Przezornie jednak poszedłem do najbliższego Urzędu Pocztowego Rządu Ziemi, załatwiłem sobie pozwolenie na pojedynek i zapłaciłem podatek od śmierci. Zdecydowałem, że ponieważ jestem komisarzem i tak dalej, dobrze będzie, jeśli postąpię uczciwie w tej kwestii.

Jeżeli Hasana trzeba będzie zabić, to miałem zamiar i to zrobić zgodnie z prawem.

Usłyszałem dźwięk buzuki dochodzący z kawiarenki po drugiej stronie ulicy. Częściowo dlatego, że miałem na to ochotę, a częściowo dlatego, że wydawało mi się, iż ktoś mnie śledzi, przeszedłem na drugą stronę i wszedłem do lokalu. Ruszyłem do stolika, przy którym mogłem siedzieć plecami do ściany i obserwować wejście, zamówiłem kawę po turecku oraz paczkę papierosów i wsłuchałem się w pieśni o śmierci, wygnaniu, katastrofie oraz odwiecznej niewierności mężczyzn i kobiet.

Kawiarenka była jeszcze mniejsza, niż się wydawała z ulicy — niski strop, ubita ziemia pod stopami, słabe oświetlenie. Śpiewała przysadzista kobieta w żółtej sukience i z grubą warstwą makijażu. Wokół rozlegał się brzęk szkła; w nikłym świetle widać było nieustannie opadający kurz; trociny pod nogami były wilgotne. Mój stolik stał przy skraju baru. W lokalu znajdowało się kilkunastu ludzi: przy barze siedziały, popijając coś, trzy dziewczyny o sennym wyrazie twarzy, obok nich mężczyzna w brudnym fezie oraz mężczyzna, który chrapał z głową ułożoną na wyciągniętym ramieniu; przy stoliku ustawionym po przekątnej naprzeciwko mnie śmiało się czterech mężczyzn; kilku innych samotnie piło kawę, słuchało śpiewu i zachowywało się obojętnie, czekając, lub może nie czekając, aż coś się wydarzy albo ktoś się pojawi.

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Tak wiec po trzeciej filiżance kawy zapłaciłem tłustemu, wąsatemu właścicielowi rachunek i opuściłem lokal.

Odniosłem wrażenie, że temperatura na zewnątrz spadła o kilka stopni. Ulica była wyludniona i pogrążona w ciemnościach. Skręciłem w prawo, w Dionizju Areopaji-tu i niebawem dotarłem do sfatygowanego płotu biegnącego wzdłuż południowego zbocza Akropolu.

Na rogu usłyszałem za sobą odgłos kroków. Zatrzymałem się na pół minuty, ale nic nie zakłócało ciszy i czarnej jak węgiel nocy. Wzruszywszy ramionami przeszedłem przez bramę i ruszyłem ku świętemu okręgowi Dionizosa Eleuteriosa. Z samej świątyni pozostały jedynie fundamenty. Szedłem dalej, zmierzając do Teatru.

Podczas kolacji tego wieczora Phil wysunął sugestię, że historia zatacza wielkie koła, jak wskazówki ogromnego zegara, które dzień po dniu przechodzą przez te same cyfry na tarczy.

— Historia biologii dowodzi, że jesteś w błędzie — powiedział George.

— Nie mówiłem w sensie dosłownym — odparł Phil.

— A wiec przed dalszą dyskusją powinniśmy uzgodnić, w jakim jeżyku będziemy rozmawiać.

Myshtigo wybuchnął śmiechem.

Ellen dotknęła ramienia Dos Santosa i zapytała go o biedne konie, na których jeżdżą pikadorzy. Dos Santos wzruszył ramionami, dolał jej kokineli i opróżnił własny kieliszek.

— To nieodłączny element przedstawienia — odparł.

I nadal nie było wiadomości, żadnej wiadomości…

Mijałem ruiny — świadectwo wielkich rzeczy nadgryzionych przez ząb czasu. Jakiś ptak zerwał się po mojej prawej stronie, krzyknął przestraszony i odleciał. Szedłem dalej, aż wreszcie dotarłem do starego Teatru i zszedłem po schodach budowli…

Idiotyczne tabliczki porozwieszane w moim apartamencie nie rozbawiły Dianę aż tak bardzo, jak się spodziewałem.

— Ale to dobrze, że tu wiszą. Oczywiście.

— Ha!

— Kiedyś wisiałyby głowy ustrzelonych przez ciebie zwierząt. Albo tarcze twoich pokonanych wrogów. Teraz jesteśmy cywilizowani. Postępujemy po nowemu.

— Ha! — wykrzyknąłem ponownie, po czym zmieniłem temat: — Są jakieś wieści w sprawie Yeganina?

— Nie.

— Ty chcesz jego głowy.

— Ja nie jestem cywilizowana. Powiedz mi, czy dawniej Phil był zawsze takim głupcem?

— Nie, nie był. Teraz też nie jest. Jego przekleństwo stanowi to, że został obdarzony połowicznym talentem. Teraz uważany jest za ostatniego z poetów romantycznych i zszedł na psy. Doprowadza swój mistycyzm do granic nonsensu, bo tak jak Wordsworth przeżył się. Teraz karmi się zniekształconymi wspomnieniami niezłej przeszłości, l Podobnie jak Byron przepłynął kiedyś Hellespont, ale teraz J bardziej przypomina Yeatsa i jedyną rzeczą, która sprawia mu przyjemność, jest towarzystwo kobiet, które może zanudzać swoją filozofią i od czasu do czasu oczarować ja — f kąś często powtarzaną historyjką z przeszłości. Jest stary.

W jego pisarstwie widać od czasu do czasu przebłyski dawnej świetności, ale jego styl nie ograniczał się do tego, co napisał.

— Jak to?

— Cóż, pamiętam pewien pochmurny dzień, kiedy Phil stał w Teatrze Dionizosa i czytał napisany przez siebie hymn na cześć mitologicznego Pana. Na widowni zebrało się nie więcej niż dwustu czy trzystu ludzi — i tylko bogowie wiedzą, po co tam przyszli — ale mimo to zaczął czytać. Jeszcze wtedy nie mówił zbyt dobrze po grecku, ale głos miał imponujący i biła od niego jakaś charyzma. Po pewnym czasie zaczął kropić deszcz, ale nikt nie odszedł. Pod koniec rozległ się grzmot, który bardzo przypominał śmiech, i ludzie nagle wzdrygnęli się. Nie twierdzę, że tak było za czasów Tespisa, ale wielu z tamtych widzów oglądało się za siebie przy wyjściu. Ja też byłem pod dużym wrażeniem. Kilka dni później przeczytałem tamten wiersz i stwierdziłem, że to zero, rymy prostackie, kicz. Liczył się sposób recytacji. Wraz z młodością utracił cześć swojej siły wyrazu i pozostałość tego, co można by nazwać sztuką, nie wystarczyła, by go uczynić wielkim, by podtrzymać legendę o nim. Phil jest za to oburzony i pociesza się pogmatwaną filozofią, ale odpowiadając na twoje pytanie: nie, nie zawsze był takim głupcem.

— Być może nawet pod niektórymi względami jego filozofia jest trafna.

— Co masz na myśli?

— Wielkie Koła. Rzeczywiście znów mamy wiek dziwnych zwierząt. A także wiek bohaterów, półbogów.

— Widziałem jedynie dziwne zwierzęta.

— Tu jest napisane: W tym łóżku spał Karaghiosis. Łóżko wygląda na wygodne.

— Jest wygodne. Widzisz?

— Tak. Czy mogę zatrzymać sobie tę tabliczkę?

— Jeśli chcesz…

Wszedłem na proskenion. Płaskorzeźby przedstawiające sceny z życia Dionizosa zaczynały się już na schodach. Zgodnie z wydanym przeze mnie przepisem, każdy przewodnik wycieczki i wszyscy jej uczestnicy muszą „… w trakcie podróży mieć przy sobie nie mniej niż trzy flary magnezjowe”. Wyszarpnąłem zawleczkę z jednej takiej flary i rzuciłem ją na ziemię. Wiedziałem, że błysk nie będzie widoczny poniżej z powodu kąta stoku oraz obmurowania zasłaniającego widok. Nie spojrzałem na jaskrawy płomień, lecz powyżej, na postacie namalowane w srebrnym kolorze. Był tam Hermes, który przedstawiał nowo narodzonego boga Zeusowi, podczas gdy korybanci wykonywali fantastyczny taniec pirryjski po obu stronach tronu; był Ikar, którego Dionizos nauczył uprawiać winorośl — przygotowywał się do poświecenia kozy, podczas gdy jego córka częstowała tego; boga (który stał z boku i rozmawiał o niej z satyrem) ciastkami; był też pijany Sylen, który na wzór Atlasa próbował podtrzymać firmament niebieski, tylko że mu to tak dobrze nie wychodziło; i były inne bóstwa, które przyszły z wizytą do tego Teatru — dostrzegłem Hestię, Tezeusza i Eirene ż rogiem obfitości…

— Składasz ofiarę bogom — usłyszałem głos w pobliżu.

Nie poruszyłem się. Słowa dobiegły zza mojego prawego ramienia, ale nie odwróciłem się, ponieważ poznałem ten głos.

— Być może — powiedziałem.

— Dużo wody upłynęło od czasu, kiedy stąpałeś po tej ziemi, po tej greckiej ziemi.

— To prawda.

— Czy dlatego, że nigdy nie było nieśmiertelnej Penelopy — cierpliwej jak góry, wierzącej w powrót swojego kallikanzarosa — która by szyła szatę, cierpliwa jak te wzgórza?

— Czy teraz zajmujesz się gawędziarstwem w swojej wiosce?

Zachichotał.

— Doglądam wielonożnych owiec w górach, tam gdzie palce jutrzenki najwcześniej rozpościerają róże na niebie.

— Tak, jesteś gawędziarzem. Dlaczego teraz nie jesteś w górach i nie demoralizujesz młodzieży swoją pieśnią?

— Z powodu snów.

— Ach tak.

Odwróciłem się i spojrzałem w bardzo starą twarz — zmarszczki, które w świetle dogasającej flary były czarne jak sieć rybacka zgubiona na dnie morza, broda biała jak śnieg zsuwający się z gór, oczy o takim samym niebieskim odcieniu jak opaska zawiązana na skroniach. Podpierał się laską nie bardziej niż wojownik podpiera się swoją włócznią. Wiedziałem, że ma ponad sto lat, i że nigdy nie stosował kuracji S-S.

— Niedawno miałem taki sen — powiedział. — Stałem na środku czarnej świątyni. Władca Hades podszedł i stanął obok mnie, chwycił mnie za nadgarstek i kazał mi iść ze sobą. Ale ja powiedziałem „Nie” i obudziłem się. To mnie naprawdę zaniepokoiło.

— Co zjadłeś wtedy na kolację? Jagody z Napromieniowanego Miejsca?

— Nie śmiej się ze mnie, proszę. Kilka dni później miałem w nocy kolejny sen. Stałem w krainie piasku i ciemności. Wstąpiła we mnie siła starych mistrzów. Walczyłem z Anteusem i pokonałem go, a potem Hades znów do mnie podszedł i chwytając mnie za ramię powiedział: „Teraz chodź ze mną”. Ale znów mu odmówiłem i obudziłem się. Ziemia drżała.

— I to wszystko?

— Nie. Jeszcze później, i to nie w nocy, lecz kiedy siedziałem pod drzewem i pilnowałem stada, śniłem na jawie. Niczym Fojbos walczyłem z potworem Pytonem i prawie zostałem przez niego zabity. Tym razem władca Hades nie przyszedł, ale kiedy odwróciłem się, zobaczyłem Hermesa, fagasa Hadesa, który uśmiechał się i mierzył do mnie swoim kaduceuszem, jakby to była strzelba. Potrząsnąłem głową i opuścił laskę. A potem uniósł ją jeszcze raz i spojrzałem we wskazanym kierunku. Przede mną rozciągały się Ateny — to miejsce, ten Teatr, ty — i siedziały tu stare kobiety. Ta, która odmierza nić życia, wydymała wargi, gdyż owinęła twoją nić wokół horyzontu i nie było widać jej końców. Ale ta, która tka, podzieliła ją na dwie bardzo cienkie niteczki. Jedno włókno biegło z powrotem za morza i znów znikało z widoku. Drugie prowadziło do wzgórz. Przy pierwszym wzgórzu stał Trup, który trzymał twoją niteczkę w swoich białych rękach. Za nim, przy następnym wzgórzu niteczka leżała na płonącym głazie. Na wzgórzu za głazem stała Czarna Bestia, która potrząsała i szarpała niteczką swoimi zębami. A przy włóknie na całej jego długości kroczył wielki wojownik z obcego kraju. Miał żółte oczy, a w rękach dzierżył obnażone ostrze i kilka kakrotnie unosił je groźnie. Tak wiec przybyłem do At — aby się spotkać ż tobą tu, w tym miejscu — aby ci, wiedzieć, żebyś wracał za morza — aby cię ostrzec, żeby nie chodził na wzgórza, gdzie czyha na ciebie śmierć. A kiedy Hermes uniósł różdżkę, wiedziałem, że sny nie odnoszą się do mnie, lecz do ciebie, ojcze, i że muszę cię tam odnaleźć i ostrzec. Odejdź, póki jeszcze możesz. Wracaj! Proszę.

Chwyciłem go za ramię.

— Jason, synu, ja nigdy nie zawracam. Biorę pełną odpowiedzialność za własne czyny, słuszne czy nie — włącznie ze swoją śmiercią w razie potrzeby — i tym razem! muszę iść na wzgórza niedaleko Napromieniowanego? Miejsca. Dziękuję za ostrzeżenie. Nasza rodzina zawsze miewała prorocze sny, lecz często były one zwodnicze. Ja też miewam sny, takie, w których patrzę oczami innych! osób i czasami widzę wyraźnie, a czasami mniej wyraźniej Dziękuję za ostrzeżenie. Przykro mi, że nie mogę na niej zważać.

— Zatem wrócę do mojego stada.

— Chodź ze mną do zajazdu. Jutro polecisz z nami aż do Lamii.

— Nie. Nie sypiam w wielkich budynkach i nie latam.

— Chyba czas najwyższy, żebyś zaczął, ale ustąpię ci. Możemy dziś przenocować tutaj. Jestem komisarzem tego j zabytku.

— Słyszałem, że znów jesteś kimś ważnym w Wielkim; Rządzie. Czy będą kolejne ofiary?

— Mam nadzieję, że nie. Znaleźliśmy płaskie miejsce i rozłożyliśmy się na pelerynie Jasona.

— Jaka jest twoja interpretacja tych snów? — spytałem.

— Regularnie dostajemy od ciebie prezenty, ale kiedy, ostatnio byłeś u nas w odwiedzinach?

— Mniej więcej dziewiętnaście lat temu.

— A wiec nic nie wiesz o Trupie?

— Nie.

— Jest wyższy i grubszy od prawie każdego człowieka. Ma ciało w kolorze brzucha ryby i zęby jak u zwierza. Opowieści o nim zaczęły krążyć mniej więcej piętnaście lat temu. Wychodzi tylko w nocy. Pije krew. Śmieje się jak dziecko, kiedy krąży po okolicy w poszukiwaniu krwi — ludzkiej czy zwierzęcej, to nie ma znaczenia. Późno w nocy zagląda z uśmiechem do okien sypialni. Pali kościoły. Ścina mleko. Przez niego kobiety mają poronienia ze strachu. Krążą pogłoski, że za dnia śpi w trumnie, strzeżony przez plemię Kouretów.

— Wygląda na to, że nie jest lepszy od kallikanzarosa.

— On naprawdę istnieje, ojcze. Jakiś czas temu coś zabijało moje owce. Cokolwiek to było, częściowo pożerało je i piło sporo ich krwi. Tak wiec wykopałem sobie kryjówkę i zakryłem ją gałęziami. Tamtej nocy obserwowałem. Po wielu godzinach zjawił się, ale za bardzo się bałem, żeby włożyć kamień do procy, bo jest taki, jak go opisałem: wielki, nawet większy od ciebie, tłusty i przypominający kolorem świeżo wykopane zwłoki. Rękami złamał owcy kark i pił krew z jej gardła. Popłakałem się na ten widok, ale bałem się cokolwiek zrobić. Nazajutrz przeniosłem się ze stadem i już nie miałem takich kłopotów. Straszę tą opowieścią moje prawnuki — twoje praprawnuki — za każdym razem, kiedy są niegrzeczne. I on czeka na wzgórzach.

— Hmm, tak… Skoro mówisz, że go widziałeś, to z pewnością to prawda. Prawdą też jest, że Napromieniowane Miejsca są źródłem dziwnych rzeczy. M y o tym wiemy.

— … Gdzie Prometeusz posiał zbyt wiele ognia stworzenia!

— Nie. Gdzie jakiś łajdak spuścił bombę kobaltową, a chłopcy i dziewczęta o jasnych oczach powitali opad radioaktywny okrzykiem „Eloi”. A co z Czarną Bestią?

— Jestem pewien, że ona też jest prawdziwa, choć nigdy jej nie widziałem. Jest wielkości słonia i bardzo szybka. Mówią, że pożera ludzi. Nawiedza równiny. Może pewnego dnia ona i Trup spotkają się i zniszczą nawzajem.

— Zwykle to się tak nie dzieje, ale taka myśl sprawia przyjemność. To wszystko, co o niej wiesz?

— Tak. Nie znam nikogo, kto by jej się lepiej przyjrzał.

— Cóż, ja nawet nie będę tego próbował.

— No i muszę ci opowiedzieć o Bortanie.

— Bortanie? To imię jest mi znajome.

— Twój pies. Kiedy byłem mały, jeździłem na jego grzbiecie i kopałem go piętami w wielkie opancerzone boki, a on warczał i chwytał mnie za nogę, ale delikatnie.

— Mój Bortan nie żyje od tak dawna, że nawet niel mógłby pożuć własnych kości, gdyby je wykopał w nowym wcieleniu.

— Ja też tak myślałem. Ale dwa dni po twojej ostatniej wizycie wpadł jak burza do chaty. Widocznie podążał! twoim śladem przez połowę Grecji.

— Czy jesteś pewien, że to był Bortan?

— Czy był kiedykolwiek jakiś inny pies wielkości małego konia, z pancerzem po bokach i szczękami jak pułapka na niedźwiedzia?

— Chyba nie. Prawdopodobnie dlatego ten gatunek! wymarł. W obcowaniu z człowiekiem psy potrzebowały l pancerza, a nie udało im się wykształcić go na czas. Jeżeli Bortan nadal żyje, to jest prawdopodobnie ostatnim psem na Ziemi. Wiesz, on i ja razem dorastaliśmy, to było taki dawno temu, że myślenie o tym sprawia mi ból. Tamtego dnia, kiedy zniknął na polowaniu, myślałem, że miał wypadek. Szukałem go, a potem doszedłem do wniosku, że nie żyje. Już wtedy był niewiarygodnie stary.

— Może był ranny i błąkał się przez wiele lat. Alei gdy się zjawił ostatnim razem, nie zmienił się i podążał twoim tropem. Kiedy zobaczył, że cię nie ma, zawył i znów ruszył w pogoń za tobą. Od tamtej pory już nigdy więcej go nie widzieliśmy. Czasami jednak, późno w nocy, słyszę jego wycie na wzgórzach…

— Ten cholernie głupi pies powinien wiedzieć, że nici nie jest warte aż takiego przywiązania.

— Psy były dziwne.

— Tak.

I wtedy chłodny nocny wiatr buszujący między staro-! żytnymi sklepieniami wytropił rnnie i owionął moje oczy, które zamknęły się ze zmęczenia.


* * *

Grecja jest krainą obfitującą w legendy, opowieści o przeróżnych zagrożeniach. Prawie cały obszar kontynentalny w pobliżu Napromieniowanych Miejsc jest historycznie niebezpieczny. A to dlatego, że choć Biuro teoretycznie zarządza całą Ziemią, w rzeczywistości dogląda jedynie wysp. W wielu częściach kontynentu pracownicy Biura przypominają dwudziestowiecznych urzędników do zwalczania przemytu na niektórych obszarach wzgórz. Podczas Trzech Dni wyspy poniosły mniejsze szkody niż reszta świata i tym samym logiczną rzeczą był ich wybór na siedziby placówek zarządu, kiedy Taleranie zdecydowali, że przydałaby nam się odrobina administracji. Z historycznego punktu widzenia mieszkańcy kontynentu zawsze byli temu przeciwni. Jednak rodowici mieszkańcy terenów wokół Napromieniowanych Miejsc nie zawsze są w pełni ludźmi. Tak oto historyczna antypatia łączy się z nienormalnymi zachowaniami i dlatego Grecja nie jest obszarem bezpiecznym.

Do Wolos mogliśmy popłynąć statkiem wzdłuż brzegu. Mogliśmy tam — czy gdziekolwiek indziej, jeżeli już o to chodzi — polecieć ślizgowcem. Myshtigo chciał jednak iść z Lamii pieszo, iść pieszo i rozkoszować się legendą oraz obcym krajobrazem. Dlatego pozostawiliśmy ślizgowce w Lamii i do Wolos poszliśmy pieszo.

Dlatego zetknęliśmy się z legendą.

Z Jasonem pożegnałem się w Atenach. Miał zamiar popłynąć statkiem wzdłuż brzegu. Mądra decyzja.

Phil uparł się, że będzie z nami dzielił trudy wędrówki, chociaż mógł polecieć i dołączyć do nas na dalszym etapie wyprawy. Może to i dobrze, w pewnym sensie…

Trasa do Wolos wiedzie przez tereny o bujnej bądź skąpej roślinności. W czasie wędrówki mija się olbrzymie głazy i od czasu do czasu skupiska chałup oraz pola makowe. Droga biegnie przez niewielkie strumienie, wije się wokół wzgórz, czasami prowadzi przez ich szczyty, rozszerza się i zwęża bez wyraźnego powodu.

Był jeszcze wczesny ranek. Niebo przypominało niebieskie zwierciadło, ponieważ światło słoneczne dochodziło ze wszystkich stron. W zacienionych miejscach trawa oraz liście z dolnych partii drzew były jeszcze wilgotne.

Półimiennika spotkałem na interesującej polanie przy drodze do Wolos.

W Prawdziwych Dawnych Czasach miejsce to było ja kas świątynią. Za młodu przychodziłem tu dość często, podobała mi się pewna cecha charakterystyczna — w waszym pojęciu byłby to chyba „spokój” — tej polany. Czasami spotykałem tam półludzi albo nie-ludzi, lub śniłem o przyjemnych rzeczach. Znajdowałem tu także stare wyroby garncarskie, głowy posążków czy podobne przedmie ty, które mogłem sprzedać w Lamii lub Atenach.

Do polany nie dociera żaden szlak. Trzeba po prostu wiedzieć, gdzie ona jest. Nie zaprowadziłbym ich tam, gdyby nie to, że był z nami Phil, a ja wiedziałem, że podoba mu się wszystko, co ma posmak świętego przybytku, ważnej rzeczy zastrzeżonej tylko dla wybranych, wglądu w niejasną przeszłość itd.

W odległości mniej więcej jednego kilometra od dróg idąc przez lasek, w którym zieleń, cienie i stosy kamieni tworzą beztroski nieład, człowiek nagle schodzi po pochyłości, natrafia na zaporę w postaci gąszczu, przedziera się przez nią i odkrywa gładką, kamienną ścianę. Jeżeli przykucnie i przy samej ścianie skieruje się bardziej w prawo, dotrze do karczowiska, gdzie warto się zatrzymać przed dalszą wędrówką.

Jest tam krótki odcinek stromo opadającej ścieżki, która prowadzi do polany w kształcie jaja o długości pięćdziesięciu i szerokości dwudziestu metrów. Węższy koniec jajowatej polany wrzyna się w wyżłobienie w skale, a na końcu tego wgłębienia mieści się płytka jaskinia, zwykle pusta. Na polanie stoi kilka zapadniętych w ziemię kamieni o kształcie zbliżonym do kwadratu, ich rozmieszczenie wydaje się przypadkowe. Wokół polany rośnie dzika winorośl, a na środku stoi ogromne, bardzo stare drzewo — jego gałęzie tworzą parasol, który osłania cały obszar i sprawia, że przez cały dzień jest tam ciemno i dlatego trudno coś zobaczyć, nawet patrząc z karczowiska.

My jednak dostrzegliśmy satyra, który stał na środki i dłubał w nosie.

Zobaczyłem, jak George sięga po broń do usypiania zwierząt, którą miał przy sobie. Chwyciłem go za ramię napotkałem jego wzrok i pokręciłem przecząco głową. Wzruszył ramionami, skinął głową i opuścił rękę.

Zza pasa wyciągnąłem pasterską piszczałkę, o którą wcześniej poprosiłem Jasona. Gestem nakazałem pozostałym, aby przykucnęli i nie ruszali się z miejsca. Zrobiłem kilka kroków do przodu i uniosłem syryngę do ust.

Pierwsze dźwięki były dość niepewne. Zbyt długo nie grałem na tym instrumencie.

Satyr nadstawił uszu i rozejrzał się dokoła. Wykonał gwałtowne ruchy w trzech różnych kierunkach — jak przestraszona wiewiórka, która nie jest pewna, na które drzewo ma uciekać.

Potem stanął nieruchomo i drżał, kiedy udało mi się zagrać starą melodię, której dźwięki wypełniły powietrze.

Grałem dalej, przypominając sobie technikę gry, melodie oraz gorzkie, słodkie i pijackie doznania, które tak dobrze znałem. Kiedy stałem tam i dawałem koncert dla małego faceta we włochatych getrach, wszystko do mnie wróciło: układ palców, sposób dmuchania, krótkie pasaże, ostre dźwięki, rzeczy, które naprawdę potrafi wyrazić tylko fletnia. W miastach nie potrafię grać, ale tam nagle znów byłem sobą i zobaczyłem twarze między liśćmi, usłyszałem tętent kopyt.

Ruszyłem naprzód.

Jak we śnie spostrzegłem, że stoję oparty plecami o drzewo, a oni wszyscy otaczają mnie. Przestępowali z nogi na nogę, ani przez chwilę nie pozostając w bezruchu, a ja dla nich grałem, tak jak dawniej czyniłem to bardzo często, nie wiedząc — ani właściwie nie dbając o to — czy to ci sami, którzy mnie wtedy słyszeli. Hasali wokół. Śmiali się ukazując białe zęby, a ich oczy tańczyły. Okrążali mnie, dźgąjąc rogami powietrze, odbijając się swoimi koźlimi nogami wysoko od ziemi, pochylając do przodu, wyskakując w powietrze, tupiąc.

Przerwałem i opuściłem fletnię.

Kiedy wszyscy zamarli w bezruchu i tak stali wpatrując się we mnie, w ich dzikich, ciemnych oczach nie było wyrazu świadczącego o ludzkiej inteligencji.

Ponownie uniosłem powoli fletnię. Tym razem zagrałem ostatnią melodię, jaką ułożyłem w życiu. Pamiętałem ją bardzo dobrze. Była to pieśń pogrzebowa, którą zagrałem tej nocy, kiedy postanowiłem, że Karaghiosis powinien umrzeć.

Odkryłem wówczas, że Powrót to ułuda. Ludzie nie wrócą nigdy. Ziemia umrze. Poszedłem do Gardens i zagrałem tę jedną, ostatnią melodię, której nauczyłem się od wiatru, a być może nawet od gwiazd. Nazajutrz wielka łódź ogniowa Karaghiosisa rozleciała się na kawałki w Zatoce Pireuskiej.

Usiedli na trawię. Od czasu do czasu któryś muskał ręką oko, wykonując przy tym teatralny gest. Siedzieli wokół mnie i słuchali.

Nie wiem, jak długo grałem. Kiedy skończyłem, opuściłem fletnię i siedziałem nieruchomo. Po pewnym czasie jeden z nich wyciągnął rękę i dotknął instrumentu, po czym szybko ją cofnął. Spojrzał na mnie.

— Idźcie sobie — powiedziałem, ale wyglądało na to, że nie rozumieją.

Uniosłem wiec syryngę i znów zagrałem kilka ostatnich taktów.

„Ziemia umiera, umiera. Wkrótce będzie martwa… Idźcie do domu, przyjęcie skończone. Już późno, późno, tak późno…”

Największy potrząsnął głową.

„Odejdźcie, odejdźcie, odejdźcie w tej chwili. Doceńcie ciszę. Po najbardziej absurdalnym gambicie życia doceńcie ciszę. Co bogowie mieli nadzieję zyskać, zyskać? Nic. To była tylko gra. Odejdźcie, odejdźcie, odejdźcie w tej chwili. Już późno, późno, tak późno…”

Nadal siedzieli na swoich miejscach, więc wstałem i klasnąłem w dłonie, wrzasnąłem: — Precz! — i szybko odszedłem.

Zwołałem towarzyszy podróży i ruszyłem z powrotem w kierunku drogi.


Z Lamii do Wolos jest jakieś sześćdziesiąt pięć kilometrów, włącznie z okrężną drogą wokół Napromieniowanego Miejsca. W pierwszym dniu przebyliśmy może jedną piątą tej odległości. Tamtego wieczora rozbiliśmy obóz na polance na poboczu drogi. Dianę podeszła do mnie i zapytała:

— No więc?

— Co „no więc”?

— Przed chwilą zadzwoniłam do Aten. Cisza. Radpol milczy. Chcę wiedzieć, jaka jest twoja decyzja.

— Jesteś bardzo uparta. Dlaczego nie możemy jeszcze zaczekać?

— Już i tak zbyt długo czekamy. A co będzie, jeżeli on postanowi zakończyć wycieczkę niezgodnie z planem? Ta okolica idealnie się nadaje. Tak łatwo mogłoby tu się wydarzyć wiele wypadków… Przecież wiesz, jaka będzie odpowiedź Radpolu — taka sama. jak przedtem — i będzie oznaczać to samo, co przedtem: Zabić.

— Moja odpowiedź też brzmi tak samo jak przedtem: Nie.

Zamrugała szybko i opuściła głowę.

— Rozważ to jeszcze raz, proszę.

— Nie.

— Więc zrób chociaż to. Zapomnij o tym. O całej sprawie. Umyj ręce. Skorzystaj z propozycji Lorela i załatw nam nowego przewodnika. Możesz stąd odlecieć jutro rano.

— A wiec czy naprawdę mówisz poważnie? O ochronie Myshtiga?

— Tak.

— Nie chcę, aby stała ci się krzywda, albo coś jeszcze gorszego.

— Mnie też się coś takiego nie uśmiecha. Wiec możesz zaoszczędzić nam obojgu wielu kłopotów odwołując rozkaz.

— Nie mogę tego zrobić.

— Dos Santos robi to, co mu każesz.

— Tu nie chodzi o problem natury administracyjnej! Niech to szlag trafi! Żałuję, że w ogóle cię poznałam!

— Przykro mi.

— Chodzi o zagrożenie Ziemi, a ty jesteś po niewłaściwej stronie.

— Mnie się wydaje, że to wy jesteście po niewłaściwej stronie.

— Co w związku z tym masz zamiar zrobić?

— Nie potrafię was przekonać, wiec będę musiał was powstrzymać.

— Nie mógłbyś wydać sekretarza Radpolu i jego małżonki bez dowodów. Kwestia naszej organizacji jest zbyt drażliwa w sensie politycznym.

— Wiem o tym.

— Wiec nie mógłbyś zrobić krzywdy Donowi, a nie wydaje mi się, byś był zdolny skrzywdzić mnie.

— Racja.

— Wiec pozostaje Hasan.

— Znów racja.

— A Hasan to… Hasan. Co zrobisz?

— Może dasz mu natychmiastowe wypowiedzenie i zaoszczędzisz mi trochę kłopotu?

— Nie zrobię tego.

— Tak myślałem. Znów podniosła wzrok. Oczy miała wilgotne, ale twarz i głos nie zmienione.

— Gdyby się okazało, że ty miałeś rację, a my byliśmy w błędzie — powiedziała — to przykro mi.

— Mnie też — odparłem. — I to bardzo.


Tamtej nocy drzemałem bardzo blisko Myshtiga, ale nie było zamachu i nie próbowano go dokonać. W ciągu następnego ranka, tak jak i większej części popołudnia, niewiele się wydarzyło.

— Myshtigo — zaproponowałem, gdy tylko przystanęliśmy w celu sfotografowania jakiegoś stoku — może pojedzie pan do domu? Wróci na Taler? Pojedzie dokądkolwiek? Zrezygnuje z tego przedsięwzięcia? Napisze jakąś inną książkę? Im bardziej zagłębiamy się w cywilizację, tym mniej potrafię pana ochronić.

— Dostałem od pana pistolet automatyczny, pamięta pan? — powiedział.

Prawą ręką zamarkował strzelanie.

— W porządku. Po prostu myślałem, że spróbuję jeszcze raz.

— Na dolnym konarze tamtego drzewa stoi koza, prawda?

— Tak. One lubią zjadać małe, zielone pędy wyrastające z gałęzi.

— To też chcę sfotografować. To drzewo oliwne, prawda?

— Tak.

— Świetnie. Chciałbym wiedzieć, jak nazwać zdjęcie. „Koza zjadająca zielone pędy na drzewie oliwnym” — podyktował. — Taki będzie tytuł.

— Wspaniale. Proszę fotografować, póki jest okazja.

Gdyby tylko nie był taki niekomunikatywny, taki obcy, taki nie zainteresowany własnym dobrem! Nienawidziłem go. Nie potrafiłem go zrozumieć. Odzywał się jedynie wtedy, gdy prosił o informacje albo odpowiadał na pytanie. Jego odpowiedzi miały charakter albo zwięzły, wymijający czy też obraźliwy, albo łączyły w sobie te wszystkie cechy. Myshtigo był zadowolony z siebie, zarozumiały i apodyktyczny. Dlatego naprawdę miałem wątpliwości co do tradycji rodu Shtigów w zakresie filozofii, filantropii i światłego dziennikarstwa. Po prostu nie lubiłem Yeganina.

Tamtego wieczora porozmawiałem jednak z Hasanem, z którego nie spuszczałem oka (niebieskiego) przez cały dzień.

Siedział przy ogniu i wyglądał jak szkic namalowany przez Delacroix. W pobliżu rozłożyli się Ellen i Dos Santos, popijając kawę. Odkurzyłem wiec swoją znajomość arabskiego i podszedłem.

— Pozdrowienia.

— Pozdrowienia.

— Dziś nie próbowałeś mnie zabić.

— To prawda.

— Może jutro? Wzruszył ramionami.

— Hasan, spójrz na mnie. Spojrzał.

— Zostałeś wynajęty, żeby zabić niebieskiego. Znów wzruszył ramionami.

— Nie musisz ani potwierdzać, ani zaprzeczać. Ja już o tym wiem. Nie mogę ci na to pozwolić. Zwróć pieniądze, które dostałeś od Dos Santosa i idź swoją drogą. Na jutro rano mogę ci załatwić ślizgowiec, który zawiezie cię dokądkolwiek zechcesz.

— Ale mnie tu jest dobrze, Karagee.

— Szybko przestanie ci być dobrze, jeżeli coś złego przydarzy się niebieskiemu.

— Jestem ochroną osobistą, Karagee.

— Nie, Hasan. Jesteś pomiotem wielbłąda cierpiącego na dyspepsję.

— Co to jest dyspepsja, Karagee?

— Nie znam arabskiego odpowiednika, a greckiego słowa też na pewno nie znasz. Zaraz, poszukam innej obelgi. Jesteś tchórzem, padlinożercą i podstępną szują, bo w połowie jesteś szakalem i w połowie małpą.

— To może być prawda, Karagee, bo ojciec powiedział mi kiedyś, że zaraz po urodzeniu powinienem zostać obdarty ze skóry i poćwiartowany.

— Dlaczego?

— Bo nie okazywałem szacunku Diabłu.

— Naprawdę?

— Tak. Czy te stwory, dla których wczoraj grałeś, to były diabły? Miały rogi i kopyta…

— Nie, to nie były diabły. To były dzieci urodzone z chorobą popromienną, które niefortunni rodzice pozostawili na pastwę losu w puszczy. Przeżyły jednak, ponieważ puszcza to ich prawdziwy dom.

— Aha! A ja miałem nadzieję, że to diabły. Nadal tak uważam, bo jeden z nich uśmiechnął się do mnie, kiedy modliłem się do nich o przebaczenie.

— Przebaczenie? Za co? Popatrzył gdzieś w dal.

— Mój ojciec był bardzo dobrym, życzliwym i religijnym człowiekiem — powiedział. — Czcił Malaka Tawusa, którego barbarzyńscy szyici — mówiąc to splunął — nazywają Iblisem, Szejtanem lub Szatanem, i zawsze składał uszanowanie Halladżowi oraz pozostałym z Sandjaku. Był znany ze swej pobożności i uprzejmości. Kochałem go, ale w dzieciństwie byłem niesforny. Byłem ateistą. Nie wierzyłem w Diabła. I byłem złym dzieckiem, bo wziąłem martwego kurczaka, wbiłem go na kij i nazwałem Pawim Aniołem, i szydziłem z niego, obrzucając go kamieniami i wyrywając mu pióra. Jeden chłopiec przestraszył się i opowiedział o wszystkim mojemu ojcu, który mnie wtedy wychłostał na ulicy i oświadczył, że za te bluźnierstwa zaraz po urodzeniu powinienem zostać obdarty ze skóry i poćwiartowany. Zmusił mnie, żebym poszedł na górę Sindjar i modlił się o przebaczenie, wiec poszedłem tam, ale pomimo chłosty nadal byłem niesforny i modliłem się bez przekonania.

— Teraz jestem starszy i po niesforności nie ma śladu — ciągnął — ale mój ojciec też odszedł na zawsze, już tak wiele lat temu, i nie mogę mu powiedzieć: Przepraszam, że szydziłem z Pawiego Anioła. Z wiekiem odczuwam coraz większą potrzebę religii. Mam nadzieję, że Diabeł, w swojej wielkiej mądrości i łaskawości, rozumie to i wybacza mi.

— Hasan, trudno jest znaleźć dla ciebie odpowiednią obelgę — powiedziałem. — Ale ostrzegam cię: niebieskiemu nie może stać się krzywda.

— Jestem tylko pokornym ochroniarzem.

— Ha! Jesteś podstępny i jadowity jak wąż. Jesteś fałszywy i zdradziecki, a także złośliwy.

— Nie, Karagee. Dziękuję, ale to nieprawda. Szczycę się tym, że zawsze dotrzymuję zobowiązań. To wszystko. Taką zasadą kieruję się w życiu. A także nie możesz zniewagą sprowokować mnie do tego, żebym wyzwał cię na pojedynek i pozwolił ci wybrać walkę bez broni, na noże lub szable. Nie. Nie obrażam się.

— A wiec uważaj — powiedziałem mu. — Twój pierwszy ruch w kierunku Yeganina będzie zarazem twoim ostatnim.

— Jeżeli takie jest przeznaczenie, Karagee…

— I mów do mnie Conrad!


Odszedłem dumnym krokiem, owładnięty złymi myślami.

Nazajutrz wszyscy nadal żyliśmy, więc zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Przeszliśmy mniej więcej osiem kilometrów, kiedy zdarzył się kolejny incydent, który nam przerwał wędrówkę.

— To przypomina płacz dziecka — stwierdził Phil.

— Zgadza się.

— Skąd dochodzi?

— Z lewej strony, tam z dołu.

Przedarliśmy się przez kępę krzewów, natrafiliśmy na suche łożysko strumienia i poszliśmy wzdłuż koryta za zakręt.

Niemowlę leżało wśród kamieni, częściowo zawinięte w brudny koc. Twarz i rączki dziecka były już spieczone na czerwono od słońca, więc musiało tam przeleżeć większą część poprzedniego dnia. Na maleńkiej, mokrej twarzyczce widniały liczne ^lady od ukąszeń owadów.

Uklęknąłem i poprawiłem okrycie. Kiedy koc rozchylił się z przodu i Ellen zobaczyła dziecko, krzyknęła. Niemowlak miał na piersi naturalną fistułę, wewnątrz której coś się poruszało.

Ruda Peruka wrzasnęła, odwróciła się i zaczęła płakać.

— Co to za dziecko? — zapytał Myshtigo.

— Jedno z porzuconych — odparłem. — Jedno z naznaczonych.

— Jakie to straszne! — wykrzyknęła Ruda Peruka.

— Jego wygląd? Czy to, że zostało porzucone? — spytałem.

— I to, i to!

— Dajcie mi je — powiedziała Ellen.

— Nie dotykaj go — ostrzegł George, nachylając się. — Wezwijcie ślizgowiec — rozkazał. — Musimy natychmiast odesłać to dziecko do szpitala. Nie mam sprzętu, żeby przeprowadzić operację na miejscu. Ellen, pomóż mi.

Żona podeszła do niego i razem przejrzeli apteczkę.

— Zapisz to, co robię i przypnij karteczkę do czystego koca, żeby lekarze w Atenach wiedzieli.

Dos Santos już przekazywał do Lamii, żeby przysłali jeden z naszych ślizgowców.

Potem Ellen przygotowywała George'owi zastrzyki, przecierała rany wacikiem, smarowała oparzenia maścią i zapisywała te wszystkie czynności. Nafaszerowali niemowlaka witaminami, antybiotykami, ogólnymi środkami uodparniającymi i kilkoma innymi specyfikami. Po pewnym czasie straciłem rachubę. Przykryli klatkę piersiową dziecka gazą, spryskali je czymś, owinęli w czysty koc i przypięli do niego karteczkę.

— Co za okropność! — powiedział Dos Santos. — Porzucić kalekie dziecko i pozostawić je w taki sposób na pastwę losu!

— To się tu zdarza bardzo często — wyjaśniłem mu. — Zwłaszcza w okolicach Napromieniowanych Miejsc. Grecja ma długą tradycję w dzieciobójstwie. Ja sam w dniu narodzin zostałem pozostawiony na szczycie wzgórza. I spędziłem tam całą noc.

Dos Santos przerwał zapalanie papierosa i spojrzał na mnie.

— Pan? Dlaczego?

Roześmiałem się i zerknąłem na swoją stopę.

— To skomplikowana historia. Noszę specjalny but, ponieważ tę nogę mam krótszą od drugiej. A także domyślam się, że urodziłem się gęsto owłosiony. No i mam nierówne oczy. Przypuszczam, że gdyby to było wszystko, to mógłbym zostać zaakceptowany, ale na domiar złego urodziłem się w Boże Narodzenie i to przesądziło sprawę.

— Co to szkodzi urodzić się w Boże Narodzenie?

— Według miejscowych wierzeń bogowie uważają to za zarozumialstwo. Z tegoż powodu w dzieciach urodzonych w tym okresie nie płynie ludzka krew. Należą one do czeredy tych, którzy niszczą, czynią spustoszenie, sieją panikę wśród ludzi. Nazywani są kallikanzarosami. Ideałem jest, jeżeli z wyglądu przypominają tamtych facetów z rogami, kopytami i tak dalej, ale wcale nie muszą tak wyglądać. Moi rodzice — o ile to byli moi rodzice — doszli do wniosku, że mogą wyglądać tak jak ja. Zostawili wiec mnie na wzgórzu, żebym wrócił do swoich.

— Co się wtedy stało?

— W wiosce był stary ksiądz prawosławny. Usłyszał o tym i poszedł do moich rodziców. Powiedział im, że taki postępek to grzech śmiertelny, i lepiej jeśli szybko przyniosą dziecko z powrotem i przygotują je do chrztu następnego dnia.

— Aha! I w ten sposób został pan uratowany i ochrzczony?

— No cóż, mniej więcej. — Poczęstowałem się jego papierosem. — Wrócili ze mną, a jakże, ale upierali się, że nie jestem tym samym dzieckiem, które tam pozostawili. Powiedzieli, że zostawili mutanta o wątpliwym pochodzeniu, a znaleźli odmieńca o jeszcze bardziej wątpliwym pochodzeniu i brzydszego. Twierdzili, że w zamian dostało im się inne dziecko urodzone w Boże Narodzenie.

Mówili, że ich niemowlę było satyrem, i doszli do wniosku, że być może jakieś Napromieniowane stworzenie urodziło człowieka i porzuciło swoje dziecko, i w efekcie doszło do zamiany. Nikt mnie przedtem nie widział, wiec nie można było sprawdzić ich wersji. Ksiądz jednak nie chciał nawet o tym słyszeć i powiedział im, że mają mnie zatrzymać. Ale kiedy już się pogodzili z tym faktem, byli bardzo: życzliwi. Dość szybko wyrosłem na dobrze zbudowanego młodzieńca i byłem silny jak na swój wiek. To im się podobało.

— I został pan ochrzczony…?

— Cóż, raczej w połowie ochrzczony.

— W połowie?

— Podczas chrztu ten ksiądz miał wylew. Wkrótce zmarł. Był jedyną obecną osobą, wiec nie wiem, czy chrzest doszedł do skutku.

— Wystarczyłaby jedna kropla.

— Tak sądzę. Naprawdę nie wiem, co się wtedy wydarzyło.

— Może powinien pan jeszcze raz dać się ochrzcić, j Tak dla pewności.

— Nie. Jeżeli Niebiosa nie chciały mnie wtedy, nie zamierzam prosić po raz drugi.

Ustawiliśmy radiolatarnię na pobliskiej polanie i zaczekaliśmy na przybycie ślizgowca.


Tamtego dnia pokonaliśmy jeszcze kilkanaście kilo-! metrów, co — zważywszy na opóźnienie — było niezłym! osiągnięciem. Dziecko zostało zabrane i odesłane prosto! do Aten. Po wylądowaniu ślizgowca zapytałem głośno! i wyraźnie, czy ktoś jeszcze chce polecieć. Nie było jednak chętnych.

I to właśnie tamtego wieczora miał miejsce ten incydent.

Rozłożyliśmy się wokół ogniska. Ogień wesoło trzepotał swymi jaskrawymi płomieniami w ciemnościach nocy ogrzewał nas, rozpraszał leśny zapach, buchał kłębami dymu… Było przyjemnie.

Hasan siedział i czyścił swoją strzelbę z aluminiowej lufą. Broń miała plastikową kolbę i była naprawdę lekka oraz poręczna.

Podczas pracy Arab pochylił ją do przodu, powoli obrócił i wycelował wprost w Yeganina.

Muszę przyznać, że zrobił to bardzo zręcznie. Cała operacja trwała ponad pół godziny i Hasan przesuwał lufę prawie niedostrzegalnie.

Kiedy jednak mój mózg zarejestrował jej położenie, warknąłem i trzema susami znalazłem się przy Arabie.

Wytrąciłem mu broń z ręki.

Strzelba upadła z brzękiem na jakiś kamień w odległości około trzech metrów. Poczułem piekący ból w ręce od uderzenia.

Hasan zerwał się na równe nogi, jego szczęki poruszały się szybko pod gęstą brodą, a zęby zgrzytały jakby ktoś uderzał krzemieniem o stal. Miałem złudzenie, że widzę iskry.

— No wykrztuś to! — zawołałem. — Dalej, powiedz coś! Cokolwiek! Cholernie dobrze wiesz, co zrobiłeś! Jego ręce drgnęły.

— No dalej! — krzyczałem. — Uderz mnie! Tylko tknij mnie, a wtedy to, co z tobą zrobię, będzie samoobroną, sprowokowaną napaścią. Nawet George nie da rady cię poskładać.

— Ja tylko czyściłem moją strzelbę. Uszkodziłeś ją.

— Ty nie celujesz w ludzi przypadkowo. Miałeś zamiar zabić Myshtiga.

— Mylisz się.

— Uderz mnie. A może jesteś tchórzem?

— Nic do ciebie nie mam.

— Jesteś tchórzem…

— Nie, nie jestem.

Po chwili uśmiechnął się.

— Czy boisz się rzucić m i wyzwanie? — zapytał.

A więc stało się. Jedyny sposób.

To ja musiałem wykonać ruch. Do tamtej chwili miałem nadzieję, że nie dojdzie do tego. Liczyłem, że zdołam go rozzłościć albo zawstydzić, albo sprowokować, żeby uderzył mnie lub wyzwał na pojedynek.

W tym momencie wiedziałem, że nie zdołam.

A to wróżyło źle, bardzo źle.

Byłem pewny, że poradzę sobie z nim każdą bronią, której wybór mi przyjdzie do głowy. Ale w przypadku gdyby wybór należał do niego, sprawy mogły potoczyć siei inaczej. Wszyscy wiedzą, że są tacy ludzie, którzy mają uzdolnienia muzyczne. Mogą raz tylko usłyszeć jakąś melodię, po czym usiądą i zagrają ją na fortepianie lub telinstrze. Mogą wziąć do ręki nowy instrument i po kilku godzinach grać na nim tak, jakby to robili od lat. Są w tymi dobrzy, bardzo dobrzy, ponieważ mają talent w tym kierunku — umiejętność skoordynowania szczególnej intuicji ze sprawnością manualną.

Taki był właśnie Hasan w dziedzinie broni. Być może paru innych ludzi posiada taką samą zdolność, ale te by nie praktykują zabijania — w każdym razie nie przez wiele dziesiątków lat — najróżniejszymi narzędziami walki od bumerangu po dmuchawki. Zgodnie z kodeksem pojedynków Hasan miałby prawo wyboru broni, a był najbardziej wykwalifikowanym zabójcą, jakiego kiedykolwiek znałem.

Ale musiałem go powstrzymać i wiedziałem, że z wyjątkiem morderstwa — tylko w ten sposób można tego dokonać. Musiałem stawić mu czoła na jego warunkach.

— Amen — powiedziałem. — Wyzywam cię na pojedynek.

Hasan uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Zgoda — przy tych świadkach. Wskaż swojego kundanta.

— Phil Graver. Wskaż swojego.

— Pan Dos Santos.

— Bardzo dobrze. Tak się składa, że mam w torb pozwolenie na pojedynek i formularze rejestracyjne, i już zapłaciłem podatek od śmierci jednej osoby. A więc nie musimy zbytnio zwlekać. Kiedy, gdzie i jak chcesz sprawę załatwić?

— Około jednego kilometra drogi stąd mijaliśmy odpowiednią polanę.

— Tak, przypominam sobie.

— Spotkamy się tam jutro o świcie.

— Zgoda. Jaka broń?

Hasan przyniósł plecak i otworzył go. Wewnątrz jeżyły się różne ostre przedmioty, błyszczały jajowate bomby zapalne, wiły się zwoje metalowych taśm i skórzanych pasków.

Wyjął dwie rzeczy i zamknął plecak.

Zamarłem.

— Proca Dawida — oznajmił. Przyjrzałem się dokładnie broni.

— Z jakiej odległości?

— Pięćdziesiąt metrów — odparł.

— Dokonałeś rozsądnego wyboru — stwierdziłem, bo ja sam już od ponad stu lat nie korzystałem z takiej broni. — Chciałbym pożyczyć jedną dziś wieczorem, żeby poćwiczyć. Jeżeli mi nie pożyczysz, to mogę zrobić własną.

— Możesz wziąć, którą chcesz, i ćwiczyć całą noc.

— Dziękuję.

Wybrałem procę i zawiesiłem ją przy pasie. Następnie wziąłem jedną z naszych trzech latarni elektrycznych.

— Jeżeli ktoś będzie mnie potrzebował, będę na polanie — oświadczyłem. — Nie zapomnijcie wystawić straży na noc. To niebezpieczna okolica.

— Czy chcesz, żebym poszedł z tobą? — spytał Phil.

— Nie. Ale dziękuję. Pójdę sam. Do zobaczenia.

— A wiec dobranoc.

Ruszyłem na piechotę i po dość długiej wędrówce dotarłem na polanę. Ustawiłem latarnię na jednym krańcu, tak aby grupka małych drzew odbijała jej światło, a sam poszedłem na przeciwległy kraniec.

Uzbierałem kilka kamieni i cisnąłem jednym z nich w drzewo. Chybiłem.

Rzuciłem jeszcze kilkanaście kamieni — cztery z nich trafiły w cel.

Ćwiczyłem dalej. Po około godzinie trafiałem częściej. Mimo to w rzutach z pięćdziesięciu metrów prawdopodobnie nie byłem w stanie dorównać Hasanowi.

Noc mijała, a ja ciągle rzucałem. Po pewnym czasie osiągnąłem swój szczyt celności. Trafiałem może ze sześć razy na siedem rzutów.

Kiedy zakręciłem procą i kolejny kamień gruchnął w drzewo uświadomiłem sobie, że jedna rzecz przemawia jednak na moją korzyść. Rzucałem ze straszliwą siłą. Za każdym razem, kiedy trafiałem w cel, uderzenie było potężne. Zdołałem już strzaskać kilka mniejszych drzew a byłem pewny, że Hasan nie potrafiłby tego dokonać nawet gdyby wykonał dwa razy tyle rzutów co ja. Jeśli zdołam go trafić, to świetnie; ale cała siła na świecie była nic nie warta, jeśli spudłuję.

Byłem bowiem pewien, że Hasan zdoła mnie trafić. Zastanawiałem się, ile ciosów jestem w stanie przyjąć i nadal funkcjonować.

To będzie oczywiście zależało od tego, gdzie mnie trafi.

Kiedy usłyszałem trzask gałęzi po prawej stronie, upuściłem procę i wyszarpnąłem zza pasa pistolet automatyczny. Na polanę wyszedł Hasan.

— Czego chcesz? — zapytałem.

— Przyszedłem zobaczyć, jak ci idzie — odparł przyglądając się połamanym drzewkom.

Wzruszyłem ramionami, schowałem pistolet do kabury i podniosłem procę.

— Dowiesz się o świcie.

Przeszliśmy na drugi koniec polany i wziąłem latarnie. Hasan oglądał dokładnie jedno drzewko, które teraz składało się częściowo ze sterczących kikutów. Nic nie powiedział.

Wróciliśmy do obozu. Wszyscy oprócz Dos Santosa poszli spać. Dos stał na straży. Przechadzał się wokół ogrodzenia ostrzegawczego z karabinem maszynowym, w ręku. Pomachaliśmy mu rękami i weszliśmy do obozu.

Hasan zawsze rozbijał jednowarstwowy, nieprzezroczysty, lekki jak piórko i bardzo mocny namiot typu Gauzy. Nigdy w nim jednak nie spał. Wykorzystywał go dój przechowywania swoich rupieci.

Usadowiłem się na kłodzie przy ognisku, a Hasan zniknął w swoim namiocie. Po chwili wynurzył się z fajką i kostką utwardzonej substancji przypominającej żywice, którą zaczął zeskrobywać i ucierać. Domieszał do tego trochę tytoniu, po czym nabił fajkę.

Po zapaleniu jej patykiem z ogniska usiadł przy mnie.

— Nie chcę cię zabić, Karagee — zagaił.

— Podzielam to uczucie. Nie chcę zostać zabity.

— Ale jutro musimy walczyć.

— Tak.

— Mógłbyś cofnąć swoje wyzwanie.

— Mógłbyś odlecieć ślizgowcem.

— Nie zrobię tego.

— Ja też nie cofnę wyzwania.

— To smutne — odezwał się po pewnym czasie. — Smutne, że dwóch takich jak my musi walczyć o niebieskiego. On nie jest wart ani twojego, ani mojego życia.

— To prawda — zgodziłem się. — Ale tu chodzi o coś więcej niż tylko o jego życie. Z tym, co on robi, wiąże się w jakiś sposób przyszłość tej planety.

— Nie orientuję się w tych sprawach, Karagee. Walczę dla pieniędzy. Tylko tym się zajmuję.

— Tak, wiem.

Ogień przygasł. Dorzuciłem kilka gałązek.

— Czy pamiętasz, jak bombardowaliśmy kurort Złote Wybrzeże we Francji? — zapytał.

— Pamiętam.

— Oprócz niebieskich zabiliśmy wielu ludzi.

— Tak.

— Nie zmieniło to przyszłości tej planety, Karagee. Bo oto minęło wiele lat i wszystko jest po staremu.

— Wiem o tym.

— A pamiętasz tamte dni, kiedy siedzieliśmy w okopie na stoku od strony Zatoki Pireuskiej? Czasami podawałeś mi taśmy z nabojami, a ja ostrzeliwałem łodzie ogniowe, a kiedy padałem ze zmęczenia, ty obsługiwałeś karabin. Mieliśmy dużo amunicji. Strażnicy Biura nie wylądowali ani tamtego dnia, ani następnego. Nie zajęli Aten i nie rozgromili Radpolu. I kiedy tam siedzieliśmy, czekając na ognistą kulę, rozmawialiśmy przez dwa dni i jedną noc — opowiedziałeś mi o Mocach na Niebie.

— Już nie pamiętam…

— A ja tak. Opowiadałeś mi o ludziach takich jak my, którzy żyją przy gwiazdach. A także o niebieskich istotach. Powiedziałeś, że niektórzy ludzie próbują wkraść się w łaski niebieskich i sprzedaliby im Ziemię, z której uczyniono by muzeum. Inni nie chcieli tego robić, pragnęli, aby Ziemia pozostała taką, jaka jest teraz — ich własnością rządzoną przez Biuro. Wśród samych niebieskich toczyły się spory w tej kwestii, bo pytanie brzmiało: czy takie przedsięwzięcie byłoby zgodne z prawem i etyką? Osiągnięto kompromis i niebieskim sprzedano niektóre nie skażone tereny. Mieli wykorzystać je na budowę kurortów, z których mogli się wybierać na wycieczki po pozostałych częściach Ziemi. Ale ty chciałeś, aby Ziemia należała wyłącznie do ludzi. Powiedziałeś, że jeśli damy niebieskim kawałek, zapragną całości. Chciałeś, aby ludzie mieszkający przy gwiazdach wrócili, odbudowali miasta, pogrzebali Napromieniowane Miejsca i zabili dzikie bestie zagrażające człowiekowi.

— Kiedy tam siedzieliśmy, czekając na ognistą kulę — ciągnął Hasan — powiedziałeś, że toczymy wojnę nie z powodu czegokolwiek, co moglibyśmy zobaczyć, usłyszeć, poczuć lub posmakować, ale z powodu Mocy na Niebie, które nigdy nas nie widziały, i których nigdy nie zobaczymy. To Moce na Niebie doprowadziły do obecnej sytuacji i dlatego ludzie muszą umierać tutaj na Ziemi. Powiedziałeś, że śmierć ludzi i niebieskich pozwoliłaby Mocom wrócić na Ziemię. Nigdy jednak nie wróciły. Jedynym skutkiem była śmierć.

— I to właśnie Moce na Niebie w końcu nas uratowały — mówił dalej — ponieważ przed rozpaleniem ognistej kuli nad Atenami trzeba się było z nimi skonsultować.! Moce przypomniały Biuru o starym prawie, ustanowionym po okresie Trzech Dni, a głoszącym, że ognista kulaj już nigdy więcej nie zapłonie na niebie nad Ziemią. Myślałeś, że i tak ją rozpalą, ale nie zrobili tego. To dlatego po wstrzymaliśmy ich w Pireusie.: Spaliłem dla ciebie Madagaskar, Karagee, ale Moce nigdy nie zeszły na Ziemię. A kiedy ludzie zdobywają dużo pieniędzy, wyjeżdżają stąd i nigdy nie wracają z nieba. Nic, co zrobiliśmy w tamtych czasach, nie spowodowało zmiany.

— Dzięki temu, co uczyniliśmy, sytuacja pozostała bez zmian, a nie uległa pogorszeniu — powiedziałem.

— Co się stanie, jeśli ten niebieski umrze?

— Nie mam pojęcia. Sytuacja może się pogorszyć, Jeżeli odwiedzane przez nas tereny Myshtigo ogląda jako ewentualne nieruchomości ziemskie, które zostaną zakupione przez Yegan, to historia znów się powtarza.

— I Radpol znów podejmie walkę i zbombarduje ich?

— Tak sądzę.

— A więc zabijmy go teraz, zanim pojedzie dalej, za nim zobaczy więcej.

— Sprawa może nie być wcale taka prosta. A poza tym, przysłaliby kolejnego przedstawiciela. Nastąpiłyby też reperkusje — być może masowe aresztowania członków Radpolu. Radpol już nie balansuje na krawędzi życia i śmierci, tak jak w tamtych czasach. Ludzie nie są jeszcze gotowi. Potrzebują czasu. Tego niebieskiego to mam przynajmniej w ręku. Mogę go obserwować, dowiedzieć się, jakie ma plany. A potem, jeżeli zaistnieje taka konieczność, sam mogę go unicestwić.

Hasan zaciągnął się fajką. Powąchałem dym. Poczułem zapach podobny do woni drzewa sandałowego.

— Co palisz?

— To coś z moich rodzinnych stron. Byłem tam niedawno w odwiedzinach. To jedna z nowych roślin, które nigdy przedtem tam nie rosły. Spróbuj.

Wciągnąłem kilka razy dym do płuc. Z początku nic się nie działo. Zaciągałem się dalej i po minucie poczułem, jak chłód i spokój stopniowo rozpływają się w całym moim ciele. Mieszanka miała gorzki smak, ale wywoływała odprężenie. To uczucie trwało, wzrastało. To było bardzo przyjemne. Już od wielu tygodni nie czułem się taki spokojny, taki rozluźniony. Ogień, cienie i ziemia wokół nas nagle stały się bardziej realne, a nocne powietrze i odległy księżyc oraz odgłos kroków Dos Santosa były wyraźniejsze niż w rzeczywistości, naprawdę. Opór wydawał się absurdem. W końcu i tak przegramy. Los kotów, psów i tresowanych szympansów, podporządkowanych prawdziwym ludziom, Yeganom, miał się stać udziałem ludzkości — i w pewnym sensie nie był to wcale taki zły pomysł. Być może potrzebowaliśmy kogoś mądrzejszego, kto by nas pilnował, kto by kierował naszym życiem. Zrujnowaliśmy własny świat podczas Trzech Dni, a Yeganie nigdy nie doprowadzili do wojny nuklearnej u siebie. Mieli sprawnie funkcjonujący rząd międzygwiezdny, który sprawował władzę nad kilkudziesięcioma planetami. Wszystko, co robili, odznaczało się walorami estetycznymi. Ich życie było ułożone i szczęśliwe. Czemu nie oddać im Ziemi? Prawdopodobnie doprowadziliby ją do lepszego stanu, niż nam się to kiedykolwiek udało, l czemu nie być także ich kulisami? Nie byłoby to wcale takie złe życie. Dajmy im tę starą kulę błota, pełną radioaktywnych ran i zaludnioną kalekami.

Czemu nie?

Ponownie przyjąłem fajkę od Hasana, zaciągnąłem i opanował mnie jeszcze większy spokój. Przyjemnie jednak było w ogóle nie myśleć o tych sprawach. Nie myślę o niczym, na co człowiek naprawdę nie ma wpływu. Wystarczało tylko tam siedzieć, wdychać nocne powietrze i zespolić się z ogniem i wiatrem. Wszechświat wyśpiewywał swój hymn jedności. Po co wywoływać zamęt w tej oazie boskiego spokoju?

Ale straciłem moją Cassandrę. Wskutek działania bezmyślnych sił, które poruszają Ziemią i wodami, straciłem moją ciemnooką czarodziejkę z Kos. Nic nie było w stanie zabić uczucia smutku po stracie, która wydawała się teraz mniej dotkliwa, jakby odizolowana za szklaną ścianą, ciągle ale obecna. Wszystkie fajki Wschodu razem wzięte nie mogły zagłuszyć tego smutku. Nie chciałem zaznać spokoju. Pragnąłem nienawiści. Chciałem rozbić wszystkie fasady we wszechświecie — ziemię, wodę, niebo, Taler, Rząd Ziemi i Biuro — po to, aby za jedną z nich znaleźć tę moc, która zabrała Cassandrę, i zadać jej ból, żeby też wiedziała, jak to jest. Nie chciałem zaznać spokoju. Nie chciałem zespolić się z niczym, co zraniło osobę, z którą łączyły mnie więzy krwi i miłości. Pragnąłem choćby przez pięć minut znów być Karaghiosisem, patrzeć na to wszystko przez celownik i zaciskać palec na spuście.

„O, Zeusie ciskający gorące, czerwone pioruny” — modliłem się — „spraw, abym mógł pokonać Moce na Niebie!”

Oddałem fajkę.

— Dziękuję, Hasanie, ale nie jestem gotowy na doznanie objawienia.

Wstałem i poszedłem na miejsce, gdzie rzuciłem swój tobołek.

— Przykro mi, że muszę cię rano zabić — zawołał za mną.


Kiedy siedziałem z vegańskim płatnym informator o imieniu Krim (który już nie żyje) i popijałem piwo w pewnym domku górskim na planecie Divbah, wyjrzał przez szerokie okno i popatrzyłem na największą górę w znanym wszechświecie. Góra nazywa się Kasia i nikt nigdy na nią nie wszedł. Wspominam o tym dlatego, że w dniu pojedynku doznałem nagle wyrzutu, że nigdy nie próbowałem wspiąć się na tę górę. To jedno z tych szaleństw, o których człowiek myśli obiecując sobie, że kiedyś spróbuje tego dokonać, a potem budzi się pewnego ranka i uświadamia sobie, że jest już na to za późno: nigdy tego nie zrobi.

Tamtego ranka wszyscy mieli twarze pozbawione wyrazu.

Na otaczającym nas świecie było jasno, pogodnie i czysto, a powietrze wypełniał śpiew ptaków.

Zakazałem korzystać z radia, dopóki pojedynek nie zostanie rozstrzygnięty, i dla pewności Phil miał przy sobie niektóre ważne części tego urządzenia.

Lorel nie dowie się. Radpol nie dowie się. Nikt się nie dowie, dopóki pojedynek nie zostanie zakończony.

Po wstępnych rozmowach odmierzono odległość.

Zajęliśmy miejsca po przeciwnych stronach polany. Wschodzące słońce było po mojej lewej stronie.

— Czy jesteście gotowi, panowie? — zawołał Dos Santos.

Odpowiedzieliśmy twierdząco.

— Po raz ostatni próbuję was odwieść od tego kroku. Czy któryś z was chce powtórnie rozważyć sprawę? Odpowiedzieliśmy przecząco.

— Macie po dziesięć kamieni o podobnej wielkości i podobnym ciężarze. Pierwszy rzut należy oczywiście do wyzwanego: Hasana.

Obaj skinęliśmy głowami.

— A więc zaczynajcie.

Dos Santos wycofał się i rozdzielało nas jedynie pięćdziesiąt metrów pustej przestrzeni. Obaj staliśmy bokiem, żeby powierzchnia celu była jak najmniejsza. Hasan umieścił pierwszy kamień w procy.

Patrzyłem, jak kręci szybko procą za głową, i nagle wyrzuca ramię do przodu.

Za moimi plecami rozległ się trzask.

To było wszystko, co nastąpiło.

Nie trafił.

Wsunąłem kamień do procy, cofnąłem ją i rozhuśtałem nad głową. Usłyszałem świst powietrza przecinanego rozpędzoną procą.

Następnie prawą ręką cisnąłem pocisk z całej siły.

Kamień ledwie drasnął Hasana w ramię. Rozdarł tyl ko jego ubranie. Nim w końcu zniknął z widoku, odbił się rykoszetem od drzew.

Potem zapanowała cisza. Ptaki zrezygnowały z porannego koncertu.

— Panowie — odezwał się Dos Santos — obaj mieliście szansę rozstrzygnąć spór. Można powiedzieć, że stawiliście sobie czoła z honorem, wyładowaliście swój gniew i jesteście teraz usatysfakcjonowani. Czy chcecie przerwać pojedynek?

— Nie — zaprzeczyłem.

Hasan rozmasował sobie ramię, pokręcił głową.

Włożył drugi kamień do procy, zakręcił energicznym zamachem ramienia i wypuścił w moim kierunku.

Trafił mnie dokładnie między biodro i klatkę piersiową.

Pociemniało mi w oczach i upadłem na ziemię.

Po chwili odzyskałem świadomość, ale leżałem zgięty w pół, a jakieś monstrum z tysiącem zębów trzymało mnie za bok i nie chciało puścić.

Wszyscy ruszyli biegiem w moim kierunku, ale Phil machnięciem ręki nakazał im, żeby się cofnęli.

Hasan stał na swoim miejscu.

Phil podszedł do mnie z Dos Santosem.

— Masz dość? — zapytał łagodnym tonem. — Czy możesz wstać?

— Tak, potrzebuję chwili, żeby złapać oddech i przezwyciężyć ból, ale wstanę.

— Jak' się sprawa przedstawia? — zapytał Dos Santos.

Phil wyjaśnił mu.

Przyłożyłem rękę do boku i powoli wstałem.

Kilka centymetrów wyżej lub niżej i mogła pęknąć jakaś kość. Ale w tej sytuacji jedynie bolało mnie jak wszyscy diabli.

Roztarłem obolałe miejsce i kilkakrotnie zakręciłem prawym ramieniem, żeby sprawdzić pracę mięśni w zranionym boku. Wszystko było w porządku.

Następnie podniosłem procę i umieściłem w niej kamień.

Tym razem trafię. Miałem takie przeczucie.

Długo machałem procą i kamień poleciał z dużą prędkością.

Hasan upadł chwytając się za lewe udo.

Dos Santos poszedł do niego. Przez chwilę rozmawiali.

Ubranie Araba zamortyzowało cios, częściowo odbiło kamień. Noga nie była złamana. Będzie kontynuował pojedynek, gdy tylko zdoła wstać.

Masował udo przez pięć minut, po czym podniósł się. W tym czasie ból w moim boku zelżał, zastąpiło go tępe pulsowanie.

Hasan wybrał swój trzeci kamień.

Włożył go powoli, starannie…

Zmierzył mnie wzrokiem, a następnie zakręcił procą…

Przez cały ten czas miałem przeczucie — aż każdą chwilą stawało się ono coraz silniejsze — że powinienem przechylić się trochę bardziej w prawo. Tak też zrobiłem to.

Hasan wypuścił pocisk.

Kamień drasnął mnie w pokiereszowaną część twarzy i poharatał mi lewe ucho.

Nagle miałem mokry policzek.

Ellen krzyknęła.

Gdybym jednak przechylił się trochę bardziej w prawo, nie usłyszałbym jej krzyku.

Znów nadeszła kolej na mój rzut.

Kamień był gładki i szary, i tchnęło od niego śmiercią… Jakby chciał powiedzieć: „To będę ja.”

Było to jedno z tych moich przeczuć, dla których mam wiele szacunku.

Starłem krew z policzka, umieściłem kamień w procy.

Kiedy uniosłem prawe ramię, moja ręka zwiastowała śmierć. Hasan też to poczuł, bo wzdrygnął się.

— Rzućcie broń i nie ruszajcie się — rozległ się czyjś głos.

Zdanie zostało wypowiedziane po grecku, wiec oprócz Phila, Hasana i mnie nikt go nie zrozumiał. Być może pojęli jego treść jeszcze Dos Santos lub Ruda Peruka. Nadal nie mam pewności.

Wszyscy jednak rozumieliśmy, co oznacza karabin maszynowy w ręku tamtego człowieka oraz szable, pałki i noże w dłoniach kilkudziesięciu innych ludzi i półludzi, którzy za nim stali.

Byli to Koureci.

Koureci są źli.

Zawsze udaje im się zdobyć mięso na posiłek.

Zazwyczaj je pieką.

Czasami jednak smażą.

Albo gotują, albo jedzą na surowo…

Wydawało się, że człowiek, który kazał nam poddać się, był jedynym posiadaczem broni palnej.

…A wysoko nad moim ramieniem krążył kamień, który zwiastował śmierć. Postanowiłem posłać go temu człowiekowi.

Kiedy kamień dotarł do celu, głowa ludożercy rozprysła się na kawałki.

— Brońmy się! — wydałem komendę i przystąpiliśmy do rzeczy.

Pierwsi otworzyli ogień George i Dianę. Potem Phil znalazł pistolet. Dos Santos pobiegł do swojego tobołka. Ellen też szybko tam dotarła.

Hasan nie potrzebował mojego rozkazu, żeby zabijać. Jedyną bronią, jaką obaj mieliśmy w ręku, były proce. Koureci znajdowali się w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt metrów i tworzyli zbitą masę. Nim ruszyli na nas pędem, celnie wymierzone kamienie Araba powaliły dwóch z nich. Mnie też się udało położyć jeszcze jednego napastnika.

A potem ludożercy przebiegli szybko połowę polany, przeskakując przez swoich powalonych lub zabitych towarzyszy i wrzeszcząc.

Jak już powiedziałem, nie wszystkich z nich można było zaliczyć do ludzi: był miedzy nimi jeden wysoki chu-dzielec z metrowymi skrzydłami poznaczonymi bliznami; było kilku osobników z nadmiernie rozrośniętymi pośladkami oraz trzech niezgrabnych wielkoludów, którzy parli naprzód pomimo ran postrzałowych w klatkach piersiowych i brzuchach: jeden z nich miał dłonie o długości około pół metra i szerokości trzydziestu centymetrów, drugi wyglądał na dotkniętego słoniowacizną. Spośród reszty atakujących Kouretów niektórzy mieli mniej więcej normalną budowę ciała, ale wszyscy wyglądali na podłe i parszywe charaktery, byli ubrani w łachmany albo zupełnie nadzy, mieli nie ogolone twarze i cuchnęli.

Cisnąłem jeszcze jednym kamieniem, ale nie zdążyłem zobaczyć, gdzie trafiłem, bo w tym samym momencie dopadli mnie napastnicy.

Zacząłem się bronić — pięściami, łokciami, nogami. Biłem, gdzie popadło. Strzały padały coraz rzadziej, aż w końcu ucichły. Po pierwsze co jakiś czas trzeba było przerywać strzelanie, żeby uzupełnić amunicję. Po drugie nasza broń niekiedy zacinała się. Ból w moim boku był nieznośny. Mimo to zdołałem powalić trzech Kouretów, zanim zostałem uderzony w bok głowy jakimś dużym i tępym narzędziem, i upadłem bez życia.

Odzyskiwania przytomności w miejscu, gdzie jest gorąco i duszno…

Odzyskiwania przytomności w miejscu, gdzie jest gorąco i duszno, i śmierdzi jak w stajni…

Odzyskiwania przytomności w miejscu, gdzie jest ciemno, gorąco i duszno, i śmierdzi jak w stajni…

…nie można nazwać przeżyciem, które przynosi spokój ducha, likwiduje mdłości i przywraca normalne funkcjonowanie organizmu oraz sprawność ruchową.

Cuchnęło tam i było cholernie gorąco, i wcale nie miałem ochoty zbyt dokładnie przyglądać się zapaskudzonej podłodze — po prostu znajdowałem się w pozycji, która bardzo temu sprzyjała.

Jęknąłem, sprawdziłem, czy wszystkie kości mam całe, i usiadłem.

Strop był niski, a na dodatek opadał ukośnie w kierunku tylnej ściany. Jedyne okno wychodzące na zewnątrz było małe i zakratowane.

Znajdowaliśmy się na zapleczu drewnianej chałupy. Na przeciwległej ścianie było drugie okno: nie wychodziło jednak na zewnątrz, lecz do innego pomieszczenia. George i Dos Santos rozmawiali przez kratę z kimś, kto stał po drugiej stronie tego okna. Hasan leżał nieprzytomny lub martwy mniej więcej metr ode mnie; na jego głowie widać było zaschniętą krew. Phil, Myshtigo i dziewczyny rozmawiali po cichu w przeciwległym kącie.

Kiedy to wszystko docierało do mojej świadomości, masowałem sobie skroń. Lewy bok bolał mnie bez przerwy i liczne inne części mojego ciała postanowiły przyłączyć się do zabawy.

— Obudził się — powiedział nagle Myshtigo.

— Cześć. Wróciłem — potwierdziłem.

Podeszli do mnie, a ja podniosłem się. Był to niezwykły wyczyn z mojej strony, ale udało mi się.

— Jesteśmy więźniami — oznajmił Myshtigo.

— Tak? Naprawdę? Nigdy bym nie zgadł.

— Takie rzeczy są nie do pomyślenia na Talerze — zauważył — czy każdym innym świecie w Konglomeracie Yegańskim.

— Szkoda, że pan tam nie został — stwierdziłem. — Proszę nie zapominać, że wiele razy prosiłem pana o powrót.

— Nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie pański pojedynek.

Wtedy wymierzyłem mu policzek. Nie mogłem się zdobyć na uderzenie go pięścią. Był po prostu zbyt żałosny. Trzasnątem go grzbietem dłoni aż zatoczył się na ścianę.

— Czy chce mi pan powiedzieć, że nie wie pan, dlaczego dziś rano stałem tam jak tarcza na strzelnicy?

— Z powodu kłótni z moim ochroniarzem… — oświadczył rozcierając policzek.

— …o to, czy Hasan ma pana zabić, czy nie.

— Mnie? Zabić…?

— Dajmy temu spokój — powiedziałem. — To i tak nie ma znaczenia. Teraz już nie. Nadal myśli pan kategoriami talerskimi i niech już pan tak myśli przez te ostatnie godziny swojego życia. Miło by było, gdyby po swoim przyjeździe mógł pan u nas trochę pobyć. Ale sprawy przyjęły inny obrót.

— Umrzemy tu, prawda? — zapytał.

— Takie zwyczaje panują w tyin kraju.

Odwróciłem się i przyjrzałem człowiekowi, który obserwował mnie zza krat. Hasan już stał oparty o ścianę i trzymał się za głowę. Nie zauważyłem, jak wstawał.

— Witam. Miłego popołudnia — powiedział po angielsku ten za kratami.

— Czy teraz jest popołudnie? — spytałem.

— Tak.

— Dlaczego nie jesteśmy martwi?

— Bo chciałem was żywych — oświadczył. — Nie ciebie osobiście, Conradzie Nomikosie, komisarzu Departamentu Sztuki, Zabytków i Archiwów, ani twoich wybitnych przyjaciół, włącznie z nadwornym poetą. Chciałem, aby wszelkich pojmanych więźniów przyprowadzili żywych. Wasza tożsamość, jakby to powiedzieć, dodaje sprawie smaczku.

— Z kim mam przyjemność? — zapytałem.

— To doktor Moreby — powiedział George.

— Ich znachor — dodał Dos Santos.

— Wolę określenie „szaman” albo „czarownik” — poprawił Moreby z uśmiechem.

Przybliżyłem się do kraty i zobaczyłem, że Moreby jest dość chudy, dobrze opalony i gładko wygolony, i włosy ma zaplecione w jeden olbrzymi czarny warkocz oplatający mu głowę niczym kobra. Miał ciemne, blisko siebie osadzone oczy, wysokie czoło i dużą szczękę opadającą poniżej jego grdyki. Nosił plecione sandały, czyste zielone sari i naszyjnik z kości ludzkich palców. W uszach miał duże srebrne kółka w kształcie węży.

— Mówisz poprawną angielszczyzną — powiedziałem. — A „Moreby” to nie greckie nazwisko.

— Dobry Boże! — wykonał pełen wdzięku gest, udając zaskoczenie. — Nie jestem tubylcem! Jak mogłeś mnie wziąć za tubylca?

— Przepraszam. Teraz widzę, że jesteś zbyt dobrze ubrany.

Zachichotał.

— Ach, chodzi o ten stary łach… Po prostu narzuciłem go na siebie. Nie, pochodzę z Talera. Poczytałem sobie trochę cudownie porywającej literatury na temat Ruchu Propagatorów Powrotu i postanowiłem wrócić, by pomóc odbudować Ziemię.

— Tak? I co się wtedy stało?

— Biuro nie przyjmowało pracowników w tamtym okresie i miałem pewne problemy ze znalezieniem zajęcia. W końcu wiec postanowiłem zająć się pracą badawczą. Ta okolica aż roi się od możliwości.

— Jaką pracą badawczą?

— Mam dwa stopnie naukowe z dziedziny antropologii, które uzyskałem w Nowym Harvardzie. Postanowiłem zbadać dogłębnie Napromieniowane Plemię — i po pewnym okresie przymilania się tym ludziom uzyskałem ich akceptację. Przystąpiłem do ich kształcenia. Wkrótce zaczęli okazywać mi szacunek. To wspaniale działa na ego.

Z biegiem czasu moje badania i moja praca społeczna traciły jednak na znaczeniu. Cóż, przypuszczam, że czytałeś Jądro ciemności i wiesz, o co mi chodzi. Miejscowe praktyki mają taki… no cóż, zasadniczy charakter. Stwierdziłem, że uczestnictwo w nich jest bardziej pobudzające od obserwowania. Postanowiłem dodać odrobinę estetyki do ich niektórych bardziej wulgarnych poczynań. Tak więc w sumie rzeczywiście wykształciłem ich. Odkąd tu przybyłem, robią wiele rzeczy z większą klasą.

— R z e c z y? Na przykład co?

— No cóż, po pierwsze byli przedtem prostymi kanibalami. Po drugie przed uśmierceniem jeńców postępowali z nimi dość prymitywnie. Takie rzeczy odgrywają istotną rolę. Jeżeli są przeprowadzane prawidłowo, świadczą o klasie człowieka — chyba rozumiesz, o co mi chodzi. Oto zjawiłem się tu poznawszy przedtem mnóstwo zwyczajów, przesądów i tabu — z wielu kultur i wielu epok. — Znów wykonał gest. — Człowiek — nawet półczłowiek, Napromieniowany człowiek — to istota, która uwielbia rytuały, a ja znałem tak wiele rytuałów i podobnych rzeczy. Tak więc wykorzystałem to wszystko z pożytkiem i teraz zajmuję zaszczytne i poważane stanowisko.

— Co mi powiesz na nasz temat? — spytałem.

— Ostatnio zrobiło się tu dość nudno — odparł — i tubylcy zaczęli odczuwać niepokój. Postanowiłem więc, że nadszedł czas na kolejną ceremonię. Naradziłem się z Prokrustesem, Wodzem Wojny, i zaproponowałem, żeby poszukał jakichś więźniów. O ile się nie mylę, to chyba na stronie 577 skróconego wydania Złotej gałęzi jest napisane, że „plemię Tolalaki, osławieni łowcy głów ze Środkowego Celebesu, piją krew i jedzą mózgi swoich ofiar, żeby nabrać odwagi. Ttaloni z Filipin piją krew swoich zabitych wrogów i jedzą na surowo tylne części ich głów oraz trzewia, żeby przejąć ich odwagę.” No cóż, mamy język poety, krew dwóch bardzo groźnych wojowników, mózg wybitnego naukowca, zjadliwą wątrobę porywczego polityka i vegańskie ciało w interesującym kolorze — wszystko w tym jednym pomieszczeniu tutaj. Powiedziałbym, że to całkiem niezła zdobycz.

— Wyrażasz się aż nazbyt jasno — zauważyłem. — Co z kobietami?


— Dla nich wymyślimy długi obrządek płodności, który zakończy się długotrwałym składaniem ofiary.

— Rozumiem.

— …To znaczy, jeśli nie pozwolimy wam wszystkim odejść bez przeszkód.

— Jak to?

— Tak. Prokrustes lubi dawać ludziom szansę, by zmierzyli się z pewnym wzorcem, by zostali poddani próbie i ewentualnie okupili swe błędy. W tym względzie jest jak najbardziej chrześcijaninem.

— I, jak sądzę, postępuje tak jak kiedyś jego imiennik?

W tym momencie Hasan podszedł i stanął obok mnie, po czym spojrzał przez kraty na Moreby'ego.

— Dobrze, bardzo dobrze — powiedział Moreby. — Naprawdę chciałbym, żebyś tu jeszcze pobył przez jakiś | czas. Masz poczucie humoru. Większość Kouretów nie posiada tego dodatku do swoich osobowości, które poza tym jednym szczegółem są wzorowe. Mógłbym cię polubić…

— Daj sobie spokój. Opowiedz mi jednak o tym, jak się okupić.

— Tak. Jesteśmy strażnikami Trupa. To moje najciekawsze dzieło. Jestem pewien, że jeden z was dwóch przekona się o tym w trakcie krótkiej znajomości z nim.

Zerknął na Hasana, potem na mnie i znów na Ha-sana.

— Słyszałem o nim — powiedziałem. — Powiedz, co trzeba zrobić.

— Musicie wystawić mistrza do walki z nim, dziś wieczorem, kiedy zmartwychwstanie.

— Kim on jest?

— Wampirem.

— Gówno prawda. Kim on naprawdę jest?

— Prawdziwym wampirem. Przekonasz się.

— Dobra, niech będzie tak jak chcesz. Jest wampirem i jeden z nas będzie z nim walczył. Jak?

— Gołymi rękami, metodą „wszystkie chwyty dozwolone” — a nietrudno będzie go chwycić. Będzie tylko stał i czekał na ciebie. Biedaczek, jest spragniony i głodny.

— A jeżeli zostanie pokonany, to czy twoi jeńcy zostaną uwolnieni?

— Taka jest zasada, którą ustanowiłem jakieś szesnaście czy siedemnaście lat temu. Oczywiście taka okoliczność jeszcze nigdy się nie zdarzyła…

— Rozumiem. Próbujesz powiedzieć mi, że on jest twardy.

— Jest niepokonany. Na tym polega dowcip. Ceremonia nie udałaby się, gdyby pojedynek mógł się zakończyć w jakikolwiek inny sposób. Przed walką opowiadam, jaki będzie jej przebieg, a potem moi ludzie są tego świadkami. To umacnia ich wiarę w przeznaczenie i mój bliski związek z zrządzeniami losu.

Hasan zerknął na mnie.

— O co mu chodzi, Karagee?

— Wynik walki jest ustalony — odparłem.

— Wręcz przeciwnie — zaprzeczył Moreby. — Nie jest ustalony. Nie musi być. Kiedyś na tej planecie krążyło pewne powiedzenie związane z bardzo starym sportem: Nigdy nie stawiaj przeciwko cholernym Jankesom, bo stracisz pieniądze. Trup jest niepokonany, bo urodził się z wielkimi możliwościami, które ja znacznie zwiększyłem. Skonsumował wielu mistrzów, więc oczywiście posiadł siłę ich wszystkich. Każdy, kto czytał Frazera, wie o tym.

Ziewnął, zakrywając usta różdżką z piór.

— Muszę teraz iść do rożna, żeby dopilnować przyozdabiania sali jadalnej gałązkami ostrokrzewu. Dziś po południu wybierzecie swojego mistrza. Spotkamy się wszyscy wieczorem. Do widzenia.

— Potknij się i złam sobie kark. Uśmiechnął się i wyszedł z chałupy.

Zwołałem zebranie.


— W porządku — zacząłem. — Mają dziwacznego Napromieniowanego, który nazywa się Trup i jest podobno bardzo twardy. Będę z nim walczył dziś wieczorem. Jeżeli zdołam go pokonać, ponoć zostaniemy uwolnieni, ale nie dałbym złamanego szeląga za obietnice Moreby'ego. Dlatego musimy zaplanować ucieczkę, bo w przeciwnym razie trafimy na talerz w charakterze jedzenia.

— Phil, czy pamiętasz drogę do Wolos? — zapytałem.

— Chyba tak. To było tak dawno temu… Ale gdzie my się teraz znajdujemy, co to za miejsce?

— Jeżeli to się na coś przyda — odezwał się Myshtigo stojący przy oknie — widzę poświatę. Jest w kolorze, na który nie ma odpowiedniego słowa w waszym języku, i ciągnie się w tamtym kierunku. — Wskazał ręką. — To kolor, który normalnie widzę w pobliżu materiałów radio-aktywnych, jeżeli atmosfera wokół nich jest dostatecznie gęsta. Ta poświata rozciąga się nad dość dużym obszarem. Podszedłem do okna i spojrzałem w tamtym kierunku.

— To może być Napromieniowane Miejsce — stwierdziłem. — Jeżeli tak, to znaczy, że przenieśli nas kawałek dalej i znajdujemy się bliżej wybrzeża, a to dobrze. Czy ktoś był przytomny, kiedy nas tu przyniesiono?

Nikt nie odpowiedział.

— W porządku. A więc przyjmiemy, że to jest Napromieniowane Miejsce i że jesteśmy bardzo blisko nie-go. Zatem, żeby dotrzeć do Wolos, trzeba zawrócić. — Wskazałem w przeciwnym kierunku. — Ponieważ słońce świeci po tej stronie chałupy i jest popołudnie, po dotarciu do drogi idźcie w drugą stronę — w kierunku przeciwnym do zachodzącego słońca. To może być nie więcej niż dwadzieścia pięć kilometrów.

— Wytropią nas — stwierdził Dos Santos.

— Są konie — powiedział Hasan.

— Co takiego?

— Kawałek dalej, na wybiegu. Wcześniej trzy stały przy tamtej balustradzie. Teraz są za narożnikiem budynku. Może ich być więcej. Wyglądały jednak na liche chabety.

— Czy wszyscy umiecie jeździć konno? — zapytałem.

— Nigdy nie jeździłem na koniu — odparł Myshtigo — ale thrid jest trochę do niego podobny. Umiem jeździć noa thridzie.

Pozostali umieli jeździć konno.

— A więc dziś wieczorem — powiedziałem. — Jeśli będzie trzeba, jedźcie dwójkami. Jeżeli koni będzie za dużo, odwiążcie resztę i rozpędźcie. Gdy zajmą się obserwowaniem mojej walki z Trupem, przedostańcie się do wybiegu. Łapcie każdą broń, jaka wam wpadnie w ręce, i spróbujcie utorować sobie drogę do koni. Phil, dowieź ich do Makrinicy i wymień nazwisko „Korones”, obojętne gdzie będziecie. Przyjmą was i ochronią.

— Przykro mi — oświadczył Dos Santos — ale pański plan nie jest dobry.

— Jeśli ma pan lepszy, to proszę go przedstawić.

— Przede wszystkim — wyjaśnił — nie możemy polegać na panu Graberze. Kiedy był pan nieprzytomny, odczuwał silny ból i był bardzo osłabiony. George jest przekonany, że w trakcie naszej potyczki z Kouretami lub niedługo potem miał atak serca. Jeśli cokolwiek mu się stanie, będziemy zgubieni. Jeżeli uda nam się uwolnić, będziemy potrzebowali pana do wyprowadzenia nas stąd. Po prostu nie możemy liczyć na pana Grabera.

— Po drugie — ciągnął — nie jest pan jedyną osobą zdolną do walki z egzotycznym drabem. Hasan podejmie się pokonania Trupa.

— Nie mogę go o to prosić — sprzeciwiłem się. — Nawet jeśli zwycięży, prawdopodobnie nas już tu nie będzie i z pewnością dość szybko dobiorą się do niego. A to oznaczałoby jego śmierć. Wynajął go pan, żeby dla pana zabijał, a nie umierał.

— Będę z nim walczył, Karagee — powiedział.

— Nie musisz.

— Ale chcę.

— Jak się teraz czujesz, Phil? — spytałem.

— Lepiej, znacznie lepiej. Przypuszczam, że to były tylko kłopoty z żołądkiem. Nie przejmuj się.

— Czy czujesz się na siłach, żeby dojechać na koniu do Makrinicy?

— Nie ma problemu. To będzie łatwiejsze od pieszej wędrówki. Przecież ja się niemal urodziłem na grzbiecie konia. Chyba pamiętasz.

— „Pamiętasz?” — zapytał Dos Santos. — Co pan chce przez to powiedzieć, panie Graber? Jakim cudem Conrad mógłby pamię…

— …Pamięta jego sławne Ballady napisane w siodle — wtrąciła Ruda Peruka. — Do czego zmierzasz, Conradzie?

— Ja tu decyduję, dziękuję — powiedziałem. — Ja wydaję rozkazy i postanowiłem, że to ja będę walczył z wampirem.

— Uważam, że w takiej sytuacji decyzje o życiu lub śmierci powinniśmy podejmować w sposób trochę bardziej demokratyczny — odparła. — Urodziłeś się w tym kraju. Nieważne, jak dobrą pamięć ma Phil, jeden z was musi doprowadzić nas szybko na miejsce, a ty to lepiej zrobisz. Nie rozkazujesz Hasanowi umrzeć, ani go nie opuszczasz.

On się zgłasza na ochotnika.

— Zabiję Trupa — powiedział Hasan — i podążę za wami. Umiem ukrywać się przed ludźmi. Pójdę waszym śladem.

— To należy do moich obowiązków — przerwałem.

— Skoro nie możemy dojść do porozumienia, niech los zadecyduje — zaproponował Hasan. — Rzućmy monetę.

— Niech będzie. Czy oprócz broni zabrali nam też pieniądze?

— Mam trochę bilonu — odparła Ellen. — Rzuć monetę w powietrze. Zrobiła to.

— Orzeł — powiedziałem, kiedy metalowy krążek spadł na podłogę.

— Reszka — oznajmiła Ellen.

— Nie ruszaj monety!

Rzeczywiście wypadła reszka. I moneta nie była fałszywa, po drugiej stronie był orzeł.

— W porządku, Hasan, ty szczęściarzu — powiedziałem. — Właśnie wygrałeś los bohatera z typu „zrób to sam”, wraz z potworem. Powodzenia.

Wzruszył ramionami.

— Takie było przeznaczenie.

Potem usiadł plecami do ściany, z podeszwy lewego sandała wyjął maleńki nożyk i zaczął obcinać paznokcie. Zawsze był dość zadbanym zabójcą. Przypuszczam, że czystość jest bliską krewną sztuk diabelskich, czy coś w tym guście.


Kiedy słońce znikało powoli na zachodzie, Moreby Wrócił do nas z oddziałem Kouretów uzbrojonych w szable.

— Nadeszła pora — oznajmił. — Czy wybraliście swojego mistrza?

— Hasan będzie z nim walczył — odparłem.

— Bardzo dobrze. Zatem chodźcie. Nie próbujcie żadnych głupstw. Za nic nie chciałbym dostarczyć uszkodzonego towaru na uroczystość.

W otoczeniu uzbrojonych strażników wyszliśmy z chałupy i ruszyliśmy ulicą do wioski, mijając wybieg. Stało tam osiem koni ze spuszczonymi łbami. Nawet w półmroku dostrzegłem, że nie są to zbyt dobre wierzchowce. Całe boki miały pokryte ranami i były wychudzone. Podczas mijania wybiegu wszyscy na nie zerknęli.

Wioska składała się z około trzydziestu chałup, takich jak ta, w której nas więziono. Szliśmy błotnistą drogą, porytą koleinami i zaśmieconą. Wszędzie cuchnęło potem, moczem, zgniłymi owocami i spalenizną.

Przeszliśmy około osiemdziesięciu metrów i skręciliśmy w lewo, Tutaj skończyła się ulica i zeszliśmy ścieżką na wielką, uprzątniętą polanę. Tłusta, łysa kobieta z ogromnymi piersiami i twarzą zżartą przez raka skóry doglądała wątłego, ale jakże niepokojącego ognia na dnie dołu pod olbrzymim rożnem. Kiedy ją mijaliśmy, uśmiechnęła się i głośno cmoknęła wargami.

Na ziemi wokół niej leżały wielkie, zaostrzone pale…

Nieco dalej znajdował się płaski obszar ubitej, gołej ziemi. Na jednym skraju tego pola stało olbrzymie, oplecione przez winną latorośl drzewo typu tropikalnego, które przystosowało się do naszego klimatu. Wokół pola rozmieszczono rzędy dwuipółmetrowych pochodni, na których ogień trzepotał niczym chorągwie. Na drugim końcu stała najbardziej wymyślna w wiosce chałupa. Miała mniej więcej pięć metrów wysokości i dziesięć szerokości na przodzie. Była pomalowana na kolor jaskrawoczerwony i cała pokryta magicznymi symbolami. Całą środkową część frontowej ściany zajmowały wysokie rozsuwane drzwi. Dwóch uzbrojonych Kouretów stało na straży przed nimi.

Ze słońca pozostała jedynie pomarańczowa łupinka, gdy Moreby poprowadził nas przez całe pole w kierunku drzewa.

Około stu widzów siedziało na ziemi po c m stronach, na zewnątrz rzędu pochodni.

Moreby wskazał gestem na czerwoną cha upę.

— Jak wam się podoba mój dom? — zapytał.

— Uroczy — odparłem.

— Mam współlokatora, ale w ciągu dnia śpi. Wkrótce go poznacie.

Dotarliśmy do wielkiego drzewa. Moreby pozostawił nas tam w otoczeniu strażników, a sam wyszedł na środek pola i zaczął przemawiać do Kouretów po grecku. Uzgodniliśmy, że zanim rzucimy się do ucieczki, zaczekamy, aż walka będzie bliska rozstrzygnięcia, obojętnie na czyją korzyść, a obserwatorzy podekscytowani i zaabsorbowani finałem. Wzięliśmy kobiety do środka naszej grupy, a mnie się udało ustawić po lewej stronie praworęcznego ludożercy z szablą, którego zamierzałem szybko zabić. Szkoda, że znajdowaliśmy się na drugim końcu pola. Aby dotrzeć do koni, musieliśmy przebić się przez obszar z rożnem.

— …i wtedy, tamtej nocy — przemawiał Moreby — Trup zmartwychwstał. Powalił tego potężnego wojownika, Hasana, połamał mu kości i rzucał nim na wszystkie strony, tu gdzie odbędzie się ucztowanie. W końcu zabił tego wielkiego wroga, napił się krwi z jego gardła i zjadł jego Wątrobę, surową i jeszcze dymiącą w nocnym powietrzu. Te rzeczy zrobił tamtej nocy. Ogromna jest jego siła.

— Ogromna, ogromna! — krzyknął tłum, a ktoś za-czął walić w bęben.

— Teraz znów przywrócimy go do życia…

Tłum wiwatował.

— Znów do życia!

— Znów do życia…

— Znów do życia!

— Witaj…

— Witaj!

— Ostre białe zęby…

— Ostre białe zęby!

— Biała, biała skóra… — Biała, biała skóra!

— Ręce, które łamią…

— Ręce, które łamią!

— Usta, które piją…

— Usta, które piją!

— Krew życia!

— Krew życia!

— Wielkie jest nasze plemię!

— Wielkie jest nasze plemię!

— Wielki jest Trup!

— Wielki jest Trup!

— Wielki jest Trup!

— WIELKI JEST TRUP!

W końcu powiedzieli to ryczącym głosem. Krótka litania wykrzyczana ludzkimi, półludzkimi i nieludzkimi gardłami przetoczyła się przez pole jak fala przyboju. Nasi strażnicy też wrzeszczeli. Myshtigo zatkał sobie wrażliwe uszy, a na jego twarzy pojawił się wyraz udręki. Mnie też huczało w głowie. Dos Santos przeżegnał się, a jeden ze strażników pokręcił głową i uniósł znacząco szablę w jego kierunku. Dos wzruszył ramionami i odwrócił się z powrotem w kierunku pola.

Moreby podszedł do chałupy i trzykrotnie uderzył ręką w drzwi.

Jeden ze strażników rozsunął je.

Wewnątrz stał ogromny, czarny katafalk otoczony czaszkami ludzi i zwierząt. Spoczywała na nim olbrzymia trumna wykonana z ciemnego drewna i ozdobiona jaskrawymi, krętymi szlaczkami.

Na polecenie Moreby'ego strażnicy unieśli wieko.

Przez następne dwadzieścia minut czarownik aplikował lokatorowi trumny podskórne zastrzyki. Jego ruchy były powolne i rytualne. Jeden ze strażników odłożył szablę na bok i pomagał mu. Dobosze wybijali miarowy, powolny rytm. Tłum zamilkł i znieruchomiał.

Moreby odwrócił się.

— Trup zaraz wstanie — oznajmił.

— Wstanie — odpowiedział tłum.

— Zaraz wyjdzie po ofiarę.

— Zaraz wyjdzie…

— Wyjdź, Trupie — zawołał Moreby odwracając się w kierunku katafalku. I Trup się przebudził.

Po dłuższej chwili.

Ponieważ był duży.

Olbrzymi, otyły.

Trup był rzeczywiście wielki.

Ważył ze sto sześćdziesiąt kilogramów.

Usiadł w trumnie i rozejrzał się dokoła. Rozmasował sobie klatkę piersiową, pachy, szyję i krocze. Wyszedł z wielkiej skrzyni i stanął obok katafalku. Moreby wyglą-dał przy nim jak karzeł.

Trup miał na sobie tylko przepaskę na biodrach i duże sandały z koźlej skóry.

Jego ciało było białe, trupio białe, księżycowe białe, białe jak brzuch ryby… trupio białe.

— Albinos — stwierdził George, a jego głos rozszedł się po całym polu, bo był to jedyny dźwięk, który zakłócił nocną ciszę.

Moreby spojrzał w naszym kierunku i uśmiechnął się. Chwycił Trupa za rękę o grubych paluchach i wyprowadził go z chałupy na pole. Trup spłoszył się na widok światła pochodni. Kiedy szedł naprzód, przyglądałem się jego twarzy.

— Na tej twarzy nie ma śladu inteligencji — stwierdziła Ruda Peruka.

— Czy widzisz jego oczy? — zapytał George mrużąc własne. Podczas walki jego okulary stłukły się.

— Tak, są różowawe.

— Czy ma skośne szpary powiekowe?

— Mmm… Tak.

— To mongoloid. Założę się, że idiota. Dlatego Moreby'emu tak łatwo było zrobić z nim to, co zrobił. I spójrzcie na jego zęby! Wyglądają na opiłowane. Spojrzałem na nie. Trup uśmiechał się szeroko, bo zobaczył kolorowe włosy na głowie Rudej Peruki. Widać było mnóstwo ładnych, ostrych zębów.

— Jego albinizm jest powodem nocnego trybu życia, który Moreby mu narzucił. Spójrzcie! Wzdraga się nawet przed światłem pochodni! Jest nadwrażliwy na wszelkiego rodzaju chemiczne działanie promieni świetlnych.

— A co z jego upodobaniami dietetycznymi?

— Nabył je w sposób wymuszony. Wiele prymitywnych ludów puszczało krew swojemu bydłu. Kazachowie i Todowie robili to aż do dwudziestego wieku. Widzieliście rany na koniach, kiedy mijaliśmy wybieg. Wiecie, krew naprawdę jest pożywna, jeżeli człowiek przystosuje odpowiednio swój organizm — a jestem pewien, że Moreby regulował dietę tego idioty od dzieciństwa. Tak więc oczywiście Trup jest wampirem — został wychowany w ten sposób.

— Trup wstał — oznajmił Moreby.

— Trup wstał — potwierdził tłum.

— Wielki jest Trup!

— Wielki jest Trup!

Następnie puścił trupio białą rękę i podszedł do nas. Jedyny prawdziwy wampir, jakiego znaliśmy, pozostał na środku pola i szczerzył zęby.

— Wielki jest Trup — powiedział Moreby i sam też się uśmiechał, kiedy do nas podszedł. — Wspaniały, prawda?

— Co zrobiłeś temu biedakowi? — zapytała Ruda Peruka.

— Niewiele — odrzekł Moreby. — Urodził się dość hojnie obdarzony przez naturę.

— Co mu wstrzyknąłeś? — spytał George.

— Przed walkami takimi jak ta znieczulam go nowo-kainą. Brak oznak bólu sprawia, że Trup jeszcze bardziej wydaje się niezwyciężony. Dałem mu również zastrzyk hormonalny. Ostatnio przybiera na wadze i zrobił się trochę niemrawy. Hormony kompensują tę ociężałość.

— Mówisz o nim i traktujesz go tak, jakby był mechaniczną zabawką — podsumowała Dianę.

— Bo nią jest. Niezwyciężoną zabawką. A także nieocenioną. Ty, Hasan, czy jesteś gotowy? — zapytał.

— Tak — odparł Arab zdejmując pelerynę oraz burnus i podając je Ellen.

Napiął dobrze rozwinięte mięśnie ramion, zgiął lekko palce i ruszył naprzód, wychodząc z kręgu szabli. Na lewym barku miał jedną pręgę, a na plecach jeszcze kilka innych. W blasku pochodni jego broda nabrała krwistoczerwonego koloru i mimowolnie przypomniałem sobie tamtą noc w hounforze, kiedy Hasan odegrał scenę duszenia, a Mama Julie powiedziała „Twój przyjaciel jest opętany przez Angelsou” i dodała: „Angelsou jest bogiem śmierci i przychodzi tylko do tych, którzy do niego należą”.

— Wielki jest ten wojownik Hasan — wykrzyknął Moreby, odwracając się od rias.

— Wielki jest ten wojownik Hasan — odpowiedział tłum.

— Ma siłę wielu ludzi.

— Ma siłę wielu ludzi — powtórzył tłum.

— Mimo to większy jest Trup.

— Mimo to większy jest Trup.

— Połamie mu kości i będzie nim rzucał na wszystkie strony, tu gdzie odbędzie się ucztowanie.

— Połamie mu kości…

— Zje jego wątrobę.

— Zje jego wątrobę.

— Napije się krwi z jego gardła.

— Napije się krwi z jego gardła.

— Ogromna jest jego siła.

— Ogromna jest jego siła.

— Wielki jest Trup!

— Wielki jest Trup!

— Dziś wieczorem — powiedział cicho Hasan — faktycznie stanie się trupem.

— Trupie! — zawołał Moreby, kiedy Hasan wyszedł i stanął przed nim. — Składam ci tego człowieka, Hasana, w ofierze!

Następnie Moreby odsunął się i skinął na strażników, żeby odprowadzili nas na bok.

Idiota błysnął jeszcze szerszym uśmiechem i powoli wyciągnął rękę w kierunku Hasana.

— W imię Allacha — wykrzyknął Hasan pozorując odwrót od Trupa i równocześnie przechylając się w lewą stronę do ziemi.

Poderwał prawą rękę, wyrzucił ją do góry i równo-cześnie obrócił, szybko i mocno, jakby strzelał z bicza, po czym wymierzył Trupowi potężny cios krawędzią pięści stronę szczęki.

Biała głowa odskoczyła o nie więcej niż trzynaście centymetrów.

I wampir nadal szczerzył zęby w uśmiechu…

Potem wyciągnął swe krótkie, potężne ramiona i złapał przeciwnika pod pachami. Hasan wbił paznokcie w jego boki i przesuwając ręce ku górze wyrył w nich cienkie, czerwone bruzdy. Następnie chwycił Trupa za ramiona, a w miejscach, gdzie palce Araba wbiły się w jego mięśnie pokryte śnieżnobiałą skórą, pojawiły się czerwone krople.

Tłum wrzasnął na widok krwi Trupa. Jednak jej zapach, albo krzyki podnieciły samego idiotę, bo uniósł Hasana pół metra nad ziemią i pobiegł z nim naprzód.

Na jego drodze stało duże drzewo i kiedy Hasan w nie uderzył, jego głowa opadła.

Potem Trup przygniótł go ciałem, odsunął się powoli, otrząsnął się i zaczął go bić.

Młócił nieszczęśnika swoimi prawie groteskowo krótkimi, grubymi rękami.

Hasan zasłonił twarz dłońmi i trzymał łokcie przy brzuchu.

A Trup walił go w boki i głowę. Zwyczajnie unosił i opuszczał ramiona.

I nie przestawał się uśmiechać.

W końcu ręce Hasana opadły i zacisnął je na brzuchu.

Z kącików jego ust sączyła się krew.

Niezwyciężona zabawka kontynuowała swoją zabawę.

A potem w oddali, po drugiej stronie nocy, tak daleko, że tylko ja byłem w stanie usłyszeć, rozległ się głos, który rozpoznałem.

Było to donośne wycie mojego psa piekielnego, Borta-na, obwieszczające polowanie.

Odnalazł gdzieś mój trop i teraz biegł do mnie, przemierzając noc, skacząc jak kozica, sunąc jak koń czy rzeka. Moręgowaty, z oczami jak żarzące się węgle i zębami jak piła tarczowa.

Mój Bortan nigdy nie męczył się biegiem.

Tacy jak on rodzą się nieustraszeni, mają polowanie we krwi i noszą piętno śmierci.

Mój pies piekielny był w drodze i nic nie mogło go powstrzymać.

Ale znajdował się daleko, jakże daleko, po drugiej stronie nocy…

Tłum wrzeszczał. Hasan był już u kresu wytrzymałości fizycznej. Każdy by na jego miejscu był.

Kątem oka (brązowego) dostrzegłem nieznaczny ruch Ellen, jakby prawą ręką rzuciła jakiś przedmiot…

Po dwóch sekundach nastąpił wybuch.

Tuż obok idioty coś zasyczało i zapłonęło jaskrawym blaskiem.

Trup zaczął jęczeć, stracił panowanie nad sobą.

Stary, dobry Przepis 237. l (wydany przeze mnie):

„Każdy przewodnik wycieczki i wszyscy jej uczestnicy muszą podczas podróży mieć przy sobie nie mniej niż trzy flary magnezjowe.”

Oznaczało to, że Ellen ma jeszcze tylko dwie. Niech będzie błogosławiona.

Idiota przestał bić Hasana.

Spróbował kopnąć flarę. Wrzasnął. Znów spróbował kopnąć. Zakrył sobie oczy. Upadł i kulał się po ziemi.

Hasan to obserwował, krwawiąc i dysząc…

Flara płonęła, Trup wrzeszczał…

W końcu Hasan ruszył się.

Wyciągnął rękę do góry i chwycił jedno z grubych pnącz zwisających z drzewa.

Pociągnął je. Napotkał opór. Szarpnął mocniej. Pnącze opadło.

Kiedy oplatał końcówki liany wokół dłoni, jego ruchy były pewniejsze.

Znów zasyczała flara, znów zapłonęła…

Hasan ukląkł obok Trupa i szybkim ruchem owinął pnącze wokół jego szyi.

Znów zasyczała flara.

Hasan zacisnął pętlę.

Trup usiłował wstać.

Arab zacisnął pętlę jeszcze mocniej.

Idiota chwycił go w pasie.

Potężne mięśnie ramion Skrytobójcy wybrzuszyły się. Pot mieszał się z krwią na jego twarzy.

Trup wstał unosząc ze sobą Hasana, który jeszcze bardziej zacisnął pętlę.

Kiedy idiota unosił Hasana z ziemi, jego twarz już nie była biała, lecz pocętkowana, a żyły, które mu wystąpiły na czole i spęczniały na karku, przypominały sznurki.

Tak jak ja kiedyś uniosłem golenia, tak Trup podniósł teraz Hasana. Kiedy wytężał wszystkie swoje nieludzkie siły, pnącze zatopiło się jeszcze głębiej w jego szyi.

Tłum lamentował i śpiewał chaotycznie jakąś pieśń. Bębnienie, które doszło do poziomu histerycznego pulsowania, rozbrzmiewało z maksymalnym natężeniem i ani na chwilę nie ustawało. I wtedy znów usłyszałem wycie, nadal bardzo odległe.

Flara zaczęła gasnąć.

Trup zatoczył się, a potem, kiedy wstrząsnął nim gwałtowny skurcz, odrzucił Araba na bok.

Wyrwane z rąk Hasana pnącze poluźniło się na gardle idioty.

Hasan wziął ukemi i przekulnął się na kolana. Pozostał w tej pozycji.

Trup ruszył w jego kierunku, ale po chwili zachwiał się na nogach.

Całym jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Zacharczał i złapał się za gardło. Twarz mu pociemniała. Podszedł chwiejnym krokiem do drzewa i wyciągnął rękę. Oparł się i sapał. Przez chwilę dyszał hałaśliwie. Ręka ześlizgnęła mu się po pniu i upadł na ziemię. Dźwignął się do pozycji kucznej.

Hasan wstał i poszedł po pnącze, które wcześniej spadło z szyi Trupa.

Zbliżył się do idioty.

Tym razem jego uścisk był nie do rozwarcia.

Trup upadł i już więcej nie wstał.


To było jak wyłączenie radia, które grało rozkręcone na pełen regulator.

Pstryk…

Nastała głęboka cisza — to wszystko zdarzyło się tak szybko. I czuła była noc, zaprawdę czuła, kiedy wyciągnąłem rękę, złamałem kark stojącemu obok mnie strażnikowi i wziąłem jego szablę. Potem obróciłem się w lewo i rozłupałem ostrzem czaszkę następnego.

Nastąpiło kolejne „pstryk” i radio znów zostało rozkręcone na cały regulator, ale tym razem były same zakłócenia. Spokój nocy został zburzony.

Myshtigo powalił jednego strażnika pełnym nienawiści ciosem w kark i kopnął innego w goleń. George zdołał błyskawicznie kopnąć najbliżej stojącego ludożercę w krocze.

Dos Santos, trochę powolniejszy — lub po prostu pechowy — otrzymał dwa dotkliwe ciecia, w ramię i klatkę piersiową.

Tłum powstał z ziemi i wyglądało to, jak przyspieszo-ny film pokazujący rozrost kiełków fasoli.

Ludożercy ruszyli na nas.

Ellen zarzuciła burnus Hasana na głowę strażnika z szablą, który zamierzał wypruć wnętrzności z jej męża, a nadworny poeta Ziemi spuścił duży kamień na czubek płachty — z pewnością zaszkodził tym uczynkiem swoim zasadom, ale nie wyglądał na bardzo zmartwionego tym faktem.

Hasan dołączył do naszej grupki. Uderzając ręką w płaską powierzchnię ostrza szabli, według starej, samu-rajskiej techniki, którą uważałem za całkowicie zapomnianą, odparował cios, a po kolejnym szybkim ruchu miał już szablę w ręku i bardzo sprawnie się nią posługiwał.

Zanim tłum znalazł się w połowie drogi do nas, zabiliśmy lub okaleczyliśmy wszystkich naszych strażników.

Biorąc przykład z Ellen, Dianę rzuciła wysokim łukiem trzy flary magnezjowe w kierunku motłochu. Następnie zaczęliśmy uciekać. Ellen i Ruda Peruka podtrzymywały Dos Santosa, który miał trudności z utrzymaniem równowagi.

Koureci jednak odcięli nam drogę i biegliśmy na pół-noc, w kierunku przeciwnym do naszego celu.

— Nie damy rady, Karagee — zawołał Hasan.

— Wiem.

— Chyba że ty i ja powstrzymamy ich, podczas gdy reszta popędzi naprzód.

— Dobrze. W którym miejscu?

— Przy dole z rożnem, gdzie ścieżka jest otoczona gęstym lasem. To wąskie gardło. Nie będą mogli zaatakować nas wszyscy naraz.

— Racja! — Odwróciłem się do pozostałych. — Słyszeliście? Biegnijcie do koni! Phil was poprowadzi! Hasan i ja powstrzymamy ich tak długo, jak tylko zdołamy! Ruda Peruka odwróciła głowę i zamierzała coś powiedzieć.

— Nie spierajcie się! Idźcie! Przecież chcecie żyć, prawda?

Chcieli żyć. Poszli.

Przy dole z rożnem Hasan i ja odwróciliśmy się i czekaliśmy. Pozostali znów zmienili kierunek i zaczęli przedzierać się przez las, zmierzając do wioski i wybiegu dla koni. Motłoch był coraz bliżej.

Nastąpił atak pierwszej fali i rozpoczęła się rzeź. Byliśmy w miejscu, gdzie ścieżka wychodziła z lasu na równinę. Teren ukształtowany tu był podobnie do litery V. Po lewej stronie mieliśmy dół, w którym tlił się ogień, a po prawej gęsty las. Zabiliśmy trzech, a kilku innych krwawiło, kiedy cofnęli się, przystanęli na chwilę, a potem zaczęli nas oskrzydlać.

Wtedy stanęliśmy plecami do siebie i cięliśmy ich, gdy do nas podchodzili.

— Jeżeli choćby jeden z nich ma broń palną, to jesteśmy skończeni, Karagee.

— Wiem.

Kolejny półczłowiek padł od ciecia mojego ostrza. Jeden napastnik trafiony przez Hasana wleciał z krzykiem do jamy.

Wtedy ruszyli na nas ze wszystkich stron. Jedno ostrze przedostało się przez moją osłonę i przecięło mi ramię. Inne drasnęło mnie w udo.

— Cofnijcie się, głupcy! Wycofajcie się, pokraki!

Wykonali rozkaz, uchodząc poza zasięg rażenia.

Człowiek, który wydał rozkaz, miał mniej więcej metr siedemdziesiąt wzrostu. Jego dolna szczęka poruszała się jak u kukiełki, jakby była na zawiasach, a jego zęby przypominały dwa rzędy kostek do gry w domino — wszystkie miały ciemne plamki i szczękały przy otwieraniu i zamykaniu ust.

— Tak, Prokrustesie — powiedział ktoś w tłumie.

— Przynieście sieci! Weźcie ich żywcem! Nie podchodźcie do nich! Już i tak zadali nam zbyt duże straty! Obok niego stał Moreby, który skomlał jak pies.

— …Nie wiedziałem, panie.

— Milcz! Ty fabrykancie obrzydliwych brei! Przez ciebie straciliśmy boga i wielu ludzi!

— Atakujemy? — zapytał Hasan.

— Nie, ale przygotuj się do przecinania sieci, kiedy je przyniosą.

— To dobrze, że chcą nas wziąć żywcem — doszedł do wniosku.

— Posłaliśmy wielu do piekła, żeby utorować sobie drogę — powiedziałem — i nadal stoimy i trzymamy szable w ręku. Cóż jeszcze możemy zrobić?

— Jeżeli zaatakujemy ich, weźmiemy ze sobą jeszcze dwóch, może czterech. Jeśli będziemy czekać, zarzucą na nas sieci i umrzemy bez nich.

— Jakie to ma znaczenie, kiedy człowiek jest martwy? Poczekajmy. Dopóki żyjemy, każda następna chwila niesie z sobą różne szansę ocalenia.

— Jak sobie życzysz.

I znaleźli sieci, i zarzucili je. Porozcinaliśmy trzy z nich, nim spętali nas w czwartą. Zacisnęli ją i podeszli do nas.

Poczułem, jak ktoś wyrywa mi szablę z ręki. Ktoś in-ny wymierzył mi kopniaka — był to Moreby.

— Teraz umrzecie tak, jak bardzo niewielu umiera — powiedział.

— Czy pozostali uciekli?

— Nie na długo — odparł. — Wytropimy ich, znaj-dziemy i sprowadzimy z powrotem. Wybuchnąłem śmiechem.

— Przegrałeś — powiedziałem. — Nie dadzą się złapać. Znów mnie kopnął.

— A wiec tak przestrzegasz swoich zasad? — spyta-łem. Przecież Hasan pokonał Trupa.

— Oszukiwał. Kobieta rzuciła flarę.

Kiedy związywano nas w sieci, Prokrustes podszedł do Moreby'ego.

— Zabierzmy ich do Doliny Snu — zaproponował szaman — i tam postąpmy z nimi wedle naszej woli i pozostawmy zakonserwowanych na przyszłe ucztowanie.

— To dobry pomysł — zgodził się Prokrustes. — Tak się stanie.

Przez cały ten czas Hasan musiał wyplątywać lewą rękę z sieci, bo wysunął ją szybko i drapnął Prokrustesa w nogę.

Prokrustes kopnął go kilka razy, a na dodatek i mnie wymierzył kopniaka. Pomasował też zadrapania na łydce.

— Czemu to zrobiłeś, Hasan? — zapytałem, gdy Prokrustes odwrócił się i rozkazał, żeby nas przywiązano do pali od rożna w celu przeniesienia.

— Być może na moich paznokciach pozostało trochę meta-cyjanu — wyjaśnił.

— Skąd on się tam wziął?

— Z pocisków na moim pasie, Karagee, których mi nie zabrali. Po naostrzeniu paznokci, pokryłem je dzisiaj trucizną.

— Aha! Na początku walki zadrasnąłeś Trupa…

— Tak, Karagee. Potem to była tylko kwestia przetrwania przy życiu do chwili, aż idiota padnie.

— Jesteś wzorowym skrytobójcą, Hasan.

— Dziękuję, Karagee.

Nadal skrępowani w sieci, zostaliśmy przywiązani do pali. Na rozkaz Prokrustesa czterech ludzi podniosło nas z ziemi.

Z Moreby'm i Prokrustesem kroczącymi na czele, poniesiono nas w ciemnościach nocy.

Kiedy posuwaliśmy się nierównym szlakiem, teren wokół nas zaczął się zmieniać. Zawsze tak się dzieje, kiedy człowiek zbliża się do Napromieniowanego Miejsca. Przypomina to pieszą wędrówkę wstecz przez ery geologiczne.

Mijane po drodze drzewa były inne niż przedtem. W końcu szliśmy zawilgoconym przejściem między ciemnymi, strzelistymi pniami porośniętymi liśćmi podobnymi do paproci; spośród tego listowia zerkały na nas różne stwory o skośnych, żółtych oczach. Wysoko nad głową noc przypominała brezentowy namiot rozciągnięty na szczytach drzew, pocętkowany bladymi kropkami gwiazd i z rozdarciem w kształcie półkola. Z gęstego lasu dochodziły odgłosy podobne do ptasich krzyków, które kończyły się parsknięciami. Jakaś ciemna sylwetka przebiegła kawałek przed nami w poprzek ścieżki.

Drzewa były coraz mniejsze, a odległości między nimi coraz większe. Różniły się one od drzew, które napotkaliśmy po wyjściu z wioski. Były poskręcane (i skręcały się przez cały czas!) i miały gałęzie podobne do wodorostów, sękate pnie oraz odkryte korzenie, które pełzły powoli po powierzchni ziemi. Maleńkie, niewidoczne stworki wydawały z siebie odgłosy podobne do drapania, uciekając od światła elektrycznej latarni Moreby'ego.

Odwracając głowę odkryłem słaby, pulsujący blask imitujący światło na granicy widzialnego widma. Dochodził z naprzeciwka.

Pod stopami pojawiła się obfitość ciemnych pnączy, które wiły się, gdy tylko któryś z naszych tragarzy nadepnął na nie.

Drzewa zmieniły się w zwykłe paprocie, a potem te też zniknęły. Zastąpiła je mnogość kosmatych porostów w kolorze krwi. Dostrzec je można było na wszystkich głazach. Lekko fosforyzowały.

Nie słychać było już zwierzęcych odgłosów. Nie było już zresztą żadnych odgłosów z wyjątkiem sapania naszych czterech tragarzy, odgłosu kroków oraz sporadycznych przytłumionych trzasków, kiedy Prokrustes uderzał karabinem maszynowym w głazy pokryte wyściółką. Nasi tragarze mieli noże za pasami. Moreby niósł kilka noży, jak również mały pistolet.

Szlak wznosił się teraz stromo pod górę. Jeden z naszych tragarzy zaklął. Namiot nocy gwałtownie opadł na poprzedniej krawędzi; zetknął się z horyzontem i wypełniła go blada mgiełka w kolorze fioletowym, bledsza od wydmuchniętego dymu papierosowego. Powoli, bardzo wysoko i z trzepotem skrzydeł przypominającym odgłos fal morza wzburzonego przez diabła morskiego, przemknęła na tle tarczy księżyca ciemna sylwetka nietoperza pająkowatego.

Prokrustes upadł.

Moreby pomógł mu wstać, ale Prokrustes zatoczył się i wsparł na jego ramieniu.

— Co ci dolega, panie?

— Nagłe zawroty głowy, odrętwienie ciała… Weź mój karabin. Ciąży mi.

Hasan zachichotał.

Prokrustes odwrócił się w kierunku więźnia, a jego kukiełkowata dolna szczęka opadła.

A potem sam upadł.

Moreby dopiero co wziął od niego karabin i miał zajęte ręce. Strażnicy pośpiesznie położyli nas na ziemi i podbiegli do Prokrustesa.

— Macie wodę? — zapytał wódz i zamknął oczy.

Już ich nie otworzył.

Moreby przystawił ucho do jego klatki piersiowej, podsunął mu pióro swojej różdżki pod nozdrza.

— Nie żyje — oznajmił w końcu.

— Niczyje?

Tragarz pokryty rybią łuską zaczął płakać.

— Był dobrym wodzemłkał. Był wielkim Wodzem Wojny. Co teraz zrobimy?

— Nie żyje — powtórzył Moreby — i dopóki nie zostanie wybrany nowy Wódz Wojny, ja jestem waszym przywódcą. Owińcie go w swoje okrycia. Połóżcie na tamtym płaskim głazie przed nami. Żadne zwierzęta tu nie przychodzą, więc nic mu się nie stanie. Zabierzemy go w drodze powrotnej. Teraz jednak musimy się zemścić na tych dwóch. — Wskazał na nas różdżką. — Dolina Snu jest już niedaleko. Czy zabraliście ze sobą pigułki, które wam dałem?

— Tak.

— Tak.

— Tak.

— Tak.

— Bardzo dobrze. Zdejmijcie teraz swoje okrycia i owińcie go.

Spełnili jego polecenie i wkrótce znów nas dźwignęli. Niebawem znaleźliśmy się na szczycie wzniesienia, z którego ścieżka wiodła w dół do fluorescencyjnej jamy, jakby poznaczonej bliznami po ospie. Wydawało się, iż leżące tam wielkie głazy płoną.

— Mój syn — powiedziałem do Hasana — opisał mi to otoczenie jako miejsce, gdzie niteczka mojego życia leży na płonącym głazie. Ujrzał we śnie, jak jestem zagrożony przez Trupa, ale los odwrócił groźbę w twoim kierunku. Kiedy byłem jeszcze tylko snem w jaźni Śmierci, ta okolica została wybrana na jedno z miejsc, gdzie mogę umrzeć.

— Spaść z Shinwatu oznacza upiec się — powiedział Hasan.

Znieśli nas do rozpadliny i rzucili na głazy. Moreby odbezpieczył karabin i cofnął się.

— Uwolnijcie Greka i przywiążcie go do tamtego słupa. — Wskazał bronią.

Wykonali polecenie, krępując mocno moje ręce i nogi. Głaz był gładki, wilgotny i przynosił śmierć znienacka.


To samo zrobili z Hasanem, w odległości mniej więcej dwóch i pół metra po mojej prawej stronie.

Moreby postawił latarnię na ziemi. Światło zataczało żółte półkole wokół nas. Czterej Koureci wyglądali jak posągi demonów przy jego boku.

Uśmiechnął się. Oparł karabin o skalną ścianę za swoimi plecami.

— To Dolina Snu — powiedział. — Ci, którzy tu śpią, nie budzą się. Mięso jednak konserwuje się i dzięki temu jesteśmy zabezpieczeni przed chudymi latami. Zanim was jednak opuścimy… — Skierował na mnie swój wzrok.

— Czy widzisz, gdzie ustawiłem karabin? Nie odpowiedziałem mu.

— Przypuszczam, że twoje wnętrzności dosięgną tego miejsca, komisarzu. W każdym razie zamierzam przekonać się.

Wyjął zza pasa sztylet i ruszył w moim kierunku. Czterech półludzi poszło za nim.

— Jak myślisz, kto ma więcej bebechów? — zapytał.

— Ty czy Arab?

Żaden z nas nie odpowiedział.

— Obaj sami się przekonacie — wycedził przez zęby.

— Najpierw ty!

Wyszarpnął mi koszulę ze spodni i rozciął ją z przodu.

Powoli i wymownie zatoczył ostrzem kółko w odległości kilku centymetrów od mojego brzucha, przyglądając się przez cały czas mojej twarzy.

— Boisz się — stwierdził. — Jeszcze tego nie okazujesz, ale okażesz.

A potem rozkazał:

— Spójrz na mnie! Będę zatapiał ostrze bardzo wolno. Pewnego dnia zjem cię na obiad. Co ty na to?

Roześmiałem się. Wszystko wydało mi się nagle warte śmiechu.

Skrzywił się, a potem na jego twarzy na moment pojawiło się zaskoczenie.

— Czy ze strachu postradałeś zmysły, komisarzu?

— Pióra czy ołów? — zapytałem go.

Wiedział, co to znaczy. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i wtedy usłyszał odgłos kopniętego kamyka w odległości około czterech metrów. Odwrócił gwałtownie w tamtym kierunku.

W ostatnich chwilach swojego życia Moreby krzyczał, kiedy Bortan skoczył na niego i przygniótł go do ziemi, a w następnej chwili oderwał mu głowę od korpusu.

Mój pies piekielny w końcu dotarł do celu.

Koureci wrzeszczeli, bo mój pies ma oczy jak żarzące się węgle, a zęby jak piła tarczowa. Jego głowa znajduje się na wysokości głowy wysokiego mężczyzny. Ludożercy chwycili za noże i zaatakowali Bortana, ale mój pies ma boki tak odporne na ciosy jak pancernik. Ćwierć tony żywego ciała, mój Bortan… nie należy do gatunku opisywanego przez Alberta Paysona Terhune'a.

Bortan rozprawiał się z nimi przez niecałą minutę, a kiedy skończył, wszyscy ludożercy byli porozrywani na kawałki i martwi.

— Co to było? — zapytał Hasan.

— Szczenię, które znalazłem w worku, wyrzucone na plażę, zbyt uparte, by utonąć: mój pies — odparłem — Bortan.

Na delikatniejszej części barku miał niewielką ranę. Otrzymał ją w walce.

— Najpierw szukał nas w wiosce — powiedziałem — i próbowali go powstrzymać. Dzisiaj zginęło wielu Koure-tów.

Bortan podbiegł do mnie truchtem i polizał mi twarz. Machał ogonem, skowyczał, wiercił się jak szczeniak i biegał w kółko. Skoczył w moim kierunku i znów mnie polizał. A potem dopadł ponownie do szczątków Kouretów.

— Dobrze jest mieć psa — stwierdził Hasan. — Zawsze lubiłem psy.

Kiedy to mówił, Bortan go obwąchiwał.

— A więc wróciłeś, ty brudny stary psie — powiedziałem. — Nie wiesz, że psy to wymarły gatunek?

Pomerdał ogonem, znów do mnie podszedł i polizał mi.

— Przepraszam, że nie mogę cię podrapać za uszami. Wiesz jednak, że chciałbym, prawda?

Zamerdał ogonem.

Otworzyłem i zamknąłem dłoń skrępowanej prawej ręki. Kiedy to robiłem, odwróciłem głowę w tamtą stronę. Bortan mnie obserwował, a jego wilgotne nozdrza drżały.

— Ręce, Bortan. Potrzebuję rąk, które mnie uwolnią. Rąk, które poluźnią moje więzy. Musisz po nie pójść, Bortan, i sprowadzić je tu.

Podniósł leżące na ziemi ramię i położył je przy moich stopach, a potem popatrzył mi w oczy i pomerdał ogonem.

— Nie, Bortan. Żywe ręce. Przyjazne ręce. Ręce, które mnie rozwiążą. Rozumiesz, prawda? Polizał moją rękę.

— Idź i znajdź ręce, które mnie uwolnią. Ręce nie oderwane od ciała i żywe. Ręce przyjaciół. A teraz ruszaj! Szybko!

Odwrócił się i odszedł, przystanął, obejrzał się jeszcze raz, po czym pobiegł ścieżką.

— Czy rozumie? — zapytał Hasan.

— Tak sądzę. Jego mózgownica to nie zwyczajny psi mózg. Poza tym ma tyle lat, że kilka razy mógłby się nauczyć rozumienia mowy.

— A więc miejmy nadzieję, że szybko kogoś znajdzie, zanim zaśniemy.

— Tak.

Tkwiliśmy tam uwiązani, a noc była zimna.

Czekaliśmy długo. W końcu straciliśmy rachubę czasu.

Dostawaliśmy bolesnych kurczów. Nasze ciała pokrywała zaschnięta krew od niezliczonych ran. Byliśmy cali posiniaczeni. Padaliśmy ze zmęczenia, z braku snu.

Tkwiliśmy tam uwiązani, a sznury wbijały nam się w ciało.

— Myślisz, że uda im się dotrzeć do wioski?

— Zapewniliśmy im dogodną sytuację wyjściową. Sądzę, że mają dużą szansę.

— Praca z tobą jest zawsze trudna, Karagee.

— Wiem. Sam też to zauważyłem.

— Jak tamtego lata, kiedy gniliśmy w lochach Korsyki.

— Tak.

— Albo gdy po utracie całego sprzętu w Ohio maszerowaliśmy na Stację Chicago.

— Tak, to był zły rok.

— Ale ty zawsze jesteś w opałach, Karagee. „Urodzony, żeby związać ogon tygrysa”. Tak się u nas mówi o ludziach takich jak ty. Trudno z nimi przebywać. Jeżeli o mnie chodzi, to lubię spokój i cień, tomik wierszy, fajkę…

— Cicho! Słyszę coś!

Rozległ się stukot kopyt.

Tuż za kręgiem światła, które rozchodziło się pod krzywym kątem z przewróconej latarni, pojawił się satyr. Poruszył się nerwowo, przebiegł wzrokiem ze mnie na Ha-sana i z powrotem na mnie, zerknął w górę, w dół, rozejrzał się dokoła i spojrzał w dal.

— Pomóż nam, mały rogaczu — powiedziałem po grecku.

Zbliżył się ostrożnie. Zobaczył krew i pokiereszowanych Kouretów.

Odwrócił się, jakby chciał uciec.

— Wracaj! Potrzebuję cię! Nie poznajesz mnie? To ja grałem na fletni.

Zatrzymał się i znów odwrócił. Nozdrza mu drżały, rozszerzały się i zwężały. Strzygi szpiczastymi uszami.

Wrócił, a kiedy mijał zakrwawione szczątki, na jego prawie ludzkiej twarzy pojawił się bolesny skurcz.

— Nóż. Przy moich nogach — powiedziałem wskazując oczami. — Podnieś go.

Wydawało się, że nie podoba mu się pomysł dotykania jakichkolwiek wytworów ludzkiej ręki, zwłaszcza broni.

Zagwizdałem ostatnie takty mojej ostatniej melodii.

Do oczu napłynęły mu łzy. Otarł je grzbietami swoich kudłatych nadgarstków.

— Podnieś nóż i przetnij moje więzy. Podnieś go. Nie w ten sposób, bo się skaleczysz. Za drugi koniec. Właśnie tak.

Podniósł go prawidłowo i spojrzał na mnie. Poruszyłem prawą ręką.

— Sznury. Przetnij je.

Przeciął więzy. Zajęło mu to dwadzieścia minut, a mnie pozostała krwawa bransoletka na ręku. Musiałem manewrować ręką, żeby nie przeciął mi tętnicy. Po pomyślnym zakończeniu całej operacji spojrzał na mnie wyczekująco.

— Teraz daj mi nóż, a ja zajmę się resztą.

Położył ostrze na mojej wyciągniętej dłoni.

Wziąłem nóż. Po chwili byłem wolny. Następnie uwolniłem Hasana.

Kiedy odwróciłem się, satyra już nie było. Usłyszałem odgłos szaleńczych uderzeń kopyt w oddali.

— Diabeł mi wybaczył — powiedział Hasan.

Jak najszybciej oddaliliśmy się od Napromieniowanego Miejsca, obchodząc wioskę Kouretów i zdążając dalej na północ. W końcu trafiliśmy na szlak, który rozpoznałem jako drogę do Wolos. Nie miałem pewności, czy to Bortan znalazł satyra i jakoś przekabacił go, żeby do nas przyszedł, czy rogacz sam nas dostrzegł i przypomniał sobie moją osobę. Bortan jednak nie wrócił, więc skłaniałem się raczej ku tej drugiej ewentualności.

Najbliższym przyjaznym miastem było Wolos, znajdujące się prawdopodobnie w odległości dwudziestu pięciu kilometrów na wschód. Jeżeli Bortan pobiegł właśnie tam, gdzie zostałby rozpoznany przez wielu moich krewnych, to do jego powrotu musiałoby upłynąć jeszcze sporo czasu. Jeżeli skierował się gdzie indziej, to nie miałem pojęcia, kiedy wróci. Wiedziałem jednak, że odnajdzie mój ślad i znów podąży za mną. Szliśmy w miarę szybko, starając się pokonać jak największą odległość.

Jednak po około dziesięciu kilometrach opuściły nas całkiem siły. Wiedzieliśmy, że bez odpoczynku nie ujdziemy daleko, więc rozglądaliśmy się za jakimś bezpiecznym miejscem do spania.

W końcu rozpoznałem strome, skaliste wzgórze, gdzie za młodu pasałem owce. W niewielkiej pasterskiej pieczarze, do której trzeba było się wspiąć pokonując trzy czwarte wysokości stoku, było pusto i sucho. Drewniana fasada tego schronienia zniszczała, ale grota jeszcze nadal spełniała swoją funkcję.

Nazrywaliśmy trochę czystej trawy na posłania, zabezpieczyliśmy drzwi i ułożyliśmy się do snu. Po chwili Hasan już chrapał. Przez moment kręciło mi się w głowie i uświadomiłem sobie wtedy, że ze wszystkich przyjemności — łyka zimnej wody, kiedy człowiek jest spragniony, łyka alkoholu, kiedy nie jest, seksu, papierosa po wielu dniach abstynencji — żadnej z nich nie da się porównać ze snem. Sen jest najlepszy…

Mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nasza wyprawa poszła z Lamii do Wolos dłuższą drogą — wzdłuż wybrzeża — wszystko mogłoby przyjąć zupełnie inny obrót i Phil mógłby dzisiaj żyć. Ale naprawdę nie jestem w stanie oceniać wszystkiego, co się wydarzyło w naszym przypadku; nawet teraz, kiedy analizuję przeszłość, nie potrafię powiedzieć, jakie wprowadziłbym zmiany, gdyby to wszystko miało się odbyć jeszcze raz. Siły ostatecznego rozkładu już kroczyły paradnie, pośród ruin, z wzniesionymi rękami…

Nazajutrz po południu dotarliśmy do Wolos i poszliśmy dalej. Kierując się na górę Pilion, dobrnęliśmy do Po-rtarii. Po drugiej stronie głębokiego jaru leżała Makrinica.

Przeszliśmy przez wąwóz i wreszcie znaleźliśmy pozostałych uczestników naszej wyprawy.

Phil doprowadził ich do Makrinicy, poprosił o butelkę wina oraz egzemplarz Prometeusza rozpętanego i siedział samotnie do późna w nocy.

Rano Dianę znalazła go martwego, z uśmiechem zastygłym na twarzy.

Zbudowałem dla niego stos pogrzebowy wśród cedrów, w pobliżu zrujnowanego kościoła Episkopi, ponieważ nie chciał być pochowany w grobie. Obsypałem stos kadzidłem oraz pachnącymi ziołami i zrobił się z niego kopiec dwa razy taki wysoki jak człowiek. W nocy zapłonie, a ja pożegnam kolejnego przyjaciela. Kiedy teraz analizuję przeszłość, wydaje mi się, że moje życie to w przeważającej części pasmo przyjazdów i wyjazdów. Mówię „dzień dobry”. Mówię „do widzenia”. Tylko Ziemia trwa niezmiennie…

Do diabła.

Tamtego popołudnia poszedłem z grupą do Pagase, portu starożytnego miasta Jolkos, usytuowanego na cyplu naprzeciwko Wolos. Staliśmy w cieniu migdałowców na wzgórzu, z którego dobrze widać zarówno pejzaż morski jak i pasmo skalistych wzgórz.

— To właśnie stąd Argonauci wypłynęli w poszukiwaniu złotego runa — powiedziałem sobie a muzom.

— Kto uczestniczył w tej wyprawie? — zapytała Ellen. — Czytałam o tym w szkole, ale już nie pamiętam.

— Miedzy innymi Herakles, Tezeusz, śpiewak Orfeusz, Asklepios, synowie boga wiatru Boreasza i Jazon: kapitan, uczeń centaura Chejrona, którego pieczara, nawiasem mówiąc, znajduje się o tam, niedaleko szczytu góry Pilion.

— Naprawdę?

— Kiedyś ci ją pokażę.

— Dobrze.

— A także niedaleko stąd walczyli bogowie i tytani — powiedziała Dianę, podchodząc do mnie z drugiej strony. — Czy tytani nie wyrwali góry Pilion z ziemi i nie ustawili jej na szczycie Osy, żeby ta dorównywała wielkością Olimpowi?

— Taka krąży legenda. Ale bogowie byli łaskawi i po krwawej walce przywrócili dawny porządek.

— Żagiel — powiedział Hasan wskazując ręką, w której trzymał do połowy obraną pomarańczę.

Spojrzałem na morze i dostrzegłem maleńki punkcik na horyzoncie.

— Być może to statek z bohaterami — powiedziała Ellen — którzy wracają z jakimś nowym runem. I tak, co oni zrobią z tym całym runem?

— To nie runo jest ważne — wyjaśniła Ruda Peruka — ale zdobywanie go. Dawniej wieidzieli o tym wszyscy dobrzy gawędziarze. Kobiety zawsze mogą z niego zrobić szałowe ubranie. Przywykły do zbierania resztek po poszukiwaniach.

— Nie pasowałoby do koloru twoich włosów, skarbie.

— Do twoich też nie, dziecino.

— To można załatwić. Oczywiście nie tak łatwo jak w twoim przypadku…

— Po drugiej stronie — powiedziałem głośno — znajduje się zrujnowany kościół bizantyjski Episkopi. Zaplanowałem, że zostanie odrestaurowany za dwa lata. Jest to zgodnie z tradycją miejsce, w którym odbył się ślub Pe-leusa, również jednego z Argonautów, z boginką morską Tetydą. Może znacie historię tamtego wesela? Zaproszeni zostali wszyscy, z wyjątkiem bogini niezgody, która i tak przyszła, i rzuciła na stół złote jabłko z napisem: „Dla najpiękniejszej”. Parys przyznał je Afrodycie i los Troi został przypieczętowany. Kiedy po raz ostatni widziano Parysa, nie był zbyt szczęśliwy. Ach, te decyzje! Jak już wielokrotnie powtarzałem, ten kraj to skupisko mitów.

— Jak długo tu pozostaniemy? — zapytała Ellen.

— Chciałbym pobyć w Makrinicy jeszcze przez kilka dni — odparłem — a potem skierujemy się na północ. Powiedzmy — jeszcze jeden tydzień w Grecji, a potem wyruszymy do Rzymu.

— Nie — odezwał się Myshtigo, który siedział na skale i zapatrzony w morze dyktował uwagi swojej automatycznej sekretarce. — Nie, wycieczka dobiegła końca. To ostatni przystanek.

— Jak to?

— Jestem usatysfakcjonowany i teraz wracam do domu.

— A co z pańską książką?

— Mam opowieść.

— Jaką?

— Gdy skończę ją pisać, prześlę panu egzemplarz z autografem. Mój czas jest cenny, a mam już cały materiał, o który mi chodziło. W każdym razie cały, który będzie mi potrzebny. Dziś rano zadzwoniłem do Port i wieczorem przyślą po mnie ślizgowiec. Wy się nie krępujcie i róbcie, co chcecie, ale moja podróż jest już skończona.

— Czy coś się stało?

— Nie, nic się nie stało, ale nadeszła pora, żebym wyjechał. Mam wiele do zrobienia. Wstał i przeciągnął się.

— Muszę się jeszcze spakować, więc już pójdę. Pański kraj jest naprawdę piękny, Conradzie, pomimo… Do zobaczenia na obiedzie.

Odwrócił się i zaczął schodzić ze wzgórza.

Poszedłem za nim kawałek, obserwując, jak się oddala.

— Ciekaw jestem, co go do tego skłoniło? — zastanawiałem się głośno.

Usłyszałem odgłos kroków.

— Umiera — powiedział cicho George.

Mojego syna Jasona, który wyprzedził nas o kilka dni, już nie było. Sąsiedzi powiedzieli mi, że poprzedniego wieczora wybrał się w podróż do Hadesu. Patriarcha odjechał na grzbiecie psa piekielnego o ognistych oczach, który wyłamał drzwi jego sadyby i poniósł go przez noc. Wszyscy moi krewni chcieli, żebym przyszedł do nich na obiad. Dos Santos nadal odpoczywał; George opatrzył jego rany i uznał, że nie ma konieczności wysyłania go do szpitala w Atenach.

Powrót do domu to zawsze miłe przeżycie.

Poszedłem na Plac i spędziłem popołudnie na rozmowach z moimi potomkami. Czy miałem im opowiedzieć o Talerze, o Haiti, o Atenach? Tak, miałem i opowiedziałem. Czy mieli mi opowiedzieć o minionych latach w Makrinicy? Tak samo.

Potem zabrałem kilka kwiatów i udałem się na cmentarz. Pobyłem tam przez jakiś czas, a następnie poszedłem do domu Jasona i naprawiłem drzwi za pomocą narzędzi, które znalazłem w szopie. Natrafiłem na butelkę jego wina i wypiłem ją do dna. Zapaliłem cygaro. Zaparzyłem sobie pełen czajnik kawy i też wszystko wypiłem.

Nadal czułem się przygnębiony.

Nie wiedziałem, co się dzieje.

George jednak znał się na chorobach i powiedział, że u Veganina widać było jednoznaczne objawy neurologicznej dolegliwości typu pozaziemskiego. Nieuleczalnej. W każdym przypadku śmiertelnej.

I nawet nie można tego było przypisać Hasanowi. Diagnoza George'a brzmiała:

— Etiologia nieznana.

Tak więc wszystko ujrzałem w nowym świetle.

George wiedział o Myshtigu od chwili przyjęcia po przedstawieniu. W jaki sposób wpadł na trop?

Phil poprosił go, żeby zaobserwował, czy u Veganina nie występują symptomy śmiertelnej choroby.

Dlaczego?

Cóż, nie powiedział dlaczego, a teraz nie mogłem już go o to spytać.

Miałem problem.

Myshtigo albo doprowadził swoją pracę do końca, albo zabrakło mu na to czasu. Powiedział, że doprowadził do końca. Jeśli nie, to znaczy, ze przez cały czas ochraniałem martwego człowieka i to bez celu. Jeśli tak, to musiałem poznać wyniki, abym mógł podjąć szybką decyzję co do reszty jego już i tak przypieczętowanego życia.

Obiad nie przyniósł mi żadnej pomocnej wskazówki. Myshtigo mówił to, co mu się podobało, i ignorował lub odparowywał nasze pytania. Zaraz po kawie wyszedłem z Rudą Peruką na zewnątrz, żeby zapalić.

— Co się stało? — zapytała.

— Nie wiem. Myślałem, że może ty wiesz.

— Nie. Co teraz?

— To ty mi powiedz.

— Zabić go?

— Być może tak. Najpierw jednak trzeba odpowiedzieć na pytanie: dlaczego?

— Zakończył swoją misję.

— Jaką? Jaka była jego misja?

— Skąd mam wiedzieć.

— Do diabła! J a muszę wiedzieć. Lubię wiedzieć, dlaczego zabijam kogoś. Jestem zabawny pod tym względem.

— Zabawny? Bardzo. To oczywiste, nieprawdaż? Ve-ganie znów chcą wykupić trochę Ziemi. Myshtigo wraca, żeby złożyć im sprawozdanie na temat miejsc, którymi są zainteresowani.

— Więc dlaczego nie obejrzał ich wszystkich? Dlaczego przerwał wycieczkę po zwiedzeniu Egiptu i Grecji? Piasek, skały, dżungle i doborowe towarzystwo potworów — to wszystko, co zobaczył. Niewielka zachęta.

— A więc dlatego, że ma stracha, i że udało mu się przeżyć. Mógł zostać zjedzony przez boadyla albo Koure-tów. Po prostu ucieka.

— To dobrze. Niech zatem ucieka. Niech złoży zniechęcający raport.

— Nie może jednak tego zrobić. Jeżeli oni chcą się tu wepchnąć, to nie przyjmą pobieżnego sprawozdania. Po prostu przyślą kogoś innego — kogoś twardszego — żeby dokończył misję. Jeżeli zabijemy Myshtiga, to dowiedzą się, że nadal jesteśmy aktywni, nadal protestujemy, nadal sami też nie jesteśmy mięczakami.

— Poza tym nie obawia się o własne życie — dumałem.

— Nie? A więc o co tu chodzi? — Nie mam pojęcia. Ale muszę się dowiedzieć.

— W jaki sposób?

— Chyba go zapytam.

— Jesteś szaleńcem. Odwróciła się.

— Zrobimy po mojemu albo nic z tego — oświadczyłem.

— A więc rób, jak chcesz. To bez znaczenia. Już przegraliśmy.

Chwyciłem ją za ramię i pocałowałem w szyję.

— Jeszcze nie. Zobaczysz. Zesztywniała.

— Wracaj do siebie — powiedziała. — Już późno. Za późno.

I tak zrobiłem. Wróciłem do wielkiego, starego domu Iakova Koronesa, gdzie obaj z Myshtigiem byliśmy zakwaterowani i gdzie mieszkał Phil.

Zatrzymałem się w pokoju, gdzie Phil spędził swoją ostatnią noc. Prometeusz rozpętany nadal leżał na biurku obok pustej butelki. Phil mówił o swojej śmierci, kiedy zadzwonił do mnie do Egiptu, miał atak serca, wiele przeszedł. Wydawało się zatem, że taka poważna sprawa wymagała, aby zostawił jakąś wiadomość dla starego przyjaciela.

Otworzyłem więc dzieło Percy'ego B. Shelley'a i zajrzałem do środka.

List był napisany na pustych stronach na końcu książki, w języku greckim. Ale nie współczesnym. Klasyczną greką.

Brzmiał mniej więcej tak:


„Drogi przyjacielu, choć brzydzę się pisaniem czegokolwiek, czego nie mogę poprawić, czuję, że najlepiej będzie, jeśli niezwłocznie to zrobię. Jestem chory. George chce, abym poleciał do Aten. I tak zrobię, jutro rano. Przedtem jednak, jeżeli chodzi o bieżące sprawy…

Dopilnuj, aby Veganin opuścił Ziemię za wszelką cenę żywy.

To ważne.

To najważniejsza sprawa na świecie.

Bałem się powiedzieć ci o tym wcześniej, bo myślałem, że Myshtigo może być telepatą. Dlatego nie uczestniczyłem w tej wycieczce od samego początku, choć bardzo tego chciałem. Dlatego udawałem, że go nienawidzę, po to, abym jak najbardziej mógł trzymać się od niego z daleka. Dopiero kiedy upewniłem się, że nie posiada zdolności telepatycznych, postanowiłem przyłączyć się do was.

Obecność Dos Santosa, Dianę i Hasana nasunęła mi podejrzenie, że Radpol może łaknąć jego krwi. Przypuszczałem, że jeśli jest telepatą, to szybko to wykryje i podejmie niezbędne kroki, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Gdyby nie był telepatą, to i tak pokładałem wielką wiarę w jego zdolności, żeby się bronić prawie przed wszystkim, włącznie z Hasanem. Ale nie chciałem, żeby zorientował się, że ja to wszystko o nim wiem. Próbowałem cię jednak ostrzec, jeżeli przypominasz sobie.

Tatram Yshtigo, jego dziadek, to jedna z najwspanialszych, najszlachetniejszych żyjących istot. To filozof, wielki pisarz, bezinteresowny nadzorca służby publicznej. Poznałem go podczas mojego pobytu na Talerze, trzydzieści kilka lat temu, i zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Od tamtej pory byliśmy w stałym kontakcie ze sobą i to jeszcze wtedy, tak dawno temu, powiedział mi b planach Konglomeratu Vegańskiego dotyczących przyszłych losów Ziemi. Musiałem również przysiąc, że dochowam tajemnicy. Nawet Cort nie może wiedzieć, że o tym wiem. Staruszek straciłby twarz, z opłakanymi skutkami, gdyby to się przedwcześnie wydało.

Veganie są w bardzo kłopotliwej sytuacji. Nasi emigranci wymusili na nich ekonomiczną i kulturalną zależność od Vegi. Podczas Rebelii Radpolu uświadomiono Yeganom — i to w sposób bardzo obrazowy! — że istnieje ludność tubylcza, która posiada własne, silne struktury organizacyjne i pragnie odrodzenia naszej planety. Yeganie też by chcieli, aby to nastąpiło. Nie chcą Ziemi. Po co im ona? Jeżeli ich celem jest wyzysk Ziemian, to mają ich więcej na Talerze, niż my ich mamy tu na Ziemi — a nie robią tego; w każdym razie nie na wielką skalę czy złośliwie. Nasza była ludność przedłożyła wyzysk przez obcych, którego doświadcza, nad powrót na Ziemię. Ruch Propagatorów Powrotu to przegrana sprawa. Nikt nie wraca. Dlatego pożegnałem się z tą organizacją. I przypuszczam, że taki był powód także twojego odejścia. Veganie chcieliby pozbyć się problemu rodzimej planety Ziemian. Jasne, chcą odwiedzać Ziemię. Przyjazd na naszą planetę i zobaczenie na własne oczy, co można zrobić ze światem, jest dla nich pouczającym, otrzeźwiającym, wywołującym pokorę i absolutnie przerażającym doświadczeniem.

Musieli znaleźć sposób na obejście naszego rządu byłej ludności na Talerze. Taleranie nie mieli za bardzo ochoty rezygnować ze swojego jedynego roszczenia do podatków i istnienia: Biura.

Jednak po wielu negocjacjach i ekonomicznych perswazjach, włącznie z ofertą pełnego Vegańskiego obywatelstwa dla naszej byłej ludności, wydawało się, że znaleziono wyjście. Wprowadzenie planu w życie złożono na kark rodu Shtigów, zwłaszcza Tatrama.

W końcu znalazł sposób, jak mu się wydawało, na przywrócenie Ziemi autonomii i zachowanie jej integralności kulturalnej. Dlatego wysłał swojego wnuka, Corta, w celu przeprowadzenia „inspekcji”. Cort to dziwna istota; ma prawdziwy talent do aktorstwa (cały ród Shtigów jest bardzo utalentowany) i bardzo lubi udawać. Przypuszczam, że chciał odegrać rolę obcego, i jestem pewien, że zrobił to z dużą wprawą i skutecznością. (Tatram poinformował mnie również, że będzie (to ostatnia rola Corta. Myshtigo umiera na „dinfan”, nieuleczlną chorobę; a tajcże przypuszczam, że właśnie dlatego został wybrany.) Uwierz mi Konstantinie Karaghiosisie Koronesie No-mikosie (i kimkolwiek byś jeszcze był), Conradzie, kiedy mówię, że nie przyjechał, żeby przeprowadzać inspekcję nieruchomości: Nie.

Pozwól mi jednak na jeszcze jeden, ostatni Byrono-wski gest. Uwierz mi, że on musi żyć, i pozwól mi dotrzymać słowa i dochować tajemnicy. Nie będziesz tego żałował, kiedy dowiesz się wszystkiego.

Przepraszam, że nie udało mi się ukończyć twojej elegii, i niech cię wezmą diabli za to, że przywłaszczyłeś sobie moją Larę, wtedy w Kerchu!

PHIL.”


* * *

A więc dobrze zdecydowałem — życie, nie śmierć, dla Veganina. Phii przemówił i nie wątpiłem w prawdziwość jego słów.

Wróciłem do biesiadnego stołu Mikara Koronesa i pozostałem z Myshtigiem aż do chwili, kiedy był gotowy do wyjazdu. Towarzyszyłem mu w drodze powrotnej do kwatery Iakova Koronesa i patrzyłem, jak pakuje ostatnie rzeczy. Przez ten cały czas zamieniliśmy ze sobą może ze sześć słów.

Wynieśliśmy jego bagaż przed dom, gdzie miał wylądować ślizgowiec. Zanim pozostali (włącznie z Hasanem) przyszli się z nim pożegnać, Myshtigo odwrócił się do mnie i zapytał:

— Niech pan mi powie, Conradzie, dlaczego burzy pan tamtą piramidę?

— Żeby dokuczyć Veganom — odparłem. — Żeby pokazać wam, że jeśli zapragniecie zawładnąć tym miejscem i uda wam się zabrać je nam, to dostaniecie je w gorszym stanie, niż było po Trzech Dniach. Nie będzie czego zwiedzać. Spalimy resztę naszej historii. Nie zostanie dla was nawet jeden skrawek.

Powietrze wydmuchiwane z jego płuc wydobyło się z piskliwym jękiem — vegańskim odpowiednikiem westchnienia.

— Przypuszczam, że to podejście godne pochwały — powiedział — ale tak bardzo chciałem ją zobaczyć. Czy sądzi pan, że można by ją odbudować? Może już wkrótce?

— A jak pan myśli?

— Zauważyłem, że pańscy ludzie znakują wiele części. Wzruszyłem ramionami.

— A więc mam tylko jedno poważne pytanie. Dotyczy pańskiego upodobania do niszczenia… — oświadczył.

— Mianowicie?

— Czy to naprawdę sztuka?

— Niech pan idzie do diabła.

Podeszli do nas pozostali.

Pokręciłem wolno głową w kierunku Dianę i chwyciłem Hasana za nadgarstek — przytrzymałem go dość długo, by oderwać igiełkę, którą przykleił sobie do dłoni. A potem pozwoliłem, by też zamienił z eganinem krótki uścisk ręki.

Ślizgowiec pojawił się na ściemniającym się niebie i z szumem wylądował. Odprowadziłem Veganina na pokład, osobiście załadowałem jego bagaż i sam zamknąłem drzwi.

Pojazd wystartował bez niespodzianek i po chwili zniknął.

Koniec bezcelowej wycieczki.

Wróciłem do domu i przebrałem się.

Nadszedł czas, żeby spalić przyjaciela.


Na wznoszącej się wysoko w nocne niebo piramidzie złożonej z kłód spoczywały zwłoki poety, mojego przyjaciela. Zapaliłem pochodnię i zgasiłem latarnię elektryczną. Obok mnie stał Hasan. Pomógł mi przywieźć tu ciało furmanką. Zbudowałem stos na porośniętym cyprysami wzgórzu górującym nad Wolos, w pobliżu ruin tamtego kościoła, o którym wcześniej wspominałem. Wody zatoki były spokojne, niebo pogodne i gwiazdy jasno świeciły.

Dos Santos, który nie pochwalał kremacji, postanowił nie uczestniczyć w ceremonii, wymawiając się tym, że rany mu dokuczają. Dianę zdecydowała się pozostać z nim w Makrinicy. Nie zamieniła ze mną słowa od czasu naszej ostatniej rozmowy.

Ellen i George siedzieli na furmance, która stała pod wielkim cyprysem, i trzymali się za ręce. Oprócz nas byli jedynymi uczestnikami pogrzebu. Phil nie chciałby, aby moi krewni zawodzili pieśni żałobne przy jego zwłokach. Kiedyś zwierzył się, że marzy o ceremonii wielkiej, pogodnej, szybkiej i bez muzyki.

Przyłożyłem pochodnię do narożnika stosu. Płomień powoli zaczął trawić drewno. Hasan zapalił jeszcze jedną pochodnię, wbił ją w ziemię, cofnął się i obserwował.

Kiedy płomienie unosiły się w górę, odmawiałem stare modlitwy i polałem ziemię winem. Rzuciłem pachnące ziele w ogień, a potem też się cofnąłem.

— „…Kimkolwiek byłeś, śmierć też cię zabrała” — szeptałem. — „Poszedłeś zobaczyć, jak wzdłuż Acherontu, pośród kapryśnie miotających się cieni Piekła, wilgotne kwiaty rozchylają swoje płatki.” Gdybyś umarł młodo, twoją śmierć opłakiwano by jako zmarnowanie wielkiego talentu przed jego rozkwitem. Ale żyłeś długo i teraz nie można tak powiedzieć. Niektórzy wybierają krótkie i bohaterskie życie pod murami swojej Troi, inni długie i mniej burzliwe. I któż może roztrzygnąć, które jest lepsze? Bogowie obiecali Achillesowi nieśmiertelną sławę i dotrzymali słowa, inspirując poetę do wyśpiewania nieśmiertelnej pieśni pochwalnej na jego cześć. Ale czy jest przez to szczęśliwszy, będąc teraz tak samo martwym jak i ty? J a nie potrafię tego rozstrzygnąć, stary przyjacielu. Sam będąc mniej sławnym bardem, też napisałeś między innymi takie oto zapamiętane przeze mnie słowa o najpotężniejszym spośród Argiwów i o czasach dotkliwych ciosów śmierci: „Beznadziejne rozczarowania szaleją w tym miejscu, gdzie wszystko się skupia: Czas niebezpieczeństw stwarza groźbę westchnień… Ale popiołów nie można przemienić z powrotem w drewno. Niewidzialna muzyka płomienia obdarza powietrze ciepłem, ale dzień minął bezpowrotnie.” Niech ci się dobrze powodzi, Philipie Graverze. Oby bogowie Foj-bos i Dionizos, którzy kochają i zabijają swoich poetów, powierzyli cię opiece swego mrocznego brata Hadesa. I oby jego Persefona, królowa nocy, spojrzała na ciebie łaskawym okiem i wyznaczyła ci dobre miejsce w Elizjum.

Żegnaj.

Płomienie prawie dosięgły szczytu stosu.

Wtedy zobaczyłem Jasona, który stał przy furmance. Obok niego siedział Bortan. Cofnąłem się jeszcze bardziej. Bortan podszedł do mnie i usiadł po mojej prawej stronie. Polizał mnie po ręce.

— Wielki łowco, straciliśmy kolejnego — powiedziałem.

Skinął swoją dużą głową. Podszedł do nas Jason.

— Ojcze — odezwał się — Bortan zaprowadził mnie do miejsca z płonącymi głazami, ale ciebie już tam nie było. Skinąłem głową.

— Uwolnił nas stamtąd przyjaciel, który nie należy do rodzaju ludzkiego. Przedtem, ten człowiek, Hasan, zniszczył Trupa. Tak więc twoje sny okazały się zarówno prawdą jak i nieprawdą.

— To on jest tym wojownikiem o żółtych oczach, którego widziałem we śnie — powiedział.

— Wiem, ale to już też należy do przeszłości.

— Co z Czarną Bestią?

— Ani widu, ani słychu.

— To dobrze.

Bardzo długo przyglądaliśmy się stosowi. Noc robiła się coraz ciemniejsza. Bortan kilkakrotnie nadstawiał uszu i rozchylał nozdrza. George i Ellen siedzieli nieruchomo. Hasan stał z twarzą bez wyrazu.

— Co teraz zrobisz, Hasanie? — zapytałem.

— Wrócę na górę Sindjar — odpowiedział — i pobędę tam przez jakiś czas.

— A potem? Wzruszył ramionami.

— Przeznaczenie zdecyduje — odparł.

I wtedy do naszych uszu dotarł przerażający hałas, podobny do jęków gigantycznego idioty, oraz trzask łamanych drzew.

Bortan zerwał się na równe nogi i zawył. Zaprzęgnięte do furmanki osły poruszyły się niespokojnie. Jeden z nich zaryczał.

Jason kurczowo ścisnął zaostrzoną tykę, którą chwycił ze stosu, i sprężył,się.

I wtedy, tam na polanie, to coś nagle wyłoniło się przed nami. Wielkie, szkaradne i odpowiadające wszystkim epitetom, jakimi zostało kiedykolwiek obrzucone.

Pożeracz Ludzi…

Burzyciel Spokoju Ziemi…

Potężna Paskuda…

Czarna Bestia Tesalii.

Wreszcie ktoś mógłby ją dokładnie opisać. To znaczy, gdyby ten ktoś zdołał uciec.

Z pewnością zapach płonącego ciała zwabił potwora.

I był naprawdę duży. Wielkości co najmniej słonia.

Jaka była czwarta praca Heraklesa?

Rozprawienie się z dzikiem z Arkadii.

Nagle zacząłem żałować, że ten starożytny heros nie żyje i nie może nam pomóc.

Wielka świnia… Z ostrym grzbietem, z kłami o długości ludzkiego ramienia… Z małymi, czarnymi, świńskimi oczkami, które biegały opętańczo w świetle ognia…

Podczas marszu zwierz powalał drzewa…

Zapiszczał jednak, kiedy Hasan wyciągnął z ogniska płonącą głownię i żgnął nią potwora w ryj, po czym okręcił się i szybko czmychnął.

Bestia skręciła w bok, co dało mi czas, bym capnął tykę Jasona.

Podbiegłem i trafiłem bydlę w lewe oko.

Wtedy bestia znów skręciła w bok i zapiszczała jak przeciekający kocioł.

Bortan uczepił się jej barku i szarpał go.

Oba zadane przeze mnie pchnięcia w gardło bestii nie wyrządziły jej większej krzywdy. Szamotała się, uderzając barkiem o kieł, aż w końcu strząsnęła z siebie Bortana.

W tym momencie Hasan był już przy mnie i wymachiwał kolejną żagwią.

Bestia natarła na nas.

Gdzieś z boku George wypróżnił magazynek karabinu maszynowego. Hasan cisnął pochodnię. Bortan znów skoczył na potwora, tym razem od strony z wyłupionym okiem.

To wszystko spowodowało, że zwierz jeszcze raz zboczył z kursu, wpadając na furmankę, która teraz była pusta, i zabijając oba osły.

Wtedy podbiegłem i wbiłem tykę pod jego lewą przednią nogę.

Kij złamał się na pół.

Bortan bez przerwy gryzł bestię, a jego warknięcia przypominały odgłos grzmotów. Za każdym razem, gdy poczwara ciachała go kłami, Bortan puszczał ją, odskakiwał na moment, po czym znów doskakiwał.

Jestem pewien, że moja ostra jak igła, śmiercionośna lanca ze stali nie złamałaby się. Została jednak na pokładzie „Vanitie”…

Hasan i ja okrążaliśmy bestię dzierżąc w ręku najostrzejsze i najdłuższe drzewce, jakie udało nam się znaleźć. Dźgaliśmy ją, żeby ciągle kręciła się w kółko. Bortan próbował dobrać się do jej gardła, ale maszkara przez cały czas trzymała łeb z wielkim ryjem nisko nad ziemią. Jedno oko bestii biegało, a drugie krwawiło. Kły niczym szable wykonywały ciecia do przodu i do tyłu, w górę i w dół. Rozszczepione kopyta wielkości bochenków chleba wyryły głębokie bruzdy w ziemi, kiedy bestia odwróciła się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, próbując zabić nas wszystkich naraz, w blasku pomarańczowego światła tańczących płomieni.

W końcu potwór zatrzymał się i odwrócił — zważywszy na jego wielkość, był to naghy ruch — i uderzył Bortana barkiem w bok, wskutek czego mój pies poleciał obok mnie na odległość mniej więcej trzech i pół metra. Hasan trzepnął go kijem po grzbiecie, a ja pchnąłem tykę w kierunku jej drugiego oka, lecz chybiłem.

Potem Czarna Bestia ruszyła w kierunku Bortana, który jeszcze nie zdążył wstać — łeb trzymała nisko pochylony, a jej kły błyszczały.

Obrzuciłem tykę na bok i skoczyłem do przodu, kiedy wielka świnia zbliżała się do mojego psa. Już opuściła łeb, żeby zadać śmiertelny cios.

Kiedy łeb bestii prawie dosięgnął ziemi, złapałem ją za oba kły. Naciskając na nie z całej siły uświadomiłem sobie, że nic nie jest w stanie powstrzymać potwora przed poderwaniem głowy do góry.

Ale próbowałem i chyba to mi się jakoś udało, w każdym razie przez chwilę…

Kiedy bowiem zostałem wyrzucony w powietrze, z poranionymi i krwawiącymi rękami, zobaczyłem, że Bortan zdołał umknąć.

Upadek oszołomił mnie, bo leciałem wysoko i daleko. Usłyszałem donośny pisk wściekłej świni. Hasan wrzasnął, a z wielkiego gardła Bortana wydobył się jeszcze jeden ryk wyzywający przeciwnika do walki.

I wtedy z nieba dwukrotnie strzelił gorący, czerwony piorun Zeusa.

I wszystko znieruchomiało.


Powoli podniosłem się.

Hasan stał przy buchającym ogniem stosie, w nadal uniesionej ręce trzymał płonącą głownię przygotowaną do rzutu.

Bortan obwąchiwał podrygującą górę cielska.

Pod cyprysem, obok martwego osła, stała Cassandra. Opierała się plecami o drzewo. Miała na sobie skórzane spodnie i niebieską bluzkę koszulową z wełny, uśmiechała się słabo i trzymała w ręku moją strzelbę na słonie, która jeszcze dymiła.

— Cassandra!

Wyglądała bardzo blado. Upuściła strzelbę. Zdążyłem porwać żonę w ramiona jeszcze zanim broń znieruchomiała na ziemi.

— Później zapytam cię o masę rzeczy — powiedziałem. — Nie teraz. Teraz nic nie mówmy. Po prostu usiądźmy pod tym drzewem i popatrzmy, jak ogień się pali.

I tak zrobiliśmy.

Miesiąc później Dos Santosa wyrugowano z Radpolu. Od tamtej pory nie było wieści ani o nim, ani o Dianę. Krążą plotki, że oboje zrezygnowali z działalności w Ruchu Propagatorów Powrotu, przenieśli się na Taler i teraz tam żyją. Mam nadzieję, że przyczyną tego nie były wydarzenia owych ostatnich pięciu dni. Nigdy nie dowiedziałem się wszystkiego o Rudej Peruce i chyba nigdy się nie dowiem. Jeżeli komuś się ufa, to znaczy naprawdę ufa, i na tym kimś zależy, tak jak jej mogłoby zależeć na mnie, to chyba można by się spodziewać, że się nie wyjedzie, zanim się nie przekona, czy ten ktoś miał rację. Ona jednak wyjechała i zastanawiam się, czy tego żałuje.

Przypuszczani, że już nigdy jej nie zobaczę.

Wkrótce po personalnych przetasowaniach w Radpolu Hasan wrócił z góry Sindjar, pobył trochę w Port, po czym kupił mały statek i pewnego ranka wypłynął w morze. Nawet nie pożegnał się, ani nie powiedział dokąd się wybiera. Wszyscy pomyśleli, że pewnie znów gdzieś go zatrudniono. Ale kilka dni później zerwał się huragan i na Trynidadzie słyszałem plotki, że morze wyrzuciło go na brzeg w Brazylii i poniósł śmierć z rąk wojowniczego plemienia, które tam zamieszkuje. Próbowałem, ale nie udało mi się sprawdzić tej historii.

Jednak dwa miesiące później Ricardo Bonaventura, przewodniczący Sojuszu Przeciwników Postępu, frakcji Radpolu, która popadła w niełaskę Aten, zmarł na apopleksję podczas pełnienia obowiązków partyjnych. Coś przebąkiwano o sardelach zatrutych divbańskim jadem króliczym (George zapewnia mnie, że to groźna trucizna), a nazajutrz nowy kapitan Gwardii Pałacowej zniknął w tajemniczych okolicznościach, wraz ze ślizgowcem i protokołami z trzech ostatnich tajnych posiedzeń SPP (nie wspominając o zawartości małego sejfu ściennego). Mówiono, że był nim duży mężczyzna o żółtych oczach i orientalnych rysach twarzy.

Jason nadal wypasa swoje wielonożne owce w górach, tam gdzie palce jutrzenki najwcześniej rozpościerają róże: na niebie, i niewątpliwie demoralizuje młodzież swoją pieśnią.

Ellen jest znów w ciąży, delikatna kobieta ż dużym brzuchem, i nie chce rozmawiać z nikim oprócz swojego męża. George zamierza wypróbować jakąś wymyślną embriochirurgię i chce to zrobić teraz, zanim będzie za późno. Chciałby, aby jego następne dziecko było przystosowane: do oddychania zarówno na lądzie jak i w wodzie, bo zafa-scynowafy go wspaniałe, wielkie, dziewicze tereny pod powierzchnią oceanu, gdzie jego potomkowie mogliby przecierać szlaki, a on sam mógłby zostać protoplastą nowej rasy i napisać ciekawą książkę na ten temat, i tak dalej… Ellen jednak nie uśmiecha się za bardzo ten pomysł, więc coś mi się zdaje, że jeszcze przez jakiś czas oceany pozostaną dziewicze.

O tak, jakiś czas temu zabrałem George'a do Capi-strano, żeby zobaczył powrót nietoperzy pająkowatych. To był naprawdę imponujący widok, jak te stwory podczas przelotu przesłaniały niebo, jak gnieździły się w ruinach, jak pożerały dziki, jak pozostawiały swoje zielone odchody na ulicach. Lorel ma mnóstwo taśm z tym materiałem, nagranych w trójwymiarowym kolorze i pokazuje je na każdym przyjęciu organizowanym przez Biuro. To już dokument historyczny, bo nietoperze pająkowate są na wymarciu. Zgodnie ze swoim postanowieniem, George wywołał wśród nich zarazę slishi i teraz padają jak muchy. Nie dalej niż w zeszłym tygodniu, kiedy szedłem z butelką rumu i pudełkiem czekoladek do Mamy Julie, jeden nietoperz z wielkim piaskiem spadł na środek ulicy. Skonał jeszcze podczas spadania. Slishi są bardzo zdradliwe. Biedny stwór nie wie, co się dzieje: fruwa sobie szczęśliwy, szuka kogoś do zjedzenia i nagle buch! — zostaje porażony i wpada komuś na garden party albo do basenu.

Postanowiłem na razie nie likwidować Biura. Po zmontowaniu partii opozycyjnej, konkurującej z Radpo-tem, na przykład Samren — od Samodzielnych Renowatorów — albo coś w tym rodzaju, utworzę jakiś parlament.

Stare, dobre, ostateczne siły rozkładu… potrzebowaliśmy ich tutaj na Ziemi, pośród ruin.

A Cassandra — moja księżniczka, mój anioł, moja ślicznotka — mówi, że nawet podobam jej się z zagojonym policzkiem. Tamta noc w Dolinie Snu załatwiła moje okaleczenie spowodowane grzybem.

Oczywiście to ona płynęła tamtym statkiem z bohaterami, który Hasan dostrzegł wtedy w Pagase. Nie wiozła jednak złotego runa, tylko moją broń i tym podobne rzeczy. Była to moja łajba „Golden Vanitie”, którą sam zbudowałem własnymi rękami. Ucieszyłem się z tego, że mój statek był wystarczająco mocny, by przetrzymać nawet napór fali spowodowanej tamtym trzęsieniem o sile 9,6 w skali Richtera. W chwili, kiedy dno rozstąpiło się pod wyspą Kos, Cassandra znajdowała się na pełnym morzu. Potem pożeglowała do Wolos, ponieważ wiedziała, że w Makrinicy jest wielu moich krewnych. Jak to dobrze, że przeczuwała jakieś niebezpieczeństwo i zabrała ze sobą na brzeg ciężką broń. (Dobrze też, że wiedziała, jak się nią posługiwać.) Będę musiał się nauczyć traktować jej przeczucia poważniej.

Kupiłem zaciszną willę na drugim końcu Haiti, naprzeciwko Port, od którego dzieli mnie teraz zaledwie jakieś piętnaście minut lotu ślizgowcem. Jest tam duża plaża, a wszędzie wokół rozciąga się dżungla. Między mną a cywilizacją musi być jakaś bariera, rzędu na przykład szerokości całej wyspy, ponieważ mam ten… cóż, myśliwski problem. Niedawno wpadli do mnie prawnicy, którzy nie zrozumieli znaku: UWAGA PIES. Teraz rozumieją. Jeden z nich leży na wyciągu, ale nie zaskarży mnie o odszkodowanie, a George szybko go wyleczy. Pozostali nie doznali aż takich poważnych obrażeń.

Dobrze jednak, że byłem w pobliżu.

Tak więc oto jestem, jak zwykle, w niezwykłej sytuacji. Cała planeta Ziemia została zakupiona od rządu talerańskiego przez wielki i zamożny ród Shtigów. Większość emigrantów i tak wolała dostać obywatelstwo vegańskie, niż pozostawać pod władzą byłego rządu talerańskiego i pracować w Konglomeracie jako zarejestrowani obywatele obcej cywilizacji. Było tak już od dawna, więc sprzedaż Ziemi stała się głównie kwestią znalezienia najlepszego kupca — ponieważ z chwilą uchwalenia ustawy o obywatelstwie, nasz rząd emigracyjny utracił swoją ostatnią rację bytu. Pretensje jego członków były uzasadnione, dopóki mieli obywatelstwo ziemskie, ale teraz są Veganami i nie mogą głosować na siebie, a my tu na Ziemi z pewnością nie oddamy swych głosów na nich.

Stąd sprzedaż wielu nieruchomości — a jedynym uczestnikiem przetargu był ród Shtigów.

Mądry stary Tatram dopilnował jednak, żeby ród Shtigów nie został właścicielem Ziemi. Całego zakupu dokonano na nazwisko jego wnuka, zmarłego Corta Myshtigo.

A w swoim rozporządzeniu dotyczącym rozdziału majątku, czyli w testamencie, napisanym w vegańskim stylu, Myshtigo…

…podał moje nazwisko.

W ten sposób odziedziczyłem planetę.

Ściślej mówiąc Ziemię.

No cóż…

Do diabła, wcale tego nie chcę. Na razie nie mam wyjścia, ale coś wymyślę.

Stary Tatram skorzystał z tamtej maszyny piekielnej z wpisaną Statystyką Ludnościową oraz czterech innych wielkich maszyn myślących. Szukał miejscowego administratora, aby dać Ziemię w lenno i utworzyć rząd przedstawicielski, a potem, kiedy wszystko ruszy z miejsca, zrzec się prawa własności na dość prostej zasadzie stałego pobytu przedstawicieli na Ziemi. Potrzebował więc kogoś, kto trochę doświadczył w swoim życiu, posiadał odpowiednie kwalifikacje na administratora i nie miał zamiaru zagarnąć planety na wyłączną własność.

Banki informacji podały mu, miedzy innymi, jedno z moich nazwisk, a potem następne, przy czym to drugie było opatrzone informacją „być może żyje”. Potem sprawdzono moje dossier, a także informacje na temat tego drugiego faceta i wkrótce maszyna podała kilka dalszych nazwisk — wszystkie były moje. Komputer zaczął wyodrębniać rozbieżności i zadziwiające podobieństwa, porównywał na bieżąco dane i podał jeszcze bardziej zagadkowe odpowiedzi.

Nie zwlekając zbyt długo, Tatram zdecydował, że lepiej będzie mnie „sprawdzić”.

Cort przyjechał napisać książkę.

W rzeczywistości chciał zobaczyć, czy jestem Dobry, Uczciwy, Szlachetny, Czysty, Lojalny, Wierny, Godny Zaufania, Bezinteresowny, Życzliwy, Wesoły, Niezawodny i Pozbawiony Ambicji Osobistej.

Był zezowatym szaleńcem, bo stwierdził:

— Tak, ma te wszystkie cechy charakteru.

Jak się więc okazało, wyprowadziłem go w pole.

Być może jednak nie mylił się co do braku osobistej ambicji. Jestem dość leniwy i za wszelką cenę chciałbym uniknąć kłopotów udręczonej Ziemi, które w moim przekonaniu będą wyrastać jak grzyby po deszczu i nękać mnie codziennie.

Jeżeli jednak chodzi o moją wygodę osobistą, chętnie pójdę na pewne ustępstwa. Prawdopodobnie ograniczę się do półrocznych wakacji.

Jeden z owych prawników (nie ten na wyciągu, lecz inny — z ręką na temblaku) dostarczył mi list od Niebieskiego. W skrócie jego treść była następująca:


„Szanowny Panie o nie wiadomo jakim nazwisku:

Bardzo niezręcznie jest rozpoczynać w ten sposób list, więc uszanuję Pańskie życzenie i będę zwracał się do Pana per Conradzie.

Conradzie, teraz Pan już zna prawdziwy cel mojej wizyty. Mam wrażenie, że dokonałem właściwego wyboru mianując Pana spadkobiercą majątku zwanego potocznie Ziemią. Pańskiego umiłowania tej planety nie da się zakwestionować: jako Karaghiosis inspirował pan ludzi do przelewania krwi w jej obronie; odnawia Pan jej zabytki, chroni jej dzieła sztuki (a propos, jednym z warunków mojego testamentu jest to, że odbuduje Pan Wielką Piramidę!), a Pańska pomysłowość, jak również wytrzymałość fizyczna i odporność psychiczna są zdumiewające.

Wydaje się Pan również najbliższym dostępnym odpowiednikiem nieśmiertelnego nadzorcy (wiele bym dał, aby poznać Pański prawdziwy wiek). To w połączeniu z wysokim stopniem Pańskiej potencjalnej sprawności w unikaniu śmierci naprawdę czyni z Pana jedynego kandydata. Jeżeli Pańska mutacja zacznie kiedykolwiek szwankować, zawsze można-zastosować kurację S-S, aby kontynuować łączenie ogniw wielkiego łańcucha Pańskich dni. (Mogłem powiedzieć „fabrykowanie”, ale nie byłoby to grzeczne, skoro wiem, że jest Pan znakomitym fałszerzem. Ach, te wszystkie stare dokumenty! Sprzeczne informacje na Pański temat doprowadziły maszynę ze Statystyką Ludnościową prawie do obłędu. Teraz zaprogramowano ją tak, aby nigdy nie uznawała metryki urodzenia Greka za dowód jego wieku!)

Oddaję Ziemię w ręce Kallikanzarosa. Zgodnie z legendą, byłby to poważny błąd. Ja jednak chętnie zaryzykuję nawet takie twierdzenie, że jest Pan kallikanzarosem jedynie z pozoru. Niszczy Pan tylko to, co zamierza zbudować na nowo. Prawdopodobnie jest Pan Wielkim Mitologicznym Panem, który tylko udawał, że umarł. Tak czy inaczej, dostanie Pan wystarczające fundusze oraz dostateczną ilość ciężkiego sprzętu, które zostaną przesłane w bieżącym roku — a także mnóstwo formularzy zapotrzebowania, które może Pan przekazywać Fundacji Shtigów. Tak więc do dzieła, niech Pan działa skutecznie i rozmnaża się, i powtórnie odziedziczy Ziemię. Ród Shtigów będzie się pilnie temu przyglądał. W razie potrzeby proszę zawołać, a pomoc szybko nadejdzie.

Nie mam już czasu, żeby napisać dla Pana książkę. Przepraszam. W każdym razie daję Panu swój autograf:

CORT MYSHTIGO

P.S. Nadal nie wiem, czy to sztuka. Niech pan sam idzie do diabła”.


Taka była kwintesencja jego listu.

Mitologiczny Pan?

Maszyny nie mówią w ten sposób, prawda?

W każdym razie mam nadzieję, że nie…

Ziemia jest dzikim światem. To niebezpieczne i zrujnowane miejsce. Trzeba będzie uprzątnąć gruzy, kawałek po kawałku, zanim przystąpi się do budowy.

A to oznacza pracę, wiele pracy.


A to oznacza, że na początku będę potrzebował wszystkich środków, jakimi dysponuje Biuro, jak również pomocy Radpolu.

W tej chwili zastanawiam się, czy zakazać organizowania wycieczek po ruinach, czy nie. Chyba pozwolę je dalej urządzać, bo po raz pierwszy będziemy mieli się czym pochwalić. W każdym człowieku drzemie pewna ciekawość, która zmusza, żeby zatrzymać się na drodze i zerknąć przez dziurę w każdym płocie, za którym postępują prace budowlane.

Teraz mamy pieniądze i znów jesteśmy właścicielami naszej planety, a to stanowi wiele. Może nawet Ruch Propagatorów Powrotu nie jest tak do końca przegrany. Jeżeli ułożymy śmiały program, być może ściągniemy z powrotem część byłej ludności, być może zwabimy nowych turystów.

A jeśli wszyscy oni zechcą pozostać Veganami, to też dobrze. Potrzebowaliśmy ich, ale nie są nam niezbędni. Mam wrażenie, że z chwilą kiedy ludzie zobaczą, iż mogą się tu rozwijać, liczba osób emigrujących z naszej planety będzie się zmniejszać; i liczba naszej ludności wzrośnie w postępie większym niż geometryczny, również wskutek przedłużonego okresu płodności dzięki kuracji S-S, która obecnie jest dość kosztowna. Zamierzam całkowicie uspołecznić S-S. Zrealizuję to poprzez postawienie Grorge'a na czele Programu Służby Zdrowia, który będzie obejmował kliniki na kontynencie i wszędzie oferował kurację S-S.

Damy sobie radę. Już mam dość pracy stróża cmentarnego i naprawdę nie chcę od chwili obecnej do Wielkanocy spędzać czasu na przepiłowywaniu Drzewa Świata, nawet jeśli jestem Dzieckiem Ciemności ze skłonnością do kłopotów. Kiedy odezwą się dzwony, chcę móc powiedzieć: Alethos aneste, Naprawdę Zmartwychwstały, a nie rzucać piłę i uciekać (bicie dzwonów, stukot kopyt i tak dalej). Teraz nadszedł czas dla wszystkich dobrych kalli-kanzarosów… Wiecie.

Tak więc…

Cassandra i ja mamy tę willę na Magicznej Wyspie. Jej się tu podoba. Mnie też. Już jej nie przeszkadza mój nie określony wiek. A to się świetnie składa.


Dzisiaj wcześnie rano, kiedy leżeliśmy na plaży i obserwowaliśmy, jak słońce przegania gwiazdy, odwróciłem się do niej i napomknąłem, że to będzie bardzo ciężka praca, od której człowiek może dostać wrzodów i ciągłego bólu głowy.

— Wcale nie — zaprzeczyła.

— Nie bagatelizuj tego, co nadchodzi — powiedziałem. — To prowadzi do sprzeczności.

— To też nieprawda.

— Jesteś zbyt dużą optymistką, Cassandro.

— Nie. Poprzednio powiedziałam ci, że znajdziesz się w niebezpieczeństwie, i tak się stało, ale wtedy mi nie wierzyłeś. Tym razem czuję, że wszystko pójdzie dobrze. To wszystko.

— Przyznaję, że w przeszłości miałaś rację, ale mimo to uważam, że nie doceniasz trudności, które się piętrzą przed nami.

Wstała i tupnęła nogą.

— Ty mi nigdy nie wierzysz!

— Oczywiście, że ci wierzę. Po prostu tym razem mylisz się, kochanie.

Wtedy odpłynęła, moja wściekła syrena, wypuszczając się na ciemne wody. Po pewnym czasie przypłynęła z powrotem.

— W porządku — powiedziała z uśmiechem, strząsając z włosów drobny deszcz wody morskiej. — Pewnie.

Złapałem ją za kostkę, ściągnąłem do parteru obok siebie i zacząłem łaskotać.

— Przestań!

— Hej, wierzę ci, Cassandro! Naprawdę! Słyszysz? Co ty na to? Naprawdę ci wierzę. Do diabła! Na pewno masz rację!

— Jesteś przemądrzałym kallikanzem… Au!

Wyglądała uroczo na plaży, więc trzymałem jej wilgotne ciało w objęciach, aż wokół nas rozbudził się dzień, i było mi dobrze.

I jest to świetne miejsce, żeby zakończyć opowieść, a więc uwaga.

Загрузка...