— Jesteś kallikanzarosem — oświadczyła nagle. Odwróciłem się na lewy bok i uśmiechnąłem w ciemności.

— Zostawiłem kopyta i rogi w Biurze.

— A więc znasz tę legendę!

— Tak, nazywa się Nomikos.

Wyciągnąłem rękę i znalazłem jej ciało.

— Czy tym razem zniszczysz świat?

Wybuchnąłem śmiechem i przyciągnąłem ją do siebie.

— Zastanowię się nad tym. Przy obecnym rozpadzie Ziemi…

— Przecież wiesz o tym, że w dzieciach urodzonych tutaj w Boże Narodzenie płynie kalłikanzarojska krew — przerwała mi — a kiedyś powiedziałeś mi, że urodziłeś się…

— W porządku!

Zdziwiło mnie, że mówi tylko półżartem. Wiedząc o niektórych dziwnych rzeczach napotykanych niekiedy w Starych Miejscach i Napromieniowanych Miejscach, człowiek bez większego wysiłku jest w stanie prawie uwierzyć w mity — takie jak opowieść o elfach podobnych do mitologicznego Pana, które schodzą się każdej wiosny, aby przez dziesięć dni przepiłowywać Drzewo Świata, a w ostatniej chwili zostają rozpędzone przez odgłos wielkanocnych dzwonów. (Bicie dzwonów, zgrzytanie zębów, Stukot kopyt i tak dalej.) Cassandra i ja nie mieliśmy w zwyczaju dyskutować w łóżku o religii, polityce czy folklorze egejskim, lecz ja się urodziłem w tych stronach i wspomnienia jakoś ciągle we mnie żyją.

— Jestem urażony — zażartowałem.

— Ja też… — Przepraszam. Rozluźniłem się, a po chwili wyjaśniłem:

— Kiedy byłem brzdącem, inne dzieci poniewierały mną i nazywały mnie „Konstantinem Kallikanzarosem”. Kiedy urosłem i zeszpetniałem, przestano to robić. Przynajmniej nie mówiono tego w mojej obecności…

— Konstantin? Takie miałeś imię? Zastanawiałam się…

— Teraz na imię mi Conrad, więc zapomnij o tym.

— Ale mnie się podoba to imię. Wolałabym mówić do ciebie Konstantinie niż Conradzie.

— Jeśli ci to sprawi przyjemność…

Księżyc szyderczo ukazał swoją wyniszczoną twarz nad parapetem. Nie mogłem jej dosięgnąć, ani nawet okna, więc odwróciłem wzrok. Noc była zimna, wilgotna i mglista, jak zawsze w tych stronach.

— Komisarzowi Departamentu Sztuki, Zabytków i Archiwów planety Ziemia raczej nie chodzi o ścinanie Drzewa Świata — powiedziałem chrapliwym głosem.

— Mój kallikanzarosie — odezwała się zbyt szybko. — Tego nie powiedziałam. Ale z każdym rokiem rozbrzmiewa coraz mniej dzwonów i nie zawsze liczą się tylko dobre chęci. Mam przeczucie, że jakimś cudem ty dokonaszasz zmian. Być może…

— Mylisz się, Cassandro.

— A także boję się i jest mi zimno… I wyglądała uroczo w ciemności, więc objąłem ją, żeby osłonić przed mglistą rosą.


Próbując zrekonstruować wydarzenia minionego półrocza, uświadamiam sobie, że kiedy pragnęliśmy obwarować nasze październikowe chwile i wyspę Kos murami namiętności, Ziemia już była w rękach tych mocy, które psują wszystkie październiki. Wprowadzone uroczyście z zewnątrz i od wewnątrz, siły ostatecznego rozkładu już wtedy kroczyły paradnie pośród ruin — anonimowe, nieuchronne, z wzniesionymi rękami. Cort Myshtigo wylądował w Port-au-Prince w przestarzałym „Solbusie Dziewiątym”, który go przywiózł z Tytana, wraz z zapasem koszul i butów, bielizny, skarpet, rozmaitych win, lekarstw oraz najświeższych taśm od cywilizacji. Był zamożnym i wpływowym dziennikarzem galaktycznym. Jak zamożnym, stwierdziliśmy dopiero po wielu tygodniach; jak wpływowym, dowiedziałem się zaledwie pięć dni temu.

Kiedy wędrowaliśmy po dziko rosnących gajach oliwnych, przemierzaliśmy ostrożnym krokiem ruiny zamku frankońskiego czy chodziliśmy szlakami poznaczonymi hieroglifowymi odciskami stóp mew srebrzystych, na mokrym piasku plaż wyspy Kos, czas nam umykał, a my czekaliśmy na okup, który nie mógł nadejść, którego właściwie nigdy nie należało się spodziewać.

Cassandra ma błyszczące włosy koloru katamarańskich oliwek. Jej ręce są miękkie, palce krótkie i połączone delikatną błoną. Ma bardzo ciemne oczy. Jest zaledwie około dziesięciu centymetrów niższa ode mnie, co sprawia, że jej wdzięk jest nie lada osiągnięciem, ponieważ ja mierzę sporo ponad metr osiemdziesiąt. Oczywiście, przy mnie każda kobieta odznacza się wdziękiem, proporcjonalnością i urodą, gdyż ja nie mogę się pochwalić żadnym z tych przymiotów: mój lewy policzek przypominał wtedy mapę Afryki w rozmaitych odcieniach fioletu, co było skutkiem zakażenia zmutowanym grzybem od spleśniałego płótna, kiedy odkopywałem Muzeum Guggenheima dla potrzeb Wycieczki po Nowym Jorku; moje włosy prawie stykają się z brwiami, a każde oko jest zupełnie inne. (Kiedy chcę zastraszyć ludzi, patrzę na nich groźnie zimnym, niebieskim okiem prawym; brązowe zaś oko lewe służy do spojrzeń otwartych i serdecznych.) Z powodu krótszej prawej nogi noszę wzmocniony but ortopedyczny.

Cassandry jednak nie potrzeba porównywać z nikim brzydszym. Jest po prostu piękna.

Poznałem ją przez przypadek, uganiałem się za nią zaciekle, poślubiłem wbrew własnej woli. (To ostatnie sama wymyśliła.) Sam właściwie wcale o tym nie myślałem — nawet w tamtym dniu, kiedy wprowadziłem kaik do portu i zobaczyłem ją, jak się opala niczym syrena obok platanu Hipokratesa, i zrozumiałem, że jej pragnę. Kalii kanzarosowie nigdy nie grzeszyli nadmiarem uczuć rodzinnych. Ja po prostu, że tak powiem, znów się wyłamałem.

Był wczesny poranek. Początek naszego trzeciego wspólnego miesiąca. Mój ostatni dzień na Kos — z powodu wezwania, które otrzymałem poprzedniego wieczora. Wszystko było jeszcze wilgotne od deszczu padającego w nocy. Siedzieliśmy na patio popijając kawę po turecku i jedząc pomarańcze. Na świecie budził się dzień. Co jakiś czas wiał wilgotny wiatr, który przyprawiał nas o gęsią skórkę pod obszernymi czarnymi swetrami, i zdmuchiwał parę znad kawy.

— Rodos dactylos Aurom… — powiedziała, wskazując na jutrzenkę.

— Tak — potwierdziłem potakując głową — jest naprawdę różanopalca i ładna.

— Rozkoszujmy się jej widokiem.

— Tak. Przepraszam.

Dokończyliśmy kawę i siedzieliśmy paląc.

— Czuję się nieprzyjemnie — odezwałem się.

— Wiem — powiedziała. — Niepotrzebnie.

— Nie mogę nic na to poradzić. Muszę wyjechać i zostawić cię, i to jest nieprzyjemne.

— To może potrwać zaledwie kilka tygodni. Sam mówiłeś. A potem wrócisz.

— Mam nadzieję. Jeżeli jednak sprawa się przeciągnie, przyślę po ciebie. Jeszcze nie wiem, dokąd wyjadę.

— Kto to jest Cort Myshtigo?

— Yegariski aktor, dziennikarz. Ważniak. Chce napisać o tym, co pozostało z Ziemi. Więc muszę mu pokazać. Ja. Osobiście. Niech to diabli!

— Jeżeli ktoś urządza sobie dziesięciomiesięczne wakacje żeglarskie, to nie może narzekać na przepracowanie.

— Ja mogę narzekać. I będę to robić. Moja praca z założenia ma być intratną posadką.

— Dlaczego?

— Głównie dlatego, że sam tak to urządziłem. Przez dwadzieścia lat ciężko harowałem, żeby doprowadzić Departament Sztuki, Zabytków i Archiwów do obecnego stanu, a dziesięć lat temu udało mi się wyszkolić personel tak, że sami mogą się zajmować prawie wszystkim. Tak więc przeniosłem się na łono natury, wracałem od czasu do czasu, żeby podpisywać dokumenty, a tymczasem robiłem co mi się żywnie podobało. A teraz — ten lizusowski gest! — zmuszanie komisarza, żeby zabrał jakiegoś vegańskiego pismaka na wycieczkę, którą mógłby poprowadzić każdy przewodnik z personelu! Przecież Yeganie nie są bogami!

— Chwileczkę — przerwała. — Dwadzieścia lat? Dziesięć lat?

Stropiłem się.

— Przecież jeszcze nie masz nawet trzydziestki na karku.

Stropiłem się jeszcze bardziej. Odczekałem. Otrząsnąłem się z przygnębienia.

— Eee… jest coś, o czym, cóż, z powodu mojej powściągliwości nigdy ci nie wspominałem… Właściwie to ile ty masz lat, Cassandro?

— Dwadzieścia.

— Aha. No cóż… Jestem mniej więcej cztery razy starszy od ciebie.

— Nie rozumiem.

— Ja też nie. Ani lekarze. Po prostu zatrzymałem się gdzieś miedzy dwudziestką i trzydziestką, i tak pozostało. Przypuszczani, że to, no cóż, wynika z mutacji w moim konkretnym przypadku. Czy to ci sprawia jakaś różnicę?

— Sama nie wiem… Tak.

— Nie przeszkadza ci moje kuśtykanie, moja nadmierna włochatość czy nawet moja twarz. Dlaczego miałby cię martwić mój wiek? Jestem młody, to co trzeba robię z młodzieńczym zapałem.

— To po prostu nie to samo — zawyrokowała autorytatywnie. — A co, jeżeli nigdy się nie zestarzejesz? Przygryzłem wargę.

— To musi nastąpić, prędzej czy później.

— A jeśli później? Kocham cię. Nie chcę być starsza od ciebie.

— Dożyjesz stu pięćdziesięciu lat. Istnieje kuracja S-S. Zastosujesz ją.

— Ale nie zachowam takiej młodości jak ty.

— Ja właściwie nie jestem młody. Urodziłem się stary. To też nie poskutkowało. Zaczęła płakać.

— Masz przed sobą jeszcze długie lata — pocieszałem ją. — Kto wie, co może się zdarzyć w ciągu tych lat?

Rozpłakała się jeszcze bardziej.

Zawsze byłem impulsywny. W myśleniu jestem zazwyczaj dość dobry, ale zwykle najpierw mówię, a dopiero potem myślę, a wtedy rozmowa na ogół już się nie klei.

Miedzy innymi w związku z tym właśnie mam wykwalifikowany personel i dobre radio, i prawie cały czas robię to, na co mam ochotę.

Są jednak sprawy, których po prostu nie można załatwić przez osoby trzecie.

Tak wiec powiedziałem:

— Słuchaj, tobie też się dostała pewna dawka Promieniowania. Czterdzieści lat trwało, nim uświadomiłem sobie, że nie mam czterdziestu lat. Może z tobą jest tak samo. Jestem tylko dzieciakiem z sąsiedztwa…

— Czy znasz jakieś inne przypadki podobne do twojego?

— No cóż…

— A więc nie znasz.

— Nie znam.

Pamiętam, jak żałowałem, że nie jestem z powrotem na pokładzie mojego statku. Nie wielkiej łodzi ogniowej, tylko mojej starej łajby, „Golden Yanitie”, wpływającej do portu. Pamiętam, jak żałowałem, że nie podprowadzam jej jeszcze raz do przystani i następuje ten wspaniały moment, kiedy po raz pierwszy dostrzegam Cassandre i mogę rozpocząć wszystko od nowa — i albo od razu wyjawiam jej całą prawdę, albo robię wszystko po staremu aż do chwili wyjazdu i nic nie mówię o swoim wieku.

To było przyjemne marzenie, ale, do diabła, miesiąc miodowy należał już do przeszłości.

Zaczekałem, aż przestanie płakać i znów poczułem na sobie jej wzrok. Odczekałem jeszcze chwilę.

— Już ci lepiej? — zapytałem w końcu.

— Tak, dziękuję.

Chwyciłem jej rękę i podniosłem ją do ust.

— Rodos dactylos… — wyszeptałem, a ona powiedziała:

— Może to dobry pomysł… twój wyjazd… w każdym razie na jakiś czas…

Znów dmuchnął wilgotny wietrzyk rozwiewający parę, przyprawił nas o gęsią skórkę i spowodował drżenie ręki — nie byłem pewien czy jej, czy mojej. Potrząsnął też liśćmi, z których posypały się krople wody na nasze głowy.

— Czy wyolbrzymiłeś swój wiek? — zapytała. — Choćby troszeczkę?

Ton jej głosu sugerował, że najmądrzej będzie odpowiedzieć twierdząco. Odparłem więc szczerze:

— Tak.

Wtedy uśmiechnęła się, nieco pokrzepiona tym, że jestem normalnym człowiekiem.

Ha!

Tak wiec siedzieliśmy trzymając się za ręce i obserwowaliśmy poranek. Po pewnym czasie Cassandra zaczęła nucić smutną, bardzo starą pieśń. Była to ballada opowiadająca historię młodego zapaśnika o imieniu Temokles, którego nikt nigdy nie pokonał. W końcu zaczął się uważać za największego żyjącego zapaśnika. Zadufany w swą siłę rzucił wyzwanie ze szczytu góry. Stąd było blisko do domu bogów i ci szybko zareagowali: następnego dnia do miasta przyjechał młody kaleka na grzbiecie olbrzymiego opancerzonego psa. Mocowali się przez trzy dni i trzy noce, Temokles i chłopiec, i w czwartym dniu chłopiec przetrącił mu kręgosłup, po czym pozostawił go na polu. Wszędzie, gdzie tylko kapnęła krew pokonanego, wyrastał „strigefleur”, jak go nazywa Emmet, kwiat krwiopijca bez korzenia, który pełza w nocy poszukując zaginionego ducha zwyciężonego mistrza w krwi swoich ofiar. Ale duch Temoklesa opuścił Ziemię, więc te kwiaty skazane są na wieczne pełzanie i szukanie. To opowieść prostsza od wersji Ajschylosa, ale z drugiej strony jesteśmy prostszymi ludźmi niż dawniej, zwłaszcza mieszkańcy Kontynentu. A poza tym to nie tak się naprawdę odbyło.

— Dlaczego płaczesz? — zapytała mnie nagle.

— Myślę o wizerunku na tarczy Achillesa — odparłem — i o tym, jakie to straszne być wykształconym zwierzęciem. I wcale nie płaczę. To krople deszczu padają na mnie z liści.

— Zrobię jeszcze kawy.

Podczas gdy ją przygotowywała, umyłem filiżanki. Powiedziałem jej, żeby podczas mojej nieobecności zajęła się „Yanitie”, i żeby kazała przyholować statek do suchego doku, jeśli po nią poślę. Powiedziała, że dopilnuje tego.

Słońce podniosło się na niebie i po pewnym czasie z podwórza starego Aldonesa, trumniarza, dobiegł odgłos uderzeń młotka. Obudziły się fiołki alpejskie, a lekki wiatr przywiał do nas ich woń znad pól. Wysoko nad głową, niczym mroczny omen, nietoperz pająkowaty prześlizgnął się po niebie w kierunku stałego lądu. Zapragnąłem zacisnąć teraz palce na kolbie strzelby, pohałasować trochę i popatrzeć na upadek stwora. Jednak jedyna broń palna, o której wiedziałem, znajdowała się na pokładzie „Yanitie”, mogłem wiec jedynie obserwować, jak nietoperz znika z widoku.

— Mówią, że nie pochodzą one z Ziemi — powiedziała Cassandra, obserwując lecącego stwora — i że sprowadzono je tu z Tytana, do ogrodów zoologicznych…

— To prawda.

— …I że wydostały się na wolność podczas Trzech Dni, i zdziczały, i że tutaj osiągają większe rozmiary niż kiedykolwiek na własnym świecie.

— Pewnego razu widziałem jednego o rozpiętości skrzydeł sięgającej dziesięciu metrów.

— Mój dziadek stryjeczny opowiedział mi kiedyś historię zasłyszaną w Atenach — przypomniała sobie — o człowieku, który zabił takiego stwora bez broni. Nietoperz porwał go z mola w Pireusie, a ten człowiek skręcił mu kark gołymi rękami. Spadli z wysokości mniej więcej trzydziestu metrów do zatoki. Ten człowiek przeżył.

— To było dawno temu — dodałem — zanim Biuro rozpoczęło kampanię na rzecz wytępienia tych stworów. Było ich wtedy znacznie więcej i zachowywały się zuchwałej. Teraz stronią od miast.

— O ile dobrze pamiętam, tamten człowiek miał na imię Konstantin. Czy to mogłeś być ty?

— Nazywał się Karaghiosis.

— Czy jesteś Karaghiosisem?

— Jeśli chcesz, żebym był… Dlaczego?

— Ponieważ później pomógł założyć w Atenach organizację Propagatorów Powrotu Radpol. A poza tym ty masz bardzo silne ręce.

— Czy jesteś Propagatorką Powrotu?

— Tak. A ty?

— Pracuję dla Biura. Nie zajmuję się polityką.

— Karaghiosis bombardował kurorty.

— Zgadza się.

— Czy żałujesz, że je bombardował?

— Nie.

— Chyba niewiele o tobie wiem, prawda?

— Możesz wiedzieć wszystko. Wystarczy zapytać. Naprawdę jestem dość nieskomplikowany. Nadlatuje moja, taksówka powietrzna.

— Nic nie słyszę.

— Zaraz usłyszysz.

Po chwili pojazd ześlizgnął się z nieba w kierunku wyspy Kos, kierując się w stronę radiolatarni, którą ustawiłem na skraju patia. Podniosłem się i pomogłem Cassan-drze wstać, podczas gdy pojazd zbliżał się z cichym szumem. Był to ślizgowiec Radsonu: sześciometrowa muszla, przezroczysta i odblaskowa, z płaskim dnem i tępym czubem.

— Czy chcesz coś wziąć ze sobą? — zapytała.

— Wiesz co, ale nie mogę.

Ślizgowiec wylądował i otworzyły się jego boczne drzwi. Pilot w goglach odwrócił głowę.

— Mam przeczucie — powiedziała — że znajdziesz się w jakimś niebezpieczeństwie.

— Wątpię, Cassandro.

Na szczęście ani nacisk, ani osmoza nie przywrócą Adamowi utraconego żebra.

— Żegnaj, Cassandro.

— Żegnaj, mój kallikanzarosie.

Wsiadłem do ślizgowca i wyskoczyłem w niebo, modląc się szeptem do Afrodyty. Pode mną Cassandra machała ręką. Za mną słońce zacieśniło swoją sieć światła. Popędziliśmy na zachód. Lot z wyspy Kos do Port-au-Prince trwał cztery godziny: szara woda, blade gwiazdy i ja w stanie obłędu. Obserwowałem kolorowe światła…

W sali roiło się od ludzi, wielki tropikalny księżyc świecił tak intensywnie, że wydawało się, iż zaraz pęknie, a ja widziałem to wszystko dzięki temu, że w końcu udało mi się zwabić Ellen Emmet na balkon, natomiast drzwi, przytrzymywane magnetycznymi kołkami, były otwarte.

— A więc znów zmartwychwstałeś — przywitała mnie z nieznacznym uśmieszkiem. — Nie było cię prawie przez rok i nawet nie przysłałeś kartki z życzeniami zdrowia z Cejlonu.

— Chorowałaś?

— Mogłam być chora.

Była mała i — tak jak wszyscy, którzy nie lubią światła dziennego — miała cerę z domieszką barwy śmietankowej. Przypominała mi misterną lalkę mechaniczną z wadliwym mechanizmem — pełna wdzięku połączonego z oziębłością i skłonna kopnąć człowieka w goleń w najmniej oczekiwanym momencie. Miała masę pomarańczowo-brązowych włosów zaplecionych w skomplikowaną fryzurę, przypominającą węzeł gordyjski, którego rozplątywanie w myśli doprowadzało mnie do frustracji. Oczy miała koloru takiego, jaki jej się podobał akurat w danym dniu — już nie pamiętam, ale gdzieś w ich głębi kryje się błękit. Nosiła tylko brązowo-zielone stroje i to z takiej ilości materiału, że starczało na kilkakrotne opasanie jej i upodobnienie do bezkształtnego chwastu, co było wierutnym krawieckim szalbierstwem — chyba że znów była w ciąży, w co wątpiłem.

— Zatem życzę ci zdrowia — powiedziałem — jeśli ci go potrzeba. Nie dotarłem do Cejlonu. Większość czasu spędziłem nad Morzem Śródziemnym.

Wewnątrz rozległy się oklaski. Ucieszyłem się, że jestem na zewnątrz. Aktorzy właśnie skończyli przedstawienie Misterium Demeter Grabera, który napisał je pentametrem na cześć naszego vegańskiego gościa. Sztuka trwała dwie godziny i była kiepska. Phil był wykształcony, miał rzadkie włosy i odpowiedni wygląd, ale prawda jest taka, że w dniu, w którym go wybraliśmy, brakowało nam kandydatów na stanowisko nadwornego poety. Phil Graber hołdował poematom Rabindranatha Tagore'a i Chrisa Is-herwooda oraz strasznie długim epikom metafizycznym; dużo rozprawiał o Oświeceniu i codziennie na plaży ćwiczył oddychanie. Poza tym był całkiem przyzwoitym człowiekiem.

Oklaski ucichły i usłyszałem dźwięki telinstry podobne do brzęku szkła oraz narastający gwar głosów.

EHen oparła się tyłem o balustradę.

— Słyszałam, że od niedawna jesteś żonaty.

— To prawda — potwierdziłem. — A także jestem nękany. Po co mnie wezwali?

— Zapytaj swojego szefa.

— Już to zrobiłem. Powiedział, że będę przewodnikiem. Chcę jednak wiedzieć d l a c z e go? Chcę znać prawdziwy powód. Bez przerwy myślę o tym i jest to dla mnie coraz większą zagadką.

— Skąd ja miałabym wiedzieć?

— Ty wiesz wszystko.

— Przeceniasz mnie, mój drogi. Jaka ona jest? Wzruszyłem ramionami.

— Jak syrena. Dlaczego pytasz?

— Z ciekawości. Jak mnie opisujesz innym?

— W ogóle cię nie opisuję.

— Obraziłam się. Można mnie jakoś opisać, chyba że jestem jedyna w swoim rodzaju.

— Taka właśnie jesteś.

— Wiec dlaczego nie zabrałeś mnie ze sobą w zeszłym roku?

— Ponieważ jesteś osobą towarzyską, a najlepszym środowiskiem dla ciebie jest miasto. Możesz być szczęśliwa tylko tutaj w Port.

— Ale n i e jestem tutaj szczęśliwa.

— Jesteś tutaj mniej nieszczęśliwa niż byłabyś gdziekolwiek indziej na tej planecie.

— Mogliśmy spróbować — powiedziała i odwróciła się do mnie plecami. Popatrzyła wzdłuż zbocza w dół, w kierunku portowych świateł.

— Wiesz — odezwała się po jakimś czasie. — Jesteś tak cholernie brzydki, że aż pociągający. O to właśnie chodzi.

Zatrzymałem rękę w odległości kilku centymetrów od jej ramienia.

— Jesteś — ciągnęła swoim matowym, beznamiętnym głosem — koszmarem w ludzkiej postaci. Opuściłem rękę, stłumiłem chichot w piersi.

— Wiem — przyznałem. — Przyjemnych snów. Chciałem się odwrócić, lecz ona chwyciła mnie za rękaw.

— Zaczekaj!

Spuściłem wzrok na jej dłoń, spojrzałem jej w oczy, po czym znów na jej rękę. Puściła mnie.

— Wiesz, że nigdy nie mówię prawdy — oświadczyła, po czym zaśmiała się krótko i niepewnie. — I p r z y s z ł o mi do głowy coś, o czym powinieneś wiedzieć na temat tej podróży. Jest tu Donald Dos Santos i przypuszczam, że on też jedzie.

— Dos Santos? To absurd.

— Jest teraz w bibliotece, z George'em i jakimś wielkim Arabem.

Odwróciłem od niej wzrok i spojrzałem w dół na port, na cienie, które podobnie do moich myśli przemieszczały się ciemnymi zaułkami, mroczne i powolne.

— Wielkim Arabem? — powtórzyłem po chwili. — Z pokiereszowanymi rękami? O żółtych oczach? Nazwiskiem Hasan?

— Tak, zgadza się. Znasz go?

— Pracował kiedyś dla mnie na, zlecenie — przyznałem. Choć wieść ta zmroziła mi krew w żyłach, uśmiechnąłem się, bo nie lubię, kiedy ludzie wiedzą, co myślę.

— Uśmiechasz się — powiedziała. — Powiedz, co myślisz.

Właśnie taka jest Ellen.

— Myślę, że traktujesz sprawy poważniej, niż myślałem.

— Bzdura. Mówiłam ci wiele razy, że jestem straszną kła mc/uchą. Właściwie przed chwilą też ci to powiedziałam, a odnosiło się to tylko do drobnej potyczki w wielkiej wojnie, l masz rację, że tutaj jestem mniej nieszczęśliwa niż gdziekolwiek indziej na Ziemi. Wiec może mógłbyś porozmawiać z Georgełem, skłonić go, żeby przyjął pracę na Talerze lub Bekabie. Co ty na to?

— Tak — odparłem. — Jasne. Czemu nie? Ot tak, po prostu, mimo że tobie nie udaje się to już od dziesięciu lat. Słuchaj, jak tam jego kolekcja owadów?

Uśmiechnęła się.

— Powiększa się wielkimi skokami. A także bzyczy i pełza. Niektóre z tych pełzaczy są radioaktywne. Mówię mu „George, czemu nie zajmiesz się kobietami, zamiast spędzać cały czas z tymi insektami?” Ale on tylko potrząsa' głową i przybiera minę pasjonata. Wtedy mówię mu „George, pewnego dnia jedno z tych obrzydlistw ukąsi cię i będziesz impotentem. Co wtedy zrobisz?” A on mi wówczas wyjaśnia, że to niemożliwe, i robi mi wykład z owadzich jadów. Może w rzeczywistości sam jest wielkim owadem, w przebraniu? Przypuszczam, że czerpie jakąś seksualną przyjemność z obserwowania, jak te robaki chodzą sobie w pojemnikach. Nie wiem, cóż innego…

Wtedy odwróciłem się i spojrzałem w głąb sali, bo na twarzy Ellen zaszła jakaś dziwna zmiana. Kiedy chwilę później usłyszałem jej śmiech, odwróciłem się z powrotem i ścisnąłem jej ramię.

— W porządku, teraz już wiem trochę więcej. Dziękuję. Do zobaczenia wkrótce.

— Czy mam czekać?

— Nie. Dobranoc.

— Dobranoc, Conrad. I odszedłem.

Przejście przez pokój może być kłopotliwą i czasochłonną czynnością: zwłaszcza jeżeli ten pokój jest pełen ludzi, jeżeli ci wszyscy ludzie cię znają, jeżeli wszyscy oni trzymają szklanki w ręku i jeżeli nawet nieznacznie kuśtykasz.

Dokładnie tak właśnie przedstawiała się sprawa w tym przypadku, wiec…

Uważnie posuwałem się zatem po trochu wzdłuż ściany, okrążając ludzi, aż po przejściu około sześciu metrów dotarłem do enklawy młodych kobiet, które zawsze skupiają się wokół starego kawalera. Graber miał brodę cofniętą do tyłu, bardzo wąskie usta i łysinę. Żywość goszcząca niegdyś na jego twarzy już dawno temu przeniosła się do ciemnej otchłani jego oczu i kiedy mnie dostrzegł, pojawił się w nich błysk uśmiechu kryjącego nadchodzące oburzenie.

— Phil — powitałem go kiwając głową — nie każdy potrafi napisać takie misterium. Słyszałem, że to wymierający gatunek sztuki, ale teraz wiem, że to nieprawda.

— A wiec jeszcze żyjesz — powiedział młodzieńczym głosem, który przeczył jego podeszłemu wiekowi — i jak zwykle się spóźniasz.

— Bardzo przepraszam, ale zostałem zatrzymany na przyjęciu urodzinowym pewnej siedmioletniej damy w domu jednego z moich starych przyjaciół. (Co było prawdą, ale nie ma nic wspólnego z niniejszą historią.)

— Wszyscy twoi przyjaciele są starzy, prawda? — zadał mi cios poniżej pasa, tylko dlatego, że kiedyś znałem jego prawie zapomnianych rodziców i zabrałem ich do południowej części Erechtejonu, żeby im pokazać Portyk Kariatyd i to, co lord Elgin zrobił z resztą, niosąc przez cały czas ich jasnookich wyrostków na ramionach i opowiadając im historie znacznie starsze od zabytków, po którym ich oprowadzałem.

— I potrzebuję twojej pomocy — dodałem, ignorując drwinę i przepychając się delikatnie przez niewieści krąg, od którego bil zapach perfum, — Całą noc mi zabierze przedostanie się do miejsca, gdzie Sands i Yeganin czynią honory domu — przepraszam, panienko — a nie mam aż tyle czasu. Przepraszam panią. Tak więc chcę, żebyś pomógł mi tam dotrzeć.

— Pan jest Nomikosem! — wybuchnęła namiętnie jakaś urocza dziewczyna, patrząc na mój policzek. — Zawsze chciałam…

Chwyciłem jej dłoń, przycisnąłem ją do ust, zauważyłem, że ma różowy pierścionek Camille na palcu, i powiedziałem:

— I zły Kismet, hę?

— Więc jak będzie? — zapytałem Grabera. — Zaprowadź mnie tam jak najszybciej, zachowując się wytwornie tak jak ty to potrafisz i prowadząc ze mną rozmowę, której nikt nie śmie przerwać. Dobrze? Ruszajmy.

Skinął energicznie głową.

— Przepraszam, drogie panie, zaraz wracam.

Ruszyliśmy przez pokój, omijając grupki ludzi. Wysoko nad głową żyrandole przesuwały się i obracały jak szlifowane satelity z lodu. Poszczególne dźwięki pieśni granej na telinstrze, zmyślnej harfie Eola, unosiły się w powietrzu; niczym okruchy kolorowego szklą. Ludzie bzykali i snuli się bez celu jak niektóre owady George?a Emmeta, a my unikaliśmy tych rojów, nie przystawając ani na chwilę i hałasując po swojemu. Nie wpadliśmy na żadną grupkę stłoczonych ludzi.

Noc była ciepła. Większość mężczyzn miała na sobie lekkie jak piórko, czarne mundury galowe, które zgodnie z przepisami Personel musi zakładać na takie okazje. Ci, którzy byli ubrani inaczej, nie należeli do Personelu.

Niewygodne pomimo swojej lekkości, Czarne Uniform — my są mocno ściągnięte po bokach, a przez to gładkiej z przodu, gdzie wysoko na lewej piersi widnieje zielono — 1” niebiesko-szaro-białe insygnium Ziemi o średnicy mniej więcej ośmiu centymetrów; poniżej każdy nosi symbol swojego departamentu, a za nim oznaczenie swego stopnia; po prawej stronie przypina się najwymyślniejsze bzdurne znaczki mające dodać godności — ich twórcą jest obdarzone bujną wyobraźnią Biuro Odznaczeń, Nagród, Insygniów, Symboli i Heraldyki (w skrócie BONISH — jego pierwszy dyrektor bardzo sobie ceni swoje stanowisko). Kołnierz takiego uniformu — przynajmniej mojego — po pierwszych dziesięciu minutach przywodzi na myśl ciasną obrożę.

Kobiety z Personelu także były ubrane w zgrabnie opinające ciało Czarne Uniformy z krótkimi spódniczkami, lecz znośnymi kołnierzami. Pozostałe nosiły, co im się podobało, zwykle stroje w jaskrawych lub pastelowych kolorach. Niektóre nie miary takiej swobody w wyborze kreacji, dzięki czemu można było nieco łatwiej odróżnić, która jest wolna, a która nie.

— Słyszałem, że przyjechał Dos Santos — powiedziałem.

— Tak.

— Po co?

— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.

— No, no, no. Gdzie się podziała twoja cudowna świadomość polityczna? Wydział Krytyki Literackiej zawsze wychwalał cię za nią pod niebiosa.

— W moim wieku zapach śmierci staje się coraz bardziej niepokojący za każdym razem, kiedy go napotykam.

— A Dos Santos tak pachnie?

— Cuchnie.

— Słyszałem, że zatrudnił naszego dawnego współpracownika, jeszcze z czasów Sprawy Madagaskarskiej.

Phil przechylił głowę i obdarzył mnie kpiącym spojrzeniem.

— Dość szybko wieści docierają do twoich uszu. Ale z drugiej strony jesteś przyjacielem Ellen, Tak, Hasan też przyjechał. Jest na górze z Donem.

— Komu pomoże zrzucić ciężar ludzkiej egzystencji?

— Już powiedziałem, nie wiem i nic mnie to wszystko nie obchodzi.

— Może spróbujesz zgadnąć?

— Nie mam ochoty.

Wkroczyliśmy do części sali, gdzie było niewielu ludzi. Przez cały czas podążał za nami mechanicznie opuszczany barek. Nie mogąc już dłużej oprzeć się pokusie, by się napić, przystanąłem i wcisnąłem guzik w kształcie żołędzia umieszczony na końcu zwisającego sznurka. Barek opuścił się posłusznie, ochoczo otworzył i ukazał skarby swojego oszronionego wnętrza, a ja wziąłem drinka z rumem.

— Co za radosny widok! Postawić ci drinka, PhiI?

— Myślałem, że się spieszysz.

— Tak, ale chcę się trochę rozejrzeć.

— No dobrze. Napiję się sztucznej coli.

Spojrzałem na niego spod przymkniętych powiek i podałem mu napój. Gdy chwilę później odwrócił się, podążyłem za jego wzrokiem w kierunku foteli ustawionych we wnęce, którą z dwóch stron tworzył północno-wschodni narożnik pokoju, a z trzeciej duża telinstra. Na instrumencie grała starsza kobieta o rozmarzonych oczach. Dyrektor Ziemi Lorel Sands palił fajkę…

Fajka to jeden z bardziej interesujących aspektów osobowości Lorela. To prawdziwa fajka z lulką z pianki morskiej, a niewiele ich zostało na świecie. Jeżeli chodzi o pozostałe cechy charakterystyczne Lorela, można go przyrównać do antykomputera: podaje mu się najróżniejsze starannie gromadzone fakty, liczby i zestawienia, a on zamienia je w śmiecie. Ma bystre ciemne oczy, którymi wpatruje się w człowieka podczas rozmowy, przy czym mówi powoli, a jego głos jest dudniący. Rzadko kiedy gestykuluje, lecz jeśli już mu się to zdarzy i przecina powietrze szerokim wymachem ręki lub szturcha wyimaginowane kobiety swoją fajką, robi to powoli i ostrożnie. Ma ciemne włosy, na skroniach już posiwiałe, wysokie policzki, cerę zbliżoną kolorystycznie do swojego garnituru z tweedu (starannie unika noszenia Czarnego Uniformu) i ciągle stara się trzymać szczękę nienaturalnie uniesioną i wysuniętą. Został mianowany na stanowisko przez Rząd Ziemi na Talerze i traktuje swoją pracę bardzo poważnie, nawet do tego stopnia, że demonstruje swoje poświęcenie okresowymi atakami bólów wrzodowych. Nie jest najinteligentniejszym człowiekiem na Ziemi. Jest moim szefem. A także jednym z moich najlepszych przyjaciół.

Obok niego siedział Cort Myshtigo. Prawie czułem, jak Phil go nienawidzi — od bladoniebieskich sześciopalczastych stóp aż po łączący skronie wianuszek włosów w różowym kolorze, przynależnym wyższym sferom. Byłem pewien, że nienawidzi go nie tyle za odmienność, co dlatego, że Myshtigo był najbliższym przebywającym na Ziemi krewnym — wnukiem — Tatrama Yshtigo, który czterdzieści lat wcześniej zaczął udowadniać, iż największym żyjącym pisarzem anglojęzycznym jest Yeganin. Staruszek nadal próbuje to wykazać i sądzę, że Phil nigdy mu tego nie wybaczył.

Kątem oka (niebieskiego) dostrzegłem Ellen schodzącą wielkimi, zdobnymi schodami po drugiej stronie sali. Kątem drugiego oka zauważyłem Lorela patrzącego w moim kierunku.

— Zostałem zauważony — powiedziałem — i muszę iść złożyć uszanowanie „Williamowi Seabrookowi” z Talera. Idziesz ze mną?

— Cóż… — zawahał się Phil. — No dobrze. Cierpienie uszlachetnia.

Ruszyliśmy w kierunku wnęki i stanęliśmy przed dwoma fotelami, pomiędzy muzyką i hałasem, w centrum władzy. Lorel wstał powoli i uścisnął nam dłonie. Myshtigo wstał jeszcze wolniej i nie podał nam ręki, a podczas przedstawiania przypatrywał się nam bursztynowymi oczami, z kamiennym wyrazem twarzy. Luźno zwisająca pomarańczowa koszula trzepotała na nim bez przerwy, gdy jego komory płucne niezmordowanie pracowały i wydmuchiwały powietrze przednimi nozdrzami usytuowanymi u podstawy szerokiej klatki piersiowej. Skinął niedbale głową, powtórzył moje nazwisko. Potem odwrócił się do Phila i obdarzył go czymś w rodzaju uśmiechu.

— Czy chciałby pan, żebym przetłumaczył pańską sztukę na angielski? — zapytał głosem przypominającym cichnący kamerton.

Phil odwrócił się na pięcie i odszedł.

Przez chwilę myślałem, że Yeganinowi zrobiło się niedobrze, ale przypomniałem sobie, że vegański śmiech przypomina odgłos duszącego się capa. Staram się trzymać z dala od Yegan, unikając kontaktów z kurortami.

— Usiądź — powiedział Lorel, sprawiając wrażenie skrępowanego.

Przysunąłem fotel i ustawiłem go naprzeciwko nich.

— W porządku.

— Cort ma zamiar napisać książkę — wyjaśnił Lorel.

— To już wiem.

— O Ziemi. Skinąłem głową.

— Pragnie, abyś był jego przewodnikiem podczas wycieczki po niektórych Starych Miejscach…

— Jestem zaszczycony — powiedziałem dość sztywno. — A także ciekawy, dlaczego akurat mnie wybrał na swojego przewodnika.

— I jeszcze bardziej ciekawy, co może o panu wiedzieć, tak? — zapytał Yeganin.

— Tak — przyznałem. — Znacznie bardziej ciekawy.

— Poszperałem w komputerze.

— Świetnie. Teraz już wiem. Odchyliłem się i dopiłem drinka.

— Kiedy powziąłem mój zamiar, zacząłem od sprawdzenia Rejestru Statystyki Ludnościowej Ziemi, tylko po to, żeby uzyskać ogólne dane na temat ludzi. Następnie, po odkryciu ciekawej pozycji, spróbowałem w Bankach Personelu Biura Ziemi…

— Ach tak — skomentowałem.

— …i większe wrażenie wywarło na mnie to, czego nie podają na pański temat, niż to, co podają. Wzruszyłem ramionami.

— W pańskim życiorysie jest wiele luk. Nawet teraz nikt właściwie nie wie, co pan robi przez większość czasu. A tak przy okazji, kiedy się pan urodził?

— Nie wiem. Urodziłem się w małej greckiej wiosce i akurat skończyły im się kalendarze w tamtym roku. Po-• wiedziano mi jednak, że przyszedłem na świat w Boże Narodzenie.

— Według pańskiej kartoteki ma pan siedemdziesiąt siedem lat. Według Statystyki Ludnościowej ma pan albo sto jedenaście, albo sto trzydzieści.

— Nałgałem o swoim wieku, żeby dostać pracę. Panował wtedy Kryzys.

— Tak wiec sporządziłem rysopis Nomikosa, którego wygląd jest specyficzny, i przeszukałem wszystkie banki danych Statystyki Ludnościowej, włącznie z tajnymi, aby znaleźć osoby bardzo podobne do niego.

— Niektórzy zbierają stare monety, inni budują modele rakiet.

— Dowiedziałem się, że mógł pan być trzema, czterema, czy pięcioma innymi ludźmi greckiego pochodzenia. Jednym ze starszych był Konstantin Korones, naprawdę zdumiewająca postać. Urodził się dwieście trzydzieści cztery lata temu. W Boże Narodzenie. Z jednym niebieskim i jednym brązowym okiem. Z kulawą prawą nogą. Z takim samym niskim czołem w wieku dwudziestu trzech lat. O takim samym wzroście i z taką samą rybią łuską Bertilliona.

— Z takimi samymi odciskami palców? Z taką samą siatkówką?

— Tych danych nie było w wielu starszych kartotekach Urzędów Rejestracyjnych. Może ludzie byli bardziej niedbali w tamtych czasach? Nie wiem. Może przykładali mniejszą wagę do tego, kto ma dostęp do rejestrów publicznych…

— Chyba pan wie, że na tej planecie żyją obecnie ponad cztery miliony ludzi. Śmiem twierdzić, że cofając się w poszukiwaniach o trzysta-czterysta lat można by znaleźć kilku sobowtórów całkiem sporej grupy osób. I co z tego?

— Tylko tyle, że to czyni z pana dość intrygującą postać, prawie kogoś w rodzaju ducha Ziemi. I jest pan tak samo osobliwie okaleczony jak Ziemia. Z pewnością nigdy nie dożyję pańskiego wieku, obojętne jaki by on był, i dlatego zaciekawiło mnie, jakie uczucia rozwijają się w człowieku, który tak długo żyje — zwłaszcza zważywszy na pańską pozycję znawcy historii i sztuki swojego świata. — W związku z tym właśnie poprosiłem o pańskie usługi.

— A teraz, skoro pan mnie już poznał, okaleczonego i tak dalej, to czy mogę iść do domu?

— Conrad! — Lorel wycelował we mnie fajką.

— Nie, panie Nomikos, chodzi też o względy praktyczne. Żyjemy w brutalnym świecie, a pan potrafi unikać śmierci. Wybrałem pana, bo chcę uniknąć śmierci.

Znów wzruszyłem ramionami.

— A zatem sprawa załatwiona. Co dalej? Zachichotał.

— Widzę, że pan mnie nie lubi.

— Skąd to przypuszczenie? Tylko dlatego, że obraził pan mojego przyjaciela, zadawał mi impertynenckie pytania, dla kaprysu zmusił mnie, żebym był do pańskich usług…

— …Wyzyskiwałem pańskich rodaków, zamieniłem pański świat w burdel i wykazałem skończoną prowincjonalność rasy ludzkiej w porównaniu ze starszą o całe wieki kulturą galaktyczną…

— Nie mówię w kategoriach porównywania naszych ras. Mówię we własnym imieniu. I powtarzam: obraził pan mojego przyjaciela, zadawał mi impertynenckie pytania i dla kaprysu zmusił mnie, żebym był do pańskich usług.

Przy każdym z moich trzech zarzutów prychał jak cap!

— To obraza dla ducha Homera i Dantego, żeby taki człowiek reprezentował rasę ludzką.

— Na razie to najlepszy, jakiego mamy.

— W takim razie powinniście obejść się bez niego.

— To nie jest wystarczający powód, żeby go traktować tak, jak pan to zrobił.

— Myślę, że wystarczający, bo inaczej nie postąpiłbym w ten sposób. Po drugie, zadawałem takie pytania, na jakie miałem ochotę, a pańskim przywilejem jest według własnego uznania odpowiedzieć na nie albo nie — tak jak pan to uczynił. Po trzecie, nikt pana do niczego nie zmusił. Jest pan urzędnikiem państwowym. Otrzymał pan zadanie. Proszę wykłócać się ze swoim Biurem, a nie ze mną.

— I kiedy się nad tym zastanawiam — zakończył — wątpię, czy posiada pan dość informacji, by tak szafować słowem „kaprys”.

Z wyrazu twarzy Lorela wynikało, że jego wrzód skomentował po cichu moją następną uwag?:

— A więc, jeśli pan chce, może pan nazywać swoje grubiaństwo przyzwoitym postępowaniem — albo wytworem innej kultury — i usprawiedliwiać swój wpływ sofizmatami, i zastanawiać się, ile się panu podoba — i oczywiście sądzić mnie fałszywie, czym ja z kolei mogę panu odpłacić. Zachowuje się pan jak Przedstawiciel Królewski w Kolonii Koronnej — podsumowałem z emfazą — i mnie się to nie podoba. Przeczytałem wszystkie pańskie książki. A także książki pańskiego dziadka, na przykład Lament ladacznicy z Ziemi, i pan mu nigdy nie dorówna. On potrafi się zdobyć na litość. Pan nie. W mojej książce jest pan przedstawiony dwa razy tak negatywnie, jak pan ocenia starego Phila.

Wzmianka o dziadku musiała go trafić w czułe miejsce, bo wzdrygnął się, kiedy spiorunowałem go spojrzeniem mojego niebieskiego oka.

— Wiec może mnie pan pocałować gdzieś — zakończyłem mniej więcej takimi słowami w języku vegańskim.

Sands nie był dość biegły w vegańskim, by zrozumieć moje słowa, ale od razu zaczął nas godzić, rozglądając się przy tym, żeby się upewnić, czy nie jesteśmy podsłuchiwani.

— Conrad, proszę podejdź do sprawy profesjonalnie. Srin Shtigo, może zajmiemy się planami?

Myshtigo błysnął swoim niebiesko-zielonym uśmiechem.

— I pominiemy różnice między nami? — zapytał. — Dobrze.

— Zatem przejdźmy do biblioteki — tam jest spokojniej i możemy skorzystać z mapy wyświetlanej na ekranie.

— Świetnie.

Kiedy wstaliśmy z miejsc, poczułem się pokrzepiony, bo w bibliotece był Don Dos Santos, który nienawidził Yegan, a zawsze towarzyszyła mu Dianę, dziewczyna w rudej peruce, która nienawidziła dosłownie wszystkich; i wiedziałem,' że na górze są też George Emmet i Ellen — a George to naprawdę zimna ryba wśród obcych (i przyjaciół też, jeśli już o to chodzi); i być może później przyjdzie Phil i zaatakuje ten nasz „Fort Sumter”; no i był też Hasan — ten rzadko się odzywa, po prostu siedzi, pali swoje zielska i sprawia wrażenie przytępionego — a gdyby ktoś stanął zbyt blisko niego i zaczerpnął kilka głębokich oddechów, zaraz przestałby się przejmować tym, co mówi Veganom czy innym istotom.


Miałem nadzieję, że pamięć Hasana będzie zaćmiona wskutek alkoholu albo środków odurzających.

Nadzieja rozwiała się, gdy tylko weszliśmy do biblioteki. Hasan siedział prosto i popijał lemoniadę.

Mimo że miał osiemdziesiąt — dziewięćdziesiąt, czy jeszcze więcej lat, a wyglądał na czterdziestkę, zachowywał się jak trzydziestolatek. Kuracja Sprunga — Samsera trafiła na bardzo podatny grunt. Nieczęsto to się zdarza. Właściwie prawie nigdy. Kuracja taka powoduje u niektórych ludzi przyspieszony wstrząs anafilaktyczny i nawet dosercowy zastrzyk adrenaliny nie jest w stanie ich z tego wyciągnąć; u innych, właściwie u większości, proces starzenia zatrzymuje się w wieku pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat. Ale w rzadkich przypadkach — mniej więcej jednym na sto tysięcy — ludzie stosujący regularnie kurację S-S młodnieją.

Zdziwiło mnie, że na wielkiej loterii losu udało się to akurat temu człowiekowi, i to z takim imponującym efektem.

Minęło ponad pół wieku od Sprawy Madagaskarskiej, kiedy to Radpol zatrudnił Hasana do pomocy przy dokonaniu zemsty na Talerańczykach. Był opłacany przez (niech mu ziemia lekką będzie) wielkiego K. z Aten, który wysłał go, żeby się rozprawił z Biurem Handlu Nieruchomościami Rządu Ziemi. To zadanie też wykonał. I to dobrze. Jednym małym ładunkiem termonuklearnym. Buch! Niezwłocznie naprawiono zniszczenia. Zwany przez Niewielu Hasanem Skrytobójcą, wielki Arab to ostatni najemnik na Ziemi. A także, oprócz Phila (który nie zawsze dzierżył miecz bez klingi i rękojeści), Hasan był jednym z Bardzo Niewielu, którzy pamiętali starego Karaghiosa.

Tak wiec, unosząc brodę i wystawiając zeszpecony policzek, usiłowałem pierwszym spojrzeniem zaćmić mu pamięć. Albo zadziałały odwieczne i tajemnicze moce, w co wątpiłem, albo był bardziej odurzony niż myślałem, co było możliwe, albo nie pamiętał mojej twarzy, co mogło być możliwe, choć było mało prawdopodobne — albo postępował zgodnie z zawodową etyką lub prymitywną lisią chytrością. (Nieobce mu było — w różnym stopniu — jedno i drugie, ale przeważała lisia chytrość.) W każdym razie, kiedy nas przedstawiono, nie dał po sobie nic poznać.

— Moja ochrona osobista, Hasan — przedstawił go Dos Santos, błyskając promiennym uśmiechem, kiedy potrząsnąłem ręką, która, że tak powiem, kiedyś wstrząsnęła światem.

Nadal była to bardzo silna ręka.

— Conrad Nomikos — powiedział Hasan mrużąc oczy, jakby odczytywał moje nazwisko z pergaminu.

Znałem wszystkich innych obecnych w pokoju, wiec pospieszyłem do krzesła znajdującego się najdalej od Hasana i prawie przez cały czas trzymałem swojego drugiego drinka na wysokości twarzy, tak dla bezpieczeństwa.

Niedaleko ode mnie stała Dianę w Rudej Peruce.

— Dzień dobry, panie Nomikos — przywitała się ze mną.

Kiwnąłem drinkiem.

— Dobry wieczór, Dianę.

Wysoka i szczupła, ubrana prawie w całości na biało, stała obok Dos Santosa przypominając świece. Wiem, że nosi perukę, bo już kiedyś widziałem, jak przesunęła się jej do góry, ukazując część szpetnej a zarazem interesującej blizny, którą Dianę zwykle ukrywała pod nisko opadającą grzywką. Często myślałem o tej bliźnie, zwłaszcza kiedy leżałem bezczynnie i wypatrywałem gwiazdozbiorów przez chmury lub kiedy odkopywałem zniszczone posągi. Dianę ma fioletowe usta, chyba tatuowane — nigdy nie widziałem, żeby wykwitł na nich uśmiech. Jej mięśnie szczękowe są przez cały czas napięte, bo zęby ma zawsze zaciśnięte. Ponieważ często marszczy czoło, między jej oczami zarysowała się jakby odwrócona litera „v”. Podbródek ma mały, chodzi z wysoko podniesioną głową — może to na znak buntu? Przy mówieniu prawie nie otwiera ust cedząc słowa przez zęby. Naprawdę nie potrafiłbym odgadnąć, ile ma lat. Wiem tylko, że ponad trzydzieści.

Ona i Don tworzą ciekawą parę. Don ma ciemną karnację, jest gadatliwy, ciągle pali i nie potrafi usiedzieć na miejscu dłużej niż dwie minuty. Dianę jest wyższa od niego o ponad dziesięć centymetrów i bardzo opanowana. Nadal nie wiem o niej wszystkiego. Przypuszczam, że nigdy się nie dowiem.

Podeszła do mnie i stanęła obok mojego krzesła, podczas gdy Lorel przedstawiał Corta Dos Santosowi.

— Pan — odezwała się.

— Ja — powiedziałem.

— …poprowadzi wycieczkę.

— Wszyscy o tym wiedzą oprócz mnie — stwierdziłem. — Pewnie nie możesz mi udzielić informacji na ten temat?

— Nie ma żadnych informacji, nie ma żadnego tematu — odpaliła.

, — Mówisz jak Phil.

— Nie miałam takiego zamiaru.

— A jednak. Wiec dlaczego?

— Co dlaczego?

— Dlaczego ty? Don? Tutaj? Dziś wieczorem?

Przycisnęła mocno język do górnej wargi, jakby chcąc wycisnąć sok z winogrona albo powstrzymać słowa. Następnie spojrzała na Dona, ale on był za daleko, żeby słyszeć naszą rozmowę, a poza tym patrzył w innym kierunku. Był zajęty nalewaniem Myshtigowi prawdziwej coli z dzbanka wyjętego z mechanicznego barku. Yeganie twierdzili, że receptura na coca-colę była archeologicznym odkryciem stulecia. Zaginała podczas Trzech Dni i odzyskano ją mniej więcej dziesięć lat temu. Na rynku było wiele sztucznych coli, ale żadna z nich nie wywierała na vegański metabolizm takiego skutku jak prawdziwa. Jeden z ich współczesnych historyków nazwał ją „Drugim wkładem Ziemi w kulturę galaktyczną”. Pierwszym był oczywiście bardzo delikatny nowy problem społeczny, na który znużeni filozofowie vegańscy czekali od wielu pokoleń.

Dianę znów spojrzała na mnie.

— Jeszcze nie wiem — odparła. — Proszę zapytać Dona.

— Zapytam.

I tak zrobiłem, ale dopiero później. Nie byłem zawiedziony, jako że niczego się nie spodziewałem.

Ale teraz, kiedy siedziałem, starając się podsłuchać rozmowę, doznałem nagle widzenia, które mój psychoanalityk zaklasyfikował kiedyś jako pseudotelepatyczne spełnienie pragnień. Wygląda to mniej więcej tak:

Chcę się dowiedzieć, co się gdzieś dzieje. Mam prawie dość informacji, żeby odgadnąć. A więc odgaduję. Tylko, że działa to tak, jakbym widział i słyszał oczami i uszami jednej z zaangażowanych osób. Sądzę jednak, że nie jest to prawdziwa telepatia — choć taka się właśnie wydaje — bo czasami zdarzają się pomyłki.

Psychoanalityk potrafił mi powiedzieć wszystko na ten temat z wyjątkiem udzielenia odpowiedzi dlaczego. W ten sposób stałem na środku pokoju, patrzyłem na Myshtiga, byłem Dos Santosem, mówiłem:

— …również pojadę, żeby zapewnić panu ochronę. Nie w charakterze sekretarza Radpolu, ale jako prywatny obywatel.

— Nie prosiłem o pańską ochronę — powiedział Veganin. — Tym niemniej dziękuję. Przyjmuję pańską ofertę przechytrzenia śmierci z rąk pańskich towarzyszy.

I dodał z uśmiechem:

— Gdyby próbowali mnie zabić podczas podróży. Wątpię, czy spróbują, ale byłbym głupcem, odrzucając ochronę Dos Santosa.

— Mądrze pan postępuje — przyznałem, wykonując nieznaczny ukłon.

— Oczywiście — potwierdził Cort. — A teraz proszę mi powiedzieć — skinął w kierunku Ellen, która właśnie skończyła się kłócić o coś z George'em i odchodziła od niego — kto to jest?

— Ellen Emmet, żona George'a Emmeta, dyrektora Departamentu Ochrony Przyrody.

— Ile kosztuje?

— Nic mi nie wiadomo, żeby ostatnio podawała cenę.

— A jaką cenę podawała dawniej?

— Nigdy nie podawała żadnej.

— Wszystko na Ziemi ma cenę.

— W takim razie sądzę, że musi się pan sam dowiedzieć.

— Tak zrobię.

Ziemianki zawsze jakoś pociągały Vegan. Jeden powiedział mi kiedyś, że czuje się przy nich jak zoofil. To ciekawe, bo pewna dziewczyna do towarzystwa w kurorcie Cote d'Or szepnęła mi kiedyś, chichocząc, że czuje się przy nich jak „une zoophiliste”. Przypuszczam, że te strumienie powietrza z yegańskich płuc muszą łaskotać i pobudzać piersi kobiece.

— A propos — zapytałem. — Czy przestał już pan bić swoją żonę?

— Którą?

Widzenie dobiegło końca i znów siedziałem na swoim krześle.

— …Co ty na to, kolego? — usłyszałem głos George'a Emmeta.

Spojrzałem na niego. Pojawił się nagle i usiadł na szerokiej poręczy mojego krzesła.

— Czy mógłbyś powtórzyć? Właśnie uciąłem sobie małą drzemkę.

— Powiedziałem, że znaleźliśmy sposób na wytępienie nietoperza pająkowatego. Co ty na to, kolego?

— Rymuje się — zauważyłem. — Wyjaw mi ten sposób na wytępienie nietoperza pająkowatego.

Ale George roześmiał się. To jeden z tych facetów, którzy wybuchają śmiechem w nieoczekiwanych momentach. Chodzi ze skwaszoną miną przez wiele dni, a w pewnym momencie jakiś drobiazg powoduje, że zaczyna nagle chichotać. Przypomina to przyduszony śmiech niemowlęcia, a jego różowa, nalana twarz i rzadkie włosy potęgują to wrażenie. Musiałem poczekać aż się uspokoi. Ellen znajdowała się w pewnej odległości od nas i wymyślała Lorelowi, a Dianę wróciła do odczytywania tytułów książek na regałach.

Wreszcie George wysapał poufnym tonem:

— Stworzyłem nowy gatunek slishi.

— To wspaniale! — zachwyciłem się, po czym zapytałem spokojnie: — Co to są slishi?

— Slish to bakabijski pasożyt — wyjaśnił — przypominający dużego kleszcza. Moje mają mniej więcej jeden centymetr długości — podkreślił z dumą — wgryzają się głęboko w ciało i wydalają bardzo trującą substancję.

— Śmiertelną?

— Moje tak.

— Mógłbyś mi jednego pożyczyć? — zapytałem.

— Po co?

— Chcę go podrzucić pewnej osobie na plecy. Właściwie daj mi kilkadziesiąt egzemplarzy. Mam wielu przyjaciół.

— Moje slishi nie szkodzą ludziom, tylko nietoperzom pająkowatym. Nie tolerują ludzkiego ciała. Działa na nich jak trucizna. („Moje slishi” powiedział bardzo zaborczym tonem.) Metabolizm ich żywiciela musi być oparty na miedzi, a nie na żelazie — wyjaśnił — i nietoperze pająkowate mieszczą się w tej kategorii. Dlatego chcę jechać z tobą na tę wycieczkę.

— Chcesz, żebym znalazł nietoperza pająkowatego i przytrzymał go, podczas gdy ty rzucisz na niego slishi? Czy właśnie to chcesz powiedzieć?

— No cóż, chciałbym zatrzymać kilka nietoperzy dla siebie, bo wszystkie, które miałem, zużyłem w zeszłym miesiącu, ale już teraz jestem pewien, że slishi spełnią swoje zadanie. Chcę jechać, żeby wywołać zarazę.

— Jaką zarazę?

— Wśród nietoperzy. W ziemskich warunkach, jeżeli zapewni im się odpowiedniego żywiciela, slishi rozmnażają się w dość szybkim tempie i gdybyśmy wprowadzili je we właściwej porze roku, wywołałyby u nietoperzy bardzo zakaźną chorobę. Myślę tu o późnej porze godów południowo-zachodniego nietoperza pająkowatego. Ta pora zacznie się za sześć do ośmiu tygodni na terytorium Kalifornii, w Starym Miejscu — choć już nie napromieniowanym — zwanym Capistrano. O ile mi wiadomo, twoja wycieczka znajdzie się w tamtej okolicy mniej więcej w tym czasie. Kiedy nietoperze wrócą do Capistrano, chcę na nie czekać ze slishi. A poza tym przydałyby mi się wakacje.

— Aha. Czy już rozmawiałeś o tym z Lorelem?

— Tak, i on uważa, że to świetny pomysł. Właściwie chce się z nami tam spotkać i porobić zdjęcia. Może już nie będzie zbyt wielu okazji, żeby pooglądać te stwory — zobaczyć, jak podczas przelatywania przesłaniają niebo, jak gnieżdżą się w ruinach, jak pożerają dziki, jak pozostawiają swoje zielone odchody na ulicach — wiesz, to piękny widok.

— No tak, coś w rodzaju maskarady połączonej z figlami w przeddzień Wszystkich Świętych. Co się stanie z tymi wszystkimi dzikami, jeśli wybijemy nietoperze pająkowate?

— Będzie ich więcej. Ale przypuszczam, że pumy nie dopuszczą, aby rozpleniły się tak jak króliki w Australii. W każdym razie chyba wolisz dziki od nietoperzy pająkowatych, co?

— Nie darzę szczególną sympatią ani jednych, ani drugich, ale kiedy już o tym myślę, to chyba wolę dziki. W porządku, oczywiście, możesz z nami jechać.

— Dziękuje. Byłem pewny, że pomożesz.

— Nie ma o czym mówić.

W tym momencie Lorel poprosił swoim gardłowym głosem o uwagę. Stał obok wielkiego biurka na środku pokoju, przed którym powoli opuszczał się szeroki ekran. Był to gruby transparer wielowymiarowy, więc nikt nie musiał zmieniać miejsca, żeby lepiej widzieć. Sands przycisnął guzik z boku biurka i światła nieco przygasły.

— Za chwilę wyświetlę kilka map — powiedział — jeżeli uda mi się uruchomić to synchro-urządzenie… No właśnie. Gotowe.

Na ekranie pojawiła się górna część Afryki i większość krajów śródziemnomorskich. Były oznaczone kolorami pastelowymi.

— Czy tę chciał pan obejrzeć jako pierwszą? — zwrócił się do Myshtiga.

— Chcę — poprawił wielki Yeganin, przerywając przytłumioną rozmowę z Ellen, którą osaczył pod popiersiem Woltera w kąciku Historii Francji.

Światła przygasły jeszcze bardziej i Myshtigo podszedł do biurka. Spojrzał na mapę, a potem rozejrzał się po pokoju.

— Chcę odwiedzić pewne kluczowe miejsca, które z takiego czy innego względu odgrywają ważną rolę w historii waszego świata — wyjaśnił. — Chciałbym zacząć od Egiptu, Grecji i Rzymu. Następnie chciałbym przemknąć przez Madryt, Paryż i Londyn. — Gdy wymieniał poszczególne nazwy, Lorel zmieniał mapy, jednak zbyt wolno, by dotrzymać mu tempa. — Potem chcę zawrócić i pojechać do Berlina, zahaczyć o Brukselę, odwiedzić Sankt Petersburg i Moskwę, cofnąć się i przekroczyć Atlantyk, zatrzymując się w Bostonie, Nowym Jorku, dystrykcie Kolumbia i Chicago — Lorel był już spocony — po czym zjechać do Jukatanu i skoczyć z powrotem do Kalifornii.

— W takiej kolejności? — zapytałem.

— Mniej więcej — odparł.

— Co się panu nie podoba w Indiach i Środkowym Wschodzie — albo na Dalekim Wschodzie, jeżeli już o to chodzi? — zapytał ktoś. Rozpoznałem głos Phila, który wszedł po przygaszeniu świateł.

— Nic — odpowiedział Myshtigo. — Są to tereny, na których królują błoto, piach oraz promieniowanie, i które nie mają absolutnie nic wspólnego z tym, czego szukam.

— A czego pan szuka?

— Materiału na opowieść.

— Jaką?

— Przyślę panu egzemplarz z autografem.

— Dzięki.

— Nie ma za co.

— Kiedy chce pan wyruszyć? — zapytałem.

— Pojutrze — odparł.

— W porządku.

— Kazałem sporządzić dla pana szczegółowe mapy konkretnych miejsc. Lorel powiedział mi, że dziś po południu dostarczono je do pańskiego biura.

— W porządku. Ale jest coś, czego może pan nie być w pełni świadomy. Jest to związane z tym, że wszystkie dotąd wymienione przez pana miejsca są położone na kontynencie. Teraz jesteśmy kulturą wyspiarską, i to nie bez powodu. Podczas Trzech Dni kontynent został nieźle nafaszerowany i prawie wszystkie z tych miejsc, które pan wymienił, są nadal w pewnym stopniu napromieniowane. Nie jest to jednak jedyny powód, dla którego są one uważane za niebezpieczne…

— Znam waszą historię i wiem o środkach ostrożności przeciw promieniowaniu — przerwał. — A także wiem o zmutowanych formach życia na Starych Miejscach. Jestem przejęty, ale nie zmartwiony.

Wzruszyłem ramionami.

— Dla mnie wszystko jasne…

— To dobrze. — Pociągnął kolejny łyk coli. — Zapal światło, Lorel.

— Dobrze, Srin.

W bibliotece znów zrobiło się jasno. Kiedy ekran został wessany do góry za plecami Myshtiga, Yeganin zapytał mnie:

— Czy to prawda, że zna pan kilku mambos i hounganów tutaj, w Port?

— Tak — odparłem. — Dlaczego pan pyta? Podszedł do mojego krzesła.

— Rozumiem — powiedział — że czary, czyli voudoun, nie zmieniły się zbytnio w ciągu wieków.

— Być może — przyznałem. — Nie było mnie tu, kiedy zaczęto je praktykować, więc nie wiem na pewno.

— Rozumiem, że zajmującym się nimi nie podoba się obecność osób z zewnątrz…

— To też się zgadza. Ale odstawią przed panem niezłe przedstawienie, jeśli wybierze pan odpowiedni hounfor i wpadnie do nich z kilkoma prezentami.

— Ale ja bardzo chciałbym zobaczyć prawdziwą ceremonię. Gdybym wziął w niej udział z kimś, kto nie jest obcy uczestnikom, być może wtedy mógłbym być świadkiem autentycznego obrzędu.

— A dlaczego miałoby panu na tym zależeć? Z powodu niezdrowej ciekawości, jak wyglądają prymitywne obyczaje?

— Nie. Studiuję religioznawstwo porównawcze.

Przyjrzałem się jego twarzy, ale nie mogłem z niej nic wyczytać.

Hounfor nie znajdował się aż tak daleko, ale już dawno nie byłem u Mamy Julie i Papy Joe'go oraz u innych i nie wiedziałem, jak zareagują na to, że przyprowadzam Yeganina. Oczywiście nigdy nie mieli nic przeciwko temu, że sprowadzam obcych ludzi.

— No cóż… — zacząłem.

— Chcę tylko popatrzeć — powiedział. — Stanę sobie na uboczu. Nawet nie zauważą mojej obecności.

Coś jeszcze bąknąłem i w końcu ustąpiłem. Dość dobrze znałem Mamę Julie i nie widziałem w tym całym pomyśle nic złego, obojętne co by się stało.

Powiedziałem więc:

— W porządku, zaprowadzę pana. Dziś wieczorem, jeśli pan chce.

Podziękował i poszedł po następną colę. George, który przez cały czas siedział na poręczy mojego krzesła, pochylił się i szepnął, że sekcja zwłok Yeganina byłaby interesującym doświadczeniem. Przyznałem mu rację.

Po powrocie Myshtigo Dos Santos stanął przy jego boku.

— Chce pan zabrać pana Myshtigo na pogański obrządek? — zapytał mnie, a jego nozdrza rozszerzyły się i drżały.

— To prawda — odparłem.

— Nie bez obstawy. Obróciłem dłonie do góry.

— Potrafię poradzić sobie w każdej sytuacji, która może zaistnieć.

— Hasan i ja pójdziemy z wami. Właśnie miałem zaprotestować, kiedy Ellen wśliznęła się między nich.

— Ja też chcę iść — oświadczyła. — Nigdy nie widziałam takiego obrządku.

Wzruszyłem ramionami. Jeżeli pójdzie Dos Santos, to Dianę też, i będziemy pokaźną gromadką. Tak wiec obecność jeszcze jednej osoby nie będzie miała znaczenia, nie powinna mieć znaczenia. Sprawa skomplikowała się, nim na dobre zaczęła.

— Czemu nie? — stwierdziłem.


Hounfor znajdował się w części portowej, być może dlatego, że był poświęcony Ague Woyowi, bogowi morza. Bardziej prawdopodobnym powodem było jednak to, że ziomkowie Mamy Julie od samego początku zamieszkiwali część portową. Ague Woyo nie jest zazdrosnym bogiem, wiec na ścianach tego hounforu widnieją błyszczące wizerunki upamiętniające wiele innych bóstw. W głębi kraju napotkać można bardziej wymyślne hounfory, ale są one nieco komercjalne.

Wielka łódź ogniowa Ague przedstawiona została w kolorach niebieskim, pomarańczowym, zielonym, żółtym oraz czarnym, i wyglądała na niezdatną do podróży morskiej. Prawie całą ścianę po przeciwnej stronie zajmowała poskręcana na całej długości postać Damballi Wedo w kolorze purpurowym. Po prawej stronie, z dala od drzwi, przez które weszliśmy — jedynych drzwi do pomieszczenia — Papa Joe uderzał rytmicznie w kilka wielkich bębnów rada. Rozmaici święci religii chrześcijańskiej — zastygli na skrajnie surrealistycznych portretach namalowanych amfoterycznymi farbami tytańskimi — patrzyli z nieodgadnionym wyrazem twarzy na jaskrawe serca, fallusy, cmentarne krzyże, flagi, maczety i skrzyżowane miecze, które zajmowały prawie całą przestrzeń otaczających ich ścian, i nie można było odgadnąć, czy świeci aprobują to, co widzą, czy nie: spoglądali spomiędzy tanich ram swoich obrazów, jak gdyby te ramy były oknami wychodzącymi na obcy świat.

Na małym ołtarzu stały liczne butelki z napojami alkoholowymi, tykwy, święte naczynia dla ducha loa, amulety, fajki, flagi, wielowymiarowe zdjęcia nieznanych osób i, miedzy innymi, paczka papierosów dla Papera Legby.

Kiedy zostaliśmy wprowadzeni przez młodego hounsi o imieniu Luis, właśnie trwało nabożeństwo. Pomieszczenie miało mniej więcej osiem metrów długości i pięć szerokości, wysoki strop i gliniane podłoże. Tancerze stąpali wolnym, majestatycznym krokiem wokół stojącego na środku pala. Mieli ciemną karnację i ich ciała błyszczały w przyćmionym świetle przestarzałych lamp naftowych. Po naszym wejściu w pokoju zrobiło się tłoczno.

Mama Julie chwyciła mnie za rękę, uśmiechnęła się i zaprowadziła w pobliże ołtarza.

— Erzulie była łaskawa — powiedziała. Skinąłem głową.

— Ona cię lubi, Nomiko. Długo żyjesz, dużo podróżujesz i wracasz.

— Zawsze — dodałem.

— A ci ludzie…?

Z błyskiem w swoich ciemnych oczach wskazała na moich towarzyszy.

— To przyjaciele. Nie będą przeszkadzać… Kiedy to mówiłem, wybuchnęła śmiechem. Ja też.

— Jeśli pozwolisz nam zostać, dopilnuję, żeby wam nie zawadzali. Staniemy w cieniu po bokach pokoju. Jeśli każesz mi zabrać ich, podporządkuję się. Widzę, że już dość długo tańczycie, opróżniliście wiele butelek…

— Pozostańcie — powiedziała. — Przyjdź kiedyś porozmawiać ze mną za dnia.

— Przyjdę.

Odeszła, a tancerze zrobili dla niej miejsce w swoim kręgu. Była dość dużą kobietą, głos miała jednak słaby. Krocząc w rytm monotonnych grzmiących uderzeń Papy Joe'go w bębny, poruszała się jak olbrzymia lalka gumowa, nie pozbawiona jednak wdzięku. Po jakimś czasie odgłos bębnów wypełnił wszystko: moją głowę, ziemię, powietrze — być może takie wrażenie wywierało na wpół strawionym Jonaszu bicie serca wieloryba. Obserwowałem tancerzy. I obserwowałem tych, którzy ich obserwowali.

Wypiłem pół kwarty rumu, żeby nadrobić zaległości, ale nie byłem w stanie ich dogonić. Myshtigo pociągał colę z butelki, którą przyniósł ze sobą. Nikt nie zauważył, że jest niebieski, ale z drugiej strony przyszliśmy dość późno i obrządek szybko zmierzał do finału.

Ruda Peruka stała w kącie i sprawiała wrażenie wyniosłej oraz przestraszonej. W ręku miała butelkę. Myshtigo stał z Ellen, którą przez cały czas trzymał blisko siebie. Dos Santos zajął miejsce przy drzwiach i obserwował wszystkich — nawet mnie. Hasan,. który przykucnął przy ścianie po prawej stronie, palił fajkę o długim cybuchu i małej główce. Wydawał się spokojny.

Mama Julie — to chyba ona — zaczęła śpiewać. Inne głosy podchwyciły ton:

„Papa Lega ouvri baye!

Papa Lega,

Attibon Lega, ouvri baye pou pou passe!

Papa Legba…”

Ciągnęło się to bez końca. Zaczęła ogarniać mnie senność. Napiłem się rumu, poczułem jeszcze większe pragnienie i znów się napiłem.

Nie jestem pewien, jak długo tam byliśmy, kiedy to się wydarzyło. Tancerze całowali pal, śpiewali, grzechotali tykwami i wylewali wody lecznicze, a niektórzy hounsi zachowywali się jak opętani i pletli coś bez związku. Deseń z mąki na podłodze zupełnie się rozmazał, w powietrzu unosiło się mnóstwo dymu, a ja opierałem się o ścianę i chyba przez kilka minut miałem zamknięte oczy.

Odgłos dobiegł z niespodziewanej strony.

Wrzask Hasana.

Był to przeciągły, jękliwy krzyk, który spowodował, że oderwałem się od ściany, następnie w oszołomieniu straciłem równowagę, po czym z powrotem uderzyłem plecami w mur.

Papa Joe bębnił dalej, nie gubiąc ani jednego uderzenia. Jednak niektórzy tancerze stanęli w miejscu i patrzyli.


Hasan wstał. Obnażył zęby, oczy mu się zwęziły, a pod błyszczącą warstewką potu jego twarz skrzywiła się z wysiłku.

Jego broda przypominała płonący grot włóczni.

Jego peleryna, która zahaczyła się o jakieś dekoracje ścienne, wyglądała jak czarne skrzydła.

Spowolnionymi ruchami dusił jakiegoś nie istniejącego człowieka.

Z jego gardła wydobywały się zwierzęce odgłosy.

Nadal dusił wyimaginowaną postać.

W końcu zachichotał i gwałtownie rozwarł ręce.

Prawie natychmiast doskoczył do niego Dos Santos, próbując go uspokoić, ale każdy z nich znajdował się w innym świecie.

Jeden z tancerzy zaczął jęczeć. Przyłączył się do niego następny, a potem pozostali.

Mama Julie odłączyła się od kręgu tańczących i podeszła do mnie — akurat w chwili, kiedy Hasan zaczął wszystko od nowa, tym razem z bardziej wymyślną gestykulacji.

Bęben nadal wybijał miarowy rytm ziemskiego tańca.

Papa Joe nawet nie podniósł wzroku.

— To zły znak — stwierdziła Mama Julie. — Co wiesz o tym człowieku?

— Dużo — odparłem, zmuszając się siłą woli do wytrzeźwienia.

— Angelsou — powiedziała.

— Co takiego?

— Angelsou — powtórzyła. — To mroczny bóg, którego należy się bać. Twój przyjaciel jest opętany przez Angelsou.

— Wyjaśnij to, proszę.

— Rzadko przychodzi do naszego hounforu. Nie jest tu mile widziany. Opętani przez niego ludzie stają się mordercami.

— Przypuszczam, że Hasan wypróbowywał nową mieszankę do fajki: zmutowane ziele krostawca czy coś podobnego.

— Angelsou — powiedziała jeszcze raz. — Twój przyjaciel stanie się zabójcą, bo Angelsou jest bogiem śmierci i przychodzi tylko do tych, którzy do niego należą.

— Mamo Julie — wyjaśniłem — Hasan jest zabójcą. Gdybyś miała tyle gum, ilu on zabił ludzi, i spróbowała je wszystkie żuć na raz, wyglądałabyś jak chomik z wypchanymi torbami policzkowymi. To zawodowy zabójca działający zwykle w granicach prawa. Ponieważ na Kontynencie obowiązuje Kodeks Duello, tam realizuje większość zleceń. Krążą pogłoski, że czasami dokonuje nielegalnych zabójstw, ale nigdy tego mu nie dowiedziono.

— Więc powiedz mi — zakończyłem — czy Angelsou jest bogiem zabójców, czy bogiem morderców? Chyba powinna być jakaś różnica miedzy nimi, prawda?

— Nie dla Angelsou — odparła.

W tym momencie Dos Santos, próbując przerwać widowisko, chwycił Hasana za nadgarstki. Usiłował rozewrzeć jego ręce, ale było to mniej więcej takie łatwe, jak rozginanie krat klatki.

Przeszedłem na drugą stronę pokoju, parę innych osób zrobiło to samo. Okazało się to trafnym posunięciem, bo Hasan w końcu zauważył, że ktoś przed nim stoi, i opuścił ręce, uwalniając je. Następnie wyjął spod peleryny sztylet o długim ostrzu.

To, czy faktycznie użyłby broni przeciw Donowi czy komuś innemu, pozostaje kwestią nie rozstrzygniętą, bo w tej chwili Myshtigo zatkał kciukiem swoją butelkę i uderzył nią Hasana za uchem. Hasan runął do przodu. Don złapał go, ja wyłuskałem nóż spomiędzy jego palców, a Myshtigo dokończył swoją colę.

— Interesujący obrządek — zauważył Yeganin. — Nigdy bym nie podejrzewał tego wielkoluda o taką żarliwość religijną.

— To świadczy, że nie można być nigdy zbyt pewnym?

— Tak. — Wskazał na gapiów. — To panteiści, prawda?

Potrząsnąłem głową.

— Prymitywni animiści. Co za różnica?

— No cóż, ta butelka po coli, którą pan przed chwilą opróżnił, znajdzie się na ołtarzu, czyli pe, jak go nazywają, jako naczynie dla Angelsou, ponieważ nawiązała bliski mistyczny kontakt z tym bogiem. Tak by to widział animista.

Z kolei panteista mógłby się po prostu trochę zdenerwować, że ktoś bez zaproszenia przychodzi na jego ceremonie i robi takie zamieszanie, jakie my przed chwilą wywołaliśmy. Panteista mógłby się posunąć do poświecenia intruzów bogu morza, Ague Woyowi, waląc każdego w głowę w podobny rytualny sposób i strącając z krawędzi doku. Dlatego teraz będę musiał wyjaśnić Mamie Julie, że ci wszyscy ludzie, którzy tu stoją i groźnie na nas patrzą, są animistami. Przepraszam na chwilę.

W rzeczywistości sprawa nie wyglądała aż tak źle, ale chciałem trochę nastraszyć Yeganina. Chyba to mi się udało.

Po przeprosinach i życzeniu dobrej nocy wziąłem Hasana na plecy. Był nieprzytomny, a tylko ja miałem dość siły, by go udźwignąć. Oprócz nas na ulicy nie było nikogo, a wielka łódź ogniowa Ague Woya gdzieś hen daleko przecinała fale tuż pod wschodnim skrajem świata i spryskiwała niebo wszystkimi jego ulubionymi barwami.

— Może miał pan rację — odezwał się Dos Santos idący obok mnie. — Może nie powinniśmy byli tam przychodzić.

Nie pokwapiłem się, żeby mu odpowiedzieć, ale Ellen, która szła na przodzie obok Myshtiga, zatrzymała się, odwróciła i powiedziała:

— Bzdura. Gdybyście nie przyszli, przegapilibyśmy wspaniały monodram Araba.

Znalazłem się w zasięgu jej rąk, które wyrzuciła do przodu, oplatając moje gardło. Nie zacisnęła ich, tylko wykrzywiła okropnie twarz i zaimprowizowała:

— Brr! Mmm! Oh! Jestem opętana przez Angelsou i teraz dostaniesz za swoje. Wybuchneła śmiechem.

— Puść mnie, bo rzucę na ciebie tego Araba — powiedziałem, porównując pomarańczowobrązowy odcień jej włosów z pomarańczoworóżową barwą nieba za jej plecami, i uśmiechnąłem się.

— A swoje waży — dodałem.

Wtedy to, tuż zanim mnie puściła, zacisnęła palce — trochę za mocno, jeżeli miało io być dla żartu — a następnie wróciła do ramienia Myshtigo i poszliśmy dalej. Cóż, kobiety nigdy nie uderzają mnie w twarz, bo zawsze nadstawiam najpierw mój pokiereszowany policzek, a one boją się zakazić grzybem, wiec przypuszczam, że jedyną alternatywą dla nich jest krótkie duszenie.

— To było strasznie interesujące — stwierdziła Ruda Peruka. — Czułam się nieswojo. Jak gdyby coś we mnie tańczyło razem z nimi. To było dziwne uczucie. Prawdę mówiąc, nie lubię tańca; żadnego.

— Z jakim akcentem mówisz? — przerwałem jej. — Cały czas próbuję go rozpoznać.

— Nie mam pojęcia — odparła. — Mam irlandz-ko-francuski rodowód. Do dziewiętnastego roku życia mieszkałam na Hebrydach, a także w Australii i Japonii…

W tym momencie Hasan jęknął i napiął mięśnie, a ja poczułem ostry ból w ramieniu.

Posadziłem go na ziemi i przeszukałem kieszenie. Znalazłem dwa noże do rzucania, jeden sztylet, bardzo poręczny nóż grawitacyjny, długi nóż o piłkowanym ostrzu schowanym w pochwie, żyłki do duszenia i metalowe pudełeczko zawierające rozmaite proszki, fiolki i ciecze, których nie chciało mi się zbyt dokładnie sprawdzać. Spodobał mi się nóż grawitacyjny — coricama, bardzo poręczny — więc go zatrzymałem.

Nazajutrz pod wieczór przydybałem starego Phila, zdecydowany wykorzystać go w charakterze wejściówki do apartamentu Dos Santosa w „Royalu”. Radpol nadal czci Phila jako swego rodzaju Toma Paine'a Propagatorów Powrotu, mimo że Phil odżegnał się od tego jakieś pół wieku temu, kiedy zaczął zajmować się literaturą mistyczną i zyskał powszechne poważanie. Podczas gdy jego Zew Ziemi prawdopodobnie jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek napisał, Phil również ułożył Statut Organizacji Propagatorów Powrotu. Statut ten pomógł wywołać zamieszanie, o które mi chodziło. Dzisiaj Phil może zaprzeczać, ile chce, ale był wtedy wichrzycielem i jestem pewien, że nadal skrzętnie odnotowuje sobie wszystkie uwielbiające spojrzenia i miłe słowa, jakimi wciąż jest z tej okazji obdarzany, co jakiś czas wydobywa je na światło dzienne, odkurza i cieszy się nimi.

Oprócz Phila miałem jeszcze jeden pretekst: chciałem zobaczyć, jak Hasan się czuje po godnym ubolewania uderzeniu, którym został ogłuszony w hounforze. W rzeczywistości szukałem okazji, żeby porozmawiać z Hasanem i dowiedzieć się ile szczegółów, jeżeli w ogóle, będzie skłonny mi wyjawić o swoim najnowszym zleceniu.

Tak wiec poszedłem z Philem pieszo. Z ogrodzonego terenu Biura do „Royalu” nie było daleko. Mniej więcej siedem minut spacerkiem.

— Czy skończyłeś już pisać moją elegie? — spytałem.

— Ciągle nad nią pracuję.

— Od dwudziestu lat tak mówisz. Chciałbym, żebyś się pospieszył, abym mógł ją przeczytać.

— Mógłbym ci pokazać kilka naprawdę świetnych… Lorela, George'a, napisałem nawet dla Dos Santosa. A i dla skromniejszych notabli mam w kartotece najrozmaitsze gotowe elegie — takie do wypełnienia. Twoja jest jednak problemem.

— Jak to?

— Muszę ją na bieżąco uaktualniać. Żyjesz sobie beztrosko, robisz różne rzeczy.

— Potępiasz to?

— Prawie wszyscy ludzie są na tyle przyzwoici, że prowadzą aktywny tryb życia przez pół wieku, a potem zaprzestają działalności. Z ich elegiami nie ma więc żadnego problemu. Mam ich pełne szuflady. Ale obawiam się, że twoja będzie ukończona na ostatnią chwilę, a zakończenie będzie zaskakujące. Nie lubię pracować w ten sposób. Wolę przemyśleć sprawę w ciągu wielu lat, ocenić życie danej osoby starannie i bez pośpiechu. Ludzie tacy jak ty, którzy wiodą niefrasobliwe życie, martwią mnie. Chyba próbujesz zmusić mnie, żebym napisał dla ciebie dzieło epi-czne, a robię się na to za stary. Czasami zasypiam nad kartką.

— Chyba jesteś niesprawiedliwy — stwierdziłem. — Inni ludzie czytają swoje elegie, a ja zadowoliłbym się nawet kilkoma dobrymi limerykami.

— No cóż, mam przeczucie, że twoja elegia będzie niedługo ukończona. Postaram się przysłać ci egzemplarz na czas.

— Tak? Skąd to przeczucie?

— Któż potrafi wyodrębnić źródło inspiracji?

— Opowiedz mi o tym.


— Doznałem olśnienia podczas rozmyślań. Właśnie układałem elegię dla Yeganina — to była oczywiście tylko wprawka — kiedy pomyślałem: „Wkrótce ukończę elegię Greka.”

Po chwili dodał:

— Spróbuj sobie stworzyć konceptualistyczny model samego siebie w dwóch postaciach: jedna większa od drugiej.

— To by się dało zrobić, gdybym stanął przed lustrem i przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Jedną nogę mam krótszą. Tak, więc widzisz, stwarzam sobie taki model konceptualistyczny. Co dalej?

— Nic. Nie masz odpowiedniego podejścia do tych spraw.

— To rodzima tradycja, spod której nigdy nie potrafiłem się wyłamać. No wiesz, węzeł gordyjski, koń trojański i tym podobne. Jesteśmy podstępni.

Przez następnych dziesięć kroków Phil zachowywał milczenie.

— A wiec pióra czy ołów?

— Słucham?

— To zagadka kallikanzarosa. Wybierz.

— Pióra?

— Błąd.

— Gdybym powiedział „ołów”…?

— Nie. Masz tylko jedną szansę. Prawidłową odpowiedź wybiera kallikanzaros według własnego uznania. A ty przegrywasz.

— To wygląda na dużą dowolność.

— Kallikanzarosi tacy właśnie są. To wyrafinowanie bardziej greckie niż orientalne. A zarazem mniej tajemnicze. Bo twoje życie często zależy od odpowiedzi, a kallikanzaros na ogół chce, żebyś przegrał.

— A to dlaczego?

— Zapytaj następnego kallikanzarosa, którego spotkasz; o ile będziesz miał szansę. To podłe charaktery. Dotarliśmy do właściwej alei i skręciliśmy w nią.

— Czemu tak nagle znów zacząłeś się przejmować Radpolem? — zapytał. — Już dużo wody upłynęło od twojego odejścia.

— Odszedłem we właściwym momencie, a przejmuje się tylko tym, czy znowu zaczyna działać — tak jak za dawnych czasów. Hasan kosztuje drogo, bo zawsze, że tak powiem, doręcza paczkę, a ja chce się dowiedzieć, co w niej jest.

— Martwisz się, że ci? wykryli?

— Nie, To mogłoby być niewygodne, ale wątpię, czy uniemożliwiłoby mi działanie.

Przed nami zamajaczył „Royal” i weszliśmy do hotelu. Skierowaliśmy się prosto do apartamentu Dos Santosa. Kiedy kroczyliśmy korytarzem wyłożonym wykładziną dywanową, Phil, w przypływie spostrzegawczości, zauważył:

— Znowu pomagam ci gdzieś dotrzeć.

— Nic dodać, nic ująć.

— W porządku. Stawiam jeden do dziesięciu, że niczego się nie dowiesz.

— Nie założę się z tobą o to. Prawdopodobnie masz rację.

Zapukałem do drzwi z ciemnego drewna.

— Cześć — powiedziałem, kiedy się otworzyły.

— Wejdźcie.

Dziesięć minut zabrało mi skierowanie rozmowy na godne ubolewania uderzenie Beduina, gdyż była tam Ruda Peruka i rozpraszała moją uwagę swoją obecnością oraz zachowaniem.

— Dzień dobry — przywitała się.

— Dobry wieczór — odparłem.

— Co nowego w Departamencie Sztuki?

— Nic.

— Zabytków?

— Nic.

— Archiwów?

— Nic.

— Cóż za interesującą ma pan pracę!

— Jest zupełnie przereklamowana i upiększona przez kilku romantyków z Biura Informacji. W rzeczywistości to my tylko lokalizujemy, odnawiamy i zabezpieczamy dokumenty oraz wytwory ludzkiej ręki, które ludzkość pozostawiła porozrzucane na Ziemi.

— To coś w rodzaju zbierania śmieci kulturowych? — Hmm, tak. Myślę, że to trafne określenie.

— No cóż, dlaczego?

— Co dlaczego?

— Dlaczego pan to robi?

— Ktoś musi, bo to śmieci kulturowe. Dlatego warto je zbierać. Znam moje śmiecie lepiej niż ktokolwiek inny na Ziemi.

— Jest pan oddany swej pracy, a przy tym skromny. To też plus.

— A także nie było zbyt wielu kandydatów, kiedy złożyłem podanie o tę pracę. I wiedziałem, gdzie wiele z tych śmieci jest schowanych.

Podała mi drinka, wypiła półtora łyka własnego i zapytała:

— Czy nadal tu są?

— Kto?

— Spółka Boscy”. Starzy bogowie. Tacy jak Angelsou. Myślałam, że wszyscy bogowie opuścili Ziemię.

— Nie, nie opuścili. To zaś, że większość z nich jest podobna do nas, nie oznacza, że postępują w ten sam sposób. Kiedy człowiek odszedł, nie zaproponował, że zabierze ich ze sobą, a bogowie też są dumni. Ale z drugiej strony być może i tak musieli zostać. To się nazywa „ananke”, przeznaczenie śmierci. Nikt nie jest od tego silniejszy.

— Podobnie jak w przypadku postępu?

— Tak. A propos, jak postęp zdrowia u Hasana? Kiedy widziałem go ostatnio, utknął w martwym punkcie.

— Już jest na nogach. To kawał chłopa. Ma twardą czaszkę. Nic mu się nie stało. — Gdzie jest?

— Na końcu korytarza, po lewej stronie. W Sali Gier.

— Chyba pójdę mu złożyć wyrazy współczucia. Można panią przeprosić?

— Proszę bardzo — powiedziała, potakując głową, i poszła posłuchać rozmowy Dos Santosa z Philem. Oczywiście Phil z radością powitał nową słuchaczkę.

Nie obejrzeli się, kiedy wychodziłem z apartamentu.

Sala Gier znajdowała się na drugim końcu długiego korytarza. Kiedy byłem już blisko, usłyszałem brzdęk, po którym nastała cisza, a potem kolejny brzdęk.

Otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka.

Był sam. Stał zwrócony piecami do mnie, ale usłyszał, jak drzwi się otwierają, i wykonał szybki obrót. Miał na sobie długi fioletowy szlafrok i w prawej ręce trzymał nóż. Z tyłu głowy miał przyklejony duży kawałek plastra.

— Dobry wieczór, Hasan.

Przy jego boku leżała taca z nożami, a na przeciwnej ścianie ustawił tarczę. W tarczy tkwiły dwa ostrza — jedno w samym środku, drugie w odległości około piętnastu centymetrów od punktu centralnego, na dziewiątej godzinie.

— Dobry wieczór — powiedział powoli. A potem, po namyśle dodał: — Jak się masz?

— Świetnie. Przyszedłem zapytać cię o to samo. Jak twoja głowa?

— Ból jest silny, ale minie. Zamknąłem za sobą drzwi.

— Zeszłej nocy miałeś chyba niezły sen na jawie.

— Tak. Pan Dos Santos powiedział mi, że walczyłem z duchami. Nic nie pamiętam.

— Z pewnością nie paliłeś czegoś, co gruby doktor Emmet nazwałby Cannabis sativa.

— To prawda, Karagee. Paliłem strige-fleur, który się napił ludzkiej krwi. Znalazłem go w pobliżu Starego Miejsca, Konstantynopola, i starannie wysuszyłem jego kwiecie. Pewna staruszka powiedziała mi, że dzięki niemu ujrzę przyszłość. Kłamała.

— A krew wampira wywołuje gwałtowne reakcje? To dopiero nowość. A propos, nazwałeś mnie przed chwilą Karagee. Wolałbym, żebyś tego nie robił. Nazywam się Nomikos, Conrad Nomikos.

— Tak, Karagee. Zdziwiłem się na twój widok. Myślałem, że zginąłeś już dawno temu, kiedy twoja łódź ogniowa rozprysła się w drzazgi w zatoce.

— Karagee rzeczywiście wtedy zginął. Nie wspomniałeś nikomu, że jestem do niego podobny, prawda?

— Nie wspomniałem. Nie mam zwyczaju strzępić niepotrzebnie języka.

— To dobre przyzwyczajenie.

Przeszedłem na drugą stronę pokoju, wybrałem nóż, zważyłem go w ręku i rzuciłem, trafiając mniej więcej dwadzieścia pięć centymetrów na prawo od środka.

— Czy od dawna pracujesz dla pana Dos Santosa? — spytałem go.

— Mniej więcej od miesiąca — odparł. Rzucił nożem. Trafił trzynaście centymetrów poniżej środka.

— Jesteś jego ochroną osobistą itd?

— Zgadza się. Ochraniam również niebieskiego.

— Don mówi, że obawia się zamachu na życie Myshtigo. Czy istnieje faktyczna groźba, czy są to tylko środki bezpieczeństwa?

— Może być i tak, i tak, Karagee. Nie mam pojęcia. Płaci mi jedynie za ochronę.

— Gdybym zapłacił ci więcej, to czy powiedziałbyś mi, kogo zlecono ci zabić?

— Zlecono mi tylko ochronę, ale nie powiedziałbym ci nawet gdyby było inaczej.

— Tak myślałem. Chodźmy po noże.

Przeszliśmy przez pokój i wyciągnęliśmy ostrza z tarczy.

— Posłuchaj, jeżeli to ja mam być ofiarą, a istnieje taka możliwość — zaproponowałem — to może załatwimy sprawę w tej chwili? Obaj trzymamy po dwa noże. Zwycięzca powie, że został zaatakowany i że działał w samoobronie. Nie ma świadków. Zeszłej nocy widziano nas obu pijanych i w wojowniczym nastroju.

— Nie, Karagee.

— Co nie? To nie ja mam być ofiarą? Czy nie chcesz tego załatwić w ten sposób?

— Mógłbym powiedzieć, że to nie ty masz być ofiarą. Ale nie wiedziałbyś, czy mówię prawdę, czy nie.

— Zgadza się.

— Mógłbym powiedzieć, że nie chcę tego załatwić w ten sposób.

— Czy to prawda?

— Tego nie mówię. Ale żeby cię usatysfakcjonować, powiem tak: Gdybym chciał cię zabić, nie próbowałbym tego dokonać z nożem w ręku, ani bym też nie boksował się z tobą czy wyzywał cię na zapasy.

— A to dlaczego?

— Ponieważ wiele lat temu, kiedy byłem młody, pracowałem w Kurorcie Kerch, obsługując stoliki zamożnych Yegan. Nie znałeś mnie wtedy. Dopiero co przyjechałem z Pamiru. Przybyłeś do Kerchu ze swoim przyjacielem poetą.

— Teraz sobie przypominam. Tak… W tamtym roku zmarli rodzice Phila — byli moimi dobrymi przyjaciółmi — i zamierzałem odwieźć Phila na uniwersytet. Ale był pewien Yeganin, który odebrał mu jego pierwszą kobietę i przywiózł ją do Kerchu. Tak, artysta kabaretowy. Już nie pamiętam, jak się nazywał.

— Thrilpai Ligo, bokser walczący stylem shajadpa. Wyglądał jak góra na skraju wielkiej równiny: wysoki, niewzruszony. Boksował otwartymi dłońmi owiniętymi vegańskimi taśmami — skórzanymi paskami nabitymi ostrymi ćwiekami.

— Tak, przypominam sobie…

— Nigdy przedtem nie boksowałeś stylem shajadpa, a jednak walczyłeś z nim o tamtą dziewczynę. Zebrał się duży tłum młodych Yeganek i Ziemianek. Ja stanąłem na stoliku, żeby lepiej widzieć. Po minucie byłeś cały zakrwawiony. Ligo dążył do tego, żeby krew zalała ci oczy, a ty ciągle potrząsałeś głową. Miałem wtedy piętnaście lat i zaledwie trzech zabitych na swoim koncie, i pomyślałem, że umrzesz, bo nawet nie drasnąłeś Yeganina. A potem twoja prawa ręka poleciała w jego kierunku jak rzucony młotek, tak szybko! Trafiłeś go w sam środek podwójnej kości, którą niebiescy mają w klatce piersiowej — a jest ona twardsza od naszego splotu słonecznego — i zmiażdżyłeś go jak jajko. Jestem pewien, że mnie nigdy by się to nie udało, i dlatego boję się twoich rąk i ramion. Później dowiedziałem się, że przetrąciłeś również nietoperza pająkowatego. Nie, Karagee, zabiłbym cię z dystansu.

— To było tak dawno temu… Nie myślałem, że jeszcze ktoś to pamięta.

— Wygrałeś dziewczynę.

— Tak. Nie pamiętam jej imienia.

— Ale nie zwróciłeś jej poecie. Zatrzymałeś ją dla siebie. Dlatego prawdopodobnie nienawidzi cię.

— Phil? Z powodu tamtej dziewczyny? Nawet nie pamiętam, jak wyglądała.

— Ale on nigdy nie zapomniał. Dlatego uważam, że cię nienawidzi. Potrafię wyczuć nienawiść, wyniuchać jej źródła. Zabrałeś mu jego pierwszą kobietę. Byłem tam.


— To był jej pomysł.

— I on się starzeje, a ty pozostajesz młody. To smutne, Karagee, kiedy przyjaciel ma powód, żeby nienawidzieć przyjaciela.

— Tak.

— F wcale nie odpowiadam na twoje pytania.

— To możliwe, że zlecono ci zamordowanie Yeganina.

— Możliwe.

— Dlaczego?

— Powiedziałem jedynie, że to możliwe, a nie, że tak rzeczywiście jest.

— A więc zadam ci jeszcze tylko jedno pytanie i dam spokój. Co dobrego by przyszło ze śmierci Yeganina? Jego książka mogłaby bardzo przyczynić się do poprawy stosunków miedzy ludźmi i Yeganami.

— Nie wiem, co dobrego lub złego by przyszło z jego śmierci, Karagee. Porzucajmy jeszcze nożami.

Przystałem na propozycję. Dobrze oceniłem odległość oraz ciężar noży i umieściłem oba w samym środku tarczy. Hasan wcisnął obok nich swoje dwa ostrza, przy czym drugie zazgrzytało z ostrym metalicznym dźwiękiem, ocierając się o jedno z moich.

— Coś ci powiem — odezwałem się, kiedy znów je wyciągnęliśmy z tarczy. — Jestem kierownikiem tej wycieczki i odpowiadam za bezpieczeństwo jej uczestników. Ja też będę ochraniał Yeganina.

— To bardzo dobrze, Karagee. On potrzebuje ochrony. Odłożyłem noże na tacę i ruszyłem do drzwi.

— Wyjeżdżamy jutro rano o dziewiątej. Na pierwszym polu na terenie Biura będzie czekał konwój ślizgowców.

— Tak. Dobranoc, Karagee.

— I mów do mnie Conrad.

Trzymał nóż przygotowany do rzutu do tarczy. Zamknąłem drzwi i ruszyłem korytarzem. Kiedy szedłem, usłyszałem kolejny brzdęk, który zabrzmiał znacznie bliżej niż za pierwszym razem. Odbił się wokół mnie echem, wypełniając cały korytarz.


* * *

Kiedy sześć wielkich ślizgowców przemykało nad wielką wodą w kierunku Egiptu, przeniosłem się myślą najpierw na wyspę Kos i do Cassandry, po czym z pewnym trudem wróciłem do rzeczywistości i pomyślałem o przyszłości: o krainie piasku, o Nilu, o zmutowanych krokodylach i o paru martwych faraonach, których spokój był wtedy zakłócony przez jedno z moich bieżących przedsięwzięć. („Śmierć szybkim lotem przybywa do tych, którzy bezczeszczą…” itd.) Potem pomyślałem o ludzkości: wegetującej w ciężkich warunkach na przystanku tytań-skim, pracującej w Biurze Ziemi, upokarzanej na Talerze i Bekabie, borykającej się z trudnymi warunkami na Marsie i wiodącej taki sobie tryb życia na Rylpahu, Divbahu i kilkudziesięciu innych światach w Konglomeracie Yegańskim. I wtedy pomyślałem o Yeganach.

Niebieskoskórzy osobnicy z zabawnymi nazwiskami i dołkami na twarzy, przypominającymi ślady po ospie, przyjęli nas, kiedy byliśmy zziębnięci, nakarmili nas, kiedy byliśmy głodni. Tak. Zrozumieli to, że nasze marsjańskie i tytańskie kolonie cierpiały zmuszone do niemal stuletniej nagłej samowystarczalności — po wypadkach zwanych Trzema Dniami — nim wynaleziono nadający się do zastosowania statek międzygwiezdny. Niczym kwiaciaki bawełniane (określenie Emmeta) po prostu szukaliśmy domu, ponieważ wyeksploatowaliśmy ten, który posiadaliśmy. Czy Yeganie sięgnęli po środek owadobójczy? Nie. Będąc mądrą, starszą rasą, pozwolili nam osiedlić się na ich światach, żyć i pracować w ich miastach lądowych i morskich. Bo nawet kultura tak rozwinięta jak vegańska potrzebuje siły roboczej od gatunku istot przystosowanych do pracy fizycznej. Dobrych służących domowych nie można zastąpić maszynami, tak samo nie da się zastąpić kontrolerów maszyn, dobrych ogrodników, rybaków ze słonych wód, robotników wykonujących niebezpieczne prace pod wodą i pod ziemią, oraz etnicznych artystów kabaretowych pochodzących z innej cywilizacji. Trzeba przyznać, że obecność ludzkich sadyb obniża wartość przyległych nieruchomości vegańskich, ale z drugiej strony sami ludzie kompensują to przyczynianiem się do większego dobrobytu.

Ten wniosek sprawił, że wróciłem myślą do Ziemi. Yeganie nigdy dotąd nie widzieli całkowicie zniszczonej cywilizacji, byli więc zafascynowani naszą rodzimą planetą. Na tyle zafascynowani, by tolerować nasz pozaziemski rząd na Talerze. Na tyle, by kupować bilety na wycieczkę ziemską w celu obejrzenia ruin. Nawet na tyle, by kupować tu nieruchomości i otwierać kurorty. Istnieje coś takiego jak swego rodzaju fascynacja planetą, która przypomina muzeum. (Co takiego James Joyce powiedział o Rzymie?). Tak czy inaczej w każdym vegańskim roku budżetowym martwa Ziemia nadal przynosi swoim żyjącym wnukom skromny, lecz znaczący dochód. Stąd właśnie wzięli się Biuro, Lorel, George, Phil i tak dalej.

Stąd właśnie, że tak powiem, wziąłem się nawet ja.

Daleko w dole ocean przypominał niebieskoszary dywan wysuwany spod naszych stóp. Zastąpił go ciemny kontynent. Pędziliśmy dalej w kierunku Nowego Kairu.

Wylądowaliśmy poza miastem. Nie ma tam pasa startowego z prawdziwego zdarzenia. Po prostu posadziliśmy wszystkie ślizgowce na polu, które wykorzystaliśmy jako lotnisko, i postawiliśmy George'a na straży.

Stary Kair jest nadal napromieniowany, ale ludzie, z którymi można coś załatwić, mieszkają głównie w Nowym Kairze, tak więc nasza wyprawa była w całkiem niezłej sytuacji. Myshtigo chciał zobaczyć meczet Kait Bey w Mieście Umarłych, który przetrwał Trzy Dni, ale zadowolił się tym, że zabrałem go moirn ślizgowcem na przelot nad tym zabytkiem. Powoli zataczałem koła nisko nad ziemią, a Yeganin robił zdjęcia i przyglądał się ciekawie. Jeżeli chodzi o zabytki, Myshtigo w rzeczywistości chciał obejrzeć piramidy, Luksor, Karnak, Dolinę Królów i Dolinę Królowych.

Dobrze się złożyło, że oglądaliśmy meczet z powietrza. Pod nami przemykały ciemne sylwetki, zatrzymując się jedynie po to, by cisnąć w nas kamieniem.

— Co to za jedni? — spytał Myshtigo.

— Napromieniowani — odparłem. — Do pewnego stopnia ludzie. Różnią się wielkością, kształtem i złośliwością.

Po kilkakrotnym okrążeniu meczetu, Yeganin zaspokoił swoją ciekawość i wróciliśmy na pole.

Tak więc po ponownym wylądowaniu w oślepiającym słońcu zabezpieczyliśmy ostatni ślizgowiec i zeszliśmy na ląd. Ruszyliśmy drogą równomiernie pokrytą piaskiem i połamanymi płytami chodnikowymi — dwóch tymczasowych asystentów wyprawy, ja, Myshtigo, Dos Santos i Ruda Peruka, Ellen i Hasan. Ellen dopiero w ostatniej chwili zdecydowała się towarzyszyć mężowi w podróży. Po obu stronach drogi ciągnęły się pola wysokiej, błyszczącej trzciny cukrowej. Po chwili pozostawiliśmy je za sobą i przechodziliśmy obok niskich dobudówek miasta. Droga rozszerzyła się. Tu i ówdzie palmy rzucały trochę cienia. Dwoje dzieci o dużych, piwnych oczach przyglądało się nam, kiedy je mijaliśmy. Pilnowały one zmęczonej sześcio-kopytnej krowy, która obracała wielkie koło sakieh, w bardzo podobny sposób jak krowy to zawsze robiły w tych stronach, tylko że ta pozostawiała więcej odcisków kopyt.

Mój nadzorca tego obszaru, Ramzes Smith, spotkał się z nami w zajeździe. Był potężnie zbudowany, a jego twarz o złotym odcieniu sprawiała wrażenie ściągniętej pod siatką drobnych zmarszczek; w jego oczach czaił się typowy smutek, lecz ciągły chichot szybko pozbawiał je tego wyrazu.

Siedzieliśmy w hallu głównym zajazdu i popijaliśmy piwo, czekając na George'a. Wysłano miejscowych strażników, by go zmienili.

— Praca idzie dobrze — powiedział mi Ramzes.

— To wspaniale — ucieszyłem się, trochę zadowolony z tego, że nikt mnie nie zapytał, co to za „praca”. Chciałem ich zaskoczyć.

— Jak się miewają twoja żona i dzieci?

— Świetnie.

— A noworodek?

— Przeżył. I nie ma żadnych wrodzonych wad — oznajmił z dumą. — Do czasu porodu wysiałem żonę na Korsykę. To zdjęcie dziecka.

Udałem, że oglądam uważnie fotografię, wyrażając głośno spodziewane uznanie.

— A skoro już mowa o zdjęciach — zapytałem po chwili — to czy nie potrzeba wam więcej sprzętu do filmowania?

— Nie, jesteśmy dobrze zaopatrzeni. Wszystko idzie prawidłowo. Kiedy chce pan obejrzeć prace?

— Jak tylko coś zjemy.

— Czy jest pan muzułmaninem? — przerwał Myshtigo.

— Jestem wyznania koptyjskiego — odparł Ramzes bez uśmiechu.

— Naprawdę? To była monofizycka herezja, prawda?

— Nie uważamy się za heretyków — odrzekł Ramzes.

Kiedy Myshtigo wdał się w zabawną (według niego) wyliczankę chrześcijańskich herezji, siedziałem i zastanawiałem się, czy my, Grecy, postąpiliśmy mądrze, rozpowszechniając logikę na nieszczęsnym świecie. W przypływie złości wywołanej koniecznością poprowadzenia wycieczki wymieniłem wszystkie herezje w Przewodniku. Później Lorel powiedział mi, że było to doskonałe i rzetelne opracowanie. To tylko świadczy o tym, w jak podłym nastroju musiałem być w tamtej chwili. Zamieściłem nawet wzmiankę o przypadkowej kanonizacji Buddy jako Św. Jozafata w szesnastym wieku. W końcu, kiedy Myshtigo zaczął z nas kpić, uświadomiłem sobie, że albo będę musiał go usadzić, albo zmienić temat. Ponieważ sam nie byłem chrześcijaninem, jego teologiczna komedia pomyłek nie stanowiła dla mnie ciosów w czule miejsce. Niepokoiło mnie jednak, że przedstawiciel innej rasy zadał sobie tyle trudu w pracy badawczej, żeby zrobić z nas bandę idiotów.

Kiedy to sobie teraz powtórnie rozważam, wiem, że byłem w błędzie. Sukces filmu, który wtedy przygotowywałem (to ta „praca”, o której wspomniał Ramzes), potwierdza moją nowszą hipotezę na temat Yegan: byli tak cholernie znudzeni sobą, a my byliśmy dla nich taką osobliwością, że żywo interesowali się naszymi wiecznie dyskutowanymi oraz klasycznymi problemami, a także tymi, które aktualnie nas absorbowały. Snuli wiele domysłów na temat tego, kto naprawdę napisał sztuki Szekspira, czy Napoleon faktycznie zmarł na Wyspie Św. Heleny, którzy Europejczycy pierwsi postawili nogę na kontynencie północnoamerykańskim, czy książki Charlesa Forta podają, że Ziemię odwiedziła jakaś nieznana im inteligentna rasa — i tak dalej. Arystokratyczne społeczeństwo vegańskie przeżywa także nasze średniowieczne spory teologiczne. Zabawna sprawa.

— Jeżeli chodzi o pańską książkę, Srin Myshtigo… — przerwałem.

Użycie przeze mnie zaszczytnego tytułu powstrzymało go.

— Tak? — podchwycił temat.

— Odnoszę wrażenie — powiedziałem — że nie chce pan w tej chwili w ogóle o niej rozmawiać. Oczywiście szanuję taką decyzję, ale stawia mnie ona jako kierownika tej wycieczki w nieco niezręcznej sytuacji.

Obaj wiedzieliśmy, że powinienem go poprosić na stronę, zwłaszcza po odpowiedzi, której udzielił Philowi na przyjęciu, ale byłem w wojowniczym nastroju i chciałem mu to uświadomić, a także skierować rozmowę na inne tory. Kontynuowałem wiec:

— Ciekawi mnie, czy to będzie głównie ilustrowane sprawozdanie z odwiedzonych przez nas miejsc, czy też pragnąłby pan, aby skierować pańską uwagę na specyficzne warunki lokalne jakiegokolwiek rodzaju — powiedzmy na sprawy polityczne lub aktualne zagadnienia kulturalne.

— Interesuje mnie głównie napisanie opisowego dziennika podróży — odparł — ale będę wdzięczny za pańskie uwagi podawane na bieżąco. Myślałem, że to i tak należy do pańskich obowiązków przewodnika. Obecnie mam ogólne pojecie o tradycjach i bieżących sprawach Ziemi, i nie bardzo mnie one interesują.

Dos Santos, który palił i spacerował, podczas gdy przygotowywano nasz posiłek, zatrzymał się nagle i zapytał:

— Srin Shtigo, jak się pan zapatruje na ruch Propagatorów Powrotu? Czy popiera pan nasze cele? Czy uważa nasz ruch za martwy?

— Odpowiadam twierdząco na ostatnie pytanie — odrzekł. — Uważam, że kiedy ktoś jest martwy, to jego jedynym zobowiązaniem jest zadowolenie konsumenta. Szanuję wasze cele, ale nie pojmuję waszej nadziei na ich realizację. Dlaczego wasi ziomkowie mieliby rezygnować z bezpiecznego życia, jakie teraz wiodą, żeby tutaj wracać? Większość przedstawicieli obecnego pokolenia nigdy nawet nie widziała Ziemi na własne oczy, jedynie na taśmach filmowych — a musi pan przyznać, że te dokumenty nie są zachęcające.

— Nie zgadzam się z panem — sprzeciwił się Dos Santos. — I stwierdzam, że pańskie nastawienie jest strasznie patrycjuszowskie.

— I takie powinno być — zareplikował Myshtigo. George zjawił się mniej więcej w tej samej chwili co jedzenie.

— Wolałbym zjeść przy osobnym stoliku — Dos Santos zwrócił się do kelnera.

— Jest pan tutaj, bo sam pan o to prosił — powiedziałem.

Zatrzymał się w pół kroku i rzucił ukradkowe spojrzenie Rudej Peruce, która przypadkowo siedziała po mojej prawej stronie. Wydało mi się, że dostrzegłem prawie niezauważalny ruch jej głowy, najpierw w lewo, a następnie w prawo.

Twarz Dos Santosa rozpogodziła się w słabym uśmiechu.

— Proszę mi wybaczyć mój porywczy temperament — przeprosił, wykonując ledwie widoczny ukłon. — Nie powinienem się spodziewać, że w ciągu pięciu minut przekonam kogoś do idei Propagatorów Powrotu, a zawsze miałem trudności z ukrywaniem uczuć.

— To widać.

— Jestem głodny — oznajmiłem.

Dos Santos usiadł naprzeciwko nas, obok George'a.

— Spójrzcie na Sfinksa — powiedziała Ruda Peruka, wskazując akwafortę na ścianie po drugiej stronie — który sporadycznie przerywa swoje długie milczenie zadając jakaś zagadkę. Jest stary jak świat. Bardzo szanowany. Z pewnością zgrzybiały. Trzyma buzię na kłódkę i czeka. Na co? Kto to wie? Czy podoba się panu sztuka monolityczna, Srin Shtigo?

— Czasami — odrzekł.

Dos Santos rzucił szybkie spojrzenie przez ramię, po czym spojrzał ponownie na Dianę. Nie odezwał się.

Poprosiłem Rudą Perukę, żeby podała mi sól. Miałem prawdziwą ochotę posypać ją tą solą, unieruchomić, żebym mógł bez pośpiechu obejrzeć ją dokładnie, ale tym razem poprzestałem na posoleniu ziemniaków.

Zaiste, spójrzcie na Sfinksa!

Słońce wysoko na niebie, krótkie cienie, upał — tak to właśnie było. Nie chciałem, żeby samochody pustynne lub ślizgowce psuły tę scenę, wiec nakłoniłem wszystkich do pieszej wędrówki. Odległość nie była aż taka duża, a ja nawet trochę nadłożyłem drogi.

Przeszliśmy milę okrężnym szlakiem, trochę wspinaliśmy się, trochę schodziliśmy. Skonfiskowałem George'owi siatkę na motyle, żeby zapobiec wszelkim denerwującym przestojom w trakcie mijania koniczynowych łąk, leżących na naszej drodze.

Przemykały bystre ptaki (ćwir! ćwir!), a gdy tylko stawaliśmy na szczycie niewielkiego wzniesienia, pojawiało się kilka wielbłądów. (Właściwie wielbłądzich konturów czarnych jak węgiel; ale dość tego. Kogo obchodzi wygląd wielbłąda? Nawet innych wielbłądów to nie interesuje — a w każdym razie mało. Obrzydliwe zwierzaki…) Obok nas powlokła się niska, śniada kobieta z wysokim dzbanem na głowie. Myshtigo podał ten fakt swojej kieszonkowej sekretarce. Skinąłem głową kobiecie i pozdrowiłem ją. Kobieta odwzajemniła pozdrowienie, ale oczywiście nie skinęła głową. Ellen, która była już mokra, ochładzała się bez przerwy wielkim, zielonym, trójkątnym wachlarzem z piór. Ruda Peruka kroczyła wyprostowana, górną wargę miała pokrytą drobnymi kropelkami potu, a oczy skryte za okularami słonecznymi, które nie mogły już bardziej się ściemnić. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy na ostatni, niski pagórek.

— Spójrzcie — powiedział Ramzes.

— Mądre de Dios! — wykrzyknął Dos Santos.

Hasan chrząknął.

Ruda Peruka zwróciła się szybko w moim kierunku, a potem odwróciła. Z powodu okularów słonecznych nie mogłem nic wyczytać z jej twarzy. Ellen nadal ochładzała się wachlarzem.

— Co oni robią? — zapytał Myshtigo. Po raz pierwszy, dostrzegłem u niego prawdziwe zaskoczenie.

— Rozbierają wielką piramidę Cheopsa — odpowiedziałem.

Po chwili Ruda Peruka zadała oczywiste pytanie:

— Dlaczego?

— No cóż — odparłem. — W tej okolicy ludziom brakuje materiałów budowlanych, a materiały ze Starego Kairu są radioaktywne, więc zaopatrują się w nie poprzez rozwalanie tego starego kawałka trójwymiarowej figury geometrycznej.

— Bezczeszczą zabytek dawnej świetności rasy ludzkiej! — wykrzyknęła.

— Nic nie ma mniejszej wartości od dawnej świetności — zauważyłem. — Interesuje nas teraźniejszość, a teraz oni potrzebują materiałów budowlanych.

— Od jak dawna to trwa? — zapytał Myshtigo zlewając w pośpiechu słowa.

— Zaczęliśmy rozbiórkę trzy dni temu — odpowiedział Ramzes.

— Jakim prawem to robicie?

— Dostaliśmy upoważnienie od Departamentu Sztuki, Zabytków i Archiwów w Biurze Ziemi, Srin.

Myshtigo zwrócił się do mnie, a jego bursztynowe oczy dziwnie błyszczały.

— To pan! — powiedział.

— Ja — potwierdziłem — jestem komisarzem tego Departamentu, to prawda.

— Dlaczego nikt inny nie słyszał o tym pańskim przedsięwzięciu?

— Bo już bardzo niewielu ludzi tu przychodzi — wyjaśniłem. — A to kolejny dobry powód, żeby rozebrać tę budowlę. Ostatnio nawet rzadko jest oglądana. Jestem upoważniony do wydawania stosownych zezwoleń.

— Przybyłem tu z innego świata, żeby zobaczyć tę piramidę!

— A więc niech pan sobie szybko popatrzy — powiedziałem. — Bo znika w szybkim tempie. Odwrócił się i zapatrzył.

— Najwidoczniej nie ma pan pojęcia, jaka jest jej prawdziwa wartość. Lub jeśli pan ma…

— Wręcz przeciwnie. Wiem dokładnie, ile jest warta.

— A ci nieszczęśnicy, którzy tam pracują… — uniósł głos przyglądając się całej scenie — …w gorących promieniach waszego odrażającego słońca… harują w najbardziej prymitywnych warunkach! Czy nigdy pan nie słyszał o chórnych maszynach?

— Oczywiście, że tak. Są kosztowne.

— A pańscy nadzorcy noszą bicze! Jak pan może traktować swoich ziomków w ten sposób? To potworność!

— Ci wszyscy ludzie zgłosili się na ochotnika do tej] pracy, za symboliczne wynagrodzenie, a Związek Aktorów j zabronił używać biczów, mimo że ludzie popierali ten pomysł. Wolno nam jedynie strzelać z nich w powietrze obok ludzi.

— Związek Aktorów?

— Ich związek zawodowy — wyjaśniłem. — Chodź pan zobaczyć trochę maszynerii? Wskazałem wzniesienie gestem.

— Proszę spojrzeć na tamto wzgórze. Spojrzał w tamtym kierunku.

— Co się tam dzieje?

— Nagrywamy rozbiórkę na taśmie filmowej.

— W jakim celu?

— Po zakończeniu prac zrobimy montaż, poskraca-my film tak, żeby dało się go oglądać, i puścimy taśmę od. tyłu. Damy tytuł Budowa Wielkiej Piramidy. Będzie z tego niezły ubaw, a także pieniądze. Wasi historycy, od chwili kiedy usłyszeli o tej piramidzie, snują przypuszczenia, jak udało nam się ją postawić. Ten film może ich trochę uszczęśliwić. Zdecydowałem, że operacja ZSP! zostanie najlepiej przyjęta.

— ZSPI?

— Zwierzęca Siła i Powszechna Ignorancja. Proszę zobaczyć, jaką odstawiają amatorszczyznę: chodzą za kamerą, kładą się na ziemi, a kiedy operator kieruje ją w ich kierunku, szybko wstają. W gotowym filmie będzie widać, jak padają pokotem. Ale z drugiej strony to pierwszy ziemski film od lat. Są naprawdę podekscytowani.

Dos Santos spojrzał na obnażone zęby Rudej Peruki i napięte mięśnie jej twarzy. Wlepił wzrok w piramidę.

— Pan jest szaleńcem! — oświadczył.

— Nie — zaprzeczyła Ruda Peruka. — Tak samo jak celem sztuki może być tworzenie, tak samo może nim być niszczenie. Sądzę, że on próbuje coś takiego osiągnąć. Odgrywa Kaligulę. Być może nawet rozumiem dlaczego.

— Dziękuję.

— Niepotrzebnie. Powiedziałam „być może”. Artysta pracuje z miłością.

— Miłość to negatywna forma nienawiści.

— „Umieram, Egipcie, umieram” — powiedziała Ellen. Myshtigo wybuchnął śmiechem.

— Jest pan twardszy niż myślałem, Nomikos — zauważył. — Ale nie jest pan niezbędny.

— Proszę spróbować wylać urzędnika państwowego. Zwłaszcza mnie.

— To może być łatwiejsze niż pan myśli.

— Przekonamy się.

— Być może.

Znów odwróciliśmy się w kierunku niekompletnej piramidy CheopsaChufu. Myshtigo zaczął ponownie robić notatki.

— Wolałbym, żeby na razie oglądał ją pan z tego miejsca — powiedziałem. — Zepsulibyśmy cenny materiał filmowy, bo nasza obecność raziłaby anachronizmem. Możemy tam pójść w czasie przerwy na kawę.

— Zgadzam się — przytaknął Myshtigo. — I z pewnością wiem, co to jest anachronizm. Ale zobaczyłem tu już wszystko, o co mi chodziło. Wracajmy do zajazdu. Chcę porozmawiać z miejscowymi ludźmi.

Po chwili ciągnął zamyślony:

— A więc zwiedzę Sakkarę wcześniej niż to przewiduje plan. Chyba nie zaczął pan jeszcze rozbierać wszystkich zabytków Luksoru, Karnaku i Doliny Królów?

— Nie, jeszcze nie.

— To dobrze. Zatem zwiedzimy je przed wyznaczonym terminem.

— No więc nie stójmy tu — powiedziała Ellen. — Ten upał jest paskudny.

Ruszyliśmy w drogę powrotną.

— Czy wszystko to, co pan mówi, traktuje pan serio? — zapytała mnie Dianę.

— Na swój sposób.

— W jaki sposób pan o tym myśli?

— Oczywiście po grecku. A potem tłumaczę na angielski. Jestem w tym naprawdę dobry.

— Kim pan jest?

— Ozymandiasem. Spójrz na moje dzieła, o potężna, i rozpaczaj.

— Nie jestem potężna.

— Ciekawe… — zauważyłem z boku, że podczas dalszej drogi Dianę miała dość dziwny wyraz twarzy.

— Opowiem panu o boadylu — odezwałem się.

Nasza feluka sunęła powoli torem wodnym, który jaśniał oślepiającym odblaskiem słońca przed wielkimi, szarymi kolumnadami Luksoru. Myshtigo był odwrócony do mnie plecami. Przypatrywał się kolumnom i od czasu do czasu dyktował swoje wrażenia swojej sekretarce.

— W którym miejscu przybijemy do brzegu? — zapytał.

— Za jakąś milę. Może lepiej opowiem panu o boadylu.

— Wiem, co to jest boadyl. Mówiłem panu, że studiowałem wasz świat.

— Czytać o nich to jedno…

— A także widziałem boadyle. W Ogrodzie Ziemskim na Talerze są cztery egzemplarze.

— …a widzieć je w zbiorniku to co innego.

— Dzięki panu i Hasanowi stanowimy prawdziwy pływający arsenał. Na pańskim pasie naliczyłem trzy granaty, a na jego cztery.

— Nie można użyć granatu, jeśli boadyl wskoczy na, człowieka. To znaczy nie można, jeśli się nie chce zniszczyć; samego siebie. A jeśli boadyl jest trochę dalej, to nie można go trafić. Zbyt szybko się porusza.

Myshtigo w końcu odwrócił się do mnie.

— Wiec czego pan używa?

Sięgnąłem pod galabijję (wybierając się w tę podróż upodobniłem się do rodowitych mieszkańców) i wyciągnąłem broń, którą zawsze staram się mieć przy sobie, kiedy jestem w tych stronach.

Myshtigo obejrzał dokładnie broń.

— Co to jest?

— Pistolet maszynowy. Strzela meta-cyjanowymi kulami. Przy eksplozji ładunku siła uderzenia jest równa jednej tonie. Niezbyt dokładny, ale to nie jest konieczne.

Wzorowany na dwudziestowiecznym karabinie o nazwie Schmeisser.

— Jest dość nieporęczny. Czy powstrzyma boadyla?

— Przy odrobinie szczęścia. Mam jeszcze kilka sztuk w jednej ze skrzyń. Chce pan jedną?

— Nie, dziękuję. — Zrobił przerwę. — Ale może mi pan opowiedzieć więcej o boadylach. Właściwie to ledwie wtedy rzuciłem na nie okiem i były prawie całe zanurzone.

— No cóż… Zwierzę to ma głowę podobną do krokodylej, tylko że większą. Około dwunastu metrów długości. Potrafi się zwinąć w wielką piłkę najeżoną zębami. Szybki na lądzie i w wodzie. I ma piekielnie dużo nóżek po bokach…

— Ile? — przerwał.

— Hmm — zamyśliłem się. — Mówiąc zupełnie szczerze, nigdy nie liczyłem. Chwileczkę.

— Hej, George — zawołałem do wybitnego głównego biologa Ziemi, który leżał i drzemał w cieniu żagla. — Ile nóg ma boadyl?

— Co? — obrócił głowę.

— Zapytałem, ile nóg ma boadyl?

Wstał, przeciągnął się nieznacznie i podszedł do nas.

— Boadyle — zamyślił się, wtykając palec do ucha. — Zdecydowanie należą do gromady gadów — tego jesteśmy pewni. Natomiast nie mamy pewności, czy należą do rzędu krokodyli i tworzą własny podrząd, czy — jak to niezupełnie poważnie upiera się jeden z moich kolegów na Talerze — zaliczyć je trzeba do rzędu łuskoskórych, pod-rzędu jaszczurkowatych, rodziny nowonożnych. Według mnie, trochę przypominają fotograficzne reprodukcje sprzed Trzech Dni, przedstawiające artystyczne wyobrażenia fitozaura, ale oczywiście z dodatkowymi nogami i umiejętnością duszenia. Tak wiec, według mnie, należą do rzędu krokodyli.

Oparł się o reling i popatrzył w dal ponad błyszczącą wodą.

Zrozumiałem, że nie ma już zamiaru niczego dodawać, więc zapytałem ponownie:

— Ile mają nóg?

— Co? Ile nóg? Nigdy nie liczyłem. Jednak przy odrobinie szczęścia być może trafi się okazja, żeby to zrobić.

W tej okolicy jest ich mnóstwo. Młody osobnik, którego miałem, nie pożył długo.

— Co się z nim stało? — spytał Myshtigo.

— Pożarł go mój megadonadziób.

— Megadonadziób?

— To coś w rodzaju dziobaka z zębami — wyjaśniłem — o mniej więcej trzymetrowej wysokości. Proszę to sobie wyobrazić. O ile nam wiadomo, widziano je zaledwie trzy czy cztery razy. W Australii. Nasz egzemplarz zdobyliśmy przez ślepy przypadek. Prawdopodobnie nie przetrwają jako gatunek — to znaczy tak jak boadyle. Są jajo-rodnymi ssakami i ich jaja są zbyt duże, by zgłodniały świat pozwolił na kontynuację tego gatunku, o ile jest to gatunek. Może są tylko odosobnionymi przypadkami odbiegającymi od normy.

— Być może — powiedział George kiwając głową w pozie mędrca — aż drugiej strony być może nie.

Myshtigo odwrócił się potrząsając głową.

Hasan częściowo rozpakował swojego robota golema — Rolema — i grzebał przy jego urządzeniach sterowniczych. Ellen w końcu zrezygnowała ze sztucznej opalenizny i leżała w słońcu przypalając sobie całe ciało. Ruda Peruka i Dos Santos knuli coś na drugim końcu statku. Ci dwoje nigdy nie spotykają się przypadkowo. Nasza feluka posuwała się nadal przed wielkimi, szarymi kolumnadami Luksoru i zdecydowałem, że nadszedł czas, by skierować się do brzegu i zobaczyć, co nowego słychać wśród grobowców i zrujnowanych świątyń.


W ciągu następnych sześciu dni niewiele się wydarzyło. Były to dni niezapomniane, niezwykle aktywne i, że tak powiem, brzydko-piękne — tak jak to czasami jest z kwiatem, który ma nieskazitelne płatki, a w środku gnije. W taki oto sposób…

Myshtigo przebadał dokładnie chyba każdy kamienny pal na czteromilowej drodze do Karaaku. Zarówno w blasku dnia, jak i przy świetle pochodni krążyliśmy wśród ruin, zakłócając spokój nietoperzom, szczurom, wężom i owadom, słuchając, jak Yeganin monotonnie rejestruje spostrzeżenia w swoim monotonnym języku. W nocy obozowaliśmy w otwartym terenie, zakładając ostrzegawcze ogrodzenie pod napięciem o obwodzie dwustu metrów i wystawiając dwóch strażników. Boadyl jest zwierzęciem zimnokrwistym; noce były chłodne. Tak wiec z zewnątrz zagrażało nam stosunkowo niewielkie niebezpieczeństwo.

Ciemności były rozświetlane przez olbrzymie ogniska, rozmieszczone wokół wybranych przez nas obszarów, ponieważ Yeganin chciał, aby wszystko przypominało prymitywne warunki — chyba po to, by stworzyć specyficzną atmosferę. Ślizgowce pozostały kawałek dalej na południu. Dolecieliśmy nimi do jednego znanego mi miejsca i oddaliśmy je pod opiekę straży Biura, a wypożyczyliśmy felukę — tym samym nasza wycieczka upodobniła się podróży Króla-Boga z Karnaku do Luksoru. Tak chciał Myshtigo. Wieczorami Hasan albo ćwiczył z assagai, którą nabył od potężnie zbudowanego Nubijczyka, albo rozbierał się do pasa i godzinami mocował ze swoim niezmordowanym golemem.

Golem był godnym przeciwnikiem. Hasan zaprogramował go na dwukrotną statystycznie oszacowaną siłę człowieka i zwiększył jego refleks o pięćdziesiąt procent. W „pamięci” robota zakodowano setki chwytów zapaśniczych, a jego regulator teoretycznie zapobiegał uśmierceniu lub okaleczeniu przeciwnika — wskutek szeregu chemiczno-elektrycznych odpowiedników nerwów doprowadzających, które z dużą dokładnością pozwalały robotowi ocenić nacisk potrzebny do złamania kości lub zerwania ścięgna. Rolem miał około stu siedemdziesięciu centymetrów, wysokości i ważył mniej więcej sto dziesięć kilogramów; wyprodukowany na Bekabie, był dość kosztownym urządzeniem, miał kolor urobionego ciasta i karykaturalne rysy twarzy, a jego mózg mieścił się pod pępkiem — jeżeli gole-my w ogóle mają pępek — aby ochronić jego maszynerię myślącą od wstrząsów w trakcie zapasów w stylu klasycznym. Mimo to zdarzają się wypadki. Było już kilka ofiar śmiertelnych, gdy coś nawaliło w ośrodku sterującym tych maszyn, albo gdy sami ludzie poślizgiwali się lub usiłowali wyrwać, zwiększając tym samym nacisk o ten niezbędny ułamek potrzebny do nieszczęścia. Kiedyś, prawie przez rok, miałem takiego robota, zaprogramowanego na boks. Codziennie po południu spędzałem z nim mniej więcej kwadrans. Prawie zacząłem go uważać za człowieka. Ale pewnego dnia sfaulował mnie, wiec grzmociłem go przez dobrą godzinę, aż w końcu odpadła mu głowa. Maszyna boksowała dalej i wtedy przestałem o niej myśleć jako o przyjaznym partnerze sparingowym. To dziwne uczucie boksować się z golemem bez głowy. Jakby, człowiek budził się z przyjemnego snu i zobaczył koszmar przyczajony w nogach łóżka. Robot właściwie nie „widzi” przeciwnika tymi swoimi sztucznymi oczami, w które jest wyposażony; jest cały pokryty piezoelektryczną radarową krezką i „obserwuje” całą swoją powierzchnią. Mimo to, kiedy człowiek traci złudzenie, czuje się nieswojo.

Wyłączyłem mojego robota i już nigdy więcej go nie uruchomiłem. Sprzedałem go później za niezłą cenę handlarzowi wielbłądów. Nie wiem, czy kiedykolwiek przywrócił mu głowę. Ale był Turkiem, więc któż by się tym przejmował?

W każdym razie Hasan zmagał się z Rolemem, ich ciała błyszczały w świetle ogniska, a my wszyscy siedzieliśmy na kocach i obserwowaliśmy walkę. Wielkie, szybkie i szare jak popiół nietoperze od czasu do czasu nurkowały nisko nad ziemią. Mizerne chmurki przesłaniały księżyc, po czym sunęły dalej. Tak było trzeciej nocy, kiedy wpadłem w szał.

Pamiętam to tylko tak, jak się pamięta mijany krajobraz widziany późnym latem w czasie wieczornej burzy — jako szereg oddzielnych fotosów rozświetlonych błyskawicami…

Trwającą prawie godzinę rozmowę z Cassandrą zakończyłem obietnicą, że nazajutrz po południu zwędzę ślizgowiec i następną noc spędzę na Kos, Przypominam sobie nasze ostatnie słowa.

— Uważaj na siebie, Konstantin. Ostatnio miewam złe sny.

— Bzdury, Cassandro. Dobranoc.

Kto wie, czy jej złe sny nie były wynikiem fali wstrząsów w skroniach, wychwyconej z przyszłego odczytu 9,6 w skali Richtera?

Z pewnego rodzaju okrutnym błyskiem w oczach Dos Santos przyklasnął Hasanowi, kiedy rzucony przez Araba Rolem walnął z grzmotem o ziemię. Wstrząs wywołany uderzeniem trwał jeszcze długo po tym, jak golem stanął na równe nogi i przybrał kolejną pozycję obronną, wykonując ramionami wężowe ruchy w kierunku Araba.

— Co za siła! Nadal czuję to uderzenie! — zawołał Dos Santos. — Ole!

— To wstrząsy sejsmiczne — stwierdził George. — Mimo że nie jestem geologiem…

— Trzęsienie ziemi! — wrzasnęła jego żona upuszczając niepasteryzowanego daktyla, którym karmiła Myshtigo.

Nie było po co i dokąd uciekać. Nic tu nie mogło na nas spaść. Teren był płaski, ziemia dość jałowa. Tak, więc siedzieliśmy na swoich miejscach, wstrząsani, a kilka razy nawet przewracani na plecy. Ogniska wyczyniały zdumiewające harce.

Czas działania Rolema dobiegł końca i robot zesztyw-niał, a Hasan przysiadł się do mnie i George'a. Wstrząsy trwały około godziny, a potem, z coraz słabszym natężeniem, powtarzały się wielokrotnie w ciągu nocy. Po przejściu pierwszej silnej fali skontaktowaliśmy się z Port. Tamtejsze sejsmografy wskazywały, że epicentrum trzęsienia znajdowało się w dobrej odległości na północ od nas.

Właściwie w niedobrej odległości.

…W rejonie Morza Śródziemnego.

Ściślej mówiąc, na Morzu Egejskim.

Nagle zrobiło mi się niedobrze.

Spróbowałem połączyć się z wyspą Kos.

Bez skutku.

Moja Cassandra, moja śliczna dziewczyna, moja księżniczka… Gdzie była? Przez dwie godziny próbowałem się dowiedzieć. A potem odebrałem telefon z Port.

Usłyszałem głos Lorela, a nie jakiegoś niezdarnego telefonisty na dużurze.

— Eee… Conradzie, nie wiem, jak mam ci powiedzieć, co się właściwie wydarzyło…

— Po prostu mów — poradziłem mu — i przerwij, kiedy skończysz.

— Jakieś dwanaście minut temu przeleciał nad wami satelita obserwacyjny — jego głos zaskrzeczał na linii. — Na przekazanych zdjęciach nie było już kilku wysp egejskich.

— Nie — powiedziałem.

— Niestety wyspa Kos była jedną z nich.

— Nie — powtórzyłem.

— Przykro mi, ale tak wynika ze zdjęć. Nie wiem, jeszcze powiedzieć…

— Wystarczy — wtrąciłem. — To wszystko. Tak. Do widzenia. Później porozmawiamy o szczegółach. Nie! Chyba już nie!

— Zaczekaj! Conrad!

Wpadłem w szał.

Wokół mnie pikowały wyrwane z uśpienia nietoperze. Kiedy jeden z nich ruszył w moim kierunku, trzasnąłem go prawą ręką i zabiłem na miejscu. Poczekałem kilka chwil i zabiłem następnego. Potem oburącz podniosłem wielki kamień i już miałem nim zmiażdżyć radio, kiedy George położył mi rękę na ramieniu. Upuściłem kamień, strąciłem jego rękę i trzasnąłem go grzbietem dłoni w usta. Nie wiem, co się z nim wtedy stało, ale kiedy pochyliłem się, żeby jeszcze raz podnieść kamień, usłyszałem za sobą kroki. Upadłem na jedno kolano i obróciłem się, zgarniając przy tym garść piasku, by go cisnąć komuś w oczy. Byli tam wszyscy: Myshtigo, Ruda Peruka i Dos Santos, Ramzes, Ellen, trzech miejscowych urzędników państwowych i Hasan — zbliżali się gromadą. Kiedy zobaczyli moją twarz, ktoś krzyknął:

— Rozdzielić się!

I rozproszyli się.

Wtedy stali się uosobieniem wszystkich ludzi, których kiedykolwiek nienawidziłem — czułem to. Widziałem inne twarze, słyszałem inne głosy. Wszyscy ci, których kiedykolwiek znałem, nienawidziłem, chciałem uderzyć lub uderzyłem, stali tam, przywróceni do życia przed ogniskiem, i tylko biel ich zębów przebijała przez cienie, które przemknęły po ich twarzach, kiedy uśmiechali się i szli w moim kierunku, z rozmaitymi środkami zagłady w ręku i łagodnymi słowami perswazji na ustach — tak wiec rzuciłem piaskiem w najbardziej wysuniętego do przodu i pędem ruszyłem na niego.

Wymierzyłem mu haka w podbródek. Cios odrzucił go do tyłu, po czym z obu stron doskoczyli do mnie dwaj Egipcjanie.

Strząsnąłem ich z siebie, dostrzegając kątem mojego zimniejszego oka wielkiego Araba, który miał w ręku jakiś czarny przedmiot podobny do owocu avocado. Machał nim w kierunku mojej głowy, więc zrobiłem unik. Przez cały czas zbliżał się do mnie i w pewnym momencie udało mi się uderzyć go mocno w brzuch, po czym nagle usiadł. Wtedy dwóch mężczyzn, których przed chwilą odepchnąłem, znów do mnie doskoczyło. Gdzieś w oddali krzyczała kobieta, ale nie widziałem żadnej.

Wyswobodziłem prawą rękę i zdzieliłem nią kogoś. Napastnik upadł, a jego miejsce zajął następny. Z naprzeciwka niebieski człowiek rzucił kamieniem, który trafił mnie w ramię i tylko rozwścieczył jeszcze bardziej. Uniosłem wierzgające ciało w powietrze i cisnąłem nim w kogoś innego, a potem uderzyłem kogoś pięścią. Otrząsnąłem się. Moja galabijja była brudna i poszarpana, więc zdarłem ją do reszty i odrzuciłem.

Rozejrzałem się. Przestali na mnie nacierać i to nie było uczciwe — nie było uczciwe to, że przestali w momencie, kiedy tak bardzo pragnąłem dokonać dzieła zniszczenia. Tak wiec podniosłem mężczyznę leżącego u moich stóp i ponownie gruchnąłem nim o ziemię. Potem znów go podniosłem, a ktoś zawołał:

— Hej! Karaghiosis! — i zaczął mi wymyślać łamaną greczyzną. Upuściłem mężczyznę na ziemię i odwróciłem się.

Stali tam, przed ogniskiem — było ich dwóch: jeden wysoki i z brodą, drugi krępy, ciężki, pozbawiony włosów i ulepiony z mieszaniny kitu i ziemi.

— Mój przyjaciel mówi, że cię pokona, Greku! — zawołał wysoki, manipulując przy plecach drugiego.

Ruszyłem w ich kierunku i człowiek z kitu i błota skoczył na mnie.

Podłożył mi nogę, ale szybko wstałem, chwyciłem go pod ramionami i przewróciłem na bok. Podniósł się równie szybko co ja. Znów na mnie natarł i złapał mnie jedną ręką za kark. Chwyciłem go w ten sam sposób, a także zacisnąłem dłoń na jego łokciu — zwarliśmy się w tej pozycji i poczułem, że nie jest słabeuszem.

Ponieważ był silny, ciągle zmieniałem chwyty, sprawdzając jego siłę. Był również szybki. Gdy tylko zaczynałem wykonywać jakiś ruch, od razu przystosowywał się do niego.

Mocno podbiłem rękami jego ramiona, roztrącając je na bok i moją wzmocnioną nogą zrobiłem krok do tyłu. Uwolnieni na chwilę, okrążaliśmy się szukając innej luki w obronie przeciwnika. Z powodu jego niskiego wzrostu ręce trzymałem nisko i byłem dość, mocno pochylony. Przez chwilę moje ramiona znajdowały się zbyt blisko tułowia i doskoczył do mnie z szybkością, jakiej nigdy dotąd nie widziałem u nikogo innego, po czym zamknął mnie w uścisku, od którego zlałem się siódmym potem i poczułem silny ból w bokach.

Jeszcze bardziej zacisnął ramiona i wiedziałem, że jeżeli nie wyrwie się z uścisku, to wkrótce złamie mi kręgosłup. Zacisnąłem pięści, przyłożyłem je do jego brzucha i naparłem na niego. Ścisnął mnie jeszcze mocniej. Zrobiłem krok do tyłu i zaparłem się całą siłą ramion. Przesunąłem ręce w górę, oparłem prawą pięść na lewej dłoni i zacząłem go odpychać, równocześnie unosząc ramiona. Kręciło mi się w głowie, a moje nerki przeszywał piekący ból. Wtedy napiąłem wszystkie mięśnie pleców i ramion, i poczułem, jak siła spływa i skupia się w moich rękach, które wypchnąłem z całą siłą w górę. Na ich drodze znalazł się jego podbródek, który jednak nie stanowił dla nich żadnej przeszkody.

Moje ręce poszybowały za głowę, a on poleciał do tyłu. Siła tego potężnego ciosu, od którego aż wygiął się w łuk i mógł obejrzeć swoje pięty od tyłu, była wystarczająca, by złamać człowiekowi kark.

Ale on natychmiast zerwał się na równe nogi i wtedy wiedziałem, że nie jest zwykłym zapaśnikiem, ale jedną z tych istot, które nie zostały zrodzone z kobiety; właściwie, tak jak Anteus, został wydarty z łona samej Ziemi.

Uderzyłem go rękami w barki i upadł na kolana. Chwyciłem go za gardło, stanąłem po jego prawej stronie i przystawiłem kolano do dolnej części jego pleców. Pochyliłem się i naparłem na niego całym ciężarem ciała, próbując go złamać.

Ale nie mogłem. Wyginał się, aż jego głowa zetknęła się z ziemią, i nie mogłem go już bardziej docisnąć.


Nikt nie ma pleców, które by mogły się w ten sposób wygiąć i nie pęknąć, ale w jego przypadku tak właśnie było.

Następnie wstałem i puściłem go, a on natychmiast znów mnie zaatakował.

Tak wiec spróbowałem go udusić. Moje ramiona były znacznie dłuższe od jego. Chwyciłem go oburącz za gardło, wbijając kciuki w miejscu, gdzie powinien mieć tchawicę. On jednak wepchnął z góry ręce miedzy moje łokcie i zaczął naciskać nimi w dół i na zewnątrz. Kontynuowałem duszenie czekając, aż twarz mu pociemnieje, a oczy wyjdą na wierzch. Moje łokcie zaczęły się uginać pod jego naciskiem.

Wtem wyciągnął ręce i schwycił mnie za gardło.

Staliśmy i dusiliśmy się nawzajem. Tylko że jego nie można było udusić.

Jego kciuki przypominały dwa kolce wbijające się w mięśnie mojej szyi. Poczułem wypieki na twarzy. Krew zaczęła mi pulsować w skroniach.

Usłyszałem krzyk w oddali:

— Przestań; Hasan! Jemu nie wolno tego robić!

Wydawało mi się, że to głos Rudej Peruki. W każdym razie właśnie to imię przyszło mi do głowy: Ruda Peruka. A to oznaczało, że gdzieś w pobliżu jest Dos Santos. I Ruda Peruka powiedziała „Hasan”, imię, które przywołało mnie do rzeczywistości.

A to oznaczało, że jestem Conradem i że jestem w Egipcie, i że ta wirująca przede mną twarz bez wyrazu należy do golem — zapaśnika, Rolema, istoty, którą można i było zaprogramować na siłę pięciokrotnie większą od siły człowieka i prawdopodobnie tak ją zaprogramowano, istoty, którą można było nastawić na szybkość reakcji kota z podwyższonym poziomem adrenaliny i niewątpliwie tak ją nastawiono.

Tylko że, z wyjątkiem nieszczęśliwych wypadków, goleniowi nie wolno było zabijać, a Rolem próbował mnie zabić. ty A to oznaczało, że jego regulator nie działa.

Widząc, że duszenie nic nie daje, poluźniłem uścisk iśj umieściłem lewą dłoń pod jego prawym łokciem. Następnie drugą ręką chwyciłem go z góry za prawy nadgarstek, przykucnąłem jak najniżej, po czym wypchnąłem jego łokieć w górę i równocześnie pociągnąłem nadgarstek w dół.

Zatoczył się na lewą stronę i puścił mnie, ja zaś nadal trzymałem go za nadgarstek, który skręciłem tak, że łokieć golema był skierowany w górę. Usztywniłem lewą rękę, uniosłem ją przy uchu i nacisnąłem nią na staw łokciowy.

I nic. Nie rozległ się trzask łamanych kości. Ramię po prostu ustąpiło, zginając się pod nienaturalnym kątem.

Puściłem nadgarstek i golem upadł na jedno kolano. Za chwilę znów szybko wstał i w tym czasie ramię wyprostowało się, a następnie przyjęło normalną pozycję.

O ile znałem Hasana, to zegar Rolema był nastawiony na maksimum — dwie godziny. A zważywszy wszystko, był to dość długi okres.

Ale teraz wiedziałem, kim jestem i co robię. A także wiedziałem, na jakiej zasadzie działają golemy. Ten był golemem zapaśniczym. Dlatego nie umiał boksować.

Obejrzałem się szybko przez ramię w kierunku miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło — przy namiocie z radiem, w odległości mniej więcej piętnastu metrów.

Wtedy prawie mnie dopadł. W ciągu tamtego ułamka sekundy, kiedy się odwróciłem, wyciągnął ręce: jedną chwycił mnie za kark, a drugą za podbródek.

Gdyby zdołał doprowadzić manewr do końca, mógłby mi złamać kark, ale w tamtej chwili nastąpił kolejny wstrząs — silny wstrząs, który przewrócił nas obu na ziemię — i z tego uchwytu golema również udało mi się wyrwać.

Po chwili znów byłem na nogach, a ziemia nadal drżała. Rolem jednak też wstał i ponownie ruszył na mnie. J Wyglądaliśmy jak dwaj pijani marynarze walczący na miotanym przez sztorm statku…

Ruszył na mnie, a ja ustąpiłem mu z drogi.

Uderzyłem go lewym prostym i kiedy próbował złapać mnie za rękę, walnąłem go pięścią w brzuch, a następnie wycofałem się.

Znów na mnie natarł, a ja wymierzałem mu kolejne ciosy. Uniki były dla niego tym, czym dla mnie jest czwarty wymiar — po prostu czymś niepojętym. Szedł ciągle naprzód, odpierając moje ciosy, a ja wycofywałem się w kierunku namiotu z wyposażeniem łącznościowym. Ziemia ciągle drżała. Gdzieś w oddali krzyczała kobieta, a kiedy trafiłem golema prawą ręką poniżej pasa, mając nadzieję, że trochę wstrząsnę jego mózgiem, usłyszałem głośne „Ole”.

Dotarliśmy do namiotu i dostrzegłem to, o co mi chodziło — duży kamień, którym chciałem rozbić radio. Za-markowałem cios lewą ręką, po czym chwyciłem golema na wysokości ramion i ud, i uniosłem go wysoko nad głową.

Odchyliłem się do tyłu, napiąłem mięśnie i rzuciłem go na kamień.

Trafił w niego brzuchem.

Zaczął się podnosić, ale już wolniej niż poprzednio. Swoim wielkim wzmocnionym prawym butem kopnąłem go trzy razy w brzuch i patrzyłem, jak z powrotem pada na ziemię.

Z jego tułowia dobiegł dziwny furkot.

Ziemia znów zadrżała. Rolem runął jak długi. Ruszał jedynie palcami lewej ręki, które jednostajnie zaciskał i rozwierał — w dziwny sposób nasuwało mi to skojarzenie z rękami Hasana tamtej nocy w hounforze.

Odwróciłem się powoli. Wszyscy stali nieruchomo: Myshtigo i Ellen, Dos Santos z wydętym policzkiem i Ruda Peruka, George, Ramzes i Hasan oraz trzej posiniaczeni Egipcjanie. Zrobiłem krok w ich kierunku i znów rozbiegli się z wyrazem przestrachu na twarzach. Pokręciłem głową.

— Nie, już mi dobrze — powiedziałem — ale zostawcie mnie w spokoju. Idę wykąpać się w rzece.

Zrobiłem siedem kroków i wtedy ktoś musiał mnie „wyłączyć”, bo zacharczałem, wszystko zawirowało, a świat umknął w nicość.

Następne dni były szare, a noce ciężkie. Dusza wydarta z mojego wnętrza pogrzebana została głębiej niż mumie butwiejące pod tamtymi piaskami. Mówi się, że w domu Hadesa martwi zapominają o martwych, Cassandro, ale ja miałem nadzieję, że tak nie jest. Dalszy etap wycieczki prowadziłem zupełnie apatycznie i Lorel zaproponował, żebym wyznaczył kogoś na swoje miejsce, a sam wziął urlop.

Nie mogłem.

Co bym wtedy robił? Siedział i rozmyślał w jakimś Starym Miejscu, wyłudzając drinki od nieostrożnych podróżników? Nie. W takich sytuacjach zawsze niezbędny jest jakiś ruch, który w końcu wypełnia puste chwile jakaś treścią. Tak wiec prowadziłem dalej wycieczkę i koncentrowałem uwagę na napotykanych po drodze małych tajemnicach.

Rozebrałem Rolema na części i zbadałem dokładnie jego regulator. Oczywiście był uszkodzony, a to oznaczało, że albo sam go uszkodziłem na początku naszej walki, albo Hasan to zrobił, kiedy podkręcał golema, żeby mnie pokonał. Jeśli to była sprawka Hasana, to znaczy, że nie chciał, abym został pobity, ale zabity. A jeśli tak, to pytanie brzmiało: „Dlaczego”? Zastanawiałem się, czy jego mocodawca wie, że kiedyś byłem Karaghiosisem. Jeśli jednak tak, to dlaczego miałby pragnąć zabić założyciela i pierwszego sekretarza własnej Partii? — człowieka, który przysiągł, że nie dopuści do tego, żeby banda niebieskich mieszkańców innej planety wykupiła Ziemię i przemieniła ją w dom publiczny — w każdym razie nie dopuści do tego bez walki — i zorganizował grupę, która systematycznie obniżała wartość wszystkich ziemskich nieruchomości należących do Yegan, a nawet posunęła się do zniszczenia należącego do Talerańczyków luksusowego biura handlu nieruchomościami na Madagaskarze — człowieka, którego ideałów rzekomo bronił, choć obecnie przyjęły one spokojniejsze, zgodne z prawem formy ochrony własności — dlaczego miałby pragnąć, aby właśnie t e n człowiek zginął?

Odpowiedź była prosta: albo zdradził Partie, albo nie wiedział, kim jestem, i miał swój własny cel, kiedy kazał Hasanowi mnie zabić.

Albo też Hasan pozostawał pod rozkazami kogoś innego.

Ale któż inny mógł wchodzić w rachubę? I znowu pytanie: dlaczego?


Pierwszą osobą, która złożyła mi wyrazy współczucia, był George.

— Przykro mi, Conradzie — powiedział. Najpierw popatrzył gdzieś obok, potem spuścił wzrok na piasek, a następnie spojrzał mi szybko w oczy. Konieczność okazania ludzkich uczuć wytrąciła go z równowagi, sprawiła, że chciał już odejść. Widziałem to. Wątpię, czy poświecił Ellen i mojej osobie paradującym razem poprzedniego lata wiele uwagi. Jego namiętności wygasają tuż za progiem laboratorium biologicznego. Pamiętam sytuację, kiedy zrobił sekcję ostatniemu psu na Ziemi. Pewnego dnia, po czterech godzinach drapania go w uszy, wyczesywania pcheł z ogona i słuchania szczekania, George przywołał Rolfa. Pies przytruchtał przynosząc w pysku starą ścierkę do naczyń, którą zawsze bawili się w przeciąganie liny, i George przyciągnął go bardzo blisko siebie, po czym dał mu zastrzyk i rozkroił go. Chciał zbadać psa w szczytowej formie. Nadal ma jego szkielet powieszony na ścianie laboratorium. Chciał również wychowywać swoje dzieci — Marka, Dorothy i Jima — w pojemnikach Skinnera, ale Ellen za każdym razem tupała nogą (coś w rodzaju buch! buch! buch!) w pociążowych przypływach macierzyństwa, trwających przynajmniej miesiąc, a tak długi okres wystarczał, by zakłócić początkowy schemat bodziec-reakcja, który George chciał ustalić. Więc naprawdę nie wyobrażałem sobie, by aż tak bardzo chciał mi załatwić drewniany śpiwór zakopywany pod ziemią. Gdyby pragnął mojej śmierci, prawdopodobnie załatwiłby sprawę subtelnie, szybko i w egzotyczny sposób — za pomocą czegoś w rodzaju div-bańskiego jadu króliczego. Nie, jemu tak bardzo na tym nie zależało. Byłem tego pewien.

Sama Ellen, mimo że zdolna do gorących uczuć, niezmiennie zachowuje się jak wadliwa, nakręcana lalka. Coś zawsze się psuje, zanim Ellen potrafi zamanifestować swoje uczucia, a nazajutrz pasjonuje ją już coś zupełnie innego. W Port prawie mnie udusiła, a w tym momencie zupełnie o tej sprawie zapomniała. Swoje współczucie wyraziła mniej więcej w ten sposób:

— Conradzie, nie masz pojęcia, jak jest mi przykro! Mimo że nigdy jej nie poznałam, w i e m, co musisz czuć.

Mówiła to z różnym natężeniem głosu, i wiedziałem, że wierzy w to co mówi, i też jej podziękowałem.

Hasan podszedł do mnie, kiedy stałem i patrzyłem w dal ponad Nilem, którego woda nagle wezbrała i zmętniała. Staliśmy razem przez jakiś czas, po czym odezwał się:

— Twoja kobieta odeszła i jest ci ciężko na sercu. Nic nie ulży temu ciężarowi i co się stało to się nie odstanie. Ale niech ci będzie również wiadomo, że podzielam twój smutek.

Staliśmy tam jeszcze przez chwilę, po czym odszedł.

Nie zastanawiałem się nad nim. Mogłem go pominąć w swych podejrzeniach, mimo że to jego ręka wprawiła maszynę w ruch. Hasan nigdy nie nosił w sobie urazy; nigdy nie zabijał za darmo. Nie miał osobistego motywu, żeby mnie zabić. Byłem pewny, że jego wyrazy współczucia są szczere. W takiej sprawie zamordowanie mnie nie miałoby nic wspólnego ze szczerością jego uczuć. Prawdziwy zawodowiec musi szanować pewnego rodzaju granicę między sobą i swoją pracą.

Od Myshtigo nie usłyszałem ani słowa współczucia. To by było obce jego naturze. U Yegan śmierć to czas radości. Na płaszczyźnie duchowej oznacza ona „sagi” — spełnienie — rozdrobnienie psyche na odczuwające przyjemność kawałeczki, które są rozproszone we wszechświecie, aby uczestniczyć w wielkim powszechnym orgazmie; a na płaszczyźnie materialnej stanowi ją „ansakundabad't” — ceremonialny przegląd prawie całego osobistego dobytku zmarłego, odczytanie testamentu i podział jego majątku. Towarzyszą temu uczty, śpiewy i picie.

— To smutne, co się panu przydarzyło, mój przyjacielu — powiedział do mnie Dos Santos. — Utracić kobietę to tak, jakby utracić własną krew. Pański smutek jest wielki i nic nie jest w stanie pana pocieszyć. To jak tlący się ogień, który nigdy nie zgaśnie. Smutna i straszna sprawa.

— Śmierć jest okrutna i mroczna — zakończył, a oczy mu zwilgotniały — bo obojętne czy to będzie Cygan, Żyd, Maur czy ktokolwiek inny, dla Hiszpana ofiara to ofiara — coś, co należy rozumieć na jednej z tych niejasnych płaszczyzn mistycznych, które są mi zupełnie obce.

Wtedy podeszła do mnie Ruda Peruka i powiedziała:

— To straszne. Przykro mi. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć, czy zrobić. Po prostu przykro mi. Skinąłem głową.

— Dziękuję.

— I jest jeszcze coś, o co muszę pana zapytać. Jednak nie teraz. Później.

— Jasne — powiedziałem i po ich odejściu znów popatrzyłem na rzekę, myśląc o nich obojgu. Wydawało się, że jest im tak przykro, jak wszystkim innym, ale chyba musieli być w jakiś sposób zamieszani w sprawę z golemem.


Byłem jednak pewien, że to Dianę krzyknęła, kiedy Rolem mnie dusił, krzyknąła, żeby Hasan go powstrzymał. Tym samym pozostał Don, a wtedy miałem już duże wątpliwości, czy kiedykolwiek robił coś bez uprzedniej konsultacji z Dianę.

Tym samym nie pozostał nikt.

I nie było prawdziwego, wyraźnego motywu…

I to wszystko mogło być przypadkiem…

Ale…

Ale czułem, że ktoś chce mnie zabić. Wiedziałem, że przy braku konfliktu interesów Hasan był w stanie przyjąć jednocześnie dwa zlecenia od dwóch różnych mocodawców.

I to mnie wprawiło w świetny nastrój.

Dało mi jakiś cel, coś do zrobienia.

Nic tak nie wzbudza chęci do życia, jak czyjeś pragnienie twojej śmierci. Znajdę go, dowiem się dlaczego, i powstrzymam go.


Drugie tchnienie śmierci przyszło szybko i choć bardzo chciałem je przypisać człowiekowi, nie mogłem. Był to jeden z tych ciosów ślepego losu, które czasami wpadają jak nie proszeni goście na obiad. Finał tego zdarzenia jednak zupełnie mnie zaskoczył i dał mi kilka nowych, intrygujących tematów do przemyśleń.

Doszło do tego w następujący sposób…

Przy Nilu, tym wielkim sprawcy użyźniających powodzi, tym likwidatorze granic i ojcu planimetrii siedział Veganin i rysował szkice drugiego brzegu. Sądzę, że gdyby był na tamtym brzegu, szkicowałby ten, na którym siedział, ale to cyniczne przypuszczenie. Niepokoił mnie fakt, że na to ciepłe, bagniste miejsce przyszedł sam, nie powiedział nikomu, dokąd idzie, i nie miał przy sobie nic bardziej śmiercionośnego od ołówka nr 2.

No i stało się.

Stara, cętkowana kłoda dryfująca przy brzegu nagle przestała być starą, centkowaną kłodą. Długi wężowy odwłok wystrzelił ku niebu, na drugim końcu pojawiła się paszcza pełna zębów, a mnóstwo nóżek dopadło stałego lądu i zaczęło działać na zasadzie kółek.

Wrzasnąłem i chwyciłem się za pas.

Myshtigo upuścił blok rysunkowy i rzucił się do ucieczki.

Potwór go jednak dopadł i nie mogłem rzucić granatu.

Ruszyłem pędem, ale kiedy dotarłem na miejsce, Veganin był opleciony dworna zwojami i zrobił się trochę bardziej niebieski, a zęby stwora zamykały się nad nim.

Istnieje pewien sposób na poluźnienie zacisku szczęk dusiciela, przynajmniej na jakiś czas. Chwyciłem go za wysoko uniesiony łeb, który na chwilę znieruchomiał, jakby przyglądając się śniadaniu, i udało mi się wsunąć palce pod łuskowate wybrzuszenia po bokach tego łba.

Najmocniej, jak tylko potrafiłem, wbiłem kciuki w oczy potwora.

Wtedy spastyczny olbrzym uderzył mnie szarozielonym biczem.

Podniosłem się mniej więcej trzy metry od miejsca, w którym przedtem stałem. Myshtigo został rzucony kawałek dalej, na brzeg. Właśnie wstawał, kiedy potwór przypuścił kolejny atak.

Tym razem zaatakował mnie, a nie jego.

Uniósł się na wysokość mniej więcej dwóch i pół metra, po czym runął na mnie. Odskoczyłem na bok i wielki, płaski łeb chybił o kilka centymetrów, a od uderzenia poleciało na mnie błoto i kamienie.

Przekulałem się jeszcze dalej i próbowałem wstać, ale machnął ogonem i przewrócił mnie. Wtedy poczłapałem do tyłu, ale było za późno, by uchylić się przed jego zwojami. Oplótł mnie wokół bioder i znów upadłem.

Wtedy para niebieskich ramion objęła cielsko nad zwojem, ale nie mogła go przytrzymać dłużej niż kilka sekund. Obaj byliśmy zaplątani.

Mocowałem się, ale jak tu walczyć z grubym, śliskim, opancerzonym kablem, który ma mnóstwo nóżek usiłujących rozszarpać człowieka? Prawe ramię miałem przyciśnięte do tułowia i nie mogłem wysunąć lewej ręki na tyle, by znów spróbować wydłubać stworowi oko. Olbrzym zacisnął zwoje. Przesunął łeb w moim kierunku, a ja szarpałem jego cielsko. Okładałem je pięścią i drapałem, i w końcu udało mi się uwolnić prawe ramię, zdzierając sobie przy tym trochę skóry.

Kiedy łeb się opuszczał, zablokowałem go prawą ręką. Podsunąłem ją pod jego dolną szczękę, i przytrzymałem w tej pozycji. Wielki zwój zacisnął się wokół mojego pasa, jeszcze mocniej niż ręce golema. Następnie potwór potrząsnął łbem na boki, wyrywając się z mojej ręki, i otworzył paszczę.

Wysiłki Myshtiga musiały jednak rozdrażnić stwora i trochę zwolniły jego ruchy, co dało mi czas na ostatnią obronę.

Wepchnąłem ręce w jego paszczę i przytrzymałem szczęki w pozycji otwartej.

Podniebienie miał szlamowate i moja dłoń zaczęła się po nim powoli ześlizgiwać. Nacisnąłem na dolną szczękę bestii, najmocniej jak tylko zdołałem. Paszcza otwarła się jeszcze o kilkanaście centymetrów i sprawiała wrażenie zablokowanej.

Stwór spróbował cofnąć się, żebym go puścił, ale jego zwoje krępowały nas zbyt mocno i zabrakło mu na to miejsca.

Trochę się więc odwinął, nieco prostując cielsko i cofając łeb. Udało mi się uklęknąć. Myshtigo kucał wygięty jakieś dwa metry ode mnie.

Moja prawa ręka ześlizgnęła się jeszcze bardziej i prawie puściłem jego szczęki.

Wtedy usłyszałem donośny krzyk.

Niemal równocześnie ciałem stwora wstrząsnął spazm. Kiedy poczułem, że jego siła na chwilę słabnie, cofnąłem ręce. Nastąpiło straszne kłapniecie zamykanych zębów i ostatni skurcz. Straciłem na chwilę przytomność.

A potem wyrywałem się z uścisku potwora, wyplątywałem ze zwojów jego cielska. Gładki drewniany kij wbity w boadyla pozbawiał go życia i ruchy stwora nagle stały się bardziej spazmatyczne niż agresywne.

Machnięcia jego ogona położyły mnie na ziemię jeszcze dwa razy, ale uwolniłem Myshtiga, oddaliliśmy się na jakieś piętnaście metrów i obserwowaliśmy śmierć boadyla. Trwało to jeszcze jakiś czas.

Niedaleko stał Hasan, z twarzą bez wyrazu. Broń, z którą tyle czasu trenował — assagai — spełniła swoje zadanie. Kiedy George przeprowadził później sekcję zwłok stwora, dowiedzieliśmy się, że kij utkwił w odległości kilku centymetrów od jego serca i uszkodził mu główną.

A propos, boadyl miał dwa tuziny nóg rozmieszczonych symetrycznie po obu stronach, czego można się było spdzdewać.

Dos Santos stał obok Hasana, a Dianę obok Dos Santosa. Byli tam też wszyscy inni z obozu.

— Niezłe przedstawienie — powiedziałem. — Świetny rzut. Dziękuję.

— To nie było nic wielkiego — odparł Hasan.


Powiedział, że to nie było nic wielkiego. Tak samo nic wielkiego, jak wtedy, gdy nastawił golema podczas mojego ataku szału. Jeżeli Hasan próbował mnie wtedy zabić, dlaczego miałby mnie ratować przed badylem?

Chyba że to, co powiedział wcześniej w Port, było najprawdziwszą prawdą — że został wynajęty do' ochrony Yeganina. Jeżeli to było jego głównym zadaniem, a zamordowanie mnie tylko celem drugorzędnym, to musiał mnie ratować przy okazji ratowania Myshtiga.

Ale z drugiej strony…

Ach tam, do diabła. Najlepiej dać sobie spokój.

Rzuciłem kamieniem najdalej jak tylko mogłem, a potem jeszcze raz. Nazajutrz do obozu zostanie sprowadzony nasz ślizgowiec i wyruszymy do Aten, zatrzymując się jedynie w Nowym Kairze, żeby wysadzić Ramzesa i trzech, pozostałych Egipcjan. Cieszyłem się, że wyjeżdżam z Egiptu, uciekam od jego stęchlizny, kurzu i martwych, półzwierzęcych bóstw. Miałem już dość tego miejsca.

Potem zadzwonił Phil z Port i Ramzes zawołał mnie do namiotu łącznościowego.

— Tak? — odezwałem się do radia.

— Conrad, mówi Phil. Właśnie napisałem jej elegię i chciałbym ci ją przeczytać. Mimo że nigdy jej nie poznałem, słyszałem, jak o niej mówisz, i widziałem jej zdjęcie, wiec sądzę, że nieźle mi wyszło…

— Proszę, Phil. Nie interesują mnie teraz poetyckie pocieszenia. Może innym razem…

— To nie jest jedna z tych gotowych elegii do wypełnienia. Wiem, że tamte ci się nie podobają, i poniekąd nie winie cię.

Moja dłoń zawisła nad wyłącznikiem, zatrzymała się i zamiast przekręcić gałkę sięgnęła po papierosa z pudełka Ramzesa.

— Jasne, mów śmiało. Słucham.

No i mówił, i nieźle mu to wyszło. Niewiele z tego pamiętam. Przypominam sobie jedynie, jak tamte twarde, wyraźne słowa dobiegały z drugiego końca świata, a ja stałem, posiniaczony na ciele i na duszy, i słuchałem ich. Phil opisywał cnoty Nimfy, którą Posejdon pragnął zdobyć, ale stracił na rzecz swego brata Hadesa. Wzywał żywioły do powszechnej żałoby. I kiedy mówił, myślami cofnąłem się do tamtych dwóch szczęśliwych miesięcy na wyspie Kos, i wszystko, co wydarzyło się potem, zostało wymazane; byliśmy znów na pokładzie „Yanitie” i żeglowaliśmy ku naszej piknikowej wysepce z jej półświętym gajem, kąpaliśmy się razem i leżeliśmy na słońcu, trzymaliśmy się za ręce i nic nie mówiliśmy, tylko czuliśmy, jak promienie słoneczne — niczym jaskrawy, suchy i delikatny wodospad — padają na nasze różowe i nagie dusze, spoczywające na nie kończącej się plaży, która okrążała i okrążała maleńkie terytorium, i zawsze do nas wracała.

Phil skończył i odkaszlnął kilka razy, a moja wyspa zniknęła, unosząc ze sobą tamtą cząstkę mojej osoby, ponieważ to już należało do przeszłości.

— Dziękuję, Phil — powiedziałem. — To było bardzo ładne.

— Cieszę się, że uważasz te słowa za odpowiednie — powiedział, a potem zmienił temat — dziś po południu przylatuję do Aten. Chciałbym się do was przyłączyć na tym etapie podróży, jeśli ci to nie przeszkadza.

— Nie ma sprawy — odparłem. — Czy wolno mi jednak spytać dlaczego?

— Zdecydowałem, że chcę jeszcze raz zobaczyć Grecję. Ponieważ ty tam będziesz, mogłoby być jak za dawnych czasów. Chciałbym po raz ostatni rzucić okiem na niektóre Stare Miejsca.

— Mówisz, jakbyś niedługo miał się pożegnać ze światem.

— Cóż… Wykorzystałem kurację S-S, ile się tylko dało. Czuję, że główna sprężyna działa coraz gorzej. Nie wiem, ile czasu mi jeszcze zostało. W każdym razie chciałbym jeszcze raz zobaczyć Grecję i czuję, może to być moja ostatnia szansa.

— Na pewno mylisz się, ale jutro wieczorem około ósmej będziemy wszyscy na kolacji w „Garden Altar”.

— Świetnie. A więc zobaczymy się jutro.

— Tak.

— Do widzenia, Conradzie.

— Do widzenia.

Wziąłem prysznic, natarłem się olejkiem i założyłem czyste rzeczy. Nadal byłem obolały, ale przynajmniej czułem się czysty. Następnie znalazłem Yeganina, który zrobił to samo co ja, i wbiłem w niego złowrogie spojrzenie.

— Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — oświadczyłem — ale jednym z powodów, dla których pan chciał, abym pokierował tym przedsięwzięciem, jest wysoki stopień mojej potencjalnej sprawności w unikaniu śmierci Zgadza się?

— Zgadza się.

— Jak dotąd robiłem wszystko, co w mojej mocy, ta sprawność nie była jedynie potencjalna, ale aktywnie wykorzystana dla dobra ogółu.

— Również wtedy, kiedy w pojedynkę zaatakował pan całą grupę?

Wyciągnąłem rękę do jego gardła, ale powstrzymałem się. Zostałem nagrodzony przebłyskiem strachu w szeroko rozwartych oczach Yeganina i wykrzywieniem kącików je go ust. Zrobił krok do tyłu.

— Pominę tę uwagę — powiedziałem. — Jestem, tylko po to, żeby zawieźć pana w miejsca, które chce pan zobaczyć, i dopilnować, żeby pan wrócił cały i zdrowy. Dziś rano przysporzył mi pan nieco kłopotu, narażając się na pożarcie przez boadyla. Dlatego proszę przyjąć do wiadomości ostrzeżenie, że nie chodzi się do piekła, żeby zapalić papierosa. Jeśli chce pan gdzieś pójść samopas, proszę najpierw się upewnić, czy okolica jest bezpieczna.

Spojrzał na mnie niepewnie. Odwrócił wzrok.

— Jeśli nie jest — ciągnąłem — to proszę chodź z eskortą, skoro pan sam odmawia noszenia broni. Te. wszystko, co mam do powiedzenia. Jeśli pan nie chce stosować się do tego, proszę mi teraz powiedzieć, a ja odejdę i załatwię panu innego przewodnika. Już i tak Lorel mi to zaproponował. Jak brzmi pańska odpowiedź?

— Czy Lorel naprawdę tak powiedział?

— Tak.

— Zadziwiające… Cóż, oczywiście tak. Przychylę się do pańskiej prośby. Widzę, że przemawia przez nią roztropność.

— Wspaniale. Dziś po południu chciał pan jeszcze raz zwiedzić Dolinę Królowych. Ramzes pana zaprowadzi. Ja sam nie mam na to ochoty. Wyjeżdżamy jutro rano o dziesiątej. Proszę się przygotować.

Odszedłem licząc, że coś powie — choćby jedno słowo.

Nie odezwał się.

Na szczęście dla tych, którzy przeżyli, jak i dla pokoleń jeszcze nie narodzonych, Szkocja niewiele ucierpiała podczas Trzech Dni. Przyniosłem sobie wiaderko lodu z zamrażarki i butelkę wody sodowej z naszego namiotu jadalnego. Włączyłem chłodzenie obok łóżka, otworzyłem butelkę 0,75 l z moich prywatnych zapasów i spędziłem resztę popołudnia na rozmyślaniu o daremności wszystkich wysiłków ludzkich.


Późnym wieczorem tamtego dnia, gdy dostatecznie wytrzeźwiałem i wyprosiłem coś do przegryzienia, wziąłem broń i poszedłem na spacer, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.

Kiedy zbliżyłem się do wschodniego krańca ogrodzenia, usłyszałem jakieś głosy, usiadłem więc w ciemności, opierając się plecami o dość duży kamień, i spróbowałem podsłuchać rozmowę. Rozpoznałem dźwięczne diminuen — do głosu Myshtiga i chciałem usłyszeć, o czym Yeganin mówi.

Jednak nie mogłem.

Byli trochę za daleko, a akustyka na pustyni nie zawsze należy do najlepszych na świecie. Siedziałem wiec i wytężałem słuch, i nastąpiło to, co czasami mi się przytrafia:

Siedziałem na kocu obok Ellen i obejmowałem ją ramieniem. Niebieskim ramieniem…

Wizja zniknęła, kiedy wzdrygnąłem się na myśl, że jestem Yeganinem, nawet tylko w formie pseudotelepatycznego spełnienia pragnień, i znów znalazłem się przy moim kamieniu.

Czułem się jednak samotny, Ellen była milsza od kamienia i nadal trawiła mnie ciekawość.

Tak wiec znów tam powróciłem i obserwowałem…

— … nie widzę jej stąd — mówiłem — ale Vega jest gwiazdą pierwszej wielkości, usytuowaną w czymś, co twoi ludzie nazywają gwiazdozbiorem Lira.

— Jak jest na Talerze? — spytała Ellen. Nastąpiła długa przerwa, a po niej:

— Ludziom często najtrudniej opisać rzeczy istotne. Czasami jednak problemem jest wyjaśnienie czegoś, przekracza pojęcie osoby, z którą się rozmawia. Taler i jest taki jak Ziemia. Nie ma tam pustyń. Cały świat j tam ukształtowany krajobrazowe. Ale… Pozwól mi wyją ten kwiat z twoich włosów. O, już. Spójrz na niego, widzisz?

— Ładny biały kwiat. Dlatego zerwałam go i włożyłam we włosy.

— Ale to n i e jest ładny biały kwiat. W każdym razie nie dla mnie. Twoje oczy odbierają fale świetlne o długości rzędu 4000 do 7200 angstremów. Oczy Yegani wnikają głębiej w nadfiolet, w okolice około 3000 jednostek. Nie widzimy koloru, który nazywacie „czerwonym”, ale na tym „białym” kwiatku widzę dwa kolory, które nie mają odpowiedników w waszym języku. Moje ciało pokryte jest wzorami, których nie widzisz, ale są one zbliżone do wzorów innych członków mojej rodziny i każdy Veganin, który zna ród Shtigów, już przy pierwszym nas spotkaniu potrafi rozpoznać, z jakiej rodziny i prowincji pochodzę. Kolory niektórych naszych obrazów są krzykliwe dla oczu Ziemian lub nawet wydają się jednym odcieniem — zazwyczaj niebieskim — ponieważ subtelne różnice są dla nich niewidoczne. W wielu naszych utworach muzycznych słyszałabyś długie fragmenty ciszy, które w rzeczywistości są wypełnione melodią. Nasze miasta są czyste i logicznie zaprojektowane. Wyłapują światło dzienne i zatrzymują je do późnej nocy. Nie ma tam pośpiechu i nieprzyjemnego hałasu. Dla mnie ma to wielkie znaczenie, ale nie wiem, jak to opisać… człowiekowi.

— Ale ludzie, to znaczy Ziemianie, żyją na twoich światach.

— Jednak w rzeczywistości ani nie widzą, ani nie słyszą, ani nie czują ich tak jak my. Istnieje miedzy nami przepaść. Możemy zdawać sobie z niej sprawę i rozumieć ją, ale nie możemy jej pokonać. Dlatego nie potrafię ci powiedzieć, jaki jest Taler. Dla ciebie byłby innym światem, niż jest dla mnie.

— Mimo to chciałabym go zobaczyć. Bardzo. Chyba nawet chciałabym tam mieszkać.

— Sądzę, że nie byłabyś tam szczęśliwa.

— Dlaczego?

— Ponieważ imigranci spoza Vegi są tylko imigrantami spoza Vegi. Tutaj nie należysz do niskiej kasty. Wiem, że nie używacie tego terminu, ale do tego właśnie sprawa się sprowadza. Członkowie Personelu Biura wraz ze swoimi rodzinami tworzą najwyższą kastę na tej planecie. Po nich w kolejności następują: zamożni ludzie spoza Biura, z kolei ci, którzy pracują dla tych bogaczy, a potem ci, którzy żyją z uprawy ziemi; na końcu są nieszczęśnicy zamieszkujący Stare Miejsca. Tutaj jesteś na szczycie. Na Talerze byłabyś na dnie.

— Dlaczego musi tak być?

— Ponieważ widzisz biały kwiat. Nastąpiła długa chwila ciszy i powiał chłodny wietrzyk.

— W każdym razie jestem bardzo zadowolona, że tu przyjechałeś — powiedziała.

— To rzeczywiście interesujące miejsce.

— Cieszę się, że ci się podoba.

— Czy mężczyzna o imieniu Conrad naprawdę był twoim kochankiem?

Wzdrygnąłem się z powodu raptowności tego pytania.

— To nie twoja sprawa — odparła — ale odpowiedź brzmi: tak.

— Nawet rozumiem dlaczego — powiedział, a ja poczułem się nieswojo, jak intruz lub — ściślej mówiąc — intruz przyglądający się intruzowi, którego obserwuje.

— Dlaczego? — spytała.

— Ponieważ pragniesz tego, co dziwne, silne, egzoty-1 czne; ponieważ nigdy nie zadowala cię to, gdzie jesteś i to, kim jesteś.

— To nieprawda… A może i prawda! Tak, kiedyśf powiedział mi coś takiego. Być może to prawda.

W tej chwili zrobiło mi się jej bardzo żal. A poti chcąc ją w jakiś sposób pocieszyć, odruchowo wyciągnąłe rękę i chwyciłem jej dłoń. Tylko że to nie była moja ręka le Myshtiga, a on nie chciał jej wyciągnąć. To ja chciałem.

Nagle przestraszyłem się. Czułem, że on też.

Kiedy uświadomiłem sobie, że Yeganin odkrył, iż ktc ingeruje w jego myśli, poczułem się jak pijany, któremu świat wiruje przed oczami.

Zapragnąłem wtedy szybko się wycofać i znalazł‹ się z powrotem przy kamieniu, ale zdążyłem jeszcze dc strzec, jak Ellen upuszcza kwiat, i usłyszałem, jak mówi:

— Przytul mnie!

Niech diabli wezmą te pseudotelepatyczne spełnienia pragnień! — pomyślałem. Kiedyś przestanę wierzyć, że się za nimi nie kryje.

W tamtym kwiatku widziałem dwa kolory, których nie potrafię opisać…

Ruszyłem w kierunku obozu. Minąłem namioty i szedłem dalej. Dotarłem do przeciwległego krańca ogrodzenia, usiadłem na ziemi i zapaliłem papierosa. Noc by chłodna i czarna.

Po wypaleniu dwóch papierosów usłyszałem za sobą głos, ale nie odwróciłem się.

— W Wielkim Domu i w Domu Ognia, w Wieli Dniu, kiedy wszystkie dni i lata będą policzone, niech będzie mi przywrócone moje imię.

— Winszuję — powiedziałem cicho. — Poprawny i tat. Potrafię rozpoznać słowa Księgi Umarłych, kiedy szę, jak ktoś je cytuje na daremno.

— Nie cytowałam ich na daremno, tylko — jak pan powiedział — poprawnie.

— Winszuję.

— Jeżeli w tamtym wielkim dniu, kiedy wszystkie i lata będą policzone, przywrócą panu pańskie imię, to OSKAR ono będzie brzmiało?

— Nie przywrócą. Zamierzam się spóźnić. A poza tym, jakie znaczenie ma imię?

— To zależy od niego samego. Więc może wybierze pan „Karaghiosisa”?

— Może usiądziesz, żebym mógł cię widzieć. Nie lubię, kiedy ludzie stoją za moimi plecami.

— W porządku. A więc?

— A więc co?

— Może wybierze pan „Karaghiosisa”?

— A dlaczego akurat to imię?

— Bo coś znaczy. Przynajmniej kiedyś znaczyło.

— Karaghiosis to postać ze starogreckiego teatru cieni. Ktoś w rodzaju Puncha z europejskiego widowiska marionetkowego pod tytułem Punch i Judy. Był patałachem i błaznem.

— Był Grekiem i to sprytnym.

— Ha! Był półtchórzem i obłudnikiem.

— Był również półbohaterem. Przebiegłym. Trochę ordynarnym. Z poczuciem humoru. O n odważyłby się na zburzenie piramidy. Kiedy chciał, był także silny.

— Gdzie on teraz jest?

— Chciałabym to wiedzieć.

— Dlaczego pytasz właśnie mnie?

— Bo kiedy walczył pan z golemem, Hasan tak właśnie pana nazwał.

— Aha… Rozumiem. No cóż, to był tylko okrzyk bez znaczenia, termin ogólny, synonim głupca, przezwisko — tak jakbym mówił na ciebie „Ruda”. A propos, ciekaw jestem, jak wyglądasz w oczach Myshtiga? Czy wiesz, że Yeganie nie widzą koloru twoich włosów?

— Nic mnie to nie obchodzi, jak wyglądam w oczach Vegan. Jestem jednak ciekawa, jak pan wygląda. Wnioskuję, że Myshtigo całkiem sporo o panu wie. Ma jakieś informacje o tym, że ma pan kilkaset lat.

— To z pewnością przesada. Ale widzę, że ty sporo o nim wiesz. Dużo masz informacji na temat Myshtiga?

— Na razie niewiele.

— Chyba nienawidzisz go bardziej niż wszystkich innych. Czy to prawda?

— Tak.

— Dlaczego?

— Bo jest Yeganinem.

— Co z tego?

— Nienawidzę Yegan i to wszystko.

— Nie, jest coś jeszcze.

— To prawda. Czy wie pan, że jest pan bardzo silny?

— Wiem.

— Właściwie jest pan najsilniejszym człowiekiem, jakiego w życiu widziałam. Na tyle silnym, by przetrącić kark nietoperzowi pająkowatemu, a potem spaść do Zatoki Pireuskiej, dopłynąć do brzegu i zjeść śniadanie.

— Wybrałaś dziwny przykład.

— Wcale nie. Czy tak było?

— Dlaczego pytasz?

— Bo chcę wiedzieć, muszę wiedzieć.

— Przykro mi.

— „Przykro mi” to za mało. Proszę powiedzieć więcej.

— Powiedziałem już wszystko.

— Nie. My potrzebujemy Karaghiosisa.

— „My” to znaczy kto?

— Radpol. Ja.

— Dlaczego?

— Hasan jest stary jak Świat. Karaghiosis jest starszy. Hasan znał go, przypomniał sobie, nazwał pana „Ka-raghiosisem”. Pan jest Karaghiosisem, zabójcą, obrońcą Ziemi. A my teraz pana potrzebujemy. Bardzo. Nadszedł Armageddon — nie z hukiem, ale z książeczką czekową. Yeganin musi umrzeć. Proszę nam pomóc.

— Czego chcecie?

— Niech Hasan go zniszczy.

— Nie.

— Dlaczego nie? Kim on dla pana jest?

— Nikim. Właściwie nie znoszę go. Ale kim on jest dla was?

— Naszą zgubą.

— Wyjaśnij mi to, a być może dam ci lepszą odpowiedź.

— Nie mogę.

— Dlaczego?

— Bo nie wiem.

— A więc dobranoc. To wszystko.

— Chwileczkę. Ja naprawdę nie wiem. Ale od łącznika Radpolu na Talerze przyszła wiadomość: Myshtigo musi umrzeć. Jego książka to nie żadna książka, a on nie jest samym sobą, ale wieloma osobami. Nie wiem, co to znaczy, ale nasi agenci nigdy dotąd nie kłamali. Mieszkał pan na Talerze, mieszkał pan na Bakubie i kilkunastu innych światach. Jest pan Karaghiosisem. Pan wie, że nasi agenci nie kłamią, bo jest pan Karaghiosisem i sam pan stworzył siatkę szpiegów. Teraz słyszy pan ich meldunki i nie zwraca na nie uwagi. Powtarzam panu: oni mówią, że Yeganin musi umrzeć. On uosabia koniec wszystkiego, o co walczymy. Mówią, że Myshtigo jest inspektorem, któremu nie wolno pozwolić przeprowadzić inspekcji. Zna pan szyfr. Pieniądze przeciwko Ziemi. Dalszy vegański wyzysk. Nie mogli powiedzieć nic bardziej konkretnego.

— Przykro mi. Zobowiązałem się, że będę go bronić. Podaj mi lepszy powód, a może dam ci lepszą odpowiedź. Poza tym Hasan próbował mnie zabić.

— Dostał polecenie, żeby pana tylko powstrzymać, unieszkodliwić, abyśmy mogli zniszczyć Yeganina.

— To nie wystarczające wyjaśnienie, nie wystarczające. Nie przyznaję się do niczego. Idźcie swoją drogą. Zapomnę o sprawie.

— Nie, pan musi nam pomóc. Czym jest życie jednego Yeganina dla Karaghiosisa?

— Nie opowiem się za jego śmiercią bez ważnego i konkretnego powodu. Jak dotąd nie przedstawiłaś mi niczego.

— To wszystko, co mam.

— A więc dobranoc.

— Nie. Ma pan dwa różne profile. Z prawej strony jest pan półbogiem, z lewej demonem. Jeden z nich pomoże nam, musi nam pomóc. Nie obchodzi mnie który.

— Nie próbujcie skrzywdzić Yeganina. Ochronimy go. Poczęstowała się moim papierosem i siedzieliśmy dalej, paląc.

— … nienawidzieć pana — powiedziała po chwili. — To powinno przyjść bez trudu, ale nie potrafię. Nie odezwałem się.


— Widziałam wielokrotnie, jak pan paradował dumnie w swoim Czarnym Uniformie, pił rum jak wodę, ufny w coś, o czym pan nigdy nikomu nie mówił, arogancki z powodu swojej siły. Nie cofnąłby się pan przed walką ze wszystkim, co się rusza, prawda?

— Z wyjątkiem czerwonych mrówek i trzmieli.

— Czy ma pan jakiś plan, o którym nic nie wiemy? Proszę nam powiedzieć, a my panu pomożemy.

— To twój wymysł, że jestem Karaghiosisem. Wyjaśniłem, dlaczego Hasan tak mnie nazwał. Phil znał Karaghiosisa, a ty znasz Phila. Czy kiedykolwiek o tym wspomniał?

— Przecież pan wie, że nie. Jest pańskim przyjacielem i nie zawiódłby pańskiego zaufania.

— Czy oprócz przypadkowego użycia przezwiska przez Hasana jest jeszcze jakaś wskazówka dotycząca mojej tożsamości?

— Nigdzie nie ma rysopisu Karaghiosisa. Był pan bardzo dokładny.

— W porządku. Odejdź i nie zawracaj mi głowy.

— Nie. Proszę.

— Hasan próbował mnie zabić.

— Tak, musiał dojść do wniosku, że łatwiej pana zabić, niż próbować usunąć na bok. Przecież wie o panu więcej niż inni.

— Wiec dlaczego dzisiaj uratował mnie, i zarazem Myshtiga, przed boadylem?

— Wolałabym nie mówić.

— A wiec zapomnij o sprawie.

— Nie, powiem panu. Assagai był jedyną bronią pod ręką. Hasan jeszcze nie włada nią zbyt dobrze. Nie celował w boadyla.

— Tak?

— Ale w pana też nie celował. Bestia za bardzo się wiła. Chciał zabić Yeganina. Potem po prostu powiedziałby, że próbował uratować was obu jedyną bronią, jaka była pod ręką, i że zdarzył się straszny wypadek. Niestety nie było strasznego wypadku. Hasan chybił.

— Dlaczego po prostu nie pozwolił, by boadyl zabił Myshtigo?

— Ponieważ doskoczył pan do potwora. Bał się, że mimo wszystko może pan uratować Yeganina. Boi się pańskich rąk.

— Miło wiedzieć. Czy nadal będzie próbował, nawet jeśli odmówię współpracy?

— Obawiam się, że tak.

— To się bardzo niedobrze składa, moja droga, bo ja na to nie pozwolę.

— Nie powstrzyma go pan. A my też go nie odwołamy. Mimo że jest pan Karaghiosisem i życie obeszło się z panem brutalnie, a ja niezmiernie panu współczuję, to ani panu, ani mnie nie uda się powstrzymać Hasana. On jest Skrytobójcą. Nigdy nie zawiódł.

— Ja też nie.

— Właśnie że tak. Zawiódł pan Radpol i Ziemię, i wszystko, co ma jakieś znaczenie.

— Taję swoje zamysły, kobieto. Idź swoją drogą.

— Nie mogę.

— A to dlaczego?

— Jeśli pan nie wie, to Karaghiosis rzeczywiście jest głupcem, błaznem, postacią z teatru cieni.

— Kiedyś człowiek o nazwisku Thomas Carlyle napisał rozprawę o bohaterach i kulcie bohatera. On też był głupcem. Wierzył, że są tacy ludzie. Bohaterstwo to tylko sprawa okoliczności i polityki oportunistycznej.

— Czasami w grę wchodzą ideały.

— Czym jest ideał? Mrzonką.

— Proszę mi nie mówić takich rzeczy.

— Muszę, bo to prawda.

— Kłamiesz, Karaghiosisie.

— Nie. A jeśli tak, to tylko z pożytkiem, dziewczyno.

— Jestem dość stara, by wszyscy oprócz ciebie mogli do mnie mówić „babciu”, wiec nie nazywaj mnie „dziewczyną”. Czy wiesz, że noszę perukę?

— Tak.

— A czy wiesz, że kiedyś zaraziłam się vegańską chorobą, i dlatego muszę ją nosić?

— Nie. Bardzo mi przykro, nie wiedziałem.

— Dawno temu, kiedy byłam młoda, pracowałam w vegańskim kurorcie. Byłam dziewczyną do towarzystwa.

Nigdy nie zapomniałam dochodzącego z ich okropnych płuc sapania, które czułam na sobie, ani dotyku ich trupio sinych ciał. Nienawidzę ich, Karaghiosisie, tak, jak zrozumieć potrafi tylko ktoś taki jak ty — człowiek, który poznał każdy rodzaj wielkiej nienawiści.

— Przykro mi, Dianę. Tak mi przykro, że to cię ciągle jeszcze boli. Ale nie jestem jeszcze gotowy do działania. Nie poganiaj mnie.

— Czy jesteś Karaghiosisem?

— A wiec jestem do pewnego stopnia zadowolona.

— Ale Yeganin będzie żył.

— Przekonamy się.

— Tak, przekonamy się. Dobranoc.

— Dobranoc, Conradzie.

Wstałem i zostawiłem ją, a sam wróciłem do swojego namiotu. Później, jeszcze tej samej nocy, przyszła do mnie. Usłyszałem szelest otwieranego namiotu, a potem odgarnianej pościeli, i znalazła się w moim łóżku. I chociaż kiedyś może prawie zupełnie ją zapomnę — rudą perukę, małą, odwróconą do góry nogami literę „v” między oczami, mocno zaciśnięte szczęki i sposób mówienia ze skracaniem słów, jej swoiste gesty i ciało ciepłe jak jądro gwiazdy, oraz jej dziwne oskarżenie pod adresem człowieka, którym kiedyś być może byłem — zapamiętam jedno: że przyszła do mnie, kiedy jej potrzebowałem, że była ciepła i delikatna, i że przyszła do mnie…


Nazajutrz po śniadaniu zamierzałem poszukać Myshtiga, ale on znalazł mnie pierwszy. Byłem nad rzeką i rozmawiałem z ludźmi, którzy mieli się zająć feluką.

— Conradzie — odezwał się cichym głosem — czy mogę z panem porozmawiać?

Kiwnąłem głową i wskazałem ręką w kierunku kanału.

— Chodźmy w tamtą stronę. Tutaj już załatwiłem sprawę.

Poszliśmy.

Po minucie odezwał się:

— Wie pan o tym, że na moim świecie jest kilka systemów szkolenia mentalnego; systemów, które od czasu do czasu dają niektórym zdolności pozazmysłowe.

— Tak, słyszałem — przyznałem.

— Przy różnych okazjach większość Vegan ma z tym styczność. Niektórzy są uzdolnieni w tym kierunku. Wielu nie jest. Jednak każdy z nas potrafi to wyczuć, rozpoznać objawy.

— Do czego pan zmierza?

— Sam nie posiadam zdolności telepatycznych, ale wiem, że pan je posiada, bo zeszłej nocy wykorzystał je pan na mojej osobie. Czułem to. To dar bardzo rzadki u Ziemian, więc nie spodziewałem się tego i nie podjąłem środków, żeby temu zapobiec. A także zaskoczył mnie pan w bardzo dogodnym momencie. Tym samym mój umysł stanął przed panem otworem. Muszę wiedzieć, ile się pan dowiedział.

A wiec z tymi moimi widzeniami najwidoczniej wiązały się jakieś zjawiska pozazmysłowe. Zazwyczaj moje wizje obejmowały bezpośrednie postrzeganie danej osoby plus wgląd w myśli i uczucia zawarte w jej słowach — i czasami nie obywało się bez błędów. Pytanie Myshtigo wskazywało, że nie wiedział, jak głęboko potrafiłem wnikać, a słyszałem, że niektórzy zawodowi vegańscy przeszukiwacze psychiki byli zdolni wepchnąć się nawet w podświadomość. Postanowiłem wiec blefować.

— Domyślam się, że nie pisze pan zwykłego przewodnika — powiedziałem. Nie odezwał się.

— Niestety nie jestem jedynym, który o tym wie — ciągnąłem. — A to stawia pana w obliczu pewnego niebezpieczeństwa.

— Dlaczego? — spytał nagle.

— Być może oni źle rozumieją — zaryzykowałem. Pokręcił głową.

— Kim oni są?

— Przykro mi.

— Ale ja muszę wiedzieć.

— Przykro mi. Jeśli chce się pan wycofać, to jeszcze dziś mogę pana odwieźć do Port.

— Nie, nie mogę tego zrobić. Muszę kontynuować! przedsięwzięcie. Co mam zrobić?

— Proszę mi podać więcej szczegółów, a ja coś zaproponuję.

— Nie. Już i tak wie pan za dużo… Zatem to musi być prawdziwy powód obecności Donalda Dos Santosa — powiedział szybko. — On jest człowiekiem o umiarkowanych poglądach. Radykalne skrzydło Radpolu musiało się j czegoś o tym dowiedzieć i, tak jak pan powiedział, źle zrozumieć. On musi wiedzieć o niebezpieczeństwie. Może powinienem pójść do niego…

— Nie — przerwałem. — Nie sądzę, żeby to było wskazane. To by naprawdę nic nie zmieniło. Zresztą, co by mu pan powiedział?

Nastąpiła przerwa, po czym Myshtigo mruknął:

— Rozumiem, co ma pan na myśli. Mnie też przyszło do głowy, że on może nie mieć aż takich umiarkowanych poglądów, jak mi się wydawało… Jeśli tak jest, to…

— Tak — powiedziałem. — Czy chce pan wrócić?

— Nie mogę.

— A więc w porządku, niebieski chłopcze, będzie pan] musiał zaufać mnie. Może pan zacząć od podania] szczegółów na temat tej inspekcji…

— Nie! Nie wiem, co pan wie, a czego nie. To oczywiste, że próbuje pan wydobyć ze mnie więcej informacji,! więc przypuszczam, że niewiele pan wie. To, co robię, jest nadal tajne.

— Próbuję pana ochronić, dlatego chcę jak najwięcej! informacji.

— Niech pan ochrania moje ciało, a ja będę się martwił o moje motywy i myśli. W przyszłości dostęp do mojego umysłu będzie dla pana zamknięty, więc nie musi pan tracić czasu na to, żeby próbować w nim poszperać.

Podałem mu pistolet automatyczny.

— Proponuję, żeby pan nosił broń w czasie wycieczki. Żeby ochraniać swoje motywy.

— No dobrze.

Pistolet zniknął pod trzepoczącą koszulą Veganina, który głośno sapał. Ja kląłem po cichu.

— Niech pan idzie się przygotować — powiedziałem. — Wkrótce wyruszamy.


Wracając inną trasą do obozu analizowałem własne motywy. Sama książka nie mogła spowodować ani rozkwitu, ani upadku Ziemi, Radpolu, Ruchu Propagatorów Powrotu. Nawet Zew Ziemi Phila nie dokonał tego. Ale przedsięwzięcie Yeganina było czymś więcej niż tylko pisaniem książki. Inspekcją? Co to mogło być? Czego dotyczyło? Nie wiedziałem. Musiałem się dowiedzieć. Bo nie wolno było pozostawić Myshtiga przy życiu, gdyby to miało nam przynieść zgubę — nie mogłem jednak dopuścić do jego śmierci, jeśli to, co robił, mogło nam w jakiś sposób pomóc. A mogło.

Dlatego ktoś musiał zarządzić odroczenie tej sprawy do momentu uzyskania pewności.

Smycz została pociągnięta. Poszedłem posłusznie we wskazanym kierunku.

— Dianę — powiedziałem, kiedy staliśmy w cieniu jej ślizgowca. — Mówisz, że jako Karaghiosis coś dla ciebie znaczę.

— Taki się chyba nasuwa wniosek.

— A wiec wysłuchaj mnie. Przypuszczam, że możecie się mylić co do Yeganina. Nie jestem pewien, ale jeśli mam rację, to uśmiercenie go byłoby wielkim błędem. Dlatego nie mogę na to pozwolić. Wstrzymajcie się z wszelkimi zaplanowanymi działaniami, aż dotrzemy do Aten. Wtedy poproście o wyjaśnienie tamtej wiadomości z Radpolu.

Spojrzała mi prosto w oczy i odparła:

— W porządku.

— A co z Hasanem?

— Czeka.

— Sam wybiera czas i miejsce, prawda? Tylko czeka na okazję, żeby uderzyć.

— Tak.

— A więc trzeba mu powiedzieć, żeby się wstrzymał, dopóki nie będziemy mieć pewności.

— No dobrze.

— Powiesz mu?

— Dowie się.

— To wystarczy. Odwróciłem się.

— A kiedy nadejdzie odpowiedź — powiedziała — i będzie brzmiała tak samo, to co wtedy?

— Zobaczymy — odrzekłem, nie odwracając się.

Zostawiłem ją obok jej ślizgowca j wróciłem do własnego.

Wiedziałem, że kiedy nadejdzie odpowiedź i będzie taka, jakiej się spodziewałem, będę miał więcej kłopotów na głowie. A to dlatego, że już podjąłem decyzję.

Daleko na południowym wschodzie niektóre rejony! Madagaskaru nadal zagłuszały liczniki Geigera okrzykami bólu — wyraz uznania dla umiejętności jednego z nas.

Byłem przekonany, że Hasan nadal mógł stawić czoła wszelkim przeszkodom bez, że tak powiem, mrugnięcia! swoim skąpanym w słońcu, przyzwyczajonym do śmierci, żółtym okiem…

Powstrzymanie go mogło nastręczać wiele trudności.


Widok pod nami.

Śmierć, skwar, zmętniałe od szlamu fale przyboju, nowe linie brzegowe…

Wybuchy wulkanów na wyspach Chios, Samos, Ikaria, Naksos…

Halikarnas oderwany…

Zachodni kraniec wyspy Kos znowu widoczny, ale co z tego?

… Śmierć, skwar, zmętniałe od szlamu fale przyboju.

Nowe linie brzegowe…


Poprowadziłem cały konwój okrężną drogą, aby zorientować się w sytuacji. Myshtigo robił notatki oraz zdjęcia.

Lorel powiedział mi wcześniej:

— Prowadź dalej wycieczkę. Zniszczenia materialne i nie są zbyt poważne, bo w rejonie śródziemnomorskim nie i było niczego szczególnie cennego. Ofiarami, które przeżyły, już się zaopiekowano. Wiec kontynuuj wycieczkę zgodnie z planem.

Przeleciałem nisko nad tym, co pozostało z Kos, czyli ogonem wyspy skierowanym ku zachodowi. Był to dziki krajobraz wulkaniczny i na lądzie, poprzecinanym jaskrawymi wstęgami wody morskiej, dymiły nowo powstałe kratery. Kiedyś znajdowała się tam stolica starożytnej Astypalai. Tukidydes podaje, że została zniszczona przez potężne trzęsienie ziemi. Szkoda, że nie widział obecnego trzęsienia. W moim mieście Kos, na północy, ludzie mieszkali od 366 roku p.n.e. Teraz wszystko znikneło i pozostała tylko woda oraz wulkany. Nikt nie przeżył. Platan Hipokratesa, meczet Loggii, zamek Rycerzy z Rodos, fontanny, mój domek, moja żona — nie sposób powiedzieć, przez jakie fale porwane i w jakich głębinach morskich pogrzebane — poszły śladem martwego Teokryta: człowieka, który dołożył wszelkich starań, by tak wiele lat temu uwiecznić to miejsce. To wszystko odeszło. Daleko… Nieśmiertelne i martwe dla mnie. W oddali w kierunku wschodnim kilka szczytów wysokiego łańcucha górskiego, który dawniej wznosił się na północnych równinach nadmorskich, nadal wystawało z wody. Był wśród nich olbrzymi szczyt Dhikaios, czyli Chrystus Sprawiedliwy, który górował nad wioskami położonymi na północnych zboczach. Teraz została z niego maleńka wysepka, na której wierzchołek nikt nie zdążył w porę się wspiąć.

Właśnie tak to musiało wtedy wyglądać, wiele lat temu, kiedy ogrodzone Półwyspem Chalcydyckim wody morza niedaleko mojej ojczyzny wezbrały i zaatakowały ląd. Wody zatoki wdarły się wąwozem Tempe, a potężny żywioł dosięgnął nawet górskich ścian domu samych bogów, Olimpu. Potop oszczędził jedynie Deukaliona i Pyrrę. Bogowie uratowali ich po to, aby staruszkowie stworzyli mit oraz ludzi, którym mieli go przekazać.

— Mieszkał pan tam — odezwał się Myshtigo. Skinąłem głową.

— Urodził się pan jednak w wiosce Makrinica, na wzgórzach Tesalii?

— Tak.

— Ale założył pan ognisko domowe na tamtej wysepce?

— Tymczasowo…

— „Dom” to pojęcie uniwersalne — powiedział. — Rozumiem je.

— Dziękuję.


Nadal patrzyłem w dół. Odczuwałem po kolei: smutek, złość, wściekłość, a potem przestałem czuć cokolwiek.

Kiedy po dłuższej nieobecności wracam do Aten, uderza mnie nagle swojski widok miasta. Czuję się wtedy zawsze pokrzepiony, często ożywiony, a czasem podekscytowany. Kiedyś Phil przeczytał mi kilka linijek wiersza napisanego przez jednego z ostatnich wielkich poetów greckich, i George'a Seferisa, utrzymując, że autor nawiązywał do mojej Grecji, kiedy pisał: „… Kraj, który już nie jest nasz, ani wasz” — z powodu Vegan. Kiedy zwróciłem uwagę że za życia Seferisa nie było tu jeszcze Yegan, Phil odciął się, że poezja jest niezależna od czasu i przestrzeni, i że mą j takie znaczenie, jakie przypisuje jej czytelnik. Oprócz tego, że nigdy nie wierzyłem, iż licencję poetycką można również j odnosić do podróży w czasie, miałem inne powody, aby› się nie zgodzić z tym poglądem, aby nie odczytywać tamtych słów jako ogólnego stwierdzenia.

Grecja jest naszym krajem. Goci, Hunowie, Bułgarzy, Serbowie, Frankowie, Turcy, a ostatnio Yeganiej nigdy go nam nie zabrali. Ludzie odeszli, ja przeżyłem. Ateny i ja razem trochę się zmieniliśmy. Grecja kontynentalna to jednak Grecja kontynentalna i dla mnie się nie zmienia. Kimkolwiek jesteście, spróbujcie tylko gadać; ó tym bez przerwy, a moi rozbójnicy zaczną grasować po, wzgórzach, jak dawni OSKARchłoniczni mściciele. Wy odejdziecie, lecz wzgórza Grecji pozostaną, niezmienione, z zapachem palących się kozich udźców, z mieszaniną krwi i wina, smakiem słodkich migdałów, chłodnym wiatrem w nocy i niebem jasnobłękitnym jak oczy boga za dnia. Tknijcie je, jeśli macie odwagę.

Dlatego po każdorazowym powrocie czuję się pokrzepiony, ponieważ teraz, kiedy mam za sobą tyle lat, patrzę w ten sposób na całą Ziemię. Dlatego walczyłem, zabijałem i bombardowałem, a także próbowałem wszystkich legalnych sztuczek, aby powstrzymać Yegan od wykupienia Ziemi. Organizowałem spisek po spisku, począwszy od zorganizowania pozaziemskiego rządu na Talerze. Dlatego pod innym, nowym nazwiskiem wkręciłem się w wielką machinę służby państwowej kierującą naszą planetą — i dlatego wybrałem właśnie Departament Sztuki, Zabytków i Archiwów. Tutaj mogłem walczyć o zachowanie tego, co jeszcze pozostało, a równocześnie obserwować rozwój wydarzeń.

Yendetta Radpolu przestraszyła zarówno emigrantów jak i Yegan. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że potomkowie tych, którzy przeżyli Trzy Dni, nie przekażą chętnie swoich najlepszych terenów przybrzeżnych na vegańskie kurorty, ani nie oddadzą swych synów i córek do pracy w tych kurortach; ani też nie zechcą oprowadzać Yegan po ruinach swoich miast, pokazując co bardziej interesujące miejsca dla vegańskiej rozrywki. Dlatego dla większej części Personelu Biuro stanowiło głównie placówkę służby zagranicznej.

Wezwaliśmy więc potomków Ziemian z kolonii marsjańskiej i tytańskiej do powrotu, ale nikt nie wracał. Znie-wieścieli tam, stali się słabi i wygodni od pasożytowania na kulturze, która miała przewagę nad naszą. Utracili swoją tożsamość. Opuścili nas.

Byli jednak Rządem Ziemi de iure — legalnie wybranym przez nieobecną większość — i być może de facto też, gdyby kiedykolwiek spróbowali objąć władzę. Prawdopodobnie tak. Miałem jednak nadzieję, że nie dojdzie do tego.

Od ponad pięćdziesięciu lat sytuacja przypominała szachowego pata. Nie tworzono kolejnych vegańskich kurortów, nie dochodziło do kolejnych aktów przemocy Radpolu. Nie było też Powrotu. Wiedziałem, że wkrótce jednak coś się wydarzy. To wisiało w powietrzu — jeżeli Myshtigo naprawdę przeprowadzał inspekcję.

Tak więc wróciłem do Aten. Dzień był posępny i mżył zimny deszcz. Miasto było częściowo zburzone i zmienione wskutek ostatnich wstrząsów ziemi. Nurtowało mnie istotne pytanie, ciało miałem posiniaczone, ale czułem się pokrzepiony. Muzeum Narodowe nadal stało na swoim miejscu, między ulicami Tosica i Wasileju Irakleju, Akropol był jeszcze bardziej zrujnowany niż dawniej, a zajazd „Garden Altar” — dawniej stary Pałac Królewski — w północno-zachodnim narożniku Ogrodu Nari rodowego, naprzeciwko Platia Sindagma, doznał pewnych j uszkodzeń, niemniej stał i normalnie funkcjonował.

Weszliśmy i zameldowaliśmy się.

Jako komisarz Departamentu Sztuki, Zabytków i Archiwów byłem traktowany ze specjalnymi względami. Dostałem apartament nr 19.

Nie zastałem go w takim stanie, w jakim opuściłem,! Teraz był czysty i schludny.

Na metalowej tabliczce na drzwiach widniał napis:

Ten apartament był kwaterą główną Konstantina Karaghiosisa podczas założenia Radpolu i w trakcie Rebelii^ Propagatorów Powrotu.

Wewnątrz, do ramy łóżka przytwierdzono tabliczkę j z napisem:

W tym łóżku spał Konstantin Karaghiosis.

W długim, wąskim pokoju frontowym dostrzegłem jeszcze jedną tabliczkę, na przeciwległej ścianie. Było na niej napisane:

Plama na tej ścianie powstała wskutek rozbicia pełnej butelki, którą Konstantin Karaghiosis cisnął przez pokój na cześć zbombardowania Madagaskaru.

Jeśli chcecie, możecie wierzyć jeszcze w to:

Na tym krześle siedział Konstantin Karaghiosis — napis na kolejnej plakietce.

Naprawdę bałem się wejść do łazienki.


Późnym wieczorem, kiedy spacerowałem mokrymi i zaśmieconymi gruzem chodnikami mojego prawie opuszczonego miasta, dawne wspomnienia i obecne myśli połączyły się ze sobą, jak dwie różne rzeki. Pozostali członkowie grupy chrapali w zajeździe, ja zaś zszedłem po szerokich schodach i zatrzymałem się, żeby przeczytać jeden z napisów ze słowami mowy pogrzebowej Peryklesa — Cała Ziemia to grobowiec wielkich ludzi — na ścianie Pomnika Nieznanego Żołnierza. Przez chwilę przyglądałem się badawczo silnie umięśnionym rękom tego archaicznego wojownika, przedstawionego z całą swoją bronią na marmurowym i pokrytym płaskorzeźbami sarkofagu. Za sprawą parnej ateńskiej nocy grób był prawie ciepły. Potem poszedłem dalej, przemierzając bulwar Leoforos Amalias.

Tego wieczora podczas obiadu, który był wyśmienity i składał się z uzo, giuweci, kokineli, jaurti, metaksy oraz mnóstwa czarnej kawy, Phil spierał się z George'em o ewolucję.

— Czy nie widzisz zbieżności życia i mitu, jaka zaistniała podczas ostatnich dni przed kataklizmem na tej planecie?

— Co przez to rozumiesz? — zapytał George, kończąc szybko porcję papkowatego naranci i poprawiając okulary na nosie.

— Chodzi mi o to, że kiedy ludzkość wyszła z ciemności, zabrała ze sobą legendy, mity i wspomnienia o bajkowych stworach. Teraz znów pogrążamy się w tej samej ciemności. Siła życia słabnie i staje się niepewna, i następuje nawrót do tamtych form pierwotnych, które tak długo istniały jedynie jako niejasne wspomnienia rasy ludzkiej…

— To bzdury, Phil. Siła życia? W którym stuleciu ty żyjesz? Mówisz, jakby wszystko, co żyje, było jednym, rozumnym bytem.

— Bo tak jest.

— Udowodnij to.

— W twoim muzeum są szkielety trzech satyrów oraz zdjęcia żywych okazów, które zamieszkują wzgórza tego kraju. Centaury też tu widziano. Są również kwiaty-wampiry i konie ze szczątkowymi skrzydłami. We wszystkich morzach pływają węże morskie. Przywiezione z innej planety nietoperze pająkowate fruwają po naszym niebie. Niektórzy ludzie nawet przysięgają, że widzieli Czarną Bestię z Tesalii, która pożera ludzi nie gardząc nawet ich kośćmi. Ożywają również najróżniejsze inne legendy.

George westchnął.

— Twoje przykłady udowadniają tylko to, że w całej nieskończoności możliwe jest pojawienie się dowolnej formy życia, jeżeli zaistnieją odpowiednie czynniki doprowadzające do jej powstania oraz wykształci się trwałe środowisko sprzyjające jej rozwojowi. Wymienione przez ciebie formy życia, które pochodzą z Ziemi, to mutacje, stworzenia powstające w pobliżu rozmaitych Napromieniowanych Miejsc na całym świecie. Jest jedno takie miejsce na wzgórzach Tesalii. Gdyby w tej chwili przez te drzwi wpadła! Czarna Bestia z satyrem na grzbiecie, to ani moje zdanie] nie uległoby zmianie, ani twoje twierdzenie nie zostałoby i dowiedzione.

W tym momencie spojrzałem na drzwi, ale nie z nad zieją, że zobaczę w nich Czarną Bestię, lecz że jakiś niepozornie wyglądający staruszek wkroczy ukradkiem, potknie się i zejdzie z tego świata, albo kelner przyniesie Dianę nie zamówionego drinka z karteczką zawiniętą w serwetkę. Jednak nic takiego się nie zdarzyło.

Kiedy przemierzałem Leoforos Amalias, mijałem Łuk Hadriana i przechodziłem obok Olimpiejonu, nadal niej wiedziałem, jaka będzie decyzja. Dianę skontaktowała się z Radpolem, ale odpowiedź jeszcze nie nadeszła. Za mniej więcej trzydzieści sześć godzin mieliśmy polecieć z Aten do Lamii, a potem przejść na piechotę przez obszary porośnięte nowymi, dziwnymi drzewami, posiadającymi długiej blade liście o czerwonych żyłkach, zwisające pnącza, ramieniaste gałęzie oraz miejsca między korzeniami, gdzie j mógł rosnąć strigefleur. Następnie mieliśmy przemierzyć skąpane w słońcu równiny, wspiąć się krętymi szlakami kóz, przejść po skalistych górach i zejść do głębokich jarów, mijając zrujnowane klasztory. To był zwariowany pomysł, ale tego właśnie sobie życzył Myshtigo. Myślał, że j skoro ja się tu urodziłem, to on będzie bezpieczny. Usiłowałem mu opowiedzieć o dzikich zwierzętach i Kouretach i — plemieniu ludożerców, które tam się włóczyło. Ale on chciał za przykładem Pauzaniasza zobaczyć wszystko, wędrując pieszo. W porządku, zdecydowałem wtedy, jeżeli; nie dopadnie go Radpol, to zrobi to fauna.

Загрузка...