Nie uważa pani?

Te słowa chyba rozbawiły młodą kobietę, gdyż uśmiechnęła się zagadkowo.

— Och, wydaje mi się, że faktycznie są zagubieni, biedacy! Pomijając wszystko inne, Wenecja to zwykły labirynt — ogromny i piękny, rzecz jasna, niemniej labirynt, i tylko najstarsi mieszkańcy umieją się w nim odnaleźć. Przynajmniej ja to tak odbieram.

— Naprawdę? — zdziwiła się Arabella. — To z pewnością bardzo kłopotliwe. Ale uczucie zagubienia w labiryncie musi być wspaniałe! Oddałabym niemal wszystko, by się tam znaleźć!

Młoda kobieta patrzyła na nią z melancholijnym uśmiechem.

— Gdyby tak jak ja miesiącami wędrowała pani przez nie kończące się ciemne korytarze, nie miałaby pani takich pragnień. Przyjemność wynikająca z zagubienia się w labiryncie szybko powszednieje. A co do dziwacznych ceremonii, procesji i świąt, cóż… — Wzruszyła ramionami. — Nie cierpię ich!

Arabella niezbyt ją rozumiała, ale doszła do wniosku, że chyba powinna poznać tożsamość młodej damy. Zapytała ją zatem o imię.

— Jestem lady Pole.

— Och! No tak. — Arabella nie wiedziała, czemu wcześniej na to nie wpadła. Przedstawiła się gospodyni, po czym wyjaśniła, że jej mąż załatwia sprawę z sir Walterem i dlatego się tu dziś znalazła.

Z biblioteki dobiegł je wybuch śmiechu.

— Podobno rozmawiają o wojnie — zauważyła Arabella. — Albo ostatnio zrobiła się o wiele bardziej rozrywkowa, albo, jak podejrzewam, dawno od niej odeszli i teraz obgadują znajomych. Pół godziny temu pan Strange myślał wyłącznie o następnym spotkaniu, teraz jednak zapewne sir Walter skłonił go do pogawędki o innych sprawach i Jonathan zapewne całkiem zapomniał o swych planach. — Uśmiechnęła się do siebie jak żona, która udaje, że krytykuje męża, ale tak naprawdę się nim chwali. — Uważam, że to najbardziej roztargniony człowiek pod słońcem. Zapewne często wystawia cierpliwość pana Norrella na próbę.

— Pana Norrella? — powtórzyła lady Pole.

— Pan Strange ma zaszczyt być uczniem pana Norrella — wyjaśniła Arabella.

Spodziewała się, że lady Pole zaraz pochwali niezwykłe umiejętności pana Norrella lub wyrazi wdzięczność za jego dobroć. Lady Pole jednak milczała, więc Arabella ciągnęła:

— Rzecz jasna, słyszeliśmy o cudownej magii, którą zaprezentował pan Norrell, by panią ratować.

— Pan Norrell nie jest moim przyjacielem — powiedziała lady Pole chłodnym, rzeczowym tonem. — Wolałabym być martwa, niż tak żyć.

Zaskoczona Arabella przez moment nie mogła wykrztusić ani słowa. Nie miała powodów darzyć pana Norrella ciepłymi uczuciami — nigdy nie wyświadczył jej żadnej grzeczności, kilkakrotnie wręcz wychodził z siebie, by okazać jej swoje lekceważenie, ale mimo wszystko był jedynym poza Jonathanem przedstawicielem magicznej profesji. I tak jak żona admirała zawsze bierze stronę marynarki, a żona biskupa zawsze przychylnie wypowiada się o Kościele, Arabella czuła się zobowiązana bronić drugiego maga.

— Ból i cierpienie to najgorsi towarzysze, z pewnością ma ich pani serdecznie dosyć. Nikt na świecie nie mógłby pani winić za to, że chce się ich pozbyć. — Ale mówiąc te słowa, Arabella myślała: „Bardzo to dziwne, przecież nie wygląda na chorą. Ani trochę”. — Jeśli się jednak nie mylę, ma pani pociechę w swoim cierpieniu. Muszę wyznać, że zawsze, gdy słyszę nazwisko pani, towarzyszą mu pochwały pod adresem jego lordowskiej mości. Z pewnością nie chciałaby pani zostawić męża. Musi pani czuć choćby odrobinę wdzięczności dla pana Norrella właśnie przez wzgląd na sir Waltera.

Lady Pole nic na to nie odpowiedziała, zaczęła natomiast wypytywać Arabellę o jej męża. Od jak dawna praktykuje magię? Od jak dawna jest uczniem pana Norrella? Czy odnosi sukcesy? Czy sam czaruje, czy tylko słucha wskazówek nauczyciela?

Arabella usiłowała jak najrzetelniej odpowiadać na pytania.

— Jeśli chciałaby pani o coś zapytać pana Strange’a, jeśli mógłby w czymś pomóc, proszę tylko powiedzieć.

— Dziękuję. Muszę coś wyznać dla dobra pani męża, a także swojego. Pan Strange powinien wiedzieć, na jak straszliwy los skazał mnie pan Norrell. Powinien wiedzieć, z kim się zadaje. Powie mu pani?

— Oczywiście. Ja…

— Proszę obiecać.

— Powiem panu Strange’owi wszystko, czego sobie pani życzy.

— Muszę panią przestrzec, że niejednokrotnie próbowałam opowiedzieć ludziom o swoim nieszczęściu i nigdy mi się to nie udało.

Gdy lady Pole zamilkła, zdarzyło się coś, w co Arabelli trudno było uwierzyć. Miała wrażenie, że jeden z obrazów się poruszył albo że ktoś przemknął za lustrami, i przyszło jej do głowy, że ten pokój wcale nie jest pokojem, że ścianom brakuje trwałości, że to tylko rozstaje dróg, gdzie dziwne wiatry z odległych miejsc hulają nad lady Pole.

— W 1607 roku — zaczęła dama — pewien dżentelmen nazwiskiem Redeshawe, z Halifaksu, w zachodniej części hrabstwa York, odziedziczył po ciotce dziesięć funtów. Przeznaczył tę sumę na turecki dywan, który przywiózł do domu i rozłożył na kamiennych płytach w salonie. Potem uraczył się piwem i zasnął w fotelu przy kominku. Zbudził się o drugiej nad ranem i ujrzał na dywanie trzystu lub czterystu ludzi, płci obojga, wysokich na pięć do ośmiu centymetrów. Pan Redeshawe zauważył, że najważniejsi wśród nich mają na sobie przepiękne złote i srebrne zbroje i siedzą na białych królikach, pełniących rolę naszych słoni. Gdy spytał, co robią, pewien śmiałek wspiął się na jego ramię i pisnął mu do ucha, że zamierzają stoczyć bitwę podług zasad Honore Boneta i że dywan pana Redeshawe’a idealnie się do tego nadaje, gdyż dzięki regularności wzorów heroldom łatwiej jest ustalić, czy obie armie stoją na właściwych pozycjach i czy nie mają niesprawiedliwej przewagi nad przeciwnikiem. Pan Redeshawe nie życzył sobie jednak, by na jego nowym dywanie toczono bitwy, wziął zatem miotłę… Nie, chwileczkę! — Lady Pole umilkła i ukryła twarz w dłoniach. — Nie to chciałam powiedzieć.

Zaczęła ponownie. Tym razem opowiedziała historię człowieka, który wybrał się do lasu na polowanie. W pewnym momencie oddalił się od towarzyszy. Nagle jego koń zahaczył podkową o króliczą norę, potknął się, a jeździec wyleciał z siodła. Miał dziwne wrażenie, że wpadł do króliczej dziury. Kiedy się pozbierał, odkrył, iż jest w niezwykłej krainie, oświetlonej własnym słońcem i skrapianej własnym deszczem. W lesie podobnym do tego, który właśnie opuścił, ujrzał dwór, gdzie grupa dosyć ekscentrycznych dżentelmenów grała w karty.

Lady Pole właśnie dotarła do części, w której dżentelmeni poprosili zagubionego myśliwego, by do nich dołączył, kiedy nagle cichy dźwięk, zaledwie odrobinę głośniejszy niż szelest wciąganego do płuc powietrza, sprawił, że Arabella odwróciła głowę. Odkryła, że do pokoju wszedł sir Walter i ze zdumieniem patrzy na żonę.

— Jesteś zmęczona — powiedział do niej.

Lady Pole odwzajemniła jego spojrzenie. Miała dziwny wyraz twarzy. Malował się na niej smutek i żal, ale i, o dziwo, lekkie rozbawienie, całkiem jakby pomyślała: „Popatrz no tylko! Ależ z nas żałosna para!”

— Jestem tak samo zmęczona jak zawsze — powiedziała. — Wczoraj w nocy strasznie się nachodziłam. Tańczyłam godzinami.

— Wobec tego odpocznij — zasugerował. — Zabiorę cię na górę do Pampisford, ona się tobą zajmie.

Początkowo lady Pole miała chyba zamiar protestować. Złapała Arabellę za rękę i ją uścisnęła, jakby chcąc pokazać mężowi, że nie zamierza rozstać się z gościem. Nagle jednak puściła dłoń Arabelli, wsparła się na mężu, a ten poprowadził ją do drzwi. Przystanęła w progu.

— Do widzenia pani. Mam nadzieję, że pozwolą pani znów mnie odwiedzić. Proszę, by uczyniła mi pani ten zaszczyt. Nikogo nie widuję… Właściwie widuję mnóstwo osób, ale nie ma wśród nich chrześcijan.

Arabella zrobiła krok w przód, chcąc uścisnąć dłoń lady Pole i zapewnić gospodynię, że chętnie przyjdzie, ale sir Walter już wyprowadził małżonkę. Po raz drugi Arabella została całkiem sama w pokoju na Harley Street.

Usłyszała bicie dzwonu.

Zdziwiła się nieco, pamiętając, co wcześniej mówił sir Walter. Dzwon wydawał się bardzo smutny… Dźwięk dochodził z oddali… Oczyma duszy zobaczyła rozmaite melancholijne sceny…

Posępne, chłostane wiatrami moczary i wrzosowiska; puste pola, a na nich gdzieniegdzie mury w ruinie i bramy zwisające krzywo z zawiasów; czarny walący się kościół; otwarty grób; samobójca pochowany na rozstaju dróg; stos kości na śniegu w poświacie zmierzchu; szubienica z wisielcem; człowiek ukrzyżowany na kole; stara włócznia zanurzona w bagnie, a na niej dziwny talizman, przypominający mały skórzany palec; strach na wróble, którego czarne łachmany powiewają na wietrze tak gwałtownie, jakby lada chwila miał skoczyć i przyfrunąć do niej na wielkich czarnych skrzydłach…

— Błagam o wybaczenie, jeśli zobaczyła tu pani coś, co ją zaniepokoiło — powiedział sir Walter, który właśnie wrócił do pokoju.

Arabella przytrzymała się oparcia krzesła, żeby nie stracić równowagi.

— Pani Strange? Nie wygląda pani najlepiej. — Ujął ramię Arabelli i pomógł jej usiąść. — Czy kogoś sprowadzić? Męża pani? Pokojówkę lady Pole?

— Nie, nie — odparła Arabella nieco stłumionym głosem. — Nikogo, nic. Myślałam… Nie wiedziałam, że pan tu jest. To wszystko.

Sir Walter patrzył na nią z wielką troską. Usiłowała się uśmiechnąć, ale nie była pewna, czy jej wyszło. Sir Walter włożył ręce do kieszeni, wyjął je, przejechał palcami po włosach, po czym głęboko westchnął.

— Rozumiem, że lady Pole opowiadała pani rozmaite dziwne historie — powiedział ze smutkiem.

Arabella skinęła głową.

— To panią przygnębiło. Bardzo mi przykro.

— Ależ nie, skąd. Lady Pole mówiła o… o nieco dziwnych sprawach, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Ani trochę! Poczułam się nieco słabo, bardzo proszę jednak nie łączyć tych dwóch rzeczy! Moje samopoczucie nie ma nic wspólnego z pańską małżonką! Niemądrze wyobraziłam sobie, że widzę coś w rodzaju zwierciadła, a w nim dziwne krajobrazy… Czułam, że zapadam się w tym zwierciadle. Chyba byłam bliska omdlenia, ale pańskie wejście mu zapobiegło. Bardzo dziwne. Do tej pory nic takiego mnie nie spotkało.

— Przyprowadzę pana Strange’a.

— Proszę bardzo, jeśli pan sobie tego życzy, ale zapewniam pana, że będzie znacznie mniej przejęty niż pan. — Arabella zaśmiała się serdecznie. — Pana Strange’a nie interesują niedyspozycje innych. Jego własne to całkiem inna sprawa. Nie ma potrzeby po nikogo posyłać. Widzi pan, doszłam do siebie. Nic mi nie jest. Zapadła cisza.

— Lady Pole… — zaczęła nagle Arabella, ale urwała, nie wiedząc, co powiedzieć.

— Moja małżonka zazwyczaj jest spokojna — zapewnił ją sir Walter. — Może niezbyt pogodna, ale spokojna. Te rzadkie okazje jednak, gdy w naszym domu pojawia się nowy gość, zawsze poruszają ją do tego stopnia, że wygłasza dziwaczne mowy. Liczę na pani wyrozumiałość i mam nadzieję, że nie będzie pani powtarzać historyjek zasłyszanych od mojej żony.

— Och! Oczywiście. Będę milczeć jak grób.

— Bardzo pani życzliwa.

— Czy mogłabym… czy mogłabym jeszcze ją odwiedzić? Lady Pole chyba bardzo sobie tego życzyła, a i mnie by to uszczęśliwiło.

Sir Walter bardzo długo rozważał tę prośbę. W końcu skinął głową, po czym płynnie zmienił to skinienie w ukłon.

— Oboje będziemy zobowiązani — oznajmił. — Dziękuję.

Wkrótce Strange i Arabella opuścili dom na Harley Street. Strange był niezwykle zadowolony.

— Wiem już, co robić — powiedział do żony. — Bułka z masłem. Szkoda, że muszę czekać na opinię Norrella, zanim zacznę, bez tego problem zostałby rozwiązany w pół godziny. Moim zdaniem najważniejsze są dwie rzeczy. Pierwsza… O co chodzi?

Z okrzykiem „och!” Arabella nagle przystanęła. Uświadomiła sobie, że złożyła dwie całkiem sprzeczne obietnice: najpierw przyrzekła lady Pole, że opowie Strange’owi o dżentelmenie z hrabstwa York, który nabył dywan, a potem obiecała sir Walterowi, że nie powtórzy nikomu słów jego małżonki.

— Nic takiego — odparła.

— Którą z rozlicznych propozycji sir Waltera wybrałaś, by zabić czas?

— Żadną. Poznałam lady Pole i… i trochę porozmawiałyśmy. To wszystko.

— Naprawdę? Szkoda, że nie było mnie z tobą. Chętnie poznałbym kobietę, która zawdzięcza życie magii Norrella. Ale nie powiedziałem ci, co mnie się przydarzyło. Pamiętasz, jak nagle wszedł ten czarnoskóry służący? Przez chwilę miałem niejasne wrażenie, że stoi przede mną wysoki czarny król w srebrnym diademie, z błyszczącym srebrnym berłem i jabłkiem. Kiedy jednak spojrzałem na niego ponownie, dostrzegłem tylko sługę sir Waltera. Absurd, nieprawdaż? — Zaśmiał się.

Strange tak długo plotkował z sir Walterem, że był niemal godzinę spóźniony na spotkanie z panem Norrellem, czym go bardzo zdenerwował. Później tego dnia Strange wysłał do admiralicji wiadomość, że on i pan Norrell rozpatrzyli problem zaginionych francuskich okrętów. Doszli do wniosku, że okręty zapewne znajdują się na Atlantyku, w drodze do Indii Zachodnich, gdzie Francuzi planują jakąś niegodziwość. Ponadto obaj magowie zgodzili się co do tego, że admirał Armingcroft trafnie odgadł zamiary wroga i popłynął za nimi. Za radą panów Strange’a i Norrella admiralicja nakazała kapitanowi Lightwoodowi płynąć na zachód, śladem admirała. Wkrótce niektóre francuskie okręty zdobyto, a te, których nie dało się przechwycić, uciekły do francuskich portów.

Arabellę dręczyło sumienie z powodu dwóch sprzecznych obietnic. Opowiedziała o kłopocie kilku matronom, swoim przyjaciółkom, których rozumowi i sprawiedliwości bezgranicznie ufała. Oczywiście przedstawiła problem czysto teoretycznie, nie wymieniając nikogo z nazwiska ani nie opisując szczegółowo okoliczności. Niestety, przez to jej dylemat był całkowicie niezrozumiały, a mądre matrony nie potrafiły jej pomóc. Przygnębiało ją, że nie może się zwierzyć Strange’owi, bo to oznaczałoby złamanie obietnicy danej sir Walterowi. Przemyślała sprawę i w końcu uznała, że przyrzeczenie złożone osobie przy zdrowych zmysłach bardziej zobowiązuje niż przyrzeczenie złożone osobie, której zmysły się pomieszały. Po co w ogóle miałaby powtarzać nonsensy wygadywane przez nieszczęsną wariatkę? Wobec tego ani słowem nie wspomniała mężowi o opowieściach lady Pole.

Kilka dni później państwo Strange’owie udali się na koncert włoskiej muzyki w domu na Bedford Square. Arabella bardzo dobrze się bawiła, jednak salon, w którym siedzieli słuchacze, był wychłodzony. Podczas krótkiej przerwy między zmianą śpiewaczek bezszelestnie wyśliznęła się do sąsiedniego pokoju po szal. Gdy tylko się nim otuliła, usłyszała szmer za plecami. Odwróciła się i ujrzała Drawlighta, który błyskawicznie przytruchtał ku niej.

— Pani Strange! — wykrzyknął. — Jakże miło panią widzieć! Jak się miewa droga lady Pole? Podobno pani ją widziała?

Arabella przytaknęła niechętnie. Drawlight otoczył ją ramieniem, jakby pragnął powstrzymać ją od ucieczki, i rzekł:

— Nie uwierzyłaby pani, jak bardzo się starałem, by zdobyć zaproszenie do ich domu! I wszystko na nic. Sir Walter zbywa mnie jedną marną wymówką po drugiej! Ciągle to samo — jego małżonka źle się czuje albo czuje się nieco lepiej, ale nigdy na tyle dobrze, by przyjmować gości.

— Cóż, wydaje mi się… — zaczęła Arabella.

— Oczywiście! — przerwał Drawlight. — Jeśli jest chora, naturalnie należy trzymać pospólstwo z dala od niej. Nie ma jednak powodu wykluczać mnie. Oglądałem jej zwłoki! O tak! Nic pani o tym nie wiedziała, prawda? Tej nocy, gdy pan Norrell sprowadził ją ze świata umarłych, wpierw przyszedł do mnie i błagał, bym mu towarzyszył. Powiedział, co następuje: „Proszę jechać ze mną, drogi panie, wątpię, bym mógł znieść widok damy, młodej, pięknej i niewinnej, zabranej z tego świata u progu dorosłości”. A teraz lady Pole siedzi w domu i nikogo nie widuje. Niektórzy uważają, że po zmartwychwstaniu stała się zbyt dumna, by zadawać się ze zwykłymi śmiertelnikami. Myślę jednak, że prawda jest całkiem inna. Sądzę, że śmierć i zmartwychwstanie obudziły w niej apetyt na dziwaczne doznania. Zgodzi się pani ze mną? Wydaje mi się całkiem możliwe, że przyjmuje jakiś środek, który zsyła na nią koszmary. Nie dostrzegła pani dowodów na takie postępowanie? Nie popijała przypadkiem płynu w dziwnym kolorze? Nie kryła pośpiesznie zwiniętej kartki, gdy weszła pani do pokoju? Kartki, na której mogła leżeć szczypta proszku? Nie? Opium zazwyczaj trzyma się w szklanych niebieskich fiolkach o długości od pięciu do siedmiu centymetrów. W wypadku uzależnienia rodzina skrzętnie skrywa fakty, przeważnie jednak na próżno. Prawda zawsze wychodzi na jaw. — Roześmiał się afektowanie. — Już moja w tym głowa!

Arabella delikatnie uwolniła się z jego uścisku. Było jej przykro, ale niestety nie mogła dostarczyć mu żadnych informacji. Nie wiedziała nic a nic o fiolkach ani proszkach.

Wróciła na koncert w o wiele gorszym nastroju.

— Paskudny, paskudny człowieczek!

Rozdział szósty Biblioteka księcia Roxburghea listopad 1810–styczeń 1811

Pod koniec 1810 roku sytuacja rządu przedstawiała się fatalnie. Zewsząd ministrowie słyszeli złe wieści. Francuzi triumfowali. Europejskie potęgi, które niegdyś stały u boku Wielkiej Brytanii w walce z Napoleonem Bonapartem (i zostały przez niego pokonane), poniewczasie zrozumiały swój błąd i zawarły sojusz z Cesarzem. W kraju wojna zniszczyła przemysł, ludzie we wszystkich rejonach królestwa bankrutowali, plony były słabe drugi rok z rzędu. Najmłodsza córka króla zachorowała i zmarła, a monarcha oszalał z rozpaczy.

Wojna odebrała ludziom spokój. Przyszłość stanęła pod znakiem zapytania. Żołnierze, kupcy, politycy, farmerzy przeklinali dzień, w którym przyszli na świat, magowie jednak (najwyraźniej rodzaj całkowicie odmienny od reszty ludzi) byli zachwyceni rozwojem wypadków. Od setek lat ich sztuka nie cieszyła się takim poważaniem jak teraz. Skoro każda próba wygrania wojny skazana była na porażkę, magia wydawała się obecnie największą nadzieją Wielkiej Brytanii. Wielu dżentelmenów w rozmaitych resortach ministerstwa wojny i admiralicji bardzo pragnęło zatrudnić panów Norrella i Strange’a. Nawał obowiązków zawodowych sprawił, że goście w domu na Hanover Square musieli czekać do trzeciej bądź czwartej nad ranem, aż panowie Strange i Norrell do nich dołączą. Gdy salon pana Norrella wypełniały tłumy dżentelmenów, nie stanowiło to poważnego problemu, ale biada nieszczęśnikowi, który przyszedł ostatni! Czekanie w środku nocy za zamkniętymi drzwiami, ze świadomością, że po ich drugiej stronie dwóch magów odprawia czary[61], nie należało do przyjemności.

W tamtym czasie dość popularna była historyjka (dosłownie wszędzie się ją słyszało) o tym, jak to cesarz Napoleon Bonaparte poszukiwał maga na swoje usługi. Szpiedzy lorda Liverpoola[62] donosili, iż Cesarz był tak zazdrosny o sukcesy angielskich magów, że rozesłał swych oficerów po całym imperium w poszukiwaniu osoby lub osób obdarzonych magicznymi umiejętnościami. Udało im się znaleźć jedynie Holendra nazwiskiem Witloof, właściciela magicznej szafy. Mebel natychmiast przetransportowano do Paryża w landzie. Już w Wersalu Witloof zaręczył Cesarzowi, że szafa kryje odpowiedzi na wszystkie pytania.

Zgodnie z doniesieniami angielskich szpiegów Bonaparte chciał wiedzieć trzy rzeczy: Czy dziecko cesarzowej będzie płci męskiej? Czy car znów zmieni sprzymierzeńców? I: „Kiedy pokonamy Anglików?”

Witloof wlazł do szafy i po chwili wyszedł z następującymi odpowiedziami: „Tak”, „Nie”, „Za cztery tygodnie”. Za każdym razem, gdy Witloof wchodził do szafy, dobiegał z niej przeraźliwy hałas, jakby darła się tam połowa demonów z piekła rodem. Chmary maleńkich srebrnych gwiazdek wyfruwały ze szczelin i spod zawiasów, a mebel kołysał się lekko na ozdobnych nóżkach. Po wysłuchaniu wszystkich trzech odpowiedzi Bonaparte przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w szafę, po czym podszedł do niej i otworzył drzwi na oścież. W środku znalazł gęś (która hałasowała), saletrę (do produkcji srebrnych gwiazdek) i karła (który zapalał saletrę i poszturchiwał ptaka). Nie wiadomo dokładnie, co się stało z Witloofem i karłem, ale następnego wieczoru gęś podano cesarzowi na kolację.

W połowie listopada admiralicja zaprosiła panów Norrella i Strange’a do Portsmouth na inspekcję floty strzegącej kanału. Ten przywilej był zazwyczaj zarezerwowany dla admirałów, bohaterów narodowych i królów. W wyznaczonym dniu obaj magowie oraz Arabella przyjechali do Portsmouth karetą pana Norrella. Ich wjazdowi do miasta towarzyszył salut armatni ze wszystkich okrętów stojących w porcie, a także z arsenałów i fortów otaczających port. Przepłynęli między okrętami cumującymi w Spithead, a na łodziach paradnych towarzyszyli im admirałowie, kontradmirałowie i kapitanowie. Płynęły z nimi również mniej dostojne łodzie, pełne szacownych obywateli Portsmouth, którzy przybyli tu, by oglądać obu magów, machać i wiwatować. Po powrocie do Portsmouth pan Norrell oraz państwo Strange’owie obejrzeli stocznię, a wieczorem wydano na ich cześć wielkie przyjęcie w sali balowej. Całe miasto było oświetlone.

Bal okazał się bardzo udany. Na początku nastąpił niemiły zgrzyt, kiedy część gości niemądrze napomknęła panu Norrellowi o wspaniałości balu i przepychu sali. Niegrzeczne odpowiedzi maga szybko uświadomiły im, że to złośliwy, nieprzyjemny człowiek, gardzący rozmową z kimkolwiek poniżej stopnia admirała. Na szczęście goście przekonali się, że dla odmiany państwo Strange’owie są miłą i pogodną parą. Małżeństwo z przyjemnością witało się z prominentnymi mieszkańcami Portsmouth, z podziwem mówiło o mieście, okrętach oraz ogólnie o marynarce i żeglowaniu. Pan Strange przetańczył wszystkie tańce bez wyjątku, pani Strange odpoczywała tylko przez dwa, a do swych pokoi w Koronie wrócili dopiero po drugiej w nocy.

Strange położył się spać tuż przed trzecią, więc nie był zachwycony, gdy o siódmej rano zbudziło go pukanie. Wstał, otworzył drzwi, a w korytarzu zastał jednego ze służących z gospody.

— Bardzo przepraszam — powiedział mężczyzna — ale admirał portu kazał powtórzyć, że „Czarny Humor” utknął w Końskich Piaskach. Posłał kapitana Gilbeya po któregoś maga, ale tego drugiego boli głowa i nie chce przyjść.

Mimo najlepszych intencji sługa nie zdołał jasno przedstawić sprawy, ale Strange podejrzewał, że nawet gdyby był mniej zaspany, to i tak nic by nie zrozumiał. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż coś się stało i że powinien dokądś pójść.

— Powiedz kapitanowi jak-mu-tam, żeby zaczekał — westchnął. — Już idę.

Ubrał się i zszedł do kawiarni, gdzie ujrzał przystojnego młodzieńca w mundurze kapitana, który niecierpliwie krążył po pomieszczeniu. Był to kapitan Gilbey, Strange pamiętał go z sali balowej. Gilbey wydawał się inteligentnym mężczyzną o ujmującym sposobie bycia. Na widok Strange’a najwyraźniej mu ulżyło i wyjaśnił, że okręt „Czarny Humor” osiadł na mieliźnie w Spithead. Sytuacja była bardzo kłopotliwa. Okrętowi groziło poważne uszkodzenie. Tak więc admirał przekazywał najlepsze życzenia panom Norrellowi i Strange’owi i błagał, by jeden z nich lub najlepiej obaj pojechali z kapitanem Gilbeyem i zobaczyli, czy da się coś zrobić.

Przed Koroną stał gig, a jeden ze służących z gospody kręcił się przy koniu. Strange i kapitan Gilbey wsiedli do powozu i ruszyli przez miasto. W Portsmouth dawało się zauważyć oznaki pośpiechu i niepokoju. W oknach ukazywały się głowy w szlafmycach, wykrzykujące pytania; przechodnie krzyczeli coś w odpowiedzi. Bardzo wiele osób spieszyło w tym samym kierunku co gig kapitana Gilbeya.

Gdy dotarli do wałów obronnych, kapitan Gilbey zatrzymał powóz. Było zimno i wilgotno, od morza wiała świeża bryza. Nieopodal olbrzymi okręt leżał na boku, a jego żagle nurzały się, bezużyteczne, w ołowianej wodzie. Żeglarze, podobni maleńkim czarnym punkcikom, trzymali kurczowo relingi i zsuwali się w dół burty. Wokół okrętu tłoczyło się tuzin łodzi i małych jednostek.

Dla nienawykłego do morza Strange’a wyglądało to tak, jakby okręt położył się i zasnął. Pomyślał, że na miejscu kapitana przemówiłby doń surowo i zarządził pobudkę.

— Co robią te łódeczki? — zwrócił się Strange do Gilbeya.

— Przeładowują zapasy i broń.

— A po co?

— Żeby zmniejszyć obciążenie. Jeśli okręt będzie lekki, może się wyprostuje podczas przypływu i spłynie z mielizny.

— Rozumiem. Ale przecież dziesiątki statków przez cały czas wpływają do Portsmouth i zeń wypływają. Jak to się mogło stać?

— Cóż, nie jest to tak niezwykłe, jak pan przypuszcza. — Gilbey wzruszył ramionami. — Kapitan mógł być nieobeznany z kanałami Spithead. Poza tym możliwe, że się upił.

Na brzegu zebrał się spory tłum. Prawie każdy mieszkaniec Portsmouth był jakoś związany z morzem lub żeglarstwem. W mieście codziennie plotkowało się o przybijających statkach i o tych, które wypływały oraz kotwiczyły w Spithead. Dzisiejsze wydarzenie wzbudziło powszechne współczucie, a także ciekawość — nie tylko stałych (i licznych) bywalców miejscowych lokali, ale również bardziej szacownych obywateli i kupców, no i, rzecz jasna, wszystkich dżentelmenów z marynarki, którzy mieli czas przyjść i popatrzeć. Właśnie toczyła się ożywiona dyskusja o tym, jaki błąd popełnił dowódca okrętu i co takiego musi zrobić, by postawić jednostkę, więc gdy tylko zrozumiano, kim jest Strange i po co przyszedł, ludzie z radością zaczęli dzielić się z nim swymi opiniami. Niestety, używali przy tym fachowego języka i Strange mógł jedynie się domyślać, o co chodziło. W pewnym momencie popełnił błąd, pytając, co znaczy „płynąć bejdewindem” oraz „stanąć w dryfie”. Doprowadziło to do tak szalenie skomplikowanych wyjaśnień zasad żeglowania, że rozumiał jeszcze mniej niż na początku.

— No cóż, zasadniczy problem polega na tym, że okręt leży na boku — powiedział. — Mam go postawić? To pestka.

— Dobry Boże, nie! — wykrzyknął kapitan Gilbey. — To się nie sprawdzi. Dół z pewnością uderzy o piasek i kadłub się przedziurawi. Wpłynie woda, a wtedy wszyscy zatoną.

— Och — mruknął Strange.

Kolejna próba okazała się jeszcze gorsza. Gdy ktoś napomknął, że świeża bryza zepchnęłaby okręt z mielizny na głębsze wody, Strange’owi przyszło do głowy, że silniejszy wiatr mógłby pomóc. Uniósł dłonie, by go przywołać.

— Co pan robi? — spytał kapitan Gilbey.

Strange mu wyjaśnił.

— Nie, nie, nie! — zakrzyknął przerażony kapitan.

Kilku mężczyzn otoczyło Strange’a. Jeden z nich zaczął nim energicznie potrząsać, jakby w ten sposób mógł zawczasu udaremnić zastosowanie magii.

— Wiatr wieje z południowego zachodu — wyjaśnił kapitan Gilbey. — Jeśli się wzmoże, kadłub będzie uderzał o piasek i niemal na pewno się przełamie. Wszyscy utoną.

Któryś z gapiów zauważył, że za żadne skarby świata nie może zrozumieć, czemu admiralicja poważa tak zdumiewającego ignoranta. Drugi mężczyzna dodał sarkastycznie, że może Strange nie jest najlepszym magiem, ale przynajmniej dobrze tańczy. Trzecia osoba wybuchnęła śmiechem.

— Jak się nazywa ta mielizna? — spytał Strange. Kapitan Gilbey pokręcił ze znużeniem głową, chcąc dać do zrozumienia, że nie ma pojęcia, o czym mówi Strange.

— No. To miejsce… To miejsce, gdzie ugrzązł okręt — wykrztusił Strange. — Coś z końmi?

— Mielizna zwie się Końskie Piaski — odparł kapitan Gilbey zimno i odwrócił głowę, by porozmawiać z kimś innym.

Przez następnych kilka minut nikt nie zwracał uwagi na maga. Ludzie przyglądali się sunącym nieopodal „Czarnego Humoru” słupom, brygom i barkom, patrzyli na niebo i rozmawiali o tym, jak zmienia się pogoda i skąd będzie wiał wiatr podczas przypływu.

Nagle kilka osób zawołało, by spojrzeć na wodę, na której pojawiło się coś osobliwego. Był to wielki srebrzysty stwór o wydłużonym łbie niecodziennego kształtu i grzywie przypominającej długie blade wodorosty. Stworzenie to najwyraźniej płynęło ku „Czarnemu Humorowi”. Gdy tłum krzyknął ze zdumienia na widok tajemniczego kształtu, pojawiło się ich jeszcze kilka. W następnej chwili w wodzie pływał cały zastęp srebrzystych osobliwości. Wszystkie podążały ku okrętowi z wielką łatwością i nadzwyczaj prędko.

— Cóż to takiego? — spytał ktoś z tłumu. Kształty były zbyt duże jak na ludzi i wcale nie przypominały ryb ani delfinów.

— To konie — powiedział Strange.

— Skąd się wzięły? — chciał wiedzieć ktoś inny.

— Ja je stworzyłem — wyjaśnił Strange. — Z piachu. Z Końskich Piasków, ściśle biorąc.

— Nie rozpuszczą się? — spytał człowiek z tłumu.

— Po co powstały? — dodał kapitan Gilbey.

— Zrobione są z piachu, morskiej wody i magii, przetrwają dopóty, dopóki będą miały zajęcie. Kapitanie, proszę kazać załodze jednej z łodzi poinformować kapitana „Czarnego Humoru”, że jego ludzie mają zaprząc jak najwięcej koni do jednostki. One ściągną okręt z mielizny.

— Och! — powiedział kapitan Gilbey. — Tak jest, już się robi.

W pół godziny po tym, jak informacja dotarła na pokład „Czarnego Humoru”, okręt był już poza mielizną, a marynarze mieli pełne ręce roboty z porządkowaniem żagli i wykonywaniem tysiąca i jednej czynności, którymi zwykle zajmują się żeglarze (czynności te są równie tajemnicze jak poczynania magów). Należy jednak zauważyć, że magia nie działała zgodnie z zamierzeniami Strange’a.

Nie przewidział, ile zachodu będą mieli marynarze z okiełznaniem koni. Sądził, że na okręcie znajdzie się mnóstwo lin, które posłużą do sprokurowania uździenic; postarał się, by magiczne konie były posłuszne. Marynarze znają się jednak tylko na morzu i na niczym więcej, a już z pewnością nie na koniach. Niektórzy z nich robili, co mogli, by pochwycić i ujarzmić stwory, lecz większość zupełnie nie rozumiała, od czego zacząć, albo też zbytnio obawiała się srebrzystych nieziemskich istot, by do nich podejść. Z setki koni wyczarowanych przez Strange’a zaledwie około dwudziestu zaprzęgnięto do okrętu. Niewątpliwie odegrały one główną rolę w ściągnięciu „Czarnego Humoru” z mielizny, lecz równie przydatna okazała się wyrwa w piasku, pogłębiająca się w miarę tworzenia coraz większej liczby koni.

W Portsmouth opinie były podzielone: jedni twierdzili, że Strange dokonał wielkiej rzeczy, ocalając „Czarny Humor’,’ inni, że wykorzystał katastrofę do zyskania większej sławy. Wielu tutejszych kapitanów i oficerów uważało, że jego magia była bardzo efekciarska i przede wszystkim miała zwrócić uwagę na niepospolity talent wykonawcy oraz wywrzeć wrażenie na admiralicji, a nie ocalić okręt. Nie byli też zachwyceni piaskowymi końmi. Wcale nie znikły po pracy, jak obiecywał Strange, lecz przez półtora dnia pływały po Spithead, by w końcu zamienić się w piaszczyste ławice w nowych i zupełnie nieoczekiwanych miejscach. Kapitanowie i sternicy w Portsmouth uskarżali się w kapitanacie, że Strange na stałe zmienił kanały i mielizny w Spithead, zatem marynarka będzie musiała ponieść koszty i ponownie przeprowadzić sondowanie i pomiary kotwicowiska.


W Londynie jednak, gdzie ministrowie mieli równie niewielkie pojęcie o statkach i żeglowaniu jak Strange, jedno było jasne — ocalił on okręt, którego utrata kosztowałaby admiralicję ogromne pieniądze.

— Uratowanie „Czarnego Humoru” dowodzi, że dobrze mieć na miejscu maga, który natychmiast poradzi sobie z problemem — zauważył sir Walter Pole w rozmowie z lordem Liverpoolem. — Wiem, że musieliśmy zrezygnować z planu wysłania Norrella na front, ale co ze Strange’em?

Lord Liverpool zastanawiał się nad tym przez chwilę.

— Myślę, że moglibyśmy wysłać pana Strange’a, by służył jednemu z generałów, gdybyśmy mieli względną pewność, że generał ten wkrótce odniesie sukces w walce z Francuzami. W innym wypadku byłoby to niewybaczalne marnowanie talentów pana Strange’a, których Bóg jeden wie, jak bardzo nam trzeba w Londynie. Zatem nie mamy zbyt wielkiego wyboru. W grę wchodzi jedynie lord Wellington.

— W rzeczy samej!

Lord Wellington przebywał w Portugalii ze swoją armią, więc zasięganie jego opinii raczej nie wchodziło w grę. Traf chciał jednak, że jego małżonka mieszkała na Harley Street pod numerem jedenastym, naprzeciwko domu sir Waltera. Kiedy tego wieczoru sir Walter udawał się do siebie, najpierw zastukał do drzwi lady Wellington i spytał ją, jak jej zdaniem lord Wellington zareagowałby na ewentualną obecność maga u swego boku. Lady Wellington, drobna, nieszczęśliwa istota, której mąż nigdy nie słuchał, nie miała zielonego pojęcia.

Strange z kolei był zachwycony pomysłem. Arabella, choć nieco mniej rozentuzjazmowana, prędko wyraziła zgodę. Największą przeszkodą w wyjeździe Strange’a okazał się — a jakże — pan Norrell. Z miesiąca na miesiąc był coraz bardziej uzależniony od swego ucznia. Konsultował ze Strange’em wszystkie sprawy, z których dawniej zwierzał się Drawlightowi i Lascellesowi. Pod nieobecność Strange’a pan Norrell mówił tylko o nim, a w jego obecności tylko do niego. Nigdy wcześniej nie był do nikogo aż tak przywiązany. Nigdy wcześniej nie czuł się komfortowo w niczyim towarzystwie. Dochodziło do tego, że jeśli na jakimś przyjęciu w zatłoczonym salonie lub sali balowej Strange zdołał wymknąć się na kwadrans, pan Norrell natychmiast posyłał za nim Drawlighta, by ten sprawdził, dokąd poszedł młody mag i z kim rozmawiał.

Kiedy zatem pan Norrell odkrył istnienie planu, który miał na celu wysłanie jego jedynego ucznia i przyjaciela na wojnę, był rozgoryczony.

— Jestem zdumiony, sir Walterze, że sugeruje pan coś podobnego!

— W czasie wojny każdy człowiek musi być przygotowany na ofiary w imię dobra kraju — powiedział sir Walter nie bez irytacji. — Tysiące już się poświęciły, jak pan wie.

— Przecież to byli żołnierze! — wykrzyknął pan Norrell. — Och! Rzecz jasna, żołnierz na swój sposób jest niezwykle cenny, ale jego śmierć to pestka w porównaniu ze stratą, jaką poniesie naród, gdy coś się stanie panu Strange’owi. Jeśli dobrze rozumiem, w High Wycombe działa szkoła, gdzie każdego roku szkoli się trzystu oficerów. Dziękowałbym Bogu, gdybym miał szczęście uczyć trzystu magów! Być może wtedy sytuacja angielskiej magii przedstawiałaby się o wiele bardziej obiecująco!

Po niepowodzeniu sir Waltera lord Liverpool i książę Yorku postanowili porozmawiać z panem Norrellem na ten temat, jednak żaden z nich nie zdołał stłumić przerażenia maga na myśl o wyjeździe Strange’a.

— Czy wziął pan pod uwagę, jakim szacunkiem będzie się dzięki temu cieszyła angielska magia? — spytał Strange.

— O, być może — prychnął pan Norrell. — Ale nic nie kojarzy się bardziej z Królem Kruków i tą dziką, szkodliwą magią niż widok angielskiego maga na polu bitwy! Ludzie pomyślą, że przyzywamy elfy i naradzamy się z sowami i niedźwiedziami. Ja marzę o tym, by angielską magię uważano za szacowną profesję, taką jak…

— Drogi panie — przerwał Strange pośpiesznie, by nie wysłuchiwać po raz setny tej samej tyrady. — Nie zamierzam podróżować w towarzystwie elfich pomocników. Należy także wziąć pod uwagę inne aspekty sprawy. Często obaj lamentowaliśmy, że każe się nam rzucać w kółko te same czary. Moim zdaniem wojna sprawi, że będę miał do czynienia z magią, której wcześniej nie praktykowałem. Jak już często obaj mieliśmy okazję się przekonać, dzięki praktyce znacznie łatwiej zrozumieć teorię.

Dwaj magowie jednak zbyt różnili się charakterami, żeby osiągnąć porozumienie w tej sprawie. Strange twierdził, że należy zlekceważyć niebezpieczeństwo, by magii przysporzyć chwały. Mówił językiem naszpikowanym metaforami rodem z gier losowych i pola bitwy, przez co raczej nietrudno mu było znaleźć zrozumienie w oczach pana Norrella. Starszy mag nieustannie zapewniał Strange’a, że wojna z pewnością nie przypadnie mu do gustu.

— Na polu bitwy często jest zimno i mokro. Wbrew temu, co pan sądzi, nie spodoba się to panu.

Przez kilka tygodni stycznia i lutego 1811 roku wydawało się, że sprzeciw Norrella powstrzyma Strange’a przed wyjazdem na wojnę. Wszyscy, sir Walter, lord Liverpool, książę Yorku i Strange, popełnili poważny błąd, apelując do szlachetności, patriotyzmu i poczucia obowiązku pana Norrella. Bez wątpienia posiadał wszystkie te cnoty, ale przeważały inne pryncypia, dominujące w jego przekonaniach i zawsze oddalające myśli o wyższych wartościach.

Na szczęście wokół niego kręciło się dwóch dżentelmenów, którzy potrafili załatwiać sprawy po swojej myśli. Lascelles i Drawlight równie mocno jak inni pragnęli, by Strange wyjechał do Portugalii, i dlatego właśnie postanowili zagrać na niepokojach pana Norrella dotyczących losu biblioteki księcia Roxburghe’a.

Rzeczona biblioteka już od dawna była solą w oku maga. Jako jeden z najważniejszych prywatnych zbiorów w królestwie zbiór księcia ustępował jedynie bibliotece pana Norrella. Miał przy tym dziwną i ciekawą historię. Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu książę Roxburghe, inteligentny, kulturalny i szacowny dżentelmen, zakochał się w siostrze królowej i poprosił jego wysokość o jej rękę. Z rozmaitych powodów, związanych z dworską etykietą, formą oraz ze względu na brak precedensu, król odmówił. Zrozpaczony książę i siostra królowej ze złamanym sercem poprzysięgli sobie kochać się aż do śmierci i za nic w świecie nie poślubiać nikogo innego. Czy siostra królowej dotrzymała obietnicy, tego nie wiem, książę jednak powrócił do swego zamku na granicy ze Szkocją i by wypełnić czymś samotne dni, zaczął kolekcjonować rzadkie księgi: kunsztownie iluminowane średniowieczne manuskrypty oraz egzemplarze pierwszych drukowanych ksiąg z warsztatów ludzi o niepospolitym talencie, takich jak William Caxton z Londynu i Valdarfer z Wenecji. Na początku wieku biblioteka księcia została okrzyknięta jednym z cudów świata. Jego wysokość lubił poezję, romanse rycerskie, historię i teologię. Nieszczególnie zajmowała go magia, ale uwielbiał wszystkie stare księgi i byłoby dziwne, gdyby do jego zbiorów nie trafiło kilka magicznych tekstów.

Pan Norrell wiele razy pisał do księcia, błagając o zgodę na przejrzenie i ewentualny zakup ksiąg magii, jeśli takowe znalazłyby się w bibliotece. Książę jednak wcale nie zamierzał zaspokajać ciekawości pana Norrella, a że był bogaczem, za nic miał jego pieniądze.

Dotrzymawszy obietnicy złożonej wiele lat wcześniej siostrze królowej, książę nie doczekał się dzieci ani bezpośredniego dziedzica. Kiedy zmarł, spora liczba jego męskich krewnych była przekonana, że to właśnie im należy się tytuł następnego księcia Roxburghe’a. Dżentelmeni ci dochodzili swych praw przed sądem parów w Izbie Lordów. Sąd po obradach wydał werdykt, że nowym księciem jest albo generał dywizji Ker, albo sir James Innes, ale który z nich — sąd nie był pewien i postanowił zająć się sprawą w późniejszym terminie. Na początku 1811 roku decyzja wciąż jeszcze nie została podjęta.


W pewien zimny, mokry wtorkowy poranek pan Norrell siedział razem z panami Lascellesem i Drawlightem w bibliotece na Hanover Square. W pomieszczeniu przebywał również Childermass, który w imieniu pana Norrella pisał listy do rozmaitych resortów rządowych. Strange wraz z małżonką pojechał odwiedzić przyjaciela w Twickenham.

Lascelles i Drawlight rozmawiali o procesie pomiędzy Kerem i Innesem. Kilka pozornie niewinnych aluzji Lascellesa do słynnej biblioteki zainteresowało pana Norrella.

— Co wiemy o tych ludziach? — spytał. — Interesuje ich praktykowanie magii?

Lascelles uśmiechnął się do niego.

— W tej materii może być pan spokojny, drogi panie. Zapewniam pana, że Innesa i Kera interesuje jedynie tytuł książęcy. Wątpię, by któryś z nich kiedykolwiek zajrzał do książki.

— Doprawdy? Nie interesują ich księgi? Bardzo krzepiące. — Pan Norrell zastanawiał się przez chwilę. — Mimo to załóżmy, że jeden z nich odziedziczy bibliotekę księcia, znajdzie przypadkiem jakiś rzadki magiczny tekst na półce i się nim zainteresuje. Ludzi ciekawi magia, dobrze pan o tym wie. To jedna z najsmutniejszych konsekwencji mojego sukcesu. Być może człowiek ten po lekturze zechce rzucić jedno czy dwa zaklęcia. W końcu sam zaczynałem w ten sposób, gdy jako dwunastolatek otworzyłem księgę w bibliotece wuja i znalazłem w niej kartkę wyrwaną ze znacznie starszego woluminu. Natychmiast po jej przeczytaniu doszedłem do wniosku, że muszę zostać magiem!

— Doprawdy? Bardzo interesujące — powiedział Lascelles śmiertelnie znudzonym tonem. — Wątpię jednak, czy tak się stanie w wypadku Innesa lub Kera. Innesowi stuknęła siedemdziesiątka, Kerowi podobnie. Żaden z nich nie szuka nowego zajęcia.

— Och, ale czy nie mają młodych krewnych? Krewnych, którzy pilnie czytują „Przyjaciół Angielskiej Magii” i „Maga Nowoczesnego”? Krewnych, gotowych rzucić się na każdą księgę magii w ich zasięgu? Proszę wybaczyć, drogi panie, ale zaawansowany wiek obu panów nie jest dla mnie żadną gwarancją bezpieczeństwa.

— No cóż. Śmiem wątpić, by ci młodzi taumatomani[63], których pan tak barwnie opisał, mieli okazję obejrzeć bibliotekę. Zęby umożliwić swoje starania o tytuł księcia, obaj, Ker i Innes, ponieśli olbrzymie wydatki. Pierwszym zmartwieniem księcia — ktokolwiek nim zostanie — będzie spłacenie adwokatów. Gdy tylko trafi do zamku Floors[64], natychmiast zacznie rozglądać się za czymś do sprzedania. Mocno się zdziwię, jeśli biblioteka nie zostanie wystawiona na licytację w ciągu tygodnia od postanowienia sądu.

— Licytacja! — wykrzyknął pan Norrell zaniepokojony.

— Czego się pan znowu obawia? — Childermass oderwał się od pisania. — Przecież zazwyczaj cieszą pana licytacje.


— Tak było wcześniej, kiedy nikt poza mną nie interesował się księgami magii — wyjaśnił pan Norrell. — Teraz obawiam się, że wiele osób zechce je kupić. Zapewne nawet pojawi się wzmianka w „Timesie”.

— Och! — wykrzyknął Drawlight. — Jeśli księgi kupi ktoś inny, poskarży się pan ministrom! Albo księciu Walii! Nie leży w interesie narodu, by księgi magii trafiały na własność do kogoś poza panem, drogi panie.

— Nie licząc Strange’a — zauważył Lascelles. — Nie sądzę, by książę Walii albo ministrowie mieli coś przeciwko temu, by Strange zakupił te księgi.

— Prawda — zgodził się Drawlight. — Zapomniałem o Strange’u.

Pan Norrell wydawał się bardziej zaniepokojony niż zwykle.

— Ale pan Strange na pewno zrozumie, że te księgi powinny należeć do mnie — powiedział. — Muszą trafić do jednej biblioteki. Nie wolno ich rozdzielać. — Popatrzył po rozmówcach z nadzieją, że któryś z nich mu przytaknie. — Naturalnie nie mam nic przeciwko temu, by pan Strange się z nimi zapoznał. Wszyscy wiedzą, ile swych ksiąg, bardzo cennych, udostępniłem panu Strange’owi. To znaczy… oczywiście, wszystko zależy od treści.

Drawlight, Lascelles i Childermass milczeli. Rzeczywiście wiedzieli, ile ksiąg pan Norrell pożyczył Strange’owi. Wiedzieli również, ile przed nim ukrył.

— Strange to dżentelmen — odezwał się w końcu Lascelles. — Zachowa się jak dżentelmen i będzie oczekiwał tego samego od pana. Jeśli księgi zostaną zaoferowane panu i tylko panu, prywatnie, z kupnem nie będzie problemu, jeśli jednak trafią na aukcję, pan Strange będzie się czuł upoważniony licytować przeciwko panu.

Pan Norrell milczał, patrząc na Lascellesa i nerwowo oblizując usta.

— Sądzi pan, że jak sprzedadzą te księgi? Na licytacji czy w wyniku prywatnej transakcji?

— Na licytacji — odparli jednocześnie Lascelles, Drawlight i Childermass.

Pan Norrell zakrył twarz rękoma.

— Rzecz jasna — powiedział Lascelles powoli, jakby ta myśl dopiero co przyszła mu do głowy — gdyby Strange przebywał za granicą, nie mógłby licytować. — Upił łyk kawy. — Prawda?

Pan Norrell podniósł głowę, a na jego obliczu pojawiła się nowa nadzieja. Nagle mniej więcej roczny wyjazd pana Strange’a do Portugalii stał się wielce pożądany[65].

Rozdział siódmy U Jose Estonia styczeń–marzec 1811

— Przyszło mi do głowy, drogi panie, że mój wyjazd na Półwysep Iberyjski spowoduje znaczne zmiany w pańskich stosunkach z Ministerstwem Wojny — powiedział Strange. — Obawiam się, że pod moją nieobecność czeka pana sporo kłopotów, gdy petenci dniem i nocą będą stukali do pańskich drzwi, żądając natychmiast takich czy innych czarów. Nikt inny poza panem o nich nie zadba. Kiedy będzie pan spał? Myślę, że należy przekonać ludzi do innego sposobu rozwiązywania problemów. Jeśli mogę w czymś pomóc, chętnie to zrobię. Może w tym tygodniu zaprosimy lorda Liverpoola na kolację?

— O tak! — Ten przejaw troski Strange’a wprawił pana Norrella w dobry humor. — Musi pan przyjść. Tak dobrze pan wszystko tłumaczy. Wystarczy, że powie pan kilka słów, a lord Liverpool natychmiast wszystko pojmie.

— Mam napisać do jego lordowskiej mości?

— O tak! Tak!

Był pierwszy tydzień stycznia. Daty wyjazdu Strange’a jeszcze nie ustalono, ale zbliżała się nieuchronnie. Strange natychmiast wystosował zaproszenie. Lord Liverpool odpowiedział bez zwłoki, a dwa dni później zjawił się na Hanover Square.

Pan Norrell i Jonathan Strange mieli zwyczaj spędzać godzinę przed kolacją w bibliotece pana Norrella i właśnie w tym pomieszczeniu przyjęli jego lordowską mość. Childermass także był obecny, gotów pełnić obowiązki urzędnika, doradcy, posłańca lub sługi — w zależności od sytuacji.

Lord Liverpool nigdy nie widział biblioteki pana Norrella. Nim usiadł, rozejrzał się po pomieszczeniu.

— Mówiono mi, drogi panie, że pańska biblioteka to jeden z cudów współczesnego świata, ale nie sądziłem, że jest choćby w połowie tak obszerna.

Pan Norrell był bardzo zadowolony. Właśnie takich gości lubił — gości, którzy podziwiali księgi, ale nie wykazywali chęci zdejmowania ich z półek i czytania.

— Nie rozmawialiśmy jeszcze o księgach, które muszę zabrać — zwrócił się Strange do pana Norrella. — Sporządziłem listę czterdziestu tytułów, ale jeśli sądzi pan, że można ją wzbogacić, chętnie wysłucham pańskiej rady.

Ze sterty papierów na stole wyciągnął złożoną kartkę i wręczył ją panu Norrellowi.

Lista nie uradowała pana Norrella. Pełna była świeżych i starych notatek, krzywo spisanych, czasami okrążających słowa, które im stanęły na drodze. Było tam również mnóstwo kleksów, błędów w tytułach, nazwiskach autorów i, co najgorsze, trzy wersy wierszowanej zagadki, którą Strange zaczął układać w prezencie pożegnalnym dla Arabelli. Nie dlatego jednak pan Norrell pobladł. Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że Strange będzie potrzebował ksiąg w Portugalii. Myśl, że czterdzieści cennych tomów trafi do kraju ogarniętego wojną, gdzie mogą spłonąć, wylecieć w powietrze, pójść na dno lub zniknąć pod warstwą pyłu, była niemal nie do zniesienia. Pan Norrell niewiele wiedział o wojnie, ale podejrzewał, że żołnierze nie są zagorzałymi miłośnikami literatury. Mogliby dotykać ksiąg brudnymi palcami. Podrzeć je. Mogliby, o zgrozo, je przeczytać i wypróbować zaklęcia! Pan Norrell nie wiedział nawet, czy żołnierze potrafią czytać, jednak mając los całego kontynentu w rękach i lorda Liverpoola przed nosem, zrozumiał, jak trudna, wręcz niemożliwa będzie odmowa.

Odwrócił głowę i popatrzył błagalnie na Childermassa. Dysponent wzruszył ramionami.

Lord Liverpool spoglądał na pana Norrella ze spokojem. Wydawało się, że jego zdaniem chwilowa nieobecność mniej więcej czterdziestu ksiąg spośród tylu tysięcy będzie niemal niezauważalna.

— Nie chciałbym zabierać więcej niż czterdziestu — ciągnął Strange rzeczowym tonem.

— Bardzo rozsądnie — zauważył lord Liverpool. — Bardzo rozsądnie. Proszę nie brać więcej, niż zdoła pan mieć na podorędziu.

— Na podorędziu! — wykrzyknął pan Norrell, zaskoczony bardziej niż zwykle. — Chyba nie zamierza ich pan nosić z miejsca na miejsce? Natychmiast po przyjeździe musi je pan umieścić w bibliotece. Najlepiej w bibliotece zamkowej. Zamek powinien być solidny i dobrze broniony…

— Obawiam się, że w bibliotece nie na wiele mi się zdadzą — przerwał mu Strange z irytującym spokojem. — Będę przebywał w obozowiskach i na polach bitwy. Księgi muszą mi towarzyszyć.

— Wobec tego proszę trzymać je w kufrze — zażądał pan Norrell. — Solidnym drewnianym kufrze albo w żelaznej skrzyni! Tak, taka skrzynia będzie najodpowiedniejsza. Każemy ją wykuć, a potem…

— Proszę wybaczyć, drogi panie — wtrącił lord Liverpool — jednak stanowczo odradzałbym żelazną skrzynię. Trudno byłoby znaleźć dla niej miejsce na wozach. Żołnierze przewożą na nich sprzęt, mapy, żywność, amunicję i inne rzeczy. Pan Strange przysporzy armii najmniej kłopotów, jeśli będzie wiózł swój dobytek na mule lub ośle, tak jak oficerowie. — Odwrócił się do Strange’a. — Przyda się panu dobry, silny muł, by dźwigał bagaż i pańskiego sługę. Proszę u Hewleya i Ratta zakupić juki i w nich umieścić księgi. Wojskowe juki są najbardziej pojemne. Poza tym na wozie księgi niemal na pewno zostałyby skradzione. Przykro mi to mówić, ale żołnierze kradną wszystko. — Podumał przez chwilę i dodał: — Przynajmniej w naszej armii.

Pan Norrell ledwie zdawał sobie sprawę z przebiegu kolacji. Niemal nie zauważył, że Strange i jego lordowska mość dużo rozmawiają i dużo się śmieją. Kilka razy słyszał, jak Strange mówi: „Zatem to postanowione!”, a jego lordowska mość odpowiada: „O, naturalnie!” O czym jednak rozprawiali, tego pan Norrell nie wiedział, zresztą wcale o to nie dbał. Żałował, że w ogóle przyjechał do Londynu. Żałował, że postanowił uratować od zapomnienia angielską magię. Żałował, że nie został w opactwie Hurtfew, by czytać i czarować dla własnej przyjemności. Uważał, że nic nie jest warte utraty czterdziestu ksiąg.

Po wyjściu lorda Liverpoola i Strange’a poszedł do biblioteki, by popatrzeć na czterdzieści ksiąg, potrzymać je w rękach i nacieszyć się nimi, póki jeszcze mógł.

Childermass nadal tam był. Spożył kolację przy jednym z biurek, a teraz zajął się rachunkami. Po wejściu pana Norrella uniósł wzrok i się uśmiechnął.

— Sądzę, że pan Strange znakomicie poradzi sobie na wojnie, proszę pana — powiedział. — Pana zdołał przechytrzyć.

W jasną księżycową noc na początku lutego brytyjski okręt „Dar Świętego Seria”[66] popłynął w górę Tagu i przycumował przy placu Karego Konia w Lizbonie. Strange i jego służący Jeremy Johns byli wśród osób, które najwcześniej zeszły z trapu. Strange nigdy nie bawił za granicą. Odkrył, że podróżowanie, na dodatek w czasach ważnych operacji militarnych i morskich, jest wielce ekscytujące. Rwał się do rzucania zaklęć.

— Zastanawiam się, gdzie jest lord Wellington — powiedział do Jeremy’ego Johnsa. — Myślisz, że któryś z nich będzie wiedział?

Popatrzył z ciekawością na wysoki niedokończony łuk na skraju placu. Wyglądał bardzo wojskowo. Strange wcale by się nie zdziwił, gdyby gdzieś za nim odkrył Wellingtona.

— Jest druga w nocy — zauważył Jeremy. — Jego lordowska mość zapewne śpi.

— Tak przypuszczasz? Mimo że losy całej Europy są w jego rękach? Zapewne masz rację.

Strange niechętnie postanowił udać się teraz do hotelu, a lorda Wellingtona poszukać rankiem.

Polecono im hotel na ulicy Szewskiej. Należał do Kornwalijczyka, pana Prideaux. Gośćmi pana Prideaux byli niemal wszyscy brytyjscy oficerowie, którzy właśnie powrócili z Anglii do Portugalii albo czekali na statek, mający ich zabrać na przepustkę. Pan Prideaux robił co w jego mocy, by podczas pobytu w hotelu oficerowie czuli się jak u siebie w domu. Nie do końca mu się to jednak udało. Wkrótce bowiem odkrył, że Portugalia niestrudzenie narzuca się jego gościom. Choć tapetę i meble w hotelu sprowadzono z Londynu, portugalskie słońce świeciło na nie już od pięciu lat, przez co zbladły na portugalską modłę. Pan Prideaux pouczył kucharkę, by przygotowywała angielskie potrawy, ale była ona Portugalką i w daniach zawsze znajdowało się więcej pieprzu i oliwy, niż życzyliby sobie goście. Nawet buty gości wyglądały nieco portugalsko, kiedy wyczyścił je portugalski pucybut.

Następnego ranka Strange wstał raczej późno. Zjadł pożywne śniadanie, po czym spacerował przez godzinę bądź dwie. Lizbona okazała się miastem pełnym placów z pasażami, eleganckich nowoczesnych budynków, posągów, teatrów i sklepów. Strange pomyślał, że wojna wcale nie jest taka okropna.

Po powrocie do hotelu ujrzał czterech lub pięciu angielskich oficerów — rozmawiali z ożywieniem przy wejściu do budynku. Właśnie na taką okazję czekał. Podszedł do nich, przeprosił, że przeszkadza, wyjaśnił, kim jest, i spytał, gdzie w Lizbonie można znaleźć lorda Wellingtona.

Oficerowie odwrócili głowy i spojrzeli na niego z niejakim zdumieniem, jakby uważali pytanie za niestosowne, choć Strange nie miał pojęcia dlaczego.

— Lorda Wellingtona nie ma w Lizbonie — powiedział w końcu jeden z nich, mężczyzna w niebieskiej kurtce i białych huzarskich bryczesach.

— Och! A kiedy wróci? — spytał Strange.

— Wróci? — powtórzył oficer. — Nie wróci przez wiele tygodni, może miesięcy, jak sądzę. Może nigdy.

— No to gdzie go znajdę?

— Dobry Boże! — westchnął oficer. — Może przebywać gdziekolwiek.

— Nie wie pan, gdzie jest? — nie ustępował Strange. Oficer zgromił go wzrokiem.

— Lord Wellington nie siedzi w jednym miejscu — oświadczył. — Lord Wellington udaje się tam, gdzie jest potrzebny — dodał, by Strange lepiej zrozumiał. — A jest potrzebny wszędzie.

Inny oficer, w szkarłatnej kurtce obficie zdobionej srebrną koronką, powiedział nieco przyjaźniej:

— Lord Wellington jest na linii.

— Na linii? — powtórzył Strange.

— Tak.

Niestety, nie była to tak jasna i pomocna odpowiedź, jak sądził oficer. Strange czuł jednak, że już wystarczająco długo demonstrował ignorancję. Pragnienie zadawania pytań gdzieś się ulotniło.


„Lord Wellington jest na linii”. Zdanie było bardzo dziwne… Gdyby Strange miał ryzykować zgadywanie, zapewne oświadczyłby, że to jakieś potoczne określenie popijawy.

Wrócił do hotelu i kazał portierowi odnaleźć Jeremy’ego Johnsa. Doszedł do wniosku, że jeśli ktoś ma z siebie robić ignoranta i głupca przed armią Wielkiej Brytanii, niechaj to będzie Jeremy.

— Tu jesteś! — powiedział na widok sługi. — Poszukaj jakiegoś żołnierza albo oficera i spytaj go, gdzie znajdę lorda Wellingtona.

— Naturalnie, proszę pana. Ale nie chce pan o to spytać osobiście?

— Wykluczone. Muszę natychmiast zająć się magią. Wobec tego Jeremy wyszedł i po krótkiej chwili powrócił.

— Dowiedziałeś się? — spytał Strange.

— O tak! — odparł Jeremy radośnie. — To nie tajemnica. Lord Wellington jest na linii.

— Ale co to znaczy?

— Proszę o wybaczenie! Tamten dżentelmen powiedział to tak swobodnie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. Myślałem, że pan wie.

— Nie wiem. Może lepiej spytajmy Prideaux.

Pan Prideaux był zachwycony, że może się na coś przydać. Odnalezienie Wellingtona wydawało mu się rzeczą najprostszą pod słońcem. Wystarczyło, że pan Strange uda się do kwatery głównej armii. Z pewnością znajdzie tam jego lordowską mość. Kwatera leżała pół dnia drogi od miasta, może nieco dalej.

— To taka sama odległość jak ta, która dzieli Tyburn i Godalming, jeśli może pan to sobie wyobrazić.

— Gdyby był pan tak łaskaw i pokazał mi na mapie…

— A niech to! — powiedział pan Prideaux, wielce rozbawiony. — Nigdy pan tam nie trafi. Muszę znaleźć kogoś, kto pana poprowadzi.

Osobą znalezioną przez pana Prideaux okazał się intendent przebywający w interesach w Torres Vedras, mieście oddalonym o cztery lub pięć kilometrów od kwatery głównej. Intendent bardzo się ucieszył, że może jechać ze Strange’em i wskazać mu drogę. Strange pomyślał, że nareszcie robi jakieś postępy.

Pierwsza część drogi wiodła przez przyjemną okolicę pełną pól i winnic. Gdzieniegdzie dało się zauważyć pomalowane na biało domki i kamienne wiatraki o śmigłach obitych brązowym płótnem. Drogę przemierzało wielu portugalskich żołnierzy w brązowych mundurach. Dostrzegli też kilku oficerów Wielkiej Brytanii, których jaśniejsze uniformy, szkarłatne bądź niebieskie, były bardziej — jak na patriotyczny gust Strange’a — męskie i zadziorne. Po trzech godzinach jazdy ujrzeli pasmo górskie, niczym mur wyrastające z równiny.

Gdy dotarli do wąskiej dolinki między najwyższymi górami, intendent oznajmił:

— To początek linii. Widzi pan fort? Wysoko, po tej stronie przełęczy? — Wskazał na prawo. „Fort” chyba z początku był zaledwie wiatrakiem, ale niedawno wzbogacono go we wszelkiego typu dodatki, takie jak bastiony, blanki i ambrazury. — Tam, po drugiej stronie przełęczy, widać drugi fort — ciągnął intendent, wskazując na lewo. — A tam, na tym kamiennym wypiętrzeniu, jest jeszcze jeden mały fort. I jeszcze dalej, choć pan tego nie widzi, bo dziś są straszne chmury, też jest fort. I tak dalej, i tak dalej. Cała linia fortów od Tagu do morza! To nie wszystko! Są jeszcze dwie linie na północy. Razem trzy linie!

— Rzeczywiście robi wrażenie. To robota Portugalczyków?

— Nie, proszę pana. Lorda Wellingtona. Francuzi tędy nie przejdą. A niech mnie! Mysz się tu nie przeciśnie bez listu żelaznego od lorda Wellingtona! Dlatego właśnie francuska armia siedzi w Santarem i nie może się ruszyć, a my śpimy spokojnie w naszych łóżkach w Lizbonie!

Wkrótce zjechali z drogi na ścieżkę, która prowadziła po wzgórzu do maleńkiej wioski Pero Negro. Strange’a uderzyła różnica między wojną, jaką sobie wyobrażał, a rzeczywistością. Wcześniej sądził, że lord Wellington urzęduje w pełnym przepychu budynku w Lizbonie i stamtąd wydaje rozkazy. Odnalazł go jednak w miejscu tak maleńkim, że w Anglii ledwie uszłoby za wioskę.

Kwatera główna armii okazała się zwykłym domem na brukowanym podwórzu. Strange’a poinformowano, że Wellington udał się na inspekcję linii. Nikt nie wiedział, kiedy wróci, ale zapewne nie przed kolacją. Nikt nie miał też nic przeciwko temu, żeby Strange na niego poczekał, pod warunkiem, że nie będzie przeszkadzał.

Od pierwszej chwili po wejściu do domu Strange nieprzyjemnie odczuł na sobie prawidłowość, że ktoś, kto pojawia się w nowym miejscu, zawsze zawadza. Nie mógł usiąść, bo pomieszczenie, do którego trafił, było tak urządzone, że zabrakło w nim krzeseł — zapewne na wypadek, gdyby Francuzi jakoś wniknęli do budynku i próbowali się za nimi skryć. Wobec tego zajął miejsce przy oknie. Po chwili przyszło dwóch oficerów. Jeden chciał pokazać drugiemu ważny militarnie element krajobrazu Portugalii, a w tym celu musieli wyjrzeć przez okno. Popatrzyli wilkiem na Strange’a, więc przesunął się pod na wpół zasłoniętą alkowę.

Tymczasem głos z korytarza nieustannie nawoływał kogoś nazwiskiem Winespill, by przyniósł beczki z prochem, i to migiem. Do pokoju wszedł garbaty żołnierz bardzo nikczemnej postury. Miał jaskrawoczerwone znamię na twarzy, a każda część jego munduru zdawała się pochodzić z innego pułku armii brytyjskiej. Był to zapewne Winespill. Wydawał się nieszczęśliwy. Nie mógł znaleźć prochu. Szukał w szafkach, pod schodami i na balkonach. Co pewien czas wykrzykiwał: „Chwileczkę!”, aż w końcu przyszło mu do głowy zerknąć za Strange’a, za zasłonę, do alkowy. Natychmiast wrzasnął, że znalazł beczki z prochem i że dostrzegłby je już wcześniej, gdyby ktoś — tu popatrzył ponuro na Strange’a — ich nie zasłaniał.

Czas wlókł się niemiłosiernie. Strange znowu zajął stanowisko przy oknie i już prawie zasypiał, kiedy nagle zorientował się po zamieszaniu, jakie zapanowało, że do domu wszedł ktoś ważny. Po chwili do pokoju wmaszerowało trzech mężczyzn i Strange w końcu stanął przed obliczem lorda Wellingtona.

Jak opisać lorda Wellingtona? Czy to konieczne i w ogóle możliwe? Jego twarz jest wszędzie, gdzie się spojrzy, tania rycina wisi na ścianie zajazdu; bardziej wyszukana, zdobiona we flagi i bębny — na szczycie schodów prowadzących do sali balowej. W obecnych czasach każda, choćby umiarkowanie romantyczna panna, przed ukończeniem siedemnastu lat kupuje sobie przynajmniej jedną podobiznę lorda. Panna taka uważa, że długi orli nos jest nieskończenie ładniejszy niż krótki i perkaty, a najgorszym nieszczęściem jej życia jest to, iż lord ma już małżonkę. Na pociechę szczerze zamierza nazwać pierworodnego Arturem. Nie jest osamotniona w swej fascynacji. Jej młodsze rodzeństwo darzy lorda podobnym uwielbieniem. Najprzystojniejszy ołowiany żołnierzyk w angielskim pokoju dziecięcym zawsze nosi nazwisko Wellington i ma więcej przygód niż wszystkie inne zabawki razem wzięte. Każdy uczeń udaje Wellingtona przynajmniej raz w tygodniu, podobnie jak jego młodsze siostry. Wellington to ucieleśnienie wszystkich angielskich cnót. Jego angielskość jest niedościgniona. Jeśli Napoleon tkwi w żołądkach Francuzów (a niewątpliwie tak właśnie jest, sądząc po kulcie, jakim Francuzi darzą jedzenie), my nosimy Wellingtona w sercach[67].

Akurat w tej chwili jego lordowska mość nie wydawał się przesadnie zachwycony.

— Przecież moje rozkazy były absolutnie jasne! — powiedział do dwóch oficerów. — Portugalczycy mieli zniszczyć całe zboże, którego nie uda im się zabrać, by nie wpadło w łapy Francuzów. A dziś przez pół dnia obserwowałem francuskich żołnierzy, którzy wchodzili do jaskiń w Cartaxo i wynosili z nich worki.

— Portugalscy farmerzy nie mają serca niszczyć zboża. Obawiają się głodu — wyjaśnił jeden z oficerów.

Drugi oficer zauważył z nadzieją, że może Francuzi nie znaleźli w workach zboża, lecz coś o wiele mniej użytecznego, chociażby złoto lub srebro?

Lord Wellington popatrzył na niego lodowato.

— Francuscy żołnierze zanieśli torby do młynów. Z daleka widać było obracające się skrzydła wiatraków! Myślicie, że mełły złoto? Dalziel, proszę złożyć skargę do portugalskich władz, jeśli łaska! — Jego spojrzenie, krążące gniewnie po pokoju, spoczęło na Strange’u. — A to kto?

Oficer o nazwisku Dalziel wyszeptał coś do ucha jego lordowskiej mości.

— Och — mruknął lord Wellington, a następnie odezwał się do Strange’a: — Jest pan magiem.

W tym stwierdzeniu dało się słyszeć pytającą nutę.

— Tak — powiedział Strange.

— Pan Norrell?

— Nie. Pan Norrell został w Anglii. Nazywam się Strange.

Lord Wellington wpatrywał się w niego ze zdumieniem.

— Drugi mag — wyjaśnił Strange.

— Rozumiem — odparł lord Wellington.

Oficer Dalziel patrzył na Strange’a z wyrazem zaskoczenia na twarzy, jakby uważał, że skoro lord Wellington powiedział Strange’owi, kim jest, nie wypada upierać się przy innej tożsamości.

— No cóż, obawiam się, że traci pan czas — oznajmił lord Wellington. — Powiem szczerze, że gdybym mógł zapobiec pańskiemu przyjazdowi, uczyniłbym to. Skoro jednak pan tu jest, wykorzystam okazję i wytłumaczę mu, jak wielkim utrapieniem jest pan, wraz z tym drugim dżentelmenem, dla armii.

— Utrapieniem? — zapytał Strange.

— Utrapieniem — przytaknął lord Wellington. — Przez wasze wizje ministrowie uwierzyli, że rozumieją, jak się mają sprawy w Portugalii. Zaczęli wysyłać mi znacznie więcej rozkazów i wtrącać się bardziej niż w normalnych okolicznościach. Tylko ja wiem, co należy robić w Portugalii, szanowny panie, gdyż znam sytuację. Nie twierdzę, że pan i ten drugi dżentelmen nie zrobiliście nic dobrego. Marynarka jest chyba bardzo z panów zadowolona. Ja nic o tym nie wiem, ale uważam, że tu, w Portugalii, nie trzeba nam maga.

— Z pewnością jednak w Portugalii magia nie będzie źle wykorzystywana, gdyż pozostanę do pańskiej dyspozycji i pod pańskimi rozkazami.

Lord Wellington popatrzył przenikliwie na Strange’a.

— Przede wszystkim potrzeba mi ludzi. Dostarczy mi pan więcej ludzi?

— Ludzi? Zależy, o co chodzi waszej lordowskiej mości. Interesujące pytanie. — Ku swojemu wielkiemu niezadowoleniu Strange uświadomił sobie, że mówi jak pan Norrell.

— Dostarczy mi pan więcej ludzi? — powtórzył lord.

— Nie.

— Sprawi pan, by kule latały szybciej i szybciej trafiały Francuzów? I tak latają bardzo prędko. Może pan wybrzuszyć ziemię i przesunąć kamienie tak, by zbudować z nich reduty, szańce i inne umocnienia obronne?

— Nie, wasza lordowska mość. Ale…

— Kapelan w kwaterze głównej nazywa się Briscall. Naczelny lekarz wojskowy to doktor McGrigor. Jeśli postanowi pan pozostać w Portugalii, proponuję, by przedstawił się pan tym dżentelmenom. Może im pan się na coś przyda. Mnie z pewnością nie.

Lord Wellington odwrócił się plecami do Strange’a i natychmiast krzyknął do niejakiego Thorntona, by przygotował kolację. W ten sposób dał Strange’owi do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.

Strange przywykł do innego traktowania. Najwięksi w kraju zwracali się do niego jak do równego sobie. Nagłe znalezienie się w tym samym gronie co wojskowi kapelani i medycy, zwykłe szaraczki, było bardzo przykre.

Spędził fatalną noc w jedynej gospodzie w Pero Negro, a tuż po wschodzie słońca wrócił do Lizbony. Gdy przybył do hotelu na ulicy Szewskiej, napisał długi list do Arabelli, w którym zrelacjonował jej, jak strasznie go potraktowano. Skończywszy, poczuł się nieco lepiej, a ponieważ uznał, że utyskiwanie jest niemęskie, podarł list na strzępy.

Następnie sporządził listę wszystkich zaklęć, które wraz z Norrellem przygotował dla admiralicji, i zaczął się zastanawiać, co najbardziej przypadnie do gustu lordowi Wellingtonowi. Po namyśle doszedł do wniosku, że pioruny i ulewy to zapewne jeden z najlepszych sposobów na pognębienie francuskiej armii. Natychmiast postanowił napisać do jego lordowskiej mości list z propozycjami zastosowania takiej właśnie magii. Zdecydowane działania zawsze poprawiają humor i Strange od razu poczuł się lepiej — dopóki nie zerknął w okno. Niebo zasnuło się chmurami, lunął deszcz i zerwał się gwałtowny wiatr. Wyglądało na to, że lada chwila rozpęta się burza. Strange udał się na poszukiwanie pana Prideaux. Hotelarz potwierdził, że leje tak już od wielu tygodni i zdaniem Portugalczyków prędko nie przestanie, a Francuzi faktycznie są bardzo nieszczęśliwi.

Strange zastanawiał się nad tym przez chwilę. Kusiło go, by zaproponować lordowi Wellingtonowi, że powstrzyma deszcz, który zapewne bardzo przeszkadzał brytyjskim żołnierzom. W końcu uznał, że całą niejasną kwestię magii pogodowej lepiej zostawić w spokoju, dopóki nie zrozumie wojny i samego lorda Wellingtona. Tymczasem zadecydował, że plaga żab spadających wprost na głowy Francuzów będzie najlepsza. Wielce biblijna — czy mogłoby być coś bardziej szacownego?

Następnego ranka siedział z ponurą miną w hotelowym pokoju, udając sam przed sobą, że czyta jedną z ksiąg Norrella, ale Cak naprawdę wpatrywał się w deszcz. Nagle usłyszał stukanie do drzwi. Przyszedł szkocki oficer w mundurze huzara. Spojrzał pytająco na Strange’a.

— Pan Norrell?

— Nie, jestem… Och, wszystko jedno! Czym mogę służyć?

— Wiadomość z kwatery głównej dla pana Norrella. — Młody oficer wręczył Strange’owi kartkę papieru.

Był to jego własny list do Wellingtona. Ktoś nabazgrał na nim grubą niebieską kredką jedno słowo: „Odrzucono”.

— Czyje to pismo? — spytał Strange.

— Lorda Wellingtona, proszę pana.

— Ach.

Następnego dnia Strange wysłał Wellingtonowi kolejne pismo, sugerując, by za pomocą magii podnieść wody Tagu i zalać Francuzów. To przynajmniej doprowadziło do tego, że Wellington w długiej odpowiedzi wyjaśnił, że obecnie cała brytyjska armia oraz większość armii portugalskiej znajdowały się między Tagiem a Francuzami, zatem propozycja pana Strange’a nie została przyjęta z entuzjazmem.

Strange nie dawał się zbyć. Codziennie wysyłał Wellingtonowi jedną propozycję. Wszystkie zostały odrzucone.

W pewien szczególnie ponury wieczór pod koniec lutego Strange wędrował hotelowym korytarzem na samotną kolację, kiedy niemal zderzył się z młodzieńcem o rumianym obliczu i w angielskim stroju. Młody człowiek przeprosił i spytał, czy wie, gdzie można znaleźć pana Strange’a.

— Ja jestem Strange. A pan?

— Nazywam się Briscall. Jestem kapelanem w kwaterze głównej.

— Pan Briscall. No tak. Oczywiście.

— Lord Wellington kazał mi złożyć panu wizytę — wyjaśnił pan Briscall. — Mówił, że może mnie pan wspomóc magią. — Uśmiechnął się. — Moim zdaniem jego lordowska mość ma w duchu nadzieję, iż powstrzymam pana przed codziennym kierowaniem listów na jego ręce.

— Nie przestanę pisać, póki nie da mi czegoś do roboty — burknął Strange.

Pan Briscall wybuchnął śmiechem.

— Wobec tego to właśnie mu powtórzę.

— Dziękuję. Mogę czymś służyć? Do tej pory nigdy nie czarowałem dla Kościoła. Będę z panem szczery, kapelanie — moja znajomość eklezjastycznej magii jest bardzo powierzchowna, ale chętnie spróbuję się na coś przydać.

— Hmm. I ja będę z panem szczery. Moje obowiązki są nieskomplikowane. Odwiedzam chorych i rannych. Celebruję nabożeństwa i usiłuję odprawiać ceremonie pogrzebowe dla poległych nieszczęśników. Nie wiem, w czym mógłby mi pan pomóc.

— Nikt nie wie — westchnął Strange. — Może zatem zje pan ze mną kolację? Przynajmniej nie będę samotny jak kołek w płocie.

Kapelan się zgodził i obaj panowie zajęli miejsca w hotelowej jadalni. Wkrótce okazało się, że pan Briscall to przyjemny towarzysz. Chętnie opowiedział Strange’owi, co wie o lordzie Wellingtonie i armii.

— Ogólnie biorąc, żołnierze nie są religijni — mówił — jednak wcale tego nie oczekiwałem. Bardzo pomogła mi okoliczność, że wszyscy kapelani przede mną rezygnowali niemal tuż po przybyciu. Ja pierwszy zostałem dłużej i ludzie są mi za to wdzięczni. Patrzą łaskawym okiem na każdego, kto jest gotów dzielić z nimi trudy.

Strange w to nie wątpił.

— A pan, drogi panie? Jak pan sobie radzi?

— Ja? Wcale sobie nie radzę. Nikt mnie tu nie chce. Przy tych rzadkich okazjach, gdy ktoś raczy się do mnie odezwać, czasem tytułuje mnie panem Strange’em, czasem panem Norrellem. Najwyraźniej nikomu nie przyszło do głowy, że to dwie różne osoby. Briscall znów się roześmiał.

— Lord Wellington odrzuca wszystkie moje propozycje pomocy, gdy tylko je przedstawię.

— Czemu? Co mu pan proponował?

Strange powiedział mu o pomyśle zesłania z nieba plagi żab na Francuzów.

— Wcale się nie dziwię, że odmówił — prychnął Briscall. — Francuscy kucharze przyrządzają potrawy z żab, prawda? Tymczasem zasadniczą częścią planu lorda Wellingtona jest zagłodzenie Francuzów. Równie dobrze mógł pan zaproponować, że zrzuci na nich z nieba pieczone kurczęta lub placki z wieprzowiną!

— To nie moja wina — odparł Strange nieco urażony. — Bardzo chętnie uwzględniłbym plany lorda Wellingtona, jednakże w ogóle ich nie znam. W Londynie admiralicja mówiła nam, czego sobie życzy, i dostosowywaliśmy do tego zaklęcia.

— Rozumiem — mruknął Briscall. — Proszę mi wybaczyć, drogi panie, może się mylę, ale moim zdaniem znalazł się pan w bardzo korzystnej sytuacji. W Londynie musiał pan zakładać, że admiralicja dobrze wie, co się dzieje setki kilometrów dalej. Śmiem twierdzić, że często się myliła. Teraz sam pan może wszystko weryfikować. Poza tym ja też kiedyś byłem w podobnej sytuacji. Gdy tu przyjechałem, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Krążyłem między jednym pułkiem a drugim. Nikt mnie nie chciał.

— Teraz jednak jest pan częścią sztabu Wellingtona. Jak pan tego dokonał?

— Zajęło to sporo czasu, w końcu jednak zdołałem udowodnić swą przydatność jego lordowskiej mości. Z pewnością panu również się uda.

— Przecież próbuję — Strange westchnął ciężko. — Najwyraźniej jednak przez cały czas dowodzę jedynie swej zbyteczności. Raz za razem!

— Nonsens! Widzę, że na razie popełnił pan tylko jeden poważny błąd: pozostał pan w Lizbonie. Proszę posłuchać mej rady i jak najszybciej opuścić miasto. Niech pan jedzie w góry i zamieszka wraz z żołnierzami i oficerami! W innym wypadku ich pan nie zrozumie. Proszę z nimi rozmawiać. Spędzać z nimi czas w opuszczonych wioskach, za linią frontu. Pokochają pana za to. To najlepsi ludzie pod słońcem.

— Doprawdy? W Londynie donoszono, że Wellington nazywa ich szumowinami tego świata.

Briscall wybuchnął śmiechem, jakby określenie „szumowina” nie było obraźliwe, lecz wręcz świadczyło o urokach armii. Strange pomyślał, że duchowny zachowuje się raczej dziwnie.

— To czym w końcu są? — zapytał.

Jednym i drugim, drogi panie. Jednym i drugim. I co pan na moją propozycję? Pojedzie pan?

— Nie wiem — Strange zmarszczył brwi. — Nie obawiam się trudów i niewygód, myślę, że zniosę je równie mężnie jak większość ludzi. Nikogo jednak tam nie znam. Od przybycia najwyraźniej wszystkim wadziłem, a bez przyjaciół…

— Och! Łatwo temu zaradzić! To nie Londyn ani Bath, gdzie potrzeba listów polecających. Proszę wziąć beczułkę brandy i skrzynkę albo dwie szampana, jeśli pański sługa zdoła je udźwignąć. Mając te trunki, szybko zaprzyjaźni się pan z wieloma oficerami.

— Naprawdę? To wystarczy?

— Oczywiście! Ale proszę nie brać czerwonego wina. Już je mają.

Kilka dni później Strange i Jeremy Johns wyjechali z Lizbony na tereny za linią. Brytyjscy oficerowie i żołnierze byli zdumieni widokiem maga między sobą. W listach do przyjaciół opisywali go bardzo niekorzystnie, zastanawiając się, co tu, u licha, robi. Strange poszedł za radą pana Briscalla i tego wieczoru po kolacji wszyscy oficerowie otrzymali zaproszenie na szampana. Wkrótce wybaczyli mu ekscentryczność jego profesji. Najważniejsze było to, że na biwaku u Strange’a można było spotkać wesołych kompanów i napić się przyzwoitego trunku.

Strange zaczął również palić. Nigdy wcześniej nie pociągał go ten nałóg, odkrył jednak, że zapas tabaki jest niezbędny do nawiązania kontaktu z wojakami.

Tutejsze życie było dziwne, podobnie jak okolice. Wioski za linią zostały na rozkaz lorda Wellingtona opuszczone, zbiory spalono. Żołnierze obu armii zachodzili do okolicznych domostw i brali wszystko, co wydawało się im przydatne. Po brytyjskiej stronie na zboczach albo na leśnej polance można się było natknąć na sofy, szafy, łóżka, krzesła i stoły. Co pewien czas trafiała się cała sypialnia lub salon, a w nim nawet przybory do golenia, książki i lampy. Brakowało jedynie ścian i sufitu.

Armia Wielkiej Brytanii znosiła niewygody z powodu wichru i deszczu, jednak los armii francuskiej był o wiele gorszy. Ubrania żołnierzy się podarły, nie mieli co jeść. Wpatrywali się w linie lorda Wellingtona od października ubiegłego roku i nie mogli zaatakować brytyjskiej armii — dysponowała trzema liniami umocnień, za którymi mogła się skryć w każdym momencie. Lord Wellington także nie próbował atakować Francuzów. Po co, skoro głód i choroby dziesiątkowały ich szybciej, niż on by zdołał? Piątego marca Francuzi zwinęli namioty i wyruszyli na północ. Lord Wellington i armia Wielkiej Brytanii udali się w pościg, a Jonathan Strange im towarzyszył.

Pewnego bardzo deszczowego poranka w połowie miesiąca Strange jechał drogą, po której maszerował 95. Pułk Karabinierów. Zauważył bliższych swemu sercu towarzyszy nieco z przodu, więc zmusił konia do galopu i wkrótce się z nimi zrównał.

— Witaj, Ned — powiedział do człowieka, którego miał powody uważać za myślącą i rozsądną osobę.

— Witam pana — odparł Ned radośnie.

— Ned?

— Tak, proszę pana?

— Czego najbardziej pragniesz? Wiem, że to dziwne pytanie, Ned i wybacz, że ci je zadałem. Naprawdę muszę wiedzieć.

Ned nie odpowiedział do razu. Ze świstem wciągnął powietrze do płuc, zmarszczył brwi i zaczął wykazywać inne oznaki głębokiego namysłu. Tymczasem jego kompani na wyprzódki opowiadali Strange’owi o tym, czego najbardziej pragną — czyli o magicznych dzbanach ze złota, które nigdy nie pustoszeją, i o domu wyrzeźbionym z jednego kawałka diamentu.

— Grzanki z serem! Grzanki z serem! — zaczął zawodzić jeden z żołnierzy, Walijczyk, co bardzo rozbawiło pozostałych (Walijczycy mają wrodzone poczucie humoru).

Tymczasem Ned zdążył się już namyślić.

— Nowych butów — powiedział.

— Naprawdę? — spytał Strange zaskoczony.

— Tak, proszę pana — odparł Ned. — Nowych butów. To przez te portugalskie szosy. — Wskazał na zbiorowisko kamieni i dziur, które Portugalczycy ośmielili się nazwać drogą. — Drą buty na strzępy, a w nocy bolą kości od takich spacerów. Ale gdybym miał nowe buty, och! Czułbym się rześko po całodniowym marszu. Walczyłbym z Francuzami! I innych bym zachęcał!

— Twoja chętka do bitki przynosi ci zaszczyt, Ned — powiedział Strange. — Dziękuję. Udzieliłeś mi doskonałej odpowiedzi. — Odjechał, słysząc za plecami okrzyki: „Kiedy Ned dostanie nowe buty?!” i „Gdzie buty Neda?!”.

Tego dnia kwaterę główną lorda Wellingtona urządzono w pięknej niegdyś posiadłości, w wiosce Lousao. Dom należał dawniej do bogatego szlachcica patrioty, Jose Estorila, który wraz z synami cierpiał męki i w końcu poniósł śmierć z ręki Francuzów. Żona szlachcica zmarła z gorączki, a o losie jego córek krążyły rozmaite smutne opowieści. Przez wiele miesięcy było to ponure, przygnębiające miejsce, ale teraz, gdy przybył sztab Wellingtona, kłócąc się i dowcipkując, smutne pokoje wydawały się niemal wesołe dzięki oficerom w czerwono-niebieskich mundurach, którzy bez przerwy kręcili się po domu.

Godzinę przed kolacją salon zapełnili oficerowie, przynosząc raporty, przyjmując rozkazy albo po prostu plotkując. Wiekowe ozdobne i rozsypujące się schody prowadziły do bardzo starych drzwi. Mówiono, że za nimi lord Wellington ciężko pracuje nad nowymi planami pokonania Francuzów. Zastanawiające było to, że każdy, kto wchodził do pokoju, rzucał pełne szacunku spojrzenie na szczyt tych schodów. Dwaj starsi oficerowie sztabu Wellingtona, główny kwatermistrz generał sir George Murray i dowódca administracji wojskowej generał sir Charles Stewart, siedzieli po obu stronach dużego stołu, pogrążeni w rozmowie dotyczącej jutrzejszego rozmieszczenia wojsk.

Na chwilę zatrzymam się w tym miejscu, by zauważyć, że jeśli czytając słowo „generał”, wyobraziłeś sobie, czytelniku, przy stole dwóch zasuszonych starców, jesteś w błędzie. To prawda, że gdy osiemnaście lat wcześniej wybuchła wojna z Francją, armią Wielkiej Brytanii dowodzili szacowni staruszkowie. Większość z nich ani razu w życiu nawet nie widziała pola bitwy. Minęło jednak sporo czasu, wszyscy ci wiekowi generałowie przeszli na emeryturę bądź zmarli i okazało się, że należy zastąpić ich młodszymi, pełnymi energii ludźmi. Sam Wellington niedawno skończył czterdziestkę; większość jego oficerów była jeszcze młodsza. Salon w domu Jose Estorila wypełnili młodzi ludzie, skorzy do walki, miłujący taniec i bardzo oddani dowódcy.

Marcowy wieczór, choć deszczowy, był ciepły, niemal tak ciepły jak majowy wieczór w Anglii. Po śmierci Jose Estorila ogród zarósł i pojawiło się w nim wiele krzaków bzu, które oplotły ściany domu. Teraz bzy kwitły, okna i okiennice były otwarte, a do środka wpadało wilgotne, przesycone słodyczą powietrze.

Nagle generał Murray i sir Charles Stewart odkryli, że i na nich, i na ich ważnych dokumentach wylądowało mnóstwo kropli deszczu. Unosząc z oburzeniem wzrok, ujrzeli na werandzie Strange’a, beztrosko strząsającego wodę z parasola.

Wszedł do pomieszczenia i przywitał się z oficerami, których znał. Potem podszedł do stołu i spytał, czy mógłby porozmawiać z lordem Wellingtonem. Sir Charles Stewart, dumny, przystojny mężczyzna, nie raczył odpowiedzieć, jedynie energicznie pokręcił głową. Generał Murray, łagodniejszy i bardziej uprzejmy jegomość, odparł, że obawia się, iż nie będzie to możliwe.

Strange popatrzył na schody i na wielkie rzeźbione drzwi, za którymi deliberował jego lordowska mość. (Dziwne, że każdy, kto wchodził, instynktownie wiedział, gdzie go znaleźć. Taką oto fascynację budził ten wybitny mąż!) Nic nie wskazywało na to, że Strange zamierza odejść. Generał Murray pomyślał, że mag z pewnością czuje się samotny.

Do stołu podszedł wysoki mężczyzna o wyrazistych czarnych brwiach i długich wąsach. Miał na sobie granatową marynarkę i złote insygnia lekkich dragonów.

— Gdzie trzymacie francuskich jeńców? — zwrócił się do generała Murraya.

— Na dzwonnicy — odparł generał.

— To dobrze — powiedział mężczyzna. — Pytam, bo zaledwie wczoraj pułkownik Pursey umieścił trzech francuskich jeńców w niewielkiej szopie, uznawszy, że tam nie narobią szkód. Okazało się jednak, że wcześniej chłopcy z pięćdziesiątego drugiego schowali w szopie kilka kurczaków, a w nocy Francuzi je zjedli. Pułkownik Pursey wyjawił, że tego ranka kilku jego ludzi bardzo dziwnie patrzyło na jeńców. Chyba się zastanawiali, ile kurczaka zostało we Francuzach i czy warto by było ugotować jednego z nich, by się o tym przekonać.

— O, nie ma niebezpieczeństwa, że sytuacja się powtórzy — oznajmił generał Murray. — Na dzwonnicy są tylko szczury. Prędzej one zjedzą jeńców…

Generał Murray, sir Charles Stewart i mężczyzna o czarnych wąsach wybuchnęli śmiechem, lecz nagle przerwał im mag, mówiąc:

— Droga między Espinhal i Lousao jest przeraźliwie kiepska.

Chodziło o drogę, którą dziś maszerowała znacząca część brytyjskiej armii.

Generał Murray zgodził się, że droga faktycznie jest w okropnym stanie.

— Nie umiem powiedzieć, ile razy mój koń potykał się dziś na dziurach i ślizgał w błocie — ciągnął Strange. — Byłem pewien, że okuleje. Ale droga ta wcale nie była gorsza od innych, które tu widziałem. Rozumiem, że jutro część z nas musi udać się tam, gdzie w ogóle nie ma dróg.

— Tak — powiedział generał Murray, życząc sobie z całego serca, żeby mag wreszcie poszedł precz.

— Przez wezbrane rzeki i kamieniste równiny, przez lasy i chaszcze, jak mniemam — dodał Strange. — To będzie bardzo przykre dla nas wszystkich. Marnie nam pójdzie. Być może wcale nie zdołamy poczynić żadnych postępów.

— To jedna z niedogodności prowadzenia wojny w tak zacofanym i zaściankowym kraju jak Portugalia — westchnął generał Murray.

Sir Charles Stewart nic nie powiedział, ale gniewne spojrzenie, które posłał magowi, jasno wyrażało myśl, że pan Strange poczyniłby większe postępy, gdyby wraz ze swym wierzchowcem powrócił do Londynu.

— Przeprowadzić czterdzieści pięć tysięcy osób z końmi, wozami i sprzętem przez tak okropny kraj! Nikt w Anglii nie uwierzyłby, że to możliwe — Strange parsknął śmiechem. — Szkoda, że jego lordowska mość nie znalazł chwili, by ze mną porozmawiać. Może będą panowie tak dobrzy i przekażą mu wiadomość. Proszę powiedzieć, co następuje: pan Strange składa wyrazy uszanowania lordowi Wellingtonowi i mówi, że jeśli jego lordowska mość jest zainteresowany miłą, porządną drogą, po której jutro może przejść cała armia, pan Strange chętnie mu ją wyczaruje. Och! Jeśli sobie życzy, może dostać również mosty, w miejsce tych wysadzonych przez Francuzów. Dobranoc.

Strange skłonił się obu dżentelmenom, podniósł parasol i wyszedł.

Strange i Jeremy Johns nie mogli znaleźć noclegu w całym Lousao. Żaden z dżentelmenów, którzy wyszukali kwatery dla generałów, a reszcie żołnierzy wskazali wilgotne pole do obozowania, nie zadbał o maga i jego sługę. Strange w końcu wynajął pokoik od właściciela niewielkiej winiarni kilka kilometrów dalej, na drodze do Miranda de Corvo.

Strange i Jeremy zjedli gulasz, którym uraczył ich właściciel winiarni. Postanowili zabawić się w zgadywanie, z jakich to składników upichcono potrawę.

— Co to takiego, u licha? — spytał nagle Strange, podnosząc widelec.

Na końcu było coś białego i lśniącego, co po chwili zwinęło się w pętelkę.

— Może ryba? — zaryzykował Jeremy.

— Raczej ślimak — mruknął Strange.

— Albo kawałek ucha — uznał Jeremy. Strange wbił wzrok w kęs potrawy.

— Masz ochotę? — spytał sługę.

— Nie, dziękuję, proszę pana. — Jeremy z rezygnacją popatrzył na własny wyszczerbiony talerz. — Mam już kilka takich.

Kiedy skończyli kolację i zgasła ostatnia świeca, nie pozostało im nic innego, jak udać się na spoczynek, co też uczynili. Jeremy zwinął się po jednej stronie pokoju, Strange zajął drugą. Obaj przygotowali sobie posłania z rozmaitych materiałów. Jeremy miał materac z zapasowych ubrań, a Strange poduszkę z książek z biblioteki pana Norrella.

Nagle usłyszeli galop na drodze do małej winiarni. Po nim dobiegł ich tupot butów na rozchwianych schodach, a potem dudnienie pięścią w liche drzwi. Otworzyły się i żwawy młodzieniec w mundurze huzarów niemal wtoczył się do pokoju. Młodzieńcowi brakowało oddechu, zdołał jednak między chwytaniem haustów powietrza wyjaśnić, że lord Wellington składa wyrazy uszanowania panu Strange’owi i jeśli to możliwe, chciałby z nim jak najszybciej porozmawiać.

W domu Jose Estorila Wellington spożywał kolację w towarzystwie oficerów sztabowych i innych dżentelmenów. Strange mógłby przysiąc, że panowie przy stole byli pogrążeni w rozmowie aż do chwili, gdy wkroczył do pokoju. Wtedy wszyscy zamilkli, co wyraźnie sugerowało, że rozmawiali o nim.

— O, Strange! — Wellington wzniósł kielich na powitanie. — Tu pan jest! Trzech moich adiutantów szukało pana przez cały wieczór. Chciałem, żebyśmy razem zjedli kolację, ale chłopcy nie mogli pana znaleźć. Proszę siadać, napić się szampana i skosztować deseru.

Strange popatrzył tęsknie na resztki kolacji, którą właśnie uprzątali służący. Poza innymi smakołykami ujrzał, jak sądził, skrawki pieczonej gęsi, łupiny po krewetkach w maśle, pół ragout z selerem i resztki pikantnych portugalskich kiełbasek. Podziękował jego lordowskiej mości i usiadł. Służący przyniósł mu kieliszek szampana, a Strange poczęstował się migdałową tartą i suszonymi wiśniami.

— I jak się panu podoba wojna, szanowny panie? — spytał go płomiennorudy dżentelmen o lisiej twarzy, siedzący po drugiej stronie stołu.

— O, na początku wydaje się nieco pogmatwana, jak niemal wszystko — powiedział Strange. — Doświadczywszy jednak pewnych przygód w naturalny sposób z nią powiązanych, już do niej przywykłem. Raz mnie obrabowano. Raz do mnie strzelano. Raz znalazłem w kuchni Francuza i musiałem go pogonić, a raz dom, w którym spałem, został podpalony.

— Przez Francuzów? — chciał wiedzieć sir Charles Stewart.

— Nie, nie. Przez Anglików. Ściślej rzecz biorąc, przez żołnierzy z kompanii 43. pułku, którzy najwyraźniej zmarzli nocą i rozpalili ogień, by się rozgrzać.

— O, to się często zdarza! — zauważył sir Charles Stewart.

Zapadła cisza, a po chwili inny dżentelmen w mundurze kawalerzysty powiedział:

— Rozmawialiśmy o magii, a raczej kłóciliśmy się o to, jak wygląda w praktyce. Strathchyde twierdzi, że pan i ten drugi mag przyporządkowujecie liczbę każdemu słowu w Biblii, potem wyszukujecie odpowiednie słowa do zaklęć, a następnie sumujecie wszystkie dopasowane do nich liczby, coś tam jeszcze robicie i dopiero wówczas…

— Wcale nie tak mówiłem! — przerwała inna osoba, zapewne Strathchyde. — Nic nie zrozumiałeś.

— Obawiam się, że nigdy nie robiłem niczego, co przypominałoby pański opis — powiedział Strange. — To raczej skomplikowane i wątpię, czy by zadziałało. A co do sposobu, w jaki rzucam zaklęcia — istnieje wiele, wiele procedur. Śmiem twierdzić, że tyle, ile jest sposobów prowadzenia wojny.

— Chciałbym czarować — oświadczył płomiennorudy dżentelmen o twarzy lisa. — Codziennie wyprawiałbym bal przy nieziemskiej muzyce i nieziemskich fajerwerkach i przyzywałbym najpiękniejsze kobiety w historii świata: Helenę trojańską, Kleopatrę, Lukrecję Borgię, lady Marian i markizę de Pompadour. Sprowadziłbym je, by z wami tańczyły. A gdyby na horyzoncie pojawili się Francuzi… — Pomachał ręką w powietrzu. — Zrobiłbym coś, by wszyscy padli trupem.

— Czy mag może zabić za pomocą magii? — spytał Strange’a lord Wellington.

Strange zmarszczył brwi. Pytanie najwyraźniej nie przypadło mu do gustu.

— Mag zapewne może — przyznał — lecz dżentelmen z pewnością nie powinien.

Lord Wellington pokiwał głową, jakby oczekiwał takiej właśnie odpowiedzi.

— Jaka będzie ta droga, którą był pan nam łaskaw zaoferować? — zapytał.

— Och! Proszę się nie martwić o detale, wasza lordowska mość, dogranie szczegółów to najprostsza rzecz pod słońcem. Jakiej drogi by pan sobie życzył?

Oficerowie i dżentelmeni przy stole lorda Wellingtona popatrzyli po sobie. Nie poświęcili temu ani jednej myśli.

— Może drogę kredową? — spytał Strange usłużnie. — Drogi kredowe są ładne.

— Zbyt zakurzona suchą porą, za to rzeka błota w czasie deszczu — odparł lord Wellington. — Nie, nie. Droga kredowa się nie nada. Droga kredowa niewiele jest lepsza od braku drogi.

— Może brukowana? — zasugerował generał Murray.

— Bruk zniszczy buty żołnierzom — zauważył Wellington.

— Poza tym artyleria będzie narzekać — zauważył płomiennorudy dżentelmen o lisiej twarzy. — Holowanie armat po brukowanej drodze zajmie szmat czasu.

Ktoś zaproponował drogę żwirową. Ta jednak, zdaniem Wellingtona, stwarzała takie same problemy jak droga kredowa: zamieniłaby się w błotnistą rzekę podczas deszczu, a Portugalczycy mówili, że jutro lunie.

— Nie — oznajmił jego lordowska mość. — Moim zdaniem, szanowny panie, najlepsza byłaby droga wzorowana na rzymskiej, ze stosownymi rowami melioracyjnymi po bokach, o nawierzchni z solidnych płaskich kamieni, dopasowanych precyzyjnie krawędziami.

— Doskonale — oznajmił Strange.

— Wyruszamy o świcie — dodał Wellington.

— Wobec tego, wasza lordowska mość, jeśli ktoś będzie tak uprzejmy, by pokazać mi, dokąd ma prowadzić ta droga, natychmiast przystąpię do pracy.

Rankiem droga była na swoim miejscu. Lord Wellington wyruszył nią na Kopenhadze, swoim ulubionym wierzchowcu, a za nim Strange na Egipcjaninie, swoim ulubionym wierzchowcu. W typowy dla siebie, stanowczy sposób Wellington wymienił zalety i wady nowej drogi.

— Ale właściwie nie mam zastrzeżeń — zakończył. — Jest doskonała! Proszę jednak jutro nieco ją poszerzyć.

Lord Wellington i Strange doszli do wniosku, że droga powinna znajdować się na miejscu dwie godziny przed wyruszeniem pierwszego pułku i znikać godzinę po tym, jak przejdzie nią ostatni żołnierz. To miało uniemożliwić Francuzom korzystanie z niej. Sukces planu zależał od tego, czy sztab Wellingtona zaopatrzy Strange’a w dokładne informacje na temat czasu prawdopodobnego wymarszu armii i zakończenia jej wędrówki. Naturalnie wyliczenia te nie zawsze były precyzyjne. Mniej więcej tydzień po pojawieniu się pierwszej drogi wściekły pułkownik Mackenzie z 11. Pułku Piechoty przyszedł na spotkanie z lordem Wellingtonem i poskarżył się, że droga maga znikła, zanim pułk do niej dotarł.

— Gdy dochodziliśmy do Celorico, wasza lordowska mość, znikała wprost pod naszymi stopami! Po godzinie nie było po niej śladu. Czy mag nie mógłby przywoływać wizji, by sprawdzać, gdzie przebywają rozmaite pułki? Na pewno przyszłoby mu to bez trudu. Wtedy mógłby dopilnować, by drogi nie znikały, dopóki wszyscy po nich nie przejdą.

— Mag ma bardzo dużo pracy — odparł lord Wellington ostro. — Beresford potrzebuje dróg[68], ja potrzebuję dróg. Naprawdę nie mogę wymagać od Strange’a, żeby wciąż gapił się w lustra i misy z wodą i sprawdzał, dokąd zawędrował każdy zaginiony pułk. Pan i pańscy ludzie musicie sami dawać sobie radę, pułkowniku Mackenzie. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Niedługo potem brytyjska kwatera główna otrzymała od swojego wywiadu informację o tym, co się przytrafiło sporej części francuskiej armii maszerującej z Gaurdy do Sabugalu. Francuzi wysłali zwiadowców, których zadaniem było wyszukanie drogi łączącej obydwa miasta. Od napotkanych Portugalczyków zwiad uzyskał wiadomość, że ta droga jest dziełem maga i z pewnością zniknie za godzinę lub dwie, a wszyscy kroczący nią ludzie powędrują do piekła albo nawet do Anglii. Kiedy tylko te pogłoski dotarły do uszu żołnierzy, stanowczo odmówili wchodzenia na drogę, w rzeczywistości całkowicie prawdziwą i nietkniętą przez magię — stworzono ją niemal tysiąc lat wcześniej. W takiej sytuacji Francuzi musieli obrać trasę okrężną, przez góry i skaliste doliny, dlatego ich podeszwy całkiem się zdarły, ubrania poprzecierały, a opóźnienie sięgnęło kilku dni.

Lord Wellington nie krył zachwytu.

Rozdział ósmy Księga Roberta Findhelma styczeń–luty 1812

W domu każdego maga należy spodziewać się pewnych osobliwości. Najbardziej osobliwym elementem domostwa pana Norrella był bez wątpienia Childermass. W żadnym innym londyńskim domu nie mieszkał podobny służący. Jednego dnia Childermass sprzątał brudne kubki i wycierał okruszki ze stołu, jak pospolity lokaj, a następnego przerywał zgromadzonym w pokoju admirałom, generałom i arystokratom, tłumacząc im, w jakich szczegółach się mylą. Pan Norrell raz nawet publicznie skarcił księcia Devonshire’u za to, że ten ośmielił się odezwać w tej samej chwili co dysponent.

Pewnego mglistego dnia pod koniec stycznia 1812 roku Childermass wszedł do biblioteki na Hanover Square, gdzie pracował pan Norrell, i poinformował go zwięźle, że zmuszony jest wyjechać w interesach i nie wie, kiedy wróci. Potem, wydawszy innym służącym rozmaite polecenia, dosiadł konia i opuścił Londyn.

W ciągu następnych trzech tygodni pan Norrell otrzymał od niego cztery listy: jeden z Newarku w hrabstwie Nottingham, jeden z Yorku we wschodnim Riding w hrabstwie York, jeden z Richmondu w północnym Riding i jeden z Sheffield w zachodnim Riding. Listy te dotyczyły jedynie spraw zawodowych i nie wyjaśniały przyczyn jego tajemniczej podróży.

Powrócił pewnego wieczoru w drugiej połowie lutego. Lascelles i Drawlight po kolacji przebywali w salonie wraz z panem Norrellem, gdy nagle wszedł Childermass. Przybył prosto ze stajni, jego buty i spodnie były ubłocone, a płaszcz wilgotny od deszczu.

— Gdzieś ty był, u licha? — zapytał pan Norrell.

— W hrabstwie York — wyjaśnił Childermass. — Wypytywałem o Vinculusa.

— Widział go pan? — ożywił się Drawlight.

— Nie, nie widziałem.

— Wiesz, gdzie jest? — zadał następne pytanie pan Norrell.

— Nie, nie wiem.

— Znalazł pan jego księgę? — wtrącił Lascelles.

— Nie, nie znalazłem.

— Hm — mruknął Lascelles. Popatrzył nieprzychylnie na Childermassa, a potem zwrócił się do pana Norrella: — Proszę posłuchać mojej rady i nie dopuścić do tego, by pan Childermass marnował czas na Vinculusa. Od lat nikt o nim nie słyszał. Zapewne już nie żyje.

Childermass usiadł swobodnie na sofie, jakby był równy swym rozmówcom, i powiedział:

— Karty twierdzą, że nie umarł. Mówią, że wciąż żyje i ma księgę.

— Karty! Karty! — wykrzyknął pan Norrell. — Tysiące razy ci powtarzałem, że nie zniosę nawet wzmianki o nich! Wyświadcz mi przysługę, usuń je z mojego domu i nigdy więcej o nich nie wspominaj!

Childermass rzucił swemu panu lodowate spojrzenie.

— Mam powiedzieć, czego się dowiedziałem? — zapytał.

Pan Norrell ponuro pokiwał głową.

— W pańskim interesie zadbałem o to, by zbliżyć się do wszystkich żon Vinculusa — oświadczył Childermass. — Nigdy nie uwierzyłem, że żadna z nich nie wie nic, co mogłoby nam pomóc. Uznałem, że wystarczy chodzić z nimi do gospod z wyszynkiem, kupować im gin, pozwalać mówić, a w końcu któraś coś ujawni. Okazało się, że miałem rację. Trzy tygodnie temu Nan Purvis zdradziła mi coś, co w końcu naprowadziło mnie na właściwy trop.

— Która to Nan Purvis? — zainteresował się Lascelles.

— Pierwsza. Opowiedziała mi o wydarzeniu sprzed dwudziestu lub trzydziestu lat, kiedy to wyszła za Vinculusa. Pewnego dnia popijali sobie w karczmie. Gdy wydali wszystkie pieniądze, odmówiono im sprzedaży na kredyt, więc nadeszła pora na powrót do domu. Zataczając się po ulicy, nagle ujrzeli w rynsztoku kreaturę jeszcze bardziej pijaną od nich samych. Był to staruch, całkiem nieprzytomny. Brudna woda zalewała mu twarz i ciało, cudem nie utonął. Coś w tym łachmycie przyciągnęło uwagę Vinculusa. Wyglądało na to, że rozpoznał pijaka. Podszedł i nań zerknął, a po chwili wybuchnął śmiechem i wymierzył mu solidnego kopniaka. Nan spytała Vinculusa, kto to taki, a on powiedział, że starzec ma na nazwisko Clegg. Chciała wiedzieć, skąd go znał. Vinculus odparł, że nie zna Clegga. Nigdy go nie znał! Co więcej, nie zamierza go znać! Krótko mówiąc, nienawidzi Clegga najbardziej na świecie! Kiedy Nan zaczęła utyskiwać, że nie wystarcza jej takie wyjaśnienie, Vinculus burknął, że człowiek ten jest jego ojcem. Potem już nic nie chciał dodać.

— Ale co to ma do rzeczy? — przerwał pan Norrell. — Dlaczego po prostu nie spytałeś Vinculusowych żon o księgę?

Childermass wydawał się zirytowany.

— Ależ zapytałem, proszę pana. Cztery lata temu. Mówiłem już. Żadna nic nie wiedziała.

Zniecierpliwiony pan Norrell machnięciem ręki dał do zrozumienia, że Childermass ma kontynuować. — Kilka miesięcy później Nan była w tawernie, słuchała, jak ktoś czytał na głos gazetową relację o pewnym powieszeniu w Yorku. Nan uwielbiała sprawozdania z porządnych egzekucji, a to zainteresowało ją szczególnie, gdyż nazwisko skazańca brzmiało Clegg. Wspomniała o nim Vincuiusowi. Ku jej zdumieniu okazało się, że już o wszystkim słyszał i że faktycznie chodziło o jego ojca. Vinculus był zachwycony, że Clegga powiesili. Powiedział, że w pełni na to zasłużył. Dodał, że Clegg winien był najcięższej zbrodni popełnionej w Anglii w ostatnich stu latach.

— Jakiej zbrodni? — zapytał Lascelles.

Początkowo Nan nie mogła sobie przypomnieć — powiedział Childermass. — Uparte wypytywanie jednak i obietnica ginu przywróciły jej pamięć. Ukradł księgę.

— Księgę! — wykrzyknął pan Norrell.

— Drogi panie, to musi być ta sama księga! — powiedział do niego Drawlight. — To z pewnością księga Vinculusa!

— Czyżby? — Pan Norrell spojrzał na dysponenta.

— Tak przypuszczam — przyznał Childermass.

— Czy ta kobieta wiedziała coś więcej o księdze? — dopytywał się pan Norrell.

— Nie, to koniec informacji Nan. Pojechałem więc na północ, do Yorku, gdzie więziono i stracono Clegga, i przejrzałem dokumenty sądu kwartalnego. Bardzo szybko odkryłem, że Clegg urodził się w Richmondzie w hrabstwie York. O tak! — Childermass popatrzył znacząco na pana Norrella. — Vinculus to, przynajmniej z pochodzenia, mieszkaniec naszego hrabstwa[69]. Clegg w młodości był linoskoczkiem, zabawiał gawiedź na jarmarkach, ale akrobacje na linie nie chodzą w parze z piciem, a Clegg pił na umór. Musiał zatem zrezygnować z występów. Powrócił do Richmondu i zatrudnił się jako służący na farmie przynoszącej wysokie dochody. Dobrze sobie radził, a swą bystrością zasłużył na podziw pracodawcy, więc powierzano mu coraz więcej obowiązków. Od czasu do czasu popijał z towarzystwem spod ciemnej gwiazdy i przy takich okazjach nie zadowalał się jedną czy dwiema butelkami. Chlał do upadłego, zalewał się w trupa, padał pod stół pijany jak bela. Całymi dniami nie trzeźwiał i robił rozmaite niegodziwe rzeczy: kradł, uprawiał hazard, bił się, niszczył cudzą własność. Zawsze jednak pilnował, by działo się to z dala od domu i by znaleźć wiarygodne usprawiedliwienia na wytłumaczenie swej nieobecności. Jego pracodawca, farmer, niczego nie podejrzewał, choć reszta służby dobrze o wszystkim wiedziała. Farmer zwał się Robert Findhelm. Był cichym, miłym, szacownym człowiekiem, z tych, co to łatwo dadzą się zwieść łajdakowi pokroju Clegga. Farma od wielu pokoleń należała do jego rodziny, ale kiedyś, dawno temu, był to jeden z folwarków opactwa Easby…

Pan Norrell ze świstem wciągnął powietrze i niespokojnie poruszył się na krześle. Lascelles popatrzył na niego pytająco.

— Opactwo Easby było jednym z filarów państwa Króla Kruków — wyjaśnił pan Norrell.

— Podobnie jak Hurtfew — dodał Childermass.

— Coś podobnego! — wykrzyknął Lascelles ze zdumieniem[70]. — Przyznam, że po wszystkim, co pan opowiadał o Królu Kruków, zdumiewa mnie, że mieszkał pan w pobliżu jego ziem.

— Nic pan nie rozumie — odparł pan Norrell poirytowany. — Mówimy przecież o hrabstwie York, o królestwie Johna Uskglassa w północnej Anglii, gdzie mieszkał i rządził przez trzysta lat! Trudno właściwie znaleźć wioskę czy choćby nawet kawałek pola, które nie byłyby z nim powiązane.

— Rodzina Findhelma miała coś jeszcze, co niegdyś było własnością opactwa — skarb, który oddał im na przechowanie ostatni opat, skarb, który wraz z ziemią przechodził z ojca na syna — kontynuował Childermass.

— Księgę magii? — spytał pan Norrell niecierpliwie.

— Jeśli to, co powiedziano mi w hrabstwie York, jest prawdą, to więcej niż księgę magii. Jedyną w swoim rodzaju Księgę Magii. Spisaną własnoręcznie przez Króla Kruków.

Zapadła cisza.

— Czy to możliwe? — spytał Lascelles pana Norrella.

Zadumany pan Norrell milczał, całkowicie skoncentrowany na tej nowej i niezbyt miłej myśli. W końcu przemówił, ale najwyraźniej tłumaczył coś sam sobie, a nie odpowiadał na pytanie Lascellesa.

— Księga należąca do Króla Kruków lub napisana przez niego to jedna z największych tajemnic angielskiej magii. Kilka osób wyobraziło sobie, że ją znalazło lub też wie, gdzie jest ukryta. Niektórzy z nich, mądrzy ludzie, mogli stworzyć wielkie dzieła, ale zamiast tego zmarnowali życie na poszukiwaniach księgi Króla. Oczywiście nie twierdzę, że taka księga nie mogłaby istnieć…

— Gdyby istniała — przerwał Lascelles — i została znaleziona, to co wtedy?

Pan Norrell tylko pokręcił głową.

— Wtedy całą angielską magię należałoby ponownie zinterpretować w świetle tego, co napisano w tej księdze — odpowiedział za niego Childermass.

Lascelles uniósł brew.

— Czy to prawda? — zapytał.

Pan Norrell się zawahał. Wyglądał tak, jakby miał wielką ochotę zaprzeczyć.

— Wierzy pan, że to księga Króla? — zwrócił się Lascelles do Childermassa.

Ten wzruszył ramionami.

— Findhelm z pewnością w to wierzył. W Richmondzie znalazłem dwóch staruszków, którzy w młodości pełnili służbę w domu farmera. Twierdzili, że królewska księga była jego dumą i radością. Przede wszystkim był strażnikiem księgi, a dopiero potem mężem, rodzicem i farmerem. — Childermass umilkł. — Ta księga stanowiłaby powód do największej chwały i największe brzemię dla każdego człowieka — westchnął po chwili. — W zasadzie Findhelm sam był kimś w rodzaju maga teoretyka. Kupował księgi o magii i płacił magowi z Northallertonu za nauki. Jedna rzecz wydała mi się bardzo osobliwa: obaj ci starcy twierdzili z uporem, że Findhelm nigdy nie przeczytał królewskiej księgi i tylko z grubsza znał jej treść.

— Ach! — wykrzyknął pan Norrell cicho. Lascelles i Childermass popatrzyli na niego.

— A więc nie mógł jej przeczytać — wyjaśnił pan Norrell. — Hm, to bardzo… — Ponownie zamilkł i zaczął obgryzać paznokcie.

— Może napisano ją po łacinie — zasugerował Lascelles.

— Czemu pan zakłada, że Findhelm nie znał łaciny? — spytał rozdrażniony Childermass. — Tylko dlatego, że był farmerem…

— Ach, zapewniam pana, że nie zamierzałem obrażać farmerów — zaśmiał się Lascelles. — Po prostu nie słyną oni z klasycznego wykształcenia. Czy ta osoba w ogóle byłaby w stanie odróżnić łaciński tekst od innych?

Childermass odparł, że naturalnie. Findhelm nie był głupcem. Na to Lascelles oświadczył lodowato, że wcale tego nie twierdził. Kłótnia wisiała na włosku, kiedy nagle uciszył ich pan Norrell.

— Gdy Król Kruków przybył do Anglii, nie umiał czytać ani pisać… — zadumał się. — W tamtych czasach niewielu to potrafiło, nawet pośród władców. Poza tym Król Kruków wychował się na dworze elfów, gdzie nie używano pisma. Nowi słudzy, ludzie, pokazali mu je i wyjaśnili jego cel. Był jednak młodym, bardzo młodym człowiekiem, miał nie więcej niż czternaście lub piętnaście lat. Podbił już królestwa w dwóch światach i dysponował magią, o jakiej każdy mag mógłby tylko zamarzyć. Był arogancki i pełen buty. Nie miał chęci poznawać spisanych wniosków innych ludzi. Czym one były w porównaniu z jego przemyśleniami? Wobec tego, wbrew sugestii sług, postanowił nie uczyć się czytać i pisać po łacinie. Zamiast tego sam wymyślił pismo, żeby zachować swe wnioski dla potomności. I zapewne pismo to lepiej odzwierciedlało pracę jego umysłu, niż mogłaby to uczynić łacina. Tak było na samym początku. Im dłużej jednak przebywał w Anglii, tym bardziej się zmieniał, stawał się mniej milczący, mniej osamotniony. Coraz bardziej przypominał człowieka, coraz mniej elfa. W końcu postanowił nauczyć się czytać i pisać jak inni ludzie. Nie zapomniał jednak swojego pisma — alfabetu królewskiego, tak je nazywają — i zapoznał z nim ulubionych magów, by lepiej rozumieli jego magię. Co prawda Martin Pale wspomina o alfabecie królewskim, podobnie jak Belasis, ale żaden z nich nie widział choćby kawałeczka tekstu w nim napisanego. Jeśli coś przetrwało, a napisał to sam Król, z pewnością… — Pan Norrell znowu umilkł.

— No cóż, drogi panie — powiedział Lascelles. — Dziś raz za razem nas pan zaskakuje! Tyle podziwu dla człowieka, którego podobno zawsze pan nienawidził!

— Podziw w niczym nie umniejsza mojej nienawiści! — odparł pan Norrell ostro. — Mówiłem, że był wielkim magiem. Nie twierdziłem, że to dobry człowiek ani że cieszy mnie jego wpływ na angielską magię. Poza tym usłyszeli panowie moją prywatną opinię, nie przeznaczoną do publicznej wiadomości. Childermass wie. Childermass rozumie.

Pan Norrell zerknął nerwowo na Drawlighta, ale Drawlight przestał słuchać już w chwili, gdy odkrył, że opowieść Childermassa nie dotyczy nikogo z socjety, tylko farmerów z hrabstwa York i pijanych sług. Chwilowo koncentrował się na polerowaniu chusteczką tabakiery.

— Czyli Clegg ukradł księgę? — spytał Lascelles Childermassa. — To chce nam pan powiedzieć?

— W pewnym sensie. Jesienią 1754 roku Findhelm dał księgę Cleggowi i kazał mu ją dostarczyć pewnemu mieszkańcowi wioski Bretton w dystrykcie Derbyshire Peak. Nie wiem, w jakim celu. Clegg po dwóch czy trzech dniach podróży dotarł do Sheffield. Zatrzymał się w oberży i tam zbratał z pewnym człowiekiem, kowalem, którego reputacja moczymordy niemal dorównywała reputacji Clegga. Rozpoczęli pijackie zawody, które trwały dwa dni i dwie noce. Początkowo po prostu pili, by przekonać się, który może więcej, ale drugiego dnia zaczęli rzucać sobie idiotyczne pijackie wyzwania. W kącie oberży stała beczka solonych śledzi. Clegg zażądał, by kowal przeszedł po podłodze pełnej ryb. W lokalu zebrał się tłum gapiów i bywalców, którzy opróżnili beczkę, wyrzucając śledzie na podłogę. Potem kowal chodził od ściany do ściany, aż podłoga zamieniła się w śmierdzącą ślizgawkę. Był cały zalany krwią z powodu urazów, jakich doznał w czasie licznych upadków. Zażądał od Clegga, by ten przeszedł po krawędzi dachu oberży. Clegg pił przez cały czas. Raz za razem gapiom wydawało się, że zleci i skręci kark, ale do tego nie doszło. Potem Clegg zażądał od kowala, by upiekł i zjadł swoje buty, i tak się stało. Na koniec kowal chciał, by Clegg zjadł księgę Roberta Findhelma. Clegg podarł ją na kawałeczki i pożarł.

Pan Norrell krzyknął z przerażeniem. Nawet Lascelles zamrugał, zdumiony.

— Kilka dni później Clegg wytrzeźwiał i uświadomił sobie, co zrobił — ciągnął Childermass. — Ruszył do Londynu, a cztery lata później zbałamucił służącą w tawernie w Wapping. To ona urodziła Vinculusa.

— Wszystko jasne! — wykrzyknął pan Norrell. — Księga wcale nie przepadła. Historię o piciu wymyślił Clegg, by zwieść Findhelma. Tak naprawdę ukrył księgę i podarował ją synowi! Jeśli tylko odkryjemy…

— Ale po co? — przerwał Childermass. — Po co miałby sobie zadawać tyle trudu, by ukryć księgę dla syna, którego nigdy nie widział i o którego nie dbał? Poza tym Vinculusa nawet nie było na świecie, gdy Clegg wyruszył do hrabstwa Derby.

Lascelles odchrząknął.

— Jeden jedyny raz muszę się zgodzić z panem Childermassem. Gdyby Clegg nadal miał księgę lub wiedział, gdzie jej szukać, z pewnością zaprezentowałby ją na procesie albo wykorzystał jako element przetargowy, by ocalić skórę.

— A gdyby Vinculus tak się wzbogacił dzięki występkowi ojca, dlaczego miałby go nienawidzić? — dodał Childermass. — Dlaczego by się cieszył, że Clegga powieszono? Robert Findhelm był absolutnie pewien, że księga przepadła. To jasne jak słońce. Nan powiedziała mi, że Clegga powieszono za kradzież księgi, ale Robert Findhelm nie oskarżył go o złodziejstwo. Oskarżył go o księgobójstwo. Clegg był ostatnim człowiekiem w Anglii powieszonym za tego typu zbrodnię[71].

— Czemu więc Vinculus twierdzi, że ma tę księgę, skoro jego ojciec ją zjadł? — zadumał się Lascelles. — Przecież to niemożliwe.

— Dziedzictwo Roberta Findhelma trafiło w ręce Vinculusa, nie mam jednak pojęcia, jak do tego doszło.

— A co z tym człowiekiem w hrabstwie Derby? — spytał pan Norrell nieoczekiwanie. — Mówiłeś, że Findhelm pragnął, by księga trafiła do człowieka w Derby.

Childermass westchnął.

— W drodze powrotnej do Londynu przejeżdżałem przez to hrabstwo. Byłem w wiosce Bretton. Trzy domy na krzyż i gospoda na ponurym wzgórzu. Kimkolwiek był człowiek, do którego wysłano Clegga, dawno nie żyje. Nic tam nie znalazłem.


Stephen Black i dżentelmen o włosach jak puch ostu siedzieli w górnej izbie kawiarni pana Whartona na Oxford Street, miejscu spotkań Bacznej Kompanii. Dżentelmen jak zwykle opowiadał o swym wielkim uczuciu do Stephena.

— Coś mi przypomina, że już od miesięcy jestem ci winien przeprosiny i wyjaśnienie — powiedział.

— Przeprosiny?

— Tak, Stephenie. Obaj najbardziej w świecie pragniemy szczęścia lady Pole. Przez umowę z tym niegodziwym magiem mam związane ręce i każdego ranka muszę odsyłać tę damę do domu męża, gdzie przez cały długi dzień czeka na nadejście wieczoru. Ty jednak, człowiek bystry, z pewnością zauważyłeś, że w twoim wypadku nie ograniczają mnie takie warunki. Dziwisz się zapewne, dlaczego nie zabrałem cię na zawsze do Utraconej Nadziei, byś tam się radował.

— Zastanawiałem się nad tym, panie. — Stephen pokiwał głową. — Czy coś pana powstrzymuje?

— Tak, Stephenie. W pewnym sensie.

— No cóż, to bardzo przykre.

— Chciałbyś wiedzieć, co to takiego? — zapytał dżentelmen.

— O tak, oczywiście.

— Wiedz zatem — dżentelmen przybrał pełen powagi wyraz twarzy, całkiem inny niż zwykle — że istoty nadprzyrodzone znają przyszłe wydarzenia. Fortuna często wybiera nas na posłańców jej przepowiedni. W przeszłości często pomagaliśmy osiągać wielkie i szlachetne cele rozmaitym chrześcijanom — Juliuszowi Cezarowi, Aleksandrowi Wielkiemu, Karolowi Wielkiemu, Williamowi Szekspirowi, Johnowi Wesleyowi i innym[72]. Zazwyczaj jednak nasza znajomość wydarzeń jest niejasna i… — dżentelmen z furią zamachał rękoma, jakby zrywał z twarzy gęste pajęczyny — niedoskonała. Z wielkiej miłości do ciebie, Stephenie, przedzierałem się przez dymy płonących miast oraz pól bitewnych, patrosząc dogorywających i zaglądając w ich skąpane w posoce trzewia, by poznać twą przyszłość. Rzeczywiście pisane ci jest zostać królem! Muszę powiedzieć, że wcale nie jestem zdumiony! Od początku czułem wyraźnie, że powinieneś nim być, a to mało prawdopodobne, bym się mylił. Co więcej, wiem chyba, które królestwo ci przeznaczono. Dym, wnętrzności i wszystkie inne znaki jasno wskazują na to, że byłeś już w tym królestwie! Że jest z tobą blisko powiązane. Stephen czekał.

— Czy nie rozumiesz?! — wykrzyknął dżentelmen ze zniecierpliwieniem. — Z pewnością chodzi o Anglię! Nie masz pojęcia, jak uradowany byłem, gdy to pojąłem!

— Anglię?! — zawołał Stephen.

— W rzeczy samej! Nic nie może być dla niej korzystniejsze niż twoje królowanie. Obecny władca jest stary i ślepy, a wszyscy jego synowie to opasłe moczymordy! Rozumiesz zatem, czemu nie mogę cię zabrać na zawsze do Utraconej Nadziei. Popełniłbym poważny błąd, gdybym usunął cię z twojego prawowitego królestwa!

Stephen siedział w milczeniu, próbując to pojąć.

— Ale czy nie chodzi o jakieś królestwo w Afryce? — spytał w końcu. — Może pisane mi jest odnaleźć drogę powrotną? Może jakimś cudem ludzie rozpoznają we mnie potomka jednego ze swych królów?

— Może… — powiedział dżentelmen z powątpiewaniem. — Ale nie, nie! Wykluczone. Poza tym chodzi o królestwo, w którym już byłeś. A ty Afryki nie widziałeś na oczy. Och, Stephenie! Jakże bym pragnął, by wypełniło się twoje przeznaczenie. Pewnego dnia sprzymierzę swe rozliczne królestwa z Wielką Brytanią i obaj będziemy żyli w przyjaźni i braterstwie. Pomyśl, jak to pomiesza szyki naszym nieprzyjaciołom! Pomyśl, jak się wściekną magowie! Jak będą przeklinali samych siebie, że nie traktowali nas z większym szacunkiem!

— Obawiam się, że jest pan w błędzie. Nie mogę rządzić Anglią. Nie z tą… — Bezradnie rozłożył ręce. „Czarną skórą”, pomyślał, na głos zaś powiedział: — Tylko pan, przez swą słabość do mnie, uważa to za możliwe. Niewolnicy nie zostają królami, panie.

— Niewolnicy, Stephenie? Co masz na myśli?

Urodziłem się w niewoli, jak wielu z mojej rasy. Matka była niewolnicą na jamajskiej plantacji należącej do dziada sir Waltera. Kiedy wpadł w jeszcze większe długi, powrócił na Jamajkę, by sprzedać posiadłość i przywiózł z sobą moją matkę. Zamierzał zatrudnić ją jako służącą w swym domu, ale podczas podróży urodziła mnie i zmarła.

— Ha! — wykrzyknął dżentelmen triumfalnie. — Jest właśnie tak, jak mówiłem! Ty i twoja szacowna matka zostaliście pojmani przez niegodziwych Anglików, a ich knowania doprowadziły was do upadku!

— No cóż, tak. To w pewnym sensie prawda. Ale już nie jestem niewolnikiem. Nikt na angielskiej ziemi nie jest niewolnikiem. Powietrze Anglii to wolne powietrze. Anglicy tym się szczycą. — „Mimo to mają niewolników w innych krajach”, pomyślał i dodał: — Od chwili, gdy pokojowiec sir Williama zniósł mnie, niemowlę, ze statku, byłem wolny.

— I tak powinniśmy ich ukarać! — krzyknął dżentelmen. — Możemy bez trudu zabić małżonka lady Pole. Potem zejdę do piekieł, poszukam jego dziada i…

— Ale to nie sir William ani nie sir Walter mnie zniewolili — wyjaśnił Stephen. — Sir Walter zawsze stanowczo sprzeciwiał się niewolnictwu. A sir William był dla mnie dobry. Ochrzcił mnie i wykształcił.

— Ochrzcił? Co takiego? Nawet twoje imię jest narzucone przez wrogów? Symbolizuje niewolę? Wobec tego stanowczo radzę ci je odrzucić i wybrać inne po wstąpieniu na tron Anglii. Jakim imieniem zwała cię matka?

— Nie wiem, panie. Nie jestem pewien, czy w ogóle mnie nazywała.

Dżentelmen zmrużył oczy na znak, że intensywnie się nad czymś zastanawia.

— Dziwna byłaby matka, która nie nazywa dziecka — zauważył. — Tak, musi istnieć imię, które do ciebie należy, naprawdę do ciebie należy. To dla mnie jasne. To imię, którym w duchu nazywała cię matka, w tych pięknych chwilach, gdy trzymała cię w ramionach. Nie jesteś ciekaw, jak ono brzmi?

— Naturalnie, proszę pana. Ale moja matka od dawna nie żyje. Być może nigdy nikomu nie zdradziła tego imienia. Jej imię także jest mi nie znane. Jeszcze w dzieciństwie pytałem o nie sir Williama, ale zapomniał.

— Z pewnością dobrze pamiętał, jednak w swej niegodziwości nie chciał ci go zdradzić. Do odzyskania swego imienia, Stephenie, potrzebujesz kogoś niezwykłego, kogoś o niespotykanej bystrości, olbrzymich talentach i szlachetnym charakterze. Czyli mnie. Tak, to właśnie zrobię. W imię miłości, jaką cię darzę, odnajdę twe prawdziwe imię!

Rozdział dziewiąty Siedemnastu martwych Neapolitańczyków kwiecień 1812–czerwiec 1814

W owych czasach brytyjska armia dysponowała grupą „oficerów zwiadowczych”, których zadaniem było prowadzenie rozmów z miejscowymi, kradzież korespondencji francuskiej armii i orientowanie się w lokalizacji francuskich wojsk. Bez względu na to, jak romantyczna może ci się wydawać wojna, czytelniku, przygody oficerów zwiadowczych Wellingtona z pewnością przejdą wszelkie twe oczekiwania. Pokonywali oni rzeki w blasku księżyca i łańcuchy górskie w palących promieniach słońca. Więcej czasu spędzili za francuską linią frontu niż po stronie angielskiej i znali każdego, kto sprzyjał słusznej sprawie.

Najwybitniejszym oficerem zwiadowczym był bez wątpienia major Colquhoun Grant z 11. Pułku Piechoty. Francuzi nieraz odrywali wzrok od swych aktualnych zajęć i patrzyli na majora Granta, który z kolei obserwował ich z siodła, stojąc na szczycie odległego wzgórza. Zerkał na wrogów przez lunetę i zapisywał coś w małym notatniku. Wprawiało to Francuzów w wyjątkową irytację.

Pewnego kwietniowego ranka 1812 roku major Grant przypadkiem został wzięty w kleszcze przez dwa francuskie patrole kawalerii. Kiedy stało się jasne, że nie umknie im konno, porzucił wierzchowca i skrył się w pobliskim gaju. Major Grant zawsze miał się za żołnierza, a nie szpiega, toteż jako żołnierz stale nosił mundur. Niestety, uniform 11. Pułku Piechoty (podobnie jak wszystkich innych wojsk pieszych) miał kolor jaskrawoszkarłatny i gdy major ukrył się wśród młodych wiosennych listków, Francuzi bez trudu go wypatrzyli.

Pochwycenie Granta przez nieprzyjaciela było dla Anglików powodem do frasunku porównywalnym z utratą brygady zwykłych żołnierzy. Lord Wellington bezzwłocznie wysłał pilne listy do niektórych francuskich generałów, proponując im wymianę jeńców, a także do kilku dowódców wojsk partyzanckich[73], którym obiecał srebrne pięcioszylingówki i mnóstwo broni w zamian za pomoc w uwolnieniu Granta. Kiedy żadna z tych ofert nie przyczyniła się do wypuszczenia cennego oficera na wolność, lord Wellington stanął przed koniecznością opracowania nowego planu. Opłacił więc jednego z najbardziej nieprzejednanych i groźnych hersztów band partyzanckich, Jeronima Saornila, by ten doprowadził Jonathana Strange’a do majora Granta.

— Przekona się pan, że Saornil to dość przerażający jegomość — wyjawił lord Wellington przed wyjazdem Strange’owi. — Ale szczerze mówiąc, niezbyt mnie to martwi, bo i pan potrafi wzbudzać lęk.

Saornil oraz jego ludzie tworzyli bandę morderców i łotrów spod ciemnej gwiazdy. Byli brudni, ohydnie cuchnęli i od dawna się nie golili. Za pasy zatykali szable i noże, z ich ramion zwisały strzelby. Na ubraniach i końskich derkach widniały okrutne i potworne sceny: trupie czaszki i skrzyżowane kości, serca przebite nożami, szubienice, sceny ukrzyżowania na kołach wozu, kruki żerujące na sercach i oczach, a także inne równie przyjemne obrazki. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wyszyto je z perłowych guzików, lecz przy bliższych oględzinach okazywało się, iż są to zęby Francuzów zabitych przez bandziorów. Saornil miał na sobie szczególnie wiele takich ozdób, przez co przy każdym ruchu grzechotał, jakby wszyscy pozabijani wrogowie wciąż szczękali zębami ze strachu.

W takim towarzystwie symboli i akcesoriów powiązanych ze śmiercią Saornil i jego ludzie byli przekonani, że wzbudzą lęk w każdym napotkanym człowieku. Ogarnęło ich lekkie zmieszanie, kiedy odkryli, że Anglik pokonał ich na tym polu, przynosząc z sobą trumnę. Podobnie jak wielu mężczyzn żyjących z przemocy, partyzanci byli raczej przesądni. Jeden z nich spytał Strange’a, co takiego skrywa w trumnie, a ten wyjaśnił beztrosko, że wewnątrz znajduje się człowiek.

Po kilku dniach forsownej jazdy banda doprowadziła Strange’a do wzgórza nad główną drogą, która łączyła Hiszpanię z Francją. Partyzanci zapewnili Strange’a, że major Grant i jego strażnicy z pewnością będą tamtędy szli.

Podkomendni Saornila rozbili w pobliżu obozowisko i cierpliwie czekali. Trzeciego dnia ujrzeli sporą grupę francuskich żołnierzy podążających drogą, a wśród nich majora Granta w szkarłatnym mundurze. Strange niezwłocznie nakazał otworzyć trumnę. Trzech guerrilleros chwyciło łomy i odbiło wieko. W środku zobaczyli ceramiczną lalkę, rodzaj manekina ulepionego z takiej samej szorstkiej czerwonej gliny, jaką Hiszpanie wykorzystują do wyrobu kolorowych talerzy oraz dzbanów. Postać była naturalnej wielkości, choć wykonano ją niechlujnie: zamiast oczu wydłubano dwa otwory w głowie, nos zaś całkiem pominięto. Lalka była za to starannie ubrana w mundur oficera 11. Pułku Piechoty.

— Dobrze — oznajmił Strange, zwracając się do Jeronima Saornila. — Kiedy francuska awangarda dotrze do tamtej skały, proszę zebrać ludzi i ruszać do ataku.

Saornil przez chwilę usiłował pojąć sens słów maga, między innymi dlatego, że hiszpańszczyznę Strange’a cechowało kilka ekscentryzmów w gramatyce i wymowie. Kiedy wreszcie zrozumiał, o co chodzi, spytał:

— Czy mamy starać się uwolnić El Bueno Granto. Tak Hiszpanie nazywali majora Granta.

— Żadną miarą! — odparł Strange. — El Bueno Granto zostawcie mnie!

Saornil i jego ludzie zeszli do połowy zbocza i zajęli pozycje w miejscu, w którym wątłe drzewa chroniły ich przed wzrokiem wroga. Stamtąd otworzyli ogień do kompletnie zaskoczonych Francuzów. Kilku położyli trupem, wielu ranili. W okolicy brakowało skał, tu i tam rosły rzadkie krzaki, słowem, nie było gdzie się skryć, lecz przed zaatakowanymi wciąż rozpościerała się droga, dając sporą szansę na ucieczkę. Po kilku minutach paniki i chaosu Francuzi odzyskali spokój, zebrali rannych i rzucili się pędem przed siebie.

Kiedy partyzanci wspinali się z powrotem na wzgórze, mocno wątpili, czy ich wyprawę uwieńczył sukces: w końcu osoba w szkarłatnym uniformie wciąż towarzyszyła czmychającym Francuzom. Guerrilleros dotarli do miejsca, w którym zostawili maga, i ze zdumieniem odkryli, że nie jest on sam. Siedział na skale i gawędził z majorem Grantem, pogryzając kurczaka na zimno i sącząc bordo.

— …Brighton jest całkiem przyjemne — mówił major Grant — niemniej wolę Weymouth.

— Zadziwia mnie pan! — wykrzyknął Strange. — Nie cierpię Weymouth. Spędziłem tam jeden z najgorszych tygodni w życiu. Zakochałem się po uszy w dziewczynie o imieniu Mariannę, a ona rzuciła mnie dla jegomościa ze szklanym okiem i posiadłością na Jamajce.

— Ale to nie wina Weymouth — mruknął major Grant. — Och! Capitan Saornil! — Machnął hersztowi udkiem kurczaka na powitanie. — Buenos dias!

Tymczasem francuscy oficerowie oraz żołnierze podążali dalej do Francji, a gdy dotarli do Bayonne, przekazali więźnia w ręce dowódcy miejscowej tajnej policji. Ten podszedł do jeńca, by go powitać. Zmieszał się jednak, kiedy ujął rękę majora Granta, by nią potrząsnąć, a całe ramię zostało mu w dłoni. Tak bardzo zdumiał go ten fakt, że upuścił ramię na ziemię, gdzie rozbiło się na tysiąc kawałków. Natychmiast zaczął błagać Granta o wybaczenie, a wtedy z jeszcze większym poruszeniem odkrył wielkie czarne szczeliny na całym obliczu oficera. W następnej chwili odpadł fragment głowy majora i ukazało się całkiem puste wnętrze, a później Grant pękł na kawałki niczym Humpty-Dumpty z popularnego wierszyka.

Dwudziestego drugiego lipca Wellington pokonał Francuzów nieopodal Salamanki, starego miasta uniwersyteckiego. W ostatnich latach był to najważniejszy sukces armii brytyjskiej.

Tamtej nocy francuska armia pierzchała przez lasy na południe od Salamanki. Zmykający żołnierze spoglądali do góry i ze zdumieniem dostrzegali zastępy oślepiająco jasnych aniołów, sfruwające spomiędzy drzew. Anielskie skrzydła dorównywały bielą skrzydłom łabędzim, a szaty nieziemskich istot lśniły rozmaitymi odcieniami macicy perłowej, rybich łusek lub nieba przed burzą. W dłoniach anioły dzierżyły płonące lance, a ich oczy pełne były nieziemskiego gniewu. Ze zdumiewającą prędkością istoty te spadły na Francuzów, wymachując im bronią przed nosem.

Wielu żołnierzy ogarnął taki lęk, że odwrócili się i pobiegli z powrotem ku miastu i gotowej do walki armii brytyjskiej. Większość jednak była zbyt oszołomiona, by zrobić cokolwiek, więc tylko stała i patrzyła. Pewien mężczyzna, odważniejszy i bardziej przedsiębiorczy od reszty, usiłował pojąć, co się dzieje. Wydało mu się wysoce nieprawdopodobne, by niebiosa nagle sprzymierzyły się z wrogami Francji. Ostatecznie o takich wypadkach nie słyszano od czasu Starego Testamentu. Zauważył, że choć anioły wygrażają żołnierzom lancami, ani razu nikogo nie skrzywdziły. Wobec tego zaczekał, aż jedna z nieziemskich istot sfrunie do niego, i wtedy przebił ją szablą. Broń nie napotkała oporu i przeszyła puste powietrze. Również anioł nie okazał żadnego bólu, nie był też ranny. Francuz natychmiast krzyknął do swych pobratymców, że nie mają się czego lękać, gdyż anioły to tylko zupełnie nieszkodliwe iluzje stworzone przez maga Wellingtona.

Francuscy żołnierze wznowili ucieczkę, ścigani przez złudy. Kiedy wyszli z lasu, znaleźli się na brzegu rzeki Tormes, nad którą wznosił się stary most prowadzący do miasteczka Alba de Tormes. W wyniku błędu popełnionego przez jednego ze sprzymierzeńców lorda Wellingtona mostu tego nie pilnowała żadna straż, Francuzi zatem przeszli na drugi brzeg i uciekli przez miasto.

Kilka godzin później, tuż po świcie, lord Wellington ostrożnie jechał mostem w Alba de Tormes. Towarzyszyło mu trzech dżentelmenów: pułkownik De Lancey, pełniący funkcję zastępcy kwatermistrza armii, pewien przystojny młody mężczyzna, Fitzroy Somerset, sekretarz wojskowy lorda Wellingtona, i wreszcie Jonathan Strange. Wszyscy byli przyprószeni pyłem i brudni po bitwie, od kilku dni żaden z nich nie miał okazji odpocząć w łóżku. Niewielkie też było prawdopodobieństwo, że wkrótce do niego trafią, Wellington bowiem wciąż planował ścigać Francuzów salwujących się ucieczką.

Miasto, pełne kościołów, klasztorów i średniowiecznych budynków, było doskonale widoczne na tle opalizującego nieba. Pomimo wczesnej pory (minęło wpół do szóstej) mieszkańcy wylegli przed domy. Biły dzwony, by uczcić triumfalne zwycięstwo nad Francuzami. Pułki wymęczonych brytyjskich i portugalskich żołnierzy przetaczały się ulicami, a miejscowi wciskali wojakom upominki: chleb, owoce i kwiaty. Pod murem ustawiono wozy z rannymi, oficer dowodzący rozesłał ludzi na poszukiwania szpitala oraz miejsc, w których można zakwaterować poszkodowanych. Z jednego z klasztorów przydreptało pięć lub sześć poczciwych i budzących zaufanie zakonnic, które kręciły się wśród rannych, częstując ich świeżym mlekiem z cynowych kubków. Mali chłopcy, których nikt nie potrafił nakłonić do pozostania w łóżkach, wznosili entuzjastyczne okrzyki na widok każdego przechodzącego w pobliżu żołnierza, a jeśli nie miał on nic przeciwko temu, za jego plecami spontanicznie organizowali parady zwycięstwa.

Lord Wellington rozejrzał się dookoła.

— Watkins! — zawołał, zatrzymując żołnierza w mundurze artylerzysty.

— Tak, wasza lordowska mość? — odezwał się mężczyzna.

— Chcę zjeść śniadanie, Watkins. Zapewne nie widziałeś kucharza?

— Sierżant Jefford wspomniał, że widział, jak pańscy ludzie wędrowali na górę, do zamku.

— Dziękuję, Watkins — zakończył rozmowę jego lordowska mość i odjechał wraz ze swą kompanią.

Zamek w Alba de Tormes nie przypominał już budowli obronnej. Wiele lat temu, na początku wojny, Francuzi otoczyli go i z wyjątkiem jednej wieży cała konstrukcja legła w gruzach. Ptactwo uwiło gniazda, a dzika zwierzyna wykopała nory tam, gdzie niegdyś w nieprawdopodobnym luksusie żyli książęta Alby. Piękne włoskie malowidła ścienne, dawniej przedmiot zachwytu, robiły teraz o wiele mniejsze wrażenie, gdyż znikły dachy, przez co dzieła sztuki doświadczyły surowych pieszczot deszczu, gradu i śniegu. W jadalni brakowało typowych wygód — znajdowała się pod gołym niebem, a pośrodku niej rosła samotna brzózka. Służba lorda Wellingtona ani trochę się tym nie przejęła, przyzwyczajona do podawania posiłków jego lordowskiej mości w znacznie osobliwszych miejscach. Pod brzózką ustawiono nakryty białym obrusem stół. Kiedy Wellington i jego towarzysze przybyli do zamku, służący właśnie przystępowali do rozstawiania talerzy z bułkami, salaterek z plastrami hiszpańskiej szynki, misek moreli i maselnic ze świeżym masłem. Kucharz Wellingtona z miejsca zabrał się do smażenia ryby oraz nerek na ostro i parzenia kawy.

Czterech dżentelmenów usiadło. Pułkownik De Lancey zauważył, że nie przypomina sobie, kiedy ostatnio coś jadł. Ktoś przytaknął, a potem wszyscy w poważnym milczeniu przystąpili do konsumpcji. Zaczynali powracać do normalnego stanu i nabierać ochoty na pogawędkę, kiedy przybył major Grant.

— Ach! Grant — ucieszył się lord Wellington. — Dzień dobry. Proszę siadać i zjeść śniadanie.

— Z przyjemnością, wasza lordowska mość, lecz za chwilę. Przede wszystkim chciałbym oznajmić dość zaskakującą w moim mniemaniu nowinę. Zdaje się, że Francuzi stracili sześć armat.

— Armat? — powtórzył lord niespecjalnie zainteresowany i uraczył się bułką oraz porcją nerek na ostro. — To jasne, że stracili armaty. Somerset! — zwrócił się do sekretarza. — Ile francuskich armat wczoraj zdobyliśmy?

— Jedenaście, wasza lordowska mość.

— Nie, nie — zaprotestował major Grant. — Za pozwoleniem, wasza lordowska mość nie zrozumiał. Nie mówię o armatach przejętych podczas bitwy. Tych armat nigdy nie skierowano do boju. Transportowano je od generała Caffarellego na północy do miejsc stacjonowania armii francuskiej. Nie przybyły jednak na czas, by wziąć udział w walce. Właściwie nie przybyły wcale. Wiedząc, że wasza lordowska mość będzie w pobliżu i zacznie mocno przyciskać Francuzów, generał Caffarelli wysłał broń z największym pośpiechem. Eskortę stanowiła trzydziestka pierwszych lepszych żołnierzy, którzy mu się nawinęli pod rękę. Tak czy owak, panie, działał w pośpiechu i później pożałował podjętej decyzji, gdyż na tych trzydziestu aż dziesięciu łudzi pochodziło z Neapolu.

— Neapolitańczycy! — wykrzyknął lord. — Czy to prawda?

De Lancey i Somerset wymienili zadowolone spojrzenia i nawet Jonathan Strange się rozpogodził.

Wprawdzie Neapol formalnie należał do imperium francuskiego, lecz Neapolitańczycy nienawidzili Francuzów. Młodzi mężczyźni z Neapolu musieli służyć we francuskiej armii, lecz przy każdej nadarzającej się sposobności dezerterowali, często przechodząc na stronę wroga.

— A co z pozostałymi żołnierzami? — zainteresował się Somerset. — Z pewnością powinniśmy założyć, że uniemożliwią Neapolitańczykom wyrządzenie zbyt poważnych szkód?

— Dla pozostałych żołnierzy jest już za późno na cokolwiek — zakomunikował major Grant. — Wszyscy są martwi. Dwadzieścia par francuskich butów i dwadzieścia francuskich mundurów wisi obecnie w sklepie ze starzyzną w Salamance. Płaszcze mają długie rozcięcia na plecach, jak po włoskim sztylecie, i są całe poplamione krwią.

— A zatem armaty pozostają w rękach bandy włoskich dezerterów, czy tak? — odezwał się Strange. — I co oni zrobią? Zaczną toczyć własną wojnę?

— Nie, skąd! — zaprzeczył Grant. — Sprzedadzą działa temu, kto da więcej. Innymi słowy, waszej lordowskiej mości lub generałowi Castanosowi.

Tak brzmiało nazwisko głównodowodzącego armii hiszpańskiej.

— Somerset — westchnął lord. — Ile mógłbym zaproponować za sześć francuskich armat? Sto funtów szterlingów?

— Och, taka suma jest absolutnie do przyjęcia, jeśli dzięki niej Francuzi odczuliby skutki swej głupoty, wasza lordowska mość. Nie rozumiem jednak, dlaczego Neapolitańczycy jeszcze nie usiłowali nawiązać z nami kontaktu? Na co czekają?

— Podejrzewam, że znam odpowiedź na to pytanie — przemówił major Grant. — Cztery noce temu dwóch mężczyzn spotkało się potajemnie na terenie małego cmentarza na wzgórzu nieopodal Castrejon. Mieli na sobie obszarpane francuskie mundury i mówili z włoskim akcentem. Przez chwilę dyskutowali, a potem jeden powędrował na południe, ku francuskiej armii w Cantalapiedra, a drugi na północ, do Duero. Wasza lordowska mość, uważam, iż neapolitańscy dezerterzy przesyłają wiadomości swoim rodakom, zachęcając ich do przybycia i dołączenia do nich. Ośmielę się twierdzić, że wierzą oni, iż dzięki pieniądzom uzyskanym za broń od waszej lordowskiej mości lub od generała Castanosa będą mogli opłacić komfortową powrotną podróż morską do Neapolu. W ich gronie nie ma zapewne ani jednego mężczyzny, którego brat albo kuzyn nie służyłby w jakimś pułku francuskim. Nie chcą powracać do domu bez krewnych, bo musieliby wtedy stawić czoło matkom oraz babkom.

— Wielokrotnie słyszałem, że Włoszki są krewkie z natury — potwierdził pułkownik De Lancey.

— Możemy zrobić tylko jedno, wasza lordowska mość — kontynuował major Grant. — Trzeba schwytać kilku Neapolitańczyków i przesłuchać ich. Jestem pewien, że w ten sposób dowiemy się, gdzie są złodzieje oraz skradzione przez nich armaty.

— Czy pośród żołnierzy wziętych wczoraj do niewoli znajdą się jacyś Neapolitańczycy? — spytał Wellington.

Pułkownik De Lancey wysłał umyślnego, by uzyskał wyjaśnienia w tej kwestii.

— Rzecz jasna, znacznie korzystniej byłoby uniknąć jakiejkolwiek zapłaty — zamyślił się Wellington. — Merlinie…

Tak Wellington nazywał Jonathana Strange’a.

— Proszę łaskawie wywołać nam wizję Neapolitańczyków. Być może uzyskamy dzięki temu wskazówkę dotyczącą miejsca ich pobytu oraz lokalizacji dział. Wtedy po prostu byśmy je przejęli!

— Być może… — mruknął Strange.

— Moim zdaniem gdzieś w tle ujrzymy charakterystyczny kształt góry lub wieś z nietypową wieżą kościelną. Któryś z naszych hiszpańskich przewodników z pewnością prędko rozpozna miejsce.

— Całkiem prawdopodobne… — westchnął Strange.

— Nie wydaje się pan przekonany.

— Niech wasza lordowska mość mi wybaczy, ale chyba już wcześniej powtarzałem, że wizje nie są przydatne w tego typu sprawach[74].

— Czy zatem może pan zaproponować coś lepszego? — spytał lord.

— Nie, wasza lordowska mość. Nie w tej chwili.

— Wobec tego postanowione! — zadecydował lord Wellington. — Pułkownik De Lancey oraz major Grant skupią uwagę na poszukiwaniach armat. Somerset i ja wyruszymy niepokoić Francuzów. — Zwięzłość wypowiedzi jego lordowskiej mości wyraźnie sugerowała, że oczekuje on rychłej realizacji poleceń. Strange oraz dżentelmeni ze sztabu przełknęli resztki śniadania i powrócili do obowiązków.

Około południa lord Wellington oraz Fitzroy Somerset siedzieli w siodłach i pokonywali niewysoki łańcuch górski nieopodal wioski Garcia Hernandez. Na kamienistej równinie w dole kilka brygad brytyjskich dragonów przygotowywało się do szarży na szwadrony kawalerii, tworzącej straż tylną francuskiej armii.

W pewnej chwili do głównodowodzącego podjechał pułkownik De Lancey.

— Ach, pułkownik! — powitał go Wellington. — Czy znalazł pan dla mnie jakichś Neapolitańczyków?

— Wśród jeńców ich nie ma, wasza lordowska mość — wyjaśnił De Lancey. — Pan Strange zasugerował jednak, byśmy poszukali wśród zwłok pozostałych po wczorajszej bitwie. Magicznym sposobem odkrył, że siedemnaście trupów to Neapolitańczycy.

— Zwłoki! — wykrzyknął lord Wellington, ze zdumieniem odkładając lunetę. — A na cóż mu zwłoki, u licha?

— Pytaliśmy o to, lecz nie chciał udzielić nam wyjaśnień. Poprosił jednak, by trupy złożono w bezpiecznym miejscu, w którym nikt ich nie zgubi i nie będą napastowane.

— Cóż, skoro już zatrudniliśmy maga, to nie powinniśmy narzekać na jego dziwaczne zachowanie… — westchnął Wellington.

W tym momencie przebywający w pobliżu oficer wykrzyknął, że dragoni przyspieszyli do galopu i wkrótce dogonią Francuzów. Ekscentryczne zachowanie maga z miejsca poszło w niepamięć, lord Wellington przyłożył lunetę do oka, a wszyscy obecni skupili uwagę na przebiegu batalii.

Tymczasem Strange powrócił z pola bitwy do zamku w Alba de Tormes. W wieży zbrojowni (jedynej ocalałej części budowli) już wcześniej odkrył pomieszczenie, z którego nikt nie korzystał, i zajął je na własne potrzeby. W różnych częściach pokoju leżało czterdzieści ksiąg Norrella. Ogólnie biorąc, wszystkie były w jednym kawałku, choć część zdecydowanie wyglądała na sponiewieraną. Podłogę zaśmiecały notatniki Strange’a oraz jego papiery, zabazgrane fragmentami zaklęć i magicznymi obliczeniami. Na stole pośrodku pomieszczenia leżała duża, płytka, srebrna misa napełniona wodą. Strange starannie zamknął okiennice; teraz jedynym źródłem światła w mrocznej komnacie była misa. Krótko mówiąc, była to prawdziwa jaskinia maga, a ładna hiszpańska pokojówka, która w regularnych odstępach czasu przynosiła kawę i ciastka migdałowe, nie kryła przerażenia i za każdym razem zmykała natychmiast po odstawieniu tacy.

Do pomocy Strange’owi skierowano kapitana Whyte’a z 18. Pułku Huzarów. Whyte przez pewien czas mieszkał w ambasadzie Wielkiej Brytanii w Neapolu, miał niezwykłe zdolności językowe i świetnie rozumiał dialekt neapolitański.

Strange bez trudu wyczarował wizje, lecz zgodnie z jego przewidywaniami obrazy w niewielkim stopniu pozwalały się zorientować, gdzie przebywają poszukiwani. Mag odkrył, że armaty częściowo ukryto za jasnożółtymi skałami (występującymi na całym obszarze Półwyspu Iberyjskiego), mężczyźni zaś obozują wśród nielicznych drzew oliwnych i sosnowych (tego typu lasy znajdowały się na półwyspie wszędzie, gdzie okiem sięgnąć).

Kapitan Whyte stał u boku Strange’a i tłumaczył na prosty, zwięzły angielski każde słowo wypowiedziane przez Neapolitańczyków. Choć obaj panowie przez cały dzień z ogromną uwagą wpatrywali się w misę, dowiedzieli się bardzo niewiele. Kiedy człowiek przez półtora roku chodzi głodny, kiedy od dwóch lat nie widział żony lub narzeczonej, kiedy przez ostatnie cztery miesiące sypiał w błocie i na kamieniach, jego zdolność prowadzenia rozmowy zdecydowanie się pogarsza. Neapolitańczycy nie mieli sobie wiele do powiedzenia, a jeśli już otwierali usta, to tylko po to, by głośno zakomunikować, co chcieliby zjeść, wspomnieć walory nieobecnych żon i narzeczonych, którymi chętnie by się nacieszyli, i pożałować, że nie sypiają na miękkich materacach z pierza.

Przez pół nocy i większość następnego dnia Strange i kapitan Whyte tkwili w wieży zbrojowni, skupieni na nudnej pracy, polegającej na podglądaniu Neapolitańczyków. Pod wieczór drugiego dnia adiutant przyniósł wiadomość od Wellingtona. Jego lordowska mość urządził sobie kwaterę główną w miejscu zwanym Flores de Avila, a Strange oraz kapitan Whyte mieli się tam stawić. Wobec tego spakowali księgi, srebrną misę i inne dobra, a następnie ruszyli w drogę po rozpalonych, pełnych kurzu drogach.


Flores de Avila okazało się dość tajemniczym miejscem: żaden z Hiszpanów indagowanych przez kapitana Whyte’a nigdy nie słyszał o takiej miejscowości. Kiedy jednak dwie z największych armii Europy przewalają się drogą, siłą rzeczy pozostawiają po sobie ślady. Strange i kapitan Whyte przekonali się, że najlepiej podążać szlakiem porzuconych bagaży, uszkodzonych wozów, trupów i żerujących czarnych ptaszysk. Na tle pustych kamienistych równin takie widoki kojarzyły się ze średniowiecznymi obrazami przedstawiającymi piekło i prowokowały Strange’a do ponurych uwag na temat potworności i bezsensu wojny. Jako zawodowy żołnierz kapitan Whyte w normalnych okolicznościach podjąłby dyskusję, lecz bardzo przygnębiało go upiorne otoczenie, więc tylko przytaknął:

— Szczera prawda, proszę pana. Szczera prawda.

Żołnierz nie powinien jednak skupiać się na ponurych sprawach. Jego życie jest pełne trudów, więc musi przy każdej okazji wynajdywać sobie powody do radości. Chociaż czasem duma nad widzianymi okropieństwami, to wystarczy; że trafi do grona kompanów, a niemal na pewno humor mu się poprawi. Strange i kapitan Whyte dotarli do Flores de Avila około godziny dziewiątej i już po pięciu minutach wesoło witali przyjaciół, wysłuchiwali najświeższych plotek o lordzie Wellingtonie i wypytywali o szczegóły bitwy stoczonej poprzedniego dnia, jeszcze jednej, która zakończyła się porażką Francuzów. Trudno było uwierzyć, że w ciągu ostatniego roku widzieli cokolwiek, co mogłoby popsuć im humor.

Kwaterę główną ulokowano w ruinach kościoła na wzgórzu nad wsią. Tam właśnie czekał na przybyłych lord Wellington, a wraz z nim Fitzroy Somerset, pułkownik De Lancey oraz major Grant.

Pomimo zwycięstwa w dwóch bitwach stoczonych w trakcie dwóch dni lordowi Wellingtonowi nie dopisywał humor. Francuska armia, słynąca w całej Europie z niesłychanego tempa przemarszu, uciekła mu, a teraz szybko zbliżała się do Valladolid.

— Nie pojmuję, jak to możliwe, że tak prędko mkną — poskarżył się lord. — Wiele bym dał, by ich dogonić i zniszczyć. Cóż, nie mam jednak innej armii i jeśli tę zmarnuję, nikt nie podaruje mi następnej.

— Otrzymaliśmy wiadomość od Neapolitańczyków z armatami — major Grant poinformował Strange’a i kapitana Whyte’a. — Żądają dwudziestu pięciu funtów szterlingów za działo. Łącznie sto pięćdziesiąt funtów szterlingów.

— Za dużo — mruknął Wellington. — Panie Strange, kapitanie Whyte, liczę na dobre wieści od panów.

— Niestety, wasza lordowska mość — westchnął Strange. — Neapolitańczycy przebywają w lesie, lecz nie wiem, gdzie się on znajduje. Trudno powiedzieć, co dalej. Wykorzystałem wszystkie swoje umiejętności.

— Wobec tego proszę nauczyć się czegoś nowego!

Przez chwilę Strange wyglądał tak, jakby miał wybuchnąć gniewem, lecz przemyślawszy sprawę, westchnął tylko i spytał, czy siedemnastu martwych Neapolitańczyków znajduje się w bezpiecznym miejscu.

— Zostali umieszczeni w dzwonnicy — wyjaśnił pułkownik De Lancey. — Pilnuje ich sierżant Nash. Bez względu na to, do czego są panu potrzebni, doradzam pośpiech. Wątpię, czy długo wytrzymają w takim upale.

— Wytrzymają jeszcze przez jedną noc — mruknął Strange. — Wieczory są chłodne.

Mag odwrócił się na pięcie i wyszedł z kościoła. Członkowie sztabu Wellingtona z ciekawością przypatrywali się odchodzącemu Strange’owi.

— Nie mogę nie zastanawiać się nad tym, co on zamierza uczynić z tymi siedemnastoma trupami — przerwał milczenie Fitzroy Somerset.

— Cokolwiek to jest, nie sprawi mu przyjemności — skomentował Wellington, zanurzając pióro w atramencie i przystępując do pisania listu do ministrów w Londynie. — Robi, co może, by tego uniknąć.

Tamtego wieczoru Strange skupił się na magii, której nigdy wcześniej nie próbował: postanowił wniknąć do snów Neapolitańczyków. Ta sztuka udała mu się wyśmienicie.

Jeden z nich śnił, że uciekając przed zajadłym udźcem jagnięcym wdrapuje się na drzewo i siedzi tam, łkając z głodu, podczas gdy udziec biega dookoła i natrętnie tłucze go kością. Wkrótce do udźca dołączyło pięć lub sześć złośliwych jaj na twardo, które szeptały odrażające kłamstwa na temat śniącego.

Innemu mężczyźnie przyśniło się, że idąc przez zagajnik, napotkał zmarłą matkę, która powiedziała mu, że przed chwilą zajrzała do króliczej nory i dostrzegła na jej dnie Napoleona Bonapartego, króla Anglii, papieża i cara Rosji. Neapolitańczyk wszedł do nory, by rzucić na nich okiem, lecz po dotarciu na dno odkrył, że Napoleon Bonaparte, król Anglii, papież i car Rosji są w rzeczywistości tą samą osobą: potężnym, opasłym jegomościem, wielkim niczym kościół, z pordzewiałymi zębami z żelaza i płonącymi kołami od wozu zamiast oczu. „Ha! — zakrzyknął potwór. — Nie wierzyłeś chyba, że jesteśmy różnymi ludźmi, co?” Po tych słowach monstrum sięgnęło do bulgoczącego kotła, który stał obok, wyciągnęło z niego synka nieszczęsnego Neapolitańczyka i pożarło malucha. Ogólnie biorąc, sny Neapolitańczyków były interesujące, lecz niezbyt przydatne.

Następnego ranka około dziesiątej lord Wellington siedział przy prowizorycznym biurku w prezbiterium zniszczonego kościoła. Dowódca uniósł wzrok na dźwięk kroków Strange’a.

— I jak tam? — spytał. Mag westchnął.

— Gdzie jest sierżant Nash? — spytał w odpowiedzi. — Chciałbym, żeby sprowadził zwłoki. Za pozwoleniem waszej lordowskiej mości, zamierzam wypróbować magię, o której niegdyś słyszałem[75].

W sztabie wkrótce gruchnęła wieść, że mag zamierza coś robić z martwymi Neapolitańczykami. Flores de Avila to mała miejscowość, licząca może sto domostw. Poprzedni wieczór okazał się wyjątkowo nudny dla armii młodych mężczyzn, którzy właśnie zwyciężyli w wielkiej bitwie i mieli ochotę uczcić sukces. Uznali, że magia Strange’a najprawdopodobniej zapewni im godziwą rozrywkę. Wkrótce zebrał się tłumek oficerów i żołnierzy, chętnych do podziwiania sztuk magicznych.

Przed kościołem znajdował się kamienny taras z widokiem na wąską dolinę i jasne, wysokie góry o zboczach porośniętych winoroślą i drzewami oliwnymi. Sierżant Nash oraz jego ludzie znieśli siedemnastu nieboszczyków z dzwonnicy i usadowili ich na ziemi w pozycji siedzącej, z plecami opartymi o niski murek wyznaczający skraj tarasu. Strange przeszedł wzdłuż rzędu truposzów, przypatrując się każdemu z osobna.

— Przecież mówiłem, że absolutnie nikt nie może dotykać zwłok — upomniał sierżanta Nasha.

Żołnierz wyglądał na zirytowanego.

— Jestem całkowicie pewien, że żaden z moich ludzi ich nie tknął — zapewnił i popatrzył na lorda Wellingtona. — Wasza lordowska mość, na polu bitwy nie pozostały właściwie żadne zwłoki, których nie uszkodziła ta hiszpańska zbieranina… — I tutaj skoncentrował się na wyliczaniu narodowych wad tej nacji, konkludując, że gdyby ktoś spędził noc pod jednym dachem z Hiszpanem, z pewnością pożałowałby tego po przebudzeniu.

Zniecierpliwiony lord Wellington machnął ręką, by uciszyć podkomendnego.

— Nie dostrzegam u nich szczególnych śladów okaleczenia — zwrócił się do Strange’a. — Czy to ma jakieś znaczenie?

Strange mruknął ponuro, że chyba nie, poza tym, że trzeba ich będzie oglądać.

W rzeczy samej, większość ran na ciałach Neapolitańczyków spowodowała ich śmierć, lecz wszystkie trupy zostały odarte z odzieży, a w dodatku kilku brakowało palców, gdyż złodzieje nie mogli inaczej ściągnąć pierścieni. Jeden z poległych był niegdyś przystojnym młodym mężczyzną, lecz jego oblicze srodze ucierpiało po wyrwaniu zębów (przydatnych na sztuczne szczęki) i obcięciu czarnych włosów (na peruki).

Strange zażądał ostrego noża i czystego bandaża. Potem ściągnął płaszcz i podwinął rękaw koszuli, mamrocząc pod nosem łacińskie sentencje. Następnie wykonał długie i głębokie cięcie na ręce, a gdy zaczął intensywnie broczyć, opryskał krwią głowy trupów i starannie rozsmarował czerwoną ciecz na ich oczach, językach i nozdrzach. Po chwili pierwszy nieboszczyk drgnął. Rozległo się potworne rzężenie, kiedy jego wysuszone płuca wypełniły się powietrzem, a kończyny zatrzęsły w przerażający sposób. Pozostałe zwłoki również odzyskiwały zdolność poruszania się, bełkocząc coś gardłowo w języku złożonym ze znacznie większej liczby wrzasków niż jakikolwiek inny sposób komunikacji werbalnej znany obserwatorom.

Na ten widok nawet Wellington pobladł i tylko Strange kontynuował swoje dzieło, zachowując pozory spokoju.

— Dobry Boże! — wykrzyknął Fitzroy Somerset. — A cóż to za język?

— Podejrzewam, że jeden z dialektów piekielnych — wytłumaczył Strange.

— Czyżby? — prychnął Somerset. — Niewiarygodne.

— Bardzo szybko się go nauczyli — przyznał lord Wellington. — Nie żyją zaledwie od trzech dni. — Doceniał ludzi, którzy robią wszystko solidnie i rzetelnie. — Czy rozumie pan ich mowę? — zwrócił się do Strange’a.

— Nie, wasza lordowska mość.

— Wobec tego jak się z nimi porozumiemy?

Zamiast odpowiedzieć, Strange chwycił głowę pierwszego trupa, rozchylił jego podrygujące szczęki i splunął mu między wargi. Nieboszczyk natychmiast przestawił się na ojczysty, ziemski język — trudny do zrozumienia neapolitański dialekt języka włoskiego, dla większości ludzi równie niejasny i niemal tak samo potworny jak język, którym truchło posługiwało się uprzednio. Miał on jednak tę zaletę, że kapitan Whyte doskonale rozumiał każde wypowiadane słowo.

Z pomocą kapitana major Grant i pułkownik De Lancey przesłuchali ożywionych Neapolitańczyków. Nie kryli zadowolenia z uzyskiwanych odpowiedzi. Martwi wojacy byli nieskończenie bardziej skłonni zaspokajać ciekawość pytających niż jakikolwiek żyjący informator. Najwyraźniej niedługo przed śmiercią na polu bitwy pod Salamanką nieszczęśnicy otrzymali tajne wiadomości od ukrytych w lesie ziomków, którzy poinformowali ich o zdobyciu armat i zachęcali do przybycia do wioski oddalonej o kilkanaście kilometrów na północ od Salamanki. Stamtąd bez trudu mieli trafić do zagajnika, podążając za tajnymi znakami, wyrysowanymi kredą na drzewach i głazach.

Major Grant zebrał niewielki oddział kawalerii i po kilku dniach powrócił z armatami i dezerterami. Wellington był wniebowzięty.

Niestety, Strange absolutnie nie potrafił znaleźć zaklęcia, które ponownie zesłałoby na martwych Neapolitańczyków wieczny sen[76]. Wykonał kilka prób, lecz nie dały one spodziewanych rezultatów, poza tym, że ni stąd, ni zowąd cała siedemnastka nagle urosła do wysokości sześciu metrów, stając się osobliwie przezroczysta, niczym portrety malowane akwarelą na muślinowych sztandarach. Strange przywrócił zwłokom normalne gabaryty, ale problem likwidacji trupów pozostał.

Z początku przyłączono ich do pozostałych francuskich więźniów, lecz ci głośno zaprotestowali przeciwko skazywaniu ich na towarzystwo takich rozlazłych, podrygujących okropieństw. (Obserwując z niesmakiem nieboszczyków, lord Wellington zauważył, że doprawdy trudno się dziwić tym skargom).

Więźniów odesłano do Anglii, natomiast martwi Neapolitańczycy towarzyszyli armii. Przez całe lato podróżowali wozem bydlęcym, na rozkaz lorda Wellingtona skuci kajdanami, które z założenia miały ograniczyć im ruchy i utrzymywać ich w jednym miejscu. Truposze jednak nie obawiały się bólu (najwyraźniej nic nie czuły), więc nie miały trudności z oswobadzaniem się z oków, niekiedy pozostawiając w nich strzępy ciała. Po odzyskaniu wolności Neapolitańczycy natychmiast ruszali na poszukiwanie Strange’a, by w sposób najżałośniejszy z możliwych błagać go o przywrócenie im pełni życia. Widzieli piekło i zupełnie nie mieli ochoty doń powracać.

Mieszkający w Madrycie hiszpański artysta Francisco Goya narysował czerwoną kredą szkic przedstawiający Jonathana Strange’a w otoczeniu martwych Neapolitańczyków. Na rysunku mag siedzi na ziemi z opuszczonym wzrokiem i zwisającymi rękoma. Cała jego postawa dowodzi bezradności i desperacji. Neapolitańczycy zaś kłębią się wokół Strange’a; niektórzy wpatrują się w niego wygłodniałym wzrokiem, inni błagalnie. Jeden niepewnie wyciąga palec, by pogłaskać maga po głowie. Nie trzeba dodawać, że ten portret Strange’a w niczym nie przypomina pozostałych.


Dwudziestego piątego sierpnia lord Wellington wydal rozkaz likwidacji martwych Neapolitańczyków[77].

Strange miał obawy, że pan Norrell dowie się czegoś o magii odprawianej w ruinach kościoła we Flores de Avila. Nie wspomniał o niej w listach i poprosił lorda Wellingtona o pominięcie wzmianki o tych czarach w raportach.

— Och, doskonale! — zgodził się jego lordowska mość. Lord Wellington nie przepadał za rozpisywaniem się na temat magii: nie lubił niczego, co niespecjalnie rozumiał. — Ale to chyba niewiele pomoże — zauważył. — Każdy, kto w ciągu ostatnich pięciu dni wysłał list do domu, z pewnością ze szczegółami opisał tę historię.

— Tak, wiem — przytaknął Strange niechętnie. — Ale idzie o to, że ludzie zawsze przesadzają, opowiadając o moich dokonaniach. Kiedy obywatele Anglii wezmą to pod uwagę, sprawa nie będzie zbyt bulwersująca. Po prostu wyobrażą sobie, że uzdrowiłem kilku rannych Neapolitańczyków lub coś w tym rodzaju.

Przywrócenie do życia siedemnastu martwych żołnierzy dobrze ilustrowało problem, z którym zetknął się Strange w drugiej połowie wojny. Podobnie jak wcześniej ministrowie, lord Wellington szybko przyzwyczajał się do stosowania magii w celu osiągnięcia określonych korzyści i dlatego oczekiwał od maga coraz bardziej skomplikowanych zaklęć. W przeciwieństwie jednak do ministrów Wellingtonowi brakowało czasu lub ochoty na wysłuchiwanie przydługich wyjaśnień, czemu coś nie jest możliwe. Ostatecznie bardzo często wymagał nadludzkich wysiłków od swoich inżynierów, generałów oraz oficerów i nie widział powodu, by robić wyjątek dla maga. „Niech pan znajdzie inny sposób!” — oświadczał, kiedy Strange usiłował wytłumaczyć, że takiej magii nie praktykowano od 1302 roku albo że zaklęcie zaginęło, albo wreszcie, że tak naprawdę nigdy nie istniało. Podobnie jak na początku, jeszcze przed spotkaniem z Norrellem, Strange musiał wymyślać większość rzucanych przez siebie zaklęć, opierając się na ogólnych zasadach i wyszperanych w pamięci niepełnych opisach ze starych ksiąg.

Na początku lata 1813 roku Strange raz jeszcze rzucił zaklęcie, którego nie praktykowano od czasów Króla Kruków: przesunął rzekę.

Tamtego lata wszystkie poczynania lorda Wellingtona wieńczył sukces. Pewnego czerwcowego poranka Francuzi znaleźli się w nieco lepszym położeniu niż do tej pory. Jego lordowska mość oraz generałowie natychmiast zwołali posiedzenie, by przedyskutować dalszą taktykę i sposoby zaradzenia tej niekorzystnej sytuacji. Strange również został wezwany do namiotu lorda Wellingtona. Na miejscu ujrzał wojskowych zebranych wokół okrągłego stołu z wielką mapą.

Tego dnia jego lordowska mość był w dobrym humorze.

— Ach, Merlinie! — powitał Strange’a wręcz wylewnie. — Tu pan jest! Proszę posłuchać, jaki mamy problem. Znajdujemy się na tym brzegu rzeki, Francuzi na tamtym, a znacznie lepiej dla nas byłoby zamienić się z nimi pozycjami.

Jeden z generałów zaczął wyjaśniać, że gdyby przemaszerowali z armią na zachód w tamto miejsce, a następnie wznieśli most przez rzekę tam i wreszcie otworzyli ogień do Francuzów tutaj…

— To potrwa zbyt długo! — zaopiniował lord Wellington. — O wiele za długo! Merlinie, czy nie mógłby pan sprawić, żeby naszym żołnierzom wyrosły skrzydła, na których przefrunęliby na drugi brzeg, prosto na Francuzów? Jak pan sądzi, czy potrafiłby pan dokonać takiej sztuki? — Jego lordowska mość być może żartował, lecz nie całkiem. — Kwestia wiązałaby się wyłącznie z wyposażeniem każdego człowieka w parę niewielkich skrzydeł. Weźmy dla przykładu kapitana Macphersona — zaproponował, zerkając na ogromnego Szkota. — Chętnie zobaczyłbym, jak Macphersonowi rosną skrzydła, a potem na nich fruwa.

Zamyślony Strange popatrzył z uwagą na kapitana Macphersona.

— Nie — zadecydował w końcu. — Niemniej byłbym wdzięczny waszej lordowskiej mości za wypożyczenie mi pana kapitana oraz mapy na godzinę lub dwie.

Strange i kapitan Macpherson przez pewien czas spoglądali na mapę, aż wreszcie mag wrócił do lorda Wellingtona i oświadczył, że wyposażenie każdego żołnierza w skrzydła trwałoby zbyt długo, lecz w jednej chwili potrafi przemieścić rzekę. Czy jego lordowska mość jest tym zainteresowany?

— Obecnie — tłumaczył Strange — rzeka płynie na południe, a następnie skręca na północ w tym miejscu. Gdyby zaś toczyła wody na północ, a tutaj skręcała na południe, wówczas znajdowalibyśmy się na północnym jej brzegu, a Francuzi na południowym.

— Och! — wykrzyknął jego lordowska mość. — Doskonale.

Nowa pozycja rzeki do tego stopnia zbiła Francuzów z pantałyku, że kilka ich kompanii po otrzymaniu rozkazu wymarszu na północ powędrowało w przeciwnym kierunku, gdyż żołnierze byli absolutnie przekonani, że oddalając się od wody, idą tam, dokąd trzeba. Tych kompanii nie odnaleziono już nigdy — w powszechnym przekonaniu powybijali je hiszpańscy guerrilleros.

Później lord Wellington pogodnie zakomunikował generałowi Pictonowi, że nic nie wyczerpuje wojska i koni równie skutecznie jak ciągłe przemarsze, więc jego zdaniem w przyszłości lepiej będzie zatrzymać żołnierzy w jednym miejscu, podczas gdy pan Strange przesunie Hiszpanię pod ich stopami niczym dywan.

Tymczasem członkowie Hiszpańskiej Rady Regencyjnej w Kadyksie zaniepokoili się takim obrotem spraw i zaczęli zastanawiać, czy odzyskawszy swe państwo z rąk Francuzów, będą jeszcze w stanie je rozpoznać. Ostatecznie złożyli skargę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych (przez wielu uznaną za przejaw niewdzięczności). Minister przekonał Strange’a, by mag napisał do Rady Regencyjnej list z zapewnieniem, że po zakończeniu działań wojennych przywróci rzece poprzedni bieg, a także: „…naprawi wszystko, co lord Wellington uzna za konieczne poprzesuwać w czasie wojny”. Pośród wielu obiektów przesuniętych przez Strange’a znalazły się: las oliwny i sosnowy w Nawarze[78], miasto Pampeluna[79] oraz dwa kościoły w mieście St Jean de Luz we Francji[80].

Szóstego kwietnia 1814 roku cesarz Napoleon Bonaparte abdykował. Podobno na wieść o tym zdarzeniu lord Wellington odtańczył szybki taniec. Kiedy informacja dotarła do Strange’a, roześmiał się, lecz raptem zamilkł i mruknął: „Dobry Boże! Co oni teraz z nami zrobią?” W tamtej chwili zakładano, że ta dość enigmatyczna uwaga odnosi się do armii, niemniej później kilka osób zastanawiało się, czy przypadkiem nie chodziło o samego Strange’a oraz drugiego maga.

Mapę Europy stworzono od zera: nowe królestwa Napoleona zlikwidowano, a w ich miejsce przywrócono poprzednie. Kilku królów zdetronizowano, inni powrócili na trony. Narody kontynentu gratulowały sobie ostatecznej rozprawy z Wielkim Uzurpatorem, lecz dla Brytyjczyków nagle stało się jasne, że wojna miała całkiem odmienny cel: dzięki niej Wielka Brytania stała się najważniejszym państwem na świecie. W Londynie pan Norrell nie krył satysfakcji, słysząc od wszystkich, że to magia — jego i pana Strange’a — bardzo przyczyniła się do wiktorii.

Pewnego wieczoru pod koniec maja Arabella powróciła do domu po uroczystej kolacji, zorganizowanej w Carlton House z okazji zwycięstwa. Wysłuchała tam wielu ciepłych słów i gorących pochwał pod adresem męża, wraz z innymi wznosiła na jego cześć toasty, a książę regent prawił jej mnóstwo komplementów. Arabella dotarła do domu tuż po północy. Siedziała właśnie w salonie, myśląc, że do pełni szczęścia brak jej jedynie obecności męża w domu, kiedy jedna z pokojówek wpadła do pokoju z okrzykiem:

— Och, proszę pani! Pan tu jest! Ktoś wszedł do salonu.

Był szczuplejszy i bardziej opalony niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. W jego włosach połyskiwało więcej siwizny, a nad lewą brwią widniała biaława szrama. Blizna nie była chyba świeża, lecz Arabella jej nie pamiętała. Coś się zmieniło i nie chodziło tu o rysy jego twarzy. Zupełnie nie przypominał osoby, za którą przed chwilą tęskniła Arabella. Zanim jednak zdołała wyrazić rozczarowanie, zakłopotanie lub to, co poczuła na jego widok, rozejrzał się po pokoju, obrzucając wszystko pobieżnym, lekko ironicznym spojrzeniem, które rozpoznała w jednej chwili. Następnie popatrzył na nią, uśmiechnął się w najbardziej znajomy sposób na świecie i oznajmił krótko:

— Wróciłem.

Nadszedł ranek, a oni wciąż jeszcze nie zdążyli powiedzieć sobie choćby jednej setnej tego, co zamierzali.

— Usiądź tutaj — nakazał Strange Arabelli.

— Na tym krześle?

— Tak.

— Czemu?

— Bo chcę cię lepiej widzieć. Nie oglądałem cię od trzech lat i od dawna mi tego brakowało. Pora nadrobić zaległości.

Usiadła, lecz po krótkiej chwili zaczęła się uśmiechać.

— Jonathanie, nie potrafię zachować powagi, kiedy patrzysz na mnie w taki sposób. W tym tempie nadrobisz zaległości w pół godziny. Wybacz, że cię rozczarowuję, lecz dotychczas nie spoglądałeś na mnie zbyt często. Zawsze siedziałeś z nosem w jakiejś starej zakurzonej księdze.

— Nieprawda. Całkiem zapomniałem, jaka jesteś kłótliwa. Podaj mi tamtą kartkę, muszę to sobie zanotować.

— Nie zrobię tego — zaśmiała się Arabella.

— Czy wiesz, jaka myśl przyszła mi do głowy dzisiejszego ranka, zaraz po przebudzeniu? Uznałem, że powinienem wstać, ogolić się i zjeść śniadanie, nim jakiś służący wyniesie całą gorącą wodę i zabierze bułki. Dopiero potem przypomniałem sobie, że wszyscy służący w domu są moi, podobnie jak gorąca woda i bułki. Nie sądzę, bym kiedykolwiek wcześniej doświadczał podobnego szczęścia.

— W Hiszpanii nie zapewniano ci żadnych wygód?

— Na wojnie żyje się jak książę albo jak włóczęga. Trzeciego wyjścia nie ma. Widziałem lorda Wellingtona — powinienem powiedzieć: jaśnie oświeconego księcia Wellingtona[81] — jak spał pod drzewem z głową na kamieniu zamiast na poduszce. Kiedy indziej widywałem złodziei i żebraków chrapiących na materacach z pierza w pałacowych sypialniach. W czasie wojny wszystko stoi na głowie.

— Mam nadzieję, że Londyn nie wyda ci się nieciekawy. Dżentelmen o włosach jak puch ostu zauważył, że posmakowawszy wojny, z pewnością będziesz się nudził w domu.

— Ha! Nie, bynajmniej! Kiedy wszystko jest takie czyste? A książki i przedmioty osobiste stoją tuż pod ręką? Gdy żona jest w zasięgu wzroku za każdym razem, gdy się podniesie głowę? Zaraz, chwileczkę… O kim przed chwilą mówiłaś? Dżentelmen o jakich włosach?

— Jak puch ostu. Jestem pewna, że wiesz, kogo mam na myśli. Mieszka wraz z sir Walterem oraz lady Pole. Właściwie nie jestem pewna, czy tam mieszka, lecz widuję go u nich za każdym razem, gdy przychodzę z wizytą do ich domu.

Strange zmarszczył brwi.

— Nie znam go. Jak się nazywa? Arabella nie wiedziała.

— Zawsze podejrzewałam, że należy do grona krewnych sir Waltera lub lady Pole. To dziwne, że nigdy nie pomyślałam, by spytać go o imię. Spędziłam z nim przecież… och, wiele godzin na rozmowach.

— Doprawdy? Nie jestem pewien, czy to powinien być dla mnie powód do zadowolenia. Jest przystojny?

— Ależ tak! Niezwykle! Naprawdę osobliwe, że nie znam jego imienia. To szalenie zajmujący interlokutor, w przeciwieństwie do większości osób, które się spotyka.

— I o czym gawędziliście?

— Ach, o wszystkim! I za każdym razem proponuje mi jakiś prezent. W ostatni poniedziałek zapewnił mnie o swej gotowości sprowadzenia dla mnie tygrysa z Bengalu. W środę miał ogromną ochotę przywieźć mi królową Neapolu — jego zdaniem obie jesteśmy tak bardzo do siebie podobne, że z pewnością zostałybyśmy najlepszymi przyjaciółkami. W piątek chciał posłać służącego po muzyczne drzewo dla mnie…

— Muzyczne drzewo?

— Muzyczne drzewo! — zaśmiała się Arabella. — Twierdzi, że gdzieś na górze o jakiejś bajkowej nazwie rośnie drzewo rodzące stronice z nutami, a muzyka na nich spisana przewyższa każdą inną. Nigdy nie wiem, czy on wierzy w swoje opowiastki, czy też nie. Momentami zastanawiałam się, czy jest szaleńcem. Niezmiennie wymyślam takie czy inne wymówki, by nie przyjmować jego upominków.

— To mnie cieszy. Z pewnością nie chciałbym wracać do domu pełnego tygrysów, królowych oraz muzycznych drzew. Czy pan Norrell odezwał się w ostatnim czasie?

— W ostatnim czasie nie.

— Skąd ten uśmiech? — zainteresował się natychmiast Strange.

— Uśmiechnęłam się? Sama nie wiem. No dobrze, niech będzie. Powiem ci. Pan Norrell raz przesłał mi wiadomość i na tym stanęło.

— Raz? Na trzy lata?

— Tak właśnie. Jakiś rok temu pojawiły się pogłoski o twojej śmierci pod Vitorią, więc pan Norrell przysłał do mnie Childermassa z zapytaniem, czy to prawda. Nie wiedziałam więcej niż on, lecz tamtego wieczoru przybył kapitan Moulthrop. Wylądował w Portsmouth niespełna dwie doby wcześniej i przyjechał tutaj, by mnie zapewnić, iż w plotkach nie ma krzty prawdy. Zawsze będę o tym pamiętała. Biedny młodzieniec. Zaledwie miesiąc wcześniej amputowano mu rękę i nadal ogromnie cierpiał. Ale, ale, na stole leży list do ciebie od pana Norrella. Childermass przyniósł go wczoraj.

Strange wstał i podszedł do stołu, a następnie podniósł list i obrócił go w palcach.

— Cóż, chyba będę musiał iść — mruknął z niechęcią.

Wcale nie cieszyła go perspektywa spotkania z nauczycielem. Przyzwyczaił się do niezależności. W Hiszpanii otrzymywał polecenia od księcia Wellingtona, lecz całkiem samodzielnie decydował o wyborze najstosowniejszego rodzaju magii. Wizja czarowania pod nadzorem pana Norrella nie była zbyt obiecująca. Po miesiącach spędzonych w towarzystwie odważnych, przebojowych młodych oficerów Wellingtona myśl o wielogodzinnym przebywaniu jedynie z panem Norrellem budziła przygnębienie.

Spotkanie jednak przebiegło w nader serdecznej atmosferze. Pan Norrell nie krył radości i zasypał ucznia pytaniami o szczegóły zaklęć użytych w Hiszpanii. Obdarzył go tyloma komplementami, że Strange niemal poczuł wyrzuty sumienia z powodu niesprawiedliwej oceny nauczyciela. Rzecz jasna, pan Norrell nawet nie chciał słyszeć o rezygnacji Strange’a z roli ucznia.

— Nie i nie! Po trzykroć nie! Musi pan do mnie wrócić! Czeka nas mnóstwo pracy. Teraz, po zakończeniu wojny, ponownie skupimy się na tym, co najważniejsze. Stoimy przed koniecznością stworzenia magii nowoczesnej! Kilku ministrów zapewnia mnie, że absolutnie nie widzi możliwości dalszego sprawowania władzy w państwie bez magii. I pomimo wszystkiego, co obaj uczyniliśmy, nadal nie brak mylnych opinii! Coś podobnego! Zaledwie parę dni temu podsłuchałem, jak lord Castlereagh tłumaczył komuś, że na stanowcze polecenie księcia Wellingtona stosował pan w Hiszpanii czarną magię! Niezwłocznie pospieszyłem zapewnić jego lordowską mość, że używa pan tylko i wyłącznie najnowocześniejszych metod.

Strange znieruchomiał, lekko przychylając głowę w sposób, który pan Norrell uznał za potwierdzenie.

— Mówimy jednak o tym, czy powinienem kontynuować nauki pod pańską kuratelą. Opanowałem wszystkie odmiany magii, znajdujące się na liście ofiarowanej mi przez pana kilka lat temu. Zanim wybrałem się na wojnę na Półwyspie Iberyjskim, słyszałem od pana, że jest zachwycony moimi postępami. Zapewne pamięta pan swoje słowa.

— Och! Ależ to był zaledwie początek. Pod pańską nieobecność sporządziłem następną listę. Nakażę Lucasowi dostarczyć ją z biblioteki. Zresztą dobrze pan wie, że są jeszcze inne księgi, których treść należy znać. — Patrząc na Strange’a, nerwowo zamrugał niebieskimi oczyma.

Strange się zawahał. Czyżby właśnie usłyszał wzmiankę na temat biblioteki w opactwie Hurtfew, której jeszcze nigdy nie widział?

— Ach, proszę pana! — wykrzyknął pan Norrell. — Tak się cieszę z pańskiego przybycia. Raduje mnie pański widok i mam nadzieję, że jeszcze wiele godzin spędzimy na rozmowach. Panowie Lascelles i Drawlight siedzieli tutaj całymi dniami…

Strange oświadczył, że był tego pewien.

— …lecz z nimi nie ma co rozmawiać o magii. Niechże pan przyjdzie jutro. I to z rana! Na śniadanie!

Rozdział dziesiąty Król listopad 1814

Na początku listopada 1814 roku pana Norrella zaszczyciło wizytą kilku niezwykle szlachetnych dżentelmenów: earl, książę i dwóch baronetów. Twierdzili, że przybywają, by porozmawiać z nim na niezwykle drażliwy temat, a zachowywali się tak dyskretnie, że po półtoragodzinnej pogawędce pan Norrell wciąż nie miał pojęcia, czego od niego oczekują.

Po pewnym czasie wyszło na jaw, że niezwykle szacowni dżentelmeni przybywają w imieniu kogoś jeszcze od nich ważniejszego, czyli księcia Yorku. Chcieli zamienić z panem Norrellem parę słów na temat szaleństwa króla. Królewscy synowie już złożyli ojcu wizytę i niesłychanie poruszył ich jego godny pożałowania stan zdrowia. Chociaż wszyscy bez wyjątku byli samolubni, niektórzy słynęli z rozpustnego życia i żaden nie przejawiał skłonności do jakichkolwiek poświęceń, zgodnie oświadczyli, że oddaliby każde pieniądze i pozwoliliby obciąć sobie dowolną liczbę kończyn, byle tylko królowi choć trochę ulżyło.

Królewskie potomstwo najpierw nie potrafiło dojść do porozumienia w sprawie lekarza, który powinien zajmować się ich ojcem, a następnie spierało się o to, czy władcę powinien zbadać mag. Najzagorzalszym przeciwnikiem tego pomysłu był książę regent. Wiele lat wcześniej, za życia niezrównanego pana Pitta, król miał poważny napad szaleństwa i książę przejął wtedy ster rządów. Potem jednak Jego Wysokość ozdrawiał, syn zatem musiał zrezygnować z władzy oraz przywilejów. Książę regent uważał, że ze wszystkich męczarni na świecie najgorsza jest codzienna poranna niepewność: „jestem już władcą Wielkiej Brytanii czy jeszcze nie?” Z tego powodu być może należałoby wybaczyć księciu jego pragnienie, by król pozostał szalony lub by odnalazł wieczny spokój.

Pan Norrell, który nie miał zamiaru urazić księcia regenta, postanowił nie proponować swojego wsparcia. Wyjaśnił, że mocno wątpi, by królewską chorobę można było uleczyć magią. W takiej sytuacji drugi syn Jego Wysokości, książę Yorku, żołnierz przede wszystkim, spytał księcia Wellingtona, czyjego zdaniem dałoby się przekonać pana Strange’a do odwiedzenia króla.

— Och, ależ oczywiście! Jestem tego pewien — odparł książę Wellington. — Pan Strange chętnie wita każdą nadarzającą się okazję do rzucania zaklęć. Nic nie sprawia mu większej satysfakcji. Zadania zlecone przeze mnie w Hiszpanii wiązały się z najrozmaitszymi utrudnieniami i chociaż głośno wyrażał niezadowolenie, w gruncie rzeczy był zachwycony. Mam bardzo wysokie mniemanie o umiejętnościach pana Strange’a. Jak Wasza Wysokość wie, Hiszpania to jedno z najmniej cywilizowanych miejsc na świecie, właściwie pozbawione dróg bardziej komfortowych od ścieżek wydeptanych przez kozy. Dzięki panu Strange’owi moi ludzie dysponowali jednak solidnymi angielskimi drogami, prowadzącymi dokąd trzeba, a jeśli napotykaliśmy górę lub las — bagatela! — Pan Strange zwyczajnie odsuwał przeszkodę w inne miejsce.

Książę Yorku zauważył, że król Hiszpanii Ferdynand wystosował do księcia regenta list ze skargą, za sprawą angielskiego maga bowiem wiele rejonów półwyspu zmieniło się wręcz nie do poznania. W związku z powyższym Jego Wysokość Ferdynand domagał się powrotu pana Strange’a i przywrócenia państwu pierwotnej formy.

— Och — mruknął książę Wellington, nieszczególnie przejęty. — Nadal się na to uskarżają?

W wyniku tej rozmowy pewnego czwartkowego ranka Arabella Strange zastała w salonie pięciu potomków króla — książąt: Yorku, Clarence, Susseksu, Kentu oraz Cambridge. Wszyscy liczyli sobie od czterdziestu do pięćdziesięciu lat. Niegdyś byli przystojni, lecz ze względu na zamiłowanie do jedzenia oraz picia dość drastycznie przybrali na wadze.

Pan Strange stał oparty o kominek. W ręce trzymał jedną z ksiąg pana Norrella, a na twarz przywołał wyraz uprzejmego zainteresowania. Mówili jednocześnie i przerywali sobie nawzajem, chcąc jak najdokładniej opisać dramatyczną sytuację króla.

— Gdybyś tylko widziała, jak podczas posiłku Jego Wysokość ślini się nad chlebem i mlekiem — opowiadał Arabelli ze łzami w oczach książę Clarence. — Ile w nim wyimaginowanych lęków… jakie prowadzi długie dysputy z panem Pittem, od dawna przecież nieżyjącym…

— Cóż, moja droga, taki widok z pewnością wprawiłby cię w ogromne przygnębienie. — Książę wziął Arabellę za rękę i zaczął ją głaskać, najwyraźniej przekonany, że ma do czynienia z pokojówką.

— Wszyscy królewscy poddani są ogromnie zasmuceni chorobą Jego Wysokości — westchnęła Arabella. — Nikt z nas nie potrafi obojętnie myśleć o jego cierpieniach.

— Och, moja droga! — wykrzyknął książę zachwycony. — Jakże te słowa poruszają moje serce! — Następnie złożył mokry pocałunek na dłoni rozmówczyni i spojrzał jej w oczy z nieskrywaną czułością.

— Jeśli pan Norrell nie uważa tej choroby za możliwą do wykurowania magią, to, szczerze powiedziawszy, nie sądzę, byśmy mieli duże szansę powodzenia — oznajmił Strange. — Niemniej z chęcią odwiedzę Jego Wysokość.

— Wobec tego pozostaje tylko problem z Willisami — obwieścił książę Yorku.

— Z Willisami? — zdziwił się pan Strange.

— W rzeczy samej — potwierdził książę Cambridge. — Willisowie są impertynenccy ponad miarę.

— Musimy uważać, by ich do siebie nie zrazić — ostrzegł książę Clarence. — Gdyby do tego doszło, z pewnością zemściliby się na Jego Wysokości.

— Willisowie żywią wiele obiekcji wobec wizyty pana Strange’a u króla — westchnął książę Kentu.

Bracia Willisowie byli właścicielami domu wariatów w hrabstwie Lincoln. Od wielu lat troszczyli się o króla w okresach szaleństwa. Za każdym razem, kiedy władca zdawał się odzyskiwać zmysły, wielokrotnie powtarzał wszystkim, jak straszliwie nienawidzi Willisów i ich okrucieństwa. Król zmusił królową, książęta i księżniczki do obietnicy, że gdyby jeszcze kiedykolwiek zwariował, nie przekażą go Willisom. Na nic się to jednak nie zdało. Przy pierwszym symptomie utraty rozumu z miejsca posłano po Willisów, a oni przybyli niezwłocznie, by zamknąć króla w odosobnionym pokoju w kaftanie bezpieczeństwa i podać Jego Wysokości silne środki przeczyszczające.

Jestem przekonana, że moich czytelników zaskoczy wiadomość, iż król miał tak niewielki wpływ na swój los. Pomyśl, czytelniku, z jakim niepokojem zwykłe rodziny traktują pogłoski o szaleństwie. Weź pod uwagę, o ile większa musi być ta troska, kiedy chorym jest król Wielkiej Brytanii! Gdyby szaleństwo dotknęło ciebie lub mnie, wówczas nieszczęście dotyczyłoby wyłącznie nas samych, naszych przyjaciół i krewnych. Utrata rozumu przez króla oznacza katastrofę całego państwa. W przeszłości wielokrotnie się zdarzało, że choroba króla Jerzego całkowicie uniemożliwiała precyzyjne określenie, kto powinien sprawować rządy. Precedensy nie istniały. Nikt nie wiedział, co robić. Nie idzie o to, czy Willisowie byli lubiani lub szanowani (nie byli). Ani o to, czy ich sposoby leczenia przynosiły królowi ulgę w cierpieniach (nie przynosiły). Tajemnica powodzenia obu medyków tkwiła w tym, że zachowywali zimną krew, podczas gdy inni tracili głowę. Brali na siebie odpowiedzialność, której pozostali za wszelką cenę chcieli uniknąć. W zamian żądali pełnej kontroli nad osobą króla. Nikt nie mógł z nim rozmawiać pod nieobecność jednego z Willisów — ani królowa, ani premier, ani nawet trzynaścioro synów i córek króla.

— Cóż — zaczął Strange, kiedy to wszystko usłyszał — Przyznaję, że znacznie chętniej przeprowadziłbym rozmowę z Jego Wysokością bez osób trzecich, szczególnie nieprzychylnie nastawionych do mych poczynań. Należy jednak pamiętać, że zapędziłem w kozi róg całą francuską armię, więc zapewne potrafię sprostać dwóm lekarzom. Zostawcie Willisów mnie.

Strange odmówił rozważenia kwestii zapłaty do czasu spotkania z królem. Za same odwiedziny u Jego Wysokości nie zamierzał pobierać wynagrodzenia, co książęta — hazardziści obarczeni długami, a na dodatek zmuszeni łożyć na wyżywienie i wykształcenie gromady nieślubnej dziatwy — uznali za niezwykle szlachetne z jego strony.

Następnego ranka Strange wyruszył na zamek Windsor. Panował przenikliwy chłód, świat spowiła gęsta biała mgła. Po drodze mag rzucił trzy dość błahe zaklęcia. Pierwsze gwarantowało, że Willisowie spali o wiele dłużej niż zwykle; drugie sprawiło, że żony i służący zapomnieli ich obudzić; trzecie spowodowało kompletne przemieszanie i poprzestawianie ubrań i obuwia Willisów. Jeszcze dwa lata wcześniej Strange miałby skrupuły przed spłataniem nawet tak niegroźnego psikusa dwóm zupełnie obcym osobom, lecz teraz się nie zawahał. Podobnie jak wielu innych dżentelmenów, którzy trafili do Hiszpanii wraz z Wellingtonem, zaczął nieświadomie naśladować jaśnie oświeconego księcia, który zawsze starał się działać szybko i skutecznie[82].


Przed godziną dziesiątą Strange przeszedł po drewnianym mostku w wiosce Datchet i ruszył drogą między Tamizą i murem zamkowym. Wkrótce znalazł się w mieście, a przy bramie poinformował straż, kim jest, i wyjaśnił, że ma sprawę do króla. Sługa w niebieskim uniformie odprowadził go do królewskich komnat. Był to uprzejmy, inteligentny mężczyzna i jak to często bywa w przypadku służby w pełnych przepychu miejscach, nie krył dumy z zamku i wszystkiego, co się z nim wiązało. Jego największą przyjemnością w życiu było oprowadzanie gości po budowli i wyobrażanie sobie, w jaki zachwyt i zdumienie ich wprawiała.

— Z pewnością nie jest to pańska pierwsza wizyta w zamku? — zwrócił się do Strange’a.

— Wręcz przeciwnie. Nigdy tu nie byłem. Mężczyzna wydawał się wstrząśnięty.

— Wobec tego nie miał pan okazji podziwiać najwspanialszego widoku, jaki Anglia ma do zaoferowania!

— Doprawdy? Cóż, teraz tu jestem.

— Ale w interesach — wypomniał mu sługa surowym tonem. — Zapewne zabraknie panu wolnego czasu na dokładne obejrzenie budowli. Musi pan zawitać tu ponownie. W lecie. Na wypadek, gdyby miał pan małżonkę, pozwolę sobie zauważyć, że damy są zawsze niezwykle zachwycone zamkiem.

Powiódł Strange’a przez imponujących rozmiarów podwórze. Dawno temu, w czasach wojny, z pewnością zapewniało ono schronienie dużej liczbie ludzi wraz z żywym inwentarzem. W pobliżu wciąż wznosiło się kilka starych budynków w bardzo surowym stylu, świadczącym o wojskowym charakterze pierwotnej budowli. Z czasem chęć zademonstrowania królewskiego przepychu zaczęła przeważać nad względami praktycznymi i w rezultacie wybudowano imponujący kościół, który zapełnił prawie całą przestrzeń. Świątynia (zwana kaplicą, choć w rzeczywistości bardziej przypominała katedrę) prezentowała całą złożoność i dostojność stylu gotyckiego. Budynek otaczały nierówne kamienne przypory, zwieńczone wieżyczkami. Mnóstwo w nim było kaplic publicznych i prywatnych oraz salek parafialnych. Sługa przeprowadził Strange’a obok stromego kopca gładkich bokach, z którego wyrastała okrągła wieża, czyli najłatwiej rozpoznawalny i najlepiej widoczny z oddali fragment zamku. Minęli średniowieczną bramę i wyszli na inne podwórze. Miało niemal równie wspaniałe proporcje jak poprzednie, ale o ile po tamtym kręcili się słudzy, wojskowi i służba, o tyle to było ciche i opustoszałe.

— Jaka szkoda, że nie przybył tu pan kilka lat temu — westchnął sługa. — Wtedy, po wystosowaniu odpowiedniej prośby do ochmistrza, mógłby pan zwiedzić komnaty króla i królowej. Choroba Jego Królewskiej Mości to uniemożliwiła.

Zaprowadził Strange’a do imponującego gotyckiego wejścia. Kiedy wspinali się po kamiennych schodach, sługa nie przestawał ubolewać nad rozlicznymi przeszkodami, które uniemożliwiały Strange’owi obejrzenie zamku. Sądził, że gość jest niesłychanie rozczarowany.

— Wiem! — wykrzyknął nagle. — Pokażę panu Salę Świętego Jerzego! Och, nie jest to nawet setna część tego, co powinien pan ujrzeć, niemniej da panu pojęcie o wspaniałości zamku Windsor!

Na szczycie schodów sługa skręcił w prawo i przeszedł przez salę o ścianach zdobionych kompozycjami z mieczów i pistoletów. Strange nie odstępował przewodnika ani na krok. W końcu weszli do przestronnej komnaty długiej na sto, może sto pięćdziesiąt metrów.

— Bardzo proszę! — wykrzyknął sługa, przepełniony taką satysfakcją, jakby ją osobiście wybudował i ozdobił.

Przez wysokie łukowate okna wzdłuż południowej ściany wpadało do środka chłodne, matowe światło. Niższą część ścian pokrywała boazeria z gruszy, a wszystkie tablice miały rzeźbione i pozłacane krawędzie. Pod sufitem oraz na nim umieszczono malowidła przedstawiające bogów i boginie, królów i królowe. Na suficie widniał Karol II na niebieskobiałej chmurze, w otoczeniu tłustych różowych cherubinów. Dowódcy wojskowi i dyplomaci składali u jego stóp trofea, a Juliusz Cezar, Mars, Herkules oraz rozmaite ważne persony stały wokół zakłopotane, uświadomiwszy sobie z przerażeniem, o ile są gorsze od króla Wielkiej Brytanii.

Wszystko to wyglądało nadzwyczaj majestatycznie, lecz wzrok Strange’a przykuł ogromny fresk, który zajmował całą północną ścianę. Na dwóch tronach pośrodku malowidła zasiadało dwóch królów. Po bokach każdego z nich stali lub klęczeli rycerze, damy, dworzanie, paziowie, bogowie i boginie. Lewa strona malowidła była skąpana w słonecznym świetle. Przedstawiony na niej król w jasnej szacie był silnym, przystojnym mężczyzną, włosy miał złociste, ułożone w loki. Jego skroń zdobił wieniec laurowy, a w dłoni monarcha dzierżył berło. Ludzie i bogowie wokoło nosili hełmy, plastrony, włócznie i miecze, co miało zapewne sugerować, że ten król przyciąga do siebie tylko najwaleczniej szych mężczyzn i bogów i właśnie ich obdarza przyjaźnią. Po prawej stronie obrazu światło było mroczne i przyćmione, jakby artysta zamierzał odmalować letni zmierzch. Nad postaciami i wokół nich świeciły gwiazdy. Król po tej stronie nosił czarną szatę, miał bladą cerę, ciemne włosy i zagadkowy wyraz twarzy. Głowę zdobiła mu korona z ciemnych liści bluszczu, a w lewej dłoni trzymał różdżkę z kości słoniowej. Jego otoczenie składało się głównie z istot magicznych: feniksa, jednorożca, mantikory, faunów i satyrów. Widać jednak było także kilka tajemniczych postaci: mężczyznę z twarzą ukrytą pod kapturem szaty przypominającej habit mnicha oraz niewiastę w ciemnej gwiaździstej pelerynie, zasłaniającą oczy ręką. Między obydwoma tronami stała młoda kobieta w luźnej białej sukni i złotym hełmie. Wojowniczy król opiekuńczym gestem kładł prawą dłoń na ramieniu kobiety. Mroczny król wyciągał ku niej prawą rękę, a ona odwzajemniała jego gest, dzięki czemu końce ich palców lekko się stykały.

— Dzieło Antonia Verria, dżentelmena z Włoch — wyjaśnił sługa i wskazał na króla z prawej. — A to król mag z północnej Anglii, John Uskglass.

— Doprawdy? — mruknął Strange autentycznie zainteresowany. — Rzecz jasna, widziałem jego posągi, jak również ryciny w księgach, chyba jednak nigdy nie miałem okazji obejrzeć portretu. A kim jest dama między dwoma królami?

— To pani Gwynn, jedna z nałożnic Karola II. Ma uosabiać Brytanię.

— Rozumiem. To dobrze, jak mniemam, że John Uskglass wciąż gości na honorowym miejscu w domu króla. Ale za to przebrano go za Rzymianina i kazano trzymać się za ręce z aktorką. Ciekawe, co by na to powiedział?

Sługa i Strange przeszli przez pomieszczenie wypełnione rozmaitymi rodzajami broni i dotarli do imponująco wielkich czarnych drzwi z pokaźnym marmurowym frontonem.

— Dalej nie mogę pana prowadzić. Tutaj kończy się mój rejon i zaczyna teren doktorów Willisów. Króla znajdzie pan za tymi drzwiami. — Sługa skłonił się i cofnął ku schodom.

Strange zapukał. Ze środka dobiegał dźwięk klawesynu i śpiew.

Drzwi się otworzyły, a za nimi mag ujrzał wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę w wieku trzydziestu kilku lat. Miał okrągłą bladą twarz, całą w dziobach i zroszoną potem, podobną do sera z Cheshire. Ogolił się niezbyt udatnie: tu i tam na jego obliczu widniały dwa lub trzy grube czarne włosy, jakby rodzina much utonęła w zsiadłym mleku i teraz sterczały z niego ich nogi. Płaszcz mężczyzny uszyto z drogietu o brązowej barwie, a koszulę i krawat z wyjątkowo szorstkiego płótna. Nie miał na sobie chyba ani jednej czystej sztuki odzienia.

— Tak? — spytał, nie odrywając dłoni od drzwi, jakby zamierzał zatrzasnąć je pod byle pretekstem.

W bardzo niewielkim stopniu przypominał sługę pałacowego, raczej kojarzył się z sanitariuszem z domu wariatów. Zresztą w istocie nim był.

W odpowiedzi na to obcesowe zachowanie Strange uniósł brew, chłodno się przedstawił i obwieścił, że przybył na spotkanie z królem.

— Cóż, nie da się zaprzeczyć, faktycznie pana oczekiwaliśmy — westchnął nieznajomy. — Problem polega na tym, że nie może pan wejść. Doktor John i doktor Robert — były to imiona braci Willisów — są nieobecni. Od półtorej godziny spodziewamy się ich lada moment. Zupełnie nie wiemy, dokąd mogli się udać.

— To ogromnie niefortunny zbieg okoliczności — przyznał Strange. — Niemniej nie ma to żadnego związku ze mną. Nie pragnę spotkania z wymienionymi przez pana dżentelmenami. Zjawiłem się tu ze względu na króla. Dysponuję sygnowanym przez arcybiskupów Canterbury oraz Yorku listem, zezwalającym mi dziś na odwiedziny u Jego Królewskiej Mości. — Strange machnął pismem przed obliczem mężczyzny.

— Tak czy owak, musi pan zaczekać do nadejścia doktora Johna i doktora Roberta. Nie pozwalają nikomu wtrącać się do systemu leczenia naszego władcy. Cisza i odosobnienie służą królowi. Rozmowa jest dla niego czymś strasznym. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak potworną szkodę mógłby pan wyrządzić królowi, tylko z nim konwersując. Powiedzmy, że wspomniałby pan o tym, iż pada. Zapewne pańskim zdaniem to najniewinniejsza uwaga pod słońcem, lecz uruchomiłaby u króla proces myślenia, a przy jego szaleństwie umysł pędzi od jednej myśli do drugiej, budząc w nim niebezpieczną wściekłość. Mógłby zacząć myśleć o wydarzeniach z dżdżystej przeszłości, kiedy to słudzy przynosili mu wieści o przegranych bitwach, śmierci córki czy synach, którzy go zhańbili. Ach! To mogłoby w zupełności wystarczyć, by król z miejsca padł trupem! Życzy pan sobie śmierci króla?

— Nie — odparł Strange.

— Wobec tego — ciągnął mężczyzna przekonująco — czyż nie widzi pan, że znacznie lepiej byłoby zaczekać na doktora Johna i doktora Roberta?

— Dziękuję, lecz podejmę ryzyko. Jeśli łaska, proszę mnie prowadzić do króla.

— Doktor John i doktor Robert będą bardzo źli — ostrzegł mężczyzna.

— To mnie nie obchodzi — odparł Strange chłodno. Jegomość wyglądał na zdumionego taką postawą.

— Wystarczy — oświadczył Strange. Zrobił zdecydowaną minę i ponownie pomachał listem. — Czy zaprowadzi mnie pan do króla, czy też podważy autorytet dwóch arcybiskupów? To bardzo poważne przewinienie, podlegające karze… Właściwie nie wiem jakiej, lecz z pewnością surowej.

Mężczyzna westchnął. Zawołał innego człowieka (który był podobnie niezadbany i brudny), nakazał mu iść do domów doktora Johna i doktora Roberta i bezzwłocznie ich sprowadzić. Następnie z nieskrywaną niechęcią odsunął się od drzwi, pozwalając Strange’owi wejść.

Ściany przestronnej sali obito dębowymi tablicami, wszędzie widać było precyzyjne rzeźbienia. Na suficie fruwały na chmurach jeszcze inne postaci królewskie i symboliczne, lecz poza tym miejsce wyglądało strasznie. Podłogi nie wyłożono dywanem, wszędzie panował przenikliwy chłód. Nie było tu nic prócz krzesła oraz sfatygowanego klawesynu. Przy instrumencie zasiadał starzec, odwrócony plecami do drzwi wejściowych. Miał na sobie płaszcz kąpielowy ze starego fioletowego brokatu, głowę przykrywała mu wygnieciona szlafmyca z jasnoczerwonego aksamitu, a na nogi wsunął brudne, dziurawe kapcie. Z wielkim zapałem tłukł w klawisze i donośnie śpiewał po niemiecku, lecz urwał, usłyszawszy stukot kroków.

— Kto tam? — spytał. — Kto idzie?

— Mag, Wasza Wysokość — odparł sanitariusz z domu wariatów.

Starzec przez chwilę najwyraźniej rozważał tę informację, bo w końcu oświadczył głośno:

— Oto profesja, do której odczuwam wyjątkową antypatię!

Potem ponownie zaczął grać i głośno śpiewać.

Początek spotkania nie wyglądał obiecująco. Sanitariusz wydał z siebie impertynencki rechot, po czym odszedł, pozostawiając Strange’a z królem. Mag zrobił kilka kroków i przystanął w miejscu, z którego mógł obserwować twarz władcy.

Było to oblicze, na którym nieszczęście szaleństwa połączyło się z tragedią ślepoty. Tęczówki króla miały kolor zachmurzonego błękitu, a białka były odbarwione niczym zepsute mleko. Długie siwiejące loki opadały na policzki pełne popękanych naczyń krwionośnych. Kiedy król śpiewał, po jego obwisłych czerwonych wargach ściekała ślina. Brodę miał niemal równie długą i siwą jak włosy. W niczym nie przypominał postaci z portretów, które widział Strange, gdyż namalowano je, nim władca postradał zmysły. Z długimi włosami, długą brodą i w długim fioletowym płaszczu bardzo kojarzył się zjedna z postaci z Szekspira, a dokładniej z dwoma szekspirowskimi bohaterami, wyjątkowo tragicznymi i starymi. W swym szaleństwie i ślepocie był jednocześnie Lirem i Gloucesterem.

Królewscy potomkowie ostrzegli Strange’a, że mówienie do monarchy, nim on się odezwie pierwszy, jest wbrew dworskiej etykiecie. Nie bardzo jednak mógł liczyć na to, że król zabierze głos, skoro nie cierpiał magów. Kiedy więc władca ponownie przestał grać i śpiewać, gość przemówił:

— Jestem uniżonym sługą Waszej Wysokości, nazywam się Jonathan Strange i pochodzę z Ashfair w Shropshire. Na polecenie rządu byłem magiem w armii podczas niedawnej wojny w Hiszpanii, gdzie, co oznajmiam z satysfakcją, mogłem oddać Waszej Wysokości wiele przysług. Synowie i córki Waszej Wysokości mają nadzieję, że moja magia ulży mu w chorobie.

— Powiedz magowi, że go nie dostrzegam! — oznajmił król.

Strange nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć na tę absurdalną uwagę. Naturalnie, że król nie mógł go widzieć, był przecież ślepy.

— Niemniej jego kompana widzę bardzo dobrze! — ciągnął z aprobatą władca. Odwrócił głowę, jakby spoglądając w punkt oddalony o pół metra, może metr na lewo od Strange’a. — To nie sztuka dostrzec kogoś o tak srebrzystych włosach. Wygląda niezwykle dziwacznie.

Owe słowa były tak przekonujące, że Strange odwrócił głowę. Oczywiście nikogo obok siebie nie zobaczył.

Przez kilka ostatnich dni mag przeglądał księgi Norrella w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby pomóc królowi. Zadziwiająco niewiele zaklęć leczyło szaleństwo. Właściwie znalazł tylko jedno, a i tak nie miał pewności, czy chodziło w nim o to, co należy. Wyszukał je w Obyawieniach trzydziestu sześciu innych światów Ormskirka. Zdaniem autora zaklęcie rozpraszało iluzje i korygowało błędne osądy. Strange wyjął księgę i ponownie przeczytał formułę. Ten rodzaj magii był szczególnie niejasny, składał się jedynie z następujących słów:


Umieść księżyc w jego oczach, a biel miesiąca pochłonie fałszywe widoki, dzieło oszusta.

Umieść rój pszczół w jego uszach. Pszczoły kochają prawdę i zniszczą kłamstwa oszusta.

Umieść sól w jego ustach, by oszust nie próbował zachwycić go smakiem miodu lub wzbudzić jego wstrętu smakiem popiołu.

Przybij jego dłoń żelaznym gwoździem, by za jej pomocą nie spełnił żądań oszusta.

Umieść jego serce w kryjówce, by nie odczuwał cudzych pragnień i aby oszust nie zagrzał w nim miejsca.

Uwaga: kolor czerwony może mieć zbawienne działanie.


Czytając ten tekst, Strange musiał przyznać, że nie ma bladego pojęcia, co on oznacza[83]. Jakże mag mógłby sprowadzić księżyc dla poszkodowanej osoby? Gdyby druga część zaklęcia mówiła prawdę, książęta lepiej by zrobili, zatrudniając pszczelarza, a nie maga. Strange nie sądził też, że królewscy potomkowie byliby zadowoleni, gdyby przebił ręce króla żelaznymi gwoździami. Informacja o czerwonej barwie także go zdziwiła. Strange pamiętał, że słyszał lub czytał coś na temat czerwonego koloru, lecz obecnie nie mógł sobie przypomnieć co.

Tymczasem król zajął się rozmową z wyimaginowaną osobą o srebrzystych włosach.

— Proszę o wybaczenie, że wziąłem pana za zwykłego śmiertelnika — mówił. — Pewnie jest pan królem, skoro pan tak twierdzi, lecz pozwolę sobie zauważyć, że jeszcze nigdy nie słyszałem o żadnym z pana królestw. Gdzie jest Utracona Nadzieja? Gdzie są Błękitne Zamki? Gdzie Miasto Żelaznych Aniołów? Jeśli o mnie chodzi, władam Wielką Brytanią, krajem doskonale wszystkim znanym i wyraźnie oznaczonym na mapach! — Jego Wysokość umilkł, najwyraźniej wsłuchując się w odpowiedź srebrnowłosej osoby. Nagle wykrzyknął: — Och, proszę się nie złościć! Jest pan królem, tak jak ja nim jestem! Wszyscy wspólnie bądźmy królami! Zagram i zaśpiewam dla pana! — Wydobył z kieszeni płaszcza flet i zagwizdał melancholijną arię.

W ramach eksperymentu Strange wyciągnął rękę i zdarł szkarłatną szlafmycę Jego Wysokości, a następnie uważnie patrzył, czy bez niej króla ogarnie jeszcze większe szaleństwo. Po kilku minutach musiał przyznać, że nie widzi najmniejszej różnicy, więc umieścił szlafmycę z powrotem na królewskiej głowie.

Przez następne półtorej godziny wypróbowywał wszystkie znane sobie rodzaje magii. Rzucał zaklęcia pamięci, odnajdywania, przebudzenia, koncentracji umysłu, odpędzania koszmarów nocnych i złych myśli, wyszukiwania schematów w chaosie, lokalizowania ścieżki, kiedy ktoś się zgubi, demistyfikacji, przenikliwości, poprawy inteligencji, leczenia choroby i naprawy potrzaskanej kończyny. Niektóre z zaklęć były długie i zawiłe, inne sprowadzały się do jednego słowa. Część należało wypowiedzieć na głos, pozostałe zaledwie pomyśleć, w niektórych wystarczał gest. Pewne zaklęcia były już w takiej czy innej formie zastosowane przez Strange’a i Norrella w poprzednich pięciu latach, reszty zapewne nie używano od wieków. Niektóre sprawdzały się z wykorzystaniem zwierciadła, w dwóch potrzeba było kropli krwi z palca maga, w jednym świecy i wstążki. Wszystkie łączyło jedno: w najmniejszy sposób nie wpływały na stan króla.

W końcu Strange doszedł do wniosku, że nic z tego nie będzie.

Jego Wysokość, nieświadomy magicznych zaklęć, poufale gawędził ze srebrnowłosą istotą, której nikt poza nim nie widział.

— Czy został pan tu przysłany na stałe, czy też może pan odejść? Och, niechże pan nie zostaje, mogą pana pojmać! To miejsce nie jest przychylne królom. Umieszczają nas w kaftanach bezpieczeństwa! Ostatni raz zezwolono mi na opuszczenie tych komnat w któryś poniedziałek 1811 roku. Wmawiają mi, że to było trzy lata temu, lecz łżą! Wedle moich kalkulacji w sobotę za dwa tygodnie minie dwieście czterdzieści sześć lat.

„Biedny, nieszczęśliwy dżentelmen — pomyślał Strange. — Zamknięty w tym wychłodzonym, smutnym miejscu, bez przyjaciół i rozrywek! Trudno się dziwić, że czas mija mu tak wolno. To oczywiste, że oszalał!”

Na głos zaś oznajmił:

— Z ogromną przyjemnością wyprowadzę stąd Waszą Wysokość, jeśli taka jest jego wola.

Król przerwał pogawędkę i lekko odwrócił głowę.

— Czyje to słowa? — spytał stanowczo.

— Moje, Wasza Wysokość. Jonathana Strange’a, maga. — Strange ukłonił się królowi z szacunkiem i dopiero potem uświadomił sobie, że Jego Wysokość nie mógł tego widzieć.

— Wielka Brytania! Moje ukochane królestwo! — wykrzyknął król. — Jakżebym pragnął ujrzeć je ponownie, zwłaszcza teraz, letnią porą. Drzewa i łąki w pogodnych barwach, powietrze słodkie niczym wiśniowe ciasto!

Strange wyjrzał przez okno na białą lodową mgiełkę oraz szkielety zimowych drzew.

— Otóż to. Możliwość towarzyszenia Waszej Królewskiej Mości w spacerze byłaby dla mnie ogromnym zaszczytem.

Król zdawał się rozważać tę propozycję. Zdjął jeden z kapci i spróbował położyć go na głowie tak, by nie spadał. Kiedy ta sztuka się nie powiodła, z powrotem wsunął kapeć na stopę, sięgnął po frędzelek przy płaszczu i zaczął go z namysłem ssać.

— Ale skąd mogę mieć pewność, że nie jesteś niegodziwym demonem, który przybył, by mnie kusić? — spytał w końcu całkiem rozsądnym tonem.

Strange nieco się pogubił, usiłując znaleźć właściwe słowa. Kiedy rozmyślał, co powiedzieć, król kontynuował:

— To jasne, że gdybyś był niegodziwym demonem, wiedziałbyś, że jestem wieczny i nie mogę umrzeć. Jeżeli odkryję w tobie wroga, tupnę nogą i odeślę cię z powrotem do piekła!

— Doprawdy? Wasza Wysokość musi mnie nauczyć tej sztuki. Chciałbym opanować równie przydatną umiejętność. Proszę jednak pozwolić mi zwrócić sobie uwagę, że przy tak potężnej magii Wasza Wysokość nie musi obawiać się wspólnego spaceru. Odejdziemy szybko i dyskretnie. Willisowie z pewnością wkrótce się tu zjawią, więc Wasza Wysokość musi zachowywać się bardzo cicho!

Król nie odrzekł ani słowa, jedynie zrobił chytrą minę i postukał się palcem w nos.

Następne zadanie Strange’a polegało na opuszczeniu zamku w taki sposób, by służba domu wariatów nie spostrzegła, co się święci. Pod tym względem król nie okazał się pomocny. Zapytany, dokąd prowadzą rozmaite drzwi, odparł, że jedne wiodą do Ameryki, drugie do wiecznego potępienia, a trzecie najprawdopodobniej do przyszłego piątku. Strange wybrał te, za którymi podobno znajdowała się Ameryka, i szybko poprowadził króla przez kilka komnat. Sufity wszystkich ozdobiono malowidłami, na których angielscy monarchowie pędzili po niebie w ognistych rydwanach, gromiąc postaci symbolizujące zazdrość, gniew oraz bunt i wznosząc świątynie cnoty, pałace wiecznej sprawiedliwości oraz inne równie pożyteczne instytucje. Chociaż na sufitach tętniło życie, pomieszczenia pod nimi były zapuszczone, biedne, pełne kurzu i pająków. Meble pokryto prześcieradłami, przez co zdawało się, że krzesła i stoły zmarły i śpią wiecznym snem pod nagrobkami.

Po chwili dotarli do tylnych schodów. Król, który poważnie wziął sobie do serca ostrzeżenie Strange’a, zachowywał się bardzo cicho i nalegał, by zeszli po schodach na palcach, niczym małe dzieci gorliwie wypełniające polecenia. W rezultacie poruszali się o wiele wolniej, niż planował mag.

— Wasza Wysokość — odezwał się Strange, kiedy wreszcie dotarli na dół. — Moim zdaniem na razie radzimy sobie całkiem nieźle. Nie słyszę odgłosów pościgu. Książę Wellington z ochotą zatrudniłby nas jako oficerów wywiadu. Nie wierzę, że kapitan Somers-Cocks lub Colquhoun Grant mogliby pokonać terytorium wroga z większą…

Przerwał mu triumfalny, potwornie głośny pisk królewskiego fletu.

— Do diabła! — stęknął Strange i zamarł, nasłuchując kroków sanitariuszy lub, co gorsza, Willisów.

Nic jednak się nie stało. Nieopodal rozległo się dziwne, nieregularne dudnienie i trzaski. Towarzyszyły im krzyki oraz zawodzenie, zupełnie jakby ktoś dostawał cięgi całą baterią mioteł naraz. Poza tym wszędzie panowały spokój i cisza.

Za drzwiami wejściowymi znajdował się obszerny kamienny taras. Dalej grunt dość gwałtownie się obniżał, a u podnóża zbocza rosły parkowe drzewa. Biała mgiełka rozmazała wszystkie szczegóły i przysłoniła barwy, nadając widokom nieziemski charakter. Ziemia i niebo zlały się w szarą i bezcielesną jedność. Z prawej strony ciągnął się długi szpaler nagich drzew.

Król oraz Strange przeszli ramię w ramię po tarasie i dotarli do narożnika zamku. Tam mag natrafił na ścieżkę prowadzącą w dół zbocza. Zeszli po niej i gdy znaleźli się w parku, ujrzeli ozdobną sadzawkę, otoczoną niskim kamiennym murkiem[84]. Pośrodku oczka wodnego wznosił się kamienny domek ozdobiony rzeźbionymi stworami. Niektóre z nich przypominały psy, lecz były małe i miały ciała wydłużone niczym jaszczurki, a także rząd kolców na grzbiecie. Inne kojarzyły się z delfinami, które dziwnym sposobem przywarły do muru. Na dachu siedziało sześcioro kobiet i mężczyzn w strojach klasycznych, z wazami w dłoniach. Nie ulegało wątpliwości, że zgodnie z intencjami architekta woda z fontanny powinna tryskać z pysków wszystkich tych dziwnych zwierząt, jak również wylewać się z waz na dachu i wdzięcznie spływać do sadzawki. Dziś jednak wszystko było skute lodem i pogrążone w ciszy.

Strange zamierzał wygłosić jakąś uwagę na temat melancholijnego stawu, kiedy usłyszał krzyki. Obejrzał się i ujrzał grupę ludzi bardzo szybko zbiegających z zamkowego wzniesienia. Po chwili okazało się, że jest ich czterech: dwóch dżentelmenów, których nigdy wcześniej nie widział, oraz dwóch sanitariuszy — jeden z twarzą jak ser z Cheshire i drugi, wcześniej wysłany po Willisów. Wszyscy wyglądali na wściekłych.

Dżentelmeni pędzili ile sił w nogach, skrzywieni z powodu uzasadnionego zdenerwowania. Wyglądali tak, jakby ubierali się w ogromnym pośpiechu. Jeden bez większego sukcesu wciąż usiłował zapiąć guziki fraka. Kiedy tylko je powtykał w dziurki, momentalnie wyskakiwały z powrotem. Był mniej więcej w wieku pana Norrella i nosił staromodną perukę (nieco podobną do peruki pana Norrella), która od czasu do czasu podskakiwała, obracając mu się na głowie. Różnił się jednak od pana Norrella wysokim wzrostem, urodą i wyniosłym, pewnym siebie sposobem bycia. Drugi dżentelmen (kilka lat młodszy) zupełnie nie radził sobie z butami, które najwyraźniej miały własne zdanie. Kiedy on z trudem brnął przed siebie, one usiłowały nieść go w zupełnie inną stronę. Strange podejrzewał, że zaklęcie okazało się skuteczniejsze, niż zakładał, i odzież była teraz trudna do okiełznania.

Najwyższy dżentelmen (ten w niesfornej peruce) spojrzał z wściekłością na Strange’a.

— Kto zadecydował o wypuszczeniu króla na dwór? — warknął.

— Ja — Strange wzruszył ramionami.

— Pan! A kim pan jest?

Strange’owi nie przypadł do gustu ton rozmówcy.

— A kim pan jest? — prychnął w odpowiedzi.

— Doktor John Willis. To mój brat, doktor Robert Darling Willis. Jesteśmy królewskimi medykami. Opiekujemy się władcą na polecenie Rady Królowej. Nikt nie może widywać Jego Królewskiej Mości bez naszego zezwolenia. Ponawiam pytanie: kim pan jest?

— Jonathan Strange. Przybywam na prośbę ich książęcych wysokości książąt Yorku, Clarence, Susseksu, Kentu i Cambridge, żeby sprawdzić, czyjego Wysokość można wyleczyć magią.

— Ha! — wykrzyknął doktor John z pogardą. — Magia! Głównie wykorzystywana do zabijania Francuzów, czyż nie?

Doktor Robert zaśmiał się szyderczo, lecz efekt, jaki miała wywołać ta lodowata, naukowa wzgarda, został osłabiony, kiedy jego buty nagle rzuciły nim w bok tak mocno, że palnął nosem w pień drzewa.

— Mag, coś podobnego! — parsknął doktor John. — Myli się pan w ocenie ludzi, jeśli sądzi, że może bezkarnie poniewierać mną i moją służbą. Przyzna pan, że skleił drzwi zamku magią, by moi ludzie nie zdołali udaremnić panu odejścia?

— Bynajmniej! — zaprzeczył Strange. — Nie zrobiłem nic podobnego. Niemniej mogłem tak uczynić, gdyby zaszła potrzeba. Pańscy ludzie są leniwi i impertynenccy! Kiedy wraz z Jego Wysokością opuszczałem zamek, nie spotkałem ich nigdzie po drodze.

Pierwszy sanitariusz (ten z twarzą niczym ser z Cheshire) niemal wybuchł, słysząc te słowa.

— To nieprawda! — wrzasnął. — Panowie doktorzy, błagam, nie słuchajcie tych łgarstw! Obecny tu Martin — wskazał drugiego sanitariusza — kompletnie stracił głos! Nie potrafił wydobyć z siebie dźwięku, by wszcząć alarm!

Drugi sanitariusz otwierał i zamykał usta, z furią gestykulując na znak potwierdzenia.

— Jeśli chodzi o mnie, stałem w przejściu u podnóża schodów, kiedy na górze otworzyły się drzwi. Właśnie przygotowywałem się do rozmowy z tym magiem: w imieniu panów pragnąłem powiedzieć mu do słuchu, kiedy magia wciągnęła mnie do skrytki na miotły i zatrzasnęła za mną drzwi…

— Wierutna bzdura! — krzyknął Strange.

— Bzdura? Czyżby? — nie ustępował sanitariusz. — I może jeszcze nie nakazał pan miotłom w schowku spuścić mi manta? Cały jestem poobijany.

Przynajmniej w tej kwestii nie mijał się z prawdą. Na jego twarzy i rękach widniały czerwone plamy.

— I co pan na to, panie magu? — spytał doktor John triumfalnie. — Co pan powie teraz, kiedy wszystkie pańskie sztuczki wyszły na jaw?

— Och, doprawdy! — burknął Strange. — Sam to zrobił, żeby uwiarygodnić swoją historyjkę!

Król dmuchnął we flet, który wydał z siebie wulgarny odgłos.

— Może pan być pewien, że Rada Królowej wkrótce się dowie o pańskim niegodnym postępku! — zakomunikował doktor John, a następnie odwrócił się plecami do Strange’a i zawołał: — Wasza Wysokość! Proszę tutaj!

Król zwinnie skrył się za magiem.

— Żądam, by przekazał pan króla pod moją opiekę — warknął doktor John.

— Nie zrobię tego — odparł Strange.

— Wie pan zatem, jak należy leczyć chorych na umyśle, zgadza się? — wycedził doktor Robert. — Przeprowadził pan odpowiednie badania?

— Wiem, że odizolowanie od towarzystwa, odmawianie ćwiczeń i brak świeżego powietrza żadną miarą nikogo nie uleczą! — prychnął Strange. — To barbarzyństwo! Psa bym tak nie potraktował.

— Przemawiając tymi słowy, dowodzi pan swej ignorancji — upierał się doktor Robert. — Odosobnienie oraz spokój, na które pan tak narzeka, to podstawy naszego systemu kuracji króla.

— Czyżby? — powątpiewał Strange. — Swoje postępowanie nazywają panowie systemem? I niby co się nań składa, na ten system?

— Istnieją trzy podstawowe zasady — zaczął tłumaczyć doktor Robert. — Zastraszenie…

Król zagrał na flecie kilka smutnych tonów.

— …odosobnienie…

Jego Wysokość zilustrował je pojedynczą krótką nutą.

— …oraz wstrzemięźliwość.

Po tym słowie rozległo się długie piśniecie, niby westchnienie.

— Dzięki temu — podjął doktor Robert — wszelkie źródła ekscytacji są stłumione, a pacjent nie ma dostępu do materiału, na którym mógłby budować fantazje oraz niedorzeczne przemyślenia.

— W ostatecznym rozrachunku narzucenie pacjentowi woli lekarza prowadzi do wyleczenia — wtrącił doktor John. — Siła charakteru medyka stanowi o jego sukcesie lub porażce. Wielu ludzi potwierdziło, że nasz ojciec potrafił podporządkować sobie obłąkańca, zaledwie wbijając weń wzrok.

— Czyżby? — mruknął Strange, wbrew sobie zainteresowany tematem. — Nigdy o tym nie pomyślałem, niemniej takie podejście do zagadnienia z pewnością sprawdza się na polu magii. W pewnych wypadkach jej sukces zależy od siły charakteru maga.

— Doprawdy? — bąknął doktor John, przelotnie zerkając w lewo.

— Tak jest. Weźmy na przykład Martina Pale’a. Otóż… — Strange mimowolnie popatrzył tam, gdzie i doktor John. Jeden z sanitariuszy — ten, któremu odjęło mowę — okrążał sadzawkę, skradając się ku królowi i ściskając w rękach coś jasnoszarego. Strange jeszcze nie wiedział, co to, lecz wkrótce wszystko stało się jasne. Sanitariusz nadchodził z kaftanem bezpieczeństwa.

Wtedy jednocześnie wydarzyło się kilka rzeczy. Strange coś krzyknął, sam nie wiedział co, drugi sanitariusz rzucił się na króla, obydwaj Willisowie usiłowali pojmać Strange’a, król przeraźliwie zapiszczał na flecie i rozległ się osobliwy hałas, jakby setka ludzi jednocześnie odchrząknęła.

Wszyscy zamarli, rozglądając się dookoła. Dźwięk najwyraźniej dobiegał z kamiennego domku pośrodku zamarzniętego stawu. Z pysków wyrzeźbionych stworów wydobyła się gęsta biała chmura, jakby dziwadła w tej samej chwili wypuściły powietrze. Opary zamigotały w bladym mglistym świetle, a następnie z cichym brzękiem opadły na lód.

Zaległa cisza, niemal natychmiast przerwana koszmarnym dźwiękiem przypominającym rozrywanie bloków marmuru. Wtedy to kamienne potwory odczepiły się od ścian domku i zaczęły wić się oraz pełznąć, najpierw w dół, potem po lodzie, prosto ku Willisom. Czarne kamienne ślepia poczwar obracały się w oczodołach. Maszkary rozwarły paszczęki i jednocześnie wyrzuciły z gardzieli strumienie wody. Kamienne ogony uderzały na boki, a rzeźbione kończyny unosiły się sztywno i opadały. Ołowiane rury, doprowadzające wodę do pysków, magicznym sposobem rozciągały się za postępującymi paskudami.

Willisowie oraz sanitariusze z domu wariatów wpatrywali się w to widowisko, zupełnie nie pojmując, co się dzieje. Groteskowe istoty pełzły, ciągnąc za sobą rury i tryskając wodą na lekarzy. Willisowie pisnęli i odskoczyli, bardziej z przestrachu niż z faktycznego bólu.

Sanitariusze rzucili się do ucieczki, Willisowie ponad wszelką wątpliwość również nie mieli ochoty trwać przy królu. W mroźnym powietrzu ich przemoczone ubrania pokryły się szronem.

— Mag! — ryknął doktor John, odwracając się ku zamkowi. — Wszystko jasne! Mag to inne określenie łgarza! Lord Liverpool dowie się o tym, magu! Dowie się, jak traktujesz królewskich medyków! Au! Au! — Zamierzał kontynuować, lecz rzeźbione postaci z dachu domku powstały i zaczęły go bombardować kamieniami.

Strange tylko uśmiechnął się pogardliwie do obu Willisów, w głębi duszy jednak wcale nie czuł się pewnie. To nie on był odpowiedzialny za czary, których przed chwilą doświadczyli.

Rozdział jedenasty Umieść księżyc na mych oczach listopad 1814

Było to bardzo zagadkowe. Czyżby na zamku działał mag? Może czarował ktoś ze służby albo jedna z królewskich cór? Wydawało się to nieprawdopodobne. A jeśli interweniował pan Norrell? Strange wyobraził sobie, jak jego nauczyciel siedzi w maleńkim gabinecie na drugim piętrze domu na Hanover Square i zerka do srebrnej misy, obserwując wszystko, co się działo, i na koniec przepędzając Willisów za pomocą magii. Po chwili Strange doszedł do wniosku, że to całkiem możliwe. Pan Norrell specjalizował się w ożywianiu posągów i właśnie taką magię zaprezentował publicznie po raz pierwszy. A jednak, a jednak… Niby dlaczego pan Norrell miałby mu pomóc? Z dobroci serca? Mało prawdopodobne. Poza tym magia ta zabarwiona była czarnym humorem, który zupełnie nie pasował do Norrella. Wyglądało na to, że nieznany mag nie tylko pragnął wystraszyć Willisów, ale chciał ich również ośmieszyć. Nie, to nie mógł być Norrell. Zatem kto?

Król nie wydawał się ani trochę zmęczony. Miał ochotę tańczyć, skakać i ogólnie radować się klęską obu medyków. Strange uznał, że trochę ruchu nie zaszkodzi Jego Wysokości, więc otworzył bramę i obaj weszli do parku. Biała mgła ukryła wszystkie szczegóły i barwy, przydając okolicy nieziemskiego charakteru. Ziemia i niebo połączyły się w tej samej bezcielesnej szarości.

Władca czule ujął Strange’a pod ramię i chyba całkiem zapomniał, że nie lubi magów. Zaczął mówić o rzeczach, które zaprzątały jego chory umysł. Był przekonany, że od kiedy oszalał, Wielką Brytanię dotknęły przeróżne nieszczęścia. Najwyraźniej wyobraził sobie, że kres jego rozsądku idzie w parze z upadkiem królestwa. Najpoważniejsze wśród tych urojeń było przekonanie, że Londyn zalała wielka powódź.

— Nie potrafię opisać, co poczułem, kiedy przyszli i powiedzieli, że zimne szare wody pochłonęły katedrę Świętego Pawła i że Londyn stał się państwem ryb i morskich stworów — mówił z przejęciem. — Płakałem przez trzy tygodnie. Teraz wąsonogi poobsiadały budynki, a na targach sprzedaje się jedynie ostrygi i jeżówce! Pan Fox wspominał, że trzy tygodnie temu zaszedł do St Vedast Church na Foster Lane, gdzie, jak słyszał, turbot wygłasza znakomite kazania[85]. Ale mam plany odrestaurowania królestwa. Wysłałem ambasadorów do króla ryb, proponując, że poślubię syrenę, by zakończyć niesnaski między naszymi krajami!

Jego Wysokość także bez przerwy nawiązywał do srebrzystowłosej istoty, której nie widział nikt prócz niego.

— Mówi, że jest królem — wyszeptał przenikliwie. — Moim zdaniem jednak to anioł! Bardzo prawdopodobne, zważywszy na srebrzyste włosy. I straszliwie ukarał dwa złe duchy, te, do których pan mówił. Wierzę, że przybył, by doprowadzić je do zguby i wtrącić do czeluści piekielnych. O, bez wątpienia w stosownym czasie poniesie mnie i pana aż do niemieckiej chwały!

— Niebieskiej — powiedział Strange. — Wasza Wysokość ma na myśli chwałę niebieską.

Gdy tak szli, zaczął sypać śnieg. Białe płatki powoli przykrywały szary świat, było bardzo cicho. Nagle dał się słyszeć dźwięk fletu. Muzyka brzmiała niezwykle melancholijnie i jednocześnie szlachetnie. Sądząc, że to gra król, Strange się odwrócił. Monarcha stał jednak za nim, z rękoma po bokach i fletem w kieszeni. Mag rozejrzał się dookoła. Mgła nie była na tyle gęsta, by ukryć kogoś w pobliżu. Ale nikogo nie dojrzał, park wydawał się pusty.

— Proszę posłuchać! — wykrzyknął król. — Muzyka opisuje tragedię władcy Wielkiej Brytanii. Ta sekwencja nut! Oto dawne potęgi, które przeminęły! Ta melancholijna fraza! To jego rozum, zrujnowany przez kłamliwych polityków i nieprzystojne zachowanie jego synów. Ta chwytająca za serce melodyjka opisuje piękno młodej istoty, którą król uwielbiał w latach chłopięcych i którą musiał opuścić z winy swych przyjaciół. Och, mój Boże! Jakże wtedy szlochał!

Łzy popłynęły po królewskim obliczu. Władca rozpoczął powolny, dostojny taniec, wykonując rękoma falujące ruchy i obracając się wkoło. Muzyka zaczęła się oddalać, a król, tańcząc, postępował za nią.

Strange był zafascynowany. Muzyka najwyraźniej wiodła króla w kierunku niewielkiego zagajnika (przynajmniej Strange przypuszczał, że to zagajnik). Mag był niemal pewien, że przed chwilą widział tam zaledwie tuzin drzewek, może nawet mniej. Teraz jednak zagajnik zmienił się w chaszcze, a po chwili w las, ciemny, ponury bór pełen starych dzikich drzew. Ich potężne konary przypominały powykrzywiane członki, korzenie zaś — gniazda węży, gęsto porośnięte bluszczem i jemiołą. Między drzewami ujrzał wąską ścieżkę pełną głębokich, otoczonych lodem jam i zesztywniałego na mrozie zielska. Blade plamki światła w głębi lasu wskazywały na obecność domu w miejscu, w którym żaden dom stać nie powinien.

— Wasza Wysokość! — wykrzyknął Strange. Pobiegł za królem i chwycił go za rękę. — Wasza Wysokość, proszę wybaczyć, ale nie podobają mi się te drzewa. Moim zdaniem powinniśmy wrócić do zamku.

Król był jednak oczarowany muzyką i nie chciał wracać. Mamrocząc coś pod nosem, wyrwał rękę z uścisku Strange’a. Mag ponownie go pochwycił i na wpół poprowadził, na wpół zawlókł ku bramie. Niewidzialny muzyk jednak nie zamierzał im tak łatwo odpuścić. Muzyka grała coraz głośniej, otoczyła ich ze wszystkich stron. Niemal niezauważalnie zabrzmiała druga melodia i urokliwie stopiła się z pierwszą.

— Proszę posłuchać! Proszę posłuchać! — wykrzyknął król, kręcąc się wkoło. — Teraz gra dla pana! Ta surowa melodia opisuje pańskiego niegodziwego nauczyciela, który nie uczy pana tego, co naprawdę powinien pan wiedzieć. Te dysharmonijne nuty opisują pański gniew spowodowany tym, że nie może pan dokonać żadnych nowych odkryć. Powolny, smutny marsz mówi o wspaniałej bibliotece, której ten egoista nie chce panu pokazać.

— Jakim cudem… — zaczął Strange i nagle umilkł. On też słyszał muzykę, która opisywała całe jego życie. Po raz pierwszy uświadomił sobie, jak smutną wiedzie egzystencję. Otoczony był niegodziwcami, którzy go nienawidzili i w duchu zazdrościli mu talentu. Teraz wiedział, że cały jego gniew był usprawiedliwiony, a każda życzliwa myśl zbędna. Miał odrażających wrogów i zdradliwych przyjaciół. Norrell (naturalnie) był najgorszy ze wszystkich, ale nawet słaba Arabella nie zasługiwała na miłość.

— Ach — westchnął Jego Wysokość. — Zatem i pana zdradzono.

— Tak — przytaknął Strange ze smutkiem.

Znowu kierowali się w stronę lasu. Maleńkie światełka wśród drzew kojarzyły się magowi z domem i wszystkimi jego wygodami. Strange niemal dostrzegał łagodny blask świec, padający na komfortowe krzesła; widział staromodne paleniska, gdzie wesoło trzaskał ogień; patrzył na kielichy pełne gorącego wina, które mogłoby rozgrzać ich obu po wędrówce ciemnym lasem. Ale światełka sugerowały coś jeszcze.

— Myślę, że tam jest biblioteka — powiedział.

— O, bez wątpienia! — Król z entuzjazmem klasnął w dłonie. — Przeczyta pan księgi, a gdy pański wzrok się zmęczy, ja je będę panu czytał! Musimy się jednak pośpieszyć! Proszę słuchać muzyki! On się niecierpliwi, musimy iść za nim!

Jego Wysokość wyciągnął rękę i ujął Strange’a pod ramię. Strange musiał przełożyć do drugiej ręki coś, co trzymał w lewej dłoni. Okazało się, że to Objawienia trzydziestu sześciu innych światów Ormskirka. „Cóż, nie będą mi więcej potrzebne — pomyślał. — Z pewnością w leśnym domu są ciekawsze księgi!”

Rozchylił palce i patrzył, jak Obyawienia… spadają w śnieg. Było go coraz więcej. Flet wciąż grał, więc pospieszyli ku lasowi. Gdy tak biegli, szkarłatna szlafmyca króla opadła mu na oczy, a Strange wyciągnął rękę i ją poprawił. W tej samej chwili przypomniał sobie, co wie o czerwonym kolorze: znakomicie chronił przed zaklęciami.

— Spieszmy! Spieszmy! — krzyczał król.

Flecista zagrał serię szybkich nut, które wznosiły się i opadały, naśladując szum wiatru. Nagle, zupełnie znikąd, pojawił się prawdziwy wiatr i częściowo pchnął, częściowo poniósł ich ku lasowi. Kiedy w końcu wiatr zostawił ich w spokoju, byli o wiele, wiele bliżej leśnej gęstwiny.

— Doskonale! — zawołał król.

Szlafmyca ponownie przyciągnęła wzrok Strange’a…ochrona przed zaklęciem…

Flecista wyczarował następny wiatr, który zerwał szlafmycę króla.

— Nieważne! Nieważne! — zakrzyknął król radośnie. — Obiecał mi mnóstwo nocnych czepków po dotarciu do jego domu.

Strange puścił jednak ramię króla i zaczął brnąć w zamieci, by odzyskać szlafmycę. Leżała w śniegu, a jej szkarłat lśnił jasno wśród szarych i białych cieni.

…ochrona przed zaklęciem…

Przypomniał sobie, jak mówił do jednego z Willisów, że sukces maga zależy od siły jego charakteru. Czemu właśnie teraz to sobie przypomniał?

Umieść księżyc w mych oczach, pomyślał, a biel miesiąca pochłonie fałszywe widoki, dzieło oszusta.

Nagle jego oczom ukazała się poorana biała tarcza księżyca. Gdyby Strange miał określić, gdzie dokładnie ją widzi, oświadczyłby zapewne, że w swojej głowie. Nie było to przyjemne uczucie. Dostrzegał tylko księżyc, myślał tylko o nim, księżyc wyglądał jak fragment wiekowej kości. Strange zapomniał o królu. Zapomniał, że jest magiem. Zapomniał o panu Norrellu. Zapomniał własnego imienia.

Zapomniał o wszystkim z wyjątkiem księżyca…

Wtem księżyc zniknął. Strange uniósł wzrok i ujrzał, że stoi na śniegu dość daleko od lasu. Pomiędzy nim a drzewami plątał się ślepy król w nocnej koszuli. Pewnie szedł dalej, podczas gdy Strange przystanął. Bez wsparcia władca czół się zagubiony i wystraszony.

— Magu! Magu! — krzyczał. — Gdzie się pan podziewa?

Las nie wydawał się już Strange’owi przyjaznym miejscem. Teraz był taki jak na samym początku — złowróżbny, nieznany, nieangielski. Strange ledwie widział światełka. Były jedynie białymi punkcikami w ciemności i nie sugerowały nic poza tym, że mieszkańców domu najwyraźniej nie stać było na więcej świec.

— Magu! — wykrzyknął ponownie król.

— Tu jestem, Wasza Wysokość.

Umieść rój pszczół w mych uszach, pomyślał. Pszczoły kochają prawdę i zniszczą kłamstwa oszusta.

Cichy pomruk wypełnił jego uszy, zagłuszył melodię fletu. Bardzo przypominał ludzki język i Strange pomyślał, że lada chwila go zrozumie. Pomruk robił się coraz bardziej donośny, wypełniał głowę i klatkę piersiową maga aż po koniuszki palców u rąk i nóg. Nawet włosy wydawały się zelektryzowane, skóra bzyczała i drżała od hałasu. Przez jedną straszną chwilę myślał, że ma usta pełne pszczół i że owady bzyczą i latają pod jego skórą, w brzuchu i uszach.

Brzęczenie ustało. Strange znowu usłyszał muzykę, ale nie brzmiała już tak słodko jak uprzednio i nie miał wrażenia, że opisuje jego życie.

Umieść sól w mych ustach, pomyślał, by oszust nie próbował zachwycić mnie smakiem miodu lub wzbudzić mego wstrętu smakiem popiołu.

Ta część zaklęcia najwyraźniej niczego nie zmieniła[86].

Przebij mą dłoń żelaznym gwoździem, bym za jej pomocą nie spełnił żądań oszusta.

— Aa! Dobry Boże! — wrzasnął Strange.

Poczuł niewyobrażalny ból w lewej dłoni. Gdy ustał (równie nagle, jak się pojawił), Strange nie miał już ochoty spieszyć w kierunku lasu.

Umieść me serce w kryjówce, bym nie odczuwał cudzych pragnień i by oszust nie zagrzał w nim miejsca.

Wyobraził sobie Arabellę taką, jaką widział tysiące razy, w ślicznej sukni, siedzącą w salonie wśród rozbawionych i rozgadanych ludzi. Podał jej swoje serce, a ona dyskretnie ukryła je w kieszeni. Nikt niczego nie zauważył.

Strange rzucił identyczne zaklęcie na króla, a na koniec wręczył królewskie serce Arabelli, by i je schowała. Obserwowanie tej magii z zewnątrz było wielce interesujące. W skołowanej głowie króla działo się tyle dziwacznych rzeczy, że nagła obecność księżyca wcale go nie zaskoczyła. Nie spodobały mu się jednak pszczoły — jeszcze długo się od nich opędzał.

Kiedy Strange zakończył rzucanie zaklęcia, muzyka nagle umilkła.

— Wasza Wysokość, czas wracać do zamku — powiedział. — Ja jestem angielskim magiem, a Wasza Wysokość królem. Mimo że Wielka Brytania nas opuściła, nam nie wolno opuścić w potrzebie Wielkiej Brytanii. Może nas jeszcze potrzebować.

— Co prawda, to prawda! Przysiągłem podczas koronacji, że zawsze będę jej wiernie służył. Ach, mój biedny kraj! — Król odwrócił się i pomachał tam, gdzie, jak sądził, krył się tajemniczy flecista. — Zegnaj! Zegnaj, drogi panie! Niech cię Bóg błogosławi za twą dobroć dla Jerzego III!

Objawienia trzydziestu sześciu innych światów leżały w śniegu, częściowo nim przysypane. Strange podniósł je i otrzepał.

Gdy dotarli do bramy, obejrzał się za siebie. Ciemny las zniknął, a na jego miejscu rosła niewinna kępa pięciu nagich brzózek.

W drodze powrotnej do Londynu Strange tonął w myślach. Miał świadomość, że wydarzenia w Windsorze powinny go zaniepokoić, może nawet wystraszyć, lecz zwyciężyły ciekawość i podniecenie. Pokonał innego maga, narzucił mu swoją wolę! Przeciwnik był silny, lecz on okazał się silniejszy. Cała ta przygoda potwierdziła to, co podejrzewał już od dawna: w Anglii było dużo więcej magii, niż utrzymywał pan Norrell.

Rozważając zagadnienie ze wszystkich stron, wciąż powracał do istoty o srebrzystych włosach, którą widział tylko król. Usiłował sobie przypomnieć, co dokładnie powiedział monarcha o tym jegomościu, ale pamiętał jedynie uwagi dotyczące srebrnej grzywy.

Dotarł do Londynu około wpół do piątej. W mieście zapadał zmierzch, we wszystkich sklepach zapalono światła, po ulicach kręcili się latarnicy. Na rogu Oxford Street i New Bond Street Strange nakazał woźnicy skręcić i ruszył na Hanover Square. Zastał gospodarza w bibliotece, popijającego herbatę.

Pan Norrell był jak zwykle uradowany widokiem kolegi po fachu i bardzo pragnął wysłuchać relacji Strange’a z wizyty u króla.

Strange opowiedział mu, że król jest więźniem we własnym zamku, wymienił zastosowane rodzaje magii, jednak nie pisnął ani słowa o prysznicu, który spotkał Willisów, zaczarowanym lesie ani niewidzialnym fleciście.

— Wcale mnie nie dziwi, że nie zdołał pan pomóc Jego Wysokości — oznajmił pan Norrell. — Moim zdaniem nawet aureaci nie wyleczyliby szaleństwa. Nie jestem pewien, czy w ogóle podjęli takie próby. Chyba kwestię obłędu rozpatrywali z całkiem odmiennej perspektywy. Darzyli szaleńców szacunkiem i uważali, że wiedzą oni rzeczy, o których zwyczajni ludzie nie mają pojęcia, rzeczy przydatne magom. Chodzą słuchy, że Ralph Stokesey i Katarzyna z Winchesteru zasięgali rady u szaleńców.

— Ale chyba nie chodzi tylko o magów? — spytał Strange. — Także i elfy bardzo interesują się obłąkańcami. Pamiętam, że gdzieś o tym czytałem.

— Tak, istotnie! Kilku wybitnych pisarzy wspominało o znacznym podobieństwie szaleńców do elfów. Jedni i drudzy słyną z gadaniny bez ładu i składu — na pewno zauważył to pan podczas wizyty u króla. Istnieją również inne podobieństwa — jeśli dobrze pamiętam, Chaston miał sporo do powiedzenia na ten temat. Opisuje wariata z Bristolu, który każdego ranka opowiadał rodzinie, iż zamierza udać się na przechadzkę w towarzystwie jednego z krzeseł z jadalni. Bardzo się przywiązał do tego mebla, uważał go za najlepszego przyjaciela i prowadził z nim urojone dyskusje na temat spaceru i ewentualnego spotkania z innymi stołami oraz krzesłami. Człowiek ten wpadał w przygnębienie, gdy ktoś siadał na jego krześle. Bez wątpienia był szaleńcem, ale Chaston twierdzi, że w przeciwieństwie do nas elfy nie uważały jego zachowania za idiotyczne. Elfy nie kreślą wyraźnych granic między przedmiotami ożywionymi a nieożywionymi. Wierzą, że kamienie, drzwi, drzewa, ogień, chmury i tak dalej mają dusze i pragnienia, a także płeć. Być może to tłumaczy niesłychaną sympatię elfów do obłędu. Na przykład dawniej wierzono, że choć skrywały się przed ludzkim wzrokiem, wariaci często je widzieli. Najsłynniejszy przykład, który sobie przypominam, to żyjący w czternastym wieku szalony chłopiec imieniem Duffy, mieszkaniec Chesterfield w hrabstwie Derby, który był ulubieńcem niegodziwego elfa, od lat gnębiącego miasto. Elf bardzo sobie upodobał tego chłopca i sprawiał mu ekstrawaganckie podarki. Większość z nich z pewnością niezbyt by mu się przydała, nawet gdyby był przy zdrowych zmysłach, a już na pewno nie miał z nich żadnego pożytku jako wariat. Dostał żaglowiec wysadzany brylantami, buty ze srebra oraz śpiewającą świnię.

— Czemu elf okazywał mu takie względy?

— Och! Wyznał Duffyemu, że są braćmi w nieszczęściu. Pojęcia nie mam dlaczego. Zdaniem Chastona bardzo wiele elfów uważało, że Anglicy źle je traktują. Chaston nie rozumiał przyczyny takiego rozumowania, podobnie jak ja. W domach wielkich angielskich magów elfy były najważniejszymi ze sług i zajmowały najlepsze miejsca przy stole, tuż obok maga i jego małżonki. Chaston napisał na ten temat mnóstwo interesujących rzeczy. Jego najlepsze dzieło to Liber Novus. — Pan Norrell zmarszczył brwi. — Z pewnością wielokrotnie je panu polecałem. Nie czytał pan jeszcze?

Niestety, pan Norrell nie zawsze dokładnie pamiętał, które księgi rekomendował Strange’owi, a które odesłał do hrabstwa York, byle tylko trzymać je z dala od ucznia. Liber Novus stała bezpiecznie na półce w bibliotece w opactwie Hurtfew. Strange westchnął i oznajmił, że jeśli tylko pan Norrell pożyczy mu tę księgę, z radością ją przeczyta.

— Tymczasem jednak może zechciałby pan dokończyć historię elfa z Chesterfield?

— O tak! Na czym to stanąłem? Cóż, przez kilka lat Duffy emu wszystko szło jak z płatka, miasto jednak cierpiało. Na placu targowym wyrósł las, ludzie nie mogli normalnie pracować. Kozom oraz świniom wyrosły skrzydła i zwierzęta odleciały. Elf zmienił kamienie z na wpół wybudowanego kościoła w bryły cukru. Cukier rozgrzewał się w słońcu i lepił, a część budynku zupełnie się rozpuściła. Chesterfield pachniało jak olbrzymie ciastko. Najgorsze, że psy i koty przychodziły lizać kościół, a ptaki, szczury i myszy go skubały. I tak mieszkańcom pozostał na wpół zjedzony, zniekształcony gmach — niezupełnie tak sobie wyobrażali gotowy kościół. Zwrócili się więc do Duffyego z prośbą, by wstawił się za nimi u elfa. Chłopak nadąsał się jednak i nie chciał im pomóc, bo pamiętał, jak go dawniej wyśmiewali. W takiej sytuacji musieli prawić temu biednemu, nierozgarniętemu szaleńcowi komplementy, zachwalając jego mądrość i urodę. Usatysfakcjonowany Duffy porozmawiał z elfem i nagle wszystko się zmieniło. Elf przestał dręczyć ludzi i na powrót zmienił cukrowy kościół w kamienny. Mieszkańcy ścięli drzewa porastające targ i zakupili nowe zwierzęta. Nie umieli jednak doprowadzić kościoła do porządku. Do dzisiaj jest jakiś dziwny. Kościół w Chesterfield nie przypomina żadnego innego.

Strange przez chwilę milczał.

— Czy uważa pan, że elfy całkiem zniknęły z Anglii? — spytał w końcu.

— Sam nie wiem. Krąży wiele opowieści o obywatelach naszej ojczyzny spotykających elfy w dziwnych miejscach. Tak się działo w ostatnich trzystu bądź czterystu latach, ale że żadna z tych osób nie była magiem, więc ich relacje nie są wiele warte. Jeśli pan i ja wezwiemy elfy… To znaczy, gdyby przyszło nam do głowy coś równie niemądrego — poprawił się pośpiesznie pan Norrell — to zakładając, że prawidłowo wypowiemy zaklęcie, zjawią się natychmiast. Ale skąd przybędą i jakimi drogami, nie wiadomo. W czasach Johna Uskglassa zbudowano przejścia z Anglii do Faerie. Były to szerokie zielone drogi pomiędzy wysokimi wzgórzami albo murami z kamienia. Nadal istnieją, ale wątpię, by elfy używały ich obecnie częściej niż chrześcijanie. Drogi zarosły chwastami i są w ruinie. Wyglądają ponuro. Mówiono mi, że ludzie starają się ich unikać.

— Wierzą, że elfie drogi przynoszą pecha — powiedział Strange.

— To głupcy — odparł Norrell. — Elfie drogi nie uczynią im krzywdy. Przecież prowadzą donikąd[87].

— A potomkowie elfów, pół ludzie, pół elfy? Czy dziedziczą wiedzę i moce przodków? — dopytywał się Strange.

— O! To całkiem inne pytanie. Obecnie wiele osób nosi nazwiska świadczące o elfim pochodzeniu przodków, jak choćby: Darelficki, Chochlicki, Skrzatuski czy Lichocki. No i, rzecz jasna, Inostroński. Pamiętam Tomasza Inostrońskiego, pracował na jednej z naszych farm, gdy byłem dzieckiem. Rzadko jednak potomkowie elfów dysponują choćby odrobiną wrodzonych umiejętności magicznych. Za to często słyną z niegodziwości, dumy i lenistwa, czyli wad typowych dla swoich przodków.

Następnego dnia Strange spotkał się z królewskimi synami i wyraził ubolewanie, że nie zdołał złagodzić szaleństwa króla. Zasmuciło to ich wysokości, ale wcale nie byli zaskoczeni. Właśnie tego się spodziewali i zapewnili Strange’a, że ani trochę go nie winią. Właściwie byli zadowoleni ze wszystkiego, co zrobił, zwłaszcza cieszyło ich, że nic sobie za to nie policzył. W nagrodę podarowali mu królewskie przywileje. Oznaczało to, że może powiesić złocone i gipsowe modele wszystkich pięciu herbów nad drzwiami na Soho Square i mówić każdemu, kto zechce słuchać, że królewscy synowie ustanowili go ich osobistym magiem.

Strange nie powiedział książętom, że zasłużył na ich wdzięczność bardziej, niż sądzili. Był całkiem pewien, że ocalił króla przed straszliwym losem, choć nie wiedział dokładnie, co groziło Jego Wysokości.

Rozdział dwunasty Na skraju pustyni listopad 1814

Stephen i dżentelmen o włosach jak puch ostu spacerowali ulicami nieznanego miasta.

— Nie jest pan zmęczony? — spytał Stephen. — Ja jestem. Chodzimy już od wielu godzin.

Dżentelmen wybuchnął wysokim śmiechem.

— Drogi Stephenie! Przecież dopiero się tutaj zjawiłeś! Jeszcze przed chwilą przebywałeś w domu lady Pole, wykonując pod przymusem jeden z rozkazów jej niegodziwego męża!

— Och! — powiedział Stephen.

Uświadomił sobie, że ostatnią rzeczą, jaką pamięta, jest polerowanie sreber w maleńkim pokoiku nieopodal kuchni. Wydawało mu się jednak, że było to… ech, całe wieki temu.

Rozejrzał się dookoła. Niczego nie poznawał. Nawet zapach tego miejsca — mieszanka przypraw, kawy, gnijących warzyw i pieczonych mięs — był dla niego całkiem nowy.

— Wszystko przez tę magię, proszę pana — westchnął ciężko. — To takie pogmatwane.

Dżentelmen czule ścisnął jego ramię.

Miasto wybudowano na stromym wzgórzu. Najwyraźniej nie było tu żadnych normalnych ulic, jedynie wąskie alejki złożone głównie ze schodków wijących się między domami. Same domy wyglądały niezwykle skromnie, wręcz surowo. Ściany ulepione były z ziemi albo gliny i pomalowane na biało, podobnie jak drewniane drzwi; w okna zostały wstawione zwykłe okiennice z drewna. Schodki w alejkach także pomalowano na biało. W całym mieście nie było choćby plamki koloru, który mógłby ulżyć oku: zabrakło kwiatka w doniczce na parapecie lub malowanej zabawki porzuconej w progu przez dziecko. Wędrówka po tych wąskich ulicach przypominała Stephenowi błądzenie w fałdach olbrzymiej płóciennej serwety.

Było niezwykle cicho. Gdy pokonywali kamienne schodki, słyszeli szmer rozmów dochodzących z domów, ale nie dobiegał ich żaden śpiew, żadne pieśni, żadne dziecięce okrzyki. Napotykani przez nich mieszkańcy tego miejsca byli poważnymi, smagłymi mężczyznami w białych szatach i turbanach. Wszyscy nosili laski, nawet młodzi, chociaż właściwie nikt nie wyglądał młodo. Tutejsza ludność najwyraźniej rodziła się stara.

Widzieli tylko jedną kobietę (przynajmniej dżentelmen o włosach jak puch ostu utrzymywał, że to niewiasta). Przystanęła u boku męża, odziana od czubka głowy po koniuszki palców w szatę o barwie cieni. Z początku stała plecami do Stephena, ale gdy się odwróciła, spostrzegł, że jej twarz to wcale nie twarz, lecz fragment gęsto wyszywanego materiału w takim samym kolorze jak reszta ubioru. Cala jej postać pasowała do nieziemskiej atmosfery tego miejsca.

— Ci ludzie są bardzo dziwni — wyszeptał Stephen. — Ale nie wydają się zdumieni naszym widokiem.

— Och, to sprawka mojej magii — odparł dżentelmen. — Wydaje im się, że jesteśmy tacy jak oni. Są przekonani, że znają nas od dzieciństwa. To nie wszystko — przekonasz się, że będziesz rozumiał, co mówią, a oni zrozumieją ciebie, mimo niejasności ich języka, który z trudem pojmują ludzie zamieszkujący tereny o kilkadziesiąt kilometrów stąd.

Stephen uznał, że zapewne również magii zawdzięczają fakt, iż mieszkańcy miasta nie zwracają uwagi na głośne słowa dżentelmena, roznoszące się echem na każdym bielonym rogu ulicy.

Ulica, w którą weszli, skręcała i kończyła się nagle niskim murkiem, który wzniesiono tu, by uchronić nieostrożnych przechodniów przed upadkiem. Z tego miejsca widać było całą okolicę. Przed nimi, pod bezchmurnym niebem, rozpościerała się posępna dolina z białego kamienia. Wiał gorący wiatr. Było tak, jakby świat ten pozbawiono ciała i pozostały zeń jedynie kości.

Stephenowi to miejsce wydawało się snem lub skutkiem zaklęcia.

— To Afryka! — wyprowadził go z błędu dżentelmen o włosach jak puch ostu. — Ziemia twych przodków, drogi Stephenie!

„Z pewnością moi przodkowie tu nie mieszkali — pomyślał Stephen. — Ci ludzie mają ciemniejszą skórę niż Anglicy, ale o wiele jaśniejszą niż ja. To zapewne Arabowie”.

— Czy zmierzamy w jakieś konkretne miejsce? — zapytał głośno.

— Na targ, Stephenie!

Stephena ucieszyły te słowa. Milczenie i pustka go przygnębiały. Uznał, że na targu zapewne będzie hałas, jakieś zamieszanie.

Ale targ w tym mieście okazał się bardzo osobliwy. Rozpościerał się tuż przy wysokich miejskich murach, obok wielkiej drewnianej bramy. Nie było tu straganów ani tłumów niecierpliwych ludzi spieszących oglądać towary. Zamiast tego wszyscy, którzy mieli ochotę coś kupić, siadali w ciszy na ziemi, ze skrzyżowanymi rękoma, podczas gdy urzędnik targowy, ktoś w rodzaju licytatora, obnosił rzeczy i pokazywał je potencjalnym nabywcom. Licytator wymieniał ostatnią zaoferowaną cenę, a wówczas kupiec albo kręcił głową, albo ją przebijał. Towary nieszczególnie się różniły — były to bele pięknego materiału i jakieś haftowane tkaniny, ale przede wszystkim dywany. Kiedy Stephen wspomniał o tym towarzyszowi, dżentelmen powiedział:

— Mają niesłychanie surową religię, Stephenie. Potępia niemal wszystko z wyjątkiem dywanów.

Stephen obserwował ponure ruchy tych ludzi, których usta były ciągle zamknięte, by nie wymknęło się z nich zakazane słowo. Ich wzrok stale był odwrócony od nieprzystojnych widoków, ich ręce co chwila wstrzymywały się przed wykonaniem zabronionego gestu. Wydało się, że ludzie ci tkwią w jakimś półbycie. Równie dobrze mogliby być widziadłami lub duchami. W tym milczącym mieście, w milczącej okolicy tylko gorący wiatr wydawał się prawdziwy. Stephen wcale by się nie zdziwił, gdyby pewnego dnia wiatr zdmuchnął z powierzchni całe miasto wraz z mieszkańcami.

Stephen i dżentelmen usadowili się w rogu targowiska pod zniszczoną brązową markizą.

— Dlaczego tu jesteśmy, panie? — chciał wiedzieć Stephen.

— Żeby spokojnie porozmawiać, Stephenie. Otóż wydarzyło się coś bardzo ważnego. Przykro mi to mówić, ale wszystkie nasze cudowne plany obróciły się wniwecz. Raz jeszcze magowie nas pokonali! Nigdy nie widziałem takich niegodziwców! Najwyraźniej rozkoszują się okazywaniem nam pogardy. Przyjdzie jednak dzień…

Dżentelmena o wiele bardziej interesowało wyzywanie magów niż jasne przedstawienie sprawy i minęło sporo czasu, nim Stephen cokolwiek zrozumiał. Najwyraźniej Jonathan Strange złożył wizytę królowi Anglii — dżentelmen nie wyjaśnił, w jakim celu, za to w pierwszej kolejności skoncentrował się na wyczynach maga, a dopiero potem na królu:

— …nie wiem jak, ale z jakiegoś powodu nigdy nie złożyłem wyrazów uszanowania Jego Królewskiej Mości. Co za uroczy staruszek! Pełen szacunku dla mnie! Ucięliśmy sobie pogawędkę! Cierpi, gdyż poddani traktują go wprost fatalnie. Anglików widocznie raduje upokarzanie wielkich i szlachetnych. Mnóstwo wartościowych jednostek cierpiało przez ich godne pogardy prześladowania — na przykład Karol I, Juliusz Cezar, a przede wszystkim ty i ja!

— Proszę mi wybaczyć, ale wspomniał pan o planach. O jakie plany chodzi?

— O uczynienie cię królem Anglii, rzecz jasna! Czyżbyś zapomniał?

— Ależ skąd! Jednakże…

— Cóż, nie znam twej opinii, Stephenie — przerwał dżentelmen i nie racząc nawet jej wysłuchać, dodał: — Muszę jednak wyznać, że męczy mnie czekanie, aż twe cudowne przeznaczenie się ziści. Kusi mnie, by uprzedzić opieszały los i samemu uczynić cię królem. Kto wie? Może mam stać się narzędziem, które wyniesie cię na tron należny ci z mocy prawa! Wielce prawdopodobne! Cóż! Podczas rozmowy z królem przyszło mi do głowy, że pierwszym krokiem do uczynienia cię władcą jest usunięcie obecnego króla. Zauważ, że nie życzyłem mu nic złego. Wręcz przeciwnie! Wniosłem nieco słodyczy do jego smutnego życia. Od lat nie był równie szczęśliwy. Ale magowi nie przypadło to do gustu! Ledwie zacząłem wypowiadać zaklęcie, zadziałał przeciwko mnie. Użył dawnej magii o wielkiej mocy. Nigdy w życiu nie byłem równie zdumiony. Kto by przypuszczał, że będzie znał to zaklęcie?

Dżentelmen przerwał tyradę, a wtedy Stephen zdołał wtrącić:

— Jestem ogromnie wdzięczny za pańską troskę, muszę jednak zauważyć, że obecny król ma trzynaścioro potomstwa. Jego najstarszy syn już pełni obowiązki władcy. Po śmierci króla korona z pewnością trafi w ręce jednego z synów.

— Tak, tak! Ale królewskie dzieci to tępe grubasy. Kto chciałby, by krajem rządziły takie straszydła? Kiedyś mieszkańcy Anglii zrozumieją, że mógłbyś nimi władać ty, Stephenie! Jesteś uosobieniem elegancji i wdzięku, twe oblicze pięknie prezentowałoby się na monetach! Anglicy chyba nie wykażą aż tak niesłychanej tępoty i nie odrzucą twej kandydatury!

Stephen pomyślał, że dżentelmen wcale nie zna charakteru Anglików.

W tym momencie rozmowę przerwał im barbarzyński dźwięk wielkiego rogu. Kilku ludzi pobiegło zamknąć wielkie bramy. Stephen nie wiedział, czy grozi im niebezpieczeństwo; rozejrzał się z niepokojem.

— Co się dzieje?

— Ach, ludzie ci mają zwyczaj zamykać na noc bramę z obawy przed niegodziwymi poganami, za których uważają wszystkich z wyjątkiem siebie — odparł lekceważąco dżentelmen. — Ale jaka jest twoja opinia, Stephenie? Co powinniśmy uczynić?

— Uczynić? W jakiej sprawie?

— W sprawie magów, Stephenie! Magów! To jasne, że gdy tylko twe przeznaczenie zacznie się wypełniać, z pewnością interweniują. Zupełnie nie wiem, co za różnica, kto jest królem Anglii. Podejrzewam, że jako brzydale i głupcy chcą mieć równie paskudnego króla. Nie, to nasi wrogowie i w związku z tym powinniśmy ich usunąć. Ale jak? Trucizna? Noże? Pistolety?

Podszedł do nich licytator z dywanem.

— Dwadzieścia srebrnych monet — powiedział ospale i z naciskiem, jakby ogłaszał nadejście końca świata.

Dżentelmen o włosach jak puch ostu popatrzył z zadumą na dywan.

— Można oczywiście uwięzić kogoś we wzorze na dywanie, nawet na tysiąc lat — mruknął. — To straszny los, zawsze karzę nim tych, którzy mnie okrutnie obrazili, jak ci magowie! Niekończąca się powtarzalność barwy i wzoru, nie mówiąc już o drażniącym kurzu i upokorzeniu związanym z plamami, doprowadzają więźnia do szaleństwa. Więzień uwalnia się z dywanu z pragnieniem zemsty, a wtedy najwięksi magowie oraz bohaterowie epoki muszą połączyć swe siły, by go zabić lub, co zdarza się częściej, uwięzić po raz drugi na jeszcze dłuższy czas w jeszcze straszniejszym więzieniu. I tak mijają wieki, a on coraz bardziej pogrąża się w szaleństwie i nienawiści. Tak, dywany! Może…

— Dziękujemy bardzo za ten dywan — powiedział Stephen szybko do licytatora. — Proszę odejść.

— Masz słuszność, Stephenie — oświadczył dżentelmen. — Mimo swych słabości magowie ci potrafią się bronić przed naszymi zaklęciami. Musimy znaleźć inny sposób, by podupadli na duchu i stracili wolę walki! Musimy sprawić, by pożałowali, że w ogóle zaczęli praktykować magię!

Rozdział trzynasty Dżentelmen z hrabstwa Nottingham listopad 1814

Podczas trzyletniej nieobecności Strange’a panowie Drawlight i Lascelles znów zaczęli mieć większy wpływ na pana Norrella. Każdy, kto pragnął z nim rozmawiać lub prosić go o wsparcie, musiał najpierw zwrócić się do nich. Sugerowali panu Norrellowi, jak postępować z ministrami, a ministrom, jak postępować z panem Norrellem. Najbogatsi i najpopularniejsi w królestwie zabiegali o znajomość z przyjaciółmi i doradcami najbardziej wpływowego maga Anglii.

Po powrocie Strange’a Drawlight i Lascelles zachodzili do pana Norrella równie często jak niegdyś, ale teraz pan Norrell najchętniej słuchał opinii Strange’a i właśnie jego pytał o radę. Naturalnie nie podobał im się taki stan rzeczy, zwłaszcza Drawlight robił, co mógł, by podsycać drobne animozje i niechęć, którą od czasu do czasu odczuwali do siebie obaj magowie.

— To nie do wiary, ale nie mam pojęcia, jak mu zaszkodzić! — złościł się Drawlight. — Mogę jedynie wykorzystać rozmaite dziwne plotki na temat tego, co wyprawiał w Hiszpanii. Kilka osób wspominało mi, że wskrzesił całą armię zmarłych żołnierzy i rzucił ich do walki z Francuzami. Trupy o poszarpanych kończynach, oczach niemal wypadających z oczodołów — najstraszliwsze okropności, jakie tylko możesz sobie wyobrazić! Co twoim zdaniem powiedziałby Norrell, gdyby to usłyszał?

— Czy ty naprawdę nie widzisz, że wszelkie próby skłócenia ich są bezsensowne? — westchnął Lascelles. — Prędzej czy później sami się znienawidzą.

Kilka dni po wizycie Strange’a u króla tłum przyjaciół i admiratorów pana Norrella zebrał się w bibliotece na Hanover Square, by podziwiać nowy portret obu magów namalowany przez pana Lawrence’a[88]. Przybyli również panowie Lascelles i Drawlight, państwo Strange’owie oraz kilku królewskich ministrów.

Portret przedstawiał pana Norrella w skromnym szarym fraku i staroświeckiej peruce. Zarówno frak, jak i peruka wydawały się nieco za duże. Mag wręcz w nich tonął, a jego małe niebieskie oczka spoglądały na świat z mieszaniną obawy i arogancji, co nasunęło sir Walterowi Pole’owi skojarzenie z kotem pokojowca z Harley Street. Wyglądało na to, że większość ludzi z niejakim trudem wypowiada komplementy pod adresem portretu pana Norrella, za to wszyscy na wyprzódki podziwiają podobiznę Strange’a. Na obrazie stał za Norrellem; ni to siedział na stoliku, ni to się o niego opierał, całkiem zrelaksowany, z szyderczym półuśmieszkiem. W jego spojrzeniu kryło się rozbawienie, tajemnice i czary — tak właśnie powinny wyglądać oczy maga.

— Och, znakomity portret — entuzjazmowała się pewna dama. — Proszę zobaczyć, jak mrok zwierciadła za postaciami kontrastuje z głową pana Strange’a.

— Ludziom się zawsze wydaje, że mag musi mieć zwierciadło — utyskiwał pan Norrell. — A w tej części biblioteki nie ma żadnego lustra.

— Artyści to sztukmistrze, drogi panie. Kształtują świat podług swej wizji — powiedział Strange. — Pod tym względem przypominają nieco magów. Ale w rzeczy samej, dziwnie przedstawił to zwierciadło. Bardziej przypomina drzwi, takie jest ciemne. Niemal czuć od niego przeciąg. Nie podoba mi się, że siedzę tak blisko lustra, mógłbym się od tego przeziębić.

Jeden z ministrów, który do tej pory nie odwiedził biblioteki pana Norrella, nagrodził komplementem harmonijne proporcje i styl pomieszczenia, a za nim inni wyrazili swoje uznanie.

— Tak, to piękny pokój — przytaknął Drawlight. — Ale nie może się równać z biblioteką w opactwie Hurtfew! Jest urocza! Nigdy nie widziałem nic równie pięknego. Są tam strzeliste łuki i kopuła, i kolumny w gotyckim stylu, a także rzeźby przedstawiające liście, suche i poskręcane, jakby pod wpływem podmuchu zimowego wiatru. A wszystko to wyrzeźbiono w porządnym angielskim dębie, jesionie, wiązie — zaiste piękne. „Drogi panie — powiedziałem na ich widok. — Jest w panu głębia, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. Romantyk z pana”.

Pan Norrell wyglądał tak, jakby nieszczególnie pragnął gawędzić o bibliotece w Hurtfew, ale niezrażony Drawlight ciągnął:

— Człowiek czuje się jak w lesie, w ślicznym niewielkim zagajniku późną jesienią. Grzbiety ksiąg, beżowe, brązowe i wyschnięte ze starości, potęgują to wrażenie. Jest tam chyba tyle ksiąg, ile liści w lesie. — Pan Drawlight zamilkł, a po chwili zwrócił się do Strange’a. — Był pan kiedyś w Hurtfew?

Strange odparł, że jeszcze nie miał tej przyjemności.

— Koniecznie musi pan pojechać. — Drawlight uśmiechnął się złośliwie. — Koniecznie. Biblioteka doprawdy jest cudowna.

Pan Norrell spoglądał niespokojnie na Strange’a, ale ten milczał. Odwrócił się do nich plecami i zaczął w napięciu oglądać swój portret. Gdy reszta towarzystwa odeszła od malowidła, rozprawiając o innych sprawach, sir Walter szepnął:

— Nie przejmuj się jego złośliwościami.

— Hm? — mruknął Strange. — Och, nie o to chodzi. Myślę o tym lustrze. Czyż nie wygląda tak, jakby dało się w nie wkroczyć? Sądzę, że to nie takie trudne. Można by wykorzystać zaklęcie objawienia. Nie, ujawnienia. Albo jedno i drugie. Droga będzie wolna. Jeden krok w przód i już mnie nie ma. — Rozejrzał się wokół i oznajmił: — Pewnego dnia odejdę.

— Dokąd? — Sir Walter był zdumiony. Nie było miejsca, które wolałby od Londynu, pełnego latarni gazowych i sklepów, kawiarni i klubów, pięknych pań i plotek. Sądził, że to samo czuje każdy człowiek.

— Och, tam, dokąd wiele lat temu udawali się tacy jak ja. Będę przemierzał drogi nie widziane przez innych ludzi. Za nieboskłonem. Po drugiej stronie tęczy.

Strange znowu westchnął. Prawą nogą potupał niecierpliwie w dywan pana Norrella, jakby sugerując, że jeśli nawet z własnej woli nie wybierze się wkrótce na zapomniane szlaki, to nogi same go tam poniosą.

O drugiej wyszli ostatni goście, a pan Norrell, który za wszelką cenę chciał uniknąć rozmowy ze Strange’em, poszedł na górę i zaszył się w małym gabinecie na tyłach domu. Usiadł przy biurku i przystąpił do pracy. Wkrótce całkiem zapomniał o Strange’u, bibliotece w Hurtfew i wszystkich nieprzyjemnych odczuciach, które wzbudziła w nim przemowa Drawlighta. Dlatego też był nieco skonsternowany, kiedy po kilku minutach rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Strange.

— Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałbym o coś zapytać — powiedział.

— Och! — odezwał się pan Norrell nerwowo. — Rzecz jasna, zawsze z radością odpowiadam na pańskie pytania, ale w tej chwili muszę załatwić sprawy nie cierpiące zwłoki. Rozmawiałem z lordem Liverpoolem o naszym planie zabezpieczenia wybrzeża Wielkiej Brytanii przed sztormami. Bardzo mu przypadł do gustu. Lord Liverpool twierdzi, że każdego roku morze pochłania dobra wyceniane na setki tysięcy funtów. Jego zdaniem ochrona własności powinna być priorytetowym zadaniem magii w czasie pokoju. Jak zawsze, jego lordowska mość chce, aby zająć się tym jak najszybciej, a to ciężka praca. Robota nad samą Kornwalią zajmie około tygodnia. Obawiam się, że musimy przełożyć naszą pogawędkę na później.

Strange uśmiechnął się.

— Skoro to takie pilne, chętnie panu pomogę w przygotowaniu zaklęć, a porozmawiamy podczas pracy. Gdzie pan zaczął?

— W Warmouth.

— Czego pan użył? Belasisa?

— Nie, nie Belasisa. W Języku ptaków Lanchestera znalazłem rekonstrukcję zaklęcia wymyślonego przez Stokeseya, które uspokaja wzburzone wody. Mam dość rozsądku, by wiedzieć, że wersja Lanchestera to nie to samo co oryginalny Stokesey, ale nie dysponujemy niczym lepszym. Wprowadziłem pewne poprawki i dodałem też zaklęcia Pevenseya, dotyczące straży i czuwania[89]. — Pan Norrell podsunął rozmówcy dokumenty.


Strange je przejrzał i wkrótce również zabrał się do pracy.

— Ostatnio odkryłem w Objawieniach trzydziestu sześciu innych światów Ormskirka odniesienie do królestwa, które leży za zwierciadłami — powiedział po pewnym czasie. — Jest pełne komfortowych dróg, którymi podróżny może przedostać się z jednego miejsca w drugie.

W innych okolicznościach pan Norrell nie byłby zachwycony tematem rozmowy, ale tak mu ulżyło, że Strange nie zamierza się wykłócać o bibliotekę w Hurtfew, iż chętnie podjął wątek.

— Och, w rzeczy samej! Istnieje droga, która łączy wszystkie zwierciadła świata. Była dobrze znana wielkim średniowiecznym. Bez wątpienia często ją przemierzali. Obawiam się, że nie mogę udzielić panu dokładniejszej informacji. Każdy autor opisuje tę drogę inaczej. Ormskirk twierdzi, że trakt wiedzie przez szerokie ponure moczary, a zdaniem Hickmana to olbrzymi dom, pełen mrocznych korytarzy i długich schodów[90]. Hickman utrzymuje, że są w tym domu kamienne mosty, rozpięte nad głębokimi przepaściami oraz kanałami z czarną wodą, która płynie między murami. Nikt nie wie dokąd ani w jakim celu.

Pan Norrell był w doskonałym humorze. Niespieszne czarowanie wraz z panem Strange’em sprawiało mu prawdziwą przyjemność.

— Jak tam artykuł do następnego numeru „Gentlemani Magazine”? — zapytał.

Strange zastanawiał się przez chwilę.

— Jeszcze go nie skończyłem — odparł w końcu.

— A o czym jest? Nie, proszę nie mówić! Nie mogę się doczekać, kiedy go przeczytam! Może go pan jutro przyniesie?

— Och! Z całą pewnością.

Tego wieczoru Arabella weszła do salonu w domu na Soho Square i ze zdumieniem ujrzała, że dywan zaśmiecają kawałeczki papieru, na których jej mąż spisał zaklęcia, notatki i fragmenty rozmowy z Norrellem. Strange stał na środku pokoju, patrząc na zapiski i rwąc sobie włosy z głowy.

— Co, na Boga, mam zamieścić w następnym artykule dla „Gentlemani Magazine”?

— Nie wiem, najdroższy. Pan Norrell niczego nie sugerował?

Strange zmarszczył brwi.

— Z jakiegoś powodu uważa, że artykuł jest gotowy.

— Może napiszesz o drzewach i magii? — zaproponowała Arabella. — Wspominałeś niedawno, że strasznie zaniedbano tak interesujący przedmiot.

Strange złapał czystą kartkę papieru i zaczął coś na niej notować.

— Z dębami można się zaprzyjaźnić. Jeśli uznają sprawę za słuszną, chętnie sprzymierzą się z człowiekiem przeciwko jego wrogom. Brzozy bywają portalami prowadzącymi do Faerie. Jesiony będą w żałobie aż do powrotu Króla Kruków[91]. Nie, nie! To się nie nadaje. Nie mogę tego napisać. Norrella szlag by trafił. — Zmiął kartkę i wrzucił ją do ognia.

— Och! No to może choć przez chwilę posłuchasz, co ja mam do powiedzenia? — zapytała Arabella. — Dziś złożyłam wizytę lady Westby. W jej domu spotkałam bardzo dziwną młodą osobę, która najwyraźniej pozostaje w przekonaniu, że nauczasz ją magii.

Strange ledwie rzucił na nią okiem.

— Nikogo nie uczę magii — powiedział.

— Zgadza się, najdroższy — przytaknęła Arabella. — Wiem, że nie. I dlatego to takie dziwne.

— A jak się nazywa ta młoda kobieta, której wszystko się pomieszało?

— Panna Gray.

— Nie znam jej.

— Szykowna młoda osoba, aczkolwiek niezbyt urodziwa. Najwyraźniej jest niesłychanie bogata i szaleje za magią. Wszyscy tak twierdzą. Nosi wachlarz zdobiony podobiznami twoimi i Norrella. Czytała każde opublikowane przez was słowo.

Strange wpatrywał się w nią z zadumą, więc Arabella błędnie założyła, że z pewnością rozważa jej słowa. W końcu przemówił:

— Najdroższa, stoisz na moich zapiskach — powiedział tonem łagodnej przygany i delikatnie ją odsunął.

— Podobno zapłaciła czterysta gwinei za przywilej zostania twą uczennicą. Twierdzi, że w zamian wysyłałeś jej listy z opisami zaklęć oraz tytuły ksiąg, które powinna przeczytać.

— Czterysta gwinei! No cóż, to bardzo dziwne. Mógłbym zapomnieć młodą damę, ale czterystu gwinei raczej nie. — Nagle jakaś kartka przyciągnęła uwagę Strange’a, więc ją podniósł i zaczął czytać.

— Początkowo sądziłam, że może wymyśliła sobie tę historyjkę, by wzbudzić we mnie zazdrość i sprowokować kłótnię między nami, ale jej obsesja jest chyba innego rodzaju. Ona nie wielbi mężczyzny, lecz maga. Nic z tego nie rozumiem. Jakie listy miała w takim razie na myśli? Kto mógł je napisać?

Strange podniósł niewielki zeszyt (był to dziennik rachunków Arabelli) i zaczął w nim notować.

— Jonathanie!

— Tak?

— Co mam powiedzieć pannie Gray, kiedy znów ją ujrzę?

— Spytaj o czterysta gwinei. Przekaż jej, że jeszcze ich nie otrzymałem.

— Jonathanie! To poważna sprawa.

— Och, zgadzam się z tobą. Mało jest rzeczy równie poważnych jak czterysta gwinei.

Arabella raz jeszcze wspomniała, że to niesłychanie dziwne. Dodała, że sprawa panny Gray bardzo ją przejęła i pragnie, by Jonathan sam porozmawiał z tą młodą kobietą i rozwikłał zagadkę. Mówiła jednak wyłącznie do siebie, doskonale wiedziała, że mąż wcale jej nie słucha.

Kilka dni później Strange i sir Walter Pole grali w bilard u Bedforda na Covent Garden. Gra utknęła w martwym punkcie, gdy sir Walter jak zwykle zaczął oskarżać Strange’a o przesuwanie kul bilardowych po stole mocą magii. Strange z oburzeniem zaprzeczał.

— Widziałem, jak dotykasz nosa — poskarżył się sir Walter.

— Dobry Boże! — wykrzyknął Strange. — Człowiekowi wolno chyba pociągać nosem? Przeziębiłem się.

Dwaj inni przyjaciele Strange’a i sir Waltera, podpułkownik Colquhoun Grant i pułkownik Manningham, którzy obserwowali grę, oznajmili, że jeśli Strange i sir Walter mają chętkę na kłótnię, to chyba nie muszą w tym celu zajmować stołu. Podpułkownik Grant i pułkownik Manningham zauważyli, że inne osoby zainteresowane grą czekają. Wybuchła sprzeczka bardziej ogólnej natury. Niestety, dwaj ziemianie, najwyraźniej zwabieni hałasem, wetknęli głowy w drzwi, pytając, kiedy stół będzie wolny. Widocznie nie wiedzieli, że w czwartkowe wieczory sala bilardowa u Bedforda jest powszechnie uznawana za prywatną własność sir Waltera Pole’a, Jonathana Strange’a i ich bliskich przyjaciół.

— Nie mam pojęcia — powiedział Colquhoun Grant. — Zapewne nieprędko.

Pierwszy ziemianin był przysadzistym, krępym osobnikiem we fraku z grubej brązowej tkaniny i w butach, które bardziej pasowałyby do małomiasteczkowego jarmarku niż modnej kawiarni. Drugi dżentelmen był kulawym człowieczkiem z wiecznie zdziwioną miną.

— Ależ szanowny panie, pan gada, zamiast grać — oświadczył pierwszy jegomość rzeczowym tonem. — Pan Tantony i ja przyjechaliśmy z hrabstwa Nottingham. Zamówiliśmy kolację, powiedziano nam jednak, że musimy czekać jeszcze godzinę, nim będzie gotowa. My sobie pogramy, panowie zaś w tym czasie pogawędzą, a potem chętnie oddamy panom stół.

Mówił to bardzo grzecznie, ale tylko zdenerwował Strange’a i jego towarzyszy. Wszyscy od razu dostrzegli, że nieznajomy jest farmerem lub kupcem, i nikt nie był zachwycony, że się szarogęsi.

— Jeśli spojrzy pan na stół, przekona się, że ledwie zaczęliśmy — oznajmił Strange. — Prosić dżentelmena, by przerwał grę przed jej zakończeniem… no cóż, to nie uchodzi u Bedforda.

— Och! Czyżby? — spytał uprzejmie dżentelmen z hrabstwa Nottingham. — Wobec tego proszę o wybaczenie. Ale może zechce mi pan powiedzieć, czy gra będzie krótka, czy też długa?

— Już panu tłumaczyliśmy — odparł Grant. — Nie wiemy.

Rzucił Strange’owi spojrzenie, które mówiło: „Cóż za głupi człek”.

W tej samej chwili dżentelmen z hrabstwa Nottingham zaczął podejrzewać, że Strange i jego towarzystwo nie tylko nie chcą mu dopomóc, ale celowo odnoszą się do niego nieuprzejmie. Zmarszczył brwi i wskazał głową stojącego u swego boku kulawego człowieczka o zdumionej minie.

— To pierwsza wizyta pana Tantony’ego w Londynie, nie zamierza tu wracać. Bardzo chciałem pokazać mu kawiarnię Bedforda, ale nie sądziłem, że jej bywalcy są tak niemili.

— Skoro się tu panu nie podoba — zaczął Strange ze złością — proponuję, by powrócił pan do domu w… hrabstwie Notocham, tak?

Colquhoun Grant spiorunował spojrzeniem dżentelmena z hrabstwa Nottingham i rzucił w przestrzeń:

— Nic dziwnego, że rolnictwo jest w opłakanym stanie. Obecnie farmerzy włóczą się po całym kraju. Można ich spotkać we wszystkich lokalach, bez przerwy oddają się rozrywkom. Czy w hrabstwie Nottingham nie ma zboża do posiania? Świń do nakarmienia?

— Pan Tantony i ja nie jesteśmy farmerami! — z oburzeniem wykrzyknął dżentelmen z hrabstwa Nottingham. — Zajmujemy się piwowarstwem. Czysty porter Gatcombea i Tantonyego to nasze najbardziej cenione piwo. Słynie w trzech hrabstwach.

— Bardzo dziękujemy, w Londynie mamy pod dostatkiem piwa i piwowarów — zauważył pułkownik Manningham. — Nie zatrzymujemy panów…

— Ależ nie przyjechaliśmy tu sprzedawać piwa! Przybywamy w znacznie ważniejszym celu! Pan Tantony i ja jesteśmy entuzjastami magii. Naszym zdaniem zainteresowanie tą dziedziną wiedzy to obowiązek każdego patrioty. Londyn jest nie tylko stolicą Wielkiej Brytanii, stał się również centrum nauki o magii. Przez wiele lat pan Tantony marzył o tym, by uczyć się tej sztuki, ale do rozpaczy doprowadzał go fakt, że była w tak opłakanym stanie. Przyjaciele błagali go, by się rozpogodził. Mówiliśmy, że po każdej burzy wychodzi słońce. I mieliśmy rację, gdyż wkrótce pojawiło się dwóch wielkich angielskich magów. Oczywiście chodzi mi o panów Norrella i Strange’a! Dzięki ich cudownej magii Anglicy zaczęli błogosławić swój ojczysty kraj. Pan Tantony doszedł do wniosku, że i on pewnego dnia powiększy grono magów.

— Doprawdy? Cóż, moim zdaniem srogo się rozczaruje — mruknął Strange.

— Wobec tego jest pan w błędzie! — wykrzyknął triumfalnie dżentelmen z hrabstwa Nottingham. — Pana Tantony’ego uczy sztuk magicznych sam pan Strange!

Niestety, akurat właśnie w tym momencie Strange pochylał się nad stołem, balansując na jednej nodze, by precyzyjnie wymierzyć w kulę bilardową. Był tak zdumiony tymi słowami, że nie trafił w bilę, trzasnął kijem w krawędź stołu, stracił równowagę i runął jak długi.

— Musiała zajść pomyłka — powiedział Colquhoun Grant.

— Nie, proszę pana. Nie ma mowy o pomyłce — odparł z irytującym spokojem dżentelmen z hrabstwa Nottingham.

Strange pozbierał się z podłogi i zapytał:

— Jak wygląda ten pan Strange?

— Niestety, nie potrafię udzielić panu precyzyjnej odpowiedzi — westchnął dżentelmen z hrabstwa Nottingham. — Pan Tantony nie poznał pana Strange’a osobiście. Edukuje on pana Tantonyego korespondencyjnie. Jutro idziemy na Soho Square, żeby obejrzeć dom maga.

— Korespondencyjnie! — wykrzyknął Strange.

— Wydaje mi się, że listowna edukacja jest niewiele warta — zauważył sir Walter.

— Ależ nie! — wykrzyknął dżentelmen z hrabstwa Nottingham. — Listy pana Strange’a pełne są mądrych rad i wnikliwych wniosków na temat stanu angielskiej magii. Zaledwie kilka dni temu pan Tantony napisał do pana Strange’a z prośbą o zaklęcie powstrzymujące deszcz — w naszej części hrabstwa stale pada. Już następnego dnia pan Strange odpisał, że choć rzeczywiście istnieją zaklęcia, które potrafią przesuwać deszcz i słoneczną pogodę niczym figury szachowe, rzuca je tylko w razie konieczności. Poradził panu Tantony’emu, by poszedł w jego ślady. Pan Strange twierdzi, że angielska magia wsiąknęła w angielską glebę i w pewnym sensie jest zasilana angielskim deszczem. Napisał, że czyniąc zamęt w naszej pogodzie, jednocześnie mącimy w Anglii, a chaos w kraju oznacza niszczenie podstaw rodzimej magii. Uznaliśmy to za oczywisty przejaw geniuszu pana Strange’a, prawda, drogi panie? — Dżentelmen z hrabstwa Nottingham delikatnie szturchnął przyjaciela, który kilka razy zamrugał.

— Mówiłeś coś podobnego? — mruknął sir Walter.

— No cóż, tak — odparł Strange. — Zapewne powiedziałem coś w tym rodzaju… Kiedy to było? Chyba w zeszły piątek.

— Komu?

— Norrellowi, naturalnie.

— Czy w pokoju był ktoś jeszcze? Strange zamilkł.

— Drawlight — wydusił w końcu.

— Och!

— Szanowny panie, przepraszam, jeśli pana obraziłem — powiedział Strange do dżentelmena z hrabstwa Nottingham. — Musi pan jednak przyznać, że zwrócił się pan do mnie niezbyt… Najogólniej biorąc, łatwo się unoszę, a pan wytrącił mnie z równowagi. Nazywam się Jonathan Strange. Bardzo mi przykro, ale do dzisiaj nie słyszałem ani o panu, ani o panu Tantonym. Podejrzewam, że i on, i ja padliśmy ofiarą człowieka pozbawionego skrupułów. Zakładam, że pan Tantony płaci mi za naukę? Mógłbym spytać, dokąd wysyła pieniądze? Jeśli na Little Ryder Street, będę miał dowód, którego mi trzeba.

Niestety, dżentelmen z hrabstwa Nottingham oraz pan Tantony wbili sobie do głów, że Strange jest wysokim, potężnym mężczyzną o długiej siwej brodzie, donośnym głosie i w staroświeckim ubiorze. Pan Strange, który stał przed nimi, był smukłym, gładko ogolonym, wygadanym dżentelmenem, ubranym tak jak każdy bogaty i modny mieszkaniec Londynu, więc początkowo nie chcieli uwierzyć, że mają do czynienia z właściwą osobą.

— To łatwo udowodnić — powiedział Colquhoun Grant.

— Naturalnie — dodał sir Walter. — Wezwę kelnera. Może słowo sługi zdoła uczynić to, czego nie zdołało słowo dżentelmena. John, tutaj!

— Nie, nie! — wykrzyknął Grant. — Nie o to mi chodziło. John, możesz odejść, nie jesteś już potrzebny. Pan Strange może dowieść swych niezrównanych umiejętności magicznych w inny sposób. W końcu jest największym magiem naszej epoki.

— Chyba ten tytuł należy się panu Norrellowi? — Dżentelmen z hrabstwa Nottingham zmarszczył brwi.

Colquhoun Grant uśmiechnął się do niego.

— Pułkownik Manningham i ja mieliśmy zaszczyt walczyć pod rozkazami Jego Wysokości księcia Wellingtona w Hiszpanii. Zapewniam pana, że nie było tam pana Norrella. To właśnie pan Strange, ten oto dżentelmen, zdobył nasze zaufanie. Myślę, że gdyby teraz pokazał zadziwiającą magiczną sztukę, nie wątpilibyście już ani chwili w jego słowa, a wielki szacunek do angielskiej magii i angielskich magów nie pozwoliłby panom dłużej milczeć. Z pewnością powiedzieliby mu panowie wszystko, co wiedzą o tych fałszowanych listach. — Grant pytająco popatrzył na dżentelmena z hrabstwa Nottingham.

— No cóż” — zaczął dżentelmen z hrabstwa Nottingham — dziwne z panów grono, muszę przyznać. Nie mam pojęcia, po co mieliby panowie mamić nas takimi opowieściami. Powiem jednak wprost, że będę zaskoczony, jeśli listy okażą się fałszywe, gdyż każde zdanie, każde słowo tchnie mądrością dobrej angielskiej magii!

— Przypuszczamy, że ów niegodziwiec wykorzystał słowa pana Strange’a. To by wyjaśniało sprawę, prawda? — spytał Grant. — Żeby potwierdzić swą tożsamość, pan Strange pokaże panom coś, czego nie widział żaden śmiertelnik.

— Co takiego zrobi? — zainteresował się dżentelmen z hrabstwa Nottingham.

Grant uśmiechnął się szeroko i odwrócił do Strange’a.

— Tak, Strange, powiedz nam. Co zrobisz?

Odpowiedział jednak sir Walter. Głową wskazał wielkie weneckie lustro, zajmujące większość ściany. W tej chwili odbijało jedynie ciemność.

— Wejdzie w to zwierciadło i już z niego nie wyjdzie — oznajmił.

Rozdział czternasty Wszystkie zwierciadła świata listopad 1814

Wioska Hampstead leży osiem kilometrów na północ od Londynu. W czasach naszych dziadków było to niewielkie skupisko farm i chałup, ale ten sielski skrawek ziemi w pobliżu stolicy przyciągał wielkie tłumy, szukające świeżego powietrza i zieleni. Dla ich rozrywki powstał tam tor wyścigowy i trawnik do gry w kule, pojawiły się ciastkarnie i herbaciarnie. Bogacze kupowali tu letnie domy, więc Hampstead wkrótce przekształciło się w to, czym jest do dzisiaj, czyli w jedno z ulubionych letnisk śmietanki towarzyskiej Londynu. W krótkim czasie wioska stała się całkiem sporą miejscowością, wręcz niewielkim miasteczkiem.

Dwie godziny po sprzeczce sir Waltera, podpułkownika Granta, pułkownika Mannighama i Jonathana Strange’a z dżentelmenem z hrabstwa Nottingham londyńską drogą wjechała do Hampstead kareta. Po chwili skręciła w ciemną ścieżkę, wzdłuż której rosły dzikie bzy, lilaki i głogi. W końcu zatrzymała się przed dużym domem i wysiadł z niej pan Drawlight.

Dom był niegdyś zwykłą farmą, ale w ostatnich latach go zmodernizowano. Niewielkie wiejskie okna — skuteczniej zatrzymujące ciepło w środku niż wpuszczające światło z zewnątrz — powiększono i rozmieszczono w regularnych odstępach. Wsparty na kolumnach portyk zastąpił brzydkie wiejskie wejście. Gospodarskie podwórze znikło, jego miejsce zajęły rabaty oraz krzewy.

Pan Drawlight zapukał do drzwi, a pokojówka natychmiast wprowadziła gościa do salonu. Niegdyś była to wiejska bawialnia, ale pozostałości jej pierwotnego charakteru pokryto kosztownymi tapetami z Francji. Rozłożono tu perskie dywany i poustawiano najmodniejsze angielskie meble.

Po kilku minutach do salonu weszła wysoka, postawna i piękna dama. Miała na sobie suknię ze szkarłatnego aksamitu, a jej alabastrową szyję otaczał kunsztowny naszyjnik z agatów.

Przez otwarte drzwi widać było jadalnię, równie elegancką jak salon. Nakrycie stołu świadczyło o tym, że dama spożywała posiłek samotnie. Najwyraźniej włożyła czerwoną suknię i czarny naszyjnik jedynie dla własnej przyjemności.

— Och, droga pani! — wykrzyknął Drawlight, podrywając się z miejsca. — Mam nadzieję, że dobrze się pani miewa?

— Pewnie dobrze. — Machnęła z lekceważeniem ręką. — Tak dobrze, jak może się miewać osoba niemal pozbawiona towarzystwa i skazana na monotonię.

— Co takiego? — zapytał Drawlight z niedowierzaniem. — Jest tu pani sama?

— Mam towarzyszkę, starą ciotkę. Ciągle każe mi się modlić.

— Och, droga pani, proszę nie tracić energii na modlitwy i kazania. Nie płynie z nich żadna pociecha. Należy raczej skupić się na zemście.

— To właśnie uczynię — odparła trzeźwo i usiadła na sofie naprzeciwko okna. — Jak się miewają panowie Strange i Norrell?

— Są bardzo zapracowani, szanowna pani! Wprost niesłychanie. Życzyłbym sobie, dla ich dobra, podobnie jak i dla dobra drogiej pani, by mieli mniej zajęć. Jeszcze wczoraj pan Strange wypytywał mnie o panią. Koniecznie chciał wiedzieć, w jakim jest pani nastroju. „W znośnym — odpowiedziałem mu. — Zaledwie w znośnym”. Pan Strange jest zaskoczony, droga pani, szczerze zaskoczony bezdusznym zachowaniem pani krewnych.

— Doprawdy? Szkoda, że jego oburzenie nie przejawia się w bardziej praktyczny sposób — odparła lodowato. — Zapłaciłam mu ponad sto gwinei, a nie zrobił zupełnie nic. Nuży mnie załatwianie spraw przez pośrednika. Proszę przekazać panu Strange’owi moje wyrazy uszanowania i powiedzieć mu, że jestem gotowa na spotkanie w dowolnie ustalonym przezeń terminie, dniem czy nocą, wszystko mi jedno. Nie mam innych zobowiązań.

— Droga pani, bardzo bym tego pragnął, podobnie jak pan Strange. Obawiam się jednak, że to zupełnie niemożliwe.

— Wciąż pan to powtarza, ale nie słyszałam żadnego wytłumaczenia, nic, co by mnie usatysfakcjonowało. Podejrzewam, że pan Strange przejmuje się tym, co powiedzą ludzie, gdy zobaczą nas razem. Ale nasze spotkanie będzie poufne, nikt nie musi o nim wiedzieć.

— Droga pani, opacznie pojmuje pani intencje pana Strange’a. Nic nie ucieszyłoby go bardziej niż możliwość zademonstrowania światu nienawiści do pani prześladowców. Jedynie z pani powodu jest tak ostrożny. Obawia się…

Dama jednak nigdy nie poznała obaw pana Strange’a. Drawlight urwał nagle i rozejrzał się dookoła z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy.

— Co to, na Boga? — wyszeptał.

A było tak, jakby gdzieś otworzyły się drzwi, i to więcej niż jedne. Oboje odnieśli wrażenie, że do pokoju wpadł wiatr, przynosząc z sobą na wpół zapomniane zapachy z dzieciństwa. Zamigotało światło, a cienie na ścianach zatańczyły. Nie doszło do żadnej bardziej znaczącej zmiany, mimo to — jak to zwykłe bywa w związku z działaniem magii — zarówno Drawlight, jak i dama pomyśleli, że nic już nie jest pewne. Było tak, jakby to, czego chcieli dotknąć w pokoju, znikało zaraz po wyciągnięciu ręki.

Na ścianie nad sofą wisiało wysokie zwierciadło. Odbijał się w nim olbrzymi biały księżyc, widoczny w wielkim ciemnym oknie, i pogrążony w półmroku pokój. Drawlighta jednak ani damy w lustrze nie było. Zamiast nich widniał tam pewien nieokreślony obraz, który przekształcił się w cień, a następnie w mroczny kształt kogoś, kto ku nim zmierzał. Ścieżka, którą podążała nieznajoma osoba, jednoznacznie świadczyła o tym, że pokój w zwierciadle w niczym nie przypomina oryginału, a podobieństwo opiera się wyłącznie na chytrych sztuczkach związanych z oświetleniem i perspektywą. Zdawało się, że pomieszczenie w zwierciadle jest w gruncie rzeczy długim korytarzem. Włosami i płaszczem tajemniczej postaci poruszał wiatr, niewyczuwalny w pokoju, w którym wisiało lustro. Chociaż nieznajomy osobnik energicznie zmierzał ku szybie oddzielającej pomieszczenia, dotarcie do niej zajęło mu dłuższą chwilę. W końcu jednak postać doszła do tafli i przez chwilę stała tuż za nią, w mroku, rzucając ogromny cień.

Strange — gdyż był to on — zręcznie wyskoczył z lustra, uśmiechnął się czarująco i przywitał z Drawlightem i damą. Zamilkł na chwilę, jakby czekając, aż któreś z nich przemówi. Tak się jednak nie stało.

— Mam nadzieję, że wybaczy mi pani tak późną wizytę — oznajmił wobec tego. — Prawdę mówiąc, błądziłem trochę dłużej, niż się spodziewałem. Skręciłem w niewłaściwą stronę i prawie dotarłem do… hm, sam nie wiem dokąd. — Znowu umilkł, czekając, aż ktoś go poprosi, by usiadł. Nie doczekał się, ale i tak spoczął. — Poznałem pana Tantony’ego — oznajmił, patrząc na Drawlighta: — Wyjątkowo miły dżentelmen, choć niezbyt rozmowny. Jego przyjaciel zaś, pan Gatcombe, powiedział mi wszystko, co pragnąłem wiedzieć.

— Pan Strange? — zapytała dama w czerwonej sukni.

— Owszem, szanowna pani.

— Doskonale się składa. Pan Drawlight właśnie wyjaśniał mi, dlaczego nie możemy się spotkać.

— To prawda, do dzisiaj okoliczności nie sprzyjały naszemu spotkaniu. Szanowny panie, proszę nas sobie przedstawić.

Drawlight wymamrotał, że dama w czerwonej sukni to pani Bullworth. Strange wstał, ukłonił się pani Bullworth i ponownie usiadł.

— Rozumiem, że pan Drawlight przedstawił panu moją sytuację? — zapytała gospodyni.

Strange lekko poruszył głową, co mogło oznaczać potwierdzenie albo zaprzeczenie, ale też nie musiało niczego oznaczać.

— Przedstawienie sprawy przez postronnego obserwatora nie może się równać z opowieścią osoby zaangażowanej w wydarzenia. Być może pan Drawlight z takiej czy innej przyczyny ominął pewne zasadnicze punkty. Proszę mnie wtajemniczyć, droga pani. Niech usłyszę wszystko z pani ust.

— Wszystko?

— Wszystko.

— Znakomicie. Jestem, jak pan wie, córką dżentelmena z hrabstwa Northampton. Mój ojciec, majętny człowiek, ma ogromną posiadłość i pieniądze. Zalicza się nas do najważniejszych rodzin w kraju. Bliscy zawsze jednak sugerowali, że z moją urodą i gracją mogę zająć nawet lepsze miejsce w świecie. Dwa lata temu bardzo dobrze wyszłam za mąż. Pan Bullworth jest bogaty, obracaliśmy się w najmodniejszych kręgach, jednakże nie byłam usatysfakcjonowana. Na swoje nieszczęście latem zeszłego roku spotkałam człowieka, który miał wszystko to, czego brak panu Bullworthowi: był przystojny, mądry, zabawny. Po kilku tygodniach znajomości zrozumiałam, że wolę go od wszystkich innych. — Lekko wzruszyła ramionami. — Dwa dni przed Bożym Narodzeniem opuściłam dom męża w towarzystwie owego dżentelmena. Miałam nadzieję — wręcz oczekiwałam — że wyjdę za niego za mąż po rozwodzie z panem Bullworthem. Mój przyjaciel miał jednak inne plany. Pod koniec stycznia pokłóciliśmy się i ze mną zerwał. Powrócił do swego domu i swych starych rozrywek, ja jednak nie mogłam uczynić tego samego. Mąż mnie wypędził. Przyjaciele nie chcieli mnie przyjmować. Musiałam błagać ojca o zmiłowanie. Powiedział, że będzie mnie utrzymywał do końca życia, ale w zamian za to muszę żyć w całkowitym odosobnieniu. Żadnych balów, żadnych przyjęć, żadnych przyjaciół, niczego. — Przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń, jakby kontemplując wszystko, co utraciła, ale szybko otrząsnęła się z melancholii i dodała: — Przejdźmy do interesów. — Skierowała się do niewielkiego biureczka, otworzyła szufladę i wyciągnęła kartkę, którą następnie podała Strange’owi. — Tak jak pan sugerował, sporządziłam listę wszystkich osób, które mnie zdradziły.

— Kazałem pani to przygotować, tak? — Strange wziął kartkę. — Ależ jestem skrupulatny. Długa lista.

— O tak, na każdego jest inne zlecenie, oczywiście osobno płatne. Pozwoliłam sobie przy każdym nazwisku dopisać rodzaj kary, jaka powinna spotkać daną osobę. Oczywiście dzięki znajomości magii może pan zaproponować coś bardziej stosownego. Chętnie wysłucham pańskich sugestii.

— Sir James Southwell. Podagra.

— To mój ojciec — wyjaśniła pani Bullworth. — Śmiertelnie mnie nudzi przemowami na temat mego niegodziwego charakteru, poza tym skazał mnie na odosobnienie. Pod wieloma względami to on jest winien wszystkich mych nieszczęść. Chciałabym mieć twardsze serce i wymyślić mu straszliwszą chorobę, jednak nie potrafię. To pewnie ta słynna słabość kobiecej natury.

— Podagra jest niezwykle bolesna — zauważył Strange. — Przynajmniej tak mi mówiono.

Pani Bullworth niecierpliwie machnęła ręką.

— Panna Elizabeth Church — ciągnął Strange. — Zerwanie zaręczyn. Kim jest panna Elizabeth Church?

— To moja kuzynka, nudna dziewczyna, interesuje ją tylko wyszywanie. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, póki nie wyszłam za pana Bullwortha. Nagle dowiaduję się, że ma poślubić duchownego, a mój ojciec dał jej weksel, by opłaciła suknię ślubną i nowe meble. Do tego obiecał Lizzie i duchownemu, że zapewni im wszelkie dostatki. Czeka ich słodkie życie. Mieszkają w Yorku, gdzie będą chodzili na kolacje, przyjęcia i bale i radowali się wszystkimi przyjemnościami, które powinny być moim udziałem. Szanowny panie! — wykrzyknęła z ożywieniem. — Z pewnością istnieje jakieś zaklęcie, by duchowny z obrzydzeniem patrzył na Lizzie? By wzdragał się na sam dźwięk jej głosu?

— Nie wiem — odparł Strange. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Przypuszczam, że istnieje. — Powrócił do listy. — Pan Bullworth…

— Mój mąż.

— …pogryzienie przez psy.

— Ma siedem wielkich bestii i darzy je większym uczuciem niż jakiekolwiek ludzkie istoty.

— Pani Bullworthowa starsza… Rozumiem, że to matka pani męża. Ma utonąć w balii. Zakrztusić się śmiertelnie własną konfiturą morelową. Przypadkiem upiec się w piecu. To trzy rodzaje śmierci dla jednej kobiety. Proszę wybaczyć, droga pani, ale nawet największy mag świata nie zdołałby zabić jednego człowieka na trzy sposoby.

— Proszę zrobić tyle, ile pan zdoła — burknęła pani Bullworth. — Stara jest niesłychanie dumna ze swych umiejętności prowadzenia domu. Zanudzała mnie tym na śmierć.

— Rozumiem. Bardzo to wszystko szekspirowskie. I tu dochodzimy do ostatniego nazwiska. Henry Lascelles. Znam tego dżentelmena. — Strange popatrzył pytająco na Drawlighta.

— To właśnie osoba, z którą opuściłam dom mego męża — wyjaśniła pani Bullworth.

— Ach! I jaki los go czeka?

— Bankructwo — odparła ponurym, niskim głosem. — Szaleństwo. Pożar. Choroba zniekształcająca ciało. Niech koń go stratuje. Niech zaczai się na niego niegodziwiec i potnie mu twarz nożem! Niech noc po nocy prześladują go koszmary! — Wstała i zaczęła krążyć po pokoju. — Niech każdy jego niegodny i haniebny czyn opiszą gazety! Niech nie przyjmuje go nikt w Londynie! Niech uwiedzie jakąś wieśniaczkę, która pokocha go na zabój. Niech go tropi całymi latami. Niech stanie się przez nią obiektem drwin. Niech ta dziewczyna nigdy nie zostawi go w spokoju. Niech przez omyłkę jakiegoś uczciwego człowieka zostanie oskarżony o popełnienie zbrodni. Niech cierpi wszystkie upokorzenia procesu i aresztu. Niech zostanie napiętnowany! Pobity! Wybatożony! Ścięty!

— Droga pani, proszę się uspokoić — przerwał tę litanię Strange.

Pani Bullworth przystanęła. Przestała rzucać gromy na głowę Lascellesa, ale raczej się nie uspokoiła. Oddychała bardzo szybko, trzęsła się, a na jej twarzy wciąż widniała furia.

Strange patrzył na nią dopóty, dopóki nie uznał, że dama panuje nad sobą do tego stopnia, żeby zrozumieć, co miał jej do powiedzenia.

— Bardzo mi przykro, droga pani, ale padła pani ofiarą okrutnego oszusta. Ta osoba… — tu spojrzał na Drawlighta — panią zwiodła. Pan Norrell i ja nigdy nie przyjmowaliśmy prywatnych zleceń. Nie zatrudnialiśmy tego człowieka do wynajdywania nam klientów. Do dzisiejszego wieczoru nie słyszałem pani nazwiska.

Pani Bullworth wpatrywała się w niego przez moment, po czym odwróciła się do Drawlighta.

— Czy to prawda?

Drawlight wbił smętne spojrzenie w dywan i wymamrotał jakieś wytłumaczenie. Dało się słyszeć jedynie słowa „pani” i „szczególna sytuacja”. Pani Bullworth wyciągnęła rękę i zadzwoniła. Natychmiast w progu stanęła pokojówka, ta sama, która wprowadziła Drawlighta.

— Haverhill, usuń stąd pana Drawlighta — przykazała jej pani Bullworth.

W przeciwieństwie do zatrudnianych w modnych domach służących, których najważniejszym atutem jest ładna buzia, niemłoda Haverhill o krzepkich rękach i nieubłaganym wyrazie twarzy wyglądała na rzeczową niewiastę. Tym razem nie musiała się szczególnie wysilać, gdyż Drawlight skwapliwie sam się usunął. Złapał laskę i truchtem opuścił pokój, w chwili gdy Haverhill otworzyła drzwi.

Pani Bullworth spojrzała na Strange’a.

— Pomoże mi pan? Zrobi pan, o co proszę? Jeśli ta suma pana nie satysfakcjonuje…

— Ach, pieniądze! — Strange machnął lekceważąco ręką. — Przykro mi, ale tak jak powiedziałem, nie przyjmuję prywatnych zleceń.

Popatrzyła na niego przeciągle.

— Czy moja rozpaczliwa sytuacja w ogóle pana nie poruszyła? — spytała ze zdumieniem.

— Wręcz przeciwnie, droga pani, obca mi i wstrętna jest moralność, która za błędy wini wyłącznie kobietę. Ale tylko tyle. Nie zamierzam krzywdzić niewinnych ludzi.

— Niewinnych! — wykrzyknęła. — Niewinnych! Kto jest niewinny? Nikt!

— Droga pani, powiedziałem już wszystko. Nic nie mogę dla pani zrobić. Przykro mi.

— No cóż. — Popatrzyła na niego ponuro. — Przynajmniej ma pan dość przyzwoitości, by nie proponować mi wyrażania skruchy, zajęcia się dobrymi uczynkami lub haftem, ewentualnie czymś innym, co rozmaici głupcy podsuwają mi jako remedium na nudne życie i złamane serce. Tak czy inaczej, najlepiej będzie, jeśli zakończymy to spotkanie. Życzę dobrej nocy.

Strange się ukłonił. Spojrzał tęsknie na zwierciadło nad sofą, jakby wolał wyjść właśnie tamtędy, ale Haverhill trzymała otwarte drzwi. Uprzejmość nakazywała, by z nich skorzystał.

Nie mając ani konia, ani powozu, przeszedł piechotą osiem kilometrów z Hampstead na Soho Square. Gdy przybył pod drzwi swego domu, odkrył, że choć jest już prawie druga w nocy, we wszystkich oknach palą się światła. Zanim zdążył sięgnąć po klucz, drzwi otworzył mu Colquhoun Grant.

— Dobry Boże! A co ty tu robisz?! — wykrzyknął Strange.

Grant nawet nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć, tylko odwrócił się plecami do Strange’a i zawołał:

— Przyszedł, droga pani! Nic mu nie jest. Arabella przygnała na złamanie karku prosto z salonu, a po chwili nadbiegł za nią sir Walter. W korytarzu prowadzącym do kuchni pokazali się Jeremy Johns i kilku innych służących.

— Stało się coś? Coś złego? — Strange spoglądał na nich wszystkich ze zdumieniem.

— Ty zakuta pało! — zaśmiał się Grant, klepiąc go czule po głowie. — Martwiliśmy się o ciebie! Gdzie byłeś, u licha?

— W Hampstead.

— W Hampstead! — powtórzył sir Walter ze zdumieniem. — Bardzo nas cieszy twój widok! — Popatrzył na Arabellę i dodał nerwowo: — Obawiam się, że niepotrzebnie niepokoiliśmy panią Strange.

— Chyba się nie bałaś, prawda? — zapytał Strange żonę. — Nic mi nie było, jak zawsze.

— No i proszę, a nie mówiłem?! — wykrzyknął radośnie pułkownik Grant. — W Hiszpanii pan Strange często był w olbrzymim niebezpieczeństwie, nigdy jednak nie baliśmy się o niego. Ma zbyt dużo sprytu, by cokolwiek mu się stało.

— Czy musimy stać w progu? — spytał Strange.

Po drodze z Hampstead myślał o magii i wcale nie skończył swych rozważań. Niestety, zastał dom pełen rozgadanych ludzi, co go wytrąciło z równowagi. Poprowadził gości do salonu i nakazał Jeremy’emu przynieść wino i coś do jedzenia.

— Było tak, jak przypuszczałem — powiedział, gdy wszyscy usiedli. — Drawlight usiłował przekonywać ludzi, że pan Norrell i ja paramy się czarną magią. Zastałem go z bardzo podekscytowaną młodą kobietą, która chciała, bym zadał cierpienia jej krewnym.

— Okropność — westchnął pułkownik Grant.

— A co powiedział Drawlight? — chciał wiedzieć sir Walter. — Jak się tłumaczył?

— Ha! — Strange zaśmiał się niewesoło. — Nic nie mówił. Po prostu uciekł, a szkoda, bo miałem wielką ochotę wyzwać go na pojedynek.

— O, teraz gustujesz w pojedynkach, tak? — odezwała się znienacka Arabella.

Sir Walter i Grant popatrzyli na nią z niepokojem, ale Strange był zbyt zaabsorbowany własnymi słowami, by zauważyć gniewny wyraz twarzy żony.

— Zapewne nie przyjąłby wyzwania, ale chętnie bym go postraszył. Bóg wie, że na to zasłużył.

— Ale nic nie mówisz o tym królestwie czy ścieżce po drugiej stronie lustra — przypomniał pułkownik Grant. — Czy spełniła twoje oczekiwania?

Strange pokręcił głową.

— Brak mi słów, by to opisać. Wszystko, co Norrell i ja zrobiliśmy, jest przy tym błahostką. Mamy jednak czelność nazywać się magami! Szkoda, że nie potrafię wam opowiedzieć jak należy o wspaniałościach tej krainy! O jej wielkości i zawiłościach! O wielkich kamiennych korytarzach, które rozchodzą się we wszystkich kierunkach! Początkowo korciło mnie, by oszacować ich długość i liczbę, ale wkrótce zrezygnowałem. Odniosłem wrażenie, że nie mają końca. Widziałem obwałowane kanały pełne stojącej wody, która w ponurym świetle wydawała się niemal czarna. Widziałem schody, które wznosiły się tak wysoko, że nie dostrzegałem ich szczytu, a także inne, prowadzące w kompletną ciemność. Nagle przeszedłem pod łukiem i znalazłem się na kamiennym moście, który wiódł przez mroczną i pustą okolicę. Był tak potężny, że nie widziałem jego końca. Wyobraźcie sobie most, który łączy Islington z Twickenham! Albo York z Newcastle! A wszędzie — w tych korytarzach i na moście — widniały jego podobizny.

— Czyje? — spytał sir Walter.

— Człowieka, którego Norrell i ja zniesławialiśmy we wszystkich naszych tekstach. Człowieka, o którym Norrell w ogóle nie chce słyszeć. Człowieka, który wybudował te korytarze, kanały, most, wszystko. Johna Uskglassa, Króla Kruków! Rzecz jasna, przez wieki konstrukcja popadła w ruinę. Nie wiem, w jakich okolicznościach John Uskglass używał tych dróg, ale najwyraźniej już ich nie potrzebuje. Posągi i kamieniarka legły w gruzach. Bóg raczy wiedzieć, skąd pada światło. Niektóre korytarze są zawalone, inne zalane. Powiem wam jeszcze coś dziwnego. Dokądkolwiek poszedłem, natrafiałem na mnóstwo porzuconych butów, zapewne własność innych podróżnych. Były bardzo stare i zniszczone. Wnioskuję z tego, że w ostatnich latach rzadko korzystano z tych przejść. Podczas całej wędrówki dostrzegłem tylko jednego człowieka.

— Widziałeś kogoś? — spytał sir Walter.

— O tak! Przynajmniej wydaje mi się, że był to człowiek. Dostrzegłem cień sunący po białej drodze, która przecinała ciemne moczary. Musicie zrozumieć, że wtedy stałem na moście znacznie wyższym niż jakikolwiek most w naszym świecie. Ziemia znajdowała się chyba kilka tysięcy metrów pode mną. Spojrzałem w dół i kogoś zobaczyłem. Gdyby nie to, że z taką desperacją poszukiwałem Drawlighta, z pewnością znalazłbym drogę na dół i poszedł za tym kimś, gdyż mag koniecznie powinien porozmawiać z taką istotą.

— A czy istota ta była niegroźna? — spytała Arabella.

— „Niegroźna” — powtórzył Strange lekceważąco. — O nie, nie sądzę. Pochlebiam sobie jednak, że i ja nie jestem szczególnie „niegroźny”. Mam nadzieję, że nie straciłem okazji. Wrócę tam jutro. Liczę na to, że wykoncypuję, dokąd poszła tajemnicza postać.

— Chcesz wrócić?! — zawołał sir Walter. — Jesteś pewien?

— Och, wiem, jak to się skończy! — przerwała mu Arabella. — Będziesz łaził po tych drogach w każdej chwili, którą podaruje ci pan Norrell, a ja tymczasem będę się zamartwiała i zachodziła w głowę, czy cię jeszcze kiedyś zobaczę.

Strange popatrzył na nią ze zdumieniem.

— Arabello, o co chodzi?

— O co chodzi? Narażasz się na straszliwe niebezpieczeństwa i oczekujesz, że wyrażę na to zgodę?

Strange wykonał gest łączący prośbę i bezradność, zupełnie jakby wzywał sir Waltera i Granta na świadków tak niesłychanie irracjonalnego zachowania.

— Kiedy powiedziałem, że jadę do Hiszpanii, byłaś całkiem spokojna, choć przecież wtedy szalała wojna. To zaś jest zupełnie…

— Całkiem spokojna? Zapewniam cię, że wręcz przeciwnie. Potwornie się o ciebie bałam — tak samo jak wszystkie żony, matki i siostry bały się o mężczyzn walczących w Hiszpanii. Zgadzałam się jednak z tobą, że obowiązek cię wzywa. Poza tym w Hiszpanii miałeś wsparcie całej armii, a tam będziesz całkiem sam. Mówię „tam”, choć nikt z nas nawet nie wie, gdzie „tam” jest!

— Bardzo przepraszam, ale ja dobrze wiem. To Królewskie Trakty. Doprawdy, Arabello, nieco późno doszłaś do wniosku, że nie podoba ci się moja profesja!

— To niesprawiedliwe! Nigdy nie powiedziałam złego słowa o twojej profesji. Myślę, że jest jedną z najszlachetniejszych w świecie. Przepełnia mnie wielka duma na myśl o tym, czego dokonałeś wraz z panem Norrellem, i nigdy nie sprzeciwiałam się temu, byś uczył się takiej magii, jakiej zapragniesz. Ale do dzisiaj zawsze zadowalało cię dokonywanie odkryć w księgach.

— Dość tego. Ograniczanie prac badawczych maga do czytania ksiąg w bibliotece! Równie dobrze mogłabyś powiedzieć odkrywcy, że może sobie szukać źródła, źródła… — nie pamiętam, jak się nazywają te afrykańskie rzeki — pod warunkiem że nigdy nie opuści Tunbridge Wells!

Arabella prychnęła z oburzeniem.

— Myślałam, że chcesz być magiem, nie odkrywcą!

— To jedno i to samo. Odkrywca nie może siedzieć w domu i tylko oglądać map sporządzonych przez innych. Mag nie może pogłębiać ogólnych zasobów wiedzy magicznej, wyłącznie czytając dzieła innych autorów. Jest dla mnie całkiem jasne, że prędzej czy później Norrell i ja musimy wychylić nosy poza księgi!

— O, to jest dla ciebie jasne, tak? No cóż, Jonathanie, bardzo wątpię, czy jest to równie jasne dla pana Norrella.

Podczas tej wymiany zdań sir Walter i pułkownik Grant wydawali się zakłopotani, jak osoby, które nie ze swojej winy zostały świadkami małżeńskiej kłótni. Sytuacji nie poprawiała świadomość, że ani Arabella, ani Strange nie byli w tamtym momencie zbyt im przychylni. Goście już usłyszeli kilka ostrych słów od Arabelli, gdy wyznali, że zachęcili Strange’a do niebezpiecznej magii. Teraz mag rzucał im gniewne spojrzenia, jakby się zastanawiał, jakim prawem przychodzą tu w środku nocy i denerwują jego zazwyczaj łagodną żonę. Gdy nastąpiła krótka przerwa w rozmowie, pułkownik Grant wymamrotał coś na temat późnej pory oraz nadużywania gościnności państwa Strange’ów i życzył im dobrej nocy. Ponieważ nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, tkwił w miejscu jak kołek w płocie.

Sir Walter miał bardziej stanowczy charakter. Doszedł do wniosku, że popełnił błąd, wysyłając Strange’a na zwierciadlany szlak, pragnął zatem naprawić sytuację. Jako polityk przywykł do dzielnego wygłaszania własnych opinii, nawet jeśli nikt nie chciał ich słuchać.

— Czytałeś wszystkie księgi o magii? — zapytał Strange’a.

— Co? Nie, skąd! Doskonale wiesz, że nie — odparł Strange. (Myślał o księgach w bibliotece w Hurtfew).

— Czy wiesz, dokąd prowadzą korytarze, które dziś widziałeś? — spytał sir Walter.

— Nie — odparł Strange.

— Wiesz, przez jaką mroczną krainę wiedzie most?

— Nie, ale…

— Stanowczo zatem należałoby postąpić tak, jak sugeruje pani Strange, i przeczytać wszystko na temat tych dróg, nim się na nie wróci, prawda? — zauważył sir Walter.

— Ale informacje w księgach są niedokładne i sprzeczne! Nawet Norrell tak twierdzi, a przeczytał na ich temat wszystko, co jest do przeczytania. Możecie być pewni.

Arabella, Strange i sir Walter spierali się przez kolejne pół godziny, aż wszyscy poczuli irytację i znużenie i zapragnęli jak najszybciej pójść spać. Tylko Strange wydawał się zachwycony opisami dziwacznych, cichych korytarzy, nie kończących się dróg i pustych, rozległych okolic. Arabella była autentycznie przerażona tym, co usłyszała. Nawet sir Walter i pułkownik Grant czuli niepokój. Magia, pozornie tak znajoma jeszcze kilka godzin wcześniej, stała się nagle nieludzka, nieznana, nieziemska.

Strange uznał ich za grono najbardziej irracjonalnych i denerwujących osób w całym kraju. Najwyraźniej nie pojmowali, że uczynił coś niezwykłego. Nie przesadziłby, twierdząc, że było to najważniejsze dokonanie w jego karierze. Od czasów Martina Pale’a żaden mag nie znalazł się na Królewskich Traktach. Zamiast mu jednak gratulować i wychwalać jego zdolności, co byłoby wysoce pożądane, tylko narzekali, całkiem jak Norrell.

Następnego ranka obudził się zdecydowany powrócić na Królewskie Trakty. Radośnie przywitał się z Arabella, rozmawiał z nią na różne obojętne tematy i ogólnie usiłował udawać, że wieczorna kłótnia wybuchła z powodu jej przemęczenia i dziwnej determinacji. Zanim jednak zdołał przez najbliższe lustro wymknąć się na Trakty, Arabella powiedziała mu wprost, że czuje to samo co uprzedniej nocy.

Czy w ostatecznym rozrachunku śledzenie przebiegu kłótni między mężem i żoną nie jest jałowe? Przecież z pewnością tylko jeszcze bardziej gmatwa ona sytuację. Dyskusje tego typu prowadzą do wyciągania argumentów i żalów sprzed lat, całkowicie niezrozumiałych dla wszystkich z wyjątkiem dwojga zainteresowanych. Żadna strona nie potrafi udowodnić swoich racji, a jeśli nawet, cóż z tego?

Chęć życia w harmonii i przyjaźni z małżonkiem jest bardzo silna, a Strange i Arabella nie różnili się pod tym względem od innych. W końcu po dwóch dniach nieustannych swarów złożyli sobie obietnicę. On zobowiązał się nie wracać na Królewskie Trakty dopóty, dopóki ona mu nie pozwoli. W zamian za to ona obiecała mu to pozwolenie, gdy tylko on zdołają przekonać, że wyprawa jest bezpieczna.

Rozdział piętnasty Ława Pięciu Smoków listopad 1814

Siedem lat temu dom pana Lascellesa na Bruton Street uważano za jeden z najpiękniejszych w Londynie. Osiągnięcie takiej doskonałości było możliwe jedynie przez bardzo bogatego próżniaka, który poświęca większość życia na zbieranie malowideł i rzeźb, a niemal cały wysiłek intelektualny koncentruje na wyborze mebli oraz tapet. Lascelles miał niezwykle dobry gust i talent do zestawiania barw na nowatorskie, czasem niezwykłe sposoby. Szczególnie upodobał sobie błękity, szarości i ciemny metaliczny brąz. Nigdy jednak nie przywiązywał się zbytnio do swej własności. Sprzedawał obrazy równie często, jak je kupował, tak więc jego dom nie upodobnił się do galerii sztuki, jak to bywa z domami niektórych kolekcjonerów. W każdym z pokojów Lascellesa znajdowało się zaledwie kilka obrazów i objets d’art, niemniej były wśród nich najpiękniejsze i najbardziej niezwykłe przedmioty w całym Londynie.

W ciągu ostatnich siedmiu lat jednak doskonałość domu pana Lascellesa nieco przybladła. Kolory, choć nadal wysmakowane, nie zmieniły się od siedmiu lat. Drogie meble były modne siedem lat wcześniej. W ciągu siedmiu lat kolekcja Lascellesa nie powiększyła się o żaden nowy obraz. Choć w tym czasie do Londynu trafiły niezwykłe antyczne rzeźby z Włoch, Egiptu i Grecji, nie zakupił ich Lascelles, lecz inni dżentelmeni.

Co więcej, wiele wskazywało na to, że właściciel domu znalazł sobie pożyteczne zajęcie, innymi słowy — zaczął pracować. Sprawozdania, manuskrypty, listy i dokumenty rządowe leżały na każdym stole i krześle, egzemplarze „Przyjaciół Angielskiej Magii” i księgi o magii można było znaleźć we wszystkich pokojach.

Działo się tak dlatego, że choć Lascelles wciąż udawał wstręt do pracy, był nią teraz wprost zawalony. Mimo że to właśnie Lascelles przyczynił się do wyboru lorda Portisheada na redaktora „Przyjaciół Angielskiej Magii”, sposób, w jaki jego lordowska mość pełnił redaktorskie obowiązki, niesłychanie go irytował. Lord Portishead podporządkowywał się panu Norrellowi we wszystkim — natychmiast wprowadzał zupełnie niepotrzebne poprawki i w rezultacie z numeru na numer czasopismo stawało się coraz nudniejsze i bardziej ogólnikowe. Na jesieni 1810 roku Lascelles znalazł sposób, by zostać jego współredaktorem. „Przyjaciele Angielskiej Magii” byli w czołówce pism najpowszechniej prenumerowanych w królestwie, co oznaczało sporo pracy. Dodatkowo Lascelles pisał o magii nowoczesnej do innych periodyków i gazet, doradzał rządowi w sprawach polityki magicznej, niemal codziennie składał wizyty panu Norrellowi, a w wolnym czasie studiował historię i teorię magii.

Trzeciego dnia po wizycie Strange’a u pani Bullworth Lascelles ciężko pracował w swojej bibliotece nad najświeższym numerem „Przyjaciół Angielskiej Magii”. Choć minęło już południe, nie znalazł czasu, by się ogolić i ubrać, i siedział teraz w płaszczu kąpielowym wśród stosu książek, papierów, talerzy śniadaniowych i filiżanek. Brakowało mu pewnego listu, więc postanowił go poszukać. Kiedy wszedł do salonu, ze zdumieniem ujrzał, że nie jest sam.

— Och, to ty — powiedział.

Nieszczęsny osobnik, który kulił się na fotelu przy kominku, uniósł głowę.

— Twój sługa poszedł cię szukać, by mnie zaanonsować — oznajmił.

— Ach! — Lascelles zamilkł, najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć. Usiadł w fotelu naprzeciwko Drawlighta, oparł głowę na rękach i uważnie popatrzył na gościa.

Twarz Drawlighta była blada, oczy wydawały się zapadnięte. Miał na sobie zakurzony frak, byle jak wyczyszczone buty, nawet nieco wymiętą koszulę.

— Uważam, że postąpiłeś bardzo nieuprzejmie, przyjmując zapłatę za wpędzenie mnie w ruinę, kalectwo i szaleństwo — odezwał się w końcu Lascelles. — I to od Marii Bullworth! Zupełnie nie rozumiem, czemu się tak piekli, przecież nic się nie działo bez jej zgody. Nie zmuszałem jej do ślubu z Bullworthem. Po prostu zaproponowałem jej ucieczkę, kiedy już nie mogła znieść jego widoku. Czy rzeczywiście nalegała, by Strange pokarał mnie trądem?

— Och, pewnie tak — westchnął Drawlight. — Sam nie wiem. Ani przez chwilę nic ci nie groziło. Siedzisz tu, bogaty, zdrowy i zadowolony jak zawsze, a ja jestem największym nieszczęśnikiem w całym Londynie. Nie spałem od trzech dni. Tego ranka ręce drżały mi tak bardzo, że ledwie zawiązałem krawat. Nie masz pojęcia, jak upokarza mnie wychodzenie w takim stanie. Chociaż i tak nikt mnie nie przyjmuje, więc co za różnica. Zatrzaśnięto mi przed nosem wszystkie drzwi w Londynie. Ty jeden mnie przyjąłeś. — Umilkł. — Nie powinienem ci tego mówić.

Lascelles wzruszył ramionami.

— Czegoś tu nie rozumiem — powiedział. — Jak mogłeś wierzyć, że tak idiotyczny plan się nie wyda?

— Wcale nie był idiotyczny! Wręcz przeciwnie, bardzo starannie selekcjonowałem… klientów. Maria Bullworth żyje z dala od towarzystwa. Gatcombe i Tantony to piwowarzy! Z Nottinghamu! Kto mógł przewidzieć, że kiedykolwiek spotkają Strange’a?

— A panna Gray? Arabella Strange poznała ją w domu lady Westby na Bedford Square.

Drawlight westchnął.

— Panna Gray ma osiemnaście lat, mieszkała ze swymi opiekunami w Bedford. Zgodnie z testamentem swego ojca musiała uwzględniać ich wolę aż do trzydziestego szóstego roku życia. Oni zaś nienawidzili Londynu i byli zdecydowani nigdy nie opuszczać Whitby. Niestety, oboje się przeziębili, zmarli nieoczekiwanie dwa miesiące temu, a ta paskudna dziewczyna natychmiast wyruszyła do stolicy. — Drawlight urwał i nerwowo oblizał usta. — Czy Norrell jest wściekły?

— Ponad wszelką miarę — odparł Lascelles cicho. Drawlight jeszcze bardziej skulił się w fotelu.

— Co zrobią?

— Nie mam pojęcia. Skoro wszyscy już wiedzą o twoim wybryku, najlepiej będzie przez pewien czas trzymać się z dala od Hanover Square. Słyszałem od admirała Summerhayesa, że Strange chciał cię wyzwać na pojedynek…

Drawlight krzyknął cicho z przestrachem.

— …ale Arabella nie pochwala pojedynków, więc nic z tego nie wyszło.

— Norrell nie ma prawa się na mnie wściekać! — wybuchnął Drawlight. — Wszystko zawdzięcza właśnie mnie! Sztuka magiczna to jedno, ale gdybym ja nie przedstawił go innym, nikt by o nim nie usłyszał. Nie mógł się wtedy beze mnie obyć, teraz też nie może.

— Tak sądzisz?

Drawlight szeroko otworzył ciemne oczy i dotknął palcami warg, jakby miał ochotę ukoić nerwy obgryzaniem paznokci. Zauważywszy, że wciąż ma na sobie rękawiczki, szybko cofnął rękę.

— Wieczorem znowu zajdę — powiedział. — Będziesz w domu?

— Och, zapewne! Co prawda obiecałem łady Blessington, że odwiedzę jej salon, ale wątpię, czy tam pójdę. Mamy duże opóźnienie z „Przyjaciółmi”. Norrell dręczy nas sprzecznymi poleceniami.

— Tyle pracy! Mój biedny Lascellesie! To ci na pewno nie na rękę. Co za tyran z tego starca!

Po wyjściu Drawlighta Lascelles wezwał sługę.

— Za godzinę wychodzę, Emerson. Każ Wallisowi wszystko przygotować. A, i jeszcze coś! Pan Drawlight wyraził chęć powrotu dzisiejszego wieczoru. Jeśli przyjdzie, pod żadnym pozorem go nie wpuszczaj.


Gdy obaj panowie prowadzili pogawędkę, Norrell, Strange i John Childermass zebrali się w bibliotece na Hanover Square, by przedyskutować zdradę Drawlighta. Pan Norrell siedział w milczeniu, spoglądając w ogień, podczas gdy Childermass opisywał Strange’owi, jak w Twickenhamie odkrył jeszcze jedną ofiarę szubrawca — niemłodego dżentelmena nazwiskiem Palgrave. Dał on Drawlightowi dwieście gwinei za przywrócenie młodości i wydłużenie życia o kolejne osiemdziesiąt lat.

— Zapewne nigdy się nie dowiemy, ile osób zapłaciło Drawlightowi w przekonaniu, że zlecają panu odprawianie czarnej magii — ciągnął Childermass. — Zarówno pan Tantony, jak i panna Gray byli mamieni członkostwem w organizacji magów, która wedle słów Drawlighta miała wkrótce powstać. Przyznam, że niezbyt dobrze pojmuję, o co chodziło.

Strange westchnął.

— Jak przekonać ludzi, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego? Powinniśmy coś zrobić, ale przyznaję, że nie mam pojęcia co.

— W ostatnich dniach bardzo głęboko zastanawiałem się nad tą sprawą — przemówił nagle pan Norrell. — Właściwie nie myślałem o niczym innym i doszedłem do wniosku, że musimy przywrócić Ławę Pięciu Smoków[92].

Zapadła cisza.

— Proszę o wybaczenie. Czy powiedział pan „Ława Pięciu Smoków”? — zapytał Strange po chwili.

Pan Norrell skinął głową.

— Jestem przekonany, że tego niegodziwca powinna sądzić Ława Pięciu Smoków. Jest winien fałszywej magii i złych dążności. Na szczęście średniowieczne prawo nie zostało nigdy anulowane.

— Średniowieczne prawo nakazuje, by w Ławie Pięciu Smoków zasiadało dwunastu magów — prychnął Strange. — W Anglii nie ma dwunastu magów. Doskonale pan o tym wie. Jest dwóch.

— Możemy znaleźć innych — powiedział pan Norrell.

Strange i Childermass popatrzyli na niego ze zdumieniem. Pan Norrell miał dość przyzwoitości, by się nieco speszyć faktem, że właśnie zaprzeczył wszystkiemu, co utrzymywał przez ostatnich siedem lat. Mimo to ciągnął niezrażony:

— Jest przecież lord Portishead i ten ciemnowłosy człowieczek z Yorku, który nie podpisał umowy. To już dwóch, a nie mam wątpliwości — tu zerknął na Childermassa — że znalazłbyś ich więcej, gdybyś się do tego przyłożył.

Childermass otworzył usta, zapewne chcąc zauważyć, że wszyscy magowie, których odszukał dla pana Norrella, już nie są magami, gdyż pan Norrell przejął ich zbiory, odmówił im prawa do wykonywania zawodu, nakazał podpisać podstępne umowy albo zniszczył ich w jeszcze inny sposób.

— Proszę mi wybaczyć, ale kiedy mówiłem, że powinniśmy coś zrobić, miałem na myśli na przykład ogłoszenie w gazecie — oświadczył Strange. — Bardzo wątpię, czy lord Liverpool i ministrowie pozwoliliby nam przez wzgląd na jednego człowieka ożywić gałąź angielskiego prawa, które nie obowiązuje już od ponad dwustu lat. Nawet gdyby byli skłonni na to przystać, moim zdaniem dwunastu magów oznacza dwunastu magów praktykujących. Zarówno lord Portishead, jak i John Segundus to magowie teoretycy. Poza tym bardzo prawdopodobne, że Drawlighta wkrótce oskarżą o oszustwo, fałszerstwo, kradzież i sam jeszcze nie wiem o co. Nie rozumiem, jaką przewagę ma Ława Pięciu Smoków nad sądem powszechnym.

— Wyrok sądu powszechnego będzie zupełnie nieprzewidywalny! Sędzia nie ma przecież pojęcia o magii. Ogrom przestępstw tego człowieka nie zostanie dostrzeżony. Mówiłem o jego zbrodniach przeciwko angielskiej magii, przeciwko mnie. Ława Pięciu Smoków słynęła z surowości. Uważam, że dla naszego dobra Drawlighta powinno się powiesić.

— Powiesić!

— O tak. Zamierzam doprowadzić do egzekucji. Myślałem, że właśnie o tym rozmawiamy. — Pan Norrell kilkakrotnie zamrugał.

— Drogi panie, jestem zły na tego człowieka tak samo jak pan. Jest pozbawiony skrupułów. Kłamliwy. Uosabia wszystko, czego nienawidzę. Ale nie stanę się przyczyną niczyjej śmierci. Byłem na Półwyspie Iberyjskim, widziałem umierających ludzi.

— Zaledwie dwa dni temu chciał go pan wyzwać na pojedynek!

— To coś zupełnie innego! — Strange posłał mu gniewne spojrzenie.

— Tak czy owak, uważam, że jest pan równie winny jak Drawlight! — wykrzyknął pan Norrell.

— Ja? — spytał Strange zaskoczony. — Dlaczego? Co takiego, zrobiłem?

— Doskonale pan wie, o co mi chodzi! Co pana podkusiło, by udać się na Królewskie Trakty? Samotnie, bez żadnych przygotowań! Chyba nie sądził pan, że temu przyklasnę? Pańskie uczynki tamtej nocy zaszkodziły magii w takim samym stopniu jak postępowanie tego człowieka, a może nawet bardziej! Ludzie nigdy nie mieli dobrego zdania o Christopherze Drawlighcie, więc nikt się nie zdziwił, gdy okazał się niegodziwcem. Ale wszyscy znają pana jako mojego ucznia! Jest pan drugim magiem w tym kraju! Ludzie pomyślą, że pochwalam pańskie postępowanie. Uznają, że to część mojego planu ożywienia angielskiej magii!

Strange popatrzył na swego nauczyciela.

— Zapewniam pana, że absolutnie nie życzyłbym sobie, by moje zachowanie pana kompromitowało. Łatwo jednak temu zaradzić. Jeśli się rozejdziemy, każdy z nas będzie mógł działać na własną rękę.

Pan Norrell wydawał się zaskoczony. Zerknął na Strange’a, potem odwrócił wzrok i wymamrotał cicho, że nie o to mu chodziło i że pan Strange chyba to rozumie.

— Mam nadzieję, że pan Strange okaże mi wyrozumiałość. — Odchrząknął. — Mam nadzieję, że panu Strange’owi zależy na angielskiej magii i zniesie moje narzekania. Wie, jak ważne jest to, żebyśmy przemawiali i działali razem dla dobra angielskiej magii. Jeszcze za wcześnie, by narażać ją na podmuchy przeciwnych wiatrów. Jeśli pan Strange i ja zaczniemy przeczyć sobie w ważnych sprawach, wątpię, czy angielska magia przetrwa.

Zapadła cisza. Strange podniósł się z fotela i złożył panu Norrellowi sztywny ukłon. Następne minuty były bardzo niezręczne. Pan Norrell wyglądał tak, jakby miał ochotę coś powiedzieć, jednak zupełnie nie wiedział co. Tak się złożyło, że nowe dzieło lorda Portisheada, Rozprawa o niesłychanym odrodzeniu angielskiej magii, właśnie przybyło od drukarza i leżało na stoliczku. Pan Norrell sięgnął więc po książkę.

— Znakomite dziełko! Jak bardzo lord Portishead jest oddany naszej sprawie! Po takim kryzysie trudno komuś zaufać, ale wydaje mi się, że zawsze możemy polegać na lordzie Portisheadzie!

Wręczył Strange’owi książkę. Strange z rozmysłem zaczął przerzucać jej stronice.

— Zrobił wszystko, o co go prosiliśmy. Dwa obszerne rozdziały pełne ataków na Króla Kruków i niemal żadnej wzmianki o elfach. Jeśli dobrze pamiętam, pierwsza wersja zawierała długi opis magii Króla Kruków.

— Istotnie — przytaknął pan Norrell. — Przed pana poprawkami książka była bezwartościowa. Gorzej niż bezwartościowa — niebezpieczna! Te długie godziny jednak, które pan z nim spędził, kierując jego opiniami, zrodziły owoce! Jestem z tego niesłychanie zadowolony.

Kiedy Lucas przyniósł tacę z herbatą i ciasteczkami, obaj magowie zachowywali się jak dawniej (choć może Strange był nieco bardziej milczący niż zazwyczaj). Kłótnia wydawała się zażegnana.

Tuż przed wyjściem Strange zapytał, czy może pożyczyć książkę lorda Portisheada.

— Naturalnie! — wykrzyknął pan Norrell. — Proszę ją sobie zatrzymać! Mam jeszcze kilka egzemplarzy.

Mimo wszystkich argumentów Strange’a i Childermassa pan Norrell nie potrafił zrezygnować z planu przywrócenia Ławy Pięciu Smoków. Im więcej o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że nie zazna spokoju, póki w Anglii nie powstanie stosowny sąd prawa magicznego. Czuł, że nie usatysfakcjonuje go żadna kara wymierzona Drawlightowi przez jakikolwiek inny organ prawa. Później tego samego dnia wysłał Childermassa do domu lorda Liverpoola, by wybłagał u niego kilkuminutowe spotkanie. Lord Liverpool przesłał wiadomość, że spotka się z panem Norrellem następnego dnia.

O wyznaczonej porze pan Norrell odwiedził premiera i wyłuszczył swój plan. Gdy skończył, lord Liverpool zmarszczył brwi.

— Ależ magiczne prawo przestało funkcjonować — oznajmił. — Nie ma prawników wyszkolonych w takich sądach. Kto poprowadzi sprawy? Kto osądzi oskarżonych?

— Ach! — Pan Norrell wyciągnął gruby plik papierów. — Cieszę się, że wasza lordowska mość zadaje te pytania. Przygotowałem dokument opisujący funkcjonowanie Ławy Pięciu Smoków. Niestety, niewiele o tym nam wiadomo, ale zasugerowałem sposoby, które pozwolą przywrócić to, co utraciliśmy. Posłużyłem się przykładem kościelnych sądów z Doctor’s Commons[93]. Jak wasza lordowska mość się przekona, przed nami wiele pracy.

Lord Liverpool zerknął na dokumenty.

— Zbyt wiele, drogi panie — oświadczył głucho.

— To konieczne, zapewniam pana. Niezbędne! Jak inaczej regulować magię? Jak inaczej mamy strzec się niegodziwych magów i ich sług?

— Jakich niegodziwych magów? Jest tylko pan i pan Strange.

— To prawda, ale…

— Czy w tej chwili czuje się pan szczególnie niegodziwy? Czy istnieje paląca potrzeba, by rząd Wielkiej Brytanii tworzył oddzielny organ prawa do kontrolowania pańskich występnych skłonności?

— Nie, ja…

— A może to pan Strange wykazuje silną inklinację do mordowania oraz okaleczania bliźnich, tudzież kradzieży?

— Nie, lecz…

— Wobec tego zostaje nam tylko ten pan Drawlight, a jeśli się nie mylę, on nie jest magiem.

— Jednak jego zbrodnie podlegają paragrafom prawa magicznego. Powinien być sądzony przez Ławę Pięciu Smoków, to odpowiednia instytucja. Oto lista jego przewinień. — Pan Norrell położył przed premierem następny dokument. — Proszę bardzo! Fałszywa magia, złe dążności i szkodliwa pedagogia. Żaden zwykły sąd sobie z tym nie poradzi.

— Bez wątpienia. Ale jak już zauważyłem, nie ma nikogo, kto mógłby go sądzić.

— Gdyby tylko wasza lordowska mość zechciał rzucić okiem na czterdziestą drugą stronę moich notatek. Proponuję zatrudnienie sędziów, adwokatów i prokuratorów z Doctor’s Commons. Mógłbym im wyjaśnić podstawy prawa taumaturgicznego. To zajmie mniej więcej tydzień, Mogę też przydzielić im swojego sługę, Johna Childermassa, na czas trwania procesu. Zna się na rzeczy, będzie interweniował, gdyby coś poszło nie tak.

— Co? Sędzia i prawnicy mają być pouczani przez powoda i jego sługę?! To wykluczone! Ten pomysł to obraza wymiaru sprawiedliwości!

Pan Norrell zamrugał.

— Ale jaką mogę mieć pewność, że inni magowie nie zakwestionują mojego autorytetu i nie będą mi się sprzeciwiać?

— Szanowny panie, żaden sąd nie powinien wynosić opinii jednego człowieka nad pozostałe! Ani w tej kwestii, ani w żadnej innej. Jeśli reszta magów ma odmienne zdanie niż pan, musi pan ich przekonać, dowieść wyższości swych wniosków, jak ja to robię w polityce. Musi pan polemizować, publikować i praktykować magię, uczyć się żyć tak jak ja — stawiając czoło nieustannej krytyce, sprzeciwom i cenzurze. Tak to się robi w Anglii, proszę pana.

— Ale…

— Bardzo mi przykro, dość już wysłuchałem. Koniec dyskusji. Rząd Wielkiej Brytanii jest pańskim dłużnikiem. Oddał pan krajowi niezwykłe przysługi. Każdy wie, jak bardzo pana cenimy, ale prosi pan o niemożliwe.

Wieść o oszustwie Drawlighta wkrótce się rozniosła i jak przewidział Strange, winą częściowo obarczono magów. W końcu Drawlight był ich bliskim kompanem. Ta historia okazała się doskonałym tematem dla karykaturzystów — opublikowano kilka poruszających rysunków. Na jednym z nich, autorstwa George’a Cruikshanka, pan Norrell zapewniał grupę wielbicieli o szlachetności angielskiej magii, podczas gdy na zapleczu Strange dyktował coś w rodzaju cennika służącemu, który pisał kredą na tablicy: „Za zabójstwo magią znajomka — dwadzieścia gwinei. Za zabójstwo bliskiego przyjaciela — czterdzieści gwinei. Za zabójstwo krewniaka — sto gwinei. Za zabójstwo małżonka — czterysta gwinei”. Na innej karykaturze, autorstwa Rowlandsona, modna dama wędruje ulicą, prowadząc na smyczy puchatego pieska. Spotyka znajomego, który krzyczy na widok zwierzątka: „Och! Pani Foulkes, jaka słodka psina”. „Tak — odpowiada pani Foulkes. — To pan Foulkes. Zapłaciłam panom Strange’owi i Norrellowi pięćdziesiąt gwinei za to, by mąż słuchał wszystkich mych życzeń. Oto skutek”.

Bez wątpienia karykatury i złośliwe wzmianki w gazetach wyrządziły sprawie angielskiej magii znaczną szkodę. Można teraz było magię rozpatrywać z całkiem innego punktu widzenia — nie jako najskuteczniejszą obronę narodu, lecz narzędzie niegodziwości i zazdrości.

A co z ludźmi, których skrzywdził Drawlight? Jaki był ich pogląd na całą sprawę? Bez wątpienia pan Palgrave — schorowany, kłótliwy staruszek, który życzył sobie żyć wiecznie, zamierzał oskarżyć Drawlighta o oszustwo, ale nie zdążył, gdyż następnego dnia niespodzianie umarł. Dzieci i spadkobierców pana Palgrave’a (znienawidzonego przez wszystkich) właściwie ucieszyła świadomość, że w ostatnich dniach staruszkowi towarzyszyły frustracja, smutek i rozczarowanie. Drawlight nie musiał się również obawiać panny Gray ani pani Bullworth. Przyjaciele i krewni panny Gray nie pozwoliliby jej się wmieszać w żałosną sprawę sądową, a życzenia pani Bullworth były tak niegodziwe, że w ich świetle to właśnie ona mogłaby wydać się winna; miała związane ręce. Pozostawali tylko Gatcombe i Tantony, piwowarzy z hrabstwa Nottingham. Jako człowiek interesu pan Gatcombe przede wszystkim przejął się odzyskaniem pieniędzy i wysłał po nie urzędników sądowych. Niestety, Drawlight nie mógł usatysfakcjonować pana Gatcombe’a, gdyż wszystko wydał znacznie wcześniej.

I tak oto dochodzimy do upadku Drawlighta. Choć uniknął stryczka, ponure przeznaczenie i tak objawiło się na zasnutym chmurami niebie jego egzystencji, by na czarnych skrzydłach sfrunąć ku niemu i go pokonać. Nigdy nie był majętny, wręcz przeciwnie. Zwykle żył na kredyt i z pożyczek. Czasem wygrywał pieniądze w jaskiniach hazardu, ale częściej zachęcał naiwniaków do gry, a kiedy (nieuchronnie) przegrywali, ujmował ich pod ramię i nie zamykając ust, prowadził do tego czy innego znajomego lichwiarza. „Nie mógłbym uczciwie polecić panu nikogo innego — mówił z powagą. — Wszyscy żądają potwornych odsetek, ale pan Buzzard bardzo się od nich różni. To taki sympatyczny staruszek. Nie potrafi spokojnie patrzeć, jak ktoś zmuszony jest do wyrzeczeń, podczas gdy on ma środki na pomoc. Moim zdaniem pożyczanie niewielkich sumek traktuje raczej jako działalność dobroczynną niż interes!” Za tę niezbyt ważną, niemniej istotną rolę we wpędzaniu młodych mężczyzn w długi Drawlight otrzymywał od lichwiarzy zapłatę — zazwyczaj cztery procent od odsetek z pierwszego roku za syna człowieka z ludu, sześć procent za syna wicehrabiego albo baroneta i dziesięć procent za syna earla lub księcia.

Wiadomość o jego hańbie krążyła po mieście. Krawcy, kapelusznicy i rękawicznicy, którym był winien pieniądze, zaczęli z niepokojem żądać zapłaty. Długi, które, jak przypuszczał, miały być odroczone o następne cztery lata albo i pięć, nagle trzeba było natychmiast uregulować. Mężczyźni o grubo ciosanych rysach i uzbrojeni w pałki bębnili mu do drzwi. Kilka osób radziło mu jak najszybciej wyjechać za granicę, ale Drawlight nie mógł uwierzyć, że przyjaciele tak szybko się od niego odsunęli. Sądził, że pan Norrell zmięknie, a Lascelles, jego najdroższy przyjaciel Lascelles, pomoże. Wysłał im obu pełne szacunku listy z prośbą o natychmiastową pożyczkę w wysokości czterystu gwinei. Pan Norrell nie odpowiedział, a Lascelles napisał tylko, że z zasady nigdy nie pożycza pieniędzy. We wtorkowy poranek Drawlighta aresztowano za długi i w piątek był już osadzony w więzieniu Sądu Ławy Królewskiej.

Wieczorem, pod koniec listopada, mniej więcej tydzień po tych wydarzeniach, Strange i Arabella siedzieli w salonie na Soho Square. Arabella pisała list, a Strange z roztargnieniem wyrywał sobie włosy i gapił się przed siebie. Nagle wstał i wyszedł z pokoju.

Wrócił po godzinie z naręczem kartek pokrytych zapiskami.

Arabella uniosła wzrok.

— Myślałam, że skończyłeś artykuł do „Przyjaciół Angielskiej Magii” — zauważyła.

— To nie jest artykuł do „Przyjaciół Angielskiej Magii”. To recenzja książki Portisheada.

— Nie możesz recenzować książki, którą sam pomagałeś napisać. — Arabella zmarszczyła brwi.

— Owszem, mogę. W pewnych okolicznościach.

— Coś podobnego! A cóż to za okoliczności?

— Zamierzam ujawnić, że to odrażająca książka, niegodziwe oszustwo i występek przeciwko narodowi brytyjskiemu.

Arabella spojrzała uważnie na męża.

— Jonathanie — powiedziała w końcu.

— To naprawdę odrażająca książka.

Wręczył jej kartki, a ona zabrała się do lektury. Zegar nad kominkiem wybił dziewiątą, Jeremy przyniósł herbatę i kanapki. Kiedy Arabella skończyła czytać, westchnęła.

— Co zamierzasz zrobić?

— Sam nie wiem. Chyba to opublikuję.

— Ale co z biednym lordem Portisheadem? Gdyby napisał w książce nieprawdę, wtedy rzecz jasna ktoś powinien mu to wytknąć. Ale dobrze wiesz, że napisał to wszystko, bo mu kazałeś. Poczuje się wykorzystany.

— Zgoda! Od początku do końca pomysł był chybiony — oznajmił Strange niefrasobliwie. Upił odrobinę herbaty i ugryzł kawałek tosta. — Ale nie o to chodzi. Czy powinienem pozwalać, by sympatia dla Portisheada powstrzymała mnie od ujawnienia prawdy? Wątpię. A ty jak sądzisz?

— Ale czy to musisz być ty? — zapytała z nieszczęśliwą miną. — Dla tego biedaka to będzie potworny cios.

Strange zmarszczył brwi.

— Naturalnie, że to muszę być ja. A niby kto? Obiecuję ci jednak, że go przeproszę, kiedy tylko nadarzy się odpowiednia okazja.

Arabella musiała się tym zadowolić.

Tymczasem Strange zastanawiał się, do kogo wysłać recenzję. Jego wybór padł na pana Jeffreya, redaktora „The Edinburgh Review” w Szkocji. „The Edinburgh Review”, jak zapewne pamiętasz, czytelniku, to radykalny dziennik pochwalający polityczne reformy, emancypację katolików i żydów oraz wszystkie te rzeczy, których nie akceptował pan Norrell. W konsekwencji pan Jeffrey widział recenzje oraz artykuły na temat odrodzenia angielskiej magii w konkurencyjnych czasopismach, sam jednak nie otrzymywał do druku żadnych tego typu tekstów. Naturalnie z zachwytem przyjął recenzję Strange’a. Wcale się nie przejmował jej zdumiewającą i rewolucyjną treścią, gdyż właśnie takie rzeczy lubił najbardziej. Natychmiast napisał do Strange’a, zapewniając go, że opublikuje jego tekst jak najszybciej. Kilka dni później wysłał mu w prezencie haggis (rodzaj szkockiego puddingu).

Rozdział szesnasty Z „The Edinburgh Review” styczeń 1815

ART. XIII.

Rozprawa o niesłychanym odrodzeniu angielskiej magii. Autor JOHN WATERBURY, lord PORTISHEAD. Zawiera również opis magii, odprawianej pod koniec wojny na Półwyspie Iberyjskim: autor JONATHAN STRANGE, mag na służbie u Jaśnie Oświeconego Księcia WELLINGTONA. Londyn, 1814. John Murray.

Jako ceniony i zaufany pomocnik pana NORRELLA oraz przyjaciel pana STRANGE’A, lord PORTISHEAD jest odpowiednią osobą do spisania historii niedawnych magicznych zdarzeń, znajdował się bowiem w samym centrum wielu z nich. Każde z osiągnięć panów NORRELLA oraz STRANGE’A omawiano na łamach gazet i przeglądów, lecz czytelnicy lorda1 PORTISHEADA lepiej pojmą istotę zagadnienia dzięki temu, iż zostanie im ono zaprezentowane w całej złożoności.

Najbardziej entuzjastyczni wielbiciele pana NORRELLA twierdzą, że przybył on do Londynu wiosną 1807 roku jako wszechstronnie wykształcony, największy mag Anglii oraz fenomen epoki, lecz z opisu lorda PORTISHEADA jasno wynika, że zarówno NORRELL, jak i STRANGE zaczynali na o wiele słabszych pozycjach. Lord PORTISHEAD nie ukrywa ani niepowodzeń, ani sukcesów obydwu magów. W rozdziale piątym znajduje się tragikomiczny opis ich długotrwałego sporu z KONNICA, który rozpoczął się w 1810 roku, kiedy to jeden z generałów wpadł na oryginalny pomysł, by konie kawaleryjskie zastąpić jednorożcami. Pomysłodawca liczył na to, że żołnierze dzięki temu będą przeszywali rogami serca Francuzów. Niestety, tego znakomitego planu nie wcielono w życie, panowie NORRELL i STRANGE nie widzieli bowiem na oczy ani jednego jednorożca, nie mówiąc już o takiej ich liczbie, która zaspokoiłaby potrzeby kawalerii.

Bardziej kontrowersyjna jest druga część książki jego lordowskiej mości, w której rezygnuje on z opisu i zaczyna wykładać zasady, mające na celu ustalenie, co jest, a co nie jest godną szacunku angielską magią — innymi słowy, pisze o tym, co należy zwać białą, a co czarną magią. W tej kwestii autor nie ma nic nowego do powiedzenia. Gdyby czytelnik rzucił okiem na wypowiedzi współczesnych komentatorów magii, dostrzegłby zdumiewającą jednomyślność opinii. Wszyscy oni opowiadają tę samą historię i bez wyjątku powtarzają takie same argumenty, z których wyciągają wnioski.

Chyba nadszedł czas zadać sobie pytanie, dlaczego tak właśnie ma być. W każdej innej gałęzi wiedzy nasze rozumienie pogłębiają racjonalne spory i debaty. Różne są poglądy na prawo, teologię, historię i nauki ścisłe. Dlaczego zatem w dziedzinie magii nie słyszymy nic nowego poza tymi samymi wyświechtanymi argumentami? Można zacząć się zastanawiać, po co w ogóle głosić swoje poglądy, skoro najwyraźniej wszyscy są przekonani do jednej tylko prawdy. Ta przerażająca monotonia jest szczególnie widoczna w najnowszych opisach HISTORII ANGIELSKIEJ MAGII, które przy każdym powtórzeniu stają się coraz bardziej dziwaczne.

Osiem lat temu ten sam autor wydał Dziecięce lata Króla Kruków, jedną z najdoskonalszych pozycji w swojej dziedzinie. Opisuje ona tajemnicę i cudowność magii JOHNA USKGLASSA. Dlaczego zatem autor udaje, że wierzy, iż prawdziwa angielska magia rozpoczęła się w szesnastym wieku wraz z MARTINEM PALE’EM? W rozdziale szóstym Rozprawy o niesłychanym odrodzeniu angielskiej magii oznajmia, że PALE świadomie postanowił oczyścić angielską magię z jej mroczniejszych elementów. Nie próbuje on przedstawiać jakichkolwiek dowodów na potwierdzenie tej nadzwyczajnej tezy — co zresztą nie ma znaczenia, gdyż żadne dowody nie istnieją.

Zgodnie z obecnymi poglądami lorda PORTISHEADA tradycja zapoczątkowana przez PALE’A została udoskonalona i dopracowana przez HICKMANA, LANCHESTERA, GOUBERTA, BELASISA i innych (nazywanych magami ARGENTAMI), a kontynuują ją panowie NORRELL i STRANGE. Autor Rozprawy… głosi, że panowie STRANGE i NORRELL ciężko pracowali, by nastąpił dalszy rozkwit tradycji. Rzecz ma się jednak zupełnie inaczej, MARTIN PALE oraz magowie ARGENCI nigdy nie pragnęli kłaść podwalin angielskiej magii. W każdym zapisanym przez nich zaklęciu, w każdym przelanym na papier słowie usiłowali odtworzyć chwalebną magię swych przodków (tych, których nazywamy magami złotego wieku lub AUREATAMl): THOMASA GODBLESSA, RALPHA STOKESEYA, KATARZYNY z WINCHESTERU oraz, przede wszystkim, JOHNA USKGLASSA. MARTIN PALE był zagorzałym wielbicielem sztuki tych magów. Nigdy nie przestał żałować, że urodził się dwieście lat za późno.

Jednym z najbardziej niezwykłych zjawisk związanych z odrodzeniem angielskiej magii jest stosunek magów do JOHNA USKGLASSA. Można odnieść wrażenie, że jego nazwisko przywołuje się obecnie tylko po to, by obrzucić go inwektywami. A gdyby tak DAVY i pan FARADAY, a wraz z nimi inni nasi wielcy przedstawiciele świata nauki, czuli się zobowiązani rozpoczynać swe wykłady od wyrażenia pogardy i nienawiści do ISAACA NEWTONA? Albo gdyby nasi wybitni medycy poprzedzali ogłoszenie każdego nowego odkrycia w medycynie opisem niegodziwości WILLIAMA HARVEYA?

Lord PORTISHEAD poświęca długi rozdział książki próbom udowodnienia, że wbrew obiegowej opinii JOHN USKGLASS nie jest twórcą angielskiej magii, bowiem jeszcze przed jego narodzinami na tych wyspach żyli magowie. Tego nie neguję. Jednak stanowczo sprzeciwiam się twierdzeniom, jakoby przed JOHNEM USKGLASSEM W Anglii istniała jakakolwiek tradycja magii.

Przyjrzyjmy się bliżej tym wcześniejszym magom, wokół których PORTISHEAD robi tyle szumu. Kim byli? Jeden z nich to JÓZEF Z ARYMATEI, mag, którzy przybył z Ziemi Świętej i zasadził magiczne drzewo, mające chronić Anglię przed niebezpieczeństwem. Jeśli się nie mylę, nie pozostał na wyspie na tyle długo, by swe umiejętności przekazać jej mieszkańcom, MERLIN to mag, który po kądzieli był Walijczykiem, a po mieczu — obywatelem Piekła, więc niespecjalnie pasuje do szanowanej angielskiej magii, tak miłej sercom lorda PORTISHEADA oraz panów NORRELLA i STRANGE’A. A kim byli uczniowie i następcy MERLINA? Nie sposób wymienić choćby jednego. Nie, tym razem powszechne mniemanie jest słuszne: magia na długo znikła z tych wysp, a powróciła dopiero wraz z JOHNEM USKGLASSEM, który przybył z Faerie i na północy Anglii ustanowił własne królestwo.

Tu lord PORTISHEAD zdaje się zdradzać pewne wątpliwości, a na wypadek gdyby jego argumenty nie przekonały czytelników, próbuje udowodnić, że magia JOHNA USKGLASSA była z gruntu niegodziwa. Żadną miarą nie da się jednak powiedzieć, że wybrane przez niego przykłady potwierdzają tę konkluzję. Zapoznajmy się z niektórymi.

Każdy słyszał o czterech magicznych lasach otaczających Newcastle, stolicę królestwa JOHNA USKGLASSA. Nosiły one nazwy: Duży Tom, Cytadela Asmodyego, Mały Egipt i Dar Świętego Seria. Lasy wędrowały z miejsca na miejsce i słynęły z tego, że od czasu do czasu pożerały ludzi przybywających z zamiarem skrzywdzenia mieszkańców miasta. Wizja lasów spożywających istoty ludzkie z całą pewnością wydaje się tajemnicza i potworna, niemniej brak dowodów, by współcześni JOHNA USKGLASSA tak właśnie ją postrzegali. Epoka nie należała do spokojnych; JOHN USKGLASS był średniowiecznym królem i postępował jak na takiego władcę przystało.

Często trudno ocenić moralność poczynań USKGLASSA, gdyż jego motywacja pozostaje nieodgadniona. Uznaje się go za najbardziej tajemniczego spośród wszystkich AUREATÓW. Nikt nie wie, dlaczego w 1138 roku doprowadził do zniknięcia z nieba Księżyca i czemu nakazał mu wędrować po wszystkich jeziorach i rzekach Anglii. Nie wiadomo, z jakiego powodu w 1202 roku pokłócił się z zimą i wygnał ją z królestwa, dzięki czemu przez cztery lata Anglia Północna cieszyła się bezustannym latem. Trudno również powiedzieć, dlaczego przez trzydzieści następujących po sobie nocy w maju i czerwcu 1345 roku wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci w królestwie śnili o tym, że wspólnie zebrali się na ciemnoczerwonej równinie pod jasnozłotym niebem, by wybudować wysoką czarną wieżę. Każdej nocy pracowali i rankiem budzili się kompletnie wyczerpani. Sen przestał ich nachodzić dopiero wtedy, gdy trzydziestej nocy ukończono budowę wieży i fortyfikacji. Wszystkie te historie — a szczególnie ostatnia — najwyraźniej świadczą o czymś ważnym, nie wiadomo jednak o czym. Pewna grupa uczonych rozważała możliwość, że wysoka czarna wieża znajdowała się w tej części Piekła, którą USKGLASS rzekomo wydzierżawił od LUCYFERA, a forteca była magowi potrzebna do prowadzenia wojny z jego wrogami w Piekle, MARTIN PALE miał jednak odmienną opinię. Uważał, że istnieje związek między budową wieży i pojawieniem się czarnej śmierci trzy lata później. Królestwo JOHNA USKGLASSA na północy Anglii w znacznie mniejszym stopniu ucierpiało wskutek epidemii niż jego południowy sąsiad, PALE wierzył, że wynikło to z faktu, iż USKGLASS zastosował bliżej nie określoną formę obrony przed chorobą.

Wedle autora Rozprawy o niesłychanym odrodzeniu angielskiej magii nie mamy powodu nawet się zastanawiać nad takimi kwestiami. Zdaniem pana NORRELLA i lorda PORTISHEADA nowoczesny mag nie powinien rozważać spraw, których nie potrafi do końca pojąć. Ja twierdzę, iż musimy badać te sprawy właśnie dlatego, że nie potrafimy ich do końca pojąć.

Angielska magia to osobliwa budowla, zamieszkana przez nas, magów. Wzniesiono ją na fundamencie stworzonym przez JOHNA USKGLASSA, a my na własną zgubę ignorujemy tę podstawę. Powinniśmy ją studiować i pojmować jej charakter, by wiedzieć, co wesprze, a czego nie. W przeciwnym razie pojawią się pęknięcia, które zaczną przepuszczać wiatry, wiejące nie wiadomo skąd. Korytarze zaprowadzą nas do miejsc, których nigdy nie zamierzaliśmy odwiedzać.

W podsumowaniu należy podkreślić, że książka lorda PORTISHEADA — choć zawierająca wiele znakomitych myśli — jest dobrym przykładem szalonej sprzeczności w samym sercu współczesnej angielskiej magii: nasi najwięksi magowie stale deklarują intencję wymazania z angielskiej magii wszelkich śladów istnienia JOHNA USKGLASSA, lecz jakże to w ogóle możliwe? Magia, którą stosujemy, jest magią JOHNA USKGLASSA.

Rozdział siedemnasty Dwaj magowie luty 1815

Ze wszystkich kontrowersyjnych artykułów w „The Edinburgh Review” ten był najbardziej kontrowersyjny. Pod koniec stycznia chyba każdy wykształcony obywatel, jak kraj długi i szeroki, już go przeczytał i wyrobił sobie o nim opinię. Choć artykułu nie podpisano, wszyscy znali autora. Rzecz jasna, z początku niektórzy nie mieli absolutnej pewności; wskazywali na fakt, że Strange jest w nim krytykowany równie mocno jak Norrell, może nawet mocniej. Ludzie ci uznani zostali przez swych przyjaciół za bardzo naiwnych. Czyż nie było powszechnie wiadomo, że Jonathan Strange to kapryśny, pełen sprzeczności człowiek, który mógłby napisać coś na własną szkodę? Czy autor artykułu nie deklarował, że jest magiem? Któż inny zatem mógłby to być? Kto inny przemawiałby z takim zdecydowaniem?

Kiedy pan Norrell przybył do Londynu, jego opinie wydawały się bardzo nowatorskie i wyjątkowo ekscentryczne, ludzie jednak zdążyli się do nich przyzwyczaić. Teraz pan Norrell zachowywał się jak typowy przedstawiciel swoich czasów, gdy twierdził, że magią, podobnie jak oceanami, powinni władać Anglicy. Należało zakreślić jej granice, a wszystko to, co wydawało się niezrozumiałe dla współczesnych dam i dżentelmenów — trzysta lat władzy Johna Uskglassa, dziwna, trudna historia naszych kontaktów z elfami — zwyczajnie pominąć. Strange postawił wszystko na głowie. Nagle zaistniała możliwość, że to, czego każdy Anglik dowiedział się w dzieciństwie na temat nieokiełznanej angielskiej magii, jest prawdą, i że John Uskglass w towarzystwie ludzi i elfów nadal przemierza dawno zapomniane ścieżki po drugiej stronie niebios i tęczy.

Zdaniem większości współpraca obu magów dobiegała końca. Po Londynie krążyła plotka, że Strange pojawił się na Hanover Square i że służba odprawiła go z kwitkiem. Kursowała też inna, sprzeczna z poprzednią pogłoska, a mianowicie że pan Norrell dniem i nocą przesiaduje w bibliotece. Czeka na swego ucznia i każe służącym co pięć minut wyglądać przez okno, by sprawdzili, czy pan Strange nadchodzi.

W niedzielny wieczór na początku lutego Strange odwiedził w końcu pana Norrella. Była to informacja pewna, bowiem dwaj dżentelmeni zmierzający do kościoła St George na Hanover Square zauważyli go na schodkach domu. Widzieli też, jak otwierają się drzwi, Strange mówi coś do sługi i zostaje natychmiast wpuszczony, jak ktoś od dawna oczekiwany. Znalazłszy się w kościele, obaj dżentelmeni natychmiast powiadomili znajomych w sąsiednich ławach o tym, co zobaczyli. Pięć minut później w świątyni zjawił się smukły młody człowiek o uduchowionym wyglądzie. Udając, że odmawia modlitwę, wyszeptał, że właśnie rozmawiał z kimś, kto wychylał się z okna na pierwszym piętrze domu tuż obok siedziby pana Norrella i kto podobno słyszał, jak pan Strange ciska gromy na swego mistrza i prawi mu kazanie. Dwie minuty później kościół obiegła informacja, że obaj magowie grożą sobie magiczną ekskomuniką. Rozpoczęła się msza, a kilkoro wiernych zerkało tęsknie na okna, jakby dziwiąc się, czemu w budynkach kościelnych otwory te zawsze umieszcza się tak wysoko. Rozległa się antyfona do muzyki organowej, ale niektórzy twierdzili później, że mimo to usłyszeli huk gromów — pewny znak magicznej ingerencji.

Wszystkie te domysły bardzo zaskoczyłyby obu magów. Stali bowiem w bibliotece pana Norrella, milcząc i patrząc na siebie podejrzliwie. Strange’a, który od kilku dni nie widział nauczyciela, zdumiała przemiana, jaka w nim zaszła. Na twarzy pana Norrella widać było zmęczenie, a ciało wydawało się skurczone, jakby starsze o dziesięć lat.

— Usiądziemy, drogi panie? — spytał Strange.

Zrobił krok w przód, a pan Norrell zmrużył oczy, zaskoczony tym nagłym ruchem. Zachowywał się tak, jakby oczekiwał ataku ze strony ucznia. Po chwili jednak odzyskał równowagę i usiadł. Strange także czuł się fatalnie. W ostatnich dniach wielokrotnie pytał sam siebie, czy miał prawo publikować recenzję, i wielokrotnie dochodził do wniosku, że tak. Uznał, że w takiej sytuacji najwłaściwszą postawą będzie pełna godności moralna wyższość, złagodzona przez nutę skruchy. Teraz jednak, gdy siedział w bibliotece pana Norrella, niełatwo mu było spojrzeć w oczy nauczycielowi. Jego wzrok padał na coraz to inną rzecz — porcelanową figurkę przedstawiającą doktora Martina Pale’a, gałkę u drzwi, własny kciuk i lewy but gospodarza.

Pan Norrell z kolei nie odrywał wzroku od twarzy Strange’a. Po chwili obaj przemówili jednocześnie:

— Po tym wszystkim, co pan dla mnie zrobił… — zaczął Strange.

— Sądzi pan, że jestem zły — wszedł mu pan Norrell w słowo.

Umilkli, a Strange skinął głową, dając panu Norrellowi do zrozumienia, żeby kontynuował.

— Sądzi pan, że jestem zły — powtórzył pan Norrell. — Ale nie jestem. Sądzi pan, że nie wiem, czemu pan to zrobił, ale wiem. Sądzi pan, że włożył w ten artykuł całe swoje serce i że teraz każdy w Anglii pana zrozumie. A cóż rozumieją? Nic. Ja rozumiałem pana, zanim napisał pan choćby słowo. — Umilkł, a jego twarz stężała, jakby chciał coś wyznać. — Napisał pan to dla mnie. Tylko dla mnie.

Strange otworzył usta, by zaprotestować. Po chwili zastanowienia doszedł jednak do wniosku, że to chyba prawda, milczał zatem.

— Naprawdę pan uważa, że nigdy nie czułem tej samej co pan… tęsknoty? — ciągnął pan Norrell. — Magia, którą stosujemy, jest magią Johna Uskglassa. Naturalnie że tak. A czymże by innym? Kiedyś, gdy byłem młody, zrobiłbym wszystko, zniósłbym wszystko, by go znaleźć i rzucić mu się do stóp. Usiłowałem go przywołać! Ha! Nieszczęsny młody głupiec — potraktować króla jak lokaja i żądać, by ze mną rozmawiał. Uważam za niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności, że nic mi z tego nie wyszło. Potem próbowałem odnaleźć go za pomocą starych zaklęć wyboru. Nawet nie zadziałały. Za młodu zmitrężyłem swoją magię na te poszukiwania. Przez dziesięć lat nie mogłem myśleć o niczym innym.

— Nigdy mi pan tego nie mówił. Pan Norrell westchnął.

— Chciałem pana uchronić przed powtórzeniem mego błędu. — Bezradnie uniósł ręce.

— Sam pan jednak twierdzi, że to się działo dawno temu, gdy był pan młody i niedoświadczony. Teraz stał się pan całkiem innym magiem, a i ja pochlebiam sobie, że nie jestem już zwykłym asystentem. Może spróbujemy ponownie?

— Nie sposób znaleźć tak potężnego maga, jeśli on sam nie chce zostać znaleziony — powiedział pan Norrell bezbarwnym głosem. — Szkoda zachodu na próby. Myśli pan, że jego obchodzi, co się dzieje z Anglią? Otóż nie. Opuścił nas już dawno temu.

— Opuścił? — Strange zmarszczył brwi. — To mocne słowo. Podejrzewam, że lata rozczarowań skłaniają człowieka do takich konkluzji. Ale jest wiele relacji osób, które widziały Johna Uskglassa długo po tym, jak podobno opuścił Anglię. Dziecko rękawicznika z Newcastle[94], farmer z hrabstwa York[95], baskijski marynarz[96]

Pan Norrell prychnął z irytacją.

— Przesądy i pogłoski! Nawet gdyby te historie były prawdziwe — a bardzo w to wątpię — nie rozumiem, jak niby ci ludzie mieliby rozpoznać Johna Uskglassa. Nie istnieją żadne jego portrety. Dziecko rękawicznika i baskijski marynarz wcale nie zidentyfikowali go jako Uskglassa. Widzieli człowieka w czarnym stroju, a inni wmówili im później, że był to John Uskglass. Ale tak naprawdę, to, czy wrócił i czy ktoś go widział, ma niewielkie znaczenie. Faktem jest, że kiedy porzucił tron i opuścił Anglię, zabrał z sobą to, co w naszej magii było najlepsze. Od tamtego dnia zaczęła podupadać. Z pewnością już tylko to wystarczy, by uznać go za naszego wroga. Zna pan chyba Kres magicznego lasu Watershippe’a[97]?

— Nie, nie znam — odparł Strange. Rzucił panu Norrellowi wymowne spojrzenie, które miało świadczyć o tym, że nie przeczytał księgi z wiadomych powodów. — Bardzo żałuję, że nie wspomniał pan o tym wszystkim wcześniej.

— Może niesłusznie tyle ukrywałem przed panem. — Pan Norrell splótł palce rąk. — Teraz jestem niemal pewien, że popełniłem błąd. Dawno temu uznałem jednak, że w interesie Wielkiej Brytanii należy całkowicie przemilczać te tematy, a stare nawyki trudno wykorzenić. Ale chyba widzi pan, jakie czeka nas zadanie? Pana i mnie? Magia nie może służyć królowi, którego nie obchodzi los kraju. Musimy wyrwać angielskich magów z zależności od niego. Powinni zapomnieć o Johnie Uskglassie, tak jak on zapomniał o nas.

— Nie — Strange zmarszczył brwi i pokręcił głową. — Mimo pańskich słów nadal wydaje mi się, że John Uskglass odpowiada za kształt angielskiej magii i że niebezpiecznie jest go ignorować. Być może okaże się, że popełniam błąd. To bardzo prawdopodobne. W kwestii tak istotnej dla angielskiej magii muszę jednak wyrobić sobie własną opinię. Proszę nie brać mnie za niewdzięcznika, drogi panie, ale moim zdaniem nasza współpraca dobiega końca. Wydaje mi się, że zbytnio się różnimy.

— Och! — wykrzyknął pan Norrell. — Wiem, że w kwestii temperamentu… — Machnął ręką. — Ale jakie to ma znaczenie? Przede wszystkim jesteśmy magami. Tylko to nas interesuje. Jeśli dziś opuści pan ten dom i pójdzie własną drogą, z kim będzie pan rozmawiał tak, jak rozmawiamy teraz? Z nikim. Zostanie pan sam. — I niemal błagalnym tonem wyszeptał: — Proszę tego nie robić!

Strange patrzył z zakłopotaniem na nauczyciela. Nie tego się spodziewał. Zamiast wzbudzić w magu wściekłość, recenzja najwyraźniej sprowokowała pana Norrella do wybuchu szczerości i pokory. W tym momencie powrót pod kuratelę pana Norrella wydał się Strange’owi zarówno rozsądny, jak i pożądany. Tylko duma i świadomość, że zaledwie kilka godzin wcześniej czuł coś całkiem innego, kazały mu powiedzieć:

— Przykro mi, drogi panie, ale od powrotu z Półwyspu Iberyjskiego czułem, że nie powinienem nazywać się pańskim uczniem. Miałem wrażenie, że odgrywam narzuconą sobie rolę. Nie chcę poddawać swoich artykułów pańskiej ocenie, by dokonywał w nich pan dowolnych zmian. Nie chcę głosić tego, w co już nie wierzę.

— Trzeba z tym publicznie skończyć — westchnął pan Norrell. Wychylił się i powiedział głośniej: — Proszę dać mi się prowadzić. Proszę obiecać, że niczego pan nie opublikuje, nic nie będzie pan mówił ani czynił, nim nie wyrobi pan sobie zdecydowanej opinii na ten temat. Niech mi pan wierzy, kiedy upieram się, że warto milczeć dziesięć, dwadzieścia, nawet pięćdziesiąt lat, jeśli na koniec człowiek ma satysfakcję, że powiedział to, co powinien. Milczenie i brak działania są panu nie w smak, dobrze o tym wiem. Ale obiecuję, że naprawię, co w mojej mocy. Nic pan nie straci. Jeśli kiedykolwiek miał pan powody uważać mnie za człeka niewdzięcznego, przekona się pan, że w przyszłości tak nie będzie. Opowiem wszystkim, jak wysoko pana cenię. Nie będziemy już nauczycielem i uczniem. Zostaniemy partnerami! W końcu ja nauczyłem się równie dużo od pana, jak pan ode mnie. Pan się zajmie najbardziej dochodowymi sprawami! Księgi… — Przełknął ślinę. — Księgi, które powinienem panu pożyczyć, a które ukrywałem, będą do pańskiej dyspozycji. Jeszcze dzisiaj pojedziemy do hrabstwa York, jeśli pan sobie życzy! Wręczę panu klucz do biblioteki i przeczyta pan tam, co tylko zechce. Ja… — Pan Norrell otarł dłonią czoło, jakby zdumiony własnymi słowami. — Nawet nie poproszę o sprostowanie recenzji. Niech już tak zostanie. Niech już tak zostanie. Z czasem obaj, pan i ja, odpowiemy na wszystkie postawione przez pana pytania.

Zapadła długa cisza. Pan Norrell z niepokojem wpatrywał się w twarz drugiego maga. Propozycja udostępnienia biblioteki nie przeszła bez echa. Przez dłuższą chwilę Strange bez wątpienia się wahał.

— Jestem zaszczycony, drogi panie — odparł w końcu. — Wiem, że zazwyczaj nie uznaje pan kompromisów. Uważam jednak, że powinienem podążyć własną drogą. Musimy się rozstać.

Pan Norrell zamknął oczy. W tej samej chwili drzwi się otworzyły. Lucas z drugim lokajem weszli z herbatą i podwieczorkiem.

— Chodźmy, drogi panie — westchnął Strange.

Dotknął ramienia nauczyciela, by pomóc mu się podnieść, a po chwili dwaj jedyni magowie Anglii po raz ostatni wypili wspólnie herbatę.

Strange wyszedł z domu na Hanover Square o wpół do dziewiątej. Widziało go kilka osób tkwiących w oknach na parterze. Inni, którzy nie mieli zamiaru zniżać się do podglądania, wysłali pokojówki i lokajów, by ci krążyli po placu. Nie wiadomo, czy Lascelles poszedł w ich ślady, jednak dziesięć minut po tym, jak Strange skręcił w Oxford Street, Lascelles zapukał do drzwi pana Norrella.

Pan Norrell wciąż siedział w fotelu w bibliotece i wpatrywał się w dywan.

— Poszedł? — zapytał Lascelles.

Pan Norrell nie odpowiedział. Lascelles usiadł.

— Jak przyjął nasze warunki? Nadal nie było odpowiedzi.

— Mistrzu? Powiedział mu pan, co postanowiliśmy? Powiedział pan, że jeśli nie zamieści sprostowania, będziemy zmuszeni ujawnić, co wiemy o czarnej magii w Hiszpanii? Ze pod żadnym pozorem nie przyjmie go pan na ucznia?

— Nie — odparł pan Norrell. — Nic takiego nie mówiłem.

— Ale…

— Nie ma znaczenia, co mu powiedziałem. — Pan Norrell westchnął głęboko. — Odszedł.

Lascelles przez chwilę milczał i z lekkim niesmakiem patrzył na maga. Pogrążony we własnych myślach pan Norrell w ogóle tego nie zauważył. W końcu Lascelles wzruszył ramionami.

— Miał pan rację od początku — mruknął. — W Anglii może być tylko jeden mag.

— Co pan ma na myśli?

— A to, że dwa to bardzo kłopotliwa liczba. Jeden może robić, co mu się żywnie podoba, sześciu się dogada. Dwóch zawsze będzie walczyło o palmę pierwszeństwa. Dwóch zawsze będzie miało na siebie baczenie. Świat będzie słuchał raz jednego, raz drugiego, niepewny, który ma rację. Wzdycha pan. Wie pan, że się nie mylę. Będziemy musieli uwzględniać Strange’a we wszystkich naszych planach — liczyć się z tym, co powie, co zrobi, obmyślać, jak mu się przeciwstawić. Często mi pan powtarzał, że to wybitny mag. Jego błyskotliwość była przydatna, gdy panu służyła. Teraz to już przeszłość. Prędzej czy później Strange wykorzysta swe talenty przeciwko panu. Od tej chwili musimy się zbroić przeciwko niemu. Mówię dosłownie. Magiczny geniusz Strange a jest wielki, ale środki materialne niewystarczające — w pewnym momencie zacznie wierzyć, że magowi wolno wszystko: włamywać się do czyjegoś domu, kraść bądź oszukiwać. — Lascelles wychylił się ku magowi. — Nie twierdzę, że jest tak zdeprawowany, by już odebrał panu własność, lecz jeśli nadejdzie dzień, w którym znajdzie się w potrzebie, wtedy jego niezdyscyplinowany umysł uzna, że naruszenie zaufania bywa usprawiedliwione. — Umilkł. — Zabezpieczył pan Hurtfew przed złodziejami? Zaklęcia maskujące?

— Zaklęcia maskujące nie zadziałają na Strange’a — warknął pan Norrell gniewnie. — Tylko przyciągną jego uwagę! Zaprowadzą go wprost do mych najcenniejszych ksiąg! Nie, nie, ma pan rację. — Westchnął. — Należy coś zrobić, muszę pomyśleć.

Dwie godziny po wyjściu Strange’a panowie Norrell i Lascelles opuścili Hanover Square w karecie pana Norrella. Towarzyszyło im trzech służących. Wszystko wskazywało na to, że udają się w długą podróż.

Następnego dnia Strange, kapryśny i niekonsekwentny jak zwykle, zaczął żałować rozstania z nauczycielem. W jego głowie wciąż rozbrzmiewały słowa pana Norrella dotyczące braku partnera do konwersacji. Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę. Był niemal pewien, że Norrell wyciągnął same niewłaściwe wnioski dotyczące Johna Uskglassa. Strange’owi przyszło do głowy mnóstwo nowych myśli na ten temat, a teraz cierpiał, gdyż nie miał z kim podzielić się nimi. Z braku bardziej odpowiedniego słuchacza poszedł na Harley Street, ponarzekać w obecności sir Waltera Pole’a.

— Od wczoraj przyszło mi do głowy z pięćdziesiąt rzeczy, które powinienem był mu powiedzieć. Teraz pewnie będę musiał zamieścić je w artykule albo recenzji. Najwcześniej opublikują ją w kwietniu, potem Norrell nakaże Lascellesowi albo Portisheadowi wydrukować polemikę, która ukaże się w czerwcu albo w lipcu. Pięć lub sześć miesięcy, nim się dowiem, co on na to! Bardzo kłopotliwy sposób toczenia sporu, wziąwszy pod uwagę, że jeszcze wczoraj mogłem po prostu pójść na Hanover Square i spytać go, co o tym myśli. No i z pewnością teraz nawet z daleka nie ujrzę ważnych ksiąg. A jak mag może egzystować bez ksiąg? Niech mi to ktoś wytłumaczy. To przypomina proszenie polityka, by doszedł do zaszczytów bez łapówek i protekcji.

Zamiast się obrazić za tę nieuprzejmą uwagę, sir Walter wspaniałomyślnie wziął poprawkę na irytację Strange’a. W dzieciństwie w szkole w Harrow zmuszano go do uczenia się historii magii (czego nie cierpiał) i teraz wysilał umysł, by sprawdzić, czy pamięta coś użytecznego. Odkrył, że niewiele — pomyślał z ironią, że cała ta wiedza wypełniłaby pół bardzo małego kieliszka do wina.

Zastanawiał się jeszcze chwilę, po czym powiedział:

— Król Kruków nauczył się wszystkiego o angielskiej magii bez pomocy ksiąg, gdyż wtedy nie było ich w Anglii. Może pójdziesz w jego ślady?

Strange rzucił mu lodowate spojrzenie.

— Król Kruków był ulubionym wychowankiem króla Oberona, który, poza innymi drobiazgami, zapewnił mu doskonałe magiczne wychowanie i podarował wielkie królestwo. Pewnie mógłbym zacząć snuć się po ustronnych zagajnikach i omszałych polanach, w nadziei, że adoptuje mnie jakiś elf królewskiego rodu, ale podejrzewam, że mogę się okazać nieco zbyt wysoki jak na ich gust. Sir Walter parsknął śmiechem.

— I co teraz zrobisz bez pana Norrella, który zajmował cię po całych dniach? Mam nakazać Robsonowi z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby zamówił u ciebie jakieś zaklęcie? W zeszłym tygodniu narzekał, że musi czekać, aż Norrell upora się ze zleceniami z admiralicji i Ministerstwa Skarbu.

— Naturalnie. Ale dopiero za dwa lub trzy miesiące. Jedziemy do domu, do Shropshire. Arabella i ja mamy ochotę odwiedzić nasze hrabstwo, a teraz, gdy nie musimy uzgadniać tego z panem Norrellem, nic nas już tu nie trzyma.

— Och! Chyba nie wyjeżdżacie natychmiast?

— Za dwa dni.

— Tak szybko?

— Czemu zbladłeś? Doprawdy, Pole, nie miałem pojęcia, że tak sobie cenisz moje towarzystwo!

— Wcale nie. Myślałem o lady Pole. To dla niej przykra wiadomość. Będzie tęskniła za przyjaciółką.

— No tak, tak — powiedział Strange, nieco zakłopotany. — Naturalnie.

Późnym rankiem Arabella złożyła pożegnalną wizytę lady Pole. Siedem lat cierpień nie odebrało piękności lady Pole, nie zmieniło też jej smutnego położenia. Jak zwykle była milcząca i obojętna na ból i przyjemności.

Nie poruszał jej ani chłód, ani uprzejmość. Spędzała dni przy oknie w weneckim salonie w domu na Harley Street. Nigdy nie zainteresowało jej żadne zajęcie, a odwiedzała ją jedynie Arabella.

— Szkoda, że pani wyjeżdża — westchnęła lady Pole, gdy Arabella przekazała jej nowiny. — Jak prezentuje się Shropshire?

— Cóż, nie będę obiektywna, ale moim zdaniem większość ludzi uważa Shropshire za piękne miejsce, pełne zielonych wzgórz, lasów i uroczych wiejskich ścieżek. Rzecz jasna, żeby to w pełni ocenić, należałoby poczekać do wiosny, ale nawet zimą widoki są niezwykłe. To bardzo romantyczne hrabstwo o szlachetnej historii. Na wzgórzach stoją ruiny zamczysk, zbudowanych przez Bóg wie kogo. Wszędzie leżą głazy… Często walczono o Shropshire — to przez bliskość Walii. Niemal każda dolina była niegdyś polem bitwy.

— Polem bitwy! — powtórzyła lady Pole. — Aż nazbyt dobrze wiem, jak to wygląda. Człowiek patrzy przez okno i co widzi? Wszędzie zgruchotane kości i przeżarte rdzą zbroje. Bardzo melancholijny widok! Mam nadzieję, że zbytnio pani nie przygnębi.

— Kości i zbroje? Ależ nie. Pani mnie nie zrozumiała. Bitwy stoczono wiele lat temu. Tam nic już nie ma — przynajmniej nic, co mogłoby mnie przygnębić.

— A jednak — ciągnęła lady Pole, niemal nie zwracając na nią uwagi — walki toczy się nieustannie, w takim czy innym miejscu. Dowiedziałam się w dzieciństwie od guwernera, że niegdyś w Londynie stoczono bardzo krwawą bitwę. Ludzie umierali w męczarniach, a miasto puszczono z dymem. Zawsze i wszędzie towarzyszą nam cienie minionych nieszczęść. Moim zdaniem nie ma większego znaczenia, czy pozostały po nich jakieś materialne ślady.

Coś w pokoju się zmieniło, zupełnie jakby zimne, szare, łopoczące skrzydła przeleciały nad ich głowami lub jakby ktoś przeszedł przez zwierciadła, rzucając wokół cień. Była to dziwna gra światła, którą Arabella często widywała w obecności lady Pole. Nie mając pojęcia, czemu to przypisać, doszła do wniosku, że dzieje się tak z powodu obecności wielu luster w pokoju.

Lady Pole zadrżała i ciaśniej otuliła się szalem. Arabella wzięła ją za rękę.

— Proszę się skupić na radośniejszych sprawach — szepnęła.

Lady Pole spojrzała na nią obojętnie. O wesołości miała takie samo pojęcie jak o lataniu.

Wobec tego Arabella wzięła na siebie ciężar konwersacji, w nadziei, że lady Pole przestanie myśleć o okropieństwach. Mówiła o nowych sklepach i ostatniej modzie. Opisała prześliczny jedwab w kolorze kości słoniowej, widziany w witrynie sklepu na Friday Street, i ozdóbki do turkusowych czepków, które pięknie pasowałyby do owego jedwabiu barwy kości słoniowej. Potem powtórzyła, co jej krawcowa sądzi o czepkach, następnie zaś opisała niezwykłą roślinę krawcowej na balkoniku za oknem. Roślina przez rok tak wyrosła, że całkiem zasłoniła okno piętro wyżej, w mieszkaniu wytwórcy świec. Potem przyszedł czas na opowieści o niezwykle wysokich roślinach, o Jasiu i łodydze fasoli, o olbrzymach na szczycie łodygi, o olbrzymach i olbrzymich okrutnikach, o Napoleonie Bonapartem i księciu Wellingtonie, o zasługach księcia w każdej sferze życia poza jedną i o wielkiej zgryzocie księżnej.

— Na szczęście ani pani, ani ja nigdy się nie dowiemy, co czuje żona, gdy jej mąż ogląda się za innymi kobietami — skończyła, lekko zadyszana.

— Pewnie nie — odparła lady Pole z lekkim powątpiewaniem.

To zirytowało Arabellę. Usiłowała brać poprawkę na dziwactwa lady Pole, ale trudno jej było wybaczyć damie zimny stosunek do męża. Arabella nie mogłaby tak często składać wizyt w domu na Harley Street, gdyby nie wiedziała, jak oddany małżonce jest sir Walter. Robił wszystko, by sprawić przyjemność lady Pole lub ulżyć jej w cierpieniu. Arabella ze ściśniętym sercem obserwowała, jak mizerną nagrodę otrzymywał za swe wysiłki. Lady Pole nie okazywała mu niechęci, po prostu najwyraźniej ledwie zdawała sobie sprawę z jego obecności.

— Och! Nie ma pani pojęcia, jakie to błogosławieństwo — oznajmiła Arabella. — Jedno z największych w życiu.

— Ale co takiego?

— Mężowska miłość.

Lady Pole wydawała się zdumiona.

— Tak, on mnie kocha — westchnęła w końcu. — Przynajmniej tak mówi. Ale co z tego wynika? Ta miłość nigdy mnie nie rozgrzała, gdy marzłam — a zawsze marznę, jak pani wie. Nigdy nie skróciła choćby o minutę tych długich, okropnych balów ani nie zatrzymała orszaku idącego długimi, ciemnymi, przerażającymi korytarzami. Nigdy nie uchroniła mnie przed żadną zgryzotą. Czy miłość pani męża ustrzegła panią przed czymkolwiek?

— Miłość pana Strange’a? — Arabella uśmiechnęła się do przyjaciółki. — Nie, nigdy. To raczej ja go wciąż chronię! To znaczy — dodała szybko, gdyż było jasne, że lady Pole jej nie rozumie — często spotyka ludzi, którzy żądają od niego czarów albo chcą, żeby uczył magii wnuka ich brata, albo wierzą, że znaleźli magiczny but, widelec czy inną bzdurę. Nie mają złych zamiarów, odnoszą się do niego z wielkim szacunkiem. Jonathan nie należy jednak do przesadnie cierpliwych osób, więc muszę go ratować z opresji, nim powie coś niestosownego.

Nadeszła pora, by Arabella zaczęła zbierać się do wyjścia. Ponieważ przez kilka najbliższych miesięcy nie miały się spotkać, chciała powiedzieć na odchodnym coś radosnego.

— Mam nadzieję, moja droga, że kiedy wrócę, będzie pani czuła się o wiele lepiej i być może znów dołączy do towarzystwa. Marzę, byśmy pewnego dnia spotkały się w teatrze lub na balu…

— Na balu! — powtórzyła lady Pole z przerażeniem. — Dlaczego pani to powiedziała? Obyśmy nigdy nie spotkały się na balu!

— Ciii! Ciii! Nie chciałam pani przygnębić. Zapomniałam, jak nienawidzi pani tańca. Proszę nie płakać! Proszę o tym nie myśleć, skoro to panią unieszczęśliwia!

Robiła, co mogła, by pocieszyć przyjaciółkę. Objęła ją, pocałowała w policzek, w głowę, pogłaskała po dłoni, przyniosła wodę lawendową. Nic nie pomogło. Przez kilka minut lady Pole rozpaczliwie szlochała. Arabella nie mogła zrozumieć, o co chodzi. Ale co tu było do rozumienia? Przecież choroba lady Pole polegała właśnie na tym, że przerażały ją błahostki, unieszczęśliwiały drobiazgi. Arabella zadzwoniła po pokojówkę. Dopiero po jej przyjściu lady Pole wzięła się w garść.

— Nie rozumie pani, co powiedziała! — krzyknęła. — Oby pani nigdy tego nie pojęła. Postaram się raz jeszcze panią przestrzec. Wprawdzie to daremny trud, jednak spróbuję. Proszę posłuchać, droga, droga pani. Proszę słuchać, jakby od tego zależało pani zbawienie!

Arabella starała się przywołać wyraz wielkiego skupienia na twarzy. Na próżno jednak. Znów było tak jak przy każdej innej okazji, gdy gospodyni twierdziła, że ma dla Arabelli informację wielkiej wagi. Lady Pole jeszcze bardziej pobladła, wzięła kilka głębokich oddechów, a potem opowiedziała niesłychanie dziwną historię o właścicielu kopalni rudy ołowiu w hrabstwie Derby, który zakochał się w dójce. Była ona ucieleśnieniem jego marzeń, tyle że jej odbicie w lustrze pojawiało się o kilka minut za późno, jej oczy o zachodzie słońca zmieniały barwę, a jej cień często puszczał się w dzikie tany, gdy ona stała nieruchomo.

W końcu lady Pole poszła na górę, Arabella zaś została w salonie. „Ależ jestem niemądra — westchnęła w duchu. — Doskonale wiem, że każda wzmianka o tańcu wytrącają z równowagi! Jak mogłam być tak nieostrożna! Co też pragnęła mi powiedzieć? Czy ona sama to wie? Biedactwo. Na cóż bogactwa i uroda, gdy brak zdrowia i rozumu?”

I tak sobie rozmyślała, kiedy nagle lekki hałas sprawił, że odwróciła głowę. Natychmiast wstała z fotela i z wyciągniętymi rękoma podeszła ku drzwiom.

— Och, to pan! Jakże miło pana widzieć! Uściśnijmy dłonie! Nieprędko się zobaczymy.


Tego wieczoru powiedziała do Strange’a:

— Przynajmniej jedna osoba jest zachwycona, że zainteresował cię John Uskglass i elfy.

— Tak? A któż to taki?

— Dżentelmen o włosach jak puch ostu.

— Kto?

— Dżentelmen, który mieszka wraz z sir Walterem i lady Pole. Już ci o nim wspominałam.

— A tak, pamiętam. — Zapadła cisza. — Arabello! — wykrzyknął nagle Strange. — Chcesz mi powiedzieć, że jeszcze nie poznałaś jego imienia? — Wybuchnął śmiechem.

Arabella wyglądała na zirytowaną.

— To nie moja wina — odparła. — Nigdy się nie przedstawił, a ja wciąż zapominam go o to poprosić. Cieszy mnie, że tak lekko to traktujesz. Kiedyś myślałam, że jesteś zazdrosny.

— Nie przypominam sobie.

— Dziwne! Ja dobrze to pamiętam.

— Wybacz, Arabello, ale trudno być zazdrosnym o człowieka, którego poznałaś’ wiele lat temu i którego imię wciąż pozostaje dla ciebie tajemnicą. A więc pochwala on moje zajęcie, tak?

— Tak, często mi powtarzał, że nigdzie nie zajdziesz, jeśli będziesz zaniedbywał elfy. Mówi, że prawdziwa magia to właśnie studia nad elfami i elfią magią.

— Czyżby? Zdaje się, że ma zdecydowane poglądy na tę sprawę. A cóż on o tym może wiedzieć? Jest magiem?

— Wątpię. Oświadczył kiedyś, że nigdy w życiu nie przeczytał żadnej księgi na ten temat.

— Ach, więc to jeden z tych, co? — prychnął Strange z pogardą. — Nigdy nie studiował magii, za to ma tysiąc teorii na ten temat. W kółko stykam się z takimi. No ale skoro nie jest magiem, to kim? Może powiesz mi chociaż tyle?

— Spróbuję — odparła Arabella zadowolonym tonem kogoś, kto przed chwilą dokonał wielkiego odkrycia.

Strange czekał w milczeniu.

— Nie. — Arabella nagle zmieniła zdanie. — Nie powiem ci. Tylko się będziesz śmiał.

— Pewnie tak.

— No cóż — odezwała się po chwili. — Moim zdaniem to książę. Albo król. Z pewnością w jego żyłach płynie królewska krew.

— Dlaczego tak uważasz?

— Bo wciąż mi opowiada o swych królestwach, zamkach i posiadłościach, chociaż przyznaję, że wszystkie mają bardzo dziwne nazwy i nigdy wcześniej o nich nie słyszałam. Pewnie musi być jednym z tych książąt, których Bonaparte wygnał z Niemiec i Szwajcarii.

— Czyżby? — mruknął Strange nie bez irytacji. — Bonaparte został pokonany, więc niechże książę wraca do domu.

Żadne z tych półprawd i domysłów dotyczących dżentelmena o włosach jak puch ostu nie zadowoliły Strange’a. Wciąż myślał o przyjacielu Arabelli. Następnego dnia (ostatniego dnia pobytu Strange’ów w Londynie) przyszedł do gabinetu sir Waltera w Whitehall z mocnym postanowieniem poznania tożsamości dziwnego osobnika. Ale kiedy się tam pojawił, zastał jedynie pogrążonego w pracy prywatnego sekretarza sir Waltera.

— Och! Moorcock! Dzień dobry! Sir Walter wyszedł?

— Udał się do Fife House[98], szanowny panie. Mogę w czymś pomóc?

— Nie, ja… A może jednak. Ciągle chcę o coś zapytać sir Waltera i ciągle zapominam. Pewnie nie zna pan dżentelmena, który mieszka w jego domu?

— W czyim domu?

— Sir Waltera.

Pan Moorcock zmarszczył brwi.

— Dżentelmen w domu sir Waltera? Nie wiem, kogo może mieć pan na myśli. Jak on się nazywa?

— Właśnie to chciałbym wiedzieć. Nigdy nie widziałem tego jegomościa, ale pani Strange spotyka go chyba za każdym razem, gdy wystawi nogę za próg naszego domu. Widuje go od lat, ale nie poznała jego imienia. Ten pan musi być strasznym ekscentrykiem, skoro robi z tego tajemnicę. Pani Strange nazywa go dżentelmenem o srebrnym nosie lub dżentelmenem z cerą jak płatek śniegu. Albo równie dziwnie.

Pan Moorcock wydawał się jeszcze bardziej zdumiony.

— Bardzo mi przykro, proszę pana, ale chyba nigdy go nie widziałem — powiedział.

Rozdział osiemnasty „Proszę mi wierzyć. Takie miejsce nie istnieje!” czerwiec 1815 roku

Napoleona zesłano na wyspę Elbę. Jego cesarska mość miał jednak wątpliwości, czy odpowiada mu cichy żywot na wyspie — ostatecznie był przyzwyczajony do rządzenia sporą częścią świata. Nim opuścił Francję, oznajmił paru osobom, że powróci, kiedy ponownie zakwitną fiołki. Dotrzymał słowa.

Tuż po przybyciu na francuską ziemię zebrał armię i pomaszerował na północ, do Paryża, ku swojemu przeznaczeniu czyli wojnie ze wszystkimi narodami świata. Rzecz jasna, gorąco pragnął ponownie zasiąść na cesarskim tronie, lecz nikt nie wiedział jeszcze, którymi ziemiami chce rządzić. Zawsze stawiał sobie Aleksandra Wielkiego za wzór, więc sądzono, że podąży na wschód. Niegdyś najechał Egipt i odniósł tam sukces. Mógł również skierować się na zachód: pojawiły się pogłoski o flotylli okrętów nieopodal Cherbourga, gotowej płynąć do Ameryki na podbój nowego świata.

Cokolwiek jednak by wybrał, wszyscy się zgadzali, że z całą pewnością zacznie od inwazji na Belgię. Wobec tego książę Wellington ruszył do Brukseli, by tam czekać na przybycie Wielkiego Nieprzyjaciela Europy.

W angielskiej prasie zaroiło się od pogłosek: Bonaparte zbiera armię; błyskawicznie podąża do Belgii; jest na miejscu; zwycięża! Następnego dnia okazywało się, że wciąż tkwi w paryskim pałacu, nie ruszywszy się stamtąd ani na krok.

Pod koniec maja Jonathan Strange ruszył z Wellingtonem i armią do Brukseli. Poprzednie trzy miesiące spędził w zaciszu Shropshire na rozmyślaniach o magii, trudno się zatem dziwić, że początkowo był nieco zagubiony. Po godzinie lub dwóch spaceru doszedł jednak do wniosku, że wina nie leżała po jego stronie. Rzecz miała związek z Brukselą. Wiedział, jak wygląda miasto w czasie wojny, a tym razem wszystko prezentowało się zgoła odmiennie od jego oczekiwań. Na ulicach spodziewał się maszerujących kompanii wojsk, wozów z aprowizacją, zaniepokojonych twarzy. Tymczasem mijał modnie urządzone sklepy i damy zażywające przejażdżki w eleganckich powozach. Prawda, wszędzie kręciły się gromadki oficerów, lecz żaden z nich nie wyglądał na zaabsorbowanego żołnierskimi sprawami (jednego na przykład pochłonęła naprawa parasolki zabawki dla jakiejś dziewczynki). Wokół rozlegały się radosne śmiechy osób najwyraźniej pogodzonych z nieuchronnym najazdem Napoleona.

Ktoś zawołał Strange’a po nazwisku. Mag się odwrócił i ujrzał pułkownika Manninghama, swojego znajomego, który z miejsca zaprosił go do domu lady Charlotte Greville (była to angielska dama mieszkająca w Brukseli). Strange zaprotestował ze względu na brak oficjalnego zaproszenia, poza tym uznał, że powinien ruszyć na poszukiwania księcia. Manningham obwieścił jednak, że nie ma problemu, Strange z pewnością będzie mile widziany u lady Greville, książę zaś może równie dobrze być w jej bawialni, jak w każdym innym miejscu.

Dziesięć minut później Strange znalazł się w luksusowym apartamencie pełnym ludzi. Część z nich znał. Byli tu oficerowie, piękne damy, modni dżentelmeni, brytyjscy politycy oraz przedstawiciele, jak się zdawało, wszystkich kręgów brytyjskiej arystokracji. Głośno rozprawiali o wojnie i opowiadali sobie o niej dowcipy. Było to całkiem nowe doświadczenie dla Strange’a: wojna jako modna rozrywka. W Hiszpanii i Portugalii żołnierze zwyczajowo postrzegali siebie w kategoriach wzgardzonych i zapomnianych męczenników. Brytyjskie gazety zaś zawsze usiłowały odmalować sytuację w najbardziej ponurych barwach. Tutaj, w Brukseli, służba oficera pod rozkazami księcia była najszlachetniejszym zajęciem pod słońcem, a drugą w hierarchii szlachetności służbę pełnił książęcy mag.

— Czy Wellington naprawdę nie ma nic przeciwko temu, by ci wszyscy ludzie tu tkwili? — szepnął zdumiony Strange do Manninghama. — A jeśli Francuzi zaatakują? Żałuję, że przyjechałem. Jestem pewien, że lada moment ktoś zagadnie mnie o spór z Norrellem, a ja naprawdę nie mam ochoty mówić o tej sprawie.

— Nonsens! — odszepnął Manningham. — Tutaj nikt się tym nie przejmuje! Zresztą książę właśnie nadchodzi.

Pojawieniu się księcia towarzyszyło niewielkie zamieszanie.

— Ach, Merlin! — wykrzyknął Wellington, gdy jego wzrok spoczął na Strange’u. — Cieszę się, że pana widzę! Proszę pozwolić uścisnąć sobie prawicę. Z pewnością zna pan księcia Richmondu. Nie? Wobec tego was zapoznam.

Do tego momentu na przyjęciu panowała ożywiona atmosfera, lecz po przybyciu księcia zebrani rozruszali się jeszcze bardziej. Wszyscy obserwowali, z kim rozmawia i (co jeszcze ciekawsze) z kim flirtuje. Zgromadzeni najwyraźniej doszli do wniosku, że Wellington przybył do Brukseli wyłącznie po to, by się zabawić. Za każdym razem, kiedy Strange usiłował odejść, książę mroził go spojrzeniem, jakby mówił: „Nie, naprawdę musi pan zostać! Chcę, by pan przy mnie był!”. W końcu, nie przestając się uśmiechać, pochylił głowę i mruknął prosto do ucha maga:

— Już, to powinno wystarczyć. Chodźmy! W drugim końcu pokoju jest oranżeria. Tam się skryjemy przed tłumem.

Zajęli miejsca wśród palm i innych egzotycznych roślin.

— Słowo ostrzeżenia — podjął książę. — Nie jesteśmy w Hiszpanii, gdzie każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko uważało Francuzów za znienawidzonych wrogów. Tutaj sprawy mają się inaczej. Przyjaciele Bonapartego krążą po wszystkich ulicach i bez trudu można ich napotkać w armii. W mieście roi się od szpiegów. W takiej sytuacji naszym obowiązkiem — pańskim i moim — jest zachowywać się tak, jakby nic na świecie nie było równie pewne jak jego porażka. Uszy do góry, Merlinie! Proszę się napić herbaty, ukoi pańskie nerwy.

Strange usiłował uśmiechnąć się beztrosko, lecz na jego twarzy pojawił się niespokojny grymas. By odwrócić uwagę księcia, mag spytał, jak głównodowodzący znajduje armię.

— Och! — westchnął Wellington. — Najłagodniej mówiąc, wojsko jest kiepskie. Nigdy nie dowodziłem taką zbieraniną. Brytyjczycy, Belgowie, Holendrzy i Niemcy, wszyscy wymieszani — całkiem, jakbym miał wznieść mur z kilku rodzajów budulca. Każdy materiał jest doskonały na swój sposób, ale czy taka konstrukcja ma szansę się utrzymać? Pruska armia zobowiązała się walczyć po naszej stronie. Blucher to wspaniały staruszek, uwielbia walkę. — Chodziło o pruskiego generała. — Niestety, poza tym jest także szalony. Żyje w przekonaniu, że zaszedł w ciążę.

— Ach!

— I spodziewa się słoniowego oseska.

— Ach!

— Musimy natychmiast znaleźć panu zajęcie! Ma pan swoje księgi? Srebrne naczynie? Kąt do pracy? Jestem przekonany, że Bonaparte przybędzie z zachodu, od strony Lilie. Z całą pewnością sam wybrałbym tę trasę. Od tamtejszych przyjaciół otrzymałem listy, w których zapewniano mnie, iż spodziewają się go w Lilie lada moment. Oto pańskie zadanie: proszę się rozejrzeć po zachodniej granicy w poszukiwaniu śladów francuskich wojsk. Jeśli ujrzy pan coś niepokojącego, niech pan natychmiast da mi znać.

Przez następne dwa tygodnie Strange przywoływał wizje miejsc, w których zdaniem księcia mogłaby się pojawić francuska armia. Dowódca ofiarował magowi pomoc w postaci wielkiej mapy oraz w osobie młodego oficera, Williama Hadleya-Brighta.

Hadley-Bright należał do tych szczęśliwców, których fortuna obsypała darami. Wszystko przychodziło mu bez trudu. Był uwielbianym jedynakiem, synem bogatej wdowy. Pragnął robić karierę w wojsku — przyjaciele zapewnili mu przydział do modnego pułku. Brakowało mu przygód i mocnych wrażeń — książę Wellington wybrał go do grona swych adiutantów. Potem, kiedy młodzieniec uznał, że jedyną rzeczą bardziej zajmującą od wojaczki jest angielska magia, książę przydzielił go do pomocy niezwykłemu i tajemniczemu Jonathanowi Strange’owi. Tylko osoby o nadzwyczaj zgorzkniałym usposobieniu mogły nie lubić Hadleya-Brighta i nie cieszyć się jego sukcesami. Innych rozbrajała jego radość i pogoda ducha.

Dzień po dniu Strange i Hadley-Bright obserwowali stare fortyfikacje miejskie na zachodzie Belgii, oglądali szare wiejskie dróżki, patrzyli na rozległe puste pola, rozpościerające się pod jeszcze bardziej rozległymi chmurami. Francuzi jednak nie nadchodzili.

Pewnego gorącego, parnego dnia w połowie czerwca obaj siedzieli skoncentrowani na tym, co zwykle. Było około trzeciej po południu. Służący zapomniał wynieść brudne filiżanki po kawie i teraz brzęczała nad nimi mucha. Przez otwarte okno wpadała zmieszana woń końskiego potu, brzoskwiń i kwaśnego mleka. Hadley-Bright, zasiadający na jadalnianym krześle, demonstrował perfekcyjnie opanowaną umiejętność, jedną z najważniejszych dla żołnierza: zdolność zasypiania o każdej porze, bez względu na okoliczności.

Strange zerknął na mapę i losowo wybrał miejsce. W wodzie wypełniającej srebrne naczynie pojawiło się rozdroże, w pobliżu stała farma z dwoma lub trzema budynkami. Mag przypatrywał się przez chwilę obrazowi, lecz nie dostrzegł nic niepokojącego, więc przymknął oczy i już miał zasnąć, gdy nagle ujrzał grupę żołnierzy ustawiających pod wiązami działo w pozycji bojowej. Wyglądali na zaabsorbowanych pracą. Strange trącił nogą Hadleya-Brighta, by go zbudzić.

— Kim są ci ludzie? — spytał.

Asystent zamrugał oczami nad srebrną misą.

Żołnierze na rozstajach dróg nosili zielone płaszcze z czerwonymi dystynkcjami. W wizji pojawiało się coraz więcej oddziałów.

— Nassauczycy — wyjaśnił Hadley-Bright, mając na myśli podległe Wellingtonowi oddziały niemieckie. — Chłopcy księcia orańskiego. Nie ma się czym przejmować. Cóż to za okolica?

— Skrzyżowanie odległe o trzydzieści sześć kilometrów na południe od miasta. Miejsce zwane Quatre Bras.

— Och, szkoda na to czasu — ziewnął Hadley-Bright. — To po drodze do Charleroi. Jeśli się nie mylę, na drugim końcu stacjonuje pruska armia. Ciekawe, czy ci żołnierze powinni tam przebywać? — Zaczął wertować dokumenty opisujące rozmieszczenie rozmaitych wojsk sprzymierzonych. — Nie, naprawdę nie sądzę…

— A cóż to takiego? — przerwał Strange, wskazując na żołnierza w niebieskim płaszczu, który nagle pojawił się po drugiej stronie wzgórza z muszkietem gotowym do strzału.

Zapadła cisza.

— Francuz — mruknął Hadley-Bright.

— Czy on ma prawo tam być? — spytał mag.

Do pierwszego Francuza dołączył drugi. Potem zjawiło się jeszcze pięćdziesięciu. Z pięćdziesiątki zrobiły się dwie setki, trzy setki, tysiąc! Na wzgórzu zaroiło się od Francuzów jak na starym serze od larw. W następnej chwili wszyscy przystąpili do ostrzeliwania nassauczyków stojących na skrzyżowaniu dróg. Potyczka nie trwała długo. Nassauczycy wystrzelili z armat, a Francuzi, najwyraźniej nie dysponujący własną bronią ciężką, wycofali się za wzgórze.

— Ha! — wykrzyknął zachwycony Strange. — Pokonani! Uciekli!

— Tak, ale właściwie skąd oni się tam wzięli? — zamyślił się Hadley-Bright. — Czy może pan zajrzeć za wzgórze?

Strange dotknął powierzchni wody i obrócił dłoń nad misą. Rozstaje dróg znikły, a w ich miejsce pojawił się doskonały widok na francuską armię — jeśli nie na całą, to przynajmniej na jej zasadniczą część.

Hadley-Bright wyglądał jak marionetka z odciętymi sznurkami. Strange zaklął po hiszpańsku (w języku, który w naturalny sposób kojarzył z wojną). Armie sprzymierzone znajdowały się w całkowicie nieodpowiednim miejscu. Oddziały Wellingtona zgromadzono na zachodzie, by broniły do ostatniej kropli krwi wszystkich miejsc, których Napoleon wcale nie zamierzał atakować. Generał Blucher oraz pruska armia stacjonowali za daleko na wschodzie, by stawić czoło wojskom francuskim, nieoczekiwanie przybywającym z południa. Biorąc pod uwagę rozmieszczenie sił sprzymierzonych, nassauczycy (w liczbie trzech do czterech tysięcy) stanowili jedyną przeszkodę na drodze Francuzów zdążających do Brukseli.

— Proszę pana! Niechże pan natychmiast coś zrobi, błagam! — krzyknął Hadley-Bright.

Strange odetchnął głęboko i szeroko rozłożył ramiona, jakby gromadził całą znaną sobie magię.

— Szybciej, proszę pana, szybciej!

— Mogę przenieść miasto — zamyślił się Strange. — Jestem w stanie przenieść Brukselę. Potrafię ją ukryć w miejscu, którego Francuzi nie znajdą.

— Przenieść Brukselę? — gorączkował się Hadley-Bright, chwytając ręce Strange’a i opuszczając je siłą. — Dokąd? Jesteśmy otoczeni przez wojsko. Własne wojsko! Jeśli przeniesie pan Brukselę, zajdzie niebezpieczeństwo zmiażdżenia części naszych pułków, zgniecenia ich budynkami i kamieniami brukowymi. Książę nie będzie zadowolony. Potrzebuje każdego żołnierza.

Strange pomyślał jeszcze chwilę.

— Mam! — wykrzyknął nagle.

Powiał lekki wiatr. Nie był nieprzyjemny, przeciwnie, niósł z sobą odświeżającą woń oceanu. Hadley-Bright wyjrzał przez okno. Za domami, kościołami, pałacami i parkami ciągnęły się pasma grzbietów górskich, których jeszcze przed chwilą tam nie było. Wszystkie miały barwę czarną, jakby skrywały się pod sosnami. Powietrze stało się wyraźnie świeższe.

— Gdzie jesteśmy? — spytał Hadley-Bright.

— W Ameryce — oznajmił Strange. — Na mapach zawsze wydawała mi się taka pusta… — dodał tytułem wyjaśnienia.

— Dobry Boże! Ależ nasza sytuacja wcale się nie poprawiła! Czyżby zapomniał pan, że całkiem niedawno podpisaliśmy układ pokojowy z Ameryką? Nic nie zdenerwuje Amerykanów bardziej niż pojawienie się na ich ziemi europejskiego miasta!

— Och, możliwe! Niemniej nie ma powodów do zmartwień, zapewniam pana. Jesteśmy daleko od Waszyngtonu, Nowego Orleanu czy też innego miejsca, w którym toczyły się bitwy. Dzielą nas od tamtych okolic setki kilometrów. Co najmniej… Właściwie nie jestem dokładnie pewien, jaki to dystans. Czy to ma znaczenie[99]?


Hadley-Bright wybiegł na dwór, by odszukać księcia i poinformować go, że Francuzi stacjonują w Belgii, a on, Wellington, bynajmniej.

Jaśnie oświecony książę (który akurat jadł podwieczorek w towarzystwie kilku brytyjskich polityków oraz belgijskich hrabin) wysłuchał wieści z typowym dla siebie niezmąconym spokojem. Pół godziny później pojawił się jednak w hotelu goszczącym Strange’a. Wraz z nim przybył szef służby kwatermistrzowskiej pułkownik De Lancey. Dowódca z ponurą miną zajrzał do srebrnej misy.

— Na Boga, Napoleon mnie przechytrzył! — krzyknął. — Panie De Lancey, proszę natychmiast spisać nowe rozkazy. Armia musi się zebrać pod Quatre Bras.

Biedny pułkownik De Lancey wpadł w panikę.

— Ale jak przekażę rozkazy oficerom, skoro dzieli nas cały Atlantyk? — spytał.

— Och — mruknął jaśnie oświecony książę — pan Strange się tym zajmie.

Wellington nagle zauważył za oknem czterech jeźdźców, którzy nosili się jak królowie i mieli miny cesarzy. Ich skóra była barwy mahoniu, długie włosy lśniły czernią kruczego skrzydła. Ubrali się w skóry zdobione igłami jeżozwierza. Każdy miał karabin w skórzanym pokrowcu, groźnie wyglądającą włócznię (przyozdobioną piórami jak ich głowy) oraz łuk.

— Och, panie De Lancey, jeszcze jedno! Niechże pan kogoś znajdzie, by spytać tych jegomościów, czy mieliby ochotę jutro powalczyć. Wyglądają na takich, co znają się na rzeczy.

Mniej więcej godzinę później w mieście Ath, oddalonym o trzydzieści pięć kilometrów od Brukseli (a raczej o trzydzieści pięć kilometrów od miejsca, gdzie zwykle leżała Bruksela), pewien patissier wyciągnął z pieca tacę pełną małych ciasteczek. Kiedy wystygły, na każdym narysował różowym lukrem literę — choć nigdy wcześniej tego nie robił. Jego żona (nie znająca ani jednego angielskiego słowa) przełożyła ciastka na drewnianą tacę, którą wręczyła sous-patissier. Ten zaniósł ją do kwatery głównej sprzymierzonej armii, gdzie sir Henry Clinton wydawał rozkazy oficerom. Sous-patissier wręczył tacę sir Henry’emu. Ten wziął jeden smakołyk i już miał go wsunąć do ust, kiedy major Norcott z 95. Pułku Strzelców krzyknął zdumiony. Przed nimi, napisana różowym lukrem na małych ciasteczkach, widniała wiadomość od Wellingtona, nakazująca sir Henry’emu przesunąć 2. Dywizję Piechoty do Quatre Bras z jak najmniejszym opóźnieniem. Sir Henry ze zdumieniem podniósł wzrok. Sous-patissier spoglądał na niego rozpromieniony.

Mniej więcej w tym samym czasie dowódca 3. Dywizji, hanowerczyk, sir Charles Alten, ciężko pracował w zamku oddalonym o czterdzieści pięć kilometrów na południowy zachód od Brukseli. Kiedy przypadkiem wyjrzał przez okno, zwrócił uwagę na małą i osobliwą burzę, która rozpętała się na podwórzu. Deszcz padał na sam jego środek, wcale nie dotykając murów. Zaintrygowany sir Charles wyszedł na dwór, by się lepiej przyjrzeć. Na ziemi widniał oficjalny list sporządzony kroplami deszczu:


Bruksela, 15 czerwca 1815 roku

Natychmiast skierować Dywizję do Quatre Bras.

Wellington


Tymczasem część holenderskich i belgijskich dowódców w armii Wellingtona dowiedziała się z własnych źródeł, że Francuzi stacjonują w Quatre Bras. W związku z tym generałowie zmierzali już w tamte strony wraz z 2. Dywizją Holenderską. Generałowie ci (których nazwiska brzmiały Rebecq i Perponcher) byli bardzo zirytowani, kiedy stado ptaków usiadło na okolicznych drzewach i zaczęło ćwierkać:

Wyjaśnijmy księcia zamiary: W Quatre Bras Francuzów są koszary. Niech zdążą tam księcia wojsk chmary, By na rozstajach dróg losu poznać dary.

— Tak, tak! Wiemy! — krzyczał generał Perponcher, wymachując rękami, by spłoszyć ptaki. — Wynocha stąd, przebrzydłe stworzenia!

Ptaki jednak tylko podfrunęły bliżej, a niektóre wręcz usiadły na ramionach generała i jego koniu, gdzie irytująco i natrętnie śpiewały dalej:

Tam sławę zdobyć można będzie. „Nie bójcie się!” — brzmi księcia orędzie. Wszystkie plany armii są jasne jak łabędzie. Idźcie już, ale szybko, a dojdziecie wszędzie!

Ptactwo towarzyszyło żołnierzom przez resztę dnia, ani przez moment nie przestając świergotać i ćwierkać tej samej irytującej piosenki. Generał Rebecq — którego angielszczyzna była bez zarzutu — złapał jednego ptaka i próbował nauczyć go nowej piosenki, w nadziei że stworzenie powróci do Jonathana Strange’a i zaśpiewa mu, co następuje:


Gdy maga się wykopie, to lud się rozweseli

Od Maastricht do Brukseli.

Mag oberwie i poleci za sztuczki swe z łoskotem

Do Maastricht i z powrotem[100].


O szóstej Strange na powrót przeniósł Brukselę do Europy. Pułki zakwaterowane w mieście niezwłocznie wymaszerowały przez bramę Namurską i podążyły drogą do Quatre Bras. Następnie Strange skoncentrował się na osobistych przygotowaniach do wojny. Zebrał srebrną misę, sześć ksiąg magii, kilka pistoletów, lekki letni płaszcz z wieloma niespotykanie głębokimi kieszeniami, dwanaście jaj na twardo, trzy butelki brandy, kilka plastrów pasztetu wieprzowego zawiniętego w papier oraz ogromny parasol z jedwabiu.

Następnego ranka, kiedy wszystkie te niezbędne drobiazgi spoczywały w rozmaitych kieszeniach jego płaszcza oraz przytroczone do siodła, pojechał wraz z księciem oraz jego sztabem ku skrzyżowaniu w Quatre Bras. Zgromadziło się tam już kilka tysięcy żołnierzy sił sprzymierzonych, lecz Francuzi jeszcze się nie pokazali. Od czasu do czasu rozlegał się strzał z muszkietu, lecz niczym nie różnił się od hałasu broni dżentelmenów polujących w angielskich lasach.

Kiedy Strange się rozglądał, na jego ramieniu przysiadł drozd i rozpoczął trel:

Wyjaśnijmy księcia zamiary:

w Quatre Bras Francuzów są koszary.

— Co takiego? — mruknął Strange. — Co ty tutaj robisz? Powinieneś był zniknąć wiele godzin temu!

Nakreślił w powietrzu znak Ormskirka, by cofnąć magiczne zaklęcie, a wówczas ptak odleciał. Ku konsternacji maga w tej samej chwili całe stado zerwało się do lotu. Strange rozejrzał się nerwowo, chcąc sprawdzić, czy ktoś zauważył jego czary, ale ponieważ wszyscy wydawali się zaaferowani sprawami wojskowymi, uznał, że zachował się dyskretnie.

Znalazł sobie miejsce, które mu najbardziej odpowiadało — w okopie, tuż przed jedną z farm w Quatre Bras. Rozstaje dróg znajdowały się na prawo od Strange’a, na lewo stacjonowali żołnierze 92. Pułku Szkotów pod dowództwem pułkownika Gordona. Mag wydobył z kieszeni jaja na twardo i wręczył je tym Szkotom, którzy jego zdaniem mieliby ochotę coś przekąsić. (W czasie pokoju ludzie z reguły muszą się sobie jakoś przedstawić, by zawrzeć znajomość; na wojnie ułatwia im to drobny poczęstunek). Szkoci ofiarowali mu w zamian nieco słodkiej herbaty z mlekiem i wkrótce wszyscy toczyli przyjacielską pogawędkę.

Dzień był upalny. Droga prowadziła między polami żyta, które w jaskrawym słońcu wydawały się jaśnieć z niemal nieziemską intensywnością. Pięć kilometrów dalej trwała potyczka pruskiej armii z Francuzami — słychać było niezbyt donośne odgłosy wystrzałów armatnich oraz ludzkie krzyki. Wszystko to zdawało się zwiastować nadchodzące wydarzenia. Tuż przed południem w oddali rozległo się dudnienie bębnów i złowrogie śpiewy. Ziemia zadrżała od stąpnięć dziesiątków tysięcy stóp, a przez żyto zaczęły brnąć szerokie kolumny francuskiej piechoty.

Książę nie wydal Strange’owi żadnych konkretnych rozkazów, toteż po rozpoczęciu walki mag rzucił to samo zaklęcie, które stosował na polach bitewnych Hiszpanii. Zesłał na Francuzów ogniste anioły, a także smoki, by zionęły na wroga ogniem. Iluzje były większe i bardziej wyraziste niż te, które prokurował na Półwyspie Iberyjskim. Kilka razy nawet wyszedł z okopu, by podziwiać swe efektowne dzieło. Tym samym zignorował ostrzeżenia Szkotów, że grozi mu postrzelenie.

Przez trzy lub cztery godziny Strange pilnie rzucał zaklęcia, kiedy nagle coś się wydarzyło. Francuscy szaserzy przeprowadzili niespodziewany atak, próbując okrążyć księcia i jego sztab. Dżentelmeni musieli zrobić w tył zwrot i na złamanie karku pognać do linii wojsk sprzymierzonych. Najbliższą jednostką okazał się 92. Pułk Szkotów Gordona.

— Żołnierze! — krzyknął książę. — Padnij! Szkoci momentalnie padli plackiem. Strange wychylił głowę z okopu i ujrzał księcia na Kopenhadze[101], przeskakującego nad głowami podkomendnych. Jaśnie oświecony książę wydawał się nietknięty i sprawiał wrażenie bardziej ożywionego niż zaniepokojonego przygodą. Nagle dowódca się rozejrzał, a jego wzrok spoczął na Strange’u.

— Pan Strange! — powitał maga. — Cóż pan tutaj wyprawia? Kiedy zapragnę popisów magicznych rodem z ogrodów Vauxhall, z pewnością pana o nie poproszę![102] Francuzi widzieli mnóstwo tego typu spektakli w Hiszpanii i teraz w ogóle nie są nimi przerażeni, podczas gdy pańskie sztuczki są czymś całkiem nowym dla Belgów, Holendrów i Niemców w mojej armii. Przed chwilą widziałem, jak w tamtym lesie jeden z pańskich smoków dręczył kompanię wojsk brunszwickich. Czterech żołnierzy się przewróciło. Nie tędy droga, drogi panie! Nie tędy droga! — Z tymi słowami Wellington odgalopował.

Strange wbił wzrok w odjeżdżającego księcia. Miał ochotę wygłosić kilka cierpkich uwag na temat niewdzięczności dowódcy, by wojacy z 92. Pułku Szkotów Gordona poznali opinię drugiej strony, lecz żołnierze byli nieco zajęci, gdyż właśnie ostrzeliwano ich z armat i siekano szablami. Wobec tego sięgnął po mapę, wygramolił się z okopu i powędrował ku skrzyżowaniu dróg, gdzie sekretarz wojskowy księcia, lord Fitzroy Somerset, rozglądał się z wyraźnym niepokojem.

— Wasza lordowska mość? — odezwał się Strange. — Muszę pana o coś spytać. Jak przebiega bitwa?

Somerset westchnął.

— Wszystko dobrze się skończy — zapowiedział. — To jasne. Niemniej połowy armii wciąż jeszcze nie ma. Praktycznie nie dysponujemy żadną kawalerią. Wiem, że rozesłał pan rozkazy, lecz niektóre dywizje są zbytnio oddalone. Jeśli Francuzi pierwsi ściągną posiłki, wówczas… — Wzruszył ramionami.

— A jeśli Francuzi faktycznie przybędą, to skąd nadciągną? Z południa, jak mniemam?

— Z południa i z południowego wschodu. Strange nie powrócił na pole bitwy, lecz poszedł na farmę w Quatre Bras, znajdującą się tuż za liniami brytyjskimi. Gospodarstwo było zupełnie opustoszałe. Drzwi stały otworem, wiatr wywiewał zasłony z okien. Niedawni uciekinierzy w pośpiechu cisnęli na ziemię kosę i motykę. W półmroku cuchnącej mleczarni Strange ujrzał kotkę z gromadką nowo narodzonych kociąt. Za każdym razem, kiedy rozbrzmiewał huk wystrzałów (czyli często), kotka drżała. Mag przyniósł zwierzęciu miskę wody i łagodnie do niego przemówił. Usiadł na zimnych płytach chodnikowych i rozpostarł przed sobą mapę, a następnie przystąpił do przemieszczania dróg, ścieżek i wiosek na południe i na wschód od pola bitwy. Na początek zmienił lokalizację dwóch wsi. Potem sprawił, że wszystkie drogi biegnące ze wschodu na zachód biegły teraz z północy na południe. Odczekał dziesięć minut i przywrócił pierwotny porządek. Następnie obrócił wszystkie lasy w okolicy, tak że skierowały się w przeciwną stronę. Nakazał wodom potoków popłynąć w odwrotnym kierunku. Godzina po godzinie zmieniał krajobraz. Zajęcie było skomplikowane i wyczerpujące — pod tym względem ogromnie przypominało wszystko to, co Strange robił z Norrellem. O wpół do siódmej usłyszał w oddali trąby wojsk sprzymierzonych. O ósmej wstał i wyprostował zdrętwiałe kończyny.

— Problem polega na tym — zwrócił się do kotki — że nie mam zielonego pojęcia, czy moje poczynania cokolwiek dały[103].

Nad polami zawisł czarny dym. Nadleciały setki wron i kruków, ponurych uczestników każdej bitwy. Strange przekonał się, że jego szkoccy przyjaciele znaleźli się w wyjątkowo żałosnym położeniu. Zdobyli co prawda dom przy drodze, lecz podczas natarcia stracili połowę ludzi i dwudziestu pięciu z trzydziestu sześciu oficerów, wliczając w to pułkownika — człowieka, którego wielu z nich traktowało jak ojca. Niejeden weteran siedział z twarzą ukrytą w dłoniach i płakał.

Francuzi najwyraźniej powrócili do Frasnes, miasta, z którego wyruszyli rankiem. Strange spytał kilka osób, czy świadczy to o zwycięstwie sprzymierzonych, lecz nikt nie potrafił udzielić mu jednoznacznych informacji.

Tamtej nocy mag spał w Genappe, wsi oddalonej o pięć kilometrów i leżącej na drodze do Brukseli. Strange jadł właśnie śniadanie, kiedy przybył kapitan Hadley-Bright z wiadomościami: poprzedniego dnia sojusznicza pruska armia poważnie ucierpiała w trakcie walk.

— Prusacy pokonani? — spytał Strange.

— Nie, ale się wycofali. Książę twierdzi, że musimy postąpić tak samo. Jego wysokość wybrał miejsce bitwy. Tam spotkamy się z Prusakami. Miejscowość nosi nazwę Waterloo.

— Waterloo? Nigdy nie słyszałem — skomentował Strange.

— Ja też nie potrafiłem znaleźć tego miasteczka na mapie.

— Och! — westchnął mag. — W Hiszpanii bez przerwy borykaliśmy się z takimi trudnościami. Ponad wszelką wątpliwość osoba, która dostarczyła panu informacji, przekręciła nazwę. Proszę mi wierzyć: takie miejsce jak Waterloo nie istnieje!

Wczesnym popołudniem obaj dosiedli koni i właśnie mieli wyruszyć z wioski w ślad za armią, kiedy dotarła do nich wiadomość od Wellingtona: nadciągała dywizja francuskich lansjerów. Czy w związku z tym pan Strange nie mógłby podziałać im na nerwy? Strange, zaniepokojony perspektywą następnych oskarżeń o magię rodem z ogrodów Vauxhall, poprosił Hadleya-Brighta o radę.

— Czego najbardziej nienawidzą kawalerzyści? — spytał.

Hadley-Bright przez chwilę rozmyślał.

— Błota — zadecydował ostatecznie.

— Błota? Naprawdę? Tak, chyba ma pan rację. Cóż, niewiele jest rzeczy bardziej oczywistych i prostszych od magii pogodowej!

Niebo pociemniało. Nadciągnęła atramentowa chmura burzowa, wielka niczym Belgia i tak napuchnięta i ciężka, że jej poszarpane krawędzie zdawały się ocierać o wierzchołki drzew. W mroku zalśniła błyskawica i świat na krótką chwilę stał się biały niczym płótno. Rozległ się ogłuszający trzask i chlusnął deszcz tak gwałtowny, że ziemia wręcz się gotowała i syczała.

Okoliczne pola w kilka minut zmieniły się w trzęsawisko. Francuscy lansjerzy momentalnie stracili możliwość popisywania się tym, co lubili najbardziej, czyli szybką i brawurową jazdą. Tylne straże Wellingtona bezpiecznie umknęły.

Godzinę później Strange i Hadley-Bright ze zdumieniem odkryli, że miejscowość Waterloo naprawdę istnieje i że właśnie do niej dotarli. Mimo deszczu książę w wyjątkowo pogodnym nastroju spoglądał ze swego konia na umorusanych mężczyzn, zaprzęgi oraz wozy.

— Wyborne błoto, Merlinie! — zawołał beztrosko. — Nadzwyczaj lepkie i śliskie. Francuzom zupełnie się nie spodoba. Nieco więcej deszczu, jeśli łaska. Czy widzi pan to drzewo w miejscu, gdzie droga prowadzi w dół zbocza?

— Chodzi o tamten wiąz, wasza wysokość?

— Otóż to. Byłbym ogromnie zobowiązany, gdyby zatrzymał się pan tam podczas jutrzejszej bitwy. Sam będę się tam pojawiał od czasu do czasu, niemniej niezbyt często. Moi chłopcy przekażą panu stosowne polecenia.

Tamtego wieczoru rozmaite oddziały wojsk sprzymierzonych zajęły pozycje na południe od Waterloo. Nad nimi grzmiały pioruny, a deszcz lał się strumieniami. Od czasu do czasu do wiązu docierała grupka umorusanych żołnierzy, błagając Strange’a o to, by powstrzymał ulewę, lecz on tylko kręcił głową.

— Uczynię to jedynie na rozkaz księcia — powtarzał.

Weterani wojny na Półwyspie Iberyjskim zauważali jednak z aprobatą, że podczas wojny deszcz był zawsze sprzymierzeńcem Anglików.

— Po prostu nie ma dla nas nic bardziej kojącego i znajomego — wyjaśniali towarzyszom. — Inne narody źle sobie radzą podczas deszczu. Padało w noce poprzedzające Fuentes, Salamankę i Vitorię. — (Były to nazwy miejscowości, pod którymi Wellington odniósł kilka wielkich zwycięstw na półwyspie).

Pod osłoną parasola Strange rozmyślał o nadchodzącej bitwie. Od końca wojny na Półwyspie Iberyjskim pilnie studiował magię, którą aureaci stosowali podczas konfliktów zbrojnych. Niewiele o niej wiedziano. Krążyły pogłoski — nie potwierdzone — że przed bitwami John Uskglass rzucał zaklęcie, które odsłaniało skutki obecnych zdarzeń. Tuż przed zapadnięciem zmroku Strange doznał niespodziewanego olśnienia.

— Nie ma sposobu, by się przekonać, co robił Uskglass — powiedział sobie mag. — Zawsze jednak można skorzystać z opracowanej przez Pale’a metody interpretacji przyszłych zdarzeń, będącej w gruncie rzeczy prostszą odmianą tego samego zaklęcia. Tę magię mogę zastosować.

Jeszcze nim zaklęcie zadziałało, Strange zaczął doskonale słyszeć i rozróżniać wszystkie dźwięki. Do jego uszu dotarł odgłos deszczu padającego na metal i skórę, a także spływającego po płótnie, usłyszał parskanie koni i stukot kopyt, śpiew Anglików i szkockie melodie wygrywane na dudach, głosy dwóch walijskich żołnierzy toczących spór o właściwą interpretację ustępu z Biblii, szkockiego kapitana Johna Kincaida zabawiającego rozmową dwóch amerykańskich dzikusów i uczącego ich pić herbatę (oficer zapewne wychodził z założenia, że kiedy ktoś nabędzie nawyku sączenia herbaty, wówczas inne przyzwyczajenia i typowo brytyjskie cechy przyjdą same).

Potem zapadła cisza. Ludzie i konie zaczęli znikać, z początku powoli, potem szybciej: rozpływali się w powietrzu setkami i tysiącami. Wśród tłumów żołnierzy pojawiły się luki. Nieco dalej na wschód znikł cały pułk, pozostawiając po sobie pustą przestrzeń wielkości Hanover Square. Tam, gdzie przed momentem tętniło życie, trwały rozmowy, ludzie czymś się zajmowali — pozostał tylko deszcz, półmrok i rozkołysane łodygi żyta. Strange otarł usta — nagle poczuł mdłości.

„Ha! — pomyślał. — Mam za swoje, nie powinienem się mieszać do magii przeznaczonej dla królów. Norrell ma słuszność. Istnieją zaklęcia, od których zwykli magowie powinni się trzymać z daleka. John Uskglass zapewne wiedział, co robić z tą potworną wiedzą. Ja nie mam pojęcia. Czy powinienem komuś powiedzieć? Księciu? Nie podziękuje mi za to”.

Ktoś spojrzał na niego z góry, ktoś do niego przemówił — kapitan z artylerii konnej. Strange widział usta żołnierza, lecz nie słyszał ani słowa. Strzelił palcami, by zdjąć zaklęcie. Kapitan zapraszał go na brandy i cygara. Mag zadrżał i odrzucił propozycję.

Przez resztę nocy siedział samotnie pod wiązem. Do tej chwili nie uświadamiał sobie, że jego umiejętności magiczne tworzą barierę oddzielającą go od innych ludzi. Teraz jednak zajrzał w nieodpowiednie miejsce, tam, gdzie nie powinien. Ogarnęło go ponure uczucie, jakby świat wokół niego się starzał, a to, co najlepsze w życiu — śmiech, miłość i niewinność — nieodwracalnie odchodziło w przeszłość.

O wpół do dwunastej następnego ranka zagrzmiały francuskie armaty. Artyleria sprzymierzonych odpowiedziała ogniem. Czyste letnie powietrze nad obiema armiami wypełniły kłęby ostrego czarnego dymu.

Francuski atak był głównie ukierunkowany na Chateau Hougoumont, przyczółek wojsk sprzymierzonych położony w dolinie, gdzie lasów i budynków bronili Szkoci, gwardia z Coldstream, nassauczycy i hanowerczycy. Strange przywoływał w srebrnej misie jedną wizję za drugą i oglądał krwawe potyczki w lasach wokół chateau. Nosił się z zamiarem przeniesienia drzew, by sprzymierzeni mogli celniej ostrzeliwać napastników, lecz walka bezpośrednia jest najgorsza dla magii. Strange musiał pamiętać, że podczas wojny żołnierz potrafi narobić więcej szkód, rozpoczynając działania przed czasem lub postępując zbyt zapalczywie. Wobec tego Strange czekał, przekonany, że niekiedy lepiej nic nie robić.

Kanonada stawała się coraz bardziej zaciekła. Brytyjscy weterani jeszcze nigdy nie spotkali się z równie gęstym gradem kul armatnich. Żołnierze widzieli, jak eksplodujące pociski rozrywają na strzępy i pozbawiają głów ich towarzyszy. Powietrze drżało od wybuchów.

— Intensywny ostrzał — zauważył zimno książę i rozkazał, by pierwsze szeregi wycofały się za grzbiet wzniesienia i przyjęły pozycję leżącą.

Kiedy działa umilkły, sprzymierzeńcy unieśli głowy. Ujrzeli francuską piechotę podążającą przez dolinę wypełnioną dymem: szesnaście tysięcy mężczyzn maszerowało ramię w ramię, tworząc niespotykanej wielkości kolumny, wznosząc okrzyki i głośno tupiąc.

Niejeden żołnierz zastanawiał się, czy Francuzi w końcu znaleźli własnego maga. Ich piechurzy sprawiali wrażenie znacznie wyższych niż zwykli ludzie, gdy zaś podeszli bliżej, można było dostrzec w ich oczach błysk nieziemskiej furii. Tę magię zawdzięczali jednak wyłącznie Napoleonowi, który dobrze wiedział, jak umundurować żołnierzy, by swym wyglądem budzili przerażenie wroga, i jak ich ustawić w szyku bojowym, by każdy uznał ich za niezwyciężonych.

Strange pojął, co należy zrobić. Gęste, zawiesiste błoto zdecydowanie utrudniało żołnierzom marsz. Aby dodatkowo ich spowolnić, mag zaczarował łodygi żyta, które od tego momentu owijały się wokół stóp Francuzów. Łodygi okazały się twarde jak drut i żołnierze bez przerwy potykali się i padali. Strange liczył na to, że błoto unieruchomi wrogie siły, dzięki czemu nieprzyjaciele będą się nawzajem tratować, a potem zginą pod kopytami francuskiej kawalerii, która wkrótce pojawiła się za ich plecami. Rzucanie zaklęć było jednak niesłychanie pracochłonne i pomimo wysiłków Strange’a magia ta prawdopodobnie wyrządziła Francuzom mniej szkód niż jeden doborowy brytyjski muszkieter lub karabinier.

W pewnej chwili do maga przybiegł (nieprawdopodobnie prędko) adiutant i wepchnął mu w rękę skrawek koźlej skóry.

— Wiadomość od księcia! — krzyknął i w następnym momencie już go nie było.


Od francuskich pocisków zajęło się Chateau Hougoumont. Proszę ugasić pożar.

Wellington


Strange przywołał następną wizję Hougoumont. Załoga broniąca tego miejsca ogromnie ucierpiała od czasu, gdy mag ostatnio do niej zaglądał. Rannych obu stron ułożono we wszystkich pomieszczeniach. Sterta siana, budynki gospodarcze i chateau stały w ogniu. Wszędzie unosił się czarny gryzący dym. Konie ryczały, a ranni usiłowali uciekać, lecz nie mieli gdzie się skryć. Tymczasem wokół wrzała bitwa. Strange dostrzegł w kaplicy sześć namalowanych na ścianach wizerunków świętych. Mieli oni dwa do dwóch i pół metra wysokości, dziwne proporcje, długie brązowe brody i duże melancholijne oczy. Najprawdopodobniej dzieła wyszły spod pędzla amatora entuzjasty.

— Oni załatwią sprawę! — mruknął do siebie.

Na jego rozkaz święci zeszli z murów. Poruszali się niepewnie, drżąc i kuśtykając niczym marionetki, lecz nie brakowało im lekkości i gracji. Przeszli chybotliwie między rzędami rannych i zbliżyli się do studni na jednym z podwórzy. Wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem, do czasu kiedy dwie postaci (zapewne święty Piotr i święty Hieronim) zajęły się od ognia i sczezły w płomieniach. Stworzeni wyłącznie z farby i magii, palili się z wielką łatwością. Strange gorączkowo myślał, co robić dalej, kiedy odłamek francuskiego pocisku trafił w krawędź srebrnej misy, odrzucając ją na pięćdziesiąt metrów. Nim mag odzyskał naczynie, ostukał pokaźne wgłębienie w jego boku i prawidłowo ustawił misę, wszyscy malowani święci znikli w płomieniach. Ranni i konie również płonęli. Na ścianach nie było już żadnych malowideł. Bliski płaczu, sfrustrowany Strange przeklinał nieznanego artystę za lenistwo.

Co tam jeszcze było? Co jeszcze wiedział? Myślał gorączkowo. W minionych czasach John Uskglass niekiedy tworzył dla siebie rumaka z kruków — ptaki zbijały się w stado i tak powstawał czarny, niespokojny, chyży olbrzym, który z łatwością wykonywał każde polecenie. Przy innych okazjach Uskglass tworzył służbę z ziemi.

Strange przywołał obraz studni w Hougoumont i sprawił, że woda wytrysnęła z niej niczym fontanna. Nim rozlała się po ziemi, zmusił ją do przybrania postaci z grubsza przypominającej istotę ludzką. Wtedy nakazał wodnemu człowiekowi podążyć prędko ku płomieniom i się w nie rzucić. W ten sposób ugasił pożar w jednym z boksów w stajni i uratował życie trzem żołnierzom. Jak najszybciej tworzył następne stwory, miał jednak trudności z uzyskaniem spójnego kształtu z wody. Mniej więcej po godzinie pracy magowi zaczęło się kręcić w głowie, nie potrafił opanować drżenia rąk.

Między godziną czwartą a piątą wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Strange uniósł wzrok i ujrzał nadciągającą francuską kawalerię, która imponująco błyszczała w oddali. Konni tworzyli dwanaście rzędów szerokich na pięciuset ludzi. Huk dział był tak ogłuszający, że wydawało się, iż kawalerzyści nie czynią najmniejszego hałasu.

„Z pewnością są świadomi, że piechota Wellingtona trzyma się mocno — pomyślał Strange. — Posieka ich na kawałeczki”.

Za jego plecami pułki piechoty stawały w szyku bojowym, tworząc czworoboki; kilku żołnierzy zawołało maga, by schronił się między oddziałami. Rada wydawała się sensowna, więc Strange bez wahania zastosował się do niej.

Względnie bezpieczny, mag przypatrywał się nadciągającej konnicy. Kirasjerzy nosili lśniące napierśniki i wysokie hełmy z grzebieniami; lansjerzy przyozdobili broń łopoczącymi chorągiewkami w kolorze białym i czerwonym. Ze swą imponującą prezencją nie pasowali do dzisiejszych czasów. Szli w chwale minionych epok, lecz Strange był zdecydowany stawić im czoło. W jego umyśle pojawiły się wizje sług Johna Uskglassa, stworzonych z kruków i ziemi. Błoto pod kopytami francuskich jeźdźców zaczęło nabrzmiewać i bulgotać. W pewnej chwili wyrosły z niego ogromne ręce, które sięgały wysoko, chwytając ludzi i konie i ciskając ich na ziemię. Ci, którzy upadli, byli tratowani przez własnych towarzyszy; pozostałych zaś zasypał grad kul z muszkietów piechoty wojsk sprzymierzonych. Strange chłodno obserwował przebieg zdarzeń.

Kiedy Francuzi dali sygnał do odwrotu, ponownie skupił się na obrazie w srebrnej misie.

— Jest pan magiem? — spytał ktoś.

Zdumiony pytaniem Strange się obrócił i ujrzał małego, okrągłego mężczyznę o łagodnym wyglądzie, ubranego w cywilny strój. Nieznajomy uśmiechał się pogodnie.

— Kimże pan jest, na Boga? — spytał mag.

— Nazywam się Pink — przedstawił się jegomość. — Jestem komiwojażerem zatrudnionym przez firmę Przednie Guziki, należącą do pana Welbecka z Birmingham. Mam dla pana wieści od księcia.

Strange, utytłany błotem i tak zmęczony jak nigdy wcześniej, przez chwilę rozważał usłyszane informacje.

— A gdzie wszyscy adiutanci księcia?

— Książę powiedział, że żaden nie przeżył.

— Co takiego? Hadley-Bright nie żyje? A co z pułkownikiem Canningiem?

— Niestety. — Pan Pink się uśmiechnął. — Nie potrafię udzielić panu szczegółowych informacji. Wczoraj opuściłem Antwerpię,’ by dotrzeć na miejsce bitwy, a wypatrzywszy księcia, skorzystałem z okazji i się przedstawiłem. Przy okazji napomknąłem o doskonałej jakości wyrobach firmy Przednie Guziki, należącej do pana Welbecka. Książę poprosił mnie o przysługę — chodziło o to, bym udał się do pana i przekazał mu, że pruska armia już tutaj zdąża i znajduje się obecnie w lasku otaczającym zameczek. Jego wysokość dodał, że diabelnie im tam ciężko… — pan Pink uśmiechnął się i zamrugał, słysząc w swych ustach żołnierski żargon — …diabelnie im tam ciężko, bo ścieżki wąskie, wszędzie błoto… Pyta, czy byłby pan tak uprzejmy i stworzył dla nich drogę między lasem a polem bitwy.

— Oczywiście — zgodził się Strange, wycierając część błota z twarzy.

— Powiem księciu — zakomunikował komiwojażer i zamilkł, a po chwili spytał: — Czy sądzi pan, że jaśnie oświecony książę chciałby zamówić trochę guzików?

— Nie widzę przeciwwskazań. Ma przychylny stosunek do guzików, podobnie jak większość mężczyzn.

— Wobec tego moglibyśmy umieścić na wszystkich reklamach napis: „Dostawca guzików dla jaśnie oświeconego księcia Wellingtona”. — Pan Pink promieniał. — Ruszam zatem w drogę!

— Tak, tak. Niechże pan rusza — mruknął Strange i stworzył drogę dla Prusaków. Później jednak zaczął podejrzewać, że postać pana Pinka z firmy Przednie Guziki, należącej do pana Welbecka, to tylko wytwór jego wyobraźni[104].

Raz po raz francuska kawaleria szarżowała, a Strange skrywał się w czworoboku piechoty. Śmiertelnie niebezpieczni konni odbijali się od boków czworokąta niczym fale, a Strange znowu wyciągał z ziemi mocarne ręce, by ich ściągać z rumaków. Za każdym razem, kiedy kawaleria się wycofywała, ponownie wybuchała kanonada; wówczas Strange biegł do srebrnej misy i tworzył wodnych ludzi, którzy gasili płomienie i ratowali umierających w desperacko bronionych ruinach Hougoumont. I tak w kółko… Trudno było uwierzyć, że walki kiedykolwiek dobiegną końca. Strange zaczął odnosić wrażenie, że taka sytuacja trwa od zawsze. Kiedyś skończą się kule muszkietowe i pociski armatnie, rozważał w duchu. I co wówczas poczniemy? Rzucimy się na siebie z szablami i bagnetami? A jeśli wszyscy zginiemy, bez wyjątku, kogo wówczas uznają za zwycięzcę?

Dym znikał, ukazując fragmenty pola bitwy, niczym sceny pełne dramatycznego napięcia w teatrze duchów: na farmie La Haye Sainte żołnierze francuscy wspinali się po górze ciał swych towarzyszy, by pokonać mur i wybić niemieckich obrońców.

W pewnej chwili Strange nie zdążył się skryć w czworoboku przed przybyciem Francuzów. Nagle, tuż przed magiem, wyrósł jak spod ziemi potężny francuski kirasjer na olbrzymim koniu. Strange zaczął się zastanawiać, czy żołnierz ma pojęcie, kogo napotkał. (Magowi powiedziano, że cała francuska armia nienawidzi go serdecznie, z całego francuskiego serca). Po chwili przypomniał sobie, że pistolety zostawił wewnątrz czworoboku piechoty.

Kirasjer uniósł szablę. Strange bez zastanowienia wymamrotał Ad Animam Vocare Stokeseya. Z klatki piersiowej kirasjera wyleciało coś podobnego do pszczoły i usadowiło się na dłoni maga. Nie był to jednak owad, tylko kulka perłowoniebieskiego światła. Drugie światełko wyfrunęło z piersi konia, który zarżał przeraźliwie i stanął dęba. Zaskoczony kirasjer wpatrywał się w Strange’a.

Mag podniósł drugą dłoń, by jednym ruchem pozbawić życia konia i jeźdźca. Nagle zamarł.


— Czy mag może zabić za pomocą magii? — spytał Strange a lord Wellington.

— Mag zapewne może — przyznał — lecz dżentelmen z pewnością nie powinien.


Gdy tak się wahał, nie wiadomo skąd nadjechał brytyjski oficer szkockiej kawalerii o nazwisku Grey i rozciął kirasjerowi głowę, od brody przez zęby. Francuz padł niczym ścięte drzewo, a Grey pojechał dalej.

Strange nigdy nie zdołał przypomnieć sobie, co się stało później. Chyba włóczył się bez celu, oszołomiony — nie miał pojęcia, jak długo. Ocknął się dopiero na dźwięk donośnych okrzyków radości. Podniósł wzrok i ujrzał Wellingtona na Kopenhadze. Dowódca machał kapeluszem — był to sygnał, że sprzymierzeni mają ruszać na Francuzów. Miejsce tonęło jednak w tak gęstym dymie, że tylko żołnierze stojący najbliżej księcia mogli dzielić z nim radość zwycięstwa.

Strange wyszeptał słowo i w kłębach pojawiła się wąska szczelina, a promyk wieczornego słońca oświetlił Wellingtona. Wszystkie twarze żołnierzy na wzniesieniu zwróciły się ku dowódcy, a wiwaty przybrały na sile. „Tak jest — pomyślał Strange. — Właśnie w taki sposób należy wykorzystywać angielską magię”.

Podążył za żołnierzami i wycofującymi się siłami francuskimi w dół wzniesienia, przez pole bitwy. Między trupami i dogorywającymi sterczały wielkie ręce, które sam stworzył. Sprawiały wrażenie znieruchomiałych w geście przerażenia i grozy, jak gdyby ziemia rozpaczała nad tym, co się zdarzyło. Kiedy dotarł do francuskich armat, które tak poważnie zaszkodziły sprzymierzonym armiom, wypowiedział ostatnie zaklęcie w tej bitwie. Na jego wezwanie z gruntu wyłoniły się nowe ręce, które pochwyciły armaty i wciągnęły je głęboko pod ziemię.


W gospodzie Dobrego Przymierza po drugiej stronie pola bitwy mag natrafił na Wellingtona i na pruskiego generała, księcia Bluchera. Jego Wysokość skinął głową.

— Zapraszam na kolację — odezwał się życzliwie. Książę Blucher zamaszyście potrząsnął dłonią maga i wypowiedział po niemiecku wiele słów, z których Strange nie zrozumiał ani jednego. Następnie podstarzały dżentelmen wskazał na brzuch, w którym rzekomo rozwijał się słoń, i wykrzywił twarz, jakby chciał powiedzieć: „Cóż na to poradzę?”

Strange wyszedł na dwór i od razu wpadł na kapitana Hadleya-Brighta.

— Powiedziano mi, że pan nie żyje! — wykrzyknął.

— Byłem pewien, że pan zginie — odparł Hadley-Bright.

Zapadło milczenie. Obaj mężczyźni poczuli się nieco zakłopotani. Wszędzie leżały rzędy martwych i rannych. Pozostawanie przy życiu w takiej chwili wydawało się wręcz nie na miejscu.

— Kto jeszcze przeżył? Ma pan jakieś informacje? — chciał wiedzieć Hadley-Bright.

Strange pokręcił głową.

— Nie — westchnął. Po chwili się rozstali.

Tamtego wieczoru w kwaterze Wellingtona w Waterloo nakryto stół dla czterdziestu, pięćdziesięciu gości. Kiedy jednak nadeszła pora kolacji, przybyły tylko trzy osoby: książę, generał Alava (jego hiszpański attache) oraz Strange. Za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi, książę odwracał głowę, by sprawdzić, czy to któryś z jego przyjaciół, cały i zdrowy. Ale nikt więcej nie przyszedł.

Wiele miejsc przy stole przygotowano dla dżentelmenów, którzy zginęli lub właśnie umierali: dla pułkownika Canninga, pułkownika Gordona, generała Pictona, pułkownika De Lanceya. Z upływem godzin lista się wydłużała.

Książę, generał Alava i pan Strange siedzieli w milczeniu.

Rozdział dziewiętnasty Starecross koniec września-grudzień 1815

Fortuna nie sprzyjała panu Segundusowi. Zamieszkał w Yorku, mając nadzieję na wejście do towarzystwa i dyskusje z wieloma kolegami po fachu, tymczasem tuż po jego przyjeździe pan Norrell pozbawił wszystkich tutejszych magów prawa do wykonywania zawodu. Pan Segundus został sam. Jego skromne oszczędności szybko się skurczyły i jesienią 1815 roku był zmuszony poszukać sobie zajęcia.

— Nie ma co liczyć na to, że zdołam zarobić przyzwoite pieniądze — westchnął, patrząc na pana Honeyfoota. — Jakie mam kwalifikacje?

Pan Honeyfoot nie chciał tego słuchać.

— Proszę napisać do pana Strange’a! — doradził przyjacielowi. — Być może trzeba mu sekretarza.

Nic nie ucieszyłoby pana Segundusa bardziej niż praca dla Jonathana Strange’a, ale wrodzona skromność nie pozwalała mu złożyć takiej propozycji. Narzucanie się było nie do przyjęcia. Pan Strange mógłby się poczuć zażenowany i nie wiedziałby, jak wybrnąć z sytuacji. A gdyby pomyślał, że on, John Segundus, uważa się za równego tak wielkiemu magowi?

Państwo Honeyfootowie zapewnili go, że jeśli Strange’owi nie spodoba się ten pomysł, jasno postawi sprawę. Na pewno nie zaszkodzi zapytać. Niestety, w tej kwestii pan Segundus pozostał nieugięty, ale za to następna propozycja przypadła mu do gustu.

— Może sprawdzimy, czy jacyś mali chłopcy w mieście chcą się uczyć magii? — spytała pani Honeyfoot. Jej wnukowie, krzepki pięcio — i siedmiolatek, niedawno rozpoczęli edukację, dlatego jej myśli krążyły wokół szkoły.

I tak pan Segundus zaczął nauczać magii. Oprócz małych chłopców zgłosiły się do niego młode panny, które w innych okolicznościach poprzestałyby na nauce francuskiego, niemieckiego i muzyki. Teraz jednak zapragnęły poznać magię teoretyczną. Wkrótce poproszono go o udzielanie lekcji starszym braciom młodych dam. Wielu z nich oczyma wyobraźni widziało siebie jako magów. Dla młodzieńców o bystrym umyśle, których nie pociągały Kościół ani prawo, ta perspektywa była bardzo kusząca zwłaszcza od czasów triumfu Strange’a na polach bitewnych Europy. W końcu minęło wiele stuleci od czasu, gdy duchowni po raz ostatni wyróżnili się w bitwach, a prawnicy w ogóle nie mieli z nimi do czynienia.

Wczesną jesienią 1815 roku pan Segundus dostał zlecenie od ojca jednego ze swych uczniów. Ów dżentelmen, pan Palmer, słyszał o domu na północy hrabstwa, który wkrótce miał być wystawiony na sprzedaż. Pan Palmer nie chciał kupić domu, ale przyjaciel napomknął mu, że warto rzucić okiem na tamtejszą bibliotekę. Pan Palmer nie miał czasu przekonać się o tym osobiście. Choć ufał swym sługom, dysponowali oni ograniczonymi umiejętnościami, poprosił zatem pana Segundusa, by pojechał tam, sprawdził liczbę ksiąg, ich stan i zdecydował, czy warto cokolwiek nabyć.

Starecross Hali był największym budynkiem we wsi, w której znajdowało się jeszcze kilka kamiennych domków i farm. Starecross wybudowano w najbardziej odosobnionej części wioski, otoczonej ze wszystkich stron przez brunatne, rozległe wrzosowiska. Wysokie drzewa chroniły dom przed burzą i wiatrem, lecz jednocześnie sprawiały, że wyglądał niezwykle ponuro. W wiosce nie brakowało zrujnowanych murów i rozpadających się kamiennych stodół. Było tu niezwykle cicho, całkiem jak na końcu świata.

Nad głębokim, rwącym potokiem rozciągał się bardzo stary i zniszczony most. Jaskrawożółte liście płynęły chyżo po ciemnej, niemal czarnej wodzie, po drodze rysując wzory na jej powierzchni. Panu Segundusowi skojarzyły się one z magicznym pismem — jak wiele innych rzeczy zresztą.

Sam dom był długą, niską, rozbudowaną konstrukcją, wzniesioną z tego samego ciemnego kamienia co reszta wioski. W zaniedbanych ogrodach, na dziedzińcach i podwórzach wznosiły się stosy jesiennych liści. Mało prawdopodobne, by ktoś zechciał kupić taki dom, zbyt duży na farmę oraz zbyt ponury i odludny jak na rezydencję dżentelmena. Nadałby się na plebanię, ale w wiosce nie było kościoła. Sprawdziłby się jako gospoda, tyle że po gościńcu, który niegdyś przebiegał przez wioskę, pozostał jedynie most.

Nikt nie odpowiedział na pukanie pana Segundusa. Gość zauważył, że drzwi frontowe są uchylone. Wejście do środka bez zaproszenia wydawało się impertynencją, jednak po czterech czy pięciu minutach bezowocnego stukania Segundus odrzucił skrupuły.

Domy, podobnie jak ludzie, pozostawione same sobie często dziwaczeją. Ten dom był architektonicznym odpowiednikiem wiekowego dżentelmena w zniszczonym płaszczu kąpielowym i podartych kapciach, który wstaje z łóżka i chodzi spać o dziwnych porach i nieustannie rozmawia z wyimaginowanymi przyjaciółmi. Kiedy pan Segundus wędrował w poszukiwaniu kogoś dozorującego budynek, trafił na pokój, w którym znajdowały się jedynie porcelanowe formy do sera, ułożone jedna na drugiej. W innym pokoju ujrzał stosy dziwnych czerwonych strojów, jakich nigdy wcześniej nie widział — coś między fartuchem robotnika a szatą duchownego. W kuchni znalazł bardzo niewiele przedmiotów typowych dla takich pomieszczeń, za to w srebrnej gablotce leżała czaszka aligatora i radośnie szczerzyła zęby. Pan Segundus nie — miał pojęcia, skąd ta wesołość. Do jednego pokoju można było dotrzeć tylko po pokonaniu dziwnej plątaniny stopni i schodów. Obrazy w tym pomieszczeniu najwyraźniej wybierał jakiś rozentuzjazmowany miłośnik walk. Wisiały tu malowidła przedstawiające walczących mężczyzn, walczących chłopców, walczące koguty, byki, psy, centaury, a także poruszający obraz wałki dwóch żuków. W innym pokoju stał tylko stół, a na jego środku domek dla lalek. Była to idealna kopia prawdziwego domu, gdzie kilka elegancko ubranych laleczek wiodło spokojną i racjonalną egzystencję — razem piekły maleńkie ciasta i bochny chleba, zabawiały przyjaciół grą na maleńkim klawesynie, grały w kasyno, uczyły miniaturowe dzieci oraz spożywały pieczonego indyka wielkości kciuka pana Segundusa. Ta sielanka dziwnie kontrastowała z ponurym, pustym otoczeniem.

Pan Segundus zajrzał chyba do wszystkich pokojów, nie znalazł jednak biblioteki ani żadnych ludzi. W końcu trafił na małe drzwi na wpół ukryte pod schodami. Za nimi znajdował się pokoik niewiele większy od schowka. Mężczyzna w brudnym fraku, z nogami na stole, popijał brandy i gapił się w sufit. Po krótkiej dyskusji zgodził się pokazać panu Segundusowi bibliotekę.

Pierwszych dziesięć ksiąg, które obejrzał pan Segundus, nie miało żadnej wartości. Były to kazania i moralitety z ubiegłego wieku lub też opisy ludzi, którzy już nikogo nie interesowali. Następnych pięćdziesiąt niewiele się różniło od tych dziesięciu. Pan Segundus zaczynał dochodzić do wniosku, że wkrótce upora się z zadaniem, nagle jednak natrafił na bardzo interesujące i niezwykłe dzieła dotyczące geologii, filozofii i medycyny. Było to pokrzepiające.

Pracował systematycznie przez dwie lub trzy godziny. Raz zdawało mu się, że przed dom zajechał ekwipaż, ale nie zwrócił na to uwagi. Po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że jest niezwykle głodny. Nie miał pojęcia, czy ktoś przygotował mu posiłek. Ponieważ od najbliższej gospody dzieliła go spora odległość, pan Segundus udał się na poszukiwanie flejtucha w norce pod schodami, by spytać go o jakąś przekąskę, i natychmiast się zgubił w labiryncie pokojów i korytarzy. Chodził po domu, otwierając każde drzwi, coraz bardziej głodny i coraz bardziej zeźlony na służącego.

Nagle znalazł się w staroświeckim saloniku wyłożonym ciemnym dębem i z kominkiem wielkości łuku triumfalnego. Dokładnie naprzeciwko drzwi, przy oknie, w głębokim fotelu siedziała prześliczna młoda kobieta i patrzyła na drzewa oraz wysokie, puste wzgórza. Pan Segundus zdążył zauważyć jedynie, że brakuje jej małego palca u lewej ręki, kiedy nagle zniknęła — a może należałoby raczej powiedzieć: uległa przeobrażeniu. Jej miejsce zajęła znacznie starsza tęga dama, mniej więcej w wieku pana Segundusa, ubrana w suknię z fiołkowego jedwabiu i otulona hinduskim szalem. Na kolanach trzymała małego pieska. Dama przyjęła tę samą pozę i wyglądała przez okno z identycznym tęsknym wyrazem twarzy.

Przemiana dokonała się w ciągu krótkiej chwili, lecz wizja obu dam wywarła na panu Segundusie niezwykle mocne wrażenie. Czuł się tak, jakby doznał omamów wzrokowych. Jego zmysły nie poradziły sobie z nadmiarem wrażeń, poczuł ciarki przebiegające po plecach i zemdlał.

Ocknął się na podłodze. Panie pochylały się nad nim, wykrzykując coś z konsternacją i niepokojem. Mimo oszołomienia szybko zrozumiał, że żadna z nich nie jest piękną młodą niewiastą bez palca, którą widział na samym początku. Jedna była damą z małym pieskiem, którą zobaczył później, a druga szczupłą, jasnowłosą, dojrzałą kobietą o przeciętnej powierzchowności i figurze. Okazało się, że siedziała w pokoju przez cały czas, ale za drzwiami, i dlatego jej nie zauważył.

Damy nie pozwoliły mu wstać ani w ogóle się poruszyć. Ledwie dały mu dojść do głosu. Ostrzegły go surowo, że zapewne ponownie zemdleje. Przyniosły mu poduszki pod głowę i koce, by nie zmarzł (tłumaczył, że jest mu ciepło, ale w ogóle nie chciały słuchać). Zastosowały wodę lawendową i sal volatile. Zapobiegły przeciągowi, który ich zdaniem wydobywał się spod drzwi. Pan Segundus zaczął podejrzewać, że strasznie się nudziły i pojawienie się nieznajomego dżentelmena, który momentalnie zemdlał, bardziej je ucieszyło, niż zmartwiło.

Po kwadransie tych zabiegów mógł wreszcie usiąść w fotelu i samodzielnie wypić herbatę.

— Wina leży po mojej stronie — oświadczyła dama z pieskiem. — Fellowes wspominał, że przyjechał dżentelmen z Yorku, by obejrzeć księgi. Powinnam się była wcześniej panu przedstawić. Doznał pan szoku na nasz widok.

Dama nosiła nazwisko Lennox, towarzyszyła jej pani Blake. Zazwyczaj przebywały w Bath, ale zjawiły się w Starecross, by pani Lennox raz jeszcze popatrzyła na dom, zanim zostanie sprzedany.

— Niemądre, prawda? — westchnęła pani Lennox. — Tyle czasu stał pusty. Powinnam była sprzedać go już wiele lat temu, ale w dzieciństwie spędziłam tu niejedne szczęśliwe wakacje.

— Nadal jest pan bardzo blady — zauważyła pani Blake. — Posilał się pan dzisiaj?

Pan Segundus przyznał, że jest bardzo głodny.

— Czyżby Fellowes nie zaproponował panu obiadu? — spytała pani Lennox ze zdumieniem.

Fellowes był zapewne niechlujem z pokoiku pod schodami. Pan Segundus nie chciał mówić damom, że ledwie zdołał go przekonać, by raczył otworzyć usta.

Szczęśliwie panie Lennox i Blake przywiozły z sobą suty obiad i Fellowes właśnie go przygotowywał. Pół godziny później obie damy w towarzystwie pana Segundusa zasiadły do posiłku w pokoju wyłożonym dębem, z melancholijnym widokiem na jesienne drzewa. Jedyną niedogodnością było życzenie obu pań, by pan Segundus ze względu na swą niedyspozycję spożył lekkostrawny posiłek, podczas gdy mag umierał z głodu i miał chętkę na befsztyki oraz gorący pudding.

Obie damy cieszyło towarzystwo pana Segundusa, zadawały mu mnóstwo pytań. Najbardziej zainteresowało je to, że jest magiem — do tej pory żadnego nie widziały.

— Natknął się pan na jakieś dzieła o magii w mojej bibliotece? — spytała pani Lennox.

— Nie, proszę pani — odparł pan Segundus. — Takie księgi to wielka rzadkość. Byłbym zdumiony, gdybym jakąś znalazł.

— Teraz przypominam sobie, że było ich tu kilka — zamyśliła się pani Lennox. — Wiele lat temu sprzedałam je dżentelmenowi z okolic Yorku. Tak między nami, uznałam, że jest nieco niemądry, skoro płaci mi bajońskie sumy za książki, których nikt nie chciał. Może jednak wykazał się mądrością.

Pan Segundus wiedział, że „dżentelmen z okolic Yorku” zapewne nie zapłacił pani Lennox nawet ćwierci wartości ksiąg, ale nie wypadało mówić tego na głos. Zachował to spostrzeżenie dla siebie i tylko uprzejmie się uśmiechnął. Potem opowiedział paniom o swych uczniach i uczennicach, o tym, jacy są bystrzy i jak garną się do nauki.

— Skoro zachęca ich pan takimi pochwałami, na pewno lepiej się uczą pod pańskim kierunkiem niż przy innych pedagogach — zauważyła uprzejmie pani Blake.

— Nie jestem pewien — odparł pan Segundus.

— Nie sądziłam, że nauka magii jest tak popularna — powiedziała pani Lennox z zadumą. — Myślałam, że zajmują się nią tylko ci dwaj panowie w Londynie. Jakże się oni nazywają? Zapewne pańskim następnym posunięciem będzie założenie szkoły dla magów?

— Szkoły! — powtórzył pan Segundus. — Och! To wymagałoby mnóstwa pieniędzy, sam nie wiem, jakiej sumy, no i siedziby.

— Pewnie byłyby też problemy ze znalezieniem uczniów? — zasugerowała pani Lennox.

— Och, nie! Już teraz przychodzi mi na myśl czterech młodych ludzi.

— A gdyby miał pan zareklamować…

— Och, nigdy bym tego nie zrobił! — oświadczył pan Segundus nieco zaskoczony. — Magia to najszlachetniejsza profesja w świecie, może druga w kolejności, po stanie duchownym. Nikt nie powinien jej kalać komercjalizacją. Nie, przyjmowałbym tylko młodych ludzi z polecenia.

— Czyli pozostaje tylko znalezienie pewnej sumy i siedziby. Nic prostszego. Sądzę, że pański przyjaciel, pan Honeyfoot, o którym wypowiada się pan z takim szacunkiem, chętnie pożyczy panu pieniądze. Zapewne wręcz tego pragnie.

— O nie! Pan Honeyfoot ma trzy córki, najmilsze dziewczęta pod słońcem. Jedna z nich jest zamężna, druga zaręczona, a trzecia nie może się zdecydować. Nie, pan Honeyfoot musi myśleć o swojej rodzinie. Jego pieniądze mają ściśle określone przeznaczenie.

— Wobec tego z czystym sumieniem złożę panu propozycję! Dlaczego ja nie miałabym udzielić panu pożyczki?

Zdumiony pan Segundus nie potrafił znaleźć odpowiedzi.

— Bardzo pani uprzejma — wyjąkał w końcu.

— Ależ skąd. — Pani Lennox uśmiechnęła się do niego. — Jeszcze to sprawdzę, ale jeśli magia jest tak popularna, jak pan twierdzi, zyski z pewnością będą spore.

— Ale moje doświadczenie w interesach jest znikome — oświadczył pan Segundus. — Bałbym się popełnić błąd i stracić pani pieniądze. Jestem pani bardzo wdzięczny i z całego serca dziękuję, muszę jednak odmówić.

— Skoro nie podoba się panu wizja zaciągania długu — a wiem, że niektórzy tego nie lubią — łatwo obejść problem. Szkoła będzie moja, wyłącznie moja. Ja poniosę koszty i ryzyko. Pan zostanie dyrektorem, nasze nazwiska wspólnie pojawią się w informatorze. W końcu ten dom znakomicie nadaje się na szkołę dla magów. Jako rezydencja ma sporo wad, lecz jako szkoła mnóstwo zalet. To ustronna okolica, nie urządza się tu większych polowań. Młodzi ludzie raczej nie znajdą okazji ani do nich, ani do hazardu, więc skupią się na nauce.

— Nie wybrałbym młodzieży, która uprawia hazard! — Pan Segundus raz jeszcze się zdziwił.

Pani Lennox uśmiechnęła się do niego.

— Zapewne nigdy nie dał pan swym przyjaciołom najmniejszych powodów do niepokoju poza jednym: że ten niegodziwy świat szybko wykorzysta kogoś tak szlachetnego.

Po obiedzie pan Segundus z obowiązku powrócił do biblioteki i wczesnym wieczorem pożegnał obie damy. Rozstali się w wielkiej przyjaźni, a pani Lennox obiecała, że wkrótce zaprosi pana Segundusa do Bath.

W drodze powrotnej pan Segundus zakazał sobie surowo snucia cudownych planów dotyczących Satysfakcjonującej Pracy i Prawdziwego Szczęścia. Wciąż jednak wyobrażał sobie, jak naucza młodych ludzi, obserwuje ich niesłychane postępy; marzył o odwiedzinach Jonathana Strange’a w szkole i o zachwycie uczniów, gdy odkryją, że ich dyrektor jest przyjacielem i powiernikiem najsłynniejszego maga naszych czasów. Niemal słyszał Strange’a, który mówi do niego: „Doskonale, mój panie. Sam nie zrobiłbym tego lepiej. Dobra robota!”

Do domu dotarł po północy. Ledwie zdołał się powstrzymać od pobiegnięcia do pana Honeyfoota i podzielenia się z nim nowinami. Następnego dnia przybył do domu przyjaciela o bardzo wczesnej godzinie, a gdy powiedział państwu Honeyfootom, co zaszło, rozpływali się w zachwytach. Byli pełni radości, którą Segundus sam bał się okazywać. Pani Honeyfoot wciąż miała w sobie wiele z pensjonarki. Chwyciła męża za ręce i wirowała z nim wokół stołu, chcąc w ten sposób wyrazić radość. Potem złapała za ręce pana Segundusa, a kiedy obaj magowie zaprotestowali przeciwko tańcom, kręciła się sama. Pan Segundus żałował tylko (choć niezbyt głęboko), że państwo Honeyfootowie nie zdumieli się tak, jak tego oczekiwał. Cieszył się w ich oczach tak dobrą opinią, że nie dostrzegli nic niezwykłego w tym, że wielka dama pragnie wyłącznie ze względu na niego założyć szkołę.

— Miała szczęście, że pana znalazła! — oznajmił pan Honeyfoot. — Któż lepiej nadaje się do kierowania szkołą magów? Nikt!

— Poza tym, co zrobiłaby z pieniędzmi? — snuła rozważania pani Honeyfoot. — Biedna, bezdzietna dama.

Pan Honeyfoot był przekonany, że świat stoi otworem przed panem Segundusem. Wrodzony optymizm nie pozwalał mu w to wątpić. Był jednak człowiekiem praktycznym, więc powiedział panu Segundusowi, że popyta o panią Lennox i dowie się, kim jest i czy rzeczywiście jest tak bogata, jak utrzymuje.

Napisali do Bath, do przyjaciela pana Honeyfoota. Na szczęście pani Lennox okazała się wielką damą, nawet jak na Bath, ukochane miejsce ludzi majętnych i ważnych. Urodziła się zamożna i wyszła za mąż za jeszcze bogatszego dżentelmena. Umarł młodo, ona zaś mogła bez przeszkód wykorzystywać swe aktywne usposobienie i bystry umysł. Krótko opłakiwała męża, a później powiększyła fortunę, dobrze inwestując i zarządzając posiadłościami. Słynęła z odwagi i stanowczości, przedsięwzięć charytatywnych i lojalności wobec przyjaciół. Miała domy we wszystkich częściach królestwa, ale zazwyczaj rezydowała w Bath, razem z panią Blake.

Tymczasem pani Lennox również rozpytywała o pana Segundusa. Zasłyszane informacje najwyraźniej ją zadowoliły, gdyż wkrótce zaprosiła go do Bath, gdzie omówili szczegóły dotyczące przyszłej szkoły.


Przez następne miesiące reperowano i modernizowano Starecross Hali. Dach ciekł, dwa kominy były zapchane, część kuchni się zapadła. Pan Segundus przeżył szok, gdy odkrył, ile wszystko kosztuje. Wyliczył sobie, że jeśli nie wyczyści drugiego komina, pozostawi stare wiejskie ławy oraz drewniane krzesła, zamiast kupować nowe meble, oraz ograniczy liczbę sług do trzech, to zaoszczędzi sześćdziesiąt funtów. Wysłał list w tej sprawie i nie czekał długo na odpowiedź od pani Lennox — dama nakazała mu zwiększyć wydatki. Jego uczniowie z dobrych rodzin będą oczekiwali ciepła i wygody. Poradziła mu zatrudnić dziewięciu służących, a do tego lokaja i francuskiego kucharza, całkiem zmienić umeblowanie i zakupić piwniczkę dobrych francuskich win. Sztućce muszą być ze srebra, a serwis od Wedgwooda.

Na początku grudnia pan Segundus otrzymał list z gratulacjami od Jonathana Strange’a, który obiecał na wiosnę przyjechać do Starecross. Niezależnie jednak od dobrych intencji i wysiłków wszystkich pan Segundus nie mógł się pozbyć wrażenia, że szkoła nigdy nie powstanie. Ta myśl wciąż go dręczyła, choć starał się ją wyrzucić z głowy.

Pewnego ranka w połowie grudnia przybył do Starecross Hali i ujrzał jakiegoś człowieka siedzącego na schodkach. Choć nigdy wcześniej go nie widział, natychmiast jednak rozpoznał: było to uosobienie pecha, kres marzeń i nadziei pana Segundusa. Mężczyzna miał na sobie płaszcz o staroświeckim kroju, równie stary i wystrzępiony jak płaszcz pana Segundusa, a na nogach ubłocone buty. Z długimi potarganymi włosami wyglądał jak zwiastun zagłady w kiepskiej sztuce.

— Nie może pan tego zrobić! — powiedział z północnym akcentem nieznajomy.

— Słucham?

— Chodzi o szkołę, proszę pana. Proszę zaniechać tej myśli.

— Co takiego?! — krzyknął pan Segundus, dzielnie udając, że nie wie, iż przybysz mówi nieuchronną prawdę.

— Zna mnie pan i dobrze wie, że kiedy coś powiem, tak musi być — choć obaj możemy się z tym w duchu nie zgadzać.

— Myli się pan — powiedział pan Segundus. — Nie znam pana. Wątpię, czy się kiedykolwiek spotkaliśmy.

— Nazywam się John Childermass, jestem sługą pana Norrella. Rozmawialiśmy niemal dziewięć lat temu przed katedrą w Yorku. Kiedy ograniczał się pan do kilku uczniów, mogłem przymknąć na to oko. Milczałem i pan Norrell nie miał pojęcia, co pan robi. Jednakże prawdziwa szkoła dla dorosłych magów to całkiem inna sprawa. Jest pan zbyt ambitny. On wie, szanowny panie. Wie i pragnie, by pan natychmiast z tym skończył.

— Ale co pan Norrell i jego pragnienia mają ze mną wspólnego? Nie podpisałem umowy. Zapewne nie jest dla pana tajemnicą, że to nie tylko moje przedsięwzięcie. Teraz mam przyjaciół.

— O tak — przytaknął Childermass, lekko rozbawiony. — Pani Lennox to bardzo bogata kobieta, doskonale zna się na interesach. Czy jednak cieszy się przyjaźnią ministrów jak pan Norrell? Czy ma podobne wpływy? Proszę pamiętać o Uczonym Towarzystwie Magów Yorku, drogi panie! Proszę pamiętać, jak się z nimi rozprawił!

Childermass odczekał chwilę, a ponieważ rozmowa najwyraźniej dobiegła końca, odszedł w kierunku stajni. Pięć minut później pokazał się ponownie na dużym brązowym koniu. Pan Segundus ciągle stał w tym samym miejscu, ze skrzyżowanymi ramionami i spojrzeniem utkwionym w bruku.

— Przykro mi, że tak to się kończy — Childermass popatrzył na niego. — Ale chyba nie wszystko stracone? Ten dom nada się przecież na siedzibę innej instytucji. Może na takiego nie wyglądam, ale jestem wykształconym człowiekiem i mam rozliczne znajomości. Proszę wybrać inny rodzaj szkoły, a gdy tylko usłyszę, że jakiś lord lub dama potrzebują stosownej placówki dla swojego potomka, natychmiast ich do pana przyślę.

— Nie chcę innej szkoły! — burknął pan Segundus opryskliwie.

Childermass uśmiechnął się półgębkiem i odjechał.

Pan Segundus udał się do Bath i powiadomił patronkę o problemach. Pani Lennox była bardzo niezadowolona, że jakiś dżentelmen, którego nawet nie zna, uznał za stosowne pouczać ją, co powinna robić. Napisała do pana Norrella pełen oburzenia list. Nie odpowiedział, lecz bankierzy, prawnicy i partnerzy pani Lennox w interesach nagle zaczęli otrzymywać dziwne pisma od znanych sobie ludzi z towarzystwa. Zawierały one liczne skargi na szkołę pana Segundusa. Jeden z tych bankierów, kłótliwy i uparty staruszek, był na tyle nierozsądny, by dziwić się publicznie (w westybulu Izby Gmin), co szkoła dla magów w hrabstwie York ma z nim wspólnego.

W rezultacie kilka osób z towarzystwa, zaprzyjaźnionych z panem Norrellem, natychmiast zrezygnowało z usług jego banku.

Parę dni później pan Segundus siedział w salonie państwa Honeyfootów, z twarzą ukrytą w dłoniach.

— Zupełnie jakby prześladował mnie pech; podtyka mi pod nos nagrody tylko po to, by je raptownie zabrać — rozpaczał.

Pani Honeyfoot cmoknęła współczująco, poklepała go po ramieniu, po czym potępiła pana Norrella tymi samymi słowami, którymi przez ostatnich dziewięć lat potępiała go w obecności pana Segundusa i swojego męża: oświadczyła, że pan Norrell jest bardzo osobliwym dżentelmenem i że nigdy go nie zrozumie.

— Może napisze pan do Strange’a? — powiedział nagle pan Honeyfoot. — On będzie wiedział, co robić.

— Och! — Pan Segundus uniósł wzrok. — Wiem, że panowie Strange i Norrell się rozstali, lecz mimo to nie chciałbym być powodem kłótni między nimi.

— Nonsens! — wykrzyknął pan Honeyfoot. — Nie czytał pan ostatnich numerów „Maga Nowoczesnego”? Właśnie tego pragnie Strange — przykładu magii norelickiej, którą będzie mógł otwarcie zaatakować i w ten sposób zniszczyć cały system. Proszę mi wierzyć, będzie panu zobowiązany. Im więcej o tym myślę, tym bardziej podoba mi się ten plan!

Pan Segundus w końcu ustąpił.

— Tylko skontaktuję się z panią Lennox, a jeśli i ona wyrazi zgodę, zrobię to, co pan sugeruje — powiedział.

Pani Lennox zupełnie nie miała pojęcia o ostatnich wydarzeniach w świecie magii. O Jonathanie Strange’u wiedziała jedynie, że istnieje i że coś go łączy z księciem Wellingtonem. Zapewniła jednak pana Segundusa, że brak sympatii do pana Norrella przemawia na korzyść Strange’a. I tak dwudziestego grudnia pan Segundus wysłał Strange’owi list z informacją o postępowaniu Gilberta Norrella w związku ze szkołą w Starecross Hill.

Niestety, Jonathan Strange nie tylko nie wziął w obronę pana Segundusa, ale nawet nie odpisał.

Rozdział dwudziesty Strange postanawia napisać książkę czerwiec–grudzień 1815

Łatwo można sobie wyobrazić, jak ucieszył się pan Norrell na wieść, że po powrocie do Anglii Strange pojechał prosto do Shropshire.

— Na wsi raczej nie opublikuje tych szkodliwych artykułów o magii Króla Kruków — powiedział do Lascellesa.

— Rzeczywiście — przytaknął Lascelles. — Wątpię, by miał na to czas.

Pan Norrell przez chwilę zastanawiał się, cóż to może oznaczać.

— Nie słyszał pan? — ciągnął Lascelles. — Strange pisze książkę. Ciągle wspomina o tym w listach do przyjaciół. Zaczął całkiem niespodziewanie, mniej więcej dwa tygodnie temu, i podobno robi postępy. Wszyscy zresztą wiemy, z jaką łatwością pisze. Obiecał sobie, że księga ta będzie kompendium wiedzy o angielskiej magii. Mówił sir Walterowi, że zapewne nie zdoła się ograniczyć do dwóch tomów. Uważa, że potrzebne będą trzy. Księga ma nosić tytuł Historia i zastosowanie angielskiej magii. Murray obiecał ją opublikować.

Była to chyba najgorsza wiadomość ze wszystkich możliwych. Pan Norrell zawsze sam planował napisać książkę Wstęp do nauki sztuki magicznej. Zaczął nad nią pracować, gdy został nauczycielem pana Strange’a. Jego notatki wypełniały już dwie półki niewielkiego, pełnego książek gabinetu na drugim piętrze. Ciągle jednak odkładał pisanie na daleką przyszłość, gdyż odczuwał całkiem niezrozumiały strach przed przelewaniem wiedzy na papier. Nie wyleczyło go nawet osiem lat bezkrytycznego podziwu całego Londynu. Nikt (poza Strange’em i Childermassem) nie widział jego prywatnych notatek ani dzienników. Pan Norrell uważał, że nie jest jeszcze gotowy na publikację, nie miał pewności, czy dotarł do prawdy. Nie wierzył też, że wystarczająco przemyślał sprawy, i nie wiedział, czy jego wnioski nadają się do zaprezentowania czytelnikom.

Po wyjściu Lascellesa pan Norrell zażądał, by do gabinetu na drugim piętrze przyniesiono srebrne naczynie z czystą wodą.

W Shropshire Strange siedział nad swą książką. Nie uniósł wzroku, lecz nagle uśmiechnął się z lekką drwiną i pomachał palcem w powietrzu, jakby chciał pogrozić jakiejś niewidzialnej istocie. Wszystkie lustra w pokoju Strange’a były odwrócone do ściany i choć pan Norrell spędził kilka godzin nad srebrną misą, niczego się nie dowiedział.

Na początku grudnia Stephen Black czyścił srebra w pokoju na końcu korytarzyka, nieopodal kuchni. Nagle spuścił wzrok i zobaczył, że tasiemki jego fartucha się rozwiązują. Węzełek wcale się nie poluzował (Stephen zawsze wiązał go niezwykle starannie), lecz tasiemki same się rozplątywały, i to w odważny, zdecydowany sposób, jakby — wiedziały, co robią. Następnie zarękawki i rękawiczki do polerowania ześliznęły się z jego przedramion i dłoni, po czym schludnie złożyły się na stole. Potem frak sfrunął z oparcia krzesła i włożył się na Stephena. Na koniec pokoik kamerdynera zniknął.

Teraz Stephen stał w niewielkim pomieszczeniu wyłożonym ciemnym drewnem. Większość miejsca zajmował stół przykryty obrusem ze szkarłatnego płótna, o szerokiej i bogato zdobionej, srebrno-złotej bordiurze. Rozłożono na nim mnóstwo talerzy. Zdobione klejnotami dzbany wypełniało wino. Świece z wosku w złotych świecznikach rzucały złocistą poświatę na ściany, a nad dwiema złotymi kadzielnicami unosił się wonny dym. Poza stołem w pokoju znajdowały się jedynie dwa rzeźbione krzesła obite złotą tkaniną. Leżały na nich wygodne haftowane poduszki. Jedno z krzeseł zajmował dżentelmen o włosach jak puch ostu.

— Dobry wieczór, Stephenie!

— Dobry wieczór panu.

— Jesteś nieco blady, Stephenie. Mam nadzieję, że dobrze się czujesz.

— Trochę brak mi tchu. Te nagłe wędrówki do obcych krajów i na inne kontynenty są nieco kłopotliwe.

— Och, nadal jesteśmy w Londynie, Stephenie. To kawiarnia Jerozolimska na Cowper’s Court. Nie znasz jej?

— Och, w rzeczy samej, panie. Za kawalerskich czasów sir Walter często tu biesiadował z bogatymi przyjaciółmi. Kawiarnia jednak nigdy nie prezentowała się tak znakomicie. Właściwie nie rozpoznaję niemal żadnych dań na tym bankiecie.

— Ach, to dlatego, że zamówiłem dokładną kopię posiłku, który jadłem w tym miejscu czterysta bądź pięćset lat temu. Oto udziec pieczonego skrzydlatego smoka i pasztet z kolibrów w miodzie. Tu mamy pieczoną salamandrę w sosie z granatów. To delikatna potrawka z grzebieni bazyliszków z szafranem, sproszkowaną tęczą, zdobiona złotymi gwiazdami! A teraz siadaj i jedz, to najlepsze lekarstwo na zawroty głowy. Czego skosztujesz?

— Wszystko jest wspaniałe, panie, ale chyba wezmę zwykłe steki wieprzowe. Wyglądają bardzo smakowicie.

— Och, Stephenie! Jak zwykle twój dobry smak wpłynął na wybór najbardziej wyrafinowanego dania! Choć steki rzeczywiście wyglądają zwyczajnie, smażyły się w tłuszczu wytopionym z wyegzorcyzmowanych duchów czarnych świń, które nocą błąkają się po wzgórzach Walii, strasząc mieszkańców tego żałosnego kraju! Upiorność i zajadłość świń nadają stekom niezwykły posmak, całkiem niepodobny do innych! A sos do nich przyrządzono z wiśni z sadu centaura!

Dżentelmen podniósł wysadzany klejnotami pozłacany dzban i nalał Stephenowi wina.

— Oto wino z jednej z piekielnych winnic. Niech cię to jednak nie zniechęca! Na pewno słyszałeś o Tantalu, niegodziwym królu, który upiekł własnego syna i podał go bogom na ucztę? Musi teraz stać po szyję w wodzie, której nie wolno mu pić, pod gałęzią pełną winogron, których nie może zjeść. Wino wyciśnięto właśnie z nich. A ponieważ winorośl zasadzono tam wyłącznie po to, by dręczyć Tantala, możesz być pewien, że winogrona mają znakomity smak i aromat. Granaty zaś pochodzą z sadu Persefony.

Stephen skosztował wina i steków z wieprzowiny.

— Wyśmienite, panie. Przy jakiej okazji biesiadował tu pan poprzednio?

— Och, wraz z przyjaciółmi świętowałem wyjazd na krucjaty. Towarzyszyli mi William Lanchester[105] i Tom Dundell[106] oraz wielu innych szlachetnych lordów, rycerzy, chrześcijan i elfów. Rzecz jasna, wtedy nie była to kawiarnia, lecz gospoda. Z miejsca, w którym siedzieliśmy, rozciągał się widok na podwórze otoczone rzeźbionymi, pozłacanymi filarami. Służący, giermkowie i pachołkowie biegali w tę i z powrotem, przygotowując wszystko, byśmy mogli zadać straszliwy cios naszym niegodziwym wrogom. Po drugiej stronie podwórza znajdowały się stajnie. Odpoczywały w nich nie tylko najwspanialsze rumaki w Anglii, lecz także trzy jednorożce, które inny elf, mój kuzyn, zabierał do Ziemi Świętej, by ich rogami dziurawić nieprzyjaciół. Biesiadowało z nami kilku utalentowanych magów. W niczym nie przypominali patałachów, którzy teraz uchodzą za przedstawicieli tej profesji. Byli nie tylko przystojni, lecz także oddani swej sztuce! Ptaki na niebie nieruchomiały, by wysłuchać ich poleceń. Służyły im deszcze i rzeki. Wiatry z północy, południa i wszystkie inne istniały tylko po to, by spełniać ich rozkazy. Wznosili ręce, a miasta waliły się w gruzy albo powstawały! Jakiż to kontrast z tym okropnym staruchem, który siedzi w zakurzonym pokoju, mamrocząc pod nosem i wertując starą księgę. — Dżentelmen z zadumą żuł potrawkę z bazyliszka. — A ten drugi pisze książkę — dodał.

— Słyszałem o tym. Przyglądał mu się pan ostatnio?

— Ja? — Dżentelmen zmarszczył brwi. — Czyżbyś nie dosłyszał, że uważam tych magów za najgłupszych, najohydniejszych ludzi w Anglii? Nie, od chwili gdy opuścił Londyn, widuję go zaledwie dwa lub trzy razy w tygodniu. Kiedy pisze, topornie ostrzy pióro starym nożykiem. Mnie byłoby wstyd używać tak brzydkiego i zniszczonego narzędzia, ale ci magowie tolerują wszelkie obrzydlistwa, na których widok ty i ja wzdragalibyśmy się ze wstrętem! Czasem tak się zapamiętuje w pisaniu, że w ogóle zapomina o ostrzeniu pióra. Atrament kapie na kartki, do kawy, a on nie zwraca na to najmniejszej uwagi.

Stephen uznał za dziwne, że dżentelmen, który zamieszkiwał na wpół zrujnowaną posiadłość otoczoną ponurymi śladami minionych bitew, jest tak przeczulony na punkcie bałaganu w cudzych domach.

— A temat księgi? — zapytał. — Co pan o tym myśli?

— Bardzo to dziwne! Opisuje wszystkie najważniejsze objawienia przedstawicieli mojej rasy w tym kraju. To relacje z naszych interwencji w sprawy Wielkiej Brytanii dla dobra królestwa i chwały jego mieszkańców. Ciągle powtarza, że nowocześni magowie powinni nas wzywać i błagać o pomoc. Rozumiesz coś z tego, Stephenie? Bo ja nic. Kiedy usiłowałem zwabić króla Anglii do mego domu i okazywałem mu zainteresowanie, ten sam mag popsuł mi szyki. Wówczas najwyraźniej postanowił mnie obrazić.

— Być może nie rozumiał, kim pan jest — Stephen zasugerował łagodnie.

— Och! Kto wie, co rozumieją ci Anglicy? Ich myśli biegną dziwnymi torami! Obawiam się, Stephenie, że sam to odkryjesz, kiedy zostaniesz ich królem!

— Naprawdę nie pragnę być niczyim królem.

Zmienisz zdanie, gdy zaczniesz rządzić. Przygnębia cię myśl, że znajdziesz się z dala od Utraconej Nadziei i wszystkich przyjaciół. Ale rozchmurz się! Też byłbym nieszczęśliwy, gdyby twoja koronacja oznaczała nasze rozstanie. Nie widzę powodu, żebyś ciągle siedział w Anglii tylko dlatego, że jesteś jej władcą. Żadna osoba o dobrym smaku nie mogłaby spędzić w takim nudnym kraju więcej niż tydzień. Tydzień to nawet zbyt długo!

— Co jednak z moimi obowiązkami? Jeśli dobrze rozumiem, królowie mają mnóstwo zajęć, a choć nie chcę być królem, nie powinienem…

Najdroższy Stephenie! — przerwał mu dżentelmen z czułością i rozbawieniem. — Od czego są seneszalowie? Oni zajmą się nudnymi obowiązkami związanymi z rządzeniem. Ty będziesz bawił wraz ze mną w Utraconej Nadziei i tam oddawał się rozrywkom. Powrócisz tu od czasu do czasu, po to tylko, by zbierać podatki i dary od podbitych narodów i umieszczać je w banku. Podejrzewam, że raz na jakiś czas będziesz zmuszony pozostać w Anglii nieco dłużej, a wtedy namalują twój portret, poddani zaś będą cię jeszcze bardziej wielbić. Czasem łaskawie pozwolisz, by najpiękniejsze damy w kraju czekały w kolejce do ucałowania twej dłoni i by cię pokochały. Dopełniwszy obowiązku, z czystym sumieniem powrócisz do lady Pole i do mnie. — Nagle dżentelmen urwał i popadł w zadumę (co było dla niego raczej nietypowe), po czym dodał: — Muszę przyznać, że mój zachwyt nad piękną lady Pole nie jest tak bezgraniczny jak niegdyś. Spotkałem pewną damę, którą od niej wolę. Jest umiarkowanie ładna, lecz braki w urodzie nadrabia energicznym usposobieniem i elokwencją. Dama ta ma wielką przewagę nad lady Pole. Jak obaj wiemy, Stephenie, gdy lady Pole odwiedza mój dom, zawsze musi wrócić do siebie, zgodnie z umową, którą zawarłem z magiem. W przypadku tej damy nic mnie jednak nie wiąże. Gdy ją zdobędę, pozostanie u mego boku na zawsze!

Stephen westchnął. Myśl o następnej biednej niewieście na wieki uwięzionej w Utraconej Nadziei była doprawdy przygnębiająca. Wiedział dobrze, że nie zdoła temu zapobiec, mógł jedynie spróbować obrócić sytuację na korzyść lady Pole.

— A może — zaczął z respektem — w takim wypadku uwolniłby pan lady Pole od zaklęcia? Wiem, że jej mąż i przyjaciele chętnie by ją odzyskali.

— Och! Zawsze będę uważał lady Pole za niezwykle pożądaną ozdobę naszych przyjęć. Piękna kobieta wszędzie znakomicie się prezentuje i szczerze wątpię, czy w Anglii są inne równie urodziwe damy. Nawet w Faerie niewiele pań może się z nią równać. Nie, to, co sugerujesz, jest wykluczone. Musimy obmyślić plan, jak przenieść tę drugą damę do Utraconej Nadziei. Wiem, Stephenie, że tym chętniej mi pomożesz, kiedy ci powiem, że zabranie jej z Anglii jest moim zdaniem niezbędne do tego, byś został królem. To będzie straszliwy cios dla naszych wrogów! Pogrąży ich w czarnej rozpaczy! Wywoła wśród nich niesnaski i zasieje ziarno niezgody. O tak! Będzie dobre dla nas i złe dla nich! Zaprzepaścilibyśmy nasze wysiłki, nie czyniąc tego!

Stephen prawie nic nie rozumiał. Czy dżentelmen mówił o jednej z księżniczek z zamku Windsor? Wszyscy dobrze wiedzieli, że król oszalał, gdy zmarła jego najmłodsza, ukochana córka. Może dżentelmen o włosach jak puch ostu przypuszczał, że utrata następnej księżniczki wpędzi go do grobu albo pomiesza zmysły innych członków rodziny królewskiej?

— Drogi Stephenie, musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak sprowadzić tę damę tak, by nikt niczego nie zauważył. Zwłaszcza by nie zauważyli tego magowie! — Dżentelmen zastanawiał się przez chwilę. — Wiem! Przynieś mi dębinę torfową!

— Słucham?

— Ma być szeroka jak ty i sięgać mi do obojczyka.

— Przyniósłbym z rozkoszą, panie, ale nie wiem, co to takiego.

— Stare drewno, które przez niezliczone stulecia tkwiło w torfowisku.

— Obawiam się, panie, że raczej nie znajdziemy go w Londynie. Brak tu torfowisk.

— Co prawda to prawda. — Dżentelmen odchylił się na krześle i wbił wzrok w sufit, rozważając ten problem.

— Może nada się inne? — spytał Stephen. — Na Gracechurch Street jest handlarz drewnem, który moim zdaniem…

— Nie, nie — przerwał dżentelmen. — Wszystko musi…

W tym samym momencie Stephen doświadczył bardzo dziwnego uczucia: coś nim szarpnęło i postawiło go na nogi. Jednocześnie kawiarnia zniknęła — zastąpiła ją czarna jak smoła, lodowata pustka. Choć Stephen nic nie widział, czuł, że znajduje się w otwartej przestrzeni. Ostry wiatr gwizdał mu w uszach, a gęsty deszcz zdawał się padać ze wszystkich stron naraz.

— …pójść zgodnie z planem — ciągnął dżentelmen tym samym tonem co wcześniej. — Tu w okolicy jest piękna dębina torfowa. Wydaje mi się, że pamiętam… — Jego głos, który dobiegał z okolicy prawego ucha Stephena, był coraz cichszy. — Stephenie, masz z sobą łopotnik, koleinnik i ciośnik?

— Co takiego? Nie, panie. Nie przyniosłem tych rzeczy. Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że dokądś się wybieramy.

Stephen odkrył, że tkwi po kostki w zimnej wodzie. Spróbował wyjść na brzeg, ale w tym samym momencie ziemia usunęła mu się spod stóp. Zanurzył się w wodzie po łydki. Krzyknął.

— Hm? — mruknął pytająco dżentelmen.

— Nie chciałbym przeszkadzać, ale chyba ziemia mnie wciąga.

— Bo to bagno — wyjaśnił dżentelmen uprzejmie.

— Zdecydowanie przerażający teren.

Stephen usiłował naśladować spokojny, obojętny ton dżentelmena. Wiedział aż nazbyt dobrze, że przywiązuje on wielką wagę do zachowania godności w każdej sytuacji, więc obawiał się, że jeśli okaże strach, zdegustowany dżentelmen pójdzie sobie, a jego pochłonie trzęsawisko. Usiłował się poruszyć, ale nie znalazł pod nogami gruntu. Zamachał ramionami, by odzyskać równowagę, zamiast tego jednak nieomal runął na ziemię. W rezultacie jego stopy i nogi zapadły się jeszcze bardziej. Znowu krzyknął, a trzęsawisko wydało kilka wyjątkowo nieprzyjemnych cmoknięć, jakby wsysało Stephena.

— Och, Boże! Pozwolę sobie zauważyć, panie, że powoli tonę. Ach! — Zaczął zapadać się bokiem. — Wielokrotnie był pan tak miły i zapewniał mnie o swoim uczuciu, powtarzając, że przedkłada pan moje towarzystwo nad towarzystwo innych. Jeśli to nie kłopot, może mógłby mi pan pomóc uwolnić się z tego okropnego bagna?

Dżentelmen nie zawracał sobie głowy odpowiedzią. Nagle Stephen poczuł, że coś wyciąga go z błota. Stanął na pewniejszym gruncie. Był osłabiony ze strachu i chętnie by się położył, ale bał się poruszyć. Tu ziemia wydawała się twarda, za to była nieprzyjemnie mokra i nie miał pojęcia, gdzie zaczynają się moczary.

— Chętnie bym panu pomógł! — zawołał w ciemności. — Nie zrobię jednak ani kroku ze strachu, że znowu wpadnę w bagno.

— Ach, to bez znaczenia — oznajmił dżentelmen. — Szczerze mówiąc, pozostaje nam tylko czekanie. Dębinę torfową najłatwiej znaleźć rankiem.

— Ale ranek nadejdzie dopiero za dziewięć godzin! — wykrzyknął z przerażeniem Stephen.

— Rzeczywiście! Wobec tego usiądźmy i poczekajmy.

— Tutaj, panie? To okropne miejsce, ciemne, zimne i straszne.

— Rzeczywiście! Bardzo nieprzyjemne — przytaknął dżentelmen z irytującym spokojem. Stephen mógł tylko przypuszczać, że działa on zgodnie ze swym obłąkańczym planem, czekając na świt.

Lodowaty wiatr owiewał Stephena, wilgoć wkradała się w każdą część jego jestestwa, ciemność go przytłaczała, a długie godziny mijały boleśnie powoli. Nie oczekiwał, że zdoła zasnąć, jednak w nocy na moment uwolnił się od swej rozpaczliwej sytuacji. Może nie tyle zasnął, ile się zdrzemnął.

W swym śnie poszedł do spiżarki, by przynieść komuś plaster wspaniałej wieprzowiny zapiekanej w cieście. Kiedy rozkroił placek, okazało się, że wewnątrz jest bardzo mało mięsa — większość miejsca zajmowało miasto Birmingham. W wierzchniej skórce ciasta dymiły piece i kuźnie, huczały silniki. Jeden z mieszkańców, z wyglądu uprzejmy jegomość, wyszedł z nacięcia, a kiedy jego wzrok padł na Stephena, powiedział…

Wtedy właśnie do snu Stephena wdarł się wysoki, żałosny dźwięk — powolna, smutna pieśń w nieznanym języku. Stephen natychmiast, nawet bez otwierania oczu, zrozumiał, że dżentelmen o włosach jak puch ostu śpiewa.

Można przypuszczać, że jeśli człowiek zaczyna śpiewać, tylko inni ludzie zwracają na to uwagę. Nawet gdy pieśń jest wyjątkowo piękna, to jedynie oni mogą podziwiać zdolności śpiewaka. Wszystkich pozostałych stworzeń, żywych i martwych, ten fakt, najogólniej biorąc, nie porusza. Być może na śpiewającego zerknie kot lub pies, może nawet jego koń na chwilę przerwie żucie trawy, jeśli to nadzwyczaj zmyślna bestia, ale na tym koniec. Kiedy jednak śpiewa elf, słucha go cały świat. Stephen czuł, że chmury nieruchomieją, że śpiące wzgórza poruszają się i mruczą, że zimne mgły zaczynają tańczyć. Po raz pierwszy zrozumiał, że świat wcale nie jest głuchy, lecz po prostu czeka na kogoś, kto przemówi doń w zrozumiałym języku. W pieśni elfa ziemia rozpoznała imiona, którymi nazywała samą siebie.

Stephen znowu zaczął śnić. Tym razem w jego śnie wzgórza wędrowały, a niebo tonęło we łzach. Drzewa przemówiły, zdradzając mu swe sekrety i deklarując przyjaźń lub wrogość. Ważne losy skrywały się w kamykach i zwiędłych liściach. Śnił, że wszystko na świecie ma określone przeznaczenie, ale rozumiał też, że kamienie i rzeki, liście i ogień czasem można przekonać do innych zadań.

Obudził się nad ranem, przynajmniej tak sądził. Światło było rozmyte, wodniste i niesłychanie smutne. Dookoła wznosiły się potężne, szare, ponure wzgórza, a między nimi znajdowały się rozległe moczary. Stephen nigdy wcześniej nie widział krajobrazu, który z takim powodzeniem potrafiłby błyskawicznie wpędzić obserwatora w czarną rozpacz.

— To zapewne jedno z pańskich królestw, tak? — zapytał.

— Moich królestw? — powtórzył zdumiony dżentelmen. — Ależ skąd! To Szkocja!

Dżentelmen nagle zniknął i po chwili pojawił się z naręczem narzędzi. Wśród nich była siekiera i rożen, i trzy przedmioty, których Stephen nigdy wcześniej nie widział. Jeden przypominał motykę, drugi łopatę, a trzeci był bardzo dziwną krzyżówką łopaty i kosy. Dżentelmen wręczył je wszystkie Stephenowi, który przyglądał się im ze zdumieniem.

— Czy są nowe? Tak mocno lśnią…

— No cóż, do magicznego zadania nie można użyć narzędzi ze zwykłego metalu. Zrobiono je ze stopu żywego srebra i blasku gwiazd. A teraz, Stephenie, musisz poszukać kawałka ziemi, na którym nie osiadła rosa. Jeśli tam pokopiemy, z pewnością natrafimy na pniak dębiny torfowej!

W całej dolince trawa i małe kolorowe rośliny z moczarów pokryte były rosą. Na ubraniu Stephena, jego dłoniach, włosach i skórze pojawił się aksamitny szary nalot, a włosy dżentelmena, i tak niezwykłe, dodatkowo rozświetlały miliony błyszczących kropelek wody. Wyglądał, jakby wokół głowy miał wysadzaną klejnotami aureolę.

Dżentelmen przeszedł powoli przez dolinkę ze wzrokiem wbitym w ziemię. Stephen kroczył tuż za nim.

— Ach! — wykrzyknął nagle dżentelmen. — Tutaj! Stephen nie miał pojęcia, skąd on to wiedział.

Stali pośrodku rozległego torfowiska, które wyglądało dokładnie tak samo jak każda inna część dolinki. Nie wyróżniały go żadne drzewo ani głaz. Dżentelmen szedł jednak pewnie przed siebie, aż dotarł do płytkiego wgłębienia. W jego środku widniał podłużny, szeroki pas ziemi wolnej od rosy.

— Kop tutaj, Stephenie!

Dżentelmen okazał się zadziwiająco dobrze poinformowany w kwestii krojenia torfu. Nie ruszył nawet palcem, za to dokładnie instruował Stephena, jak za pomocą jednego z narzędzi zerwać wierzchnią warstwę trawy i mchu, potem innym przyrządem wykroić odpowiedni kawałek torfu i wreszcie, używając trzeciego narzędzia, ten kawałek wydobyć.

Stephen nie przywykł do ciężkiej pracy, więc wkrótce zabrakło mu tchu i czuł ból w każdej części ciała. Na szczęście nie musiał bardzo głęboko kopać, nim natrafił na coś znacznie twardszego niż torf.

— Ach! — wykrzyknął zadowolony dżentelmen. — To właśnie dębina torfowa. Doskonale! Teraz, Stephenie, tnij dokoła.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Nawet gdy Stephen wyciął wystarczająco dużo torfu, by całkiem odsłonić dębinę, wciąż bardzo trudno było odróżnić ją od gleby — i jedna, i druga miały czarną barwę, były wilgotne i śliskie. Kopał jeszcze chwilę. Miał dziwne przeczucie, że choć dżentelmen wspomniał jedynie o kłodzie dębiny torfowej, być może w torfie zanurzone było całe drzewo.

— Nie mógłby pan wydobyć tego mocą magii? — spytał Stephen.

— Nie, nie! Ależ skąd! Będę miał wielką prośbę do tego drzewa, więc naszym obowiązkiem jest sprawić, by jego przejście z trzęsawiska do szerokiego świata było jak najłatwiejsze! Weź tę siekierę, Stephenie, i wyrąb mi stosowny pniak. Potem za pomocą rożna i ciośnika wydźwigniemy go na ziemię.

Zajęło im to kolejne trzy godziny. Stephen porąbał drewno do odpowiednich rozmiarów, ale wyciągnięcie go przekraczało możliwości jednego człowieka. Dżentelmen musiał zejść w błotnistą, śmierdzącą dziurę i razem się męczyli. Już po wszystkim, niemal całkowicie wyczerpany, Stephen padł na ziemię, a dżentelmen stał i z wyraźnym ukontentowaniem wpatrywał się w pniak.

— No cóż — powiedział. — Okazało się to o wiele prostsze, niż przypuszczałem.

Stephen nagle odkrył, że ponownie trafili do górnej izby kawiarni Jerozolimskiej. Popatrzył na siebie i na dżentelmena. Ubrania mieli w strzępach, od stóp do głów pokrywało ich błoto. Po raz pierwszy też mógł się dobrze przyjrzeć dębinie torfowej. Była czarna jak smoła, niezwykle gładka i ciekła z niej czarna woda.

— Musi wyschnąć, nim się do czegoś nada — powiedział.

— O nie — oświadczył dżentelmen z promiennym uśmiechem. — Do moich celów potrzebna jest właśnie taka!

Rozdział dwudziesty pierwszy Dziwna przygoda pana Hydea grudzień 1815

Pewnego ranka na początku grudnia Jeremy zapukał do drzwi biblioteki Strange’a w Ashfair House i oznajmił, że pan Hyde prosi o chwilę rozmowy.

Strange nie był zachwycony, że mu się przeszkadza. Od czasu przeprowadzki na wieś zagustował w spokoju i samotności niemal tak jak Norrell.

— No dobrze — mruknął.

Napisał jeszcze jeden akapit, sprawdził trzy lub cztery rzeczy w biografii Valentine’a Greatrakesa, osuszył bibułką tekst, poprawił błędy w pisowni, znowu osuszył całość, po czym udał się do salonu.

Przy kominku siedział samotnie pewien dżentelmen i z zadumą wpatrywał się w ogień. Był dziarskim pięćdziesięciolatkiem w skromnym stroju i obuwiu. Na stoliku obok stał kieliszek wina i talerzyk herbatników. Najwyraźniej Jeremy doszedł do wniosku, że gość czeka dość długo i potrzebuje wzmocnienia.

Pan Hyde i Jonathan Strange byli sąsiadami przez całe życie, jednak różnice w majątku i upodobaniach sprawiły, że ich stosunki nigdy nie wyszły poza zwykłą uprzejmość. Dziś spotkali się po raz pierwszy od momentu, gdy Strange został magiem. Uścisnęli sobie dłonie.

— Zapewne zastanawia się pan, co mnie sprowadza do pana w taką pogodę — zaczął pan Hyde.

— Pogodę?

— Tak. Jest bardzo brzydko.

Strange wyjrzał przez okno. Wysokie wzgórza wokół Ashfair oraz drzewa przed domem pokrywał śnieg. Nawet powietrze wydawało się białe od mrozu i mgły.

— Rzeczywiście. Nie zauważyłem. Nie opuszczałem domu od niedzieli.

— Pański sługa wspominał, że jest pan bardzo zajęty. Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, muszę jednak donieść panu o sprawie nie cierpiącej zwłoki.

— Och, nie ma potrzeby się tłumaczyć. Jak tam… — Strange urwał i usiłował sobie przypomnieć, czy pan Hyde ma żonę, dzieci, braci, siostry lub przyjaciół. Odkrył, że zupełnie nic mu nie wiadomo na ten temat. — …pańska farma? Jeśli dobrze pamiętam, leży w Aston.

— Bliżej Clunbury.

— Clunbury. Tak.

— Wszystko w porządku, poza jedną niepokojącą rzeczą, która wydarzyła się trzy dni temu. Zastanawiałem się długo, czy przyjść do pana i o tym porozmawiać. Prosiłem o radę przyjaciół i żonę — doszliśmy do wniosku, że powinienem panu powiedzieć, co zobaczyłem. Trzy dni temu miałem sprawę do załatwienia po walijskiej stronie granicy. Z Davidem Evansem, zapewne pan go zna?

— Z widzenia. Nigdy z nim nie rozmawiałem. Wydaje mi się, że Ford go zna.

(Ford był zarządcą majątku Strange’a).

— Cóż, David Evans i ja skończyliśmy nasze sprawy przed drugą, więc pilnie chciałem powrócić do domu. Wszędzie leżał głęboki śnieg, drogi pomiędzy naszą okolicą i Llanfair Waterdine są w opłakanym stanie. Pewnie pan tego nie wie, ale dom Davida Evansa stoi na wzgórzu. Rozciąga się stamtąd doskonały widok na zachód. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, zobaczyliśmy, że zmierzają ku nam stamtąd wielkie szare chmury śniegowe. Pani Evans, matka Davida, nalegała, bym przenocował u nich i powrócił do domu następnego dnia, ale Evans i ja doszliśmy do wniosku, że wszystko będzie dobrze, pod warunkiem że natychmiast ruszę do domu najkrótszą drogą — innymi słowy, że dojadę do Wału Offy i przekroczę granicę, nim burza zdoła mnie złapać[107].

— Do Wału — powtórzył Strange i zmarszczył brwi. — To niebezpieczne miejsce, nawet latem, i bardzo odludne. Chybabym nie ryzykował. Pewnie jednak zna pan te wzgórza lepiej niż ja.

— Widzę, że jest pan ode mnie rozsądniejszy. Gdy jechałem ku Wałowi, zerwał się mocny wiatr, który wzbijał leżący na ziemi śnieg. Wkrótce sierść konia i mój płaszcz były białe jak stoki wzgórza, białe jak cała okolica. Wiatr wyczarowywał ze śniegu dziwaczne kształty, miałem wrażenie, że otaczają mnie wirujące duchy, złe widma i upadłe anioły rodem z opowieści tej arabskiej damy. Mój biedny wierzchowiec, zazwyczaj spokojne zwierzę, też chyba widział przerażające rzeczy. Jak może pan sobie wyobrazić, plułem sobie w brodę, że nie skorzystałem z gościnności pani Evans, kiedy nagle dobiegło mnie bicie dzwonu.

— Dzwonu? — powtórzył Strange.

— Tak, proszę pana.

— Ale jaki tam jest dzwon?

— No cóż, nie ma żadnego. Właściwie bardzo mnie dziwi, jak mogłem cokolwiek usłyszeć, skoro wył wiatr, a mój koń parskał.

Strange uznał, że pan Hyde przyszedł do niego wyjaśnić tę zagadkę, więc natychmiast zaczął opowiadać, że dźwięk dzwonu służył dawniej do obrony przed elfami i innymi złymi duchami. Mówił też, że niegodziwe elfy można było czasem przepędzić za pomocą kościelnych dzwonów. Ale należało również pamiętać, że elfy kochały dźwięk dzwonów. Elfiej magii często towarzyszyło ich bicie. Słyszano je również w chwilach, gdy elfy pojawiały się na tym świecie.

— Nie potrafię wyjaśnić tej sprzeczności — powiedział w końcu. — Magowie teoretycy głowili się nad tym przez całe wieki.

Pan Hyde wysłuchał przemowy Strange’a z uprzejmym zainteresowaniem.

— Ale ten dzwon to dopiero początek mojej opowieści — oznajmił, gdy gospodarz skończył swe wywody.

— Och — Strange wydawał się nieco zirytowany. — Proszę kontynuować.

— Dotarłem tak wysoko, że widziałem Wał, kilka skręconych drzew i fragmenty muru w ruinie. Popatrzyłem na południe i dostrzegłem, że wzdłuż Wału idzie ku mnie bardzo prędko pewna dama…

— Dama!

— Widziałem ją bardzo wyraźnie. Miała rozpuszczone włosy, które unosił wiatr i okręcał wokół jej głowy. — Pan Hyde uniósł ręce, żeby pokazać, jak włosy damy tańczyły w powietrzu pełnym śniegu. — Chyba do niej zawołałem. Odwróciła głowę i spojrzała na mnie, ale nie przystanęła, nawet nie zwolniła kroku. Znów się odwróciła, ale dalej wędrowała wzdłuż Wału, w otoczeniu śnieżnych zwidów. Miała na sobie jedynie czarną suknię — żadnego szala ani pelisy. Zacząłem się o nią obawiać. Pomyślałem, że pewnie spotkało ją coś strasznego, i zmusiłem swego biednego konia do truchtu. Usiłowałem nie spuszczać z niej wzroku, ale wiatr wciskał mi śnieg do oczu. Dotarłem do Wału, lecz już jej tam nie było. Jeździłem wzdłuż Wału, w tę i z powrotem. Szukałem, krzyczałem, aż zachrypłem — byłem pewien, że przewróciła się za stosem kamieni albo za zaspą lub wpadła w króliczą norę. A może uprowadził ją ten zły człowiek, który ją skrzywdził.

— Zły człowiek?

— Doszedłem do wniosku, że na Wał przyprowadził ją ktoś, kto pragnął wyrządzić jej krzywdę. Przecież słyszy się rozmaite okropne rzeczy.

— Zna pan tę damę?

— Tak, proszę pana.

— Któż to był?

— Pani Strange. Zapadła cisza.

— To niemożliwe — rzekł w końcu zakłopotany mag. — Drogi panie, gdyby coś przykrego spotkało panią Strange, sądzę, że ktoś by mnie o tym powiadomił. Nie jestem aż tak pochłonięty pracą. Przykro mi, ale pan się myli. Kimkolwiek była ta nieszczęsna kobieta, na pewno nie chodzi o panią Strange. Pan Hyde pokręcił głową.

— Gdybym ujrzał pana w Shrewsbury i Ludlow, być może nie od razu bym pana rozpoznał. Jednakże ojciec pani Strange był przez czterdzieści siedem lat wikariuszem w mojej parafii. Znam panią Strange, niegdyś pannę Woodhope, odkąd jako małe dziecko uczyła się stawiać pierwsze kroki w kościele w Clunbury. Nawet gdyby na mnie nie spojrzała, rozpoznałbym ją. Po sylwetce, sposobie chodzenia, po wszystkim.

— Co pan zrobił, gdy stracił ją pan z oczu?

— Od razu przyjechałem tutaj, ale pański sługa nie chciał mnie wpuścić.

— Jeremy? Ten sam, z którym przed chwilą pan rozmawiał?

— Tak. Powiedział mi, że pani Strange jest w domu, cała i zdrowa. Przyznaję, że mu nie uwierzyłem, więc obszedłem budynek i zajrzałem we wszystkie okna, aż w końcu zobaczyłem ją na sofie właśnie w tym pokoju. — Pan Hyde wskazał na sofę. — Miała na sobie bladoniebieską suknię, nie czarną.

— Och, nic w tym dziwnego. Pani Strange nigdy nie nosi czerni. Nie lubię tego koloru na młodej kobiecie.

Pan Hyde ponownie pokręcił głową i zmarszczył brwi.

— Bardzo chciałbym przekonać pana, że mówię prawdę, widzę jednak, że nie potrafię.

— A ja chciałbym panu wytłumaczyć, że mam rację. Niestety, też nie potrafię.

Przy pożegnaniu uścisnęli sobie dłonie.

— Nigdy nie życzyłem jej nic złego, proszę pana. — Pan Hyde popatrzył z powagą na Strange’a. — Świadomość, że jest bezpieczna, przynosi mi wielką ulgę.

Strange skłonił głowę.

— Nie dopuścimy, by było inaczej.

Gdy za panem Hyde’em zamknęły się drzwi, Strange odczekał chwilę i poszedł szukać Jeremy’ego.

— Dlaczego nie mówiłeś, że był tu wcześniej? — spytał.

Jeremy prychnął lekceważąco.

— Mam dość rozumu, by nie zawracać panu głowy bzdurami! Damy w czarnych sukniach błąkające się po okolicy w czasie śnieżnej burzy, też coś!

— Mam nadzieję, że nie potraktowałeś go zbyt obcesowo.

— Ja? Ależ skąd!

— Może był pijany. O, właśnie. Z pewnością on i David Evans uczcili pomyślną transakcję.

Jeremy zmarszczył brwi.

— Wątpię, proszę pana. David Evans to pastor w kościele metodystów.

— Och. Hm, pewnie masz rację. Poza tym to, o czym mówił, to nie pijackie omamy, lecz raczej coś, co mógłby wyobrazić sobie czytelnik powieści pani Radcliffe po zażyciu opium.

Wizyta pana Hyde’a wytrąciła Strange’a z równowagi. Wizja Arabelli błąkającej się w śniegu po wzgórzach była niepokojąca. Mimowolnie powracał myślą do własnej matki, która lubiła wędrować po okolicy, by uciec od smutków nieudanego małżeństwa, i w końcu przeziębiła się podczas burzy i umarła.

Tego wieczoru przy kolacji powiedział do Arabelli:

— Dziś odwiedził mnie John Hyde. Twierdzi, że widział, jak w ostatni wtorek w środku burzy śnieżnej spacerowałaś po Wale.

— Nie!

— Tak.

— Biedaczysko! Musiał się bardzo wystraszyć.

— Chyba tak.

— Odwiedzę państwa Hyde’ów po przyjeździe Henry’ego.

— Masz zamiar wizytować wszystkich mieszkańców Shropshire po przyjeździe Henry’ego — zauważył Strange. — Obyś się nie rozczarowała.

— Rozczarowała? Co masz na myśli?

— To, że pogoda jest okropna.

— No to każemy Harrisowi jechać powoli i ostrożnie. Zresztą zawsze tak jeździ. Szpak to bardzo spokojny koń. Trzeba okropnej zadymki, by go przestraszyć, nie jest bojaźliwy. Poza tym sam wiesz, że Henry musi odwiedzić mnóstwo ludzi. Byliby bardzo nieszczęśliwi, gdyby tego nie zrobił. Jenny i Alwen, dawni słudzy mojego ojca, mówią wyłącznie o przyjeździe Henry’ego. Ostatni raz widzieli go pięć lat temu, a raczej wątpliwe, by pożyli jeszcze drugie tyle.

— Dobrze, już dobrze! Powiedziałem tylko, że pogoda jest okropna. To wszystko.

Było jednak coś jeszcze. Strange miał świadomość, że Arabella niecierpliwie czeka na tę wizytę. Od ślubu rzadko widywała brata. Nie przyjeżdżał na Soho Square tak często, jak pragnęła, a gdy już się zjawiał, nie gościł u nich zbyt długo. Bożonarodzeniowa wizyta miała przywrócić rodzeństwu dawną bliskość. Oboje zamierzali wspólnie spędzać czas, tak jak w dzieciństwie, poza tym Henry obiecał, że zostanie u nich niemal miesiąc.

Po przybyciu Henry’ego początkowo wszystko wskazywało na to, że ziszczą się najskrytsze marzenia Arabelli. Tego wieczoru rozmowa przy kolacji była bardzo ożywiona. Henry przywiózł mnóstwo nowinek z Great Hitherden w hrabstwie Northampton, gdzie pełnił obowiązki pastora[108].

Great Hitherden było dużą i majętną wsią, której okolice zamieszkiwało kilka arystokratycznych rodzin. Henry’ego cieszyła pozycja, którą zajmował w lokalnej społeczności. Długie opisy przyjaciół, ich przyjęć oraz balów zakończył słowami:

— Nie chciałbym, abyście myśleli, że zaniedbujemy dobroczynność. Jesteśmy bardzo aktywni. Mamy mnóstwo pracy, wiele osób jest w potrzebie. Przedwczoraj odwiedziłem biedną, schorowaną rodzinę i spotkałem u nich pannę Watkins. Rozdawała pieniądze, służyła dobrymi radami. Panna Watkins to niesłychanie wrażliwa młoda dama. — Tu urwał, jakby oczekiwał komentarza.

Strange spojrzał na niego bezmyślnie. Nagle coś mu przyszło do głowy.

— Henry, błagam o wybaczenie! — zawołał. — Pewnie uznałeś nas za gamoni. W ciągu dziesięciu minut pięć razy wspomniałeś pannę Watkins, jednak ani Bell, ani ja o nią nie spytaliśmy. Wolno dzisiaj myślimy, pewnie przez to chłodne walijskie powietrze — wyziębia umysł. Teraz jednak, skoro pojąłem, o co chodzi, chętnie cię o nią wypytam, jak tego pragniesz. Ma jasne czy ciemne włosy? Rumianą czy bladą cerę? Woli grę na fortepianie czy na harfie? Co najchętniej czyta?

Henry, który podejrzewał, że Strange się z niego natrząsa, zmarszczył brwi i w ogóle nie chciał rozmawiać o pannie. Arabella spojrzała wymownie na męża, po czym łagodnie zaczęła o nią rozpytywać. Wydobyła z Henry’ego następujące informacje: panna Watkins dopiero niedawno powróciła w okolice Great Hitherden, nosi imię Sophronia, mieszka ze swymi opiekunami, państwem Swoonfirst (dalecy kuzyni), lubi czytać (choć Henry nie wiedział dokładnie co), jej ulubiony kolor to żółć, a do tego nie gustuje w ananasach.

— A jak wygląda? Jest ładna? — chciał wiedzieć Strange.

To pytanie najwyraźniej zakłopotało Henry’ego.

— Panna Watkins nie jest uważana za wielką piękność, co to, to nie. Jednak z czasem dostrzega się jej przymioty. Niektórzy początkowo wydają się nam obojętni, ale bardzo zyskują przy bliższym poznaniu. Żywy umysł, dobre maniery i łagodny charakter — to wszystko o wiele bardziej przyczynia się do małżeńskiego szczęścia niż uroda, która przemija.

Ta przemowa nieco zaskoczyła Strange’a i Arabellę.

— Pieniądze? — spytał Strange po chwili.

Henry spojrzał na niego ze źle skrywanym triumfem.

— Dziesięć tysięcy funtów — powiedział.

— Mój drogi Henry! — wykrzyknął Strange. Później, gdy zostali sami, powiedział do Arabelli:

— Henry’emu należałoby pogratulować refleksu. Najwyraźniej znalazł tę damę przed innymi. Rozumiem, że zalotnicy nie pchali się do niej drzwiami i oknami — zapewne coś w jej twarzy lub sylwetce chroni ją przed powszechnym zachwytem.

— Nie sądzę, żeby chodziło tylko o pieniądze — Arabella była zdecydowana bronić brata. — Myślę, że w grę wchodzi również sympatia. Inaczej Henry w ogóle by nie pomyślał o ożenku.

— O, bez wątpienia — mruknął Strange. — Henry to porządny chłop. Poza tym ja się nigdy nie wtrącam, jak wiesz.

— Uśmiechasz się drwiąco, a nie masz prawa — zauważyła Arabella. — Ja byłam równie sprytna jak Henry. Nie wierzę, że ktoś chciał wyjść za ciebie, z tym twoim długim nosem i niemiłym usposobieniem, dopóki mnie to nie przyszło do głowy.

— To prawda — odparł Strange z namysłem. — Zapomniałem. Widać to u was rodzinne.

Następnego dnia Strange siedział w bibliotece, podczas gdy Arabella i Henry udali się z wizytą do Jenny i Alwena. Radość tych pierwszych dni nie trwała jednak długo. Arabella szybko się przekonała, że niewiele już łączy ją z bratem. Henry spędził ostatnich siedem lat na wsi, jego siostra zaś przebywała w Londynie i była naocznym świadkiem najważniejszych wydarzeń epoki. Przyjaźniła się z niejednym ministrem, znała premiera i kilka razy zatańczyła z księciem Wellingtonem. Przedstawiono ją królewskim synom oraz księżniczkom, a bywając w Carlton House, zawsze mogła liczyć na uśmiech i miłe słówko księcia regenta. Do tego znała wszystkie osoby odpowiedzialne za odnowienie angielskiej magii.

I chociaż bardzo ją interesowały nowiny brata, jego w ogóle nie obchodziło, co ona ma do powiedzenia. Na jej opisy londyńskiego życia reagował jedynie uprzejmym: „Czyżby?”. Raz, kiedy relacjonowała mu, co powiedział jej książę Wellington i co ona na to, Henry odwrócił głowę, uniósł brwi i popatrzył na siostrę z beznamiętnym uśmiechem, który mówił wyraźnie: „Nie wierzę ci”. Tego typu zachowanie ją raniło. Nie przechwalała się przecież — takie spotkania były na porządku dziennym w Londynie. Uświadomiła sobie z bólem serca, że choć listy brata zawsze ją cieszyły, jej odpowiedzi musiały być dla niego nudne i afektowane.

Tymczasem biedny Henry miał własne zmartwienia. W dzieciństwie bardzo podziwiał Ashfair House, jego wielkość, usytuowanie i pozycję właściciela w okolicy. Wszystko to zdawało mu się cudowne. Niecierpliwie czekał na dzień, w którym Jonathan Strange odziedziczy posiadłość, a on sam będzie mógł ją odwiedzać jako przyjaciel pana domu. Gdy tak się stało, odkrył jednak, że pobyt tutaj nie sprawia mu przyjemności. Ashfair było brzydsze od wielu domów, które widział w ostatnich latach. Prezentowało się ponuro, sufity w pokojach były niskie, kształty pomieszczeń dziwne. Wiele pokoleń mieszkańców kazało wykuwać okna, jak im się podobało, a wszystkie były zasłonięte przez róże i bluszcz pnący się po murach. Dom wyglądał staroświecko, właśnie tak, jak kiedyś zauważył Strange: w takiej budowli można by więzić heroinę z powieści.

Kilka domów w okolicy Great Hitherden ostatnio wyremontowano, przybyło też parę eleganckich rezydencji dla pań i panów o wiejskich ciągotach. Częściowo dlatego, że Henry lubił się dzielić informacjami z parafii, a także dlatego, że wkrótce zamierzał się żenić i myślał o domowych udogodnieniach, wciąż udzielał szwagrowi dobrych rad. Zwłaszcza przygnębiało go usytuowanie stajni. Bezustannie narzekał: „Trzeba ją mijać w drodze do południowej części terenów rekreacyjnych sadu. Mógłbyś ją zburzyć i wybudować w innym miejscu”.

Strange nie skomentował tej propozycji, tylko nagle zwrócił się do żony:

— Najdroższa, mam nadzieję, że podoba ci się ten dom? Obawiam się, że do tej pory nie przyszło mi do głowy spytać cię o to. Powiedz, że go nie lubisz, a natychmiast przeniesiemy się w inne miejsce!

Arabella zaśmiała się i odparła, że dom jej odpowiada.

— Przykro mi, Henry, aleja również jestem zadowolona z położenia stajni — dodała.

Henry postanowił spróbować raz jeszcze.

— Na pewno zgodzicie się ze mną, że można by wyciąć drzewa, które tłoczą się wokół domu i zacieniają każdy pokój. Rosną, gdzie im się podoba — pewnie tam, gdzie spadnie żołądź lub nasionko.

— Co takiego? — spytał Strange, który podczas rozmowy zdążył powrócić do lektury.

— Drzewa — wyjaśnił mu Henry.

— Jakie drzewa?

— Te — Henry wskazał na zastępy starych pięknych dębów, jesionów i buków.

— Te drzewa to wzorowi sąsiedzi. Pilnują własnych spraw i nigdy mnie nie kłopoczą. Mam nadzieję, że odwdzięczam im się tym samym.

— Ale zasłaniają światło.

— Ty też, Henry, jednak nie zamachnąłem się na ciebie siekierą.

Choć Henry nieustannie krytykował tereny i stan Ashfair, tak naprawdę jednak najbardziej przeszkadzała mu przedziwna atmosfera panująca w domu. Kiedy Strange zajął się magią, Henry niezbyt się tym przejął. Wtedy informacje o cudownych dokonaniach pana Norrella dopiero zaczynały krążyć po królestwie. Magia wydawała się jedynie ezoteryczną gałęzią historii, rozrywką bogatych próżniaków. Henry nadal ją tak postrzegał. Szczycił się bogactwem, posiadłością, pozycją Strange’a, ale nie jego magią. Zawsze był nieco zdumiony, kiedy ktoś gratulował mu powinowactwa z drugim największym magiem epoki.

Henry nie tak wyobrażał sobie bogatego angielskiego dżentelmena. Strange już dawno porzucił zajęcia, którymi dżentelmeni na angielskiej wsi zazwyczaj wypełniali czas. Nie interesowały go rolnictwo ani polowania. Jego sąsiedzi chętnie tropili zwierzynę — Henry często słyszał w ośnieżonych lasach i na polach strzały oraz szczekanie psów, ale Strange nigdy nie wziął broni do ręki. Arabella musiała długo przekonywać go do wyjścia i choćby półgodzinnego spaceru. W bibliotece książki należące do ojca i dziadka Strange’a — dzieła po angielsku, grecku i łacinie, które każdy dżentelmen trzyma na półkach — trafiły na podłogę, by zrobić miejsce dla ksiąg i notatek pana domu[109]. Wszędzie walały się periodyki dotyczące praktykowania magii, takie jak „Przyjaciele Angielskiej Magii” i „Mag Nowoczesny”. Na jednym ze stolików w bibliotece stało wielkie srebrne naczynie, czasem pełne wody. Strange często siedział mniej więcej przez dwa kwadranse wpatrzony w tę wodę, muskając jej powierzchnię i wykonując dziwne gesty, a przy okazji zapisywał, co widzi. Na innym stole wśród stosu książek leżała mapa Anglii, na której Strange zaznaczał dawne elfie drogi, niegdyś prowadzące z królestwa licho wie dokąd.

Były jeszcze inne rzeczy, które Henry nie do końca rozumiał i których bardzo nie lubił. Wiedział na przykład, że pokoje w Ashfair wyglądają dziwnie, nie miał jednak pojęcia, że wynika to z faktu, iż lustra w domu Strange’a czasem odbijają światło sprzed półgodziny, a czasem sprzed setek lat. Rankiem, gdy się budził, i wieczorem, tuż przed zaśnięciem, słyszał odległe bicie dzwonu, smutny dźwięk, jakby dochodzący z zatopionego w głębi oceanu miasta. Właściwie nie myślał o dzwonie ani o nim nie pamiętał, dźwięk ten jednak nastrajał go melancholijnie na cały dzień.

Henry znajdował ukojenie w niezliczonych porównaniach Great Hitherden ze Shropshire (które wypadały na niekorzyść Shropshire) oraz w zastanawianiu się na głos, czemu Strange tak ciężko pracuje, „całkiem jakby nie miał majątku i wszystko musiał budować od podstaw”. Te uwagi wygłaszał zazwyczaj do Arabelli, ale Strange też czasem je słyszał i wkrótce Arabella odkryła, że znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia — przypadła jej rola mediatora między mężem a bratem.

— Kiedy zapragnę rady Henry’ego, to o nią poproszę — oświadczył Strange. — Czy to jego sprawa, gdzie zbuduję stajnie? Albo jak spędzam czas?

— Tak, to bardzo denerwujące, najdroższy — zgodziła się Arabella. — Nic dziwnego, że wyprowadza cię z równowagi, ale pomyśl tylko…

— Przecież on ciągle się ze mną kłóci!

— Cii! Cii! Usłyszy cię. Bardzo dużo znosisz i masz anielską cierpliwość. Ale zrozum, on chce być miły. Po prostu nie umie się jasno wyrazić i mimo wszystkich jego wad będziemy za nim tęsknić, gdy odjedzie.

W ostatniej kwestii Strange chyba nie do końca podzielał jej zdanie.

— Będziesz miły dla Henry’ego? — zapytała więc. — Ze względu na mnie?

— Naturalnie! Naturalnie! Jestem cierpliwy jak anioł. Doskonale o tym wiesz. Istniało kiedyś takie powiedzenie o duchownych siejących pszenicę i magach siejących żyto na tym samym polu. Znaczyło ono, że duchowni i magowie nigdy się nie dogadają[110]. Dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wydaje mi się, że żyłem w przyjaźni z londyńskim duchowieństwem. Dziekan opactwa Westminster i kapelan księcia regenta to zacni jegomoście. Za to Henry mnie irytuje.

W dzień Bożego Narodzenia spadł gęsty śnieg. Czy to przez utrapienia ostatnich dni, czy też z innego powodu Arabella obudziła się z mdłościami i bólem głowy i nie była w stanie wstać z łóżka. Strange i Henry musieli przez cały dzień dotrzymywać sobie towarzystwa. Henry bez przerwy gadał o Great Hitherden, a wieczorem grali w ecarte, co obaj lubili. Być może gra dostarczyłaby im więcej radości, gdyby w połowie drugiej partii Strange nie wyłożył dziewiątki pik i nagle nie przyszłoby mu do głowy kilka nowych pomysłów dotyczących magicznego znaczenia tej karty. Porzucił grę, a kartę zabrał do biblioteki, by nad nią deliberować. Zostawił Henry’ego samemu sobie.

Wczesnym rankiem Strange przebudził się, a raczej — prawie się przebudził. Pokój rozświetlała dziwna srebrzysta poświata, która mogła być blaskiem księżyca odbitym od śniegu. Strange’owi wydało się, że widzi Arabellę — ubraną, siedzącą w nogach łóżka, plecami do niego. Czesała włosy. Mruknął coś do niej — przynajmniej tak mu się zdawało — po czym zaraz zasnął.

Około siódmej przebudził się na dobre. Chciał jak najszybciej przejść do biblioteki i popracować godzinkę lub dwie przed pojawieniem się Henry’ego. Wstał szybko, poszedł do garderoby i zadzwonił po Jeremy’ego Johnsa, by ten go ogolił.

O ósmej pokojówka Arabelli, Janet Hughes, zapukała do drzwi sypialni. Odpowiedziała jej cisza, więc Janet, sądząc, że jej pani wciąż cierpi na migrenę, poszła sobie.

O dziesiątej Strange i Henry wspólnie zjedli śniadanie. Henry postanowił spędzić dzień na polowaniu. Usilnie próbował przekonać do tego pomysłu gospodarza.

— Nie, nie. Mam pracę, ale nie będę cię zatrzymywał. W końcu znasz te pola i lasy równie dobrze jak ja. Pożyczę ci broń, a psy z pewnością gdzieś sobie znajdziesz.

Przyszedł Jeremy Johns i powiedział, że powrócił pan Hyde. Był w westybulu i twierdził, że musi rozmawiać ze Strange’em.

— Czego tym razem chce? — mruknął Strange zirytowany.

Pan Hyde wszedł w pośpiechu, z twarzą ściągniętą ze zgryzoty.

— Cóż ten człowiek wyprawia?! — wykrzyknął Henry. — Ni to jest w pokoju, ni to go w nim nie ma!

Jednym ze źródeł utrapienia Henry’ego w Ashfair była służba, która rzadko kiedy przestrzegała etykiety, nieodzownej jego zdaniem w tak szacownym domu. Akurat przy tej okazji chodziło o Jeremy’ego Johnsa — zaczął wychodzić z pokoju, ale dotarł tylko do progu, gdzie, częściowo ukryty za drzwiami, głośnym szeptem prowadził rozmowę z innym służącym.

Strange zerknął na drzwi i westchnął.

— Henry, to naprawdę nie ma znaczenia — powiedział. — Panie Hyde, ja…

Tymczasem pan Hyde, którego wzburzenie chyba jeszcze bardziej wzrosło podczas oczekiwania, wybuchnął:

— Przed godziną widziałem panią Strange na walijskich wzgórzach!

Henry wzdrygnął się i popatrzył na Strange’a. Ten posłał panu Hyde owi lodowate spojrzenie i powiedział:

— To nic, Henry. To naprawdę nic.

Pan Hyde drgnął, słysząc te słowa, ale nie dawał za wygraną.

— To było na Castle Idris i tak jak poprzednio pani Strange oddalała się ode mnie. Nie widziałem jej twarzy. Usiłowałem ją dogonić, ale ponownie straciłem ją z oczu. Poprzednim razem uznano, że to złudzenie, widmo wyczarowane ze śniegu i wiatru, ale dziś jest jasno i pogodnie. I wiem, że widziałem panią Strange równie wyraźnie, jak teraz widzę pana.

— Poprzednim razem? — powtórzył zdumiony Henry.

Strange, nieco niecierpliwie, podziękował panu Hyde’owi za przekazanie im tej… (nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa), po czym dodał:

— Ale ponieważ wiem, że pani Strange jest bezpieczna w domu, pewnie nie będzie pan zdumiony, jeśli…

Nagle do pokoju wpadł Jeremy. Natychmiast podszedł do Strange’a, nachylił się i wyszeptał mu coś do ucha.

— Głośno! Mów, o co chodzi! — zażądał Henry. Jeremy popatrzył pytająco na Strange’a, ten jednak milczał — zakrył usta dłonią i patrzył, jakby nagle przyszła mu do głowy nowa, niezbyt przyjemna myśl.

— Pani Strange nie ma już w domu, proszę pana — oznajmił Jeremy. — Nie wiemy, gdzie przebywa.

Henry natychmiast zaczął wypytywać pana Hyde’a o to, co ten widział na wzgórzach. Nie czekał, aż gość skończy, tylko przerywał mu i zadawał następne pytanie. Jeremy Johns patrzył na nich ze strapioną miną. Tymczasem Strange siedział w milczeniu, gapiąc się przed siebie. Nagle wstał i wyszedł z pokoju.

— Dokąd pan idzie?! — zawołał pan Hyde.

— Strange!!! — wrzasnął Henry.

Jako że nic nie można było zrobić bez niego, musieli za nim podążyć. Strange wspiął się po schodach do biblioteki na pierwszym piętrze, po czym natychmiast podszedł do jednego ze stołów z wielkim srebrnym naczyniem.

— Przynieś wodę — nakazał Jeremy’emu Johnsowi. Służący przyniósł dzban wody i napełnił misę. Strange wypowiedział jedno słowo i wszystkim nagle wydało się, że w pokoju zapadł zmierzch. W tym samym momencie woda w misie pociemniała i zmętniała. Ta ucieczka światła przeraziła Henry’ego.

— Strange! — krzyknął. — Co my robimy? Światło znika! Moja siostra jest poza domem. Nie powinniśmy zostawać tu ani chwili dłużej! — Odwrócił się do Jeremy’ego Johnsa jak do jedynej osoby, która może mieć jakiś wpływ na Strange’a. — Każ mu to przerwać! Musimy ruszać na poszukiwania!

— Cicho bądź, Henry — syknął Strange. Dwukrotnie przeciągnął palcem po powierzchni wody. Dwie migotliwe linie światła podzieliły ją na cztery części. Strange wykonał jakiś gest nad jedną z ćwiartek i nagle ukazały się w niej gwiazdy, jeszcze więcej linii — żyłki i sieci ze światła. Wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym wykonał gest nad sąsiednią ćwiartką. Pojawił się na niej inny świetlny wzór. Strange powtórzył te same gesty nad trzecią i czwartą ćwiartką. Wzory nie były nieruchome, ruszały się i lśniły, czasem przypominały pismo, czasem linie na mapie, a przy innych okazjach konstelacje gwiazd.

— Czemu to ma służyć? — spytał pan Hyde zdumiony.

— Odnalezieniu jej — wyjaśnił Strange. — Przynajmniej powinno pomóc.

Postukał w jedną z ćwiartek. Trzy pozostałe natychmiast zniknęły. Pierwszy wzór rozrastał się, aż wypełnił całą taflę. Strange podzielił ją na ćwiartki, przyglądał im się przez chwilę, po czym znów stuknął w jedną z ćwiartek. Kilkakrotnie powtórzył te czynności. Wzory robiły się coraz bardziej gęste i coraz bardziej przypominały mapy. Im dalej jednak brnął Strange, tym bardziej zdumioną miał minę i wydawał się coraz mniej pewny, czy rozumie to, co pojawiało się w naczyniu.

Po kilku minutach Henry nie mógł już tego znieść.

— Na litość boską, nie czas na magię! Arabella zaginęła! Strange, błagam, porzuć te nonsensy i pozwól nam jej szukać.

Strange nic nie odpowiedział. W zdenerwowaniu uderzył ręką o wodę. Linie i gwiazdy natychmiast znikły. Odetchnął głęboko, po czym zaczął od początku. Tym razem robił wszystko pewnie, szybko wykreował wzór, który wydał mu się odpowiedni. Zamiast jednak wyciągnąć z tego przydatne wnioski, usiadł i przyglądał mu się z konsternacją i trwogą.

— O co chodzi? — spytał pan Hyde zaniepokojony. — Czy widzi pan swoją żonę?

— Nie mam pojęcia, co to ma znaczyć. Zaklęcie pokazuje, że nie ma jej w Anglii. Ani w Walii. Ani w Szkocji. Ani we Francji. Nie potrafię rozgryźć tej magii. Masz rację, Henry, tylko tracę czas. Jeremy, przynieś moje buty i płaszcz!

Nagle na powierzchni wody pojawiła się wizja. W staroświeckiej mrocznej sali tańczył tłum przystojnych mężczyzn i pięknych pań. Ponieważ nie mogło to mieć żadnego wyraźnego związku z Arabellą, Strange ponownie zmącił wodę. Wizja zniknęła.

Na zewnątrz wszystko pokrywała gruba warstwa śniegu. Okolica była pusta i cicha. Najpierw przeszukano całą posiadłość. Kiedy nie znaleziono tam niczego poza kilkoma ptakami, Strange, Henry, pan Hyde i służący wyszli na drogi.

Trzy pokojówki udały się na strych, który stał pusty od czasów dzieciństwa Strange’a. Wzięły z sobą siekierę i młotek, by otworzyć skrzynie zamknięte przed pięćdziesięciu laty. Zaglądały do szafek i szuflad, w których pewnie nie zmieściłoby się nawet niemowlę, nie mówiąc już o dorosłej kobiecie.

Część służby pojechała do domów w Clun, inni udali się konno do Clunton, Purslow, Clunbury i Whitcott. Wkrótce w okolicy nie było ani jednego majątku, w którym nie wiedziano by, że pani Strange zaginęła. Wszyscy przystąpili do poszukiwań. Niewiasty kazały napalić w kominkach i przygotować wszystko tak, by w razie czego pani Strange mogła się rozgrzać, najeść i odpocząć.

Nim minęła godzina, przybył kapitan John Ayrton z 12. Pułku Lekkich Dragonów. Kapitan był wraz ze Strange’em i Wellingtonem na Półwyspie Iberyjskim i pod Waterloo. Jego ziemie sąsiadowały z posiadłością Strange’a. Obaj panowie, rówieśnicy, od urodzenia mieszkali obok siebie, jednak kapitan Ayrton był tak nieśmiałym i powściągliwym dżentelmenem, że w zasadzie zamieniali mniej więcej dwadzieścia słów na rok. Tym razem przybył z mapami, obiecując z powagą, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomóc.

Wkrótce okazało się, że nie tylko pan Hyde widział Arabellę. Dwaj robotnicy na farmie, Martin Oakley i Owen Bullbridge, także ją dostrzegli. Jeremy Johns dowiedział się tego od znajomych obu mężczyzn, więc natychmiast dosiadł pierwszego z brzegu konia i pojechał na ośnieżone pola nad rzeką Clun, gdzie Oakley i Bullbridge przyłączyli się do poszukiwań. Jeremy zabrał ich do Clun, by stanęli przed obliczem kapitana Ayrtona, pana Hyde’a, Henry’ego Woodhope’a i Strange’a.

Okazało się, że relacja Oakleya i Bullbridge’a znacznie odbiega od opisu pana Hyde’a. Pan Hyde widział Arabellę na nagich, ośnieżonych wzgórzach Castle Idris. Szła na północ. Ujrzał ją dokładnie o dziewiątej i tak jak poprzednio słyszał bicie dzwonów. Oakley i Bullbridge z kolei widzieli ją wśród ośnieżonych drzew mniej więcej osiem kilometrów na wschód od Castle Idris, podobno również dokładnie o dziewiątej.

Kapitan Ayrton zmarszczył brwi i żądał, by wyjaśnili, skąd wiedzieli, że jest dziewiąta, skoro w przeciwieństwie do pana Hyde’a żaden z nich nie dysponował zegarkiem. Oakley odparł, że musiała być dziewiąta, gdyż dobiegło ich bicie dzwonów z kościoła St George w Clun. Bullbridge powiedział jednak, że to niemożliwe, gdyż słyszał wiele dzwonów, a w St George mają tylko jeden. Jego zdaniem był to smutny dźwięk, dzwony biły na pogrzeb. Poproszony o wyjaśnienia, nie potrafił wytłumaczyć, skąd mu to przyszło do głowy.

Inne szczegóły się zgadzały. Tym razem nie było żadnych nonsensów na temat czarnych sukien. Wszyscy trzej mężczyźni zgodzili się, że Arabella miała na sobie białą suknię i szła żwawym krokiem. Żaden z nich nie widział jej twarzy.

Kapitan Ayrton wyznaczył do przeszukiwania lasów cztero — i pięcioosobowe grupy mężczyzn. Kobietom nakazał znalezienie latarni i ciepłych ubrań, wysłał też jeźdźców na wysokie wzgórza wokół Castle Idris. Ich dowódcą ustanowił pana Hyde’a, który był z tego bardzo zadowolony. Dziesięć minut po tym, jak Oakley i Bullbridge zakończyli swą relację, wszyscy się rozeszli. Szukali do zmroku, ale zapadł on wcześnie — do przesilenia zimowego brakowało zaledwie pięciu dni. O trzeciej po południu zaczęło zmierzchać, o czwartej było już całkiem ciemno.

Ekipy poszukiwawcze wróciły do domu Strange’a, gdzie kapitan Ayrton zamierzał podsumować dotychczasowe działania i ustalić dalszą strategię. Przybyło również kilka pań z sąsiedztwa. Usiłowały czekać we własnych domach na nowiny o losie pani Strange, ale doszły do wniosku, że to zbyt męczące. Wyruszyły więc do Ashfair — jak twierdziły, na wypadek gdyby okazały się potrzebne, ale przede wszystkim po to, by czerpać pociechę z towarzystwa sąsiadek.

Ostatni zjawili się Strange i Jeremy Johns. Przyszli w ubłoconych butach prosto ze stajni. Strange był śmiertelnie blady, miał podkrążone oczy. Wyglądał i poruszał się jak lunatyk. Pewnie nawet by nie usiadł, gdyby Jeremy Johns nie popchnął go na krzesło.

Kapitan Ayrton rozłożył na stole mapy i zaczął przepytywać każdą ekipę poszukiwawczą, gdzie była i co znalazła — ale ani jedna nie natrafiła na żaden ślad.

Wszyscy obecni popatrzyli na starannie wyrysowane linie i słowa wypisane na mapie. Pomyśleli o pokrytych lodem stawach i rzekach, cichych lasach, zamarzniętych rowach, wysokich nagich wzgórzach… Pomyśleli też, że w tym roku zdechło wiele owiec i bydła.

— Chyba obudziłem się w nocy… — rozległ się nagle zachrypnięty głos.

Wszyscy rozejrzeli się dookoła.

Strange ciągle siedział na krześle, na którym posadził go Jeremy. Ręce zwisały mu po bokach, wpatrywał się w podłogę.

— Chyba obudziłem się w nocy. Nie wiem dokładnie, o której. Arabella siedziała w nogach łoża. Ubrana.

— Wcześniej pan tego nie mówił — zauważył pan Hyde.

— Bo nie pamiętałem. Myślałem, że mi się to śniło.

— Nie rozumiem — wtrącił kapitan Ayrton. — Chce pan powiedzieć, że pani Strange mogła opuścić dom nocą?

Strange gorączkowo szukał odpowiedzi na to całkiem rozsądne pytanie, ale bez powodzenia.

— Z pewnością się pan orientuje, czy była tu rankiem, czy też nie? — zapytał pan Hyde.

— Była. Naturalnie, że była. To idiotyczne, żeby… Przynajmniej — Strange umilkł. — Chciałem powiedzieć, że wstając, myślałem o książce, a w pokoju było ciemno.

Kilkoro obecnych pomyślało, że jeśli nawet Jonathan Strange nie zaniedbuje wszystkich mężowskich obowiązków, to przynajmniej jest dziwnie mało spostrzegawczy. Patrzyli na niego z powątpiewaniem, zastanawiając się, dlaczego pozornie oddana żona nagle ucieka w taką pogodę. Czyżby powodem były okrutne słowa jej męża?

Jego gwałtowne usposobienie? Potworne widoki towarzyszące pracy maga — duchy, demony, okropieństwa? Niespodziewane odkrycie, że ma gdzieś kochankę i pół tuzina nieślubnych dzieci?

Nagle w westybulu rozległ się wrzask. Potem nikt już nie potrafił powiedzieć, kto krzyczał. Kilkoro sąsiadów Strange’a, tych znajdujących się najbliżej drzwi, poszło sprawdzić, co się dzieje. Ich wrzaski wywabiły z pokoju resztę ludzi.

Początkowo westybul był całkiem ciemny, ale po chwili przeniesiono świece i wszyscy zobaczyli postać stojącą u stóp schodów.

Była to Arabella.

Henry rzucił się ku siostrze, by ją wyściskać. Pan Hyde i pani Ayrton powiedzieli, że bardzo się cieszą na jej widok. Inni wyrazili zdumienie i informowali każdego, kto chciał słuchać, iż nie mieli pojęcia ojej obecności. Otoczyło ją kilka dam i pokojówek, zadając pytania: Czy coś się jej stało? Gdzie była? Czy zabłądziła? Czy coś ją zasmuciło?

I tak, jak to czasem bywa, kilka osób jednocześnie zdało sobie sprawę z pewnej dziwnej rzeczy: Strange nic nie powiedział, nie wykonał żadnego ruchu. Ona również do niego nie przemówiła ani nie podeszła. Mag stał i patrzył w milczeniu na żonę.

— Dobry Boże, Arabello! — wykrzyknął nagle. — Co ty włożyłaś?

Nawet w wątłym, migotliwym blasku świec było oczywiste, że Arabella ma na sobie czarną suknię.

Rozdział dwudziesty drugi Arabella grudzień 1815

— Musiała pani przemarznąć do szpiku kości! — oznajmiła pani Ayrton, ujmując dłoń Arabelli. — Moja droga! Jest pani zimna jak lód.

Inna dama pospieszyła do salonu po jeden z szalów Arabelli. Był to niebieski hinduski kaszmir oblamowany złotą i różową nicią. Kiedy pani Ayrton otuliła nim Arabellę, okazało się, że piękna tkanina na czarnej sukni prezentuje się wyjątkowo nieciekawie.

Arabella splotła dłonie na brzuchu i patrzyła na wszystkich ze spokojną, obojętną miną. Nie zadała sobie trudu, by odpowiedzieć na uprzejme pytania. Nie wydawała się ani zdumiona, ani zakłopotana obecnością tylu osób w domu.

— Gdzieś ty była? — zapytał Strange.

— Na spacerze — odparła zupełnie normalnym głosem.

— Na spacerze?! Arabello, oszalałaś? Spacer w śniegu po pas? Gdzie?

— W ciemnych lasach wśród mych pogrążonych we śnie sióstr i braci. Na wysokich wrzosowiskach wśród słodko pachnących duchów mych dawno zmarłych sióstr i braci. Pod szarym niebem, gdzie narodzą się sny i szepty moich sióstr i braci.

— Co? — Strange gapił się na nią.

To subtelne pytanie sprawiło, że zamilkła na dobre (czemu nikt się nie dziwił). Co najmniej jedna dama doszła do wniosku, że to mężowska szorstkość była przyczyną milczenia i dziwnych odpowiedzi Arabelli.

Pani Ayrton łagodnie objęła Arabellę i delikatnie popchnęła ją ku schodom.

— Pani Strange jest zmęczona — powiedziała stanowczo. — Chodźmy, moja droga, pójdziemy do…

— O nie! — przerwał Strange. — Jeszcze nie. Chcę wiedzieć, skąd się wzięła ta suknia. Bardzo panią przepraszam, ale jestem zdecydowany…

Ruszył ku nim, lecz nagle się zatrzymał. Popatrzył ze zdumieniem na podłogę. Potem starannie ominął jakąś przeszkodę.

— Jeremy! Skąd się wzięła ta woda? W miejscu, w którym stała pani Strange?

Jeremy Johns przybliżył świecę do stóp schodów. Była tam spora kałuża. Potem i on, i Strange popatrzyli na sufit i ściany. Problemem zainteresowali się inni służący oraz dżentelmeni, a tymczasem pani Ayrton i reszta pań dyskretnie zaprowadziły Arabellę na górę.

Westybul Ashfair był równie staroświecki jak reszta domu, wyłożony kremowym wiązem. Podłogę ułożono z brukowych kamieni. Któryś służący uznał, że woda wydobywa się właśnie spod nich, więc przyniósł pogrzebacz, by je podważyć. Chciał udowodnić, że jeden się obluzował. Nawet nie drgnęły. Nikt nie miał pojęcia, skąd się wzięła woda. Ktoś zasugerował, że może z sierści dwóch psów kapitana Ayrtona, więc je dokładnie obejrzano. Były całkiem suche.

W końcu przyjrzeli się samej wodzie.

— Jest czarna i pływają w niej jakieś drobiny — zauważył Strange.

— Wygląda to na mech — dodał Jeremy Johns. Przez jakiś czas dziwili się, wygłaszali różne teorie, aż wreszcie zmuszeni byli odstąpić od oględzin. Niedługo potem dżentelmeni zabrali żony i sobie poszli.

O piątej Janet Hughes weszła do sypialni swej pani. Zastała ją na łóżku. Arabella nawet nie zdjęła czarnej sukni. Kiedy Janet zapytała ją o samopoczucie, Arabella poskarżyła się na ból rąk. Janet pomogła się jej rozebrać, po czym znalazła Strange’a i powiedziała mu o wszystkim.

Drugiego dnia Arabella narzekała na bóle od czubka głowy przez prawy bok aż do stóp (bo chyba to miała na myśli, mówiąc: „Od korony po koniuszki korzeni”). Zaniepokojony Strange posłał po pana Newtona, medyka z Church Stretton. Pan Newton po południu zajechał do Clun, ale nie znalazł nic niepokojącego, więc niczym się nie martwiąc, odjechał, obiecując Strange’owi, że powróci za dzień lub dwa.

Trzeciego dnia Arabella zmarła.


KONIEC TOMU DRUGIEGO

Współpraca pana Norrella i Jonathana Strange’a to już przeszłość, ale czy stosunki między dwoma dżentelmenami mogą się jeszcze bardziej pogorszyć? Strange wydaje książkę o prawdziwej naturze angielskiej magii, która z pewnością nie przypadnie do gustu konserwatywnemu magowi. Norrella nie zachwyci również wiadomość o tym, że Strange planuje założyć własne pismo i przyjąć na magiczną praktykę kilku uczniów. Mało tego — krążą pogłoski, że mag zadaje się z lordem Byronem!

Słowem, pan Norrell ma powody do zmartwień. Wszystko wymyka się spod kontroli: powstają szkoły dla przyszłych magów, w sklepach sprzedaje się magiczne błyskotki, a pewna dama, którą dobrze znamy, próbuje nieszczęsnego maga zastrzelić. Na szczęście po stronie pana Norrella stanie garstka lojalnych wielbicieli. Problem w tym, że Jonathan Strange również nie może narzekać na brak popularności, a jego wypowiedzi o Królu Kruków odbijają się w Anglii coraz głośniejszym echem…

Nie zapomnijmy o pozostałych bohaterach tej niezwykłej historii. Poczciwy pan Segundus, pożegnawszy się z marzeniem o prowadzeniu szkoły magii, zostanie dyrektorem… przytułku dla obłąkanych. Trzeba przyznać, że zawitają do niego bardzo intrygujący pacjenci. Z kolei Childermass skrywa pewną tajemnicę, a dżentelmen o włosach jak puch ostu nie przestaje snuć swoich intryg…

Drogi czytelniku, finał tej opowieści cię zaskoczy.

Wszystkie tajemnice zostaną odkryte w trzecim tomie powieści Jonathan Strange i pan Norrell.

Загрузка...