CZEŚĆ II Gwiezdni tancerze

Rozdział 1

Lot z Waszyngtonu był dla mnie ciężkim przeżyciem. Jak człowiek, który tyle czasu pracował w stanie nieważkości, może pochorować się w samolocie? Co gorsza, tego ranka obudziłem się z zaziębieniem, które dręczyło mnie od chwili powrotu na Ziemie, spędziłem więc cały lot w oczekiwaniu na noże, które przeszyją mi uszy, gdy będziemy lądować.

Nie czułem nawet przygnębienia. Zbyt wiele przydarzyło mi się w ciągu ostatnich kilku tygodni. Byłem wykończony, wyczerpany, znajdowałem się po prostu w stanie apatii. Pomogło mi to, że znalazłem się w znajomym miejscu — dlaczego, na dobrą sprawę, nie myślałem kiedyś, jakieś tysiąc lat temu, o Toronto, jako o „domu”?

Po przejściu przez kontrole celną natknąłem się, oczywiście, na reporterów, — ale już nie tak wielu, jak na początku. Kiedyś, jako szczeniak, spędziłem lato pracując w szpitalu psychiatrycznym i nauczyłem się tam nadzwyczajnej rzeczy — nauczyłem się mianowicie, że każdy, choćby najbardziej uparty człowiek, przestanie was w końcu nagabywać i pójdzie sobie, jeżeli będziecie go całkowicie ignorować. Przez ostatnie trzy tygodnie praktykowałem te metodę tak konsekwentnie, że wyrobiłem sobie odpowiednią opinie u przedstawicieli masmediów i teraz tylko najbardziej wytrwałe kręcitaśmy fatygowały się podtykaniem mi pod nos mikrofonów. Po chwili pojawiła się przede mną taksówka i wsiadłem do niej. Na taksiarzy z Toronto można liczyć. Oni, dzięki Bogu, nikogo nie rozpoznają.

Byłem teraz „wolny”.

Ponowne przekroczenie progu studia TDT wywołało u mnie silne uczucie deja vu, tak silne, że niemal przebiło moją skorupę.

Otworzyłem drzwi i w drugim końcu starej, znajomej sali dostrzegłem Norrey. Tak jak wtedy prowadziła zajęcia z grupą studentów. Mogli to być ci sami studenci. Brakowało tylko Shary.

Ale jej starsza siostra była jak najbardziej żywa. Zastałem ją w trakcie demonstrowania serii figur tanecznych i zanim na mnie spojrzała i zanim mnie zobaczyła, miałem jeszcze czas odebrać wrażenie błyszczącej skóry, zdrowego potu i świetnej gry mięśni. Zamarła jak zatrzymana nagle klatka filmu, a potem dosłownie się załamała. Jej ciało zwinęło się automatycznie i potoczyło po podłodze. Z przewrotu przeszła płynnie do biegu i pędziła w moim kierunku z rozwartymi ramionami płacząc i klnąc po drodze. Zanim wpadła na mnie, jeszcze zdążyłem stanąć mocno na mojej zdrowej nodze, a potem potrząsaliśmy sobą jak pijane olbrzymy, ona zaś klęła jak szewc i wykrzykiwała moje imię. Ściskaliśmy się bez końca, aż wreszcie uświadomiłem sobie, że trzymam ją nad podłogą i że moje ramiona trzeszczą niemal tak głośno, jak moja noga. Sześć miesięcy temu nie wytrzymałaby, pomyślałem mgliście i postawiłem Norrey na ziemi.

— Dobrze się czujesz, dobrze, dobrze się czujesz? — mówił jej głos do mojego ucha. Cofnąłem się i spróbowałem uśmiechnąć. — Moja noga mnie zabija. I wydaje mi się, że mam grypę.

— Charlie, do cholery, nie waż się kpić ze mnie. Dobrze się czujesz? — Jej dłonie zacisnęły się na moim karku, jakby zamierzała się na nim powiesić.

Ręce opadły mi na jej talie i popatrzyłem jej w oczy zapominając o uśmiechu. I nagle zdałem sobie sprawę, że nie dręczy mnie już apatia. Mój kokon pękł, krew tętniła mi w uszach i czułem jak powietrze owiewa mą skórę. Po raz pierwszy zastanowiłem się, po co tu przyszedłem i częściowo to zrozumiałem.

— Norrey — powiedziałem po prostu — czuje się dobrze. Powiedziałbym nawet, że jestem w lepszej formie, niż przed dwudziestu laty.

To drugie zdanie zwyczajnie mi się wymknęło, ale wypowiadając je wiedziałem już, że, to prawda. Norrey wyczytała te prawdę z mego wzroku i zdołała się jakoś odprężyć nie zwalniając swego uścisku.

— Och, dzięki Bogu! — Zaszlochała i przyciągnęła mnie jeszcze bliżej. Po chwili jej łkania ucichły i powiedziała cienkim, prawie rozdrażnionym głosem: — Łamie, ci kark. — I oboje uśmiechnęliśmy się jak idioci i roześmieliśmy w głos. Śmieliśmy się obejmując i nagle Norrey westchnęła, poczerwieniała i odwróciła na pięcie do swoich studentów.

Patrzyli na nas, zafascynowani. Wiedzieli. Oglądali telewizje, czytali gazety. I gdy tak mierzyliśmy się wzrokiem, jedna ze studentek wystąpiła przed grupę.

— No, dosyć tego — powiedziała do swych kolegów. — Powtarzamy od początku. Zaczynamy na moje trzy — i RAZ… — Cała grupa podjętą ćwiczenia. Nowa instruktorka unikała wzroku Norrey, nie chciała zaakceptować ani nawet dostrzec wyrażanej w nim wdzięczności — ale w tańcu zdawała się lekko uśmiechać do samej siebie.

Norrey odwróciła się z powrotem do mnie.

— Muszę się przebrać.

Uśmiechnęła się znowu i odeszła.


* * *

Na dworze było jakoś niesamowicie. Przyroda zdawała się kipieć nieznanymi kolorami i rozpryskiwać je wszędzie na cześć jesieni. Szliśmy przez ten dzień razem, ramie w ramie, odzywając się z początku sporadycznie, a w końcu porozumiewając się tylko oczyma. Moje skołatane myśli zaczynały nabierać jasności; noga bolała mnie mniej.

„Le Maintenant” istniało jeszcze wtedy, ale prezentowało się nędzniej niż kiedyś. Gdy wchodziliśmy do środka, dostrzegł nas przez okienko kuchenne Gruby Humphrey i wybiegł nam na spotkanie. To najgrubszy szczęśliwy człowiek i najszczęśliwszy grubas, jakiego spotkałem. Widziałem go w lutym na dworze w samej tylko koszuli i mówią, że raz jakiś niedoszły włamywacz dźgnął go trzy razy nożem bez widocznego skutku. Wypadł przez wahadłowe drzwi i runął w naszym kierunku.

— Panie Armstead, panno Drummond! Witajcie!

— Czołem, Gruby — zawołałem wyjmując z nosa filtry — niech Bóg ma w opiece twoją gębę. Masz jakiś stolik?

— Jasne, jest gdzieś w piwnicy. Zaraz po niego skoczę.

— Przepraszam cię, że z tym wyskoczyłem.

— Mam dosyć tych waszych wyskoków — podsumowała oschle Norrey.

Gruby Humphrey śmiejący się w głos jest jak trzęsienie ziemi w kanadyjskich Górach Skalistych.

— Jakże się cieszę, że państwa widzę, jakże się cieszę, że widzę państwa oboje. Zbyt długo pan do mnie nie zaglądał, panie Armstead.

— Później ci o wszystkim opowiem.

— Jasne. Niech no się zastanowię; pan mi wygląda na funt krzyżowej, trochę pieczonych kartofli, groch z czosnkiem i wiadro mleka. Panią, panno Drummond, oceniam na sałatkę z tuńczyka na grzance z bułki pszennej, z boku plasterki pomidora i szklankę mleka z pianką. Dookoła sałatka. Co?

Oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

— Znowu odgadłeś. Jak zwykle. Po co zawracasz sobie głowę drukowaniem menu?

— Czy państwo uwierzą? Tak każą przepisy. Co by państwo powiedzieli, gdyby ten stek był gotowany?

— Doskonale — zgodziłem się, odbierając od Norrey jej płaszcz i filtry. Gruby Humphrey ryknął, klepiąc się dłonią po potężnym udzie i wziął ode mnie moje okrycie, podczas gdy ja wieszałem ubranie Norrey.

— Brakowało pana w tej knajpie, panie Armstead. Żaden z tych innych… Tedy proszę. — Zaprowadził nas do małego stolika na zapleczu i gdy siadaliśmy, uświadomiłem sobie, że to ten sam, który dawno temu zajmowaliśmy z Sharą i Norrey. Nie zabolało mnie to ani trochę; czułem się dobrze. Gruby Humphrey zwinął nam skręta ze swego prywatnego schowka i zostawił na stoliku woreczek i paczkę bibułek.

— Palcie do woli — powiedział i wrócił do kuchni. Jego oddalające się pośladki przywodziły na myśl dwa zmagające się z wiatrem zeppeliny.

Nie paliłem od tygodni; od pierwszego sztacha zakręciło mi się w głowie. Gdy podawaliśmy sobie papierosa, palce Norrey ocierały się o moje, a ich dotyk był ciepły i elektryzujący. Mój nos, który zaczął się wypełniać od chwili przekroczenia progu restauracji, przepełnił się wreszcie i pomiędzy kichnięciami, a trąbieniem w chusteczkę skręt został wypalony, zanim padło choć jedno słowo. Zdawałem sobie jasno sprawę, jak głupio muszę wyglądać, ale jednocześnie byłem zbyt rozradowany, żeby się tym przejmować. Starałem się poukładać sobie w głowie wszystko, co musiało zostać powiedziane i wszystko, o co trzeba zapytać, ale wciąż tonąłem w brązowych oczach Norrey i traciłem głowę. Poszukiwałem odpowiednich słów.

— No i jesteśmy tutaj — oto co udało mi się odszukać.

Norrey uśmiechnęła się półgębkiem.

— Aleś się przeziębił.

— Nos zatkał mi się w dwadzieścia godzin po tym jak znalazłem się na Ziemi i nawet mu odpowiednio za to nie podziękowałem. Czy ty w ogóle masz pojecie jaką zgnilizną śmierdzi ta planeta?

— Myślałam, że systemy zamknięte cuchną gorzej.

— To woń kosmosu… chciałem powiedzieć — stacji kosmicznej. Ale Ziemia jest gulaszem zapachów, w większości nieprzyjemnych.

Skinęła głową.

— W kosmosie nie ma kominów.

— Nie ma wysypisk śmieci.

— Nie ma krowich placków.

— Nie ma ścieków.

— Jak umarła, Charlie?

— Wspaniale.

— Czytam gazety. Wiem, że to wszystko wyssane z palca, ale ty tam byłeś.

— Tak. — Przez ostatnie trzy tygodnie powtarzałem te opowieść ze sto razy, ale nigdy nie opowiadałem jej komuś bliskiemu. A Norrey na pewno zasługiwała na to, by wiedzieć, jak umierała jej siostra.

Powiedziałem jej więc o przybyciu obcych, o tym jak Shara zrozumiała intuicyjnie, że istoty te komunikują się za pośrednictwem tańca i o jej natychmiastowej decyzji udzielenia im odpowiedzi. Opowiedziałem jej, jak Shara zdała sobie stopniowo sprawę z wrogości obcych, z ich terytorialnej zaborczości, z ich zdecydowanego zamiaru opanowania naszej planety i przeznaczenia jej na swoje tarlisko. I opowiedziałem jej, najlepiej jak umiałem, o „Gwiezdnym tańcu”.

Norrey nie odzywała się dłuższy czas, a potem pokiwała głową.

— Uhuh — jej twarz wykrzywiła się raptownie. — Ale dlaczego musiała umrzeć, Charlie?

— Była wykończona, kochanie — powiedziałem i ująłem ją za rękę. — Przystosowała się już całkowicie do warunków nieważkości, a to jest proces nieodwracalny. Nigdy nie mogłaby powrócić na Ziemie ani nawet na „Skyfac”, gdzie ciążenie nie przekracza jednej szóstej ziemskiego. No, oczywiście, mogła żyć w stanie nieważkości, ale wszystkie konstrukcje w kosmosie, na których panują warunki nieważkości, należą albo do wojskowych, albo do Carringtona — a ona nie miała już powodu, aby cokolwiek od niego przyjmować. Zatańczyła swój „Gwiezdny taniec”, ja go zarejestrowałem i to był już koniec.

— A co z Carringtonem? — spytała, a jej palce zacisnęły się boleśnie na mej ręce. — Gdzie jest teraz?

— Właśnie dzisiaj rano się o tym dowiedziałem. Usiłował zagarnąć wszystkie taśmy i wszystkie wpływy kasowe dla Skyfac Incorporated, czyli dla siebie. Ale zapomniał podsunąć Sharze kontrakt do podpisania, Tom McGillicudy zaś znalazł w jej rzeczach testament holograficzny. Pozostawia w nim wszystko tobie i mnie do podziału pół na poł. Carrington usiłował przekupić notariusza stwierdzającego autentyczność testamentu, ale trafił na uczciwego człowieka. Sprawa znalazła się dziś po południu w dzienniku telewizyjnym. Sama nawet myśl o chociaż krótkim wyroku w normalnej grawitacji była dla niego nie do zniesienia. Sądzę, że w końcu przekonał sam siebie, iż naprawdę ją kochał, ponieważ próbował skopiować jej odejście. Spartaczył je. Nie miał pojęcia, jak opuszczać obracający się Pierścień i zbyt późno się, puścił. To najczęściej spotykany błąd u początkujących.

Norrey spojrzała na mnie zaintrygowana.

— Ostatnio widziano go, jak leciał przez kosmos kierując się mniej więcej na Betelgeze, nie stał się wiec, tak jak ona, meteorytem. Wydaje mi się, że teraz mówią o tym w wiadomościach. — Zerknąłem na zegarek. — Tak prawdę, mówiąc, to według moich obliczeń właśnie kończy mu się powietrze — jeśli miał dość charakteru, żeby na to czekać.

Norrey uśmiechnęła się i rozluźniła swój uścisk.

— Pomyślmy chwile o tym — mruknęła.

W czasie jedzenia rozmawialiśmy mało i na żaden określony temat. Kuchnia Grubego Humphreya domagała się poświecenia jej stosownej uwagi. Właściwy posiłek pojawił się na stole, gdy kończyliśmy sałatkę i kiedy najedliśmy się do syta, obydwa talerze były puste, a kawa ostygła akurat tyle, że można ją było pić. Plasterki świeżego ciasta morelowego — specjalność Grubego — były wyjęte prosto z pieca i jeszcze ciepłe. Poprosiliśmy o dolewkę kawy. Wpuściłem do nosa nieco pseudoefedryny. Konwersacja ożywiała się powoli. Pozostało jeszcze tylko jedno pytanie, jakie chciałem jej teraz zadać, a więc je zadałem.

— No, a co u ciebie, Norrey?

Skrzywiła się.

— Nic specjalnego.

— Piękna odpowiedź, nie ma co.

— Norrey, w dniu, w którym w twoim życiu nie wydarzy się nic specjalnego, w Ottawie rozpocznie urzędowanie uczciwy rząd. Wysłuchiwałem kiedyś przez ponad godzinę, że zatrzymałaś się w rozwoju, ale facet, który to mówił, był notorycznym łgarzem. Wiesz przecież, że ostatnio byłem oderwany od przyziemnych spraw.

Zmarszczyła brwi i to był dla mnie impuls wyzwalający. Wytężałem umysł od chwili, gdy tam, w studio, w ramionach Norrey uwolniłem się od apatii i już uzmysłowiłem sobie wiele rzeczy. Ale widok tego marsa dokończył dzieła; nagle, z niemal słyszalnym trzaskiem, zamęt w mojej podświadomości się uporządkował.

— Co cię tak ubawiło?

— Nie wiem, czy potrafię, to wyjaśnić, kochanie. Zdaje się, że właśnie odkryłem, jak Gruby Humphrey to robi.

— Co?

— Później ci powiem. O czym to mówiliśmy…

Mars powrócił na jej czoło.

— Przeważnie to ja mówiłam. Powiedzieć co u tonie w dwudziestu pięciu słowach, a może krócej? Przez dłuższy czas sama nie zadawałam sobie tego pytania. Może zbyt długi. — Siorbnęła łyk kawy. — Okay. Znasz ten album Johna Koernera, ostatni, który zrobił? Bieg, skoki, stanie w miejscu? To chyba właśnie robiłam. Włożyłam dużo energii w uporządkowanie swoich spraw i nie jestem zadowolona. Jestem… jestem prawie znudzona.

Utknęła, postanowiłem więc odegrać role adwokata diabła.

— Ale robisz to, co zawsze chciałaś robić — powiedziałem i zacząłem zwijać skręta.

Skrzywiła się.

— Może właśnie w tym rzecz. Może życiowe ambicje nie powinny być czymś, co można osiągnąć — bo co robić potem? Pamiętasz ten film Koernera?

— Tak. „Brzmienie snu”.

— Pamiętasz, co powiedział o sensie życia?

— Jasne. „Zrób następny krok” — dopasowałem słowa do akcji liżąc bibułkę, sklejając ją i skręcając końce. Zapaliłem. — Zawsze uważałem, że to straszna rada. Wpędziła mnie w parę trudnych sytuacji.

Zaciągnęła się, wstrzymała oddech i wydmuchnęła dym.

— Jestem gotowa do zrobienia swojego następnego kroku, ale nie wiem jeszcze jaki on będzie. Jeździłam na tournee z zespołem, występowałam solo w Nowym Jorku, zajmowałam się choreografią, prowadziłam całą te cholerną szkołę, a teraz jestem dyrektorem artystycznym. Pozostawiono mi pełną samodzielność. Jeżeli zechce, mogę nawet prowadzić zajęcia. Od tej chwili, aż po nieskończoność, repertuar TDT będzie co roku obejmował jeden z moich kawałków i zawsze będę miała do dyspozycji pierwszorzędne ciała. Pracowałam na te dziecinne marzenia całe życie, Charlie, i kiedy byłam mała, nie wybiegałam myślą dalej, niż do chwili obecnej. Nie wiem, jaki ma być ten „następny krok”. Potrzebne mi nowe marzenie.

— Masz jakieś pomysły? Albo przynajmniej sugestie?

— Myślałam o współpracy z jednym z tych zespołów kolektywnych, gdzie każdy choreografuje każdy kawałek. Chciałabym spróbować współpracy z taką grupą, ale nie ma właściwie żadnej, do której mogłabym dołączyć. Jedyna, która by mi pasowała, to „New Pilobulos”, ale w tym przypadku musiałabym mieszkać w Ameryce.

— Daj temu spokój.

— Masz rację, cholera. Ja… Charlie, ja nie wiem. Myślałam nawet o rzuceniu wszystkiego w diabły, wyjeździe na wyspę Księcia Edwarda i zajęciu się farmą. Zawsze chciałam tak postąpić i nigdy tego nie zrealizowałam. Shara zostawiła tam po sobie porządek. Mogłabym… och, to wariactwo. Wcale nie chce uprawiać ziemi. Ja chce tylko czegoś nowego. Jakiejś odmiany. Dziewiczego terytorium, czegoś, co… Charlie Armstead, czemu się tak, u diabła, uśmiechasz?

— Dalej, mała, siadaj tu, na moich kolanach i mów czego chcesz.

Chichotała teraz. Nie wiedziała dlaczego, ale chichotała.

— Charlie…

— Wybierz numer od jednego do dwóch.

— Dwa.

— To bardzo dobry numer. Bardzo dobry numer. Wygrałaś właśnie jedno idealnie dobre, fabrycznie nowe marzenie ze wszystkimi akcesoriami i gwarancją. Ten towar jest niedostępny w sieci sprzedaży detalicznej. Bardzo dobry numer. Jak szybko możesz wyjechać z miasta?

— Wyjechać z miasta! Charlie… — Zaczynało jej coś świtać. — Nie zmierzasz chyba…

— Co byś powiedziała na połowę, udziału w wielkiej pustce, dziecko? Jesteś mile widziana. Porozmawiajmy o znalezieniu się na szczycie świata!

Chichot ucichł.

— Charlie, nie zmierzasz chyba do tego, o czym ja…

— Proponuje ci po prostu partnerską współprace w zespole kolektywnym — prawdziwym zespole kolektywnym. Chce. przez to powiedzieć, że wszyscy będziemy musieli mieszkać razem przynajmniej przez jeden sezon. Duży majątek, ale z początku trochę kłopotów lokalowych.

Pochyliła się nad stołem pakując jeden łokieć w kawę, a drugi w ciasto morelowe, złapała mnie za muszkę i potrząsnęła.

— Przestań bredzić i mów do rzeczy, cholera.

— Przecież mówię, kochanie, przecież mówię. Proponuje założenie zespołu choreografów, prawdziwej komuny. To musi być komuna. Członkowie zespołu będą mieszkać razem, dzielić się równo zyskami, a wszystkie wydatki pokrywam ja. Nawiasem mówiąc, będzie ich do diabła i trochę. O tak, jesteśmy bogaci, czyż ci już nie mówiłem? W każdym razie będziemy.

— Charlie…

— Mówię poważnie, wierz mi. Rozkręcam zespół. I szkołę. Proponuje ci połowę udziału i pełen etat przez okrągły rok. Mówię cholernie poważnie i chce, żebyś zaczęła od zaraz. Norrey, chce, żebyś zaczęła tańczyć w stanie nieważkości.

Jej twarz nie wyrażała nic.

— Że co?

— Chce zbudować studio na orbicie i zorganizować zespół. Będziemy prowadzić na przemian występy i szkołę: trzy miesiące nauki na Ziemi — zwłaszcza przeglądy i rekrutacje kandydatów — a potem przyjęci lecą na trzymiesięczny staż na orbicie. Jeżeli którykolwiek z nich rokuje jakieś nadzieje na przyszłość, poświęcamy następne trzy miesiące na filmowanie występów. Przez ten czas przebywamy długo w ciążeniu zmniejszonym, albo zerowym, nasze ciała zaczynają się adaptować, wracamy więc na trzymiesięczne wakacje na Ziemie, a potem rozpoczynamy cały cykl od nowa. Wakacje możemy wykorzystać na wyszukiwanie obiecujących kandydatów. Innymi słowy, prowadzimy konkurs młodych talentów. To będzie zabawne, Norrey. Zyskamy i rozgłos i pieniądze.

— Jakim cudem, Charlie? Jak zamierzasz uzyskać poparcie dla tego wszystkiego? Carrington nie żyje, a ja nie będę pracowała dla jego wspólników. Kto oprócz „Skyfac” i Sił Kosmicznych ma uprawnienia do przebywania w kosmosie?

— My.

— ?

— Ty i ja. Jesteśmy właścicielami taśmy z „Gwiezdnym tańcem”, Norrey. Później ci ją pokaże, mam w worku kopie. Do tej pory w całej okazałości widziało ją może sto osób na Ziemi i parę tuzinów w kosmosie. Jednym z nich był prezes firmy Sony. Zaproponował mi czek in blanco.

— In blanco…

— Dosłownie, Norrey. „Gwiezdny taniec” może być niepowtarzalną, najwspanialszą wypowiedzią artystyczną człowieka — bez względu na jego znaczenie historyczne i przyjęcie przez opinie publiczną. Przypuszczam, że za pięć lat będzie go znała każda obdarzona wzrokiem istota w układzie słonecznym. A my jesteśmy właścicielami tej taśmy. Poza tym, ja posiadam jedyne istniejące na Ziemi taśmy z innymi tańcami Shary. Ich wartość komercjalna jest nieoceniona. Bogaci? Do diabła, jesteśmy potężni! Skyfac Incorporated tak bardzo chce wyjść z tego z twarzą, że jeśli zatelefonuje na górę, na Pierścień Jeden i poproszę Tokugawę o spotkanie, zjedzie następnym wahadłowcem na dół i odda mi swój zegarek.

Puściła mój sweter. Wytarłem jej ciasto z jednego łokcia i osuszyłem z kawy drugi.

— Nie można mi zarzucić, że wyciągam korzyści ze śmierci Shary. Wspólnie zrealizowaliśmy „Gwiezdny taniec” — ona i ja; ja zapracowałem na swoją połowę, ona pozostawiła swoją tobie. Jedyne co w tym złego to to, że stałem się nieprzyzwoicie bogaty, a ja nie chce być bogaty — nie na tej planecie. Jedynym sposobem pozbycia się tego rodzaju pieniędzy i to sposobem, który pochwaliłaby Shara, jest założenie zespołu i szkoły. Będziemy się specjalizowali w nieprzystosowanych, takich, którzy z takiego, czy innego powodu nie pasują tu na Ziemi. Tak jak Shara. W nie całkiem klasycznie idealnych ciałach tancerzy. To kryterium jest po prostu bez znaczenia w kosmosie. Tam większe znaczenie ma zdolność do otwarcia się, do przyswojenia sobie całkiem nowego rodzaju tańca, do… nie wiem czy ma to jakiś sens, do obejmowania umysłem pełnych trzystu sześćdziesięciu stopni. Reguły wypracujemy w trakcie — i będziemy zatrudniać wielu tancerzy, którzy teraz nie pracują. Sądzę, że nasz kapitał inwestycyjny wystarczy nam na jakieś pięć lat. Do tego czasu, występujący zespół powinien przynosić dochody wystarczająco duże, żeby pokryć z nich bieżące wydatki, finansować szkołę i jeszcze przynosić zysk. Wszyscy członkowie zespołu mają równe działki. Wchodzisz?

Zamrugała powiekami, wyprostowała się na krześle i wzięła głęboki oddech.

— W co? Co masz?

— Zupełnie nic — odparłem czarująco — ale wiem, czego potrzebuje. Przygotowania zajmą nam co najmniej dwa lata. Będziemy potrzebowali kierownika administracyjnego, scenografa, trzech albo czterech innych tancerzy, którzy potrafią uczyć. Na początek, oczywiście, brygadę techniczną i operatora promu kosmicznego, ale to tylko personel pomocniczy. Moje kamery pracują automatycznie i ja sam będę sobie szefem. Zorganizuje to wszystko, jeżeli mi pomożesz, Norrey. No, dołącz do mojego .zespołu i zobacz świat — z przyzwoitej perspektywy.

— Charlie, ja… ja nawet nie wiem, czy potrafię sobie wyobrazić taniec w stanie nieważkości, to znaczy widziałam, oczywiście, kilka razy oba występy Shary i bardzo mi się podobały… ale nadal nie wiem, co można jeszcze w tej dziedzinie osiągnąć. Nie wyobrażam sobie tego.

— Oczywiście, że nie! Jesteś wciąż spętana „górą” i „dołem”, spaczona życiem wiedzionym w studni grawitacyjnej. Ale odrobisz zaległości, gdy tylko znajdziesz się tam, na górze, wierz mi. — Za rok moja pogodna pewność siebie miała mi się odbijać czkawką. — Potrafisz się nauczyć myśleć sferycznie, wiem że potrafisz, a reszta to tylko kwestia przekoordynowania, tak jak wprawienie się w chodzeniu po pokładzie rozkołysanego statku. Do diabła, jeśli ja, w moim wieku, potrafiłem, to potrafi to każdy. Będziesz dobrą partnerką do tańca.

Zrazu puściła to mimo uszu. Nagle jej oczy powiększyły się.

— Dobrym kim?

Chowałem te moją niespodziankę w zanadrzu jak dziecko, do końca, jak prezent od Świętego Mikołaja. Zamierzałem delektować się tą chwilą.

Ale wtedy zobaczyłem jej oczy i powiedziałem to po prostu zwyczajnie, jakoś płasko.

— W stanie nieważkości noga nie sprawia mi kłopotów, Norrey. Ćwiczyłem intensywnie dzień w dzień od chwili powrotu na Ziemie. Jest trochę sztywna i będę… w pewnym stopniu będziemy musieli dostosować do niej choreografię. Ale robi wszystko, czego potrzebuje od nogi tancerz w stanie nieważkości. Mogę znowu tańczyć.

Zamknęła oczy, a powieki jej drżały.

— O mój Boże.

— Mogę znowu tańczyć, Norrey. Shara mi to uzmysłowiła. Byłem za tępy, żeby samemu zauważyć, zbyt zasugerowany, żeby zrozumieć. To była chyba ostatnia wielka rzecz, jakiej dokonała. Nie mogę teraz tego odrzucić. Muszę znowu tańczyć, rozumiesz? Zamierzam wrócić w kosmos i tańczyć na moim własnym terenie i na moich własnych warunkach, l chce tańczyć z tobą, Norrey. Chce, żebyś została moją partnerką. Chce, żebyś zgodziła się ze mną tańczyć. Zgadzasz się?

Siedziała wyprostowana i patrzyła mi w oczy.

— Czy zdajesz sobie sprawę, o co mnie prosisz?

Baczność — a więc o to chodzi! Wziąłem głęboki oddech.

— Tak, proszę cię o pełne partnerstwo.

Odchyliła się do tyłu na swoim krześle i zapatrzyła przed siebie.

— Ile lat już się znamy, Charlie?

Musiałem pomyśleć.

— No, jakieś dwadzieścia cztery.

Uśmiechnęła się.

— Tak. Mniej więcej. — Przypomniała sobie o zgaszonym skręcie i przypaliła go ponownie. Zaciągnęła się głęboko. — Ile z tego czasu spędziliśmy, według twoich szacunków, żyjąc ze sobą?

Znowu ta arytmetyka; sztachnąłem się licząc.

— Powiedzmy, jakieś sześć, siedem lat — wypuściłem dym. — Może osiem.

Pokiwała w zamyśleniu głową i odebrała mi skręta.

— Jakieś rozciągliwe są te twoje lata.

— Norrey…

— Zamknij się, Charlie. Zwlekałeś dwadzieścia cztery lata z tą propozycją, to możesz się zamknąć i poczekać jeszcze chwilą, zanim dam ci moją odpowiedź. Ile razy, według ciebie, schodziłam na dół do knajpy, żeby cię z niej wyciągnąć?

Nie mrugnąłem okiem.

— Zbyt wiele, żebym zliczył.

Potrząsnęła głową.

— Zabierałam cię do siebie, kiedy tego potrzebowałeś, wyrzucałam cię za drzwi kiedy tego potrzebowałeś i ani razu nie wymówiłam słowa „kocham”, bp wiedziałam, że by cię spłoszyło. Tak cholernie się bałeś, że ktoś może cię. pokochać, bo wtedy ten ktoś mógłby ci współczuć z powodu twego kalectwa. Stałam więc z boku i obserwowałam, jak oddajesz swe serce tylko tym ludziom, którzy nie mogli go przyjąć — i za każdym razem zbierałeś później jego kawałki do kupy.

— Norrey…

— Zamknij się. — powiedziała. — Pal tego peta i siedź cicho. Kochałam cię, zanim się poznaliśmy, Charlie, zanim pogruchotali ci nogę, kiedy jeszcze tańczyłeś. Znałam cię, zanim zostałeś kaleką. Kochałam cię, zanim ujrzałam cię poza sceną. Znałam cię, zanim zacząłeś popijać i przez wszystkie te lata kochałam cię w sposób, jakiego ode mnie oczekiwałeś.

Teraz stoisz przede mną na dwóch nogach. Nadal utykasz, ale nie jesteś już kaleką. Gruby Humphrey telepata nie podał ci wina i kiedy pocałowałam cię w studio, zauważyłam, że nie piłeś w samolocie. Stawiasz mi obiad, paplesz, że jesteś bogaty i potężny i usiłujesz sprzedać mi jakiś niedorzeczny pomysł z tańcem w kosmosie. Masz w sobie od cholery bezczelności, żeby zasypywać mnie tym wszystkim i ani razu nie powiedzieć słowa „kocham” własnymi ustami, a prosisz mnie, żebym znowu została twoją partnerką. — Wyjęła mi z dłoni peta. — Cholera, nie pozostawiasz mi innego wyjścia…

Urwała, zaciągnęła się dymem, potrzymała go trochę w ustach i wydmuchała, zanim znowu się uśmiechnęła.

— … jak przyjąć twoją pieprzoną propozycje.

Krew tętniła mi w uszach; drżałem dosłownie z emocji zbyt intensywnej, by ją znieść. Szukałem po omacku dowcipu, który by ją rozładował.

— A kto powiedział, że to ja stawiam obiad?

— Ja stawiam, panie Armstead — odezwał się z pobliża piskliwy, nosowy głos.

Podnieśliśmy, zdziwieni, wzrok, by stwierdzić, że świat wokół nas nadal istnieje i zdziwiliśmy się jeszcze bardziej.

Był to niski, szczupły młody człowiek. Pierwszym wrażeniem, jakie zarejestrowały moje oczy, była kaskada niewiarygodnie kędzierzawych, czarnych włosów, spod której wyzierała twarz przypominająca, wypisz wymaluj, psotnego elfa z rysunku Briana Frouda. Jego okulary były bliźniaczymi prostokątami z drutu i szkła grubszego, niż szyby we włazie śluzy powietrznej. Zezował na nas przez nie, czyniąc ”wszystko, by wyglądać dostojnie. Z tą dostojnością były poważne trudności, bo Gruby Humphrey jedną wielką jak patelnia łapą trzymał go za kołnierz kilka cali nad ziemią. Miał na sobie kosztowne ubranie dobrane ze świetnym smakiem, ale buty były bardzo sfatygowane. Starał się bezskutecznie nie wierzgać nogami.

— Za każdym razem, kiedy mijam państwa stolik, następuje mu na uszy — wyjaśnił Humphrey przyciągając do siebie małego facecika i zniżając głos. — Pomyślałem więc sobie, że to tajniak albo pismak i właśnie dawałem mu kopa w tyłek. Ale jeżeli wyrywa się z tym stawianiem, to decyzje pozostawiam państwu.

— No i jak to jest, przyjacielu? Tajniak czy pismak?

Wyprostował się na ile było to możliwe.

— Jestem artystą.

Rzuciłem Norrey pytające spojrzenie i otrzymałem odpowiedź.

— Postaw tego człowieka na ziemi. Gruby, i daj mu krzesło. O rachunku pomówimy później.

Młodzieniec doprowadził do porządku swoją tunikę i poprawił okulary na nosie.

— Panie Armstead, pan mnie nie zna, ja zaś nie znam obecnej tu pani, ale jestem posiadaczem tych okropnych uszu i nie mam za grosz wstydu. Pan Pappadopulos ma rację, podsłuchiwałem bezczelnie. Nazywam się Raoul Brindle i…

— Słyszałam o panu — wtrąciła Norrey. — Mam kilka pańskich albumów.

— Ja również — zgodziłem się. — Przedostatni był bombowy.

— Charlie, nie wypada tak mówić.

Raoul zamrugał gwałtownie powiekami.

— Nie, on ma rację.. Ostatni był szmirowaty. Powinni zamknąć mnie w areszcie, żebym za niego odpokutował.

— No cóż. Mnie się podobał. Jestem Norrey Drummond.

— Pani jest Norrey Drummond?

W oczach Norrey zapaliły się znajome przekorne błyski.

— Tak, jej siostra.

— Norrey Drummond z TDT, która opracowała choreografię „Przyśpieszenia” i tańczyła wariacje na temat „Zapytajcie tancerza” na konferencji w Vancouver, która… — Urwał, a okulary zjechały mu znowu na czubek nosa. — O mój Boże, Shara Drummond jest pani siostrą? O mój Boże, oczywiście. Drummond, Drummond, siostry, imbecylu. — Podniecony wiercił się na swym krześle, poprawiał okulary i starał wyglądać trochę bardziej poważnie.

Moim zdaniem w końcu mu się to udało. Wiedziałem coś niecoś o Raoulu Brindle”u. Był cudownym dzieckiem w dziedzinie kompozycji, a potem, uczęszczając już do szkoły średniej, zdecydował, że muzyka nie jest sposobem zarabiania na życie i stał się jednym z najlepszych fachmanów od efektów specjalnych w Hollywood. Zaraz potem „Time” zamieścił pół szpalty o jego pracy nad „Dziećmi obiektywu”. Następnie wypuścił wideokasetowy album złożony wyłącznie z nadzwyczajnych efektów wizualnych z podkładem muzycznym na syntetyzerze jego własnej konstrukcji. Był to rodzaj „Żółtej łodzi podwodnej” do sześcianu i sprzedawał się jak diabli, a po nim nastąpiło jeszcze z pół tuzina genialnych, jak rzadko, albumów. To on projektował i programował legendarny, wart milionów dolarów, system iluminacyjny na inauguracyjny występ Beatlesów po ich ponownym połączeniu się, a dedykowany McCartneyowi. Jedna z jego wyłącznie akustycznych taśm towarzyszyła wszędzie memu deckowi. Postanowiłem postawić mu obiad.

— Skąd więc znasz mnie tak dobrze, że udało ci się wypatrzeć nas w ciemnym kącie restauracji i dlaczego podsłuchiwałeś?

— To wcale nie był przypadek. — Przyszedłem tu za panem.

— A niech to licho, nie widziałem cię. No dobrze, po co za mną szedłeś?

— Żeby zaoferować panu moje życie.

— Co takiego?

— Widziałem — „Gwiezdny taniec”.

— Widziałeś? — wykrzyknąłem szczerze zdziwiony. — Jak ci się to udało? Spojrzał w sufit.

— Wspaniałą mamy pogodę, nieprawdaż? No więc widziałem „Gwiezdny taniec” i postanowiłem sobie, że odszukam pana i pójdę za panem. Teraz wraca pan w kosmos, ja zaś podążę tam za panem. Nawet gdybym musiał iść na piechotę.

— I co będziesz robił?

— Sam pan powiedział, że będzie wam potrzebny scenograf. Ale pan tego nie przemyślał. Zamierzam stworzyć dla pana nową formę sztuki. Zamierzam, dla pana, zrobić ludziom masło orzechowe z mózgów. Zamierzam zaprojektować efekty wizualne, jakie można stworzyć tylko w stanie nieważkości i dorobić do nich muzykę, a jedno i drugie tworzyć będzie integralną całość i ze sobą i z tańcami. Będę pracował za kawę i ciastka. Nie będziecie nawet musieli wykorzystywać mojej muzyki, jeżeli nie będzie wam odpowiadała, ale ja muszę zaprojektować te inscenizacje.

Norrey przerwała mu, kładąc na jego ustach delikatną, litościwą dłoń.

— Jak sobie wyobrażasz inscenizacje w stanie nieważkości? — Odsunęła rękę.

— To przecież stan nieważkości, nie rozumie pani? Brak ciążenia. Zaprojektuje kule złożoną z trampolin z kamerami na przegubach, a szkielet będą tworzyć rury wypełnione zabarwionym neonem. Za umożliwienie mi pracy w stanie nieważkości dam wam pierścienie z oświetlonych laserem płatków metalu, pętle świecącego gazu, zmodyfikowane ognie sztuczne, wiszące w kosmosie, gigantyczne bańki z zabarwionej cieczy, wokół których i przez które będzie można tańczyć. Jezu, jako specjalista od efektów specjalnych, całe życie czekałem na zerową grawitacje. W porównaniu z nią, Dykstraflex jest kupą przestarzałego szmelcu, czy pani tego nie rozumie? Słuchajcie, mam przy sobie mikromagnetofon kasetowy. Dam go panu, panie Armstead…

— Charlie — poprawiłem go machinalnie.

— … a pan zabierze go do domu i przesłucha. To zaledwie kilka ścieżek, które wysmażyłem na gorąco po ujrzeniu „Gwiezdnego tańca”. Tylko fonia, po prostu pierwsze wrażenie… Nie jest to nawet szkielet podkładu muzycznego, ale myślałem, że… to znaczy myślałem, że może pan… to całkiem do dupy, proszę, niech pan weźmie.

— Jesteś przyjęty — powiedziałem.

— Obiecuje pan?

— Przyjęty. Hej, Gruby! Masz tu gdzieś w tej spelunie Betamaxa?

Poszliśmy na zaplecze, gdzie mieszka Gruby Humphrey Pappadopulos i wsunąłem taśmę z „Gwiezdnym tańcem” w szczelinę jego prywatnego telewizora. Oglądaliśmy ją we czwórkę, podczas gdy Maria zajęła się prowadzeniem restauracji. A kiedy taśma się skończyła, minęło jeszcze pół godziny, zanim ktokolwiek z nas mógł się odezwać.

Rozdział 2

No i oczywiście nie pozostawało nam nic innego, jak polecieć na „Skyfac”.

Raoul uparł się, że koszta swojego przelotu pokryje z własnej kieszeni, co przyjąłem ze zdziwieniem, ale i uznaniem.

— Jak mogę od pana wymagać kupowania kota w worku? — spytał rozsądnie. — Z tego, co pan wie mogę być jednym z tych ludzi, którzy wciąż cierpią na chorobę kosmiczną.

— W pomieszczeniach mieszkalnych będzie panowało niewielkie ciążenie. I czy w ogóle masz pojecie ile kosztuje przelot osoby cywilnej wahadłowcem?

— Stać mnie na to — odpowiedział po prostu. — Wie pan o tym. A nie będzie ze mnie żadnego pożytku, jeżeli całymi dniami będę przesiadywał w domu. Przejdę na pana pensje w dniu, kiedy przekonamy się, że nadaje się do tej roboty.

— To głupie — zaoponowałem. — Mam zamiar sprowadzić na orbitę wahadłowce wypełnione studentami. W ich przypadku grawitacja będzie nie większa niż w twoim, a oni na pewno nie będą płacić za swoje bilety. Dlaczego miałbym dyskryminować ciebie tylko dlatego, że nie jesteś biedny?

Potrząsnął uparcie głową.

— Ponieważ tak chce. Dobroczynność jest dla tych, którzy jej potrzebują. Korzystałem z niej sporo i błogosławię ludzi, którzy mi pomagali, gdy tego potrzebowałem, ale teraz mogę już liczyć sam na siebie.

— W porządku — zgodziłem się. — Ale kiedy się sprawdzisz, zwrócę ci wszystkie koszta, czy chcesz tego, czy nie.

— Niech będzie — powiedział i kupiliśmy bilety na przelot.

Jak się można było tego spodziewać, Raoul dostał mdłości, gdy tylko wyłączono ciąg silników głównych, ale był na tyle przezorny, że nie jadł śniadania i na zastrzyk zareagował bardzo szybko. Ten mały, chudy człowieczek miał w sobie wiele samozaparcia — do momentu dokowania przy Pierścieniu Jeden wypróbowywał motywy melodyczne na swoim Soundmasterze. Biały jak papier siedział z oczyma wlepionymi w wideoekran przekazujący obrazy zza burty, z palcami przyklejonymi do klawiszy Soundmastera, z uszami do słuchawek. Jeżeli żołądek dawał mu się jeszcze we znaki, nie można było tego po nim poznać.

Norrey nie odczuwała żadnych sensacji. Ja również nie. Nasze spotkanie z kierownictwem „Skyfac” wyznaczone zostało za godzinę, zapakowaliśmy więc Raoula do wyznaczonej mu kajuty i spędziliśmy ten czas w Sali Klubowej, obserwując krążące po wielkiej wideościanie gwiazdy.

— Och, Charlie, kiedy będziemy mogli wyjść na zewnątrz?

— Prawdopodobnie nie dzisiaj, kochanie.

— Dlaczego nie?

— Za dużo mamy zajęć. Musimy nawymyślać Tokugawie, porozmawiać z Harrym Steinem, porozmawiać z Tomem McGillicudy, a kiedy przebrniemy już przez to wszystko, weźmiesz swoje pierwsze lekcje z przebywania w otwartej przestrzeni — tu, wewnątrz stacji.

— Charlie, nauczyłeś mnie już wszystkiego.

— Jasne. Jestem starym wilkiem kosmicznym z całymi sześcioma miesiącami praktyki. Ty naiwniaczko, nawet nie dotknęłaś skafandra próżniowego.

— Och, asekuranctwo! Zapamiętałam każde słowo z tego, co mi mówiłeś. Nie boje się.

— Norrey, posłuchaj mnie. To nie jest kwestia zarzucenia na siebie peleryny i stanięcia pod wodospadem Niagara. Jakieś sześć cali stąd, za tą ścianą, znajduje się najbardziej wrogie środowisko, w jakim może znaleźć się człowiek. Technika, która umożliwia ci przebywanie w nim nie ma nawet tylu lat, co ty. Dopóki nie przekonam się, że się boisz, nie dopuszczę cię do śluzy powietrznej na odległość mniejszą niż dziesięć metrów.

Unikała moich oczu.

— Charlie, do cholery. Nie jestem dzieckiem ani idiotką.

— No to przestań się zachowywać, jakbyś była i jednym i drugim. — Zaperzyła się gwałtownie i spojrzała na mnie. — A może jest inne jeszcze określenie dla kogoś, kto sądzi, że może przyswoić sobie nowy zestaw odruchów tylko o nim słuchając?

Mogło się to przerodzić w kłótnie na pełną skalę, ale kelner wybrał akurat ten moment na przybycie z kawą. Personel Sali Klubowej lubi popisywać się swą zręcznością przed turystami; to wpływa na wysokość napiwku. Nasz kelner postanowił zbliżyć się do naszego stolika w ten sam sposób, w jaki George Reeves zwykł był przesadzać wysokie budynki, a nadmienić należy, że siedzieliśmy dobre piętnaście metrów od kuchni.

— Kawa jest świeża — powiedziałem do wybałuszającej oczy Norrey. — Kelner właśnie wylądował.

To jeden z najstarszych gagów na „Skyfac” i zawsze odnosi skutek. Norrey krzyknęła nieomal wylała sobie gorącą kawę na rękę — Tylko małe ciążenie dało jej czas na odzyskanie równowagi.

— Charlie?

— Tak?

— Ile lekcji będę musiała wziąć, zanim będę gotowa?

Uśmiechnąłem się i ująłem ją za rękę.

— Nie tak dużo, jak myślałem.


* * *

Spotkanie z Tokugawą, nowym prezesem zarządu, było kiepską komedią. Przyjął nas osobiście w dawnym gabinecie Carringtona i zrobił na nas wrażenie wiejskiego proboszcza na papieskim tronie. W straszliwej walce o to stanowisko, która nastąpiła po śmierci Carringtona, on był jedynym wystarczająco nijakim kandydatem, żeby zadowolić wszystkich. Ku memu zachwytowi był z nim Tom McGillicudy. Nie miał już gipsu na kostce. Zapuszczał brodę.

— Czołem Tom. Jak stopa?

Jego uśmiech był ciepły i znajomy.

— Cześć, Charlie. Cieszę się, że cię znowu widzę. Stopa już zdrowa — przy małym ciążeniu kości szybciej się zrastają.

Przedstawiłem Norrey jemu i Tokugawie.

Najpotężniejszy człowiek w kosmosie był niski, siwy i łatwy do rozszyfrowania. Z szacunku do tradycji nosił japońskie kimono, ale mogłem pójść o zakład, że jego angielski był lepszy od jego japońskiego. Przerwałem mu w połowie mowę na temat „Gwiezdnego tańca” i Shary, którą musiało mu chyba pisać ze czterech murzynów.

— Odpowiedź brzmi „nie”.

Wyglądał tak, jakby nigdy jeszcze nie słyszał tego słowa.

— Ja…

— Słuchaj, Toke. Czytam, stary, gazety. Ty i Skyfac Inc. i Luniindustries Inc. chcecie zostać naszymi patronami. Zapraszasz nas, żebyśmy niezwłocznie podpisali urnowe, i zaczęli tańczyć, oferując w zamian ubezpieczenie od całego tego cholernego ryzyka. I wszystko to nie ma oczywiście nic wspólnego z faktem, że w tym tygodniu wniesiony został pod obrady projekt ustawy antytrustowej wymierzonej przeciwko wam, prawda?

— Panie Armstead, wyrażam jedynie swoją wdzięczność, że pan i Shara Drummond wybraliście „Skyfac”, żeby stworzyć swą wielką sztukę oraz moją gorącą nadzieje, że pan i jej siostra będziecie nadal skłonni do skorzystania z…

— Wiesz cholernie dobrze, w jaki sposób Shara dostała się na „Skyfac” i siedzisz w fotelu człowieka, który ją zabił. Zabił, zmuszając do spędzenia tylu wolnych od prób godzin w małym ciążeniu lub w stanie nieważkości. Powinieneś być na tyle bystry, żeby się orientować, iż w dniu, w którym Norrey, ja albo którykolwiek członek naszego zespołu zatańczy choćby krok na terenie „Skyfac”, przyjdzie do ciebie czarny facet z rogami, ogonem i widłami i przyzna, że piekło właśnie zamarzło. O ile o mnie chodzi, to święta Bożego Narodzenia przypadają w tym roku na dzień, w którym Carrington wyszedł na spacer i zapomniał wrócić i niech mnie licho, jeżeli znowu zamieszkam pod tym dachem albo zacznę zarabiać pieniądze dla jego spadkobierców. Czy się rozumiemy? — Norrey ścisnęła mocno moją dłoń i kiedy na nią spojrzałem, uśmiechnęła się do mnie.

Tokugawa westchnął i poddał się.

— McGillicudy, dajcie im kontrakt.

Tom wydobył sztywny, złożony pergamin i wręczył go nam z twarzą pokerzysty. Przebiegłem dokument wzrokiem i brwi powędrowały mi w górę.

— Tom — powiedziałem ironicznie — czy to oryginał?

Nie spojrzał nawet na swojego szefa.

— Tak.

— Nawet procentu podatku? O rany — spojrzałem na Tokugawe. — Darmowe wyżywienie. To na pewno dzięki mej ujmującej aparycji. — Przedarłem kontrakt na pół.

— Panie Armstead — zaczął gorąco i byłem rad, że tym razem przerwała mu Norrey. Mnie zaczynało już to wchodzić w krew.

— Panie Tokugawa, wydaje mi się, że będziemy mogli dojść do porozumienia, jeżeli przestanie nas pan zapewniać, iż jest patronem sztuk pięknych. Damy się namówić na przyjęcie od was pewnej pomocy konsultacyjnej i technicznej, jak również zgodzimy się, abyście zaopatrywali nas, po obowiązujących cenach, w materiały, powietrze i wodę. Zwrócimy nawet cześć wypożyczonego od pana personelu technicznego, gdy przestanie nam już być potrzebny. Oprócz ciebie, Tom — jeżeli wyrazisz zgodę — chcemy, żebyś został naszym pełnoetatowym kierownikiem administracyjnym.

Nie wahał się ani sekundy, a jego uśmiech był piękny.

— Przyjmuje te propozycje, panno Drummond.

— Mów mi Norrey. Co więcej — zwróciła się znowu do Tokugawy — nie omieszkamy przy każdej okazji mówić każdemu kogo spotkamy, jaki pan był dla nas miły. Ale zamierzamy prowadzić swoje własne studio, a akurat może nam odpowiadać zlokalizowanie go po drugiej stronie Ziemi — będziemy wtedy niezależni. Nie będziemy fabryczną trupą „Skyfac” — będziemy niezależni. Możemy traktować „Skyfac” jak starego, bogatego wujka, który mieszka przy tej samej ulicy. Ale nie sądzimy, abyśmy potrzebowali pana dłużej niż pan będzie potrzebował nas, a więc nie będzie żadnego kontraktu. Czy się rozumiemy?

Niemal zacząłem bić jej brawo. Jestem całkowicie pewien, że nigdy jeszcze nie skaperowano mu pod jego własnym nosem osobistego sekretarza. Jego dziadek mógłby w takiej sytuacji popełnić sepuku; on, w swoim podrabianym kimonie, musiał tylko kipieć z wściekłości. Ale Norrey rozegrała sprawę wspaniale — a on nas potrzebował.

Być może nie rozumiecie, jak cholernie nas potrzebował. „Skyfac” był od lat pierwszym nowego rodzaju trustem wielonarodowym i z chwilą powstania, zaczął natychmiast kłuć w oczy. Przed tygodniem w USA, ZSRR, Chinach, Francji i Kanadzie powzięte zostały akcje antytrustowe. Kraje te złożyły protesty w ONZ. Uczyniony został pierwszy krok w czymś, co miało się okazać prawniczą bitwą stulecia. Jedynym, najcenniejszym atutem „Skyfac” był jego monopol na kosmos — Tokugawa był na tyle przestraszony zaistniałą sytuacją, aby starać się o każdą dobrą prasę, jaką mógł uzyskać.

A przed dwoma tygodniami na rynku ukazała się taśma z „Gwiezdnym tańcem”. Pierwsza fala wstrząsowa okrążała jeszcze świat; my byliśmy najlepszą reklamą, jaką Tokugawa mógł sobie wymarzyć.

— Czy będziecie współpracowali z naszymi ludźmi od reklamy? — To było jedyne pytanie, jakie zadał.

— Tak długo, jak nie będzie pan próbował twierdzić, że jestem załamany śmiercią Carringtona — powiedziałem. Naprawdę muszę mu to przyznać — prawie się uśmiechnął.

— A co by pan powiedział na „zasmucony”? — zasugerował ostrożnie.

Zgodziliśmy się na zaszokowanego.


* * *

Zostawiliśmy Toma w naszej kabinie z czterema neseserami pełnymi papierów do posortowania i udaliśmy się na spotkanie ze Steinem.

Znaleźliśmy go tam, gdzie się spodziewałem — w odosobnionym kącie magazynu metali, za biurkiem zawalonym stosami prospektów, czasopism i gazet, które w normalnej grawitacji stanowiłyby nieprawdopodobny ciężar. On i lampa biurowa garbili się nad niewiarygodnie starą maszyną do pisania. Jeden masywny wałek podawał do niej czysty papier, drugi odbierał maszynopis. Z uznaniem zauważyłem, że stos zapisanych kartek był już dwa albo trzy centymetry grubszy niż wtedy, gdy widziałem go ostatnio.

— Czołem, Harry. Kończymy pierwszy rozdział?

Podniósł na mnie wzrok i zamrugał powiekami.

— Cześć, Charlie. Miło cię widzieć — na jego możliwości było to serdeczne powitanie. — Musisz być jej siostrą.

Norrey skinęła poważnie głową.

— Cześć, Harry. Miło mi cię poznać. Słyszałam, że te świece w „Wyzwoleniu” to twój pomysł.

Harry wzruszył ramionami.

— Była dobra.

— Tak — przytaknęła Norrey. Nieświadomie, instynktownie, tak jak wcześniej Shara, przejęła od niego oszczędność w posługiwaniu się słowami.

— A ja — powiedziałem — wypije za to stwierdzenie.

Harry zmierzył wzrokiem termos przytroczony do mego pasa i uniósł pytająco brew.

— To nie wóda — zapewniłem go odpinając termos. — Jestem na odwyku. Brazylijska kawa Blue Mountain, prosto z Japonii. Niebo w gębie. Przywiozłem dla ciebie.

Harry naprawdę się uśmiechnął. Wydobył trzy kubki z pobliskiego ekspresu do kawy (który sam, osobiście, przystosował do małego ciążenia) i trzymał je, gdy ja nalewałem. W niskiej grawitacji aromat szybko się rozchodzi; był wspaniały.

— Za Sharę Drummond — powiedział Harry i wypiliśmy razem.

Harry był pięćdziesięcioletnim, trzymającym formę, byłym obrońcą piłki nożnej. Był tak masywny i umięśniony, że można go było znać dłuższy czas i nie podejrzewać nawet o inteligencje, czy może nawet geniusz, jeżeli nie miało się okazji obserwować go przy pracy. Rozmawiał głównie rękami. Nienawidził pisania, ale metodycznie poświęcał dwie godziny dziennie na Książkę. Kiedyś spytałem go dlaczego to robi. Ufał mi na tyle, że odpowiedział: „Ktoś przecież musi napisać książkę o budownictwie kosmicznym”. Na pewno nikt nie mógł znać się na tym lepiej. Harry dosłownie położył pierwszy spaw na „Skyfac” i od tamtego czasu praktycznie szefował całej budowie.

— Jeśli szukasz roboty, Harry, to mam coś dla ciebie.

Potrząsnął głową.

— Dobrze mi tu.

— To praca w kosmosie.

Znowu, cholera, prawie się uśmiechnął.

— Źle mi tu.

— W porządku, opowiem ci. Według mnie będzie to rok prac projektowych, trzy albo cztery lata ciężkiego montażu, a potem coś w rodzaju konserwacji, by utrzymać wszystko na chodzie.

— Co? — spytał lakonicznie.

— Potrzebne mi orbitujące studio taneczne.

Uniósł dłoń wielkości baseballowej rękawicy, przerywając mi. Z kieszeni na piersiach wyjął minirejestrator, przełączył mikrofon na prace w pomieszczeniu zamkniętym i ustawił go na biurku miedzy nami.

— Do czego?

Pięć i pół godziny później cała nasza trójka była zachrypnięta, a po następnej godzinie Harry wręczył nam zestaw szkiców. Przejrzałem je wraz z Norrey, zatwierdziliśmy kosztorys, a Harry powiedział nam, że rok. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

W dziesięć miesięcy później wstępowałem już na pokład.


* * *

Następne trzy tygodnie, podczas których wprowadzałem Raoula i Norrey w życie bez góry i dołu, spędziliśmy na „Skyfac” i wokół niego, w otwartym kosmosie. Z początku kosmos przejmował ich grozą. Norrey, podobnie jak wcześniej jej siostra, była głęboko przejęta osobistym kontaktem z nieskończonością, rozbita duchowo przeraźliwą perspektywą, jaką Wielka Otchłań wprowadza do ludzkiej skali wartości. Raoul był niewiele mniej przejęty. Przeszli przez to — byli zdolni do rozszerzenia swego osobistego, wewnętrznego wszechświata, by objąć zmysłami wszechświat zewnętrzny i wyszli z tej próby (podobnie jak Shara) z nowym i nieprzemijającym wewnętrznym spokojem.

Ta duchowa konfrontacja była jednak dopiero pierwszym krokiem. Główne zwycięstwo było o wiele subtelniejsze. To coś więcej niż samo tylko samopoczucie stanowiło powód wykruszania się siedmiu z każdej dziesiątki pracujących na zewnątrz techników podczas ich pierwszej zmiany; przyczyniało się też do tego psychologiczne (czy aby na pewno psychologiczne?) zmęczenie.

Do samego braku ciążenia przywykli oboje niemal od razu. Norrey przystosowywała się o wiele szybciej od Raoula — jako tancerka więcej wiedziała o swych odruchach i była bardziej skłonna do zapominania się, bardziej przyzwyczajona do stykania się z niemożliwymi do przewidzenia sytuacjami, z których zawsze wychodziła z niezmiennie dobrym humorem. Ale kiedy nadszedł czas powrotu na Ziemie oboje wykazywali już dużą wprawę w „skakaniu”, czyli poruszaniu się po zamkniętym pomieszczeniu w warunkach małego ciążenia. (Ja sam byłem mile zaskoczony tym, jak szybko powracają mi dawno nie wykorzystywane umiejętności taneczne).

Prawdziwym cudem było i to, że równie szybko przystosowali się do przedłużonego przebywania poza stacją, w otwartym kosmosie. Byłem wtedy takim ignorantem, że nie potrafiłem docenić niewiarygodnego zbiegu okoliczności, dzięki któremu i Norrey i Raoul byli do tego zdolni. Dopiero następnego roku zdałem sobie sprawę na jak cienkim włosku wisiał wtedy sukces całego mojego przedsięwzięcia — całego mojego życia. Gdy w końcu dotarło to do mnie, miałem dreszcze przez wiele dni.

Takie właśnie szczęście sprzyjało mi przez cały następny rok.


* * *

Ten pierwszy rok upłynął na rozkręcaniu interesu. Nieskończone miliony stresów i pomniejszych szczegółów — czy próbowaliście kiedyś zamówić obuwie taneczne na ręce? Bardzo mało potrzebnych nam artykułów można było zamówić z katalogu Johnny”ego Browna albo wyszperać z asortymentu sprzętu kosmicznego. Przez ręce moje i Norrey przepłynęły nieprawdopodobne ilości umownych dolarów i gdyby nie Tom McGillicudy całe przedsięwzięcie nie byłoby po prostu możliwe do zrealizowania. To on zajął się rejestracją zarówno Szkoły Tańca Nowoczesnego imienia Shary Drummond, jak i występującego zespołu „Stardancers, Inc.”, a następnie został dyrektorem administracyjnym szkoły, oraz agentem zespołu. Był człowiekiem bardzo inteligentnym, nieskazitelnie uczciwym i rozpoczynał prace w służbie Carringtona z oczyma — i uszami — szeroko otwartymi. Posługiwaliśmy się nim jak różdżką czarodziejską i osiągaliśmy cudowne rezultaty. Ilu uczciwych ludzi zna się na finansach i je — rozumie?

Drugim nieocenionym czarodziejem był oczywiście Harry. A nadmienić należy, że pięć z tych dziesięciu miesięcy spędził na obowiązkowym urlopie na powierzchni planety, gdzie przystosowywał swój organizm znowu do ziemskich warunków i kierował pracami na orbicie przez nadzwyczaj długodystansowy telefon. W odróżnieniu od większości personelu „Skyfac”, wymienianego co czternaście miesięcy, budowniczowie naszego Studia spędzali tak dużo czasu w stanie całkowitej nieważkości, że jedna zmiana nie mogła trwać dla nich dłużej niż sześć miesięcy. Taką samą normę czasową założyłem dla nas — „Gwiezdnych Tancerzy”, a doktor Panzella wyraził na nią zgodę. Ale przez pierwszy i ostatnie cztery miesiące prace przebiegały pod bezpośrednim nadzorem Harry”ego. Zakończył je nie wykorzystując do końca przeznaczonego na budowę budżetu — podwójnie zadziwiające zważywszy na nowatorstwo wielu zastosowanych przez niego rozwiązań konstrukcyjnych. Niemal przekroczył swoją normę przebywania w stanie nieważkości; to nie jego wina, że musieliśmy mu ją nałożyć.

Udało nam się tak skutecznie ograbić „Skyfac” tylko dlatego, że był on tym, czym był: gigantem, bezdusznym wielonarodowym trustem, traktującym ludzi jak wymienne elementy. Prawdopodobnie Carrington lepiej znał swoich podwładnych — ale wspólnicy, których zebrał i przekonał do zrealizowania swego marzenia wiedzieli o kosmosie jeszcze mniej niż ja jako wideooperator w Toronto. Jestem pewien, że większość z nich uważała „Skyfac” za bardzo daleko położoną zagraniczną inwestycje.

Potrzebowałem wtedy całej pomocy, jaką mogłem uzyskać. Potrzebowałem całego roku — i więcej! — na przeprowadzenie gruntownych badań i przestrojenie nieużywanego od ćwierć wieku instrumentu — mojego ciała tancerza. Udało mi się, z pomocą Norrey, ale nie przyszło to łatwo.

Oglądając się teraz wstecz uświadamiam sobie, że wszystkie z powyższych szczęśliwych zbiegów okoliczności były nieodzowne, by Szkoła Tańca Nowoczesnego imienia Shary Drummond stała Się faktem dokonanym. Po tylu zazębiających się cudach powinienem się chyba spodziewać serii złych kart. Ale kiedy w końcu nadeszła, nie wyglądało to aż tak źle, bowiem kiedy wreszcie otworzyliśmy nasz sklepik, tancerze zaczęli walić do nas drzwiami i oknami. Wyobrażałem sobie, że do pobudzenia apetytu na kosztowny towar potrzebna jest dobra reklama, bo chociaż pokrywaliśmy większość wydatków studentów, to i tak utrzymywaliśmy je na wystarczająco wysokim poziomie, żeby od razu wyeliminować przypadkowych łowców wrażeń.

Łączny wpływ trzech taśm Shary na świadomość taneczną świata był gruntowny i rewolucyjny. Pojawiły się, gdy taniec nowoczesny trwał już niemal od dziesięciu lat w stagnacji; Był to okres, w którym każdy zdawał się tworzyć wariacje na temat czegoś, co już dawno zostało zrobione, w którym tuziny choreografów łamały sobie głowy, usiłując dokonać kolejnego nowofalowego przełomu i produkowały w większości taneczny bełkot. Te trzy taśmy Shary, wypuszczone w idealnych odstępach czasu podyktowanych przez jej intuicje, zdołały zapanować nad wyobraźnią wielkiej liczby tancerzy i miłośników tańca na całym świecie — jak również milionów ludzi, którzy nigdy przedtem nie interesowali się baletem.

Tancerze zaczynali rozumieć, że brak ciążenia oznacza taniec wolny, wolny od ograniczeń życia spędzanego w okowach grawitacji. Norrey i ja nie zadbaliśmy w swojej naiwności o utrzymanie naszych planów w dostatecznej tajemnicy. Dzień po podpisaniu umowy dzierżawnej naszego studia na powierzchni Ziemi w Toronto kandydaci zaczęli przybywać pod nasze drzwi dosłownie całymi tabunami i odmawiali rozejścia się — stało się tak na długo przed tym, zanim byliśmy gotowi na ich przybycie. Nie opracowaliśmy nawet jeszcze metody rekrutacji tancerzy, którzy mieli pracować w zerowej grawitacji. Ostatecznie okazało się to bardzo proste — tancerze, którzy przebrnęli przez eliminacje, polegające na sprawdzeniu ich umiejętności w dziedzinie tańca konwencjonalnego, byli wsadzani do samolotu, wywożeni pod niebo, wyrzucani stamtąd i filmowani w drodze na dół. To nie to samo, co stan nieważkości — ale wystarczająco zbliżone, aby odsiać nie nadającą się większość.

Mieszkali w szkole, karmiliśmy ich na zmiany, aż w pewnym momencie wpadłem w paniką i nieomal chciałem zadzwonić na górę do Harry”ego i przesunąć termin naszego przybycia tak, by zdążył potroić liczbę kabin mieszkalnych w Studio. Ale Norrey przekonała mnie, żebym przy selekcji był bezwzględny i z całych setek zabrał na orbitę tylko najbardziej obiecującą dziesiątkę.


* * *

Wszystko rozbija się najczęściej o niemożność przystosowania się, niemożność uwolnienia świadomości od zależności od góry i dołu (tego właśnie nie może zasymulować skok z opóźnionym otwarciem spadochronu: skoczek wie, gdzie jest jego dół). Nie pomaga wmawianie sobie, że na północ od głowy znajduje się „góra”, a na południe od stóp „dół” — z tego punktu widzenia cały wszechświat znajduje się w bezustannym ruchu. Większość mózgów po prostu odrzuca takie spostrzeżenie. Taki tancerz będzie się stale „gubił”, będzie gubił swój wyimaginowany horyzont i w końcu popadnie w stan całkowitej dezorientacji. Wynikające stąd efekty uboczne obejmują skrajne przerażenie, oszołomienie, mdłości, nieregularne tętno i skoki ciśnienia — dziadka wszystkich bólów głowy, a także bezwolne wypróżnienia.

Nawet podczas pracy we wnętrzu stacji, w Akwarium Złotej Rybki, czyli składanej kuli z trampolinami, zaprojektowanej przez Raoula, tacy tancerze nie mogą nauczyć się przezwyciężania dręczącego ich rozkojarzenia zmysłów. Mając za sobą całe zawodowe życie spędzone na pokonywaniu grawitacji, każdym wykonywanym ruchem stwierdzają, że czują się zagubieni bez ich starej antagonistki, albo przynajmniej bez liniowego, prostokątowego zestawu dekoracji. Przekonaliśmy się, iż niektórzy z nich jednak potrafią się zaaklimatyzować w stanie nieważkości wewnątrz sześcianu lub prostopadłościanu, dopóki pozwala im się traktować jedną ścianę jako „sufit”, a przeciwległą jako „podłogę”.

A w jednym czy w dwóch przypadkach do nowego środowiska przystosować się potrafiła wyobraźnia, natomiast nie potrafiły tego ciała, ich instrumenty. Nie zdołały się u nich wykrystalizować nowe odruchy.

Oni po prostu nie byli stworzeni do życia w kosmosie. W większości opuszczali nas jako przyjaciele — ale opuścili nas wszyscy.

Wszyscy oprócz jednej osoby.

Linda Parsons była dziesiątą studentką. Nie wykruszyła się i jej odkrycie było tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, że pozwoliło przerwać złą passę.

Była niższa od Norrey, prawie tak samo małomówna jak Harry (ale z innych powodów), dużo spokojniejsza od Raoula i bardziej serdeczna i szczera niż byłbym ja, gdybym miał przeżyć sto lat. W okropnym tłoku tego pierwszego semestru w stanie nieważkości, wśród napadów złości i posępnych załamań, ona jedna była osobą powszechnie lubianą — szczerze wątpię, czy potrafilibyśmy przebrnąć przez to wszystko, gdyby nie ona.

Niektóre kobiety potrafią przeobrazić pokój w emocjonalny wir, po prostu wchodząc do niego i ta zdolność nazywana jest „prowokacyjnym stylem bycia”. O ile wiem, nasz jeżyk nie dysponuje słowem pozwalającym na określenie przeciwieństwa prowokacyjności, ale Linda była właśnie taka. Miała talent do sprawiania, że ludzie czuli się dobrze w swoim towarzystwie, miała dryg do łagodzenia z pozoru nie dających się pogodzić antagonizmów, sposób na rozjaśnianie pomieszczenia, w którym się znalazła.

Wychowała się w komunie na Farmie w Nowej Szkocji i to prawdopodobnie przyczyniło się do jej empatii, odpowiedzialności i intuicyjnego zrozumienia dynamiki energii grupy. Sądzę jednak, że jej główna cecha, dominująca nad innymi była wrodzona — ona autentycznie kochała ludzi. Czegoś takiego nie można się było nauczyć. To po prostu było aż nazbyt wyraźnie zakodowane w jej genach.

Nie chce przez to powiedzieć, że była drugą Polyanną, mdląco pogodną i słodką jak ulepek. Wymagała, aby w jej obecności utrzymywany był wysoki poziom szczerości i nie pozwoliłaby nikomu na luksus skrywanej urazy, którą nazywała „zagięciem na kogoś parolu”. Jeśli przyłapała kogoś z takim psychicznym bagażem brudów, wyciągała to zaraz na światło dzienne i zmuszała go do oczyszczenia się.

Takie cechy są typowe dla dziecka wychowanego w komunie i zwykle sprawiają, że jest ono serdecznie nieznoszone w tak zwanym kulturalnym towarzystwie — bazującym, jak to zwykle bywa, na nieodpowiedzialności, fałszu i egoizmie. Jednak coś w Lindzie sprawiało, że jej wychodziły one na korzyść. Mogła ci powiedzieć w oczy, że jesteś frajer, nie budząc w tobie gniewu, potrafiła zarzucić ci publicznie, że kłamiesz, nie nazywając cię kłamcą. Najwyraźniej wiedziała jak nienawidzić grzechu i wybaczyć grzesznikowi; a ja to w niej podziwiałem, ponieważ jest to zaleta, której sam nigdy nie posiadałem.

Tak przynajmniej oceniała ją Norrey i ja. Tom miał o niej inną opinie.


* * *

— Spójrz, Charlie, tam jest Tom.

— Faktycznie. Tom! Hej, Tom!

— O rany — powiedziała Norrey — coś jest nie tak.

Tom kipiał z wściekłości.

— Do diabła, kto mu zalazł za skórę? Hej, gdzie są Linda i Raoul. Może to jakaś rozróba?

— Nie, oni przeszli przed nami. Musieli już złapać taksówkę i odjechać do hotelu…

Tom, ciskając wzrokiem błyskawice, był już przy nas.

— A więc to jest ten wasz brylant bez skazy? Jezu! Pieprzone dobre serduszko, skręcę jej ten chudy kark. A żeby ją…

— Hej! O kogo ci chodzi?

— O Chryste, później… już tu idą. Teraz uważajcie — powiedział szybko Tom przez zaciśnięte zęby, uśmiechając się przy tym, jakby przed chwilą załatwiono mu apartament w raju — dajcie tym krwiopijcom, co macie najlepszego, to znaczy jak najmilszy wyraz twarzy, a. może zdołam jakoś was wyciągnąć z tej śmierdzącej sytuacji — i ruszył szybkim krokiem w kierunku tłumu uśmiechając się i otwierając serdecznie ramiona. Gdy odchodził dosłyszałem jak nie poruszając ustami mamrocze pod nosem coś, co zaczynało się od „Panna Parsons” i co zawierało wystarczająco dużo głosek syczących, żeby przestraszyć łowcę węży.

Wymieniliśmy z Norrey spojrzenia

— Prawo Pohla — powiedziała i pokiwała głową. (Raoul powiedział nam kiedyś, że prawo Pohla głosi, iż nie istnieje nic na tyle dobrego, by ktoś, gdzieś tego nienawidził i vice versa). I w tym momencie otoczył nas tłum.

— … tutaj proszę pana kiedy ukaże się wasza następna taśma tutaj proszę opowiedzieć naszym widzom co to znaczy naprawdę wierzyć że ta nowa forma sztuki jest ważnym paszportem czy zapatrujecie się na to w ten sposób panno Drummona czy to prawda że nie była pani zdolna do uśmiechu do kamerzysty za „Gwiezdny taniec” czy nie zamierza pani na to spojrzeć w ten sposób proszę kontynuować czy czytelnicy będą po prostu nie ale czy nie myśli pani panno Drummond że jest pani tak dobra jak siostra w dochodach w ich własnym kraju są bez honoru żeby witać was na Ziemi tutaj proszę — mówił tłum wśród trzasków, pstryków, furkotu i wycia maszynerii oraz wśród oślepiających rozbłysków czegoś, co wyglądało na widzianą z bliska eksplozje w jądrze galaktyki. A ja uśmiechałem się, kiwałem głową, mówiłem grzecznie dowcipne rzeczy i odpowiadałem z humorem na najobraźliwsze pytania i zanim znaleźliśmy się w taksówce kipiałem ze złości jak czajnik. Raoul i Linda rzeczywiście pojechali już przodem. Tom znalazł nasze bagaże i odjechaliśmy z wielką szybkością.

— Rany boskie, Tom — powiedziałem, gdy taksówka ruszyła — na przyszłość zwołaj konferencje prasową na następny dzień, dobrze?

— A niech to szlag trafi — wybuchnął — mogę zrezygnować kiedy tylko sobie zażyczysz.

Siła jego głosu przestraszyła nawet taksówkarza. Norrey chwyciła Toma za rękę i zmusiła do spojrzenia na siebie.

— Słuchaj — powiedziała łagodnie — jesteśmy twoimi przyjaciółmi i nie chcemy, żebyś na nas krzyczał. Okay?

Wziął jeszcze jeden głęboki oddech, wstrzymał na chwile powietrze, wypuścił je w jednym potężnym westchnieniu i skinął głową.

— Okay.

— No więc dowiedz się, że orientuje się, iż reporterzy mogą być trudni we współpracy. Rozumiem to, Tom. Ale teraz jestem zmęczona i głodna, nogi bolą mnie jak diabli, a moje ciało jest przekonane, że waży trzysta trzydzieści kilogramów. Może więc następnym razem trochę im zełgamy?

Nie odpowiedział od razu, a kiedy się odezwał, jego głos był już spokojny.

— Norrey, ja naprawdę nie jestem idiotą. Konferencje prasową na jutro zwołałem i zaapelowałem do wszystkich, zęby okazali trochę serca i dali wam dzisiaj spokój. Ci tam skubańcy byli tymi, którzy mnie zignorowali, sukin…

— Chwileczkę — przerwałem mu. — To po co, u diabła, daliśmy im to przedstawienie?

— Czy uważasz, że tego chciałem? — warknął Tom. — Co ja mam powiedzieć jutro tym, którzy zastosowali się do mej prośby? Ale nie miałem wyboru, Charlie. Ta zwariowana dziwka nie pozostawiła mi żadnego wyboru. Musiałem coś dać tym draniom, bo puściliby to, co już mieli.

— Tom, o czym ty, u licha, mówisz?

— O Lindzie Parsons, o tym waszym cudownym odkryciu.

— Wy dwoje, hmmm, nie przypadliście sobie do gustu — zasugerowałem.

Tom parsknął.

— Najpierw nazywa mnie ściubidupą. To praktycznie pierwsze słowo jakie usłyszałem z jej ust. Potem mówi, że jestem ignorantem i że nie traktuje jej należycie. Ją traktować należycie! Z kolei beszta mnie za to, że sprowadziłem reporterów i… Charlie, przyznam, że powinienem wywalić tych gryzipiórków na zbity pysk, ale nie muszę wysłuchiwać wymysłów jakiegoś żółtodzioba. No więc zaczynam wyjaśniać jej sprawę reporterów, a wtedy ona mówi, że jestem asekurant. Chryste na niebiosach, jeżeli istnieje coś czego nienawidzę, to jest zachowanie kogoś, kto wyładowuje na mnie swoją agresje, a potem uśmiecha się, patrzy mi prosto w oczy, usiłuje pogładzić mnie po pieprzonym karku i mówi mi, że jestem asekurant!

Oceniłem, że wyładował się już dostatecznie i traciłem powoli rachubę tych cierni wrażonych w jego ambicje.

— A więc ja i Norrey odstawiliśmy przed dziennikarzami wielkich przyjemniaków, bo sfilmowali was dwoje handryczących się publicznie?

— Nie!

W końcu wyciągnęliśmy z niego całą historie. To była znowu ta stara magia Lindy w zastosowaniu praktycznym i nie potrafiłbym przytoczyć bardziej typowego przykładu. Przez setki tłoczących się w terminalu portu kosmicznego ludzi, w jakiś sposób utorowała sobie drogę nieznajoma, siedemnastoletnia dziewczyna i padając Lindzie w ramiona wyszlochała, że przyćpała, a teraz traci nad sobą kontrole i błaga Linde, żeby ta coś na to poradziła. Zdarzyło się to w momencie, w którym tłum reporterów rozpoznał w Lindzie Gwiezdną Tancerkę i ruszył w jej kierunku. Nie sądzę, nawet wziąwszy pod uwagę to, że ważyła sześć razy więcej niż normalnie, że została podziurawiona jak sito przez kontrole medyczną, znieważona przez urząd imigracyjny i doprowadziła Toma do białej gorączki, bo straciła swoją zwykłą powściągliwość; sądzę, że świadomie z niej zrezygnowała. W każdym bądź razie wyrąbała w tej bandzie wampirów najwyraźniej wielką dziurę, wyciągnęła przez nią te biedną dziewczynę i złapała jej taksówkę. Gdy do niej wsiadały, jakiś pajac wsadził dziewczynie w twarz kamerę i Linda go znokautowała.

— Do diabia, Tom, sam bym to zrobił — powiedziałem dowiedziawszy się wszystkiego.

— Rany boskie, Charlie! — zaczął. — Potem z nadludzkim wysiłkiem zapanował nad swym głosem. — Zastanów się. Posłuchaj. My się tu nie bawimy w klasy. Przez moje ręce przepływają megadolce, Charlie, megadolce! Nie jesteś już nędzarzem, nie przysługują ci przywileje nędzarza. Czy ty…

— Tom — odezwa się zaszokowana Norrey.

— … masz w ogóle pojecie jak zmienna stała się opinia publiczna w ciągu ostatnich dwudziestu lat? Może muszę ci uświadomić, jak bardzo interesuje ją ta orbitująca kupa złomu, którą właśnie opuściliście? A może zamierzasz mnie przekonać, że taśmy w twojej walizce są równie dobre jak „Gwiezdny taniec” i masz tam coś tak wystrzałowego, że możesz sobie bić reporterów i ujdzie ci to na sucho?

Trafił w sedno. Wszystkie plany choreograficzne, jakie zamierzaliśmy realizować na orbicie opierały się na założeniu, że będziemy dysponowali grupą złożoną z ośmiu do dwunastu tancerzy. Sądziliśmy, że jesteśmy pesymistami. Musieliśmy wyrzucić wszystko do kosza i zaczynać od początku. Taśmy, które w wyniku tego nakręciliśmy zawierały w większości występy solowe, a na tym etapie był to nasz najsłabszy punkt. I chociaż spodziewałem się, że sporo mogę nadrobić montażem, to…

— Wszystko w porządku, Tom. Te gnojki dostaną coś, co ich wydawcom będzie odpowiadało bardziej od pięciostopowej pannicy robiącej goryla z goryla — oni również liczą się z opinią publiczną.

— A co ja jutro powiem Westbrookowi? A Moriemu i Barbarze Frum, a UPI, a AP, a …

— Tom — przerwała mu łagodnie Norrey — wszystko będzie w porządku.

— W porządku? Jak to w porządku? Wytłumacz mi, jak wszystko może być w porządku?

Ja wiedziałem do czego Norrey zmierza.

— O, do diabła, jasne. Oczywiście nawet o tym nie pomyślałem, słoneczko. Przez te zgraje szakali wyleciało mi to po prostu z głowy. To im dobrze zrobi — zacząłem chichotać. — To im dobrze zrobi.

— Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, kochanie.

— Co? Och nie… nie, nie mam nic przeciwko — uśmiechnąłem się. — Zanosiło się na to od dosyć dawna. Zróbmy z rym porządek.

— Może ktoś mnie, z łaski swojej, poinformuje, o co tu, u diabła…

— Tom — powiedziałem wylewnie — o nic się nie martw. Powiem twoim pozostawionym na lodzie przyjaciołom to samo, co powiedziałem w wieku lat trzynastu memu ojcu, gdy ten przydybał mnie w piwnicy z córką listonosza.

— To znaczy co? — przerwał mi z zalążkiem mimowolnego uśmiechu, jeszcze niezupełnie wiedząc czemu chce się uśmiechnąć.

Objąłem Norrey ramieniem.

— Wszystko będzie okay, tatusiu. Jutro się pobierzemy.

Przez kilka sekund gapił się na nas tępo, uśmiech zbladł, a potem powrócił w pełnej krasie.

— To przerażające, to… wiecie, wydaje mi się, że to chwyci, wydaje mi się, że się uda — miał na tyle przyzwoitości, że się zarumienił. — To znaczy, do diabła z reporterami. Ja tylko… ja chciałem powiedzieć… Moje gratulacje!

— Zawsze — powiedziała ponuro Norrey — możesz na nas liczyć w takich sprawach.


* * *

Tak jak o to prosiłem, recepcja zatelefonowała do mnie, gdy tylko Linda wpisała się do rejestru gości hotelowych. Odchrząknąłem, zawiesiłem słuchawkę w powietrzu, zwlokłem się z łóżka i wlazłem w hotelowy kosz na śmieci, wpadłem na nocny stolik, niszcząc go wraz ze stojącą na nim lampką i skończyłem rozciągnięty jak długi na podłodze z policzkiem głęboko wtulonym w puszysty dywan, a nosem o parę centymetrów od jarzącego się cyferblatu zegara, który twierdził, że jest 4:42 rano.

Nieprawdopodobne, Norrey wciąż spała. Wstałem, ubrałem się po ciemku i wyszedłem, uprzątniecie rumowiska pozostawiając na rano. Na szczęście najbardziej ucierpiała zdrowa noga — mogłem chodzić, aczkolwiek z rodzajem podwójnego utykania.

— Linda? To ja; Charlie.

Otworzyła od razu.

— Charlie, przepraszam…

— Przestań. Dobrze postąpiłaś. Co z tą dziewczyną? — Wszedłem do środka.

Zamknęła za mną drzwi i skrzywiła się.

— Nic takiego. Jest teraz wśród swoich. Myślę, że wydobrzeje.

— To dobrze. Do dziś pamiętam jak wpadł na mnie jakiś ćpun.

Skinęła głową.

— Wiesz, że jej przejdzie za osiem godzin, ale co z tego, to się powtórzy.

— Tak. Słuchaj, co do Toma…

Znowu się skrzywiła.

— O rany, Charlie, co za bzik.

— Wy dwoje, hmm tego… pokłóciliście się?

— Próbowałam mu tylko powiedzieć, że jest za sztywny, a on zaczął się zachowywać tak, jakby nie rozumiał o czym mówię. No to mu powiedziałam, że nie jest takim głupcem, jakiego udaje i poprosiłam, żeby mnie traktował jak przyjaciółkę, a nie jak jakąś obcą — z tego, co mi o nim opowiadałeś, wydawało mi się, że postępuje dobrze. Odpowiada mi na to „Okay”, więc proszę go jak przyjaciela, żeby postarał się przytrzymać tych reporterów z dala od nas na dzień czy coś koło tego, a on do mnie z buzią. Zachowywał się tak asekurancko, Charlie.

— Posłuchaj, Lindo — zacząłem — to ten pieprznik tak…

— Charlie, naprawdę starałam się go uspokoić, starałam się mu okazać, że nie mam do niego pretensji. Ja… gładziłam go po karku i ramionach, żeby go rozluźnić, a on mnie odepchnął. Dosłownie odepchnął mnie, Charlie. Ty i Norrey mówiliście, że to taki miły facet, a tu co?

— Przykro mi Lindo, że ci się nie spodobał. Tom to miły gość. To tylko…

— Sądzę, że chciał po prostu, żebym zostawiła Sandrę, żebym pozwoliła zabrać ją Służbie Porządkowej i…

Zrezygnowałem.

— Zobaczymy się ra…. po południu, Lindo. Prześpij się trochę. O drugiej, w Sali ileś tam, odbędzie się konferencja prasowa.

— Jasne. Przepraszam, musi być już późno, co?

Gdy wchodziłem do pokoju, Norrey wciąż jeszcze spała jak zabita, ale gdy wsunąłem się pod kołdrę i przytuliłem do jej pleców parsknęła jak koń i wymamrotała:

— Wszystko w porządku?

— W porządku — wyszeptałem — ale wydaje mi się, że przez jakiś czas będziemy musieli trzymać tych dwoje w separacji.

Odwróciła się do mnie, otworzyła jedno oko i odszukała mnie nim.

— Kochanie — wymamrotała uśmiechając się jedną stroną twarzy — jeszcze będą z ciebie ludzie.

A potem odwróciła się plecami i znowu pogrążyła we śnie, pozostawiając mnie zadowolonego z siebie, głupio zarozumiałego i zastanawiającego się, o czym ona, u diabła, mówiła.

Rozdział 3

Te taśmy z pierwszego semestru sprzedawały się jednak jak ciepłe bułeczki, a krytycy byli w większości bardziej niż przychylni. W tym czasie wznowiliśmy też „Masa to tylko słowo” ze ścieżką dźwiękową Raoula i zakończyliśmy nasz pierwszy rok budżetowy na dobrym plusie.

Przez następny rok nasze Studio nabierało kształtu.

Ulokowaliśmy się na bardzo wydłużonej orbicie. Przechodząc przez perigeum, Studio zbliżało się do Ziemi na odległość 32000 kilometrów, a w apogeum oddalaliśmy się od niej na około 80 000 kilometrów. Wybierając taką orbitę unikaliśmy zasłaniania połowy nieba na każdej taśmie przez Ziemie; w apogeum Ziemia widziana z pokładu Studia była mniej więcej wielkości pięści i większość czasu spędzaliśmy daleko od niej.

Jak wyglądał sam kompleks Studia.

Największą pojedynczą strukturą było oczywiście Akwarium — ogromna kula do pracy we wnętrzu bez skafandrów próżniowych. Po prawidłowym oświetleniu była ona niemal zupełnie przezroczysta, ale jeżeli nie chcieliśmy mieć w tle całego wszechświata, mogliśmy ją obłożyć płytami z nieprzezroczystej folii. W różnych miejscach znajdowało się w niej sześć małych i bardzo dobrych gniazd kamerowych i istniała możliwość zainstalowania plastykowych płyt, które przeobrażały ją we wpisany w kule sześcian. Jednak korzystaliśmy z nich zaledwie kilka razy i prawdopodobnie więcej tego nie uczynimy.

Następny pod względem wielkości był Lamus Ciotki Grawitacji, długi, „stacjonarny” słup, usiany podporami i rolkami do naciągania lin, ale zawsze pokryty przywiązaną doń dla bezpieczeństwa rupieciarnią. Części dekoracji, moduły kamerowe i części zamienne, akcesoria oświetleniowe, konsole sterownicze i systemy pomocnicze, kanistry i bańki, pudła, tobołki, pętle, zwoje i poupychane bezładnie pakunki ze wszystkim, co według kogoś z nas mogło się przydać do tańca w stanie nieważkości i filmowania go, wszystko to było przyczepione do Lamusa Ciotki Grawitacji niczym międzyplanetarne pijawki.

Musieliśmy urządzić to w taki właśnie sposób, bo częste wchodzenie do pomieszczeń mieszkalnych i wychodzenie z nich wcale nie jest wygodne.

Wyobraźcie sobie teraz młot kowalski. Dużyr stary młot z wielką, baryłkowatą głową. Wyobraźcie sobie dużo mniejszą głowę przytwierdzoną na drugim końcu trzonka. To mój dom. Kiedy przebywam w kosmosie, tam właśnie mieszkam ze swą żoną — w trzech pokojach z kuchnią i łazienką. Spróbujcie zrównoważyć ten kowalski młot w poziomie na jednym palcu. Będziecie musieli podłożyć ten palec tuż przy drugim końcu, w pobliżu dużo masywniejszej głowy młota. Jest to punkt, wokół którego krąży mój dom i jego przeciwwaga. Czynią to po idealnie koncentrycznych kołach, aby zapewnić mi w domu efekt wypadkowy w postaci ciążenia równego jednej szóstej ciążenia ziemskiego. W przeciwwadze mieści się instalacja podtrzymania życia, magazyn żywności, stacja energetyczna, telemetryczna aparatura medyczna, pokładowy komputer, centralka telefoniczna oraz parę cholernie dużych żyroskopów.

Ponieważ tylko Tokugawa może pozwalać sobie, kiedy przyjdzie mu na to ochota, na wydatkowanie energii potrzebnej do poruszenia i zatrzymania wirujących w kosmosie mas, istnieją tylko dwa sposoby wychodzenia z domu. Oś obrotu wymierzona jest w Lamus Ciotki Grawitacji i w Ratusz, (o którym za chwile) trzeba tylko wyjść przez „dolną” śluzę powietrzną i puścić się w odpowiednim momencie. Jeśli nie jesteś starym wygą kosmicznym albo jeśli twoim celem jest miejsce leżące gdzieś na stycznej do osi obrotu, wychodzisz śluzą „górną”, wspinasz się po wyposażonym w uchwyty trzonku młota do punktu całkowite) nieważkości, odbijasz, a potem, korzystając z silniczków rakietowych swojego skafandra, kierujesz się tam, gdzie chcesz dotrzeć. Do domu wchodzi się zawsze „drzwiami frontowymi”, czyli śluzą „górną”.

Cierpieliśmy te wszystkie niewygody oczywiście dlatego, by zapewnić sobie jedną szóstą g w pomieszczeniach mieszkalnych. Gdybyście dostatecznie długo przebywali w kosmosie, stwierdzilibyście, że stan nieważkości jest o wiele wygodniejszy. Wtedy każda grawitacja wydaje się być arbitralnym ograniczeniem ruchu — czulibyście się w niej jak pisarz, od którego żądają tylko szczęśliwych zakończeń, albo muzyk, ograniczony do jednego rytmu.”

Jednak spędzaliśmy w domu tyle czasu, ile zdołaliśmy. Każde ciążenie spowalnia oczywiście dążenie waszego ciała do nieodwracalnego przystosowania się do zerowej grawitacji, a jedna szósta g stanowi rozsądny kompromis. Ponieważ jest to norma lokalna zarówno dla powierzchni Księżyca, jak i pokładu „Skyfac” parametry fizjologiczne są powszechnie znane. Im więcej czasu spędzaliśmy w domu, tym dłużej mogliśmy pozostawać w kosmosie — a nasz harmonogram zajęć był bardzo napięty. Żadne z nas nie chciało pozostać w kosmosie na zawsze. Tak nam się wtedy wydawało.

Jeżeli jednak, mimo wszystko, wyniki badań wykazywały, że organizm jednego z nas przystosowuje się zbyt gwałtownie, można to było w pewnym stopniu skompensować. Delikwent wychodził drzwiami kuchennymi, (śluzą „dolną”), wspinał się na zwisający z dźwigu drążek do ćwiczeń i przypinał do niego paskami. Przypominało to trochę, jedną z zabawek dla niemowlaków lub zmodyfikowaną wersje ławki bosmańskiej. Zwalniało się hamulec i drążek zaczynał „opadać” wzdłuż trzonka młota, bardzo prosto, gdyż nie było tam tarcia atmosferycznego, które odchyliłoby w bok kierunek jego ruchu. Pasażer „drążka” oddalał się coraz bardziej od mniejszej głowy młota, wydłużając w ten sposób długość trzonka, a tym samym zwiększając działającą nań siłę grawitacyjną. Gdy znalazł się już dostatecznie „nisko”, powiedzmy pod działaniem 1/2 (około 400 metrów liny), włączał hamulec i ćwiczył na tak zaprojektowanym drążku, by umożliwiał prace nad całym ciałem. Jeżeli sobie życzył, mógł również użyć wbudowanych w drążek pedałów do podciągnięcia się w górę liny. Przewidziano także tak zwany „hamulec postojowy”, dzięki któremu ćwiczący, jeżeli brakło mu już sił i tracił rytm, mógł zjechać lotem ślizgowym w dół do samego końca nie skręcając sobie przy tym karku.

Wielką pokusę stanowił Ratusz — kula nieco mniejsza od Akwarium Złotej Rybki. Był to w zasadzie nasz wspólny liying room, miejsce, w którym mogliśmy spotykać się, przebywać razem i gawędzić, grać w karty, uczyć się piosenek, spierać się o choreografię, kłócić się o choreografię (to dwie różne rzeczy), grać w piłkę ręczną albo po prostu rozkoszować się luksusem nieważkości bez skafandrów próżniowych lub czegoś ważnego do zrobienia.

Różne były więc pokusy do stałego przebywania w Ratuszu — a czekało na nas tak wiele standardowych, codziennych zadań, że trzeba było ostro je hamować. Dwa razy dziennie do komputera medycznego doktora Panzelli na pokładzie „Skyfac” przesyłane były wyniki wyczerpujących testów fizjologicznych każdego z nas — wodę, powietrze i żywność mogłem sprowadzać skądinąd, gdyby ni z tego, ni z owego „Skyfac” przestał nas hołubić, ale mózg Panzelli był mi potrzebny. Panzella był dla medycyny kosmicznej tym, kim dla budownictwa kosmicznego był Harry Stein. Trzymał nas w ryzach, beształ przez radio, gdy uchylaliśmy się od pracy nad sobą i polecał sesje ćwiczeń na drążku jak surowy kapłan, który zadaje pokutę.

Początkowo dla optymalnej populacji, liczącej piętnaście osób zamierzaliśmy zbudować pięć kowalskich młotów. Tego pierwszego roku popędzaliśmy nawet Harry’ego. Kiedy pierwsza grupa studentów wysiadła z wahadłowca, było cudem, że do zasiedlenia nadają się aż trzy jednostki. Musieliśmy, z podziękowaniami i premią za dobrą robotę, odprawić ludzi Harry’ego wcześniej. Potrzebowaliśmy kwater, które zajmowali. Dziesięciu studentów, Norrey, Raoul, Harry i ja — razem czternaście osób. Trzy jednostki — razem dziewięć pokoi. Było wiele romansów… a Norrey i ja wyszliśmy z tego jako małżeństwo — ceremonia zaślubin była tylko formalnością.

Do chwili rozpoczęcia drugiego sezonu zakończyliśmy budowę jeszcze jednego trzypokojowego domu, a przywieźliśmy ze sobą tylko siedmioro studentów. Każdy miał więc drzwi, które mógł za sobą zamknąć. Wszyscy oni, cała siódemka, odpadli. Piąty młot nigdy nie został zbudowany.

To była ta seria złych kart, o której wcześniej wspominałem, ciągnąca się i przez nasz drugi sezon.

Pomyślcie tylko — byłem jeszcze młody i zaczynałem właśnie stawać się kimś w tańcu nowoczesnym, gdy pocisk włamywacza roztrzaskał mi staw biodrowy. To było dawno, ale pamiętam siebie jako cholernie dobrego. Nigdy nie będę już tak dobry, nawet mogąc znów korzystać z mej chorej nogi. Kilka osób, które odrzuciliśmy było lepszymi tancerzami, niż kiedykolwiek byłem ja — w ziemskich warunkach. Wierzyłem, że naprawdę dobry tancerz ma wrodzone predyspozycje do nauki myślenia sferycznego.

Mierne wyniki pierwszego sezonu uzmysłowiły mi mój błąd i dla sezonu drugiego zastosowaliśmy inne kryteria. Staraliśmy się szukać umysłów niekonwencjonalnych, umysłów nie skutych z góry wyrobionymi sądami i logiką. Raoul określił ich „typami autorów SF”. Rezultaty były okropne. Po pierwsze okazało się, że ci ludzie, którzy intelektualnie mogą zakwestionować nawet swoje istnienie, fizycznie nie potrafią wyzbyć się podstawowych nawyków. Chcieliśmy stworzyć choreograficzną komunę, a wyszła nam komuna klasyczna, w której nikt nie chciał zmywać garów. Jeden z chłopaków miał zadatki na wspaniałego artystę solowego — gdy wyjeżdżał, zarekomendowałem go ludziom z Betamaxu — ale my nie mogliśmy z nim pracować.

A dwoje z tych cholernych idiotów straciło życie przez bezmyślność.

Wszyscy oni byli dobrze przeszkoleni w zasadach zachowywania się w stanie nieważkości, bez końca szpikowani podstawowymi regułami utrzymania się przy życiu w kosmosie. Dopóki nie wykazali swojej kompetencji, stosowaliśmy system podwójnej asekuracji dla każdego studenta wychodzącego w otwarty kosmos i podjęliśmy wszystkie środki ostrożności, jakie tylko przychodziły mi do głowy. Ale Indze Sjoberg nie chciało się spędzać całej godziny na sprawdzaniu i konserwacji swego skafandra próżniowego. Udało jej się przeoczyć wszystkich sześć klasycznych objawów rodzącego się uszkodzenia systemów chłodzących i ugotowała się podczas wschodu słońca. Nikt też nie mógł nakłonić Aleksieja Nikolskiego do obcięcia ogromnej grzywy rudych włosów. Pomimo wszystkich rad obstawał przy wiązaniu ich z tyłu głowy w rodzaj końskiego ogona podwójnej grubości. „Zawsze tak robił”. Trwałość tej fryzury zależała od jednej wstążeczki. I jak można się było spodziewać, wstążeczka zerwała się w środku zajęć, a on zupełnie naturalnie wciągał powietrze w płuca. Znajdowaliśmy się parę minut drogi od hermetyzowanego pomieszczenia; zapewnie i tak utonął we własnych włosach, ale gdy holowaliśmy go z Harrym do ratusza rozpiął skafander, żeby po swojemu uporać się z problemem.

W obydwu przypadkach zmuszeni byliśmy do przechowywania ciał przez makabrycznie długi czas w Lamusie, podczas gdy krewni zastanawiali się, czy przesłać im zwłoki do najbliższego portu kosmicznego, czy brnąć w komplikacje związane z urządzeniem pogrzebu w kosmosie. To zepsuło cały sezon.

Jako ostatni wyjechali Yeng i DuBois. Odprowadziłem ich do śluzy osobiście. Wracałem do Ratusza w nastroju najgłębszej depresji, jakiej zaznałem od… od chwili śmierci Shary. Zbiegiem okoliczności bolała mnie noga; chciałem na kogoś warknąć; cały semestr ciężkiej pracy i żadnych efektów. Ale kiedy wszedłem przez śluzę powietrzną, zobaczyłem Norrey, Harry’ego i Linde obserwujących Raoula odprawiającego czary.

Nie był świadom ich obecności ani niczego, co się wokół działo i Norrey, nie spoglądając na mnie, uniosła rękę w ostrzegawczym geście. Utrzymałem mój temperament na wodzy i oparłem się o ścianę przy wyjściu ze śluzy.

Raoul odprawiał czary zwykłymi przedmiotami codziennego użytku. Jego najbardziej ezoterycznym narzędziem był przyrząd, który nazywał swoją „hiperdermiczną igłą”. Wyglądała ona jak lekarska strzykawka dotknięta słoniowacizną; szczególnie wielkie były komora i tłok, ale sama igła była normalnej wielkości. W jego rękach urządzenie to przeistaczało się w magiczną różdżkę.

Do chudej talii Raoula była przytroczona reszta przyrządów: pięć pojemniczków do picia, każdy z inaczej zabarwioną cieczą. Od razu rozpoznałem źródło podświadomego niepokoju i odprężyłem się: brakowało mi wibracji systemu klimatyzacyjnego, brakowało mi ruchu powietrza. Bliźniacze, promieniowe wysięgniki utrzymywały Raoula na środku kuli. Tkwił tam w lekkim, charakterystycznym dla stanu nieważkości przysiadzie. Widocznie było mu potrzebne nieruchome powietrze, chociaż wiadomo było, że ograniczy mu to czas pracy. Wkrótce wydychany przezeń CO2 utworzy wokół jego głowy kulistą otoczkę; gdy będzie się powoli obracał na swoich wysięgnikach, otoczka stanie się toroidalną komorą zawierającą CO2 do tego czasu musi skończyć, albo przesunąć się w inne miejsce.

Przebił swoją strzykawką jeden z pojemniczków, wyciągnął z niego odmierzoną ilość cieczy. Była koloru soku jabłkowego z domieszką wody. Z namaszczeniem opróżnił strzykawkę. Jego cienkie, kościste palce pracowały z wielką ostrożnością. Na końcu igły utworzyła się złota piłka i wisiała tam, idealnie kulista. Cofnął delikatnie strzykawkę i piłka zaiskrzyła się doskonale symetrycznymi, bardzo powoli zanikającymi falami.

Napełnił strzykawkę powietrzem, wbił ją w serce piłki i wcisnął Bok. Bańka wypełniła się odmierzoną ilością powietrza, rozszerzyła w niemal przeźroczysty, złoty pęcherz, po którym, w leniwych zawirowaniach, goniły się opalizujące wzory. Miała teraz około metra średnicy. Raoul znowu cofnął strzykawkę.

Napełniając ją z kolejnych pojemników, zawierających ciecz koloru soku winogronowego, pomidorowego i zieloną galaretę, zapełnił wnętrze złotego pęcherza kulistymi kroplami purpury, czerwieni i zieleni, napompowując je następnie w pęcherze. Błyszczały, skrzyły się i potrącały, wykazując przy tym tendencje do pochłaniania jeden drugiego. Teraz złoty pęcherz pełen był choinkowych bombek rozmaitej wielkości, od winogrona do grejpfruta, migoczących i zapożyczających od siebie barwy. Gradienty napięć powierzchniowych kazały im wirować i miotać się jedna wokół drugiej jak dokazujące kociaki. Niektóre pęcherze były z czystej wody i te mieniły śie wszystkimi barwami tęczy, których oczy nie były w stanie wyodrębnić czy nadążyć za nimi.

Raoul dryfował teraz w poszukiwaniu świeżego powietrza, holując za sobą makropęcherz, który, nie pękając, przylgnął do jego dłoni. Wiedziałem, że gdyby uderzył go teraz silniej, całe to skupisko by trzasnęło i utworzyło pojedynczy, wielki bąbel, po którego powierzchni ściekałyby, jak łzy, smugi kolorów. Myślałem, że do tego właśnie zmierza.

Do piersi Raoula był przytroczony główny pulpit sterowania oświetleniem. Włączył sześć silnych reflektorów punktowych, skupiając je na pęcherzu — klejnocie. Pozostałe światła pociemniały i zgasły. Ścianki stworzonego przez Raoula klejnotu odbijały światło we wszystkich kierunkach i całe wnętrze zaczęło się mienić barwami. Niedbałym na pozór machnięciem ręki Raoul wprawił roziskrzony glob w ruch wirowy i pomieszczenie utonęło w feerii tęczowych ogni.

Dryfując przed swoim dziełem, Raoul przełączył Musicmastera na głośniki zewnętrzne, przymocował go sobie do uda i zaczął grać.

Najpierw ciepłe, długo unoszące się w powietrzu tony. Glob drży pod ich wpływem, reagując na wibracje, wyrażając muzykę wizualnie. Potem drżenie cieczy przechodzi do wyższych rejestrów, pobudzane podtrzymywanymi przez pętle pamięci akordami pseudogitary. Glob zdaje się marszczyć pulsować energią. Wyłania się prosta linia melodyczna, cichnie, powraca, cichnie znowu. Glob połyskuje w idealnym kontrapunkcie. W trakcie rozwijania linii melodycznej brzmienie zmienia się od orkiestry dętej do skrzypiec, potem do organów, potem do instrumentów elektronicznych i znowu od początku, a glob odzwierciedla każdą zmianę z niewysłowioną subtelnością. Pojawia się linia basu. Rogi. Odbijam się nogą od ściany zarówno po to, by uciec od własnych wyziewów, jak i po to, by spojrzeć na klejnot z innej perspektywy. Inni czynią to samo, dryfując ostrożnie i starając się zespolić ze sztuką Raoula. Zaczynamy tańczyć spontanicznie, porwani przez muzykę jak ten iskrzący się klejnot, przez feerję barw, jaką rzuca on na ściany sferycznego pomieszczenia. Do uda Raoula jest teraz przytroczona cała orkiestra, która czyni nas nieważkimi lalkami.

To tylko improwizacja, nie pasująca do koncertowych standardów. Proste ćwiczenia grupy, rozkoszującej się zwyczajnym psychicznym komfortem stanu nieważkości i te świadomość ze sobą dzielącej.

Raoul pociąga delikatnie za linkę i podpływa do niego wielka pętla drutu. Reguluje ją na średnice nieco większą od średnicy pęcherza — klejnotu, chwyta pęcherz w pętle i gwałtownie ją zaciska. Ci, którzy widzieli to zjawisko maskowane przez grawitacje nie mają pojęcia jak potężną siłą jest napięcie powierzchniowe. Pęcherz — kjejnot staje się soczewką wklęsłą o średnicy około trzech metrów, w której kipią idealne w kształcie wielobarwne soczewki wypukłe. Raoul orientuje ją na Harry’ego, dodaje z boków trzy lasery małej mocy i wprawia soczewkę w ruch wirowy. A my tańczymy.

W tej chwili obok śluzy powietrznej zapala się światełko sygnalizujące, że ktoś wchodzi. Powinno mnie to zdziwić — nie mieliśmy wielu sąsiadów — ale zafascynowany tańcem i geniuszem Raoula, a po trosze i swoim, który ujawnił się w chwili, gdy go przyjmowałem, nie zwróciłem na to żadnej uwagi. Zamek przekręcił się i otworzył, żeby wpuścić do środka Toma McGillicudy’ego — a to powinno zdziwić mnie cholernie. Nie wiedziałem, że nosi się z zamiarem złożenia nam wizyty, a skoro nie było go na regularnym wahadłowcu, do którego wsadziłem niedawno Yenga i DuBoisa, to żeby się tu dostać musiał wynająć bardzo kosztowny czarter specjalny. A to sugerowało nieszczęście.

Ale ja znajdowałem się w błogim nastroju, zagubiony w tańcu, może nawet trochę zahipnotyzowany iskrzeniem Raoulowego kalejdoskopu. Może nawet nie przywitałem Toma skinieniem głowy i pamiętam, że nie zdziwiło mnie ani trochę to, co wtedy uczynił.

Dołączył do nas.

Bez chwili wahania odbił się od progu śluzy i popłynął w powietrze. Wykorzystał wysięgnik Raoula do zajęcia takiego miejsca w sferze, że nasz trójkątny układ stał się teraz kwadratem. I zaczął tańczyć z nami, podchwytując nasze ewolucje i rytm muzyki.

Spisywał się wspaniale. Byłem poruszony do głębi, ale zachowywałem twarz pokerzysty i tańczyłem dalej, starając się, aby Tom nie przyłapał mnie na tym, że go obserwuje. Po drugiej stronie kuli Norrey czyniła podobnie — a w górze Linda zdawała się autentycznie nie zdawać sobie sprawy z tego, co się dzieje.

Poruszony? Byłem wstrząśnięty. Ten właśnie czynnik, za sprawą którego odpadło szesnastu z siedemnastu studentów, który powodował wykruszenie się ludzi z brygady budujących „Skyfac” w czasach, gdy prowadzone były pierwsze eksperymenty z życiem w stanie nieważkości, zdawał się nie dotyczyć Toma.

Teraz dopiero uświadamiałem sobie jaki szczęśliwy zbieg okoliczności stanowił fakt, że Norrey i Raoul okazali się być oboje materiałem na Gwiezdnych Tancerzy. I jak niewielu może nimi kiedykolwiek być.

Ale Tom był z pewnością jednym z nich. Jednym z nas. Jego technika była diabelnie prymitywna, rękoma posługiwał się jak szuflami, plecy trzymał zupełnie źle, ale te mankamenty można było wyeliminować treningiem. Najważniejsze, że miał w sobie to rzadko spotykane, nieokreślone coś, czego potrzeba do zachowania równowagi w środowisku, które nie pozwala na jej zachowanie. W kosmosie czuł się jak w domu.

Zaimprowizowana jam session dobiegała z wolna końca. Muzyka zjechała frywolnie na ostatnie akordy „Tako rzecze Zaratustra” i Raoul przedłużając ostatni ton, dźgnął ręką w swoją soczewkę, która rozprysła się na miliony tęczowych kropel, odpływających we wszystkie strony z tajemniczą gracją rozszerzającego się wszechświata.

— Posprzątaj to — powiedziałem automatycznie. Czar prysł i Harry pośpieszył do wyłączników oczyszczaczy powietrza, aby je uruchomić, zanim Ratusz nie stanie się lepki od soku owocowego i galarety. Wszyscy odetchnęli, a czarodziej Raoul był znowu tym niepozornym, małym człowieczkiem z kosmiczną strzykawką i hula — hoop. I z uśmiechem od ucha do ucha. Po pełnych uznania westchnieniach nastąpiła pełna uznania cisza; ciepły blask gasł przez jakiś czas. „A niech mnie diabli”, pomyślałem. „Nie pamiętam niczego podobnego jak żyje”. Potem znowu pozbierałem myśli.

— Narada — powiedziałem krótko i podpłynąłem do Raoula. Tam dołączyli do nas Harry, Norrey, Linda i Tom. Chwyciwszy się za ręce i za stopy, jak komu było wygodniej, utworzyliśmy pośrodku kuli ludzki płatek śniegu. Nasze twarze były skierowane w różne strony, ale to nam nie przeszkadzało. Przeszliśmy od razu do interesów.

— No dobrze, Tom — pierwsza odezwała się Norrey — co się stało?

— Czy „Skyfac” się wycofuje? — spytał Raoul.

— Dlaczego nie uprzedziłeś nas telefonicznie? — zapytałem.

Milczeli tylko Linda i Harry.

— Spokojnie — odparł Tom. — Nic się nie stało. Zupełnie nic. Interes idzie jak zegarek.

— Dlaczego więc przylatujesz czarterowym wahadłowcem? A może schowałeś się w tym regularnym, który właśnie odleciał?

— Nie, przyleciałem czarterem, macie rację… Ale to była taksówka. Przebywałem w stanie nieważkości prawie tyle co wy. Byłem na „Skyfac”.

— Na… — Z trudnością zbierałem myśli. — I miałeś kłopoty z łączeniem rozmów telefonicznych i przekazywaniem poczty, a więc nie mogłeś nas o tym poinformować.

— Zgadza się. Ostatnie trzy miesiące spędziłem pracując w filii naszego biura na „Skyfac”.

— Aha — powiedziałem. — A dlaczego?

Szukając słów spojrzał na Linde, a tak się złożyło, że trzymał ją za lewy łokieć.

— Pamiętasz pierwszy tydzień naszej znajomości, Lindo? — skinęła głową. — Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej był tak zdenerwowany. Miałem cię za największą oślice na świecie. Tej nocy, gdy ochrzaniałem cię w ”Le Maintenant”, ten ostatni raz, kiedy spieraliśmy się o religie — pamiętasz? Tej nocy wyszedłem stamtąd i poleciałem helikopterem prosto do Nowej Szkocji, do tej cholernej komuny, w której się wychowałaś. Wylądowałem o trzeciej nad ranem w środku ogrodu, budząc połowę z nich. Przez ponad godzinę wściekałem się i obrzucałem tych ludzi wyzwiskami, żądając od nich, by mi wyjaśnili, dlaczego wychowali cię na taką wykolejoną idiotkę. Kiedy się wreszcie zmęczyłem, oni mrugali oczyma, drapali się, ziewali, a potem taki duży drab z niesamowitą brodą powiedział: „No, jeśli tak drzecie ze sobą koty, to według mnie powinieneś uderzyć do niej w konkury”, i dał mi śpiwór.

Linda wyrwała się z naszego kręgu i płatek śniegu się rozpadł. Wszyscy chwytaliśmy za to, co kto miał pod ręką albo dryfowaliśmy. Tom wykonał wprawny zwrot i popłynął za Linda, adresując swój monolog już bezpośrednio do niej.

— Zostałem z nimi przez jakiś tydzień — ciągnął spokojnie — a potem wróciłem do Nowego Jorku i zapisałem się na kurs tańca. Uczyłem się tańca, będąc jeszcze dzieckiem, w ramach treningu karate; trochę mi z tego zostało i ciężko harowałem. Ale nie byłem pewien czy ma to cokolwiek wspólnego z tańcem w zerowej grawitacji — a więc nie mówiąc o rynrnikomu z was przekradłem się na „Skyfac” i ćwiczyłem tam przez cały ten czas jak diabli. W kuli fabrycznej, którą wynająłem za własne pieniądze.

— A kto prowadził nasz kram? — spytałem łagodnie.

— Najlepsi spece, jakich można kupić za pieniądze — odparł zwięźle. — Nasze interesy nie ucierpiały przez to ani trochę. Ale ucierpiałem ja. Jeszcze przez jakiś rok nie zamierzałem mówić o tym nikomu z was. Ale byłem w biurze Panzelli, gdy nadeszły powiadomienia o zakończeniu kontroli medycznej Yenga i DuBois. Wiedziałem, że brak wam obsady. Jestem samoukiem i poruszam się jak patyk w przeręblu i wiem, że na Ziemi minęłoby jeszcze z pięć lat, zanim zostałbym czwartorzędnym tancerzem, ale wydaje mi się, że potrafię robić to, co wy tutaj. — Przekręcił się w powietrzu, żeby patrzeć na mnie i na Norrey.

— Chciałbym się uczyć pod waszym kierunkiem. Zapłacę za naukę. Ludzie, ja chciałbym z wami pracować i to nie tylko nad papierkami. Chciałbym stać się częścią waszego zespołu. Wydaje mi się, że mogę zostać Gwiezdnym Tancerzem. — Odwrócił się z powrotem do Lindy. — I chciałbym uderzyć do ciebie w konkury, tak jak każą twoje zwyczaje.

To właśnie wtedy stała się dla mnie oczywista bezmierność mojej głupoty. Nie potrafiłem dobyć z siebie głosu. Powiedziała to Norrey.

— Zgoda. — Uczyniła to w imieniu całej grupy w tym samym momencie, w którym Linda powiedziała to od siebie. I płatek śniegu odtworzył się, dużo mniejszy pod względem średnicy.

Nasz zespół był uformowany,

I tak, z grupą odpowiedniej wielkości, z rosnącym pojęciem co do rzeczywistej istoty tańca w zerowej grawitacji, rozpoczęliśmy nasz drugi i ostatni sezon zdjęciowy.

Rozdział 4

Spadałem przez rozgwieżdżony kosmos, sterując warkoczem fluoryzującego gazu, jak lądująca kometa, koncentrując się na utrzymaniu prostego kręgosłupa oraz złączonych kolan i kostek stóp. To pomagało mi zapomnieć o nerwach.

— Pięć — zaintonował monotonnym głosem Raoul — cztery, trzy, dwa, jeden, teraz! — i wokół mnie rozbłysnął pierścień jasnopomarańczowego płomienia. Przeszyłem go jak igła.

— Pięknie — szepnęła mi do ucha Norrey ze swego odległego o kilometr punktu obserwacyjnego. Naraz uniosłem wyprostowane ramiona nad głową i zębami mocno zagryzłem kontakt. Gdy przelatywałem przez płomienisty pomarańczowy pierścień, mój „warkocz” stał się ciemnopurpurowy i znacząc mój siad, rozszerzał się leniwie i symetrycznie. W tej purpurowej bruździe roziskrzały się i gasły w nieregularnych odstępach czasu maleńkie nove. Magia Raoula. Tuż przed całkowitym opróżnieniem przymocowanych do mych łydek zbiorników z barwnikiem, odpaliłem silniczek odrzutowy i licząc sekundy, dałem mu się wynieść „w górę” po coraz to większej krzywiźnie.

— Zapal, Harry — rzuciłem krótko. — Nie widzę cię.

Nad moim wyimaginowanym horyzontem zabłysły czerwone światełka. Odetchnąwszy z ulgą, wyłączyłem ciąg silniczka. Nie kierowałem się dokładnie na kamerę, ale konieczna korekta kursu była nieznaczna i nie zniekształcała w zauważalny sposób kreślonej przeze mnie krzywej. Gdy dostrzegłem swoją gwiazdę odniesienia, wykonałem salto i naliczywszy dziesięć obrotów, zbliżyłem się do kamery na tyle, by ją ujrzeć i pójść świecą w górę. W jednej chwili wyszedłem z ruchu wirowego, zorientowałem się co do swego położenia i wyhamowałem ostro wszystkimi silniczkami, poddając swe ciało przeciążeniu ponad 3 g. Wyłączyłem je w idealnym momencie; zatrzymałem się w odległości zaledwie pięćdziesięciu metrów od kamery. Wyłączyłem natychmiast całe zasilanie, wkładając w to wszystkie siły, jakie mi pozostały i przeszedłem od naturalnego skurczu charakterystycznego dla dużych przeciążeń do pełnego odprężenia. Wytrzymałem tak odliczając do pięciu i szepnąłem: — Wyłącz!

Czerwone światełko nad kamerą zgasło, a Norrey, Raoul, Tom i Linda wydali ciche okrzyki pochwały.

— Okay, Harry, obejrzyjmy sobie playback.

— Już się robi, szefie.

Nastąpiła przerwa, podczas której Harry przewijał taśmę, a potem zaświeciły się krawędzie wielkiego, kwadratowego wycinka przestrzeni. Obramowane nim gwiazdy zmieniły swoje położenie i zaczęły się poruszać. W kadrze pojawił się mój obraz i wykonał manewr, który przed chwilą zakończyłem. Byłem zadowolony. We właściwym momencie wpadłem w martwy środek pierścienia pomarańczowego „płomienia” i wyzwoliłem smugę purpurowego dymu. Krzywa ucieczki była nieco postrzępiona, ale mogła ujść. Gwałtowne powiększenie się mego, zbliżającego się do kamery obrazu było tak zaskakujące, że naprawdę się wzdrygnąłem. Dla obserwatora hamowanie było tak samo zapierające dech w piersiach, jak i dla mnie. Ucieczka była świetna, a końcowa, triumfalna poza naprawdę kapitalna.

— To jest ujęcie — powiedziałem z zadowoleniem. — Gdzie tu jest najbliższy bar?

— Zaraz za rogiem — odparł Raoul. — Ja stawiam.

— Jak to miło spotkać patrona sztuki.

Spoza „dolnej” kamery wyłonił się masywny, roboczy skafander próżniowy Harry’ego, obwieszony girlandami narzędzi.

— Hej — odezwał się Harry — jeszcze nie teraz. Trzeba zrobić ostatnie ujęcie drugiej sceny.

— Och, do diabła — zaprotestowałem. — Powietrze mi się kończy, w brzuchu mi burczy i cały pływam w tym wynaturzonym kaloszu.

— Kończy się nasz czas — powiedział krótko Harry.

— Paliwo moich silników jest na wykończeniu — próbowałem jeszcze.

— W Scenie Drugiej używasz ich niewiele — przypomniała mi Norrey. — Ośle Drabinki, pamiętasz? Brutalna, siłowa robota. — Zamilkła na chwile. — No i naprawdę czas nam się kończy, Charlie.

— Mają rację, Charlie — wtrącił Raoul. — Za wcześnie to powiedziałem. Ruszaj, noc jest młoda.

Rozejrzałem się wokół po niezmierzonej kuli rozgwieżdżonej pustki. Ziemia jak piłka plażowa po lewej, a obok niej słońce wielkości piłeczki baseballowej.

— Okay — uległem — chyba masz rację. Harry, rozwalcie z Raoulem te dekoracje i ustawcie na jej miejsce następną, w porządku? Reszta rozgrzewa się na swoich miejscach. Spoćcie się.

Raoul i Harry, sprawni i wyszkoleni jak para starych glin, popędzili Wozem Rodzinnym w próżnie. Usiadłem na niczym i popadłem w zadumę, klnąc w duchu te cholerną normę czasową. Zbliżał się termin ponownego powrotu na Ziemie, a to oznaczało, że już najwyższy czas na przeprowadzenie prób tego fragmentu i przystąpienie do zdjęć, czy mi to odpowiadało, czy nie. Żaden artysta nie lubi być poganiany przez czas, nie lubią tego nawet ci, którzy bez tego bodźca nie potrafią pracować.

Do czasu zmontowania Oślich Drabinek byłem już niemal znowu w nastroju do tańca. Drabinki stanowiły rodzaj trójwymiarowej, gimnastycznej dżungli. Był to ogromny dwudziestościan o krawędziach z przeźroczystych rur wypełnionych fluoryzującym zielenią i czerwienią neonem. Obejmowały one obszar mniej więcej 14 000 metrów sześciennych, w którym, niczym nieruchome pyłki kurzu, wisiała niezliczona liczba maleńkich ciekłych kropel, połyskujących w promieniach laserów. Sok jabłkowy.

Miałem właśnie wydać wszystkim polecenie zajęcia swoich miejsc, gdy Norrey opuściła swoją pozycje i pomknęła w moją stronę. Przyczyna tego mogła być, oczywiście, tylko jedna, wyłączyłem więc swoje radio i czekałem. Wyhamowała zgrabnie, zatrzymując się tuż przy mnie i przytknęła swój hełm do mojego.

— Charlie, nie chciałabym, żebyś to robił na siłę. Możemy wrócić za jedenaście godzin i…

— Nie, już wszystko dobrze, kochanie — zapewniłem ją. — Masz rację: „Czas nam się kończy”. Mam tylko nadzieje, że choreografia jest w porządku.

— To dopiero pierwsze podejście. Symulacje wypadły świetnie.

— Nie o to mi chodziło. Wiem, do diabła, że jest prawidłowa. Potrafię już zupełnie dobrze myśleć w kategoriach sferycznych. Nie wiem tylko, czy jest coś warta.

— O co ci chodzi?

— Jest to ten typ choreografii, którego nienawidziłaby Shara. Sztywna, precyzyjnie wyliczona czasowo, jak alejki w parku.

Zaczepiła się zgiętą w kolanie nogą o moją talie, żeby powstrzymać lekki dryf i zamyśliła się.

— Nienawidziłaby jej u siebie — powiedziała po chwili — ale z przyjemnością oglądałaby ją w naszym wykonaniu. To dobry kawałek, Charlie — a wiesz, że krytycy kochają wszystko, co abstrakcyjne.

— Tak, masz rację, znowu ją masz — powiedziałem. — Dziękuje, kochanie — dodałem ściskając jej ramie przez materiał skafandra próżniowego i znowu włączyłem swoje radio. — W porządku chłopaki i dziewczyny. Kręcimy. Harry, czy te kamery wreszcie gotowe?

— Kręcimy — oznajmił.


* * *

Nie można udawać wesołości na tyle dobrze, żeby oszukać żonę taką jak Norrey, jeśli nie ma w tym czegoś autentycznego. Ciskanie swym ciałem na wszystkie strony miedzy czerwonymi i zielonymi Drabinkami, współdziałanie z energią trzech pozostałych tancerzy, których zdarzyło mi się pokochać, koncentrowanie się na zachowaniu wyliczonej do ułamka sekundy synchronizacji czasowej i idealnym ułożeniu ciała było naprawdę wyczerpujące. Ale artysta jest zdolny do samokrytycyzmu nawet w środku najbardziej pochłaniającego uwagę występu. I chociaż w wirującym środku tańca potrzebna mi była cała moja uwaga, to jednak pozostawało jeszcze we mnie miejsce na szepczący cichutki głosik, że to nie jest wszystko, na co mnie stać.

Starałem się pocieszyć refleksją, że dokładnie w ten sam sposób czuje każdy artysta, w odniesieniu do wszystkiego, co wykonuje — i nie pomogło mi to ani trochę bardziej, niż pomaga któremukolwiek z nas. I popełniłem jeden mały błąd w ułożeniu ciała i w zbytnim pośpiechu starałem się go naprawić silniczkami rakietowymi, włączając nie ten, co trzeba i z impetem wpadając tyłem na Toma. Jego plecy grzmotnęły mnie z taką samą siłą. Nasze zbiorniki powietrza zgrzytnęły o siebie, a mój pękł. Dostałem kopa miedzy łopatki, Drabinki uniosły się gwałtownie w górę i wyrżnęły mnie przez uda. Resztką świadomości dostrzegłem jeszcze, że znajduje się ponad dwadzieścia metrów od dekoracji i zmierzam, koziołkując, ku nieskończoności.


* * *

Przełomowe było uderzenie o Drabinki częścią ciała nie stanowiącą środka ciężkości. Wprawiło mnie to w akrobatyczne koziołkowanie, które odprowadziło powietrze do hełmu i butów skafandra, a krew do głowy i stóp, dzięki czemu szybciej oprzytomniałem. Ale i tak upłynęły cenne sekundy zanim zorientowałem się w sytuacji, wybrałem sobie punkt odniesienia i zacząłem wirować w sposób kontrolowany. Z perspektywy, którą — mi to dało, wciąż oszołomiony wydedukowałem intuicyjnie, które silniczki wyhamują ruch wirowy i użyłem ich.

Przestałem koziołkować i teraz już łatwo zlokalizowałem Drabinki… jako jasną, kubistyczną choinkę, malejącą szybko w oczach. Znajdowała się miedzy mną a błękitną piłką plażową, na której się urodziłem. Przynajmniej los nie będzie na tyle staroświecki, by nagrodzie mnie śmiercią w stylu Shary. Ale odejście a la Bruce Carrington również nie bardzo mnie pociągało.

Uda bolały mnie jak diabli, szczególnie prawe, ale plecy nie zaczęły jeszcze dawać o sobie znać — jeszcze nie uświadamiałem sobie, że powinny. W moich słuchawkach rozbrzmiewały jakieś głosy, głosy ponaglające, ale nadal byłem zbyt oszołomiony, by wyłowić jakiś sens z tego, co mówiły. Przyjdzie jeszcze czas na przestrojenie uszu; teraz przez mój mózg przelatywały szeregi liczb, a uzyskiwane odpowiedzi były coraz gorsze. W zbiorniku powietrza panuje o wiele większe ciśnienie niż w silniczku odrzutowym. Z drugiej strony, posiadałem dziesięć silniczków, za pomocą których mogłem wytracić prędkość nadaną mi przez rozproszony wybuch. Z trzeciej strony, rozpocząłem występ z silniczkami prawie bez paliwa.

Chociaż doszedłem do wniosku, że jestem już martwy, robiłem co mogłem, by się uratować; ustawiłem silniczki rakietowe w rząd daleko od środka mej masy i odpaliłem. Lewa stopa — przedni i tylny. Prawa stopa — to samo. Silniczek na brzuchu. Plecy zaczęły jęczeć, potem krzyczeć, potem wyć w męczarniach; nie był to zlokalizowany, przeszywający ból, ale ból ogólny. Nie potrafiłem wywnioskować czy to objaw zły, czy dobry. Silniczek na plecach — zaciskałem zęby, żeby nie skowyczeć. Lewa ręka — przedni i tylny…

…„Oszczędzić trochę”. Zarezerwowałem parę z prawej ręki na małe manewry korekcyjne i rozejrzałem się by stwierdzić, co zdziałałem.

Ośle Drabinki wciąż malały, chociaż już mniej gwałtownie.

Byłem teraz niemal w pełni świadomy i czułem, że mój mózg przystąpił do odrabiania zaległości. Głosy w słuchawkach zaczęły wreszcie nabierać sensu. Pierwszy, który zidentyfikowałem, należał oczywiście do Norrey — ale ona nic nie mówiła, tylko płakała i klęła.

— Hej, słoneczko — odezwałem się tak spokojnie, jak tylko potrafiłem i natychmiast przestała. Inni też. Potem…

— Trzymaj się, kochany, lecę!

— To prawda, szefie — zgodził się Harry. — Śledzę pana na radarze od chwili, kiedy pan wystartował, a komputer wylicza kurs dla automatycznego pilota.

— Dogoni cię — krzyknął Raoul. — Ta maszyna mówi „tak”. Komputer naprowadzi na ciebie Wóz z pełnymi zbiornikami paliwa i z Norrey za sterami, a później przywiezie was z powrotem.

No jasne. Tuż przy Oślich Drabinkach widziałem Wóz Rodzinny, skierowany dziobem na mnie. Nie malał tak szybko jak Drabinki — ale jednak malał. Miałem poważne wątpliwości, czy dogoni mnie ta bańka powietrza.

— Szefie — odezwał się z naciskiem w głosie Harry — czy pański skafander jest w porządku?

— Tak, oczywiście. Siła wybuchu skierowana była na zewnątrz. Nie uszkodziła nawet drugiego zbiornika. — Na samą myśl o tym zabolały mnie plecy, no i tak, cholera, dysk Wozu wyraźnie malał. Nie tak znowu bardzo, ale na pewno nie rósł i w tym decydującym momencie przypomniałem sobie, że gwarancja oprogramowania komputera upłynęła trzy dni temu.

— No cóż, klamka zapadła — powiedziałem wesoło. — Przypomnijcie mi, żebym zaskarżył tego skur… Hej! Co z Tomem!

— Panujemy nad sytuacją — powiedział krótko Harry. — Jest nieprzytomny, ale żywy i cały. Nic dziwnego, że Linda milczała. Modliła się.

— Jest tam jakiś lekarz? — spytałem retorycznie.

— Rozmawiałem ze. „Skyfac”. Panzella jest już w drodze. Ściągamy teraz Toma na pokład.

— Idźcie, wszyscy troje. Tu nie macie nic do roboty. Raoul, uważaj na Linde.

— Zrobi się.

Zapadła cisza, jeżeli nie liczyć niesłyszalnego do tej pory, nieustającego podkładu oddechów i szelestu odzieży. Norrey znowu zaczęła płakać, ale szybko się opanowała. Dysk, który był nią i Wozem rósł teraz. Nie odrywając od niego wzroku, dokonałem pomiaru kciukiem. Tak, rósł.

— Nawiasem mówiąc, Norrey, doganiasz mnie — powiedziałem starając się zachować beztroski ton.

— No właśnie — zgodziła się i kiedy szybkość wzrostu Wozu doszła do zauważalnego gołym okiem pęcznienia, zgasła korona płomienia napędu.

— Co jest…?

Wczujcie się w sytuacje. Wyleciałem z Oślich Drabinek z cholerną szybkością. Zanim Norrey dopada siodełka i odpala silniki, upływa może nawet i pełne trzydzieści sekund. W idealnym przypadku komputer tak ustala jej ciąg, żeby osiągnęła szybkość większą od mojej, podtrzymuje go jakiś czas, a potem wyłącza i zaczyna wyhamowywanie, żeby mogła zawrócić w kierunku Drabinek w momencie, gdy przetną się nasze trajektorie. Trochę to zbyt zagmatwane, żeby przeprowadzić obliczenia w pamięci, ale żaden problem dla komputera balistycznego chociaż w połowie tak dobrego, jak nasz.

Czynnikiem decydującym było paliwo.

Biorąc pod uwagę projektowane całkowite zużycie paliwa, Norrey musiała wyłączyć ciąg precyzyjnie w połowie drogi. Wykorzystała połowę zawartości swych zbiorników; komputer wyliczył, że przy szybkościach, z jakimi poruszaliśmy się teraz ja i ona, dojdzie w końcu do spotkania i wyłączył ciąg. Przeprowadziłem w pamięci prymitywne obliczenia arytmetyczne, oparte na przypuszczeniach i obarczone olbrzymim marginesem błędu, po czym zbladłem i zadrżałem w swej plastykowej torbie. Drugim decydującym czynnikiem było powietrze.

— Harry — przerwałem raptem panującą cisze — przelicz mi wszystko jeszcze raz, ale wprowadź następujące dane dotyczące zapasu powietrza…

— O Jezu — odezwał się zaskoczony, ale powtórzył podane przeze mnie liczby. — Poczekaj chwilkę.

— Charlie — powiedziała z przestrachem w głosie Norrey. — O mój Boże, Charlie!

— Spokojnie, dziecinko, spokojnie. Może wszystko jest w porządku.

Wreszcie rozległ się głos Harry’ego.

— Niedobrze, szefie. Zanim ona tam dotrze, skończy się panu powietrze. Kiedy stamtąd zawróci, jej zbiorniki też już będą na wyczerpaniu.

— No to zawracaj teraz, kochanie, ruszaj z powrotem — powiedziałem najłagodniej, jak mogłem.

— Nie, do diabła! — krzyknęła.

— Po co ryzykować głową, kochanie? Ja już jestem pogrzebany… pogrzebany w kosmosie. Zawróć teraz…

— Nie.

Spróbowałem uciec się do brutalności.

— Tak cholernie chcesz mieć mojego trupa?

— Tak.

— A po co? Żeby dyndał przy Lamusie?

— Nie. Żeby z nim odlecieć.

— Co?

— Harry, wylicz mi kurs, po którym dotrę do niego zanim skończy się mu powietrze. Nie bierz pod uwagi drogi powrotnej. Podaj mi minimalny czas spotkania.

— Nie! — ryknąłem.

— Norrey — odezwał się poważnie Harry — nie mamy tutaj niczego, czym moglibyśmy was doścignąć. To nie statek kosmiczny. Jeżeli chociaż na chwile włączysz jeszcze ciąg, to nie starczy ci paliwa na wystartowanie w drogą powrotną, nie starczy nawet na wyhamowanie ruchu w tamtą stronę. Masz więcej powietrza niż on, ale oba wasze połączone zapasy nie wystarczą dla jednego z was do czasu nadejścia pomocy, nawet jeśli zdołalibyśmy śledzić was tak długo na radarze. — To była najdłuższa mowa, jaką kiedykolwiek słyszałem z ust Harry’ego.

— Niech mnie diabli, jeżeli chcą zostać wdową — wybuchnąła i ręcznie włączyła silnik. Teraz była tak samo martwa, jak ja.

— Jasna cholera! — wrzasnęliśmy jednocześnie z Harrym, a potem już sam krzyknąłem:

— Pomóż jej, Harry.

— Tak jest! — odkrzyknął, a w nieskończony czas później dodał smutno: — Okay, Norrey, leć. Nowy kurs masz wprowadzony do autopilota.

— No i dobrze — powiedziała ciągle zła, ale już łagodniejąca. — Przez dwadzieścia piąć lat pragnąłem zostać twoją żoną, Armstead. Niech mnie diabli porwą, jeżeli mam teraz zostać wdową po tobie.

— Harry — powiedziałem, wiedząc z góry, że to beznadziejne, ale nie dopuszczając do siebie tej myśli — przelicz wszystko jeszcze raz zakładając, że porzucimy wóz, gdy skończy się paliwo i odpalimy wszystkie silniczki rakietowe skafandra Norrey na raz. Nie są tak wyczerpane, jak moje.

— Nic z tego, szefie — odpowiedział niemal od razu Harry. — Jest was dwoje.

— A czy — spytałem z desperacją — możemy wykorzystać powietrze do oddychania na odrzut?

Musiał być tak samo zdesperowany, już rozważył te możliwość,

— Jasne, możecie. Ale to pochłonęłoby całe wasze powietrze. Jesteście martwi, szefie. Skinąłem głową. Głupi nawyk, pomyślałem, najwyższy czas się go pozbyć.

— Tak też myślałem. Dzięki, Harry. Powodzenia z Tomem.

Norrey nie odzywała się słowem. Obecnie komputer znowu włączył ciąg i Wóz Rodzinny osiągnął już taką szybkość, z którą, zużywając resztki paliwa, wkrótce mnie dogoni. Poświata wokół Wozu (wyraźnie teraz rosnącego) zgasła, a Norrey dalej się nie odzywała. Milczeliśmy wszyscy. Albo nie było nic, albo aż za dużo do powiedzenia, nic pośredniego. Po jakimś czasie Harry zameldował, że dotarli do domu. Podał Norrey dane manewru zawracania, przełączył znowu jej komputer na sterowanie ręczne, a potem jemu i innym skończyło się powietrze.

Oddechy dwojga ludzi są niemal niesłyszalne.

Zbliżała się już od dawna, dostatecznie długo, żeby ból w plecach zelżał do niemal niezauważalnego ćmienia. Gdy była już tak blisko, że ją widziałem, musiałem zmobilizować całą siłę woli, żeby nie wykorzystać resztek paliwa i nie wyjść jej naprzeciw. Nie chodziło o to, że mam je na co oszczędzać. Ale spotkanie w otwartym kosmosie jest jak zrównywanie się na autostradzie szybkiego ruchu — lepiej, żeby jedno z wąs utrzymywało stalą prędkość, dwie zmienne to za wiele. Norrey wykonała manewr popisowo i zatrzymała się na samej granicy zasięgu liny ratunkowej.

Ta precyzja była daremna. Ale nikt nie rezygnuje z wysiłków na rzecz utrzymania się przy życiu tylko dlatego, że komputer twierdzi, że to niemożliwe.

W tym samym ułamku sekundy, w którym szybkość spadła do zera, wystrzeliła linę ratunkową. Ciężarek na jej końcu uderzył mnie lekko w pierś; piękny rzut; nie ma co, nawet biorąc pod uwagę magnes wspomagający. Pochwyciłem linę skwapliwie i kosztowało mnie kilka sekund skoncentrowanego wysiłku, żeby ją puścić i przypiąć sobie do pasa. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy jak jestem osamotniony i przestraszony.

Gdy tylko upewniłem się, że jestem bezpieczny, Norrey włączyła wyciągarkę i Wóz przyciągnął mnie do siebie.

— Kto twierdził, że nigdy nie może złapać taksówki, kiedy akurat jej potrzebuje? — powiedziałem, ale zęby mi dzwoniły i to zepsuło cały efekt.

Uśmiechnęła się jednak i pomogła mi wgramolić się na siodełko.

— Dokąd, szefie?

I nagle zdałem sobie sprawę, że nie potrafię wymyślić żadnej dowcipnej odpowiedzi. Gdyby kadłub wozu nie był wzmocniony, skruszyłbym go kolanami.

— Gdzie bądź — powiedziałem po prostu, a ona odwróciła się w swoim siodełku i odpaliła silniki.

Pilotowanie takiego traktora, jak nasz Wóz Rodzinny wymaga naprawdę czułej ręki, szczególnie przy znacznym obciążeniu. To nie lada sztuka utrzymać pęcherzyk równowagi na przecięciu nitek żyrokompasu. Sposób sterowania jest wyjątkowo bzdurny — trzeba mieć coś w rodzaju wyczucia, gdyż inaczej wpada się w wibracje i diabli biorą żyro.

Tancerz jest oczywiście lepszy w balansowaniu siedzeniem od każdego, z wyjątkiem może najbardziej doświadczonych pilotów Sił Kosmicznych, a Norrey była w tym najlepsza z całej naszej szóstki. Teraz jednak przechodziła samą siebie.

Była lepsza od komputera. Co nie jest znowu takie dziwne — w baku jest zawsze więcej benzyny niż to wskazuje licznik — ale i tak dystans był zbyt duży, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Wciąż byliśmy martwi. Ale po pewnym czasie odległy, zielono — czerwony sferoid, którym były Drabinki, przestał malec; potwierdziły to przyrządy, Po dłuższej chwili sam stwierdziłem, że nawet trochę urósł. I w tym właśnie momencie ustały wibracje miedzy mymi udami.

Przez cały okres przyspieszania gotowałem się ż chęci porozmawiania, ale trzymałem gębę na Wódkę, żeby nie rozpraszać uwagi Norrey. Teraz pozostawało nam tylko biernie czekać. Od teraz aż do chwili śmierci nie mieliśmy nic więcej do roboty, jak tylko rozmawiać, a ja znowu nie mogłem znaleźć słów. To Norrey pierwsza przerwała milczenie. Brzmienie jej głosu było precyzyjnie prawidłowe.

— Uff, nie uwierzysz mi… ale nie mamy już paliwa.

— Słuchaj — powiedziałem — czy sposobu, w jaki sterujesz swoim siedzeniem nie nazywają czasem kręceniem tyłkiem?

— Och, Charlie, nie chce umierać.

— No to nie umieraj.

Zapadło milczenie.

— Przepraszam — powiedziała w końcu, wciąż odwracając ode mnie twarz. — Dokonałam wyboru. Te ostatnie minuty z tobą są tego warte. Wymknęło mi się po prostu — prychnęła sama do siebie. — Marnowanie powietrza.

— Nie przychodzi mi do głowy nic, na co mógłbym poświecić swoje powietrze poza rozmową z tobą. Znaczy się taką, którą można prowadzić w skafandrach próżniowych. Ja też nie chce umierać — ale jeśli będę musiał odejść, to cieszę się, że mam do towarzystwa ciebie. Czy to nie egoizm?

— Bzdury. Ja też się cieszę, że tu jesteś, Charlie.

— Do diabła, przecież to ja wyreżyserowałem to spotkanie. Gdyby mnie tu nie było, nie byłoby tu nikogo — urwałem i patrzyłem spode łba. — To mnie chyba najbardziej denerwuje. Zastanawiałem się czasami co stanie się w końcu przyczyną mojej śmierci. No i jasne, miałem rację: moja własna głupota. Wylecieć w kosmos. Tak się zagapić. A niech to cholera, Norrey.

— Charlie, to był wypadek.

— Wyleciałem w kosmos. Nie uważałem. Myślałem o tej cholernej normie czasowej i przekroczyłem ją.

— Charlie, to oszukiwanie samego siebie. Przynajmniej połowa tej winy, jaką się obarczasz, spoczywa na skubańcu, który sprawdzał w fabryce twój zbiornik powietrza. Nie wspominając już o tym cholernym idiocie, który zapomniał zatankować dziś rano Wóz. To był obowiązek rotacyjny.

— Kto był tym idiotą? — spytałem bez zastanowienia.

— Ten sam idiota, który wystartował Wozem nie zabierając dodatkowego powietrza. Ja.

Zapadło niezręczne milczenie. A to z kolei spowodowało, że zacząłem przetrząsać mój mózg w poszukiwaniu czegoś mądrego albo pożytecznego, co mógłbym teraz powiedzieć. Albo zrobić. Zastanówmy się: mnie została jeszcze 1/8 zawartości zbiornika powietrza. Norrey około 1/4: nie zużyła tyle co ja podczas ćwiczeń. Wyciągnąłem ręką, odpiąłem pełen zbiornik Norrey i przełożyłem go w milczeniu nad jej ramieniem. Odebrała go ode mnie też się nie odzywając i wydobyła ze schowka zestaw pierwszej pomocy. Wyjęła z niego trójnik, upewniła się, czy oba wtyki są uszczelnione i nasunęła go na butle z powietrzem. Odłączyła od zestawu węże przedłużające i nasunęła je na wtyki trójnika. Tak przygotowaną butle przytroczyła do burty Wozu na później — syfon powietrzny z dwoma słomkami. Potem odwróciła się niezdarnie w swoim siodełku i usiadła twarzą do mnie.

Jeśli ktoś kiedykolwiek będzie wam wmawiał, że obejmowanie się w skafandrach próżniowych jest stratą czasu, nie wierzcie mu. Obejmowanie się nigdy nie jest stratą czasu. Bolały mnie od tego plecy, ale nie zwracałem na nie uwagi.

Słuchawki zatrzeszczały. To Raoul wywoływał nas z mieszkania Toma i Lindy:

— Norrey? Charlie? Z Tomem wszystko w porządku. Lekarz jest w drodze, Charlie, ale nie dotrze tu na tyle szybko, żeby coś wam to — dało. Skontaktowałem się z Kwaterą Główną Sił Kosmicznych. Nie ma w tym rejonie żadnego rozkładowego ruchu, nie ma w pobliżu żadnego statku. Nic, Charlie, zupełnie nic. Co mamy, u diabła, robić? — Harry musiał być bardzo zajęty przy Tomie, bo inaczej złapałby już za mikrofon.

— Powiem ci, co masz robić, stary — powiedziałem spokojnie, robiąc odstępy miedzy poszczególnymi słowami, żeby dać mu ochłonąć! — Wciśnij przycisk „Zapis”. Okay? Teraz włącz głośniki, żeby Harry i Linda mogli być świadkami. Gotowe? Okay. Ja, Charlie Armstead, będąc w pełni władz umysłowych i fizycznych…”

— Charlie!

— Nie psuj taśmy, stary. Nie mam czasu na zbyt dużo powtórek i mam tu coś lepszego do roboty. ,Ja Charlie Armstead…”

To nie trwało długo. Pozostawiłem wszystko Zespołowi — i uczyniłem Grubego Humphreya pełnym wspólnikiem. „Le Maintenant”, zdławioną przez biurokrację, zamknięto przed miesiącem. Potem przyszła kolej na Norrey, a ona powtórzyła wszystko, niemal słowo w słowo.

No i cóż nam wtedy pozostawało? Pożegnaliśmy się z Raoulem, Lindą i Harrym czyniąc to możliwie jak najzwięźlej, po czym wyłączyliśmy nasze radia. Siedzenie na siodełku tyłem do przodu było dla Norrey niewygodne; odwróciła się znowu plecami do mnie, a ja objąłem ją od tyłu jak pasażer motocykla. Nasze hełmy zetknęły się. To, co wtedy sobie mówiliśmy to nie wasz pieprzony interes.

Upłynęła jedna godzina, najpełniejsza godzina w moim życiu.

— Zabił nas ten pośpiech spowodowany upływającą normą czasową — powiedziałem w końcu — głupi, cholerny pośpiech. Dlaczego? A więc nasz metabolizm nie pozwala nam żyć w kosmosie. Coś w tym musi być. Czego my się tak boimy? Co Ziemia ma takiego w sobie, że tak kurczowo się jej trzymamy?

— Ludzi — odparła Norrey poważnie. — Miejsca. Tutaj, w górze, nie ma za dużo ani jednego, ani drugiego.

— Siedem miliardów rojące się w jednym zwietrzałym mrowisku.

— Charlie, spójrz tam — wskazała na Ziemie. — Widzisz te oazę, zawieszoną w kosmosie? Czy stąd wygląda na zatłoczoną?

Trafiła w sedno. Nasza rodzinna planeta, widziana z kosmosu sprawia nieodparte wrażenie jednego, ogromnego, opuszczonego odludzia. Widzi się przeważnie pustynie i tylko od czasu do czasu migoczące punkciki światła lub miniaturowa mozaika dają świadectwo działalności człowieka. Człowiek może skazić jak diabli atmosferę — . widziana na krawędzi, podczas zachodu słońca, nie wygląda na grubszą od skórki jabłka — ale jak dotąd nie poczynił jeszcze widocznych śladów na obliczu swej planety.

— Nie. Ale jest i ty o tym wiesz. Cały czas boli mnie tam noga. Nie ma tam ani chwili prawdziwej ciszy. Śmierdzi. Jest plugawa i opanowana przez bakterie, zasypywana nieszczęściami, pogrążona w zaraźliwym szaleństwie i tkwiąca po pas w rozpaczy. Nie wiem jak, u diabła, mogłem kiedykolwiek chcieć tam wracać.

— Charlie! — dopiero teraz, gdy po to, bym ją usłyszał musiała podnieść głos do krzyku, uświadomiłem sobie, jak głośno musiałem mówić. Urwałem, zły sam na siebie.

— Przepraszam, kochanie — powiedziałem. — Chyba niewiele dbam o Ziemie, od kiedy zamknięto „Le Maintenant”. — Zaczynałem tak, żeby wypadło to na dowcip, ale nie wyszło zabawnie.

— Charlie — powiedziała dziwnym głosem.

— Tak?

— Dlaczego Ośle Drabinki zapalają się i gasną?

Natychmiast sprawdziłem butle z powietrzem, potem trójnik, dołączone doń węże oraz złącza. Nie, dostawała powietrze. Wtedy dopiero obejrzałem się i u diabła, rzeczywiście. Ośle Drabinki zapalały się i gasły w dali jak mrugające lampki choinkowe. Jeszcze raz skrupulatnie sprawdziłem instalacje, powietrzną, żeby się upewnić, czy oboje nie mamy halucynacji i wróciłem do naszego czułego uścisku.

— Zabawne — powiedziałem. — Nie przychodzi mi do głowy żadne uszkodzenie układowe, które wywołałoby taki efekt.

— Coś musiało uderzyć w ekran baterii słonecznej i wprawić go w ruch wirowy.

— Chyba tak, ale co?

— Do diabła z tym, Charlie. A może to Raoul próbuje nam coś zasygnalizować?

— Jeżeli nawet, to do diabła i z nim. Nie mam nic więcej do dodania i niech mnie diabli, jeśli mam ochotę czegoś wysłuchiwać. Nie podnośmy tej cholernej słuchawki. Na czym to skończyliśmy?

— Na wniosku, że Ziemia przyciąga.

— No pewnie, że przyciąga — i to mocno. Dlaczego ktokolwiek na niej żyje, Norrey? A, do diabła i z rym.

— Tak. To nie jest takie znowu złe miejsce. Tam się poznaliśmy.

— To prawda. — Przytuliłem ją trochę, mocniej. — Wydaje mi się, że jesteśmy szczęściarzami. Oboje znaleźliśmy swoją drugą połowę.. I to zanim umarliśmy. Ilu jeszcze jest takich szczęściarzy?

— Chyba Tom i Linda. Poza nimi nie przychodzi mi do głowy nikt ze znajomych.

— Mnie też. Gdy byłem dzieckiem, zdarzało się więcej szczęśliwych małżeństw. — Drabinki zaczęły mrugać dwa razy szybciej. Czyżby drugi nieprawdopodobny meteor? A może obluzował się kawałek płyty, wprawiając resztę w szybsze wirowanie? To rozpraszanie uwagi było denerwujące; dopóki nie dostrzegałem tego migotania, lepiej mi się rozmawiało.

— Chyba nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jakie nieprawdopodobne mieliśmy szczęście. Dzielenie go z tobą to dobry interes.

— Och, Charlie — krzyknęła poruszając się w mych ramionach. Pomimo niewygody, obróciła się znowu na swoim siodełku, żeby mnie objąć. Mój skafander próżniowy wbijał mi się w kark, słuchawka z jednej strony uwierała mnie w ucho, a jej silne ramiona wzniecały piekło w moich obolałych plecach, ale nie wydałem jęku skargi. Dopóki jej uścisk nie stał się nagle jeszcze silniejszy.

— Charlie!

— Mhm…

Złagodziła nieco uścisk, ale nic puszczała mnie.

— Co to, u diabła?

Złapałem oddech.

— Co? — obejrzałem się. — Co tu, u diabła? — Oboje spadliśmy z naszych siodełek i dryfowaliśmy na końcach węży powietrznych, niezdolni z wrażenia do jakiegokolwiek działania.

Wisiał dosłownie nad naszymi głowami, w odległości niespełna stu metrów, tak nieprawdopodobnie ogromny i skrócony przez perspektywę, że upłynęło kilka sekund, zanim rozpoznaliśmy, że to statek.

„Champion” głosiły wypukłe, czerwone litery biegnące przez dziób. A pod spodem: „Siły Kosmiczne ONZ”.

Obejrzałem się na Norrey, potem jeszcze raz sprawdziłem przewody powietrzne.

— Żadnego rozkładowego ruchu — powiedziałem głucho i włączyłem swoje radio.

Głos był bardzo silny, ale zakłócenia o tyle silniejsze, że domyśliłem się, iż ten ktoś nie mówi do mikrofonu, a zwraca się do kogoś w tym samym pomieszczeniu. Zapamiętałem każdą sylabę.

— …knieci, pieprzeni idoci są za tępi na to, żeby włączyć swoje radia, sir. Ktoś musi ich trącić w ramie.

Znajomy głos zaniósł się śmiechem, a radiowiec po chwili mu zawtórował. Norrey i ja słuchaliśmy tego śmiechu, nie mogąc dobyć z siebie głosu.

— O rany — odezwałem się w końcu — gdzie się człowiek ma zaszyć, żeby znaleźć się sam na sam z własną żoną?

Nagle cisza, a potem mikrofon został pochwycony i znajomy głos ryknął.

— Ty sukinsynu!

— Ale skoro już się pan fatygował do nas taki kawał drogi, majorze Cox — powiedziała wspaniałomyślnie Norrey — to wpadniemy do pana na piwo.

— Wy tępe sukinsyny — nadleciał z dala głos Harry’ego. — Wy tępe sukinsyny. Ośle Drabinki przestały mrugać. Wiadomość dotarła do nas.

Rozdział 5

Wypiłem dwa łyki i na nich poprzestałem. Oficerowie i załoga bez skrępowania gapili się na mnie i na Norrey. Za pierwszym łykiem przyjąłem zupełnie naturalnie, że byli zafascynowani widokiem durni, którzy w stanie zagrożenia wyłączają swoje radia. No cóż, faktu, że byłem nieboszczykiem nie uważałem za stan zagrożenia. Ale za drugim łykiem dostrzegłem pewną subtelną różnice, w tych spojrzeniach. Poza jednym lub dwoma wyjątkami wszyscy członkowie załogi płci żeńskiej gapili się na mnie, a płci męskiej na Norrey. Przypomniało mi się wtedy, co nosimy pod naszymi skafandrami próżniowymi; zresztą nie było o czym zapominać. Byliśmy „przyzwoicie”, ale dość skąpo zasłonięci urządzeniami sanitarnymi, a powszechny widok na wideoekranach na Ziemi nie jest taki znów powszechny w sali odpraw statku wojennego.

Bili był, oczywiście, zbyt wielkim gentlemanem, by to zauważać. A może zdawał sobie sprawę, że i tak nie miał żadnego sposobu, by zaradzić zaistniałej sytuacji.

— A więc meldunki o waszym zgonie były mocno przesadzone, co?

— Wprost przeciwnie — powiedziałem, wycierając policzek rękawicą. — Pominięto w nich jedynie fakt naszego wskrzeszenia. Dzięki, Bili.

Uśmiechnął się i bardzo szybko powiedział dziwną rzecz:

— Nie zadawajcie oczywistych pytań. — Mówiąc to dał nam dyskretny znak oczyma. Na Ziemi i pod przyśpieszeniem poruszyłyby się one w bok. W stanie nieważkości rządzą inne prawa — jego źrenice zatoczyły bliźniacze kółka o średnicy jakiegoś centymetra i znowu spoczęły na nas. Wymowa znaku była jasna. Odpowiedzi na następne oczywiste pytania będą informacjami poufnymi. Czekać.

— Jesteśmy do twojej dyspozycji — powiedziałem.

Wzdrygnął się. Potem, w ułamku sekundy, zorientował się, że nie chodzi mi o to, o co jak sądził mi chodził na jego usta powrócił uśmiech.

— Będzie wam potrzebny prysznic i jakiś posiłek. Chodźcie za mną do mojej kajuty.

— Za prysznic — powiedziała Norrey — pójdę za panem do piekła.

Ruszyliśmy.

Miałem teraz drugą okazje, żeby jak turysta obejrzeć wnętrze autentycznego okrętu wojennego i znowu byłem zbyt zaabsorbowany, żeby zwracać uwagę na otoczenie. Czy Bili naprawdę sądził, że jego załoga uwierzy w przypadkowość naszego spotkania? Gdy tylko zorientowałem się, że w zasięgu głosu nie ma nikogo, spróbowałem coś z niego wydusić — ale na statkach wojennych Sił Kosmicznych ciśnienie powietrza jest tak małe, że dźwięki wolno się rozchodzą.

Dotarliśmy wreszcie do jego kajuty i wpłynęliśmy do środka. Oparł się plecami o ścianę i zawisł w powietrzu zwrócony do nas twarzą, w całkowicie swobodnym „przysiadzie kosmonauty”, po czym cisnął nam dwa dziwne przedmioty. Obejrzałem mój: wyglądał jak zegarek naręczny z przymocowaną do niego miniaturową suszarką do włosów. Potem rzucił nam dwa papierosy. Złapałem je. Warunki życia na pojazdach wojskowych różnią się od warunków panujących na luksusowych w zasadzie, obiektach kosmicznych, takich jak nasze Studio, czy „Skyfac” — system klimatyzacyjny „Championa” był prymitywny. Przedmioty, które dał nam Bili stanowiły kombinacje wentylatora z popielniczką. Wsunąłem swój na przegub i zapaliłem.

— Major William Cox — powiedziałem formalnie — Norrey Armstead. Vice versa.

— Jestem zaszczycony, pani Armstead — odparł Bili. — Widziałem wszystkie taśmy, jakie wypuściliście na rynek i… no dobrze; to może zostać źle zrozumiane, ale jest pani jej siostrą.

Norrey uśmiechnęła się.

— Dziękuje, majorze…

— Bili.

— …Bili. To duży komplement. Charlie dużo mi o tobie opowiadał.

— Mnie o pani również. Pewnej pijackiej nocy, gdy znowu spotkaliśmy się na Ziemi… Teraz musicie mi oboje wybaczyć. — Po raz pierwszy zauważyłem, że działa w pośpiechu. — Bardzo chciałbym pogawędzić, ale nie mogę. Zdejmijcie szybko swoje skafandry.

— Jeszcze bardziej niż prysznica pragnę twoich wyjaśnień, Bili — powiedziałem. — Co, u diabła, cię tutaj sprowadza i to w takiej chwili? Nie wierze, w cuda, w każdym razie nie w takie. I po co te tajemnice?

— Właśnie — wtrąciła Norrey. — I dlaczego wasza kontrola naziemna nie wiedziała, że znajdujecie się w tym rejonie?

Cox uniósł obie ręce do góry.

— Hola, hola. Udzielenie odpowiedzi na wszystkie wasze pytania zajmie co najmniej dwadzieścia minut. Za… — zerknął na zegarek — …niespełna trzy minuty przyśpieszamy do 2 g. Dlatego kazałem wam wyskoczyć z tych skafandrów — moje łóżko pomieści was razem ze zbiornikami powietrza, ale będzie wam wtedy cholernie niewygodnie.

— Co? Bili, o czym ty mówisz? Po co tak przyśpieszamy? Nasze Studio jest o parę kilometrów stąd.

— Wasi przyjaciele zostaną zabrani przez ten sam wahadłowiec, który wiezie doktora Panzellę — powiedział Cox. — Dołączą do was na „Skyfac” za parę. godzin. Ale wy dwoje nie możecie czekać.

— Na co?! — wrzasnąłem.

Bili wdał się ze mną w pojedynek na spojrzenia i przegrał.

— Cholera… — powiedział i urwał. — Mam rozkaz nic wam nie mówić. — Spojrzał znowu na chronometr. — No i naprawdę muszę, wracać. Słuchajcie, jeżeli mi zaufacie i nie będziecie przeszkadzać, mogę streścić wam te dwadzieścia minut w dwóch zdaniach, zgoda?

— Ja… zgoda.

— W bliskim sąsiedztwie Saturna znowu pojawili się obcy. Po prostu siedzą tam. Przemyślcie to sobie.

Zaraz potem wyszedł, ale zanim jeszcze zamknął za sobą drzwi, byłem już w połowie ściągania skafandra, a Norrey sięgała po pasy zwisające po prawej stronie kapitańskiej koi.

I oboje zaczynaliśmy odczuwać strach. Znowu.


* * *

„Przemyślcie to sobie” — powiedział Bili.

Obcy przybyli już raz, bezczelnie załomotali do naszych drzwi i przywitani zostali wystrzałem z dubeltówki zwanej Shara. Szybko uczyli się dobrych manier; tym razem zatrzymali się przed furtką w płocie, krzyknęli „hej tam, w domu” i rozważnie czekali. Najwyraźniej chcieli pertraktować.

Zatem dobrze: jeśli bylibyście na miejscu Sekretarza Generalnego ONZ, kogo wysłalibyście jako parlamentariusza? Siły Kosmiczne? Wybitnych polityków? Uznanych naukowców? Stowarzyszenie handlarzy używanymi helikopterami? Najprawdopodobniej wysłalibyście z tą misją swych najbardziej doświadczonych i elastycznych dyplomatów, i to tylu, ilu mogłoby się zabrać.

Ale czy pominęlibyście jedynych w opanowanym przez ludzi kosmosie artystów, którzy zademonstrowali praktyczną znajomość żargonu obcych?

Stawałem przed komisją poborową — w moim wieku.

Ale to było dopiero pierwsze ogniwo w tym logicznym łańcuchu. Przyczyną, dla której planowana nie tak dawno wyprawa na Saturna narobiła w prasie tyle szumu — przypomniałem sobie to teraz — było to, że dla załogi był to rodzaj misji samobójczej. A my mieliśmy zająć jej miejsce.

„Przemyślcie to sobie”. Jakikolwiek cel miała nasza wyprawa na Saturna, pewne było, że potrwa ona długo. Mętnie kojarzyłem, że była mowa o jakichś sześciu latach. A każda podróż na odległości tego rzędu musiała za sobą pociągać konieczność spędzania niemal całego czasu w stanie nieważkości.

Jeżeli nie wymigamy się jakoś od tego poboru, nigdy więcej nie postawimy stopy na powierzchni Ziemi. Będziemy banitami, uwięzionymi na zawsze w kosmosie. Taka będzie nasza zapłata za służenie w charakterze ust w wymianie poglądów miedzy zgrają dyplomatów a stworzeniami, które zabiły Sharę.

Zakładając, że w ogóle przeżyjemy całą te wyprawę.

Kiedy indziej te implikacje byłyby zbyt wstrząsające dla mojego mózgu, by ten zdołał je pojąć. O ile nie załatwię sobie skreślenia mnie z listy uczestników tej ekspedycji u kogoś, kto oczekuje nas na „Skyfac” (dlaczego akurat tam?), to Norrey i ja odbyliśmy już nasz ostatni spacer, widzieliśmy naszą ostatnią plaże, byliśmy ha naszym ostatnim koncercie. Dla świata byliśmy już martwi. A jednak przyjmowałem to zwyczajnie, na chłodno.

Wyrzekłem się tego wszystkiego nie dalej niż godzinę temu.

I pogodziłem się wtedy z utratą wielu więcej ważniejszych rzeczy, a teraz wyglądało na to, że będę mógł je zachować. Oddychanie. Jedzenie. Spanie. Myślenie. Kochanie. Cierpienie. Drapanie. Trawienie… Tak, ta lista nie miała końca — a wszystko to miałem z powrotem na co najmniej sześć lat! Nie potrafiłem wyobrazić sobie podróży na Saturna, nie mówiąc już o tym, co nas czeka u jej kresu — ale wiedziałem, że w kosmosie nie ma chamów, rabusiów, szalonych dusicieli ani pijanych kierowców, nie ma pożarów budynków mieszkalnych ani kryzysu paliwowego, ani zamieszek na tle rasowym.

A co na ten temat myśli Norrey?

Dojście do tych wniosków zajęło mi dwie minuty; gdy przekręciłem głowę, żeby zobaczyć twarz Norrey, zabrzęczał alarm ostrzegający przed rychłym włączeniem silników. Ona też odwróciła się twarzą do mnie; nasze nosy dzieliła odległość jednego centymetra i widziałem, że również to przemyślała. Nie potrafiłem jednak określić jej reakcji.

— Chyba nie bardzo chce mi się lecieć — odezwałem się.

— A mnie się chce — powiedziała żarliwie.

Zamrugałem powiekami.

— Phillip Nolan był „człowiekiem bez kraju” — powiedziałem — i nie przejmował się tym. My będziemy „parą bez planety”.

— Ja nie tym się przejmuje, Charlie — rozległo się drugie ostrzeżenie.

— Tam, w Wozie, wydawało mi się, że się przejmujesz kiedy szkalowałem Ziemie.

— Nic nie rozumiesz. Te gnojki zabiły moją siostrę. Chce się nauczyć ich jeżyka, żeby móc im wygarnąć.

To nie wygląda na zły pomysł. Ale myślenie o tym było złym pomysłem. 2 g zaskoczyło nas z odwróconymi na bok głowami wciskając nam policzki w koje i wykręcając szyje:


* * *

Trwały jeszcze pomniejsze przyspieszenia manewrowe, a po nich rozległ się sygnał „przyśpieszenie zakończone”. Odpięliśmy się, pożyczyliśmy sobie oboje szlafroki z szafki Billa i zaczęliśmy masować sobie nawzajem szyje. Po pewnym czasie wrócił Bili. Popatrzył na sińce, jakie wyhodowaliśmy sobie po przeciwnych stronach twarzy i parsknął śmiechem.

— Papużki nierozłączki, co? W porządku, wynurzenie. Narada. — Wyciągnął z szafki mundury polowe oraz szczotkę do włosów i grzebień.

— Z kim? — spytałem ubierając się pośpiesznie.

— Z Sekretarzem Generalnym ONZ — odparł zwyczajnie.

— Jezu Chryste.

— Gdyby tak był osiągalny — zgodził się Bili.

— Co z Tomem? — spytała Norrey. — Dobrze się czuje?

— Rozmawiałem z Panzellą — odparł Bili. — McGillicudy czuje się dobrze. Będzie przez jakiś czas wyglądał jak jogurt truskawkowy, ale żadnych poważniejszych obrażeń…

— Dzięki Bogu.

— …Panzella wiezie go tu z pozostałymi. Przewidywany czas przybycia — zerknął na chronometr — za pięć godzin.

— Mamy lecieć wszyscy?! — wykrzyknąłem. — Jak wielki jest ten cholerny statek?

— Znam tylko swoje rozkazy — powiedział Bili, odwracając się, by odejść. — Mam dopilnować, aby wasza szóstka została dostarczona na „Skyfac”. Jak najszybciej. Oraz, a mam nadzieje, że o tym nie zapomnicie, trzymać gębę na kłódkę. — „Dlaczego właśnie »Skyfac«?” — pomyślałem znowu.

— A przypuśćmy, że oni się nie zgodzą? — spytała Norrey. Bili odwrócił się ku nam szczerze zaskoczony.

— Co?

— Przecież oni nie mają takiej osobistej motywacji, jak Charlie i ja.

— Znają swój obowiązek.

— Ale są cywilami.

Był nadal zmieszany.

— A czy nie są ludźmi?

Zrezygnowała.

— Prowadź nas do tego Sekretarza Generalnego.

Żadne z nas nie zdawało sobie jeszcze wtedy sprawy, jak trafne pytanie zadał Bili.


* * *

Tokugawa bawił w Tokio. No i bardzo dobrze; nie było dla niego miejsca w jego własnym gabinecie. Siedmioro cywili, sześciu oficerów armii. Trzej z tych ostatnich byli — z Sił Kosmicznych, pozostali trzej z sił zbrojnych trzech państw; cała trzynastka wysokiej rangi. Byłoby to oczywiste, nawet gdyby występowali nago. Wszyscy zachowywali spokój i rezerwę, żadne z nich nie wypowiedziało zbędnego słowa. Ale w pomieszczeniu wyczuwało się tyle powagi, że wystarczyłoby go do otrzeźwienia pijanego drwala.

Ale była to powaga niespokojna, powaga nerwowa, stojąca w obliczu autentycznego kryzysu, aż nadto świadoma, że oto tworzymy historie. Ci, którzy nie wyglądali agresywnie wyglądali skrajnie ponuro.

I wtedy spostrzegłem, że wszyscy wojskowi i jeden z cywilów czynili heroiczne wysiłki, aby w sposób nie rzucający się w oczy obserwować jednocześnie wszystkich obecnych, a więc wziąłem się pod boki i roześmiałem w głos.

Mężczyzna zasiadający w fotelu Carringtona — przepraszam, Tokugawy — sprawiał wrażenie szczerze zaskoczonego. Nie urażonego, nawet nie zdenerwowanego — po prostu zaskoczonego.

— Z czego się pan śmieje, sir? — spytał łagodnie, lekko kalecząc akcent.

Potrząsnąłem głową, uśmiechając się wciąż mimo woli.

— Nie wiem, czy potrafię to panu wyjaśnić, panie Sekretarzu Generalny. — Coś w grymasie jego ust kazało mi jednak spróbować. — Z mojego punktu widzenia wszedłem właśnie do filmu Hitchcocka.

Pomyślał przez chwile, starając sobie wyobrazić, jak może czuć się szary człowiek wpadający nagle w towarzystwo rozdrażnionych lwów i sam się uśmiechnął.

— A zatem powinniśmy przynajmniej zadbać o świeżość dialogu — powiedział. Lwia cześć jego zmęczenia wynikała chyba ze złego samopoczucia, wywołanego przebywaniem w stanie nieważkości. Ale zauważało to tylko jego ciało. — Przejdźmy do tematu. Jestem pod wrażeniem waszych nagrań, panie… — Zerknął w dół, ale nie znalazł tam karteczki, której szukał. Trzymał ją amerykański cywil, a temu przez ramie zaglądał rosyjski generał. Zanim zdążyłem mu podpowiedzieć, przymknął oczy, natężył pamięć i ciągnął: — …Armstead. Znajduje się w posiadaniu trzech kopii „Gwiezdnego tańca” i pierwsze dwie są już zupełnie zużyte. Oglądałem ostatnio pańskie własne nagrania i rozmawiałem z kilkoma pańskimi byłymi studentami. Mam do wykonania pewne zadanie i uważam, że pan i pańska grupa jesteście ludźmi do tego stworzonymi.

Nie chciałem wpędzać Billa w kłopoty, przybrałem więc tępy wyraz twarzy i czekałem.

— Zaobserwowano ponownie obce istoty, które pan i Shara Drummond spotkaliście. Zdają się krążyć po orbicie parkingowej wokół Saturna. Pozostają tam już od około trzech tygodni, nie zdradzając zamiaru podejścia bliżej ani oddalenia się od nas. Wysłano sygnały radiowe, ale one nie udzieliły żadnej odpowiedzi. Czy powie mi pan, z łaski swojej, gdy wreszcie dojdę do informacji, które będą dla pana nowością?

Wiedziałem, że mnie rozszyfrowano, ale się nie poddawałem.

— Nowością dla mnie? Jezu, to wszystko jest…

Znowu się uśmiechnął.

— Panie Armstead. W ONZ kursuje taicie powiedzonko. Brzmi ono: „W kosmosie nic się nie ukryje”.

To prawda, że miedzy ludźmi, którzy wybrali życie w kosmosie istnieje jedyna w swoim rodzaju wieź, o wiele silniejsza od tej, jaka łączy mieszkańców Ziemi, bez względu na to kim są. Pomimo swojego ogromu, kosmos zawsze miał pocztę pantoflową rozwiniętą lepiej od niejednego małego miasteczka. Ale nie spodziewałem się, że Sekretarz Generalny o tym wie.

Gdy wciąż jeszcze byłem w trakcie weryfikowania mojej opinii na temat Sekretarza, w sukurs przyszła mi Norrey.

— Wiemy, że mamy lecieć do Saturna, panie Sekretarzu Generalny. Nie wiemy w jaki sposób tam się dostaniemy i czego się od nas oczekuje, gdy już tam będziemy.

— Ani też, o ile już o tym mowa — dodałem — dlaczego ta konferencja odbywa się na pokładzie „Skyfac”.

— Ale rozumiemy, jak się zapewne pan domyśla, osobiste implikacje wynikające z tak długie; podróży kosmicznej i wiemy, że lecieć musimy.

— Tego się właśnie po was spodziewałem — rzekł z szacunkiem. — Czy macie do mnie jakieś pytania?

— Chwileczkę — wtrąciłem. — Rozumiem, że chodzi panu o całą naszą grupę. Czy nie wystarczy Norrey i ja? Jesteśmy najlepszymi tancerzami. — Po co zwielokrotniać pański fundusz płac?

— Kwota przeznaczona na wynagrodzenia nie odgrywa tu większej roli — odparł Sekretarz. — Wasi przyjaciele będą mieli pełną swobodę wyboru… nie będę jednak ukrywał, że chciałbym mieć was wszystkich.

— Dlaczego?

— Leci czworo dyplomatów. Potrzebuje czterech tłumaczy. Doświadczenie i dowiedziona fachowość pana Steina są nieocenione — jak wynika z jego akt jest on jedyny w swoim rodzaju. Pan Brindle może nam pomóc w nauczeniu obcych odpowiadania na sygnały wizualne, opracowane przez komputery, które „widziały” „Gwiezdny taniec” — podobnymi sprawami zajmuje się przecież w waszym zespole. Byłby to rodzaj rozszerzonego słownika, który dałby nam pretekst do wypróbowania reakcji obcych na wiązkę laserową.

Jego odpowiedź zrodziła we mnie kilka poważnych obiekcji, ale postanowiłem zachować ich wyjaśnienie na później.

— Proszę kontynuować — powiedziałem.

— Co do reszty waszych pytań, jesteśmy gośćmi Skyfac Incorporated z uwagi na szereg dziwnych zbiegów okoliczności, które przekonują mnie niemal do mistycyzmu. Aby misja na Saturna doszła w ogóle do skutku potrzebny jest pewien przerzut balistyczny. Przerzut ten, nazywany Przerzutem Friesena, najlepiej zapoczątkować z orbity rezonansowej 2 :1. Po takiej orbicie porusza się „Skyfac”. Tak się składa, że „Skyfac” jest dogodną bazą wyposażeniową, nie mającą sobie równych w kosmosie. I zupełnie przypadkowo „Siegfried” — sonda saturiańska, której budowa dobiegła już końca — krąży po precesyjnej orbicie eliptycznej, która sprowadzi go w bliskie sąsiedztwo „Skyfac” w najodpowiedniejszym momencie. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Takim samym zbiegiem okoliczności jest to, że okno startowe dla lotu na Saturna otworzyło się równocześnie z pojawieniem się tam obcych. Nie wierze w szczęśliwe zbiegi okoliczności takiego rzędu. Osobiście podejrzewam, że jest to rodzaj testu inteligencji i możliwości, ale poza tym, co wam powiedziałem, nie mam na to żadnych dowodów. Moje spekulacje są tak samo bez pokrycia jak domysły kogokolwiek — musimy zebrać więcej informacji.

— Jak długo to okno startowe będzie otwarte? — spytałem.

— Około dwudziestu godzin.

— Ile potrwa podróż tam i z powrotem?

— Licząc od momentu startu — trzy lata. Około roku w tamtą stronę i dwa lata z powrotem.

Z początku byłem mile zaskoczony: trzy lata zamknięcia w puszce pełnej dyplomatów zamiast dwunastu. Ale po chwili zacząłem się domyślać wchodzących w grę przyśpieszeń — w nieprzetestowanym statku budowanym przez rząd na zasadzie przetargu ofert. A poza tym, było to wciąż więcej czasu niż potrzeba, byśmy wszyscy przystosowali się nieodwracalnie od stanu nieważkości. Ciągle chyba trzymali w zanadrzu coś specjalnego i nadzwyczajnego.

Uśmiechnąłem się znowu.

— A pan leci?

Człowiek mniejszego kalibru odparłby „Przykro mi, ale nie mogę” albo coś w tym rodzaju — i może byłby w tym zupełnie szczery. Sekretarze Generalni nie latają na Saturna, nawet jeśli tego chcą. Ale on powiedział tylko „nie”, a mnie zrobiło się wstyd, że w ogóle zadałem to pytanie.

— Co do kompensacji — ciągnął spokojnie — to nie istnieje, oczywiście, adekwatna do wyrzeczeń, na jakie się skazujecie. Niemniej jednak, gdybyście po powrocie wyrażali chęć kontynuowania waszych występów, wszystkie wynikające z tego koszta operacyjne pokrywane będą dożywotnio przez ONZ. Gdybyście zaniechali dalszej działalności artystycznej, zostanie wam zagwarantowany nieograniczony dożywotni transport bezpłatny do i z dowolnego miejsca podlegającego jurysdykcji ONZ oraz luksusowe warunki przebywania w takim miejscu.

Płacono nam dożywotnim biletem lotniczym do każdego miejsca w opanowanym przez ludzkość kosmosie. Jeśli ocalejemy,, żeby go odebrać.

— Rozważanie formy i wysokości zapłaty za tego rodzaju poświecenia nie ma żadnego sensu; każda propozycja będzie groteskowa i warta śmiechu. Ale wyraziliście zgodę; wasz gatunek jest wam zobowiązany. Czy to was satysfakcjonuje?

Zamyśliłem się nad jego słowami i spojrzałem na Norrey.

— Akceptujemy ten czek in blanco — powiedziała. — Ale nie przyrzekamy, że go zrealizujemy. Skinął głową.

— To chyba jedyna sensowna odpowiedź. W porządku, teraz…

— Sir — powiedziałem z naciskiem. — Chciałbym od razu coś wyjaśnić.

— Tak? — Jego cierpliwość była dla mnie zaszczytem.

— Norrey i ja chcemy lecieć z powodów osobistych. Nie mogę występować w imieniu innych, ale musi pan wiedzieć, — że nie jestem zbytnio przekonany, czy ktokolwiek z nas potrafi wywiązać się z tego zadania. Zrobimy, co w naszej mocy — ale nie spodziewam się sukcesu.

Spoczęły na mnie oczy chińskiego generała.

— Dlaczego? — warknął.

Nie spuszczałem wzroku z Sekretarza.

— Zakłada pan, że skoro jesteśmy Gwiezdnymi Tancerzami, to automatycznie potrafimy służyć panu za tłumaczy. Nie mogę tego gwarantować. Odważę się powiedzieć, że lepiej niż ktokolwiek z tu obecnych znam taśmy z „Gwiezdnym tańcem” — nawet te objęte cenzurą. To ja je kręciłem. To ja tak długo manipulowałem szybkościami i kadrowaniem podczas montażu, aż poznałem z nazwy każdą klatkę i niech mnie diabli, jeżeli rozumiem ich jeżyk. No tak, miałem pewne przebłyski, przeczucia, ale… Shara ich rozumiała — z grubsza, intuicyjnie, wkładając w to wiele wysiłku, ale rozumiała. Nie jestem nawet w połowie takim choreografem, jakim była ona, ani też w połowie takim tancerzem. Nie dorównuje jej żadne z nas. Nie dorównuje jej nikt, kogo znam. Sama mi powiedziała, że kontakt, jaki z nimi nawiązała odbywał się bardziej za pośrednictwem telepatii niż choreografii. Nie mam pojęcia, czy którekolwiek z nas potrafi poprzez taniec nawiązać z nimi taki właśnie telepatyczny kontakt. Nie byłem tam; siedziałem w tym przerośniętym toroidzie, cztery grodzie stąd i tylko ten show filmowałem. — Zaczynałem się podniecać. Nagromadzone we mnie emocje znajdowały teraz swoje ujście. — Przepraszam, generale — zwróciłem się do Chińczyka — ale nie jest to coś, co można załatwić rozkazem.

Sekretarz nie okazywał niepokoju.

— Czy korzystał pan z pomocy komputerów?

— Nie — przyznałem. — Przymierzałem się do tego, ale dopiero wtedy, gdy znajdę chwilę czasu.

— Nie sądzi pan chyba, że to zaniedbaliśmy. Podobnie jak pan, nie dysponujemy słowniczkiem obco — ludzkim, ale wiemy już sporo. Potrafi pan choreografować przy wykorzystaniu komputera?

— Jasne.

— Zawartość pamięci naszego komputera pokładowego powinna panu zapewnić w drodze do Saturna materiał do rocznych studiów nad jeżykiem obcych. Dostarczy ona panu „słownika” oo najmniej wystarczającego do rozpoczęcia pracy nad poszerzaniem go oraz obszernych, można by rzec hipotetycznych sugestii co do metodyki postępowania. Badania te przyniosły już pewne wyniki. Pan i pańska grupa jesteście być może jedynymi żyjącymi ludźmi, zdolnymi do oceny tych danych i wykorzystania ich w praktyce. Widziałem taśmy z waszych występów i sądzę, że jeśli ktoś w ogóle potrafi tego dokonać, to tylko wy. Wszyscy jesteście ludźmi unikatowymi — przynajmniej w dziedzinie, którą się zajmujecie. Myślicie jak ludzie — ale nie tak samo jak ludzie.

To była najniezwyklejsza opinia, jaką kiedykolwiek usłyszałem; oszołomiła mnie bardziej niż wszystko, co tego dnia zostało powiedziane.

— Mówię oczywiście o was wszystkich — ciągnął dalej. — Być może poniesiecie porażkę. W takim przypadku dla grupy dyplomatów, z których tylko jedna osoba ma minimalne doświadczenie z zakresu warunków życia w stanie nieważkości jesteście najlepszymi nauczycielami i przewodnikami, jakich można sobie wyobrazić. Cokolwiek się wydarzy, będą oni potrzebowali do pomocy ludzi, którzy w kosmosie czują się jak w domu.

Wyjął papierosa, a amerykański cywil włączył dyskretnie klimatyzacje. Przypalił sobie sam zapałką.

— Jestem przekonany, że wszyscy dacie z siebie wszystko. Wszyscy ci z waszego zespołu, którzy zgodzą się lecieć. Mam nadzieje, że będą to wszyscy. Ale nie możemy czekać na przybycie pańskich przyjaciół, panie Armstead; wszyscy znajdujemy się po ogromną presją. Jeśli ma pan zostać przedstawiony misji dyplomatycznej, musi to nastąpić teraz.

Ująłem Norrey ta rękę; ona uścisnęła moją.

I pomyśleć, że mogłem sobie wieść życie anonimowego wideooperatora — alkoholika w New Brunswick.

— Idziemy, sir — powiedziałem zdecydowanie.


* * *

— Wpuszczasz mnie w maliny — wykrzyknął Raoul.

— Jak Boga kocham — zapewniłem go.

— To brzmi jak żart Miltona Berle — upierał się.

— Jesteś za młody, żeby pamiętać Miltona Berle — powiedziała Norrey. Leżała na jednej z koi, zapadając co chwila w drzemkę.

— A czy nie mam biblioteki taśm?

— Zgadzam się z tobą — powiedziałem — ale fakty są faktami. Nasz korpus dyplomatyczny składa się z Hiszpana, Rosjanki, Chińczyka i Amerykanina.

— O Boże — jęknął Tom z sąsiedniej koi, w której półleżał od czasu swego przybycia. Rzeczywiście wyglądał jak jogurt truskawkowy, lekko rozbełtany, i skarżył się na sporadyczny ból oka i ucha. — To ma nawet sens.

— Jasne — zgodziłem się. — To musi być zespół wielonarodowy; całe to gadanie o jednoczeniu się ludzkości w obliczu zagrożenia ze strony obcych to wierutne brednie.

— Z przysłowiowym Człowiekiem Bez Skazy na czele — dopowiedziała Linda.

— Idealny byłby sam Sekretarz Generalny ONZ — wtrącił Raoul.

— Jasne — zgodziłem się — ale on ma do załatwienia jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy gdzie indziej.

— Ezequiel DeLaTorre też może być — mruknął w zamyśleniu Tom. Skinąłem głową.

— Nawet ja o nim słyszałem — powiedziałem. — Okay, zdołałem wam powiedzieć wszystko, co wiemy. Komentarze? Pytania?

— Chciałbym dowiedzieć się czegoś bliższego w sprawie tej jednorocznej podróży — odezwał się Tom. — O ile się orientuję, jest to niemożliwe.

— Ja też tak uważam — zgodziłem się z nim. — Długo przebywaliśmy w kosmosie. Nie wiem, czy rozumieją, jak niewielkie długotrwałe przyśpieszenia możemy teraz znieść. Co wy na to, Harry? Raoul? Czy to możliwe?

— Nie wydaje mi się — odparł Harry.

— Dlaczego nie? Możesz to wyjaśnić?

Do przywilejów gości „Skyfac” należy również dostęp do pokładowego komputera. Harry podpłynął do terminala i na ekranie pojawił się wzór:

— To najprostszy wzór na wyrażenie czasu przelotu z planety na planetę — powiedział Stein.

— Jezu.

— I jest za prosty, żeby wyjaśnić to, o co pytasz.

— Hmmm… wspominali o jakimś przerzucie…

— Mam — wykrzyknął Raoul. — Przerzut Friesena. Miałem to na końcu jeżyka. Jasne, to by było to.

— Co? — spytali wszyscy jednocześnie.

— Gdy byłem dzieciakiem, czytywałem wszystkie artykuły dotyczące kolonizacji kosmosu, jakie wpadły mi w ręce — entuzjazmował się Raoul. — Lawrence Friesen wygłosił w Princeton referat… jasne, pamiętam, było to w roku osiemdziesiątym, czy trochę wcześniej. Poczekajcie. — Pokicał jak królik do terminala i zaczął coś na nim przeliczać.

Harry liczył na swoim kalkulatorze osobistym wbudowanym w sprzączkę od pasa.

— A jak zamierzasz uzyskać prędkość 28 kilometrów na sekundę? — spytał sceptycznie.

— Może impulsem nuklearnym? — zasugerował Tom.

— Wcale nie — powiedział Raoul. — Wykorzytując przeniesienie Friesena nie trzeba się uciekać do tego rodzaju środków. Popatrzcie — przełączył terminal na grafikę i zaczął szkicować swój pomysł. — Trzeba zacząć od takiej orbity:

— Orbita rezonansowa 2:1? — spytałem.

— Właśnie — potwierdził.

— Taka, po jakiej krąży „Skyfac”? — spytałem.

— Tak, jasne, to by… hej! Hej, tak… jesteśmy akurat tam, gdzie powinniśmy być. O rany, co za niezwykły zbieg okoliczności.

Harry zaczynał już węszyć pismo nosem. Tom chyba też. .

— No i co? — podpowiadałem.

Raoul skasował grafikę i zrobił jeszcze kilka obliczeń.

— No dobrze, załóżmy, że chcemy, aby prędkość, z jaką porusza się nasz statek zmniejszyła się o niecały kilometr na sekundę. To daje nam… no tak, wyhamowujemy przez prawie dwie minuty z przyśpieszeniem l g. Hmmm. Albo, powiedzmy, przez siedemnaście minut z 0,1 g. No nic. W wyniku tego zaczynamy spadać na Ziemie. O to nam właśnie chodzi, bo chcemy się katapultować okrążając ją. W ściśle określonym momencie zwiększamy więc prędkość o dodatkowe 5,44 kilometra na sekundę.

Około dziewięciu minut przy ciążeniu l g, ale nie można stosować l g, bo ze względu na nas przyśpieszanie musi trwać krótko. Powiedzmy, jakieś 4,6 minuty przy 2 g albo 2,3 minuty przy 4 g.

— No fajnie — wtrąciłem wesoło. — Tylko dwie minuty przy czterokrotnym przeciążeniu. Twarze wędrują nam na tył głowy i jesteśmy jedynymi stworzeniami w układzie z potylicami z przodu. Wal dalej.

— Dostajemy więc takie coś — ciągnął Raoul wciskając znowu klawisz włączający grafikę.

— A potem roczna podróż w stanie nieważkości, podczas której opracowujemy choreografię, wymiotujemy, słuchamy, jak próchnieją nam kości, mordujemy dyplomatów, zjadamy ich i wkuwamy rozmówki obcych. Po roku jesteśmy już na Saturnie. Fajnie, to kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności — okno startowe dla jednorocznej podróży na Saturna otwiera się…

— No tak — przerwał mu Harry, zerkając znad swego kalkulatora — w ten sposób dolecisz przez rok do Saturna — z prędkością względną 12 kilometrów na sekundę. To więcej niż prędkość ucieczki dla Ziemi. Jak chcesz ją wytracić?

— Dajemy się schwytać przez pole grawitacyjne Tytana — odparł triumfalnie Raoul.

— Och — stęknął Harry. — Och. Wytracamy osiem albo i dziewięć kilometrów na sekundę.

— O to chodzi — ciągnął Raoul waląc w klawisze. — Spokojnie. 0,1 g przez 2,5 godziny. Albo, żebyśmy wszyscy lepiej to znieśli, 0,01 g przez trochę więcej niż dobę. Eeee… przez 25,5 godziny.

Nie chce się chwalić, ale naprawdę nadążałem za większością głównych tez tego wykładu — monitor komputera to cudowna pomoc dla ignoranta.

— No i dobrze — powiedziałem nagle, zwracając na siebie uwagę wszystkich. — No i dobrze. To jest możliwe. Omawialiśmy te sprawę już na dwie godziny przed przybyciem tu waszego wahadłowca. Powiedziałem wam, czego od nas chcą i dlaczego nalegają, żebyśmy lecieli wszyscy. Chciałbym dać wam czas do namysłu do jutra wieczór. Ale wóz niedługo rusza. To ten cały interes z oknem startowym, o którym wspominałeś, Raoul. — Harry łypnął podejrzliwie okiem, Tom również był poruszony nieprawdopodobieństwem takiego trafu. — A więc — ciągnąłem udając, że tego nie zauważam — muszę mieć wasze ostateczne decyzje najdalej za godzinę. Wiem, że to śmieszne, ale nie mamy wyboru — westchnąłem. — Radzę wam dobrze wykorzystać te godzinę.

— Charlie, do cholery — wykrzyknął autentycznie zdenerwowany Tom — czy to rodzina, czy nie?

— Ja…

— Co to za wygłupy — zgodził się z nim Raoul. — Człowiek nie powinien obrażać swych przyjaciół. Linda i Harry również sprawiali wrażenie urażonych.

— Słuchajcie, idioci — powiedziałem, wytaczając swój najcięższy kaliber — to jest na zawsze. Już nigdy nie pojeździcie na nartach, nie popływacie, nigdy nie pospacerujecie — nawet po Księżycu. Nigdy już się nawet nie wysracie bez pomocy technicznej.

— A gdzie na Ziemi można się teraz wysrać bez pomocy technicznej? — spytała Linda.

— Przestań — warknąłem — nie wyjeżdżaj mi tu z satyrą, zastanów się. Czy muszę się uciekać do argumentów osobistych? Harry, Raoul — jak wam się wydaje, z iloma kobietami umówicie się na randkę w kosmosie? Ile z nich porzuci cały świat, żeby z wami pozostać? Teraz poważnie. Linda, Tom — czy znacie jakikolwiek dowód, który przynajmniej sugerowałby, że połóg w stanie nieważkości jest możliwy? Czy chcecie pewnego dnia ryzykować dwa życia? A może planujecie poddanie się sterylizacji? A teraz przestańcie wszyscy czworo mówić jak bohaterowie komiksu i wysłuchajcie mnie, do diabła! — Ze zdumieniem stwierdziłem, że naprawdę, wpadam w szał. — Nie możemy mieć żadnej pewności, że potrafimy się porozumieć z tymi cholernymi ćmami! Tak długie igranie z losem zmniejsza prawdopodobieństwo powodzenia. Dwa życia, to wystarczające ryzyko. Ludzie, nie jesteście nam do niczego potrzebni — wykrzyknąłem i ugryzłem się w jeżyk.

— Nie — podjąłem po chwili — to kłamstwo. Nie będę się przy tym upierał. Ale, jeśli to zadanie jest w ogóle wykonalne, możemy sobie poradzić bez was. Norrey i ja mamy osobiste powody, żeby lecieć — ale po co wy macie porzucać swoją planetę?

Zapadło lepkie milczenie. Zrobiłem, co mogłem, Norrey nie miała nic do dodania. Obserwowałem cztery obojętne, nie wyrażające żadnych emocji twarze i czekałem.

W końcu Linda poruszyła się.

— Rozwiążemy problem rodzenia w stanie nieważkości — powiedziała. A w sekundę później dodała: — Kiedy będziemy musieli.

Tom zapomniał o swych dolegliwościach. Posłał Lindzie przeciągłe spojrzenie, uśmiechając się obrzmiałymi, usianymi siateczką popękanych żyłek wargami i powiedział:

— Wychowałem się w Nowym Jorku. Przez całe życie mieszkałem w mieście. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy ile napięcia jest w miejskim życiu, dopóki nie pomieszkałem przez tydzień w domu waszej rodziny. I nie uświadamiałem sobie nawet, jak bardzo nienawidzę tego napięcia, dopóki nie zdałem sobie sprawy jak bardzo się boje, gdy musiałem wracać na Ziemie. — Dotknął jej policzka podeszłymi krwią paznokciami. — Jasne, kiedyś będziemy mieli dziecko — i nie będziemy musieli uczyć go życia w dżungli.

Linda uśmiechnęła się i ujęła jego purpurowe palce.

— Nie będziemy musieli uczyć go chodzenia.

— W stanie nieważkości — odezwał się nieobecnym głosem Raoul — jestem wyższy. — Pomyślałem, że chodzi mu o te kilka centymetrów, o które wyciągają się w stanie nieważkości każde plecy, ale on dodał — W stanie nieważkości nikt nie jest niski.

O rany, on miał rację — w kosmosie nie ma sensu mówienie o kimś, że „sięga nam do pasa”, nie ma więc też sensu mówienie o wzroście.

Ale głos Raoula był niepewny. On nie podjął jeszcze decyzji.

Harry pociągnął z puszki łyk piwa, czknął i wbił wzrok w sufit.

— Po mojemu. Dość długo. Cary ten gips z przystosowaniem. Mógłbym pracować cały rok, a nie pół. Myślało się już o tym — zerknął na Raoula. — Nie wydaje mi się, że będzie mi szczególnie brakowało kobiet.

Raoul wytrzymał jego wzrok.

— Mnie też nie — powiedział i tym razem w jego głosie brzmiała decyzja.

Coś zaświtało w zwojach szarych komórek i szczeka mi opadła.

— O rany!

— To tylko klapki na oczach, Charlie — powiedziała współczująco Linda.

Miała rację. To nie miało nic wspólnego z moją mądrością życiową ani z doświadczeniem, ani ze spostrzegawczością. To była po prostu moja wada wrodzona: klapki na oczach. Nigdy nie nauczę się dostrzegać kwitnącej pod moim nosem miłości.

— Norrey — powiedziałem oskarżycielskim tonem — wiesz, że jestem idiotą, dlaczego mi nie powiedziałaś? Norrey?

Spała pochrapując.

A pozostała czwórka śmiała się ze mnie jak diabli po sekundzie też byłem zmuszony się roześmiać. Każdy człowiek, który nie uważa siebie za głupca, jest cholernym głupcem; każdy człowiek, który stara się, to ukryć jest podwójnym cholernym głupcem, bo jest sam. Śmiejąc się razem pomniejszaliśmy moją głupotę do cechy wspólnie dzielonej i nawet Norrey poruszyła się na swej koi i uśmiechnęła przez sen.

— W porządku — powiedziałem, gdy tylko udało mi się zaczerpnąć tchu. — Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie będę walczył z wiatrakami. Kocham was wszystkich i będę ogromnie rad z waszego towarzystwa. Tom, wyciągnij się i prześpij trochę; Raoul, zgaś światło. Idziemy się pakować. Potem wrócimy tu po Norrey i Toma. Zapakujemy twoje komiksy i tunikę na zmianę, Tom. Nadal ważysz około siedemdziesięciu dwóch kilogramów, tak? — Pochyliłem się nad Norrey i pocałowałem ją w czoło. — No, pchajmy ten wózek.

Загрузка...