Spider i Jeanne Robinson Gwiezdny taniec

Żeby odnaleźć swe miejsce

w nieskończoności istnienia

trzeba być zdolnym zarówno

do dzielenia, jak i jednoczenia.

I Cing

CZĘŚĆ I Gwiezdny taniec

Rozdział 1

Nie mogę twierdzić, że naprawdę ją znałem, a już na pewno nie tak, jak Seroff znał Isadorę. Cała moja wiedza o jej dzieciństwie i dorosłym życiu opiera się na anegdotach, jakie zdarzyło mi się od niej zasłyszeć — akurat tyle, żebym nabrał pewności, iż wszystkie trzy sprzeczne ze sobą biografie z bieżącej listy bestsellerów są zmyślone. Wszystko, co mi wiadomo o jej dojrzałym życiu, pochodzi z tych kilku godzin, które spędziła w moim towarzystwie i na moich monitorach — a to aż nadto, abym się przekonał, iż każda wzmianka w prasie, jaką czytałem, jest fikcją. Carrington sądził prawdopodobnie, że zna ją lepiej ode mnie i w pewnym stopniu miał rację — nigdy jednak o niej nie napisał, a teraz nie ma go już wśród żywych.

Ale ja byłem od samego początku jej wideo — operatorem i znałem ją od kulis: był to typ związku, którego odpowiednika nie znajdziecie ani na Ziemi, ani nigdzie indziej. Wątpię, żeby udało się go opisać komuś, kto nie uprawia czynnie tego zawodu — można to w przybliżeniu porównać do więzi, jakie panują miedzy współpracownikami albo kumplami z wojska. Byłem z nią tego dnia, gdy pełna leku i zdecydowania przybyła na „Skyfac”, by w imię marzeń ryzykować własnym życiem. Obserwowałem ją przy pracy. Przez całe te dwa miesiące wypełnione nie kończącymi się próbami, harowałem razem z nią i zachowałem wszystkie taśmy z tamtego okresu.

No i oczywiście widziałem „Gwiezdny taniec”. Byłem tam. Filmowałem go.

Wydaje mi się, że mogę wam coś niecoś o niej opowiedzieć.


* * *

Zacznę od tego, że nie zafascynowanie kosmosem i podróżami kosmicznymi, jak to sugerują „Taniec wyzwolony. Narodziny nowej fali” Derskiego i „Shara” Cahilla, doprowadziło do tego, że została .pierwszą tancerką, która występowała w stanie nieważkości. Kosmos był dla niej środkiem, nie celem i bezmiar jego pustki z początku ją przerażał. Nie stało się też tak dlatego, jak twierdzi Melberg w luksusowym wydaniu swojej „Prawdziwej Shary Drummond”, że brakowało jej talentu, by zostać tancerką na Ziemi. Jeśli wyobrażacie sobie, że taniec w próżni jest łatwiejszy od tańca konwencjonalnego, to sami spróbujcie. Nie zapominajcie o torebce na wymiociny.

Ale w oszczerstwach Melberga, jak we wszystkich wielkich oszczerstwach, tkwi ziarnko prawdy. Nie mogła tańczyć na Ziemi, ale nie z braku talentu.

Po raz pierwszy spotkałem ją w lipcu 1989 roku w Toronto. Kierowałem wtedy działem wideo Torontońskiego Teatru Tańca i mierziła mnie każda minuta tej roboty. Mierziło mnie wtedy wszystko. Harmonogram na ten dzień przewidywał spędzenie całego popołudnia na filmowaniu próby studentów — strata czasu i taśmy, a to mierziło mnie najbardziej ze wszystkiego, z wyjątkiem może towarzystwa telefonicznego. Nie oglądałem jeszcze tegorocznego narybku w akcji i wcale mi się do tego nie śpieszyło. Przepadałem za patrzeniem na taniec w dobrym wykonaniu — wysiłki nowicjusza są dla mnie zwykle czymś tak ujmującym jak rzępolenie studenta pierwszego roku wiolonczeli.

Gdy wkraczałem do studio, noga rwała mnie bardziej niż zwykle. Norrey dostrzegła malujący się na mej twarzy grymas i odłączywszy się od grupy obiecującej młodzieży podeszła do mnie.

— Charlie…?

— Wiem, wiem. To nieopierzone żółtodzioby, Charlie, o duszach tak kruchych, jak wielkanocne jajo w grudniu. Nie ugryź ich, Charlie. Nawet na nich nie warcz, jeżeli potrafisz, Charlie.

Uśmiechnęła się.

— Coś w tym rodzaju. Noga?

— Noga.

Norrey Drummond jest tancerką, której w jakiś niewytłumaczalny sposób udaje się nie wyglądać na dojrzałą kobietę, bo jest mała. Jest jej raptem jakieś sto piętnaście funtów, a większość z tego to serce. Mierzy sobie około metra sześćdziesięciu, ale bez problemu potrafi górować nad najwyższym studentem. Ma w sobie więcej energii niż północnoamerykańska sieć energetyczna i wykorzystuje ją tak wydajnie, jak pompa skrzydełkowa (czy znacie zasadę działania pompy skrzydełkowej? Jeżeli nie, to zapoznajcie się z nią). Jej taniec nacechowany jest jakąś niepowtarzalnością. Jest to, według mnie, jedyny powód, dla którego aż do nadejścia nowej fali tańca nowoczesnego, dostawała tak mało intratnych ról. Lubiłem ją, bo nie litowała się nade mną. Kiedyś żyliśmy ze sobą, ale nam nie wyszło.

— To nie tylko noga — przyznałem. — Nie mogę patrzeć jak te ofiary katują twoją choreografię.

— No to możesz się uspokoić. Kawałek, który dzisiaj kręcisz jest dziełem… jednej ze studentek.

— O, to wspaniale. Wiedziałem, że trzeba było pójść na zwolnienie.

Norrey skrzywiła się.

— O co chodzi?

— A co?

— Dlaczego zmienia ci się głos, gdy mówisz „jednej ze studentek”?

Zarumieniła się.

— Bo to moja siostra, cholera.

Norrey i ja często się dawniej widywaliśmy, ale nigdy nie spotkałem jej siostry — wydaje mi się, że nie jest to takie całkiem normalne w dzisiejszych czasach. Moje brwi powędrowały w górę.

— A więc musi być dobra.

— No wiesz, Charlie, dziękuje.

— Gadanie. Albo mówię komplementy szczerze, albo wcale — nie mam na myśli dziedziczności. Chodzi mi o to, że jesteś tak beznadziejnie etyczna, iż skręciłabyś się, żeby tylko uniknąć nepotyzmu. Twoja siostra musi być przebojowa, jeżeli pozwoliłaś jej na taki występ.

— Charlie, ona taka jest — powiedziała po prostu Norrey.

— Zobaczymy. A jak ma na imię?

— Shara — Norrey wskazała mi ją ruchem głowy i wtedy zrozumiałem resztę aluzji. Shara Drummond była o dziesięć lat młodsza od swojej siostry, dobre osiemnaście centymetrów wyższa i o piętnaście, a może nawet osiemnaście kilo cięższa. Spostrzegłem nadto, że jest uderzająco piękna, ale to w niczym nie zmniejszyło mojej konsternacji — Sophia Loren w swoich najlepszych latach za żadne skarby nie zostałaby tancerką nowej fali. Tam, gdzie Norrey była drobna, Shara była duża, a gdzie Norrey duża, Shara jeszcze większa. Gdybym zobaczył ją na ulicy, gwizdnąłbym z uznaniem — ale w studio twarz mi spochmurniała.

— Mój Boże, Norrey, ależ ona jest wielka.

— Drugi mąż naszej matki był futbolistą — powiedziała ponuro. — Ona jest strasznie dobra.

— Jeżeli jest dobra, to to jest straszne. Biedna dziewczyna. No nic, czego ode mnie oczekujesz?

— Czemu sądzisz, że czegoś od ciebie oczekuje?

— Bo wciąż tu stoisz.

— Och. Chyba rzeczywiście. No wiec… czy zjesz z nami lunch, Charlie?

— Dlaczego? — doskonale wiedziałem dlaczego, ale spodziewałem się niewinnego kłamstewka.

Nie usłyszałem go od Norrey Drummond.

— Bo wydaje mi się, że wy dwoje macie ze sobą coś wspólnego.

Odpłaciłem jej za szczerość, przełykając ten komplement bez mrugnięcia okiem. — Przypuszczam, że tak.

— A zatem zgoda?

— Zaraz po sesji.

Puściła do mnie oko i już jej nie było. W zadziwiająco krótkim czasie zorganizowała studio pełne włóczących się po nim, rozgadanych młodych ludzi w coś, co z grubsza przypominało zespół tancerzy. Podczas gdy rozstawiałem i sprawdzałem mój sprzęt, przeprowadzili dwudziestominutową rozgrzewkę. Jedną kamerę ustawiłem przed nimi, jedną za nimi, a trzecią zatrzymałem przy sobie do ujęć z ręki. Nigdy dotąd jej nie włączałem.

Jest taka gra, którą prowadzi się w myślach. Zawsze, gdy ktoś przykuwa waszą uwagę, zaczynacie snuć na jego temat rozmaite domysły. Próbujecie, opierając się na jego wyglądzie, określić jego charakter i przywary. Ten? Gburowaty, niedbały — nie zakręca tubki z pastą do zębów i pije whisky bez wody. Ta? Typ studentki szkoły teatralnej, używa prawdopodobnie wkładki domacicznej i pisze listy stylizowaną kaligrafią swego wynalazku. Ci? Wyglądają na nauczycieli z Miami, którzy przybyli tutaj, żeby po raz pierwszy w życiu zobaczyć prawdziwy śnieg i prawdopodobnie uczestniczą w jakimś zjeździe. Czasami byłem bardzo blisko. Nie pamiętam, jak w tych pierwszych dwudziestu minutach zaszufladkowałem Sharę Drummond. Gdy zaczęła tańczyć, wszystkie uprzedzenia wyparowały mi z głowy. Stała się dla mnie czymś nieziemskim, czymś niepoznawalnym, żywym mostem pomiędzy naszym światem, a światem, w którym mieszkają Muzy.

Wiem chyba wszystko, co można wiedzieć o tańcu, a jednak nie potrafiłem zaliczyć do jakiejkolwiek kategorii, sklasyfikować ani nawet zrozumieć tańca, który wykonywała tego popołudnia. Śledziłem go, nawet mi się podobał, ale nie byłem w stanie go pojąć. Tancerze mówią o swoim „centrum”, miejscu, wokół którego koncentrują się wykonywane przez nich ruchy, często bardzo bliskim środka ciężkości. Starają się tańczyć „od centrum”, a pojecie „skurczu i rozkurczu”, na którym w tak wielkim stopniu opiera się Taniec Nowoczesny zależy właśnie od tego centrum, bo w nim skupia się cała energia. Centrum Shary zdawało się zgodnie z jej wolą przemieszczać po całej sali. Kończyny były z nim związane raczej z wyboru niż z konieczności. Jakim to słowem nazywana jest najbardziej zewnętrzna cześć słońca, cześć, którą widać nawet podczas zaćmienia? Korona? Tym właśnie były jej kończyny: cztery wydłużone jeżyki płomieni, podążające za centrum po jego mimośrodowej, wirującej orbicie, wijące się płynnie po jego powierzchni. To, że dwie dolne często stykały się z podłogą wyglądało na przypadek — prawdę powiedziawszy, drugie dwie dotykały podłogi niemal tak samo regularnie.

Inni studenci też tańczyli. Wiem to stąd, że dwie automatyczne wideokamery nie zaniedbywały się w pracy jak ja i zarejestrowały ten taniec jako całość. Zatytułowany był „Narodziny” i opisywał tworzenie się galaktyki, która w końcu przypominała Andromedę. Nie było to dokładne odmalowanie tego procesu i nie miało takim być. Symboliczna wymowa przywodziła na myśl narodziny galaktyki.

Gdy to teraz wspominam, uświadamiam sobie, że dostrzegałem wtedy tylko jądro tej galaktyki: Sharę. Towarzyszący jej studenci przesłaniali ją od czasu do czasu, a ja tego nawet nie zauważyłem. Patrzenie na nią sprawiało ból.

Jeżeli wiecie coś niecoś o tańcu, wszystko to musi dla was brzmieć strasznie. Taniec o mgławicy? Wiem, wiem, to śmieszne. Ale udało się. Udało w najnormalniejszy, przyziemny sposób — z tym tylko, że Shara była za dobra w porównaniu z resztą zespołu. Nie należała do tej gorliwej grupy niezgrabnych, niedouczonych terminatorów. Przypominało to słuchanie Stevelanda Wondera usiłującego śpiewać z przygodną kapelą w jakimś montrealskim barze.

Ale nie to sprawiało ból.


* * *

„Le Maintenant” była skromną restauracją, ale jedzenie podawano w niej dobre i cieszyła się świetną opinią. Już jej nie ma. Norrey i Shara nie chciały trawki, ale przy moim stylu pracy to pomaga. Poza tym potrzebowałem paru sztachów, bo jak tu powiedzieć tej uroczej damie, że jej marzenie jest nieziszczalne.

Nie potrzebowałem pytać Shary, by wiedzieć, że jej największym marzeniem jest taniec. Więcej — taniec profesjonalny. Często rozważałem motywy, jakimi kierują się zawodowi artyści, wybierając swój zawód. Jedni szukają narcystycznego zapewnienia, że inni zapłacą za bilet, żeby ich zobaczyć lub posłuchać. Inni są tak niekompetentni albo niezaradni, że nie potrafią w żaden inny sposób zarobić na życie. Jeszcze inni mają w zanadrzu coś, co jak sądzą, wymaga przekazania światu. Przypuszczam, że w przypadku większości artystów ma miejsce kombinacja wszystkich trzech motywów. To nie zarzut potrzebujemy tego, co dla nas robią. Powinniśmy być zadowoleni, że mają jakieś motywy.

Ale Shara należała do tych najmniej licznych. Tańczyła, bo po prostu czuła tego potrzebę. Musiała mówić rzeczy, których nie sposób wyrazić w żaden inny sposób i z mówienia ich musiała czerpać sens życia. Wszystko inne wypaczyłoby i zdeformowało wymowę jej tańca. Wiedziałem to po obejrzeniu jednego jej występu.

Na nabieraniu jedzenia w usta, przeżuwaniu go, przełykaniu i ponownym nabieraniu (umiarkowanych ilości, celem zyskania niewielkiej zwłoki czasowej, jaką przynosi konsumpcja) upłynęło więcej niż pół godziny. Dopiero potem zażądano ode mnie, żebym powiedział coś więcej ponad sporadyczne chrząknięcia w odpowiedzi na obiadową paplaninę pań. Gdy pojawiła się kawa, Shara spojrzała mi prosto w oczy i zapytała:

— Potrafisz mówić, Charlie?

To była cała siostra Norrey.

— Tylko bzdury.

— Nic podobnego.

— Lubi pani tańczyć, panno Drummond?

— Co to znaczy „czy lubię”? — spytała poważnie. — I na miłość boską, niech mi pan wreszcie powie, czemu pan się tak uparł, żeby ze mną nie rozmawiać? Martwię się o pana.

— Sharo! — Norrey sprawiała wrażenie skonsternowanej.

— Cicho. Chce to wiedzieć.

— Sharo — spróbowałem. — Miałem zaszczyt spotkać się z Bertramem Rossa. Byłem kiedyś na jego występie i podziwiałem jego taniec. Znajomy reżyser zabrał mnie za kulisy tak, jak zabiera się dzieciaka, żeby mu pokazać Świętego Mikołaja. Spodziewałem się, że gdy wypoczywa po zejściu ze sceny, wygląda starzej. Wyglądał młodziej. Przemówił do mnie. Po chwili przestałem otwierać usta, bo i tak nie dobywał się z nich żaden dźwięk.

Milczała, spodziewając się dalszego ciągu. Dopiero stopniowo zaczęła pojmować komplement i jego wymiar. Zakładałem, że będzie oczywisty. Większość artystów oczekuje komplementów. Gdy go wreszcie zrozumiała, nie zaczerwieniła się ani nie uśmiechnęła z zażenowaniem. Nie pochyliła głowy i nie powiedziała „Och, przestań”. Nie powiedziała „Pochlebiasz mi”, nie spuściła wzroku.

Pokiwała powoli głową i powiedziała:

— Dziękuje, Charlie. To dużo więcej warte niż pusta gadanina — w jej uśmiechu czaił się cień smutku, jakbyśmy oboje dzielili ze sobą puentę ciętego dowcipu.

— Nie ma za co.

— Na miłość boską, Norrey. Czemu wyglądasz na taką wściekłą?

— Ona jest zła na mnie — wtrąciłem. — Powiedziałem coś niewłaściwego.

— To było coś niewłaściwego?

— Ano było, panno Drummond. Sądzę, że powinna pani zrezygnować z tańca.

— Zwracaj się do mnie po imieniu. Sądzisz, że powinnam… co?

— Charlie… — zaczęła Norrey.

— Miałem ci powiedzieć, że nie wszyscy możemy być zawodowymi tancerzami. Miałem ci, Sharo, powiedzieć, żebyś rzuciła taniec… zanim on rzuci ciebie.

W tym pragnieniu bycia dla niej miłym, byłem chyba jeszcze brutalniejszy niż to konieczne. Miałem się dopiero nauczyć, że szczerość nigdy nie zrażała Shary Drummond. Ona jej wymagała.

— Dlaczego ty? — tylko tyle powiedziała.

— Jedziemy na tym samym wózku, ty i ja. Oboje mamy taki świerzb, którego nasze ciała nie pozwalają nam podrapać.

Jej oczy złagodniały — A jaki jest ten twój świerzb?

— Taki sam jak twój.

— Hmmm?

— Ten człowiek miał przyjść we wtorek i naprawić telefon. Moja współlokatorka Karen i ja mieliśmy próby przez cały dzień. Zostawiliśmy w drzwiach kartkę: „Panie od telefonów, musieliśmy wyjść, a z pewnością nie mogliśmy do pana zadzwonić, che, che. Proszę wziąć sobie klucz od dozorcy i wejść; telefon jest w sypialni”. Człowiek od telefonów wcale się nie pokazał. Oni nigdy nie przychodzą. — Ręce zaczynały mi drżeć. — Weszliśmy do mieszkania kuchennymi schodami od strony alei. Telefon był nadal głuchy, a nie przyszło mi do głowy, żeby zdjąć kartkę z drzwi frontowych. Następnego ranka poczułem się źle. Skurcze. Wymioty. Karen i ja byliśmy tylko przyjaciółmi, ale została w domu, żeby się mną opiekować. Przypuszczam, że w nocy z piątku na sobotę kartka w drzwiach wyglądała na jeszcze bardziej wiarygodną. Odsunął zasuwę kawałkiem plastyku i rozłączał właśnie aparaturę, stereo, gdy Karen wyszła z kuchni. Był tym tak oburzony, że strzelił do niej. Dwa razy. Hałas go spłoszył: zanim tam dotarłem, był już jedną nogą za drzwiami. Miał jeszcze czas, żeby władować mi kule w staw biodrowy i już go nie było. Nigdy go nie złapali. Nigdy też nie przyszli naprawić telefonu. — Panowałem już nad dłońmi. — Karen była cholernie dobrą tancerką, ale ja byłem lepszy. W głowie nadal taki jestem.

Jej oczy okrąglały z wolna.

— Ty chyba nie jesteś Charlie… Charles Armstead?

Skinąłem głową.

— O mój Boże. A więc to tutaj wylądowałeś.

Byłem zaszokowany jej reakcją. Zawróciło mnie to z zimnej i wietrznej granicy litowania się, nad samym sobą. Znowu zrobiło mi się jej trochę żal. Powinienem się domyślić głębi jej empatii. No i w sposób, który naprawdę się liczył byliśmy tak cholernie do siebie podobni — dzieliliśmy ten sam okrutny żart. Zastanawiałem się, dlaczego pragnąłem nią wstrząsnąć.

— Nie potrafili naprawić ci stawu? — spytała cicho.

— Chodzę świetnie, tylko trochę asymetrycznie. Gdy mam wystarczająco silną motywacje, mogę nawet przebiec krótki dystans. Tańczyć nie mogę.

— Zostałeś więc wideooperatorem?

— Trzy lata temu. Ludzi, którzy równie dobrze znają się na tańcu, jak na technice wideo można dzisiaj policzyć na palcach jednej ręki. Zgoda, taniec rejestruje się na taśmie już od lat siedemdziesiątych — zwykle z wyobraźnią kamerzysty dziennika telewizyjnego. Jeżeli filmuje się sztukę sceniczną dwiema kamerami z kanału dla orkiestry, to czy jest to kino?

— Starasz się uczynić dla tańca to, co kamera filmowa zrobiła dla dramatu?

— Dość zgrabna analogia. Tylko załamuje się na tym, że taniec ma więcej wspólnego z muzyką niż z dramatem. Nie można go tak po prostu przerwać w dowolnym momencie, a potem kontynuować dalej od miejsca, w którym się go przerwało, ani też wracać i powtórnie kręcić scenę, która nie wyszła od razu tak jak trzeba, czy też odwracać chronologii, żeby zachować ciągłość harmonogramu zdjęć. Następują zdarzenia i rejestruje się je. Moja praca jest opłacana przez przemysł nagraniowy najwyższymi stawkami, na które zasługuje człowiek z wystarczającą ilością oleju w głowie, żeby wiedzieć, jakie ujęcie wykonać w danej chwili i robić to bez pudła. Jest jeszcze paru takich jak ja. Ja jestem ten najlepszy.

Przyjęła to tak, jak wcześniej komplement pod swym adresem — wzięła za dobrą monetę. Zwykle, gdy mówię takie rzeczy, nie daje złamanego szeląga za reakcje, jaką wywołam. Lub jestem akurat dowcipny i pragnę kogoś oburzyć. Ale pochlebił mi sposób, w jaki odebrała moje słowa, pochlebił wystarczająco, żeby mnie wprawić w lekkie zakłopotanie. To z kolei popchnęło mnie znowu do brutalności, chociaż wiedziałem z góry, że nie wywoła ona pożądanego skutku.

— A zmierzam do tego, że Norrey ma nadzieje, iż zasugeruje ci jakąś zbliżoną formę sublimacji, bo mam już w tym doświadczenie.

— Nie ma mowy, Charlie — upierała się. — Wiem, o czym mówisz, nie jestem taka głupia, ale wydaje mi się, że jakoś sobie poradzę.

— O, na pewno. Jesteś za duża, moja panno. Masz cycki jak dwie połówki melona, nagrodzonego na wystawie rolniczej i dupę, za którą każda aktorka z Hollywood sprzedałaby własnych rodziców, ale to dyskwalifikuje cię jako tancerkę nowej fali. Nie masz żadnych szans. I co, dasz sobie z tym radę? Najpierw puknij się w czoło. Jak mi idzie, Norrey?

— Na miłość boską, Charlie!

Zmiękłem, Nie mogę doprowadzić Norrey do rozpaczy — za bardzo ją lubię. Kiedyś przez to niemal zaczęliśmy razem mieszkać.

— Przepraszam, skarbie. To wszystko przez te nogę — doprowadza mnie do szału. Powinno się jej udać — ale się nie uda. Jest twoją siostrą i dlatego to cię smuci. No cóż, ja jestem obcy i mnie trafia szlag.

— A jak według ciebie, wpływa to na moje samopoczucie — wybuchnęła Shara, zaskakując nas oboje. Nie wiedziałem, że ma taki silny głos. — Żądasz ode mnie, żebym zwinęła żagle, a ty pożyczasz mi kamerę, co Charlie? A może mam handlować pod studio jabłkami? — Po jej szczęce przebiegał leciutki skurcz. — Dowiedz się, że niech mnie przeklną wszyscy bogowie południowej Kalifornii, jeśli zrezygnuje. Bóg obdarzył mnie obfitymi kształtami, ale nie ma w nich ani jednego zbędnego funta, pasują na mnie jak ulał, potrafię, wprawić je w taniec i zrobię to. Może masz rację. — może najpierw powinnam puknąć się w czoło, ale dopnę, swego. — Zaczerpnęła tchu. — Dziękuje ci teraz za dobre chęci, Char… panie Armst…, a mam to gdzieś! — Z jej oczu trysnęły łzy. Zerwała się z miejsca, wylewając na kolana Norrey ćwierć filiżanki zimnej kawy i wybiegła z restauracji.

— Charlie — wycedziła przez zaciśnięte zęby Norrey — za co ja cię tak lubię?

— Tancerze są tępi — podałem jej swą chusteczkę,

— Aha — klepała się przez chwile po kolanie — a jak to się dzieje, że ty mnie lubisz?

— Wideooperatorzy są inteligentni.

— Aha.


* * *

Popołudnie spędziłem w swoim mieszkaniu, przeglądając metry nakręconej dzisiejszego dnia taśmy i im dłużej patrzyłem, tym większa ogarniała mnie wściekłość.

Taniec wymaga silnej motywacji od nadzwyczaj wczesnego wieku — ślepego poświecenia, zawierzenia niewykształconym jeszcze potencjałom dziedziczności i odpowiedniego odżywiania się. W przypadku baletu, zwykle ryzyko było większe, ale pod koniec lat osiemdziesiątych tak samo ryzykowny stał się taniec nowoczesny. Naukę w szkole baletu klasycznego można zacząć, dajmy na to, w wieku sześciu lat…a kończąc lat czternaście stwierdzić, iż ma się za szerokie ramiona i straciło się bezpowrotnie lata wielkiego wysiłku. Shara pasjonowała się tańcem nowoczesnym od wczesnego dzieciństwa i za późno stwierdziła, że Bóg obdarzył ją ciałem kobiety.

Nie była potężna — widzieliście ją przecież. Była wysoka, o grubych kościach i na tym szkielecie było zbudowane bogate ciało dojrzałej kobiety. Gdy wciąż od nowa przeglądałem taśmę „Narodzin”, narastał we mnie ból i w końcu zapomniałem nawet o nieustępującym rwaniu w nodze. Przypominało to świetnie zapowiadającego się koszykarza, który mierzy zaledwie cztery stopy.

Dzisiaj podstawowym warunkiem uprawiania tańca nowoczesnego jest dostanie się do dużego zespołu. Nie można być zauważonym, o ile nie jest się widocznym, subsydia rządowe zaś udzielane są na zasadzie Duże Jest Lepsze — zespoły mniejsze i amatorskie muszą wciąż walczyć ze sobą na noże o każdego pensa, z tym, że od początku lat osiemdziesiątych nie zobaczyli nawet jednego.

”Jej taniec widział Merce Cunningham, Charlie. Tuż przed śmiercią jej taniec widziała Martha Graham. Oboje nie skąpili pochwał zarówno choreografii, jak i wykonaniu. Żadne nie wyszło z jakąkolwiek propozycją. Nie wiem nawet, czy mieć o to do nich żal — trochę ich, u diabła, rozumiem”.

Tak, Norrey potrafiła to zrozumieć. To była jej własna wada, spotęgowana i ustokrotniona: indywidualizm. Członek zespołu musi być zdolny do świetnej pracy solowej — ale musi też posiąść umiejętność wtopienia się w wysiłek grupy, umiejętność pracy zespołowej. Już sama indywidualność Shary czyniła ją praktycznie nieprzydatną dla zespołu. Ściągała na siebie całą uwagę widza i nic na to nie mogła poradzić.

Oko mężczyzny, raz przyciągnięte, już się nie odwróci. Tancerki nowoczesne muszą czasami występować nago i dlatego zdarza się, że mają ciała czternastoletnich chłopców. Aktorka, pianistka, śpiewaczka czy malarka mogą się szczycić bujnymi, zachwycająco zaokrąglonymi kształtami — ale tancerka musi być niemal taić bezpłciowa, jak modelka. Bóg jeden wie dlaczego. Shara nie była stanie oczyścić swego tańca z seksu, nawet gdyby była tym zainteresowana, a oglądając jej taniec na monitorze i wcześniej, w studio, dochodziłem do przekonania, że nie jest.

Że też jej geniusz musiał się objawić w tym jedynym, poza modelką i zakonnicą, zawodzie, w którym seks jest niepożądanym brzemieniem! To łamało mi serce.

— Do niczego, prawda?

— Jasna cholera — warknąłem odwracając się gwałtownie. — Przez ciebie o mało nie ugryzłem się w jeżyk.

— Przepraszam. — Weszła z korytarza do pokoju. — Norrey powiedziała mi, gdzie mieszkasz. Drzwi były Uchylone.

— Zapomniałem je zamknąć.

— Zostawiłeś otwarte?

— Uczę się na błędach. Żaden włamywacz, żeby nie wiem jak napalony, nie wejdzie do mieszkania, w którym drzwi są uchylone i gra radio. Wtedy na pewno ktoś jest w domu. Masz rację, to jest do niczego. Siadaj.

Usiadła na kozetce. Włosy miała teraz rozpuszczone i to podobało mi się dużo bardziej. Wyłączyłem monitor, zwinąłem taśmę, i odłożyłem ją na półkę.

— Przyszłam cię przeprosić. Nie powinnam tak wsiadać na ciebie przy obiedzie. Starałeś się mi pomóc.

— Musiałaś się w końcu rozładować. Przypuszczam, że wzbierało to w tobie od dłuższego czasu.

— Od pięciu lat. Doszłam do wniosku, że lepiej zacząć w Stanach niż w Kanadzie, że tam szybciej się wybije. Teraz jestem z powrotem w Toronto i nie wydaje mi się, by udało mi się to tutaj. Ma pan rację, panie Armstead — jestem za duża. Amazonki nie tańczą.

— Mów mi dalej Charlie. Słuchaj, chce cię o coś zapytać, o ten ostatni gest na końcu „Narodzin”. Co on miał oznaczać? Odebrałem go jako przywołanie, Norrey mówi, że to było pożegnanie, a teraz, kiedy obejrzałem taśmę, wydaje mi się, że wyraża tęsknotę, że jest sięganiem po coś.

— A więc wyszło.

— Pardon?

— W moim odczuciu narodziny galaktyki łączą w sobie wszystkie te trzy aspekty. Są one tak do siebie zbliżone duchem, że według mnie niezręcznością byłoby wyrażenie każdego osobnym gestem.

— Mmmm. — Coraz gorzej. Przypuśćmy, że Einstein miałby afazje? — Dlaczego nie zostałaś lichą tancerką? To by była tylko ironia losu. To — wskazałem na taśmę — jest wielką tragedią.

— Czy nie zamierzasz mi czasem poradzić, żebym tańczyła dalej dla siebie?

— Nie. Dla ciebie byłoby to gorsze, niż w ogóle nie tańczyć.

— Mój Boże, jesteś spostrzegawczy. A może tak łatwo mnie rozgryźć?

Wzruszyłem ramionami.

— Och, Charlie — wybuchnęła — co ja mam robić?

— Lepiej mnie o to nie pytaj — mój głos brzmiał zabawnie.

— Dlaczego?

— Bo już w dwóch trzecich jestem w tobie zakochany. I dlatego, że ty mnie nie kochasz i nigdy nie pokochasz. A więc jest to ten rodzaj pytania, którego nie powinnaś mi zadawać.

Trochę ją to zaskoczyło, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą. Jej spojrzenie złagodniało i powoli potrząsnęła głową.

— Ty nawet wiesz, dlaczego cię nie kocham, prawda?

— I dlaczego mnie nie pokochasz.

Bałem się okropnie, że zaraz powie „Przepraszam, Charlie”, ale znowu mnie zadziwiła. Powiedziała:

— Na palcach jednej ręki mogę policzyć dojrzałych mężczyzn, których spotkałam. Jestem ci wdzięczna. Ironiczne tragedie chodzą chyba parami.

— Czasami.

— No cóż, teraz pozostaje mi tylko zastanowić się, co począć ze swym życiem. To mi zepsuje cały weekend.

— Będziesz kontynuowała nauką w szkole?

— Chyba tak. Nauka nigdy nie jest stratą czasu. Norrey uczy mnie wielu rzeczy.

Nagle mój umysł zaczął pracować na zwiększonych obrotach. Człowiek jest zwierzęciem rozumnym, no nie? No tak!

— A co byś powiedziała, gdybym przedstawił ci lepszy pomysł?

— Jeśli masz jakiś inny pomysł, to na pewno będzie on lepszy. Mów.

— Czy musisz mieć widownie? To znaczy, czy musi być ona żywa?

— Wyrażaj się jaśniej.

— Może istnieje droga od kuchni. Słuchaj, we wszystkich telewizjach instalują teraz urządzenia do rejestracji na taśmach, prawda? I do tej pory każdy nagrał już sobie wszystkie stare filmy i programy Ernie’ego Kovacsa i to, co zawsze chciał mieć na własność, a teraz wszyscy szukają nowego materiału. Materiału egzotycznego, zbyt egzotycznego dla sieci telewizyjnej czy telewizji przewodowej, materiału, który…

— Mówisz o niezależnych towarzystwach wideo?

— Właśnie. TDT nosi się z zamiarem wejścia na rynek, a towarzystwo Grahama już to zrobiło.

— No wiec?

— No więc przypuśćmy, że otwieramy własny interes. Ty i ja. Ty tańczysz, ja to rejestruje: prosta sprawa. Mam trochę, znajomości, mogę ich nawiązać więcej. W tej chwili potrafię ci wymienić dziesięć widowisk w przemyśle muzycznym, które nigdy nie wyruszą na tournee — tylko nagrania i jeszcze raz nagrania. Dlaczego nie miałabyś ominąć struktury zespołów tanecznych i zaryzykować pośredniego pokazania się publiczności? Może w ten sposób…

Jej twarz zaczęła się rozjaśniać jak błędny ognik.

— Sądzisz, Charlie, że to mogłoby się udać? Naprawdę tak myślisz?

— Nie wydaje mi się, by szansa była większa niż ta, którą ma śnieżna piguła w lecie. — Wstałem, przeszedłem przez pokój, otworzyłem chłodziarkę do piwa i wyjąłem z niej śnieżną kule, którą zawsze trzymałem tam latem. Cisnąłem nią w Sharę. Złapała ją z trudnością, a kiedy zorientowała się, co to jest, wybuchnęła śmiechem. — Jestem wystarczająco przekonany do tego pomysłu, żeby porzucić prace w TDT i poświecić mu swój czas. Ja inwestuje swój czas, swoją taśmę, swój sprzęt i swoje oszczędności. Wnoś swój udział.

Starała się opanować; ale śnieżna kula ziębiła jej palce, więc znowu się rozkleiła.

— Śnieżna piguła w lipcu. Ty wariacie. Licz na mnie. Mam trochę zaoszczędzonych pieniędzy. I… i nie mam chyba wielkiego wyboru, prawda?

— Mnie się też tak wydaje.

Rozdział 2

Następne trzy lata były jednym z najbardziej ekscytujących okresów mojego życia, życia nas dwojga. Gdy ją obserwowałem i nagrywałem, Shara przekształcała się z potencjalnie wielkiej tancerki w kogoś naprawdę godnego uwielbienia. Robiła coś, czego chyba nie potrafię wyjaśnić.

Stała się tanecznym odpowiednikiem jazzmana.

Taniec był dla Shary samookreśleniem — czystym i prostym, pierwszym i ostatnim, na zawsze. Gdy już raz uwolniła się od pragnienia dopasowania się do świata tańca zespołowego, zaczęła uważać choreografię za przeszkodę w dążeniu do tego samookreślenia — za z góry zaprogramowaną koleinę, nieubłaganą jak scenariusz, za ograniczenie swobody. A więc przekreśliła ją.

Jazzman może grać na trąbce „Noc w Tunisie” przez dwanaście kolejnych wieczorów i za każdym razem będzie to inne doświadczenie, ponieważ interpretuje on i przeinterpretowuje melodie zależnie od nastroju, jaki ma w danym momencie. Całkowita jedność artysty i jego sztuki — spontaniczne tworzenie. Melodyczny punkt wyjściowy odróżnia rezultat od zwykłej anarchii.

W ten właśnie sposób Shara sprowadzała przygotowywaną przed występem choreografię do szkieletu, na którym można było budować to, czego wymagała dana chwila, a potem snuła na nim swoją improwizacje. Przez te trzy pełne pracy lata nauczyła się burzyć barierę, stojącą miedzy nią a jej tańcem. Tancerze zawsze mieli skłonność do wyszydzania tańca improwizowanego, nawet gdy uprawiali go w studio. Powodem tego była swoboda, jaką dawał taki taniec. Nie zdawali sobie sprawy, iż improwizacja planowana, improwizacja na z góry zadany, przemyślany wcześniej temat jest w tańcu naturalnym krokiem naprzód. Shara zrobiła ten krok. Trzeba być bardzo, ale to bardzo dobrym, żeby zerwać z klasyczną choreografią. Ona była wystarczająco dobra.

Nie ma teraz sensu wyliczanie sukcesów, jakie przez te trzy lata odnosiło przedsiębiorstwo Drumstead. Pracowaliśmy w pocie czoła, nagraliśmy kilka świetnych taśm, ale nie mogliśmy ich przecież sprzedawać po cenie papieru. Rozwijał się za to przemysł wideokaset domowego użytku — a oni tyle wiedzieli o tańcu nowoczesnym, ile dawny przemysł fonograficzny, stawiając swoje pierwsze kroki, wiedział o bluesie. Duże towarzystwa nagraniowe wymagały rekomendacji, a mniejsze — taniego talentu. W końcu, doprowadzeni do rozpaczy, spróbowaliśmy z wytwórniami niezależnymi — i dowiedzieliśmy się tego, o czym już wiedzieliśmy. Nie prowadzili dystrybucji, nie mieli takiego prestiżu ani nie dysponowali takim zapleczem technicznym, by zwrócić na siebie uwagę krytyków. „Spider” John Koerner jest nadzwyczaj utalentowanym muzykiem i kompozytorem, który od 1972 roku sam produkuje i sprzedaje własne nagrania. Ilu z was kiedykolwiek o nim słyszało?

W maju 1992 roku otworzyłem swoją skrytkę pocztową i znalazłem w niej pismo z VisuEnt, Inc., które informowało, że z najgłębszym żalem i bez ekwiwalentu w gotówce kładzie kres naszej opcji. Poszedłem prosto do apartamentu Shary. To była bardzo długa droga.

Gdy tam wszedłem, pracowała nad utworem „Ciężar to tylko słowo”. Przekształcenie jej wielkiego living roomu w studio kosztowało nas wiele czasu, energii, kręcenia głową oraz sutą łapówkę wręczoną właścicielowi domu, ale i tak, zważywszy dekoracje jakich potrzebowaliśmy, wyniosło to mniej, niż wynajmowanie studia na godziny. Tego dnia pokój wyglądał jak wysokogórska kraina i wchodząc, powiesiłem kapelusz na gałęzi sztucznej olchy.

Posłała mi uśmiech i tańczyła dalej, coraz bardziej wydłużając skoki. Wyglądała jak najpiękniejsza górska kozica. Byłem w podłym nastroju i miałem chęć wyłączyć muzykę (McLeughlin i Miles Davis grający w duecie i trochę się wzajemnie zagłuszający), ale nigdy nie potrafiłbym przerwać Sharze, gdy tańczyła. Rozbudowywała taniec stopniowo, z wyraźnie określonym kontrapunktem, aż w końcu zdawała się podrywać w powietrze i zawisać tam na zaskakująco długą chwilę, by potem rzucać się znowu w dół. Czasami, uderzywszy o podłogę, toczyła się po niej, a czasami lądowała na rękach i energia upadku, zamiast zostać zaabsorbowana, zawsze była przetwarzana w jakiś nowy ruch. Wkładała w ten taniec całą swoją energie i zanim skończyła, ochłonąłem na tyle, aby niemal filozoficznie podejść do naszej ruiny zawodowej.

Kończyła, zapadając się w siebie, z pochyloną głową, znakomicie przekonywająca w swym dążeniu do przeciwstawienia się grawitacji. Nie mogłem się powstrzymać od nagrodzenia jej oklaskami. Czułem się staroświecko, ale nie potrafiłem się opanować.

— Dziękuje, Charlie.

— Niech mnie diabli, ciężar, to faktycznie tylko słowo. Myślałem, że zwariowałaś, gdy usłyszałem od ciebie ten tytuł.

— To jedno z najbardziej znaczących słów w tańcu — chyba najbardziej znaczące — i można je zmusić do wszystkiego.

— Prawie wszystkiego.

— Co?

— VisuEnt zwrócił nam nasz kontrakt.

— Och! — Nic nie pojawiło się w jej oczach, ale wiedziałem, co się kryje za nimi. — No trudno, kto jest następny na liście?

— To już koniec listy.

— Och. — Tym razem się pojawiło. — Och.

— Powinniśmy o tym pamiętać. Wielcy artyści nigdy nie stają się sławni za życia. Powinniśmy uderzyć w kalendarz; wtedy by nas zauważono.

Tak jak umiałem, starałem się grać przed nią silnego człowieka. Dostrzegała to i również starała się zagrać te role — wobec mnie.

— Może powinniśmy zająć się ubezpieczeniami artystów na okoliczność śmierci — powiedziała. — Wypłacamy klientowi premie za prawo dysponowania jego majątkiem po śmierci i gwarantujemy mu, że umrze.

— Możemy stracić, bo jeżeli stanie się sławny za życia, będzie mógł się wykupić.

— Straszne. Przestańmy, zanim zaśmieje się na śmierć.

— Tak.

Milczała przez dłuższy czas. Mój mózg pracował wydajnie, ale chyba nawalił w nim sprzęg informacyjny, bo z jego wysiłku nic nie wynikało. W końcu wstała i wyłączyła magnetofon, który od momentu kiedy skończyła się taśma pojękiwał cichutko. Trzasnął głośno.

— Norrey ma jakąś ziemie na Wyspie Księcia Edwarda — powiedziała nie patrząc mi w oczy. — Jest tam i dom.

Starałem się odwieść ją od tego pomysłu puentą starego dowcipu o dziecku, który w cyrku podkopywało klatkę słonia. Ojciec, widząc to, zaproponował szczeniakowi, że zabierze go z powrotem do domu i wymyśli mu jakieś sensowne zajęcie. — A dzieciak: „Co? I zostawić taki interes?”

— Chromole show business — powiedziała cicho. — Jeśli wyjadę teraz na Wyspę Księcia Edwarda, może zdążę, jeszcze przygotować i obsiać ziemie pod ogród. — Wyraz jej twarzy zmienił się. — A co z tobą?

— Ze mną? O mnie się nie martw. TDT prosiło mnie, żebym wrócił.

— To było sześć miesięcy temu.

— Znowu się do mnie zwrócili. W zeszłym tygodniu.

— A ty powiedziałeś „nie” Moronowi.

— Być może, być może.

— To wszystko było tylko stratą czasu. Tyle czasu. Tyle energii. Tyle pracy. Równie dobrze mogłabym uprawiać ziemie na wyspie — teraz zbierałabym już obfite plony. Co za strata, Charlie, co za idiotyczna strata.

— A ja tak nie myślę, Sharo. Łatwo powiedzieć „nic nie jest stracone”, ale… no cóż, to jest jak z tym tańcem, który przed chwilą wykonywałaś. Może nie da się pokonać grawitacji — ale na pewno piękną rzeczą jest próbować.

— Tak, wiem. Przypomnij sobie szarże Lekkiej Brygady. Przypomnij sobie Alamo. Oni też próbowali roześmiała się gorzko.

— Właśnie. Próbował również Jezus z Nazaretu. Czy robiłaś to dla korzyści materialnych, czy dlatego, że czułaś taką potrzebę? Mamy co najmniej kilka tysięcy metrów taśmy z zarejestrowanym świetnym tańcem. Wartość komercjalna — zero, wartość realna — niewymierna i według mnie to nie jest strata. Teraz już z tym koniec i oboje pójdziemy własnymi drogami, ale to nie była strata — uświadomiłem sobie, że krzyczę i urwałem.

Zamknęła usta. Po chwili spróbowała się uśmiechnąć.

— Masz rację, Charlie. To nie była strata. Jestem teraz lepszą tancerką niż kiedykolwiek.

— O, właśnie. Uwolniłaś się od choreografii.

Uśmiechnęła się ze smutkiem.

— Tak. Nawet Norrey uważa, że to ślepa uliczka.

— To nie jest ślepa uliczka. To jest bardziej zbliżone do poezji niż haiku i sonety. Tancerze nie muszą być robotami, które poruszają się po z góry zaprogramowanych i zapamiętanych liniach i wykonują zaprogramowane i zapamiętane ruchy.

— Muszą, jeżeli chcą zarobić na życie.

— Za kilka lat spróbujemy znowu. Może wtedy będą już gotowi.

— Na pewno. Pozwól, że przygotuje drinki.

Tej nocy spałem z nią po raz pierwszy i ostami. Rano, gdy się pakowała, rozebrałem dekoracje w living roomie. Obiecałem napisać. Obiecałem, że kiedy tylko będę mógł, odwiedzę ją. Zniosłem jej walizki na dół i upchałem je w bagażniku samochodu. Pocałowałem ją i pomachałem na do widzenia. Poszedłem na drinka i o czwartej rano następnego dnia jakiś bandzior ocenił, że wyglądam na dostatecznie zalanego, więc złamałem mu szczękę, nos i dwa żebra, a potem usiadłem nad nim i płakałem. W poniedziałek rano pojawiłem się w studiu z kapeluszem w ręku, bagnem w gębie i powoli wciągnąłem się w moje dawne obowiązki. Norrey o nic mnie nie pytała, Z uwagi na podwyżkę cen żywności zrezygnowałem z przyjmowania wszelkich pokarmów prócz whisky i po sześciu miesiącach znalazłem się na bruku. Taki tryb życia prowadziłem przez dłuższy czas.

Nigdy do niej nie napisałem. Grzęzłem zawsze po napisaniu słów „Droga Sharo…”.

Gdy doszedłem do takiego stanu, że zacząłem się poważnie zastanawiać nad wymianą mego sprzętu wideo na alkohol, gdzieś w głowie przeskoczył mi jakiś przekaźnik. Zrobiłem rachunek sumienia. Te graty były całym moim życiem, które porzuciłem. Zamiast do lombardu udałem się do najbliższej poradni przeciwalkoholowej i po raz pierwszy od wielu miesięcy wytrzeźwiałem. Po jakimś czasie moja skołatana dusza przestała protestować i po przebudzeniu nie dygotałem już na całym ciele. Sto razy zaczynałem wycierać z kurzu taśmy Shary, które wciąż miałem — ona zatrzymała sobie kopie — ale coś się we mnie buntowało i nigdy nie doprowadziłem tej pracy do końca. Czasami zastanawiałem się, jak jej się wiedzie i nie mogłem pogodzić się z myślą, że nic o niej nie wiem. Norrey, gdyby nawet coś wiedziała, nie powiedziałaby mi ani słowa. Próbowała nawet po raz trzeci załatwić mi prace, którą straciłem, ale to było beznadziejne. Reputacja może być straszną rzeczą, gdy już raz się ją sobie schrzani. I tak miałem szczęście, że wylądowałem w końcu w edukacyjnej stacji telewizyjnej w New Brunswick. To były długie dwa lata.


* * *

W1995 roku założono mi wideofon, a ja z miejsca przerobiłem go po swojemu bez wiedzy i bez zgody towarzystwa telefonicznego, które w dalszym ciągu nienawidziłem ponad wszystko. Gdy pewnego czerwcowego wieczora orzechowa lampka, którą zastąpiłem ten przeklęty dzwonek, zaczęła rozświetlać się łagodnym blaskiem i gasnąć, położyłem słuchawkę na przystawce głośnomówiącej i włączyłem lampę obrazową na wypadek, gdyby dzwoniący też był w nią wyposażony.

— Halo?

Miała wideofon. Gdy na ekranie pojawiła się twarz Shary, poczułem w żołądku zimny skurcz przerażenia, bo już nie widziałem wszędzie jej twarzy od chwili gdy przestałem pić, a przed chwilą pomyślałem właśnie, żeby strzelić sobie jednego. Kiedy przetarłem oczy, nadal tam była. Poczułem się trochę lepiej i uczyniłem wysiłek, żeby się odezwać. Nie wyszło.

— Cześć, Charlie. Dawno się nie widzieliśmy.

Za drugim razem wyszło.

— Wydaje się, jakby to było wczoraj. Wczoraj jakiegoś innego człowieka.

— Tak, masz rację. Szukałam cię ładnych parę dni. Norrey jest w Paryżu, a nikt inny nie wie, co się z tobą dzieje.

— Tak. Jak ci leci uprawa ziemi?

— Ja… dałam temu spokój, Charlie. To może nawet bardziej twórcze niż taniec, ale jednak nie to samo.

— Co zatem porabiasz?

— Pracuję.

— Tańczysz?

— Tak, Charlie i potrzebuje ciebie. To znaczy, mam dla ciebie pracę. Potrzebne mi twoje kamery i twoje oko.

— O kwalifikacje się nie martw. Poradzę sobie ze wszystkim. Gdzie jesteś? Kiedy odlatuje tam najbliższy samolot? Które kamery zapakować?

— W Nowym Jorku, za godzinę, nie bierz żadnej. Nie to miałam na myśli mówiąc o „twoich kamerach” — chyba że ostatnio używasz GLX — 5000 S albo Hamilton Board.

Gwizdnąłem. Zabolały mnie usta.

— Nie na moją kieszeń. Poza tym, jestem konserwatystą — lubię je trzymać w rękach.

— Przy tej pracy będziesz używał Hamiltona i będzie to dwudziestowejściowy Masterchrome prosto z fabryki.

— Hodowałaś na tej farmie makówki? A może wyorałaś glebogryzarką diamenty?

— Będziesz opłacany przez Bryce Carringtona.

Zamrugałem powiekami.

— No więc jak? Złapiesz ten samolot, żebym mogła ci o wszystkim opowiedzieć? Hotel „New Agę”. Pytaj o Apartament Prezydencki.

— Do diabła z samolotem, pójdę pieszo. Będzie szybciej. — Odwiesiłem słuchawkę.

Jeżeli wierzyć informacjom z magazynu „Time” leżącego w poczekalni mojego dentysty Bryce Carrington był geniuszem, który został multimiliarderem dzięki temu, że przekonał licznych gigantów przemysłu do sfinansowania wielkiego kompleksu orbitalnego „Skyfac”. Rozłożył nim na łopatki rynek kryształów przemysłowych, a przy okazji jeszcze od groma innych rynków. Jak sobie teraz przypominałem, jakaś poliopodobna choroba odjęła mu władze w nogach i przykuła do fotela na kółkach. Ale nogi utraciły tylko swoją siłę, nie zaś możność funkcjonowania — w zmniejszonym ciążeniu sprawowały się dość dobrze. Stworzył więc „Skyfac”, założył kopalnie na Księżycu, by zaopatrywały te orbitalną fabrykę w tanie surowce i większość czasu spędzał na orbicie w zmniejszonym ciążeniu. Na zdjęciu prezentował się jak w miarę poczytny autor (jako przeciwieństwo pisarza). Nic ponadto o nim nie wiedziałem. Niewiele uwagi zwracałem na wszelkiego rodzaju plotki, a już wcale na plotki kosmiczne.

Nowojorski „New Agę” był najbardziej szykownym hotelem, wzniesionym na ruinach „Sheratona”. Ultrasprawna ochrona, kuloodporne szyby w oknach, chyba półmetrowej grubości dywany oraz hol w stylu architektonicznym, który John D. MacDonald nazwał kiedyś „Wczesną sztuczną szczęką”. Cuchnął forsą na kilometr. Cieszyłem się, że zadałem sobie trud włożenia krawata i żałowałem, że nie wyglansowałem butów. Gdy wchodziłem frontowymi drzwiami, zagrodził mi drogę nieprawdopodobny facet. Poruszał się i był zbudowany jak najtwardszy, najszybszy wykidajło, jakiego w życiu widziałem, a przy tym był ubrany i zachowywał się jak lokaj Pana Boga. Przedstawił mi się jako Perry i spytał, czy może mi w czymś pomóc takim tonem, jak gdyby wcale nie miał zamiaru tego robić.

— Tak, Perry. Czy nie mógłbyś unieść jednej nogi?

— Po co?

— Założę się o dwadzieścia dolarów, że masz wypucowane podeszwy. Uśmiechnął się półgębkiem i nie usunął z drogi na cal.

— Pan do kogo?

— Do Shary Drummond.

— Taka osoba nie figuruje w rejestrze gości.

— Apartament Prezydencki.

— Ach — zaświtało mu. — Pani Pana Carringtona. Trzeba było od razu tak mówić. Proszę tu poczekać. — Podczas gdy zezując na mnie jednym okiem i trzymając rękę w pobliżu kieszeni telefonował na górę, żeby się upewnić czy jestem oczekiwany, zdołałem przełknąć z powrotem serce, które przed chwilą podeszło mi do gardła i przefasonować nieco zaskoczoną twarz. A więc tak się sprawy mają. No i co z tego. Jest jak jest.

Perry wrócił i dał mi mały nadajniczek z przyciskiem, który miał mi umożliwić podróż korytarzami „New Agę” bez narażenia się na przecięcie promieniem automatycznego lasera i wyjaśnił mi troskliwie, że ten przyrządzik wypali we mnie niemałą dziurę, gdybym próbował opuścić budynek nie zwróciwszy go uprzednio. Z jego manier zorientowałem się, że właśnie przeskoczyłem cztery szczeble drabiny społecznej. Podziękowałem mu, chociaż niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem za co!

Szedłem, prowadzony przez zielone, fluoryzujące strzałki, które pojawiały się na pozbawionym lamp suficie i po długim, wywierającym wrażenie spacerze dotarłem do Apartamentu Prezydenckiego. Shara oczekiwała mnie w drzwiach w czymś podobnym do angielskiej piżamy. W tym stroju jej duże ciało wyglądało na filigranowe.

— Cześć, Charlie.

Byłem jowialny i serdeczny.

— Cześć, mała. Ale chata. Ile za nią bulisz?

— Nie płace za nią.

— No to ile Carrington płaci tobie? — (Spokojnie chłopie).

— Wejdź, Charlie.

Wszedłem. To wyglądało jak miejsce, w którym zatrzymywała się królowa, bawiąc w mieście i jestem przekonany, że się jej podobało. W salonie można było wylądować samolotem, nie budząc nikogo w sypialni. Stały tam dwa pianina i tylko jeden kominek, ale za to takiej wielkości, że swobodnie można było w nim piec bawołu na rożnie. Z aparatury kwadrofonicznej dochodziły dźwięki muzyki Rogera Kellewaya i przez chwile myślałem, że on naprawdę znajduje się w pokoju i gra na jakimś trzecim, niewidocznym pianinie. A więc tak się sprawy mają.

— Podać ci coś, Charlie?

— No jasne. Hash Oil, Citrolli Supreme, a do fajki Dom Perignon.

Bez cienia uśmiechu podeszła do szafki, przypominającej mikroskopijną katedrę i wyjęła z niej dokładnie to, co zamówiłem. Dalej grałem role zachwyconego i rozpromienionego. Łaskotało mnie w gardle, a rumieniec był wprost znakomity. Czułem, że się odprężam i kiedy podaliśmy sobie kilka razy nargile, wyczułem, że ona również się odpręża. Potem patrzyliśmy na siebie — naprawdę patrzyliśmy na siebie — potem rozglądaliśmy się po otaczającym nas pokoju, a potem znowu patrzyliśmy na siebie. Jednocześnie ryknęliśmy śmiechem, śmiechem, który wydmuchnął z salonu cały przepych i wpuścił do niego bogactwo. Jej śmiech był tym samym urywanym, dźwięcznym, rezonującym śmiechem, który tak dobrze pamiętałem, śmiechem silnym, nieskrępowanym i bardzo mnie uspokoił. Byłem tak rozluźniony, że nie mogłem przestać się śmiać, a to z kolei rozśmieszało ją i w chwili, gdy właśnie mogliśmy przestać, zaciskała usta i parskała znowu. Jest taka płyta zatytułowana „Rozśmieszające nagranie Spike’a Jonesa”, na której facet usiłuje grać na tubie „Lot trzmiela”, przerywa ze śmiechem, za nim idzie w rozsypkę cała orkiestra i przez pełne dwie minuty wszyscy rżą jak konie, a za każdym razem, kiedy brak im już tchu, ten z tubą podchodzi do następnego pasażu i znowu zanosi się śmiechem, za nim ryczy ze śmiechu cała orkiestra. Kiedyś, gdy Shara była smutna, założyłem się z nią o dziesięć dolarów, że nie zdoła wysłuchać tego nagrania przynajmniej nie zachichotawszy i wygrałem. Teraz kiedy zrozumiałem, że ona to naśladuje, zaniosłem się nowym śmiechem, a minutę później osiągnęliśmy takie stadium, że dosłownie spadliśmy ze śmiechu z krzeseł i wiliśmy się po dywanie w agonii wesołości, bębniąc słabo pięściami o podłogę i wyjąc. Przywołuje czasami ten śmiech w pamięci i przeżywam go na nowo — ale nie robię tego zbyt często, ponieważ takie momenty tracą drastycznie na wartości przy częstym ich odtwarzaniu.

W końcu udało nam się powrócić do zdyszanych uśmiechów i pomogłem jej wstać.

— Co za idealnie koszmarne miejsce — powiedziałem wciąż chichocząc.

Rozejrzała się wokół i wzruszyła ramionami.

— O Boże, masz rację, Charlie. To musi być okropne, gdy potrzebuje się takiej fasady.

— Wyobraź więc sobie co czułem, gdy pomyślałem, że to ty jej potrzebujesz.

Spoważniała i spojrzała mi w oczy.

— Charlie, chciałabym móc wypiąć się na to. Jednak jest mi to potrzebne.

Przymrużyłem oczy.

— O czym mówisz?

— Potrzebuję Bryce’a Carringtona.

— Tym razem możesz targować się o warunki. Do czego jest ci potrzebny?

— Potrzebuje jego pieniędzy.

Czy można się jednocześnie odprężyć i napiąć?

— Sharo, do cholery! To w ten sposób zamierzasz utorować sobie drogę do tańca? Chcesz kupić sobie wejściówkę? Na co zeszła dzisiejsza krytyka!

— Charlie, przestań. Potrzebuje Carringtona, po to, żeby mnie zauważono. Zamierza wynająć mi sale, to wszystko.

— Jeśli to wszystko, to wyrywajmy natychmiast z tego bagna. Mogę pozy…. zorganizować sumę, która wystarczy na wynajęcie dowolnej sali na świecie i zgadzam się ryzykować własne pieniądze.

— Czy możesz załatwić mi „Skyfac”?

— Hę?

Za nic nie potrafiłem sobie wyobrazić, dlaczego chciała tam tańczyć. Czemu nie na Antarktydzie?

— Sharo, wiesz o kosmosie jeszcze mniej ode mnie, ale musisz chyba zdawać sobie sprawę, że program telewizji satelitarnej nie musi być nadawany z satelity?

— Idiota. Chodzi mi o tło.

— Wizualnie lepszy jest Księżyc. Góry. Oświetlenie. Kontrast.

— Aspekty wizualne odgrywają tutaj wtórną role. Ja nie potrzebuje ciążenia zredukowanego do jednej szóstej. Ja chce nieważkości.

Otworzyłem usta.

— I chce, żebyś został moim wideooperatorem.

Boże, ona była wyjątkowa. Pozostawało mi tylko usiąść z otwartymi ustami i pomyśleć przez parę minut. Pozwoliła mi na to, czekając cierpliwie aż poukładam sobie to wszystko w głowie.

— Charlie — powiedziała w końcu — taniec zatrzymał się na założeniu, że nie można pokonać grawitacji. Sam to powiedziałeś. Dowiedz się wiec, że jest to błędne założenie, założenie zdezaktualizowane. Taniec dwudziestego pierwszego wieku będzie musiał to uznać.

— A więc o to ci chodzi. Nowy rodzaj tańca dla nowego rodzaju tancerki. Oryginalne. To przyciągnie uwagę, opinii publicznej i te dziedzinę sztuki będziesz miała przez lata wyłącznie dla siebie. To mi się podoba, Sharo. Podoba mi się. Ale czy dasz sobie radę?

— Przemyślałam sobie to, co kiedyś powiedziałeś: nie można pokonać grawitacji, ale piękną sprawą jest próbować. Chodziło mi to po głowie miesiącami i pewnego dnia byłam z wizytą u sąsiada, który miał telewizor. Nadawali akurat migawki z codziennych zajęć załogi „Skyfac 2”. Całą noc nie spałam i rozmyślałam, a rano poleciałam do Stanów i zgłosiłam się do pracy na „Skyfac l”. Przebywałam tam blisko rok, stając się drugą po Carringtonie. Dam sobie radę, Charlie, potrafię, dopiąć swego — przez jej szczękę przebiegł skurcz, który widziałem już wcześniej — kiedy wygarnęła mi w „Le Maintenant”. Był to skurcz determinacji.

Wciąż byłem naburmuszony.

— Przy poparciu Carringtona.

Spuściła oczy.

— Nie ma nic za darmo.

— Jaka jest jego cena?

Nie odpowiadała wystarczająco długo, żebym sam sobie odpowiedział. I w tej chwili znowu, pierwszy raz od lat, zacząłem wierzyć w Boga… po to tylko, żeby móc Go nienawidzić.

Ale nie odezwałem się. Była na tyle dorosła, żeby troszczyć się o swe finanse. Cena marzeń rośnie z każdym rokiem. Do diabła, przecież domyślałem się tego już od chwili, gdy do mnie zadzwoniła.

Ale tylko się domyślałem.

— Charlie, nie siedź tak z buzią w ciup. Powiedz coś. Zeklnij mnie, nazwij kurwą, powiedz cokolwiek.

— Bzdury. Sama będziesz swoim sumieniem; mam dosyć kłopotów będąc własnym. Chcesz tańczyć, masz patrona. A teraz znalazłaś wideooperatora.

Tego ostatniego zdania wcale nie zamierzałem wypowiedzieć.

Dziwne, ale z początku zdawało się, że jest nim zaskoczona. Potem jednak odprężyła się i uśmiechnęła.

— Dziękuje ci, Charlie. Czy możesz wycofać się z tego, co teraz robisz?

— Pracuję w stacji edukacyjnej w Shediac. Musiałem tam nawet kręcić trochę tańca. Tańczącego misia z londyńskiego zoo. To zdumiewające jak on dobrze tańczył. — Uśmiechnęła się. — Tak, mogę złożyć wymówienie.

— Cieszę się. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym robić to bez ciebie.

— Ale pracuję dla ciebie. Nie dla Carringtona.

— W porządku.

— A tak właściwie, to gdzie się podziewa ten wielki człowiek? Nurkuje z akwalungiem w wannie?

— Nie — rozległ się cichy głos z korytarza. — Skakałem w holu ze spadochronem.

Jego fotel na kółkach był samojezdnym tronem. Carrington miał na sobie garnitur w kolorze lodów truskawkowych, który kosztował go z pięćset dolarów, ultramarynowy golf i złoty kolczyk w jednym uchu. Buty były z prawdziwej skóry. Zegarek nosił najmodniejszy, taki bez paska, który oznajmia głosem, która godzina. Był dla niej za niski i absurdalnie szeroki w barach, chociaż garnitur usiłował ze wszystkich sił zatuszować i jedno i drugie. Jego oczy przypominały dwie bliźniacze, czarne jagody. Uśmiechał się jak rekin nie mogący się zdecydować, który kęs będzie mu najbardziej smakował. Miałem chęć zmiażdżyć mu głowę miedzy dwoma otoczakami.

Shara już stała.

— Bryce, to Charles Armstead. Opowiadałam ci…

— Ach tak. Ten facet od wideo. — Potoczył swój wózek do przodu i wyciągnął do mnie nieskazitelnie wypielęgnowaną rękę. — Jestem Bryce Carrington.

Pozostałem na swym krześle z dłońmi na kolanach.

— Ach tak. Ten facet od miliardów.

Jedna jego brew powędrowała w górę o wytworne ćwierć cala.

— No nie, jeszcze jeden grubianin. Cóż, jeżeli jesteś tak dobry, jak utrzymuje Shara, wolno ci.

— Jestem do niczego.

Uśmiech spełzł z jego twarzy.

— Zaprzestańmy tej szermierki, Armstead. Nie spodziewam się dobrych manier u twórców, ale jeśli muszę, potrafię wykrzesać z siebie więcej pogardy do świata niż ty. Teraz jestem zmęczony tą przeklętą grawitacją, a poza tym miałem paskudny dzień, zeznając w sądzie w sprawie przyjaciela. Wszystko wskazuje na to, że jutro ponownie zostanę wezwany do stawienia się na rozprawie. Przyjmujesz te prace, czy nie?

Tu mnie miał. Chciałem ją przyjąć.

— Tak.

— No to w porządku. Masz pokój numer 2772. Lecimy na „Skyfac” za dwa dni. Bądź tu o ósmej rano.

— Charlie, muszę z tobą porozmawiać o tym, czego będziesz potrzebował — powiedziała Shara. — Zadzwoń do mnie jutro.

Odwróciłem się na pięcie, żeby spojrzeć jej w oczy, ale umknęła ze wzrokiem. Carrington nic nie zauważył.

— Tak, sporządź do jutra wieczór wykaz swoich potrzeb, żeby można to było od razu zabrać na „Skyfac” — powiedział. — Nie żałuj sobie — jeśli o czymś zapomnisz, będziesz się musiał bez tego obyć. Dobranoc, Armstead.

Odwróciłem się do niego.

— Dobranoc, panie Carrington. — (Ufff).

Potoczył się w kierunku nargili, a Shara pośpieszyła, by ponownie ją napełnić. Odwróciłem się szybko i ruszyłem ku drzwiom. Noga bolała mnie tak bardzo, że po drodze niemal upadłem, ale zacisnąłem zęby i szedłem dalej. Gdy dotarłam do drzwi, powiedziałem sobie w myślach „teraz je otworzysz i grzecznie wyjdziesz” i nagle odwróciłem się.

— Carrington!

Zamrugał oczyma zdziwiony odkryciem, że jeszcze istnieje.

— Tak?

— Czy do ciebie dociera, że ona wcale cię nie kocha? Czy cię to w ogóle w najmniejszym stopniu nie obchodzi? — głos miałem piskliwy, a pięści na pewno zaciśnięte.

— Och — powiedział, a po chwili powtórzył — Och. A więc o to chodzi.

Nie sądziłem, że sam sukces w życiu może wzbudzić w kimś tyle pogardy do ludzi. Odłożył fajkę i splótł dłonie.

— Pozwól, że ci coś powiem, Armstead. O ile wiem, nikt mnie nigdy nie kochał. Ten apartament też mnie nie kocha. — Po raz pierwszy w jego głosie pojawiły się ludzkie uczucia. — Ale jest mój. Teraz wynoś się.

Otworzyłem usta, żeby mu powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić swoją prace, ale wtedy zobaczyłem twarz Shary i malujący się na niej ból sprawił nagle, że poczułem wstyd za samego siebie. Wyszedłem od razu i gdy drzwi zamknęły się za mną, zwymiotowałem na wytworny dywan niewiele tylko tańszy od kamery Hamilton Masterchrome. Wtedy pożałowałem, że założyłem krawat.


* * *

Droga do kosmodromu Pike’s Peak była chociaż estetycznie przyjemna. Lubię podróżować samolotem prześlizgującym się pośród nieruchomych chmur, obserwując przesuwającą się w dole procesje gór, równin, ogromnych układanek pól uprawnych i powikłanych mozaik rozległych przedmieść.

Ale przelot na „Skyfac” w prywatnym wahadłowcu Carringtona „Ten pierwszy krok” mógł być równie dobrze odtworzeniem, po raz nie wiadomo który, ogranego filmu na temat Kosmicznego Patrolu. Wiedziałem, że na statkach kosmicznych nie może być iluminatorów — ale, do cholery, pokładowy przekaźnik wideo ma rozdzielczość, jakość koloru i wygląd wcale nie lepsze niż zwykły, domowy telewizor. Jedyna różnica polega na tym, że gwiazdy nie przesuwają się, żeby stworzyć wrażenie ruchu i żaden reżyser nie kieruje pracą kamer, by przekazać interesujące z dramaturgicznego punktu widzenia ujęcie.

Praktyczna różnica polega z kolei na tym, że gdy oglądasz „Kosmiczny Patrol”, nikt nie sprzedaje ci środków na hemoroidy, nie przypina pasami do fotela, nie grzmoci w ciebie piorunami, nie powoduje, że przez niewiarygodnie długi czas ważysz dobrze ponad pół megagrama, a potem wreszcie nie strącają cię. z krawędzi świata w nieważkość. Płyny ustrojowe zaczęły mi się podnosić do górnej połowy ciała, w uszach mi szumiało, z nosa ciekło i „zarumieniłem” się na kolor buraczkowy. Przygotowałem się na mdłości, ale to, co mnie spotkało, było jeszcze bardziej szokujące — raptowny, nie spotykany dotąd zanik bólu w nodze. Za to Sharę mdliło za nas oboje i ledwo zdążyła otworzyć swoją torebkę na wymioty. Carrington odpiął się od fotela i wprawnie zaaplikował jej zastrzyk przeciwnudnościowy. Zdawało się, że upłynęły wieki, zanim jej organizm zareagował, ale kiedy już do tego doszło, nastąpiła niesłychana zmiana — powróciły jej rumieńce oraz siła i do chwili, w której pilot oznajmił, iż rozpoczynamy dokowanie, w związku z czym prosi, żeby wszyscy zapieli pasy oraz zamknęli się z łaski swojej, całkowicie doszła do siebie. Byłem niemal pewien, że Carrington obruga pilota za brak manier, ale magnat przemysłowy nie był tego rodzaju głupcem. Zamknął się, jak mu kazano i zapiął pasy.

Noga nie bolała mnie ani trochę. Zupełnie.

Kompleks „Skyfac” wyglądał jak bezładny stos rowerowych dętek i najprzeróżniejszych rozmiarów piłek plażowych. Ta, na którą kierował się nasz pilot, przypominała bardziej oponę traktora. Wykonaliśmy zwrot, staliśmy się jej osią i zrównaliśmy naszą prędkość z szybkością jej wirowania, a ta cholerna konstrukcja wyrzuciła z siebie szprychę i trafiła nas prosto w śluzę. Śluza znajdowała się w suficie nad fotelami, ale weszliśmy do niej i wyszliśmy z niej nogami do przodu. Po przebyciu kilku jardów w głąb szprychy kierunek, w którym się poruszaliśmy stał się „dołem”, a wystające ze ścian uchwyty — drabiną. Ciężar naszych ciał wzrastał z każdym krokiem, ale nawet wtedy, gdy znaleźliśmy się w dosyć obszernym, sześciennym pomieszczeniu, był daleko mniejszy niż na Ziemi. Niemniej noga znowu zaczęła mnie ćmić.

Pomieszczenie to miało być ekskluzywną salą recepcyjną (Zechce pan spocząć. Jego Wysokość wkrótce pana przyjmie), ale małe ciążenie i rozwieszone wzdłuż dwóch ścian skafandry próżniowe psuły miły efekt. W odróżnieniu od zbroi Kosmicznego Patrolu, prawdziwe skafandry kosmiczne przypominają wyłącznie człekoształtne worki, a szczególnie głupio wyglądają, gdy nie są używane. Zza imponująco wyposażonego biurka podniósł się ciemnowłosy młodzieniec w tweedowym garniturze.

— Miło mi pana powitać, Mr. Carrington. Mam nadzieje, że miał pan przyjemną podróż.

— Dziękuje, Tom, świetną. Oczywiście pamiętasz Share. To jest Charles Armstead. Tom McGillicuddy. — Obaj wyszczerzyliśmy zęby w uśmiechu i zapewniliśmy się nawzajem, jak szalenie miło było nam się poznać. Dostrzegłem, że pod maską uprzejmości McGillicuddy jest czymś zdenerwowany.

— Nills i pan Longmire czekają w pańskim biurze, sir. Znowu … znowu się pojawiło.

— A niech to diabli — zaczął Carrington i urwał. Spojrzałem nań. Cała moc mojego najlepszego sarkazmu nie potrafiła rozgniewać tego człowieka. — W porządku. Zaopiekuj się moimi gośćmi, a ja pójdę wysłuchać, co Longmire ma mi do powiedzenia. — Skierował się do drzwi poruszając się skokami, w zwolnionym tempie, jak piłka plażowa. Jednak o własnych siłach. — Aha. Jeszcze jedno … „Krok” jest wyładowany po brzegi, Tom. Każ im podejść do luków towarowych. Niech wyładują cały ten chłam do Szóstki. — oddalił się z zafrasowaną twarzą. McGillicuddy uruchomił swoje biurko i wydał niezbędne rozkazy.

— Co się dzieje, Tom? — spytała Shara, gdy skończył.

Zanim odpowiedział, spojrzał na mnie.

— Przepraszam, że pytam, panie Armstead, ale … czy nie jest pan z prasy?

— Proszę mi mówić Charlie. Nie, nie jestem. Jestem wideooperatorem, ale pracuję dla Shary.

— Mmmm. No dobrze, i tak usłyszelibyście o tym wcześniej czy później. Mniej więcej dwa tygodnie temu, w obrębie orbity Neptuna, pojawił się jakiś obiekt. Po prostu pojawił się znikąd. Nastąpiły… pewne anomalie. Tkwił tam nieruchomo przez pół dnia, a potem znowu zniknął. Dowództwo Sił Kosmicznych wpakowało sprawę głęboko do sejfów, ale na pokładzie „Skyfac” wszyscy ją znają.

— I to coś znowu się pojawiło? — spytała Shara.

— Tuż za orbitą Saturna.

Ten incydent nie zainteresował mnie zbytnio. Zapewne istniało jakieś rozsądne wyjaśnienie tajemniczego zjawiska, ale ponieważ nie było w pobliżu Isaaca Asimova, na pewno nic bym z tego nie zrozumiał. Kiedy projekt Ozma skończył się niepowodzeniem, większość z nas przestała wierzyć w istnienie inteligentnego życia we wszechświecie.

— To chyba te małe, zielone ludziki. Czy możesz pokazać nam sale. konferencyjną, Tom? Sądzę, że jest bardzo podobna do tej, w której będziemy pracowali.

Z zadowoleniem przyjął zmianę, tematu.

— Oczywiście.

McGillicuddy przeprowadził nas przez drzwi ciśnieniowe znajdujące się naprzeciwko tych, za którymi zniknął Carrington i powiódł długimi korytarzami, których podłogi wyginały się za i przed nami ku górze. Każdy był inaczej wyposażony, każdy roił się od zabieganych, zaaferowanych ludzi i każdy przypominał mi w jakiś sposób hol w „New Agę” lub może stary film pod tytułem „Odyseja kosmiczna 2001”. Wall Street przeniesiona żywcem na orbitę — nawet zegary wskazywały czas z Wall Street. Usiłowałem wyobrazić sobie, że niedaleko, w którą stronę spojrzeć znajduje się zimny, pusty kosmos, ale bez skutku. Doszedłem do wniosku, że to dobrze, iż statek kosmiczny nie miewa iluminatorów — ktoś oswoiwszy się z małym ciążeniem mógłby się zapomnieć i otworzyć jeden z nich, żeby wyrzucić cygaro.

Po drodze obserwowałem McGillicuddy’ego. Był nieskazitelny pod każdym względem, od węzła krawata poczynając, a na połysku paznokci kończąc i nie nosił żadnej biżuterii. Włosy miał krótkie i czarne, nie dostrzegałem ani śladu zarostu, a oczy w jego zawodowo sterylnej twarzy błyszczały dziwnie ciepłym blaskiem. Zastanawiało mnie, czemu zaprzedał swą dusze. Miałem nadzieje, że dobrze mu zapłacono.

Żeby dostać się do Sali Klubowej musieliśmy zejść dwa poziomy w dół. Ciążenie na górnym poziomie wynosiło jedną szóstą normalnego ciążenia ziemskiego — częściowo dla wygody członków personelu baz księżycowych, którzy byli jedynymi regularnymi gośćmi stacji „Skyfac”, a głównie jednak (oczywiście) dla wygody Carringtona. Ale w miarę schodzenia w dół, ciążenie wzrosło ledwo uchwytnie, do jednej piątej, a może jednej czwartej normalnego. Moja noga protestowała ostro, ale ku memu zdziwieniu stwierdziłem, że wolę już ten ból niż jego brak. To trochę przykre, gdy w ten sposób odchodzi stary znajomy.

Sala Klubowa była pomieszczeniem większym, niż się spodziewałem i całkowicie wystarczała do naszych celów. Obejmowała wszystkie trzy poziomy, a całą jedną ścianę zajmował ogromny ekran wideo, po którym w oszałamiającym tempie krążyły gwiazdy, z przypadkową regularnością zlewając się co chwila z plasterkiem matki Ziemi. Podłoga była zawalona stołami i krzesłami, poustawianymi w najprzeróżniejsze kombinacje, ale widziałem od razu, że po ich usunięciu miejsca do tańca będzie wystarczająco dużo. Z dawnego nawyku moje stopy zaczęły badać przydatność podłogi. Potem przypomniałem sobie, jak mały użytek będzie z niej robiony.

— No — powiedziała do mnie Shara, uśmiechając się. — Tak będzie wyglądał nasz dom przez najbliższe sześć miesięcy. Sala Klubowa Pierścienia Dwa jest identyczna.

— Sześć miesięcy? — spytał McGillicuddy. — Nie ma mowy.

— Co to znaczy? — spytaliśmy równocześnie Shara i ja.

Siła naszych połączonych głosów sprawiła, że przymrużył oczy.

— Ty, Charlie, prawdopodobnie wytrzymasz tak długo, ale Shara ma już za sobą rok przebywania w warunkach małego ciążenia. Pracowała przecież jako maszynistka.

— No to co?

— Słuchajcie, o ile dobrze zrozumiałem, macie zamiar przebywać przez długie okresy w stanie nieważkości?

— Po dwanaście godzin dziennie — przyznała Shara.

— Przykro mi to mówić Sharo… — skrzywił się — ale byłbym zdziwiony, gdybyś przeżyła miesiąc. Ciało przystosowane do ciążenia ziemskiego nie funkcjonuje prawidłowo w stanie nieważkości.

— Ale się przystosuje, czyż nie?

Roześmiał się bez wesołości.

— Jasne. Dlatego właśnie co czternaście miesięcy wymieniamy całą załogę. Twoje ciało się przystosuje. W jedną stronę. Nieodwracalnie. Gdy już się zupełnie przystosujesz, powrót na Ziemie spowoduje ustanie akcji serca — jeśli już wcześniej nie wystąpią jakieś inne poważne uszkodzenia organizmu. Byłaś teraz przez trzy dni na Ziemi. Czy odczuwałaś jakieś bóle w piersiach? Zawroty głowy? Kłopoty z jelitami? Mdłości w drodze powrotnej na „Skyfac”?

— Wszystko o czym mówisz — przyznała.

— Sama widzisz. Gdy stąd wyjeżdżałaś, zbliżał się koniec twego czternastomiesięcznego limitu. A przy zupełnym braku ciążenia, twoje ciało przystosowuje się jeszcze szybciej. Rekord przebywania w stanie nieważkości wynosi osiem miesięcy i został ustanowiony przez brygady montażowe budujące stacje „Skyfac”, przy czym występowały już problemy z tą nieprzekraczalną granicą — a oni nie spędzili wcześniej roku w warunkach ciążenia zmniejszonego do jednej szóstej i nie eksploatowali tak swych serc, jak ty zamierzasz to czynić. Do diabła, na Księżycu przebywa teraz czterech ludzi z pierwszej grupy górników, którzy już nigdy nie ujrzą Ziemi. Ośmiu ich kolegów próbowało. Czy wy nic nie wiecie o kosmosie? Czy Carrington nic wam nie powiedział?

Zastanawiałem się, dlaczego Carrington zadał sobie tyle trudu, żeby oszczędzić nam badań medycznych przed lotem. Teraz wszystko stawało się jasne.

— Ależ ja muszę mieć co najmniej cztery miesiące. Cztery miesiące wytężonej pracy dzień w dzień. Muszę.

Była przerażona, ale za wszelką cenę starała się nad sobą zapanować.

McGillicuddy wykonał taki ruch, jakby zamierzał pokręcić głową a potem się rozmyślił. Jego ciepłe oczy badały twarz Shary. Odgadywałem jego myśli i poczułem do niego sympatie.

Myślał: Jak powiedzieć tej uroczej dziewczynie, że jej największe marzenie nie ma szans ziszczenia?

Nie wiedział nawet połowy. Ja natomiast uświadamiałem sobie, jak wiele Shara już, nieodwołalnie, zainwestowała w swe marzenie i coś we mnie krzyczało.

I wtedy dostrzegłem skurcz, przebiegający jej przez szczękę i odważyłem się mieć nadzieje.


* * *

Doktor Panzella był żylastym staruszkiem o brwiach jak dwie kędzierzawe gąsienice. Nosił dopasowany kombinezon, który nie stwarzał zagrożenia dla uszczelek skafandra, gdyby doktor musiał wskoczyć weń w pośpiechu. Jego długie do ramion włosy zamiast tworzyć na wielkiej czaszce bujną grzywę były dla bezpieczeństwa, na wypadek nagłego zaniku ciążenia, spięte z tyłu. Ostrożny człowiek. Używając starej metafory, był facetem noszącym jednocześnie pasek i szelki. Obejrzał sobie Sharę, przeprowadził na miejscu niezbędne testy i dał jej zezwolenie na niecałe półtora miesiąca. Shara powiedziała parę słów. Ja powiedziałem parę słów. McGillicuddy powiedział parę słów. Panzella wzruszył ramionami, przeprowadził dalsze, dokładniejsze testy i z ociąganiem odpiął szelki. Dwa miesiące. Ani dnia więcej. Może mniej, zależnie od wyników późniejszej reakcji jej ciała na przedłużający się pobyt w warunkach nieważkości. Potem rok na Ziemi przed ponownym podjęciem ryzyka. Shara wydawała się usatysfakcjonowana.

Nie wyobrażałem sobie, jak możemy uwinąć się w tak krótkim czasie.

McGillicuddy zapewnił nas, że sama nauka sprawnego poruszania się przy zerowym ciążeniu zajmie Sharze co najmniej miesiąc, nie mówiąc już o tańcu w tych warunkach. Według niego, jej zażyłość z ciążeniem równym jednej szóstej ziemskiego będzie raczej przeszkodą niż pomocą. Potem, załóżmy, trzy tygodnie choreografii i prób, tydzień zdjęć i może przed upływem terminu powrotu Shary na Ziemie zdołamy jeszcze wyemitować jeden program telewizyjny z jej tańcem. Niezbyt zachęcająca perspektywa. Wyliczyliśmy z Shara, że potrzeba nam trzech pomyślnych występów przed kamerami. Każdy musi zostać życzliwie przyjęty przez widzów i krytykę, żeby wyrąbać w otaczającym świat tańca murze wyłom wystarczająco duży, by Shara zdołała się przezeń przecisnąć. Rok to o wiele za długa przerwa, aby przynieść coś dobrego — i kto wie, kiedy Carrington znudzi się Shara? Huknąłem więc na Panzelle z góry.

— Panie Armstead — odparł ostro. — Specjalnie polecono mi, abym nie dopuścił do popełnienia przez te młodą lady samobójstwa. — Uśmiechnął się kwaśno. — Powiedziano mi, że to zrobiłoby fatalną reklamę.

— W porządku, Charlie — nalegała Shara. — Zdążę przygotować przez ten czas trzy tańce. Możemy stracić trochę snu, ale zdążymy.

— Powiedziałem kiedyś komuś, że nie ma rzeczy niemożliwych. Spytał mnie, czy potrafię przejechać na nartach przez obrotowe drzwi. Nie masz …

Mój umysł wrzucił z trzaskiem hiperbieg, rozważył najrozmaitsze warianty, kopnął się kilka razy piętami w tyłek i powrócił do czasu rzeczywistego w samą porę, by usłyszeć, jak moje usta, które przez cały czas nie przestawały mówić, kończą:

— … dużego wyboru, jak mi się wydaje. Okay, Tom, każ wysprzątać te cholerną Salę Klubową Pierścienia Dwa. Chce mieć ją pustą i nienagannie czystą i każ komuś zamalować te piekielną wideościanę; tym samym odcieniem, co pozostałe trzy ściany i ma to być naprawdę ten sam odcień. Shara, wyskakuj z tych ciuchów i zakładaj trykot. Doktorze, zobaczymy się za dwanaście godzin, przestań się gapić, Tom i rusz się — udamy się tam od razu; gdzie są, u diabła, moje kamery?

McGillicuddy coś wybełkotał.

— Daj mi ludzi z palnikami — chce mieć wycięte w ścianach otwory, za nimi kamery, szyby ze szklą spolaryzowanego, sześć stanowisk, obok Sali Klubowej pomieszczenie wielkości kabiny pilotów odrzutowca pasażerskiego na konsole mikserską, a obok krzesła ekspres do kawy. Będę też potrzebował drugiego pomieszczenia na montaż taśm, zupełne odosobnienie i całkowita ciemność, wielkości sporej kuchni, drugi ekspres do kawy.

McGillicuddy wpadł mi wreszcie w słowo.

— Panie Armstead, to jest Główny Pierścień kompleksu „Skyfac l”. Mieszczą się w nim biura administracji jednej z najbogatszych korporacji. Jeśli sądzi pan, że cały Pierścień stanie dla pana na głowie…

Poszliśmy więc z tym do Carringtona. Powiedział McGillicuddy’emu, że odtąd Pierścień Dwa jest nasz i należy udzielić nam wszelkiej pomocy, jakiej zażądamy. Sprawiał wrażenie wyrwanego z zadumy. McGillicuddy zaczął mu tłumaczyć o ile tygodni odwlecze to ukończenie kompleksu „Skyfac l”. Carrington odparł na to bardzo spokojnie, że potrafi doskonale dodawać oraz odejmować i że mu dziękuje. McGillicuddy zbladł i zamilkł.

Muszę Carringtonowi oddać sprawiedliwość. Dał nam wolną rękę.

Na „Skyfac 2” poleciał z nami Panzella. Wieźli nas długoszczęcy astronauci na pojazdach dokładnie przypominających ciężarne kije od mioteł. Dobrze się stało, że był z nami doktor — pod koniec podróży Shara zemdlała. Ja prawie też i jestem pewien, że ten kij od miotły, na którym leciałem, miał na dyszach odciski moich ud. Spadanie w otwartym kosmosie jest za pierwszym razem straszliwym przeżyciem. Niektórzy nigdy nie mogą się z tym oswoić. Większość. Gdy znowu wtaczaliśmy Sharę na pokład stacji orbitalnej, zareagowała wspaniale i mdłości, na szczęście, nie powróciły. Nudności mogą być przykrą rzeczą w stanie nieważkości, ale w skafandrze są katastrofą. Do czasu przybycia moich kamer oraz sprzętu mikserskiego była już na nogach i odczuwała senność. A kiedy ja poganiałem wypożyczoną brygadę spoconych montażystów do pracy szybszej, niż to leży w ludzkiej mocy, Shara rozpoczęła naukę poruszania się w warunkach zerowego ciążenia.

Po trzech tygodniach byliśmy gotowi do pierwszych zdjęć.

Rozdział 3

Kwatery prywatne i minimalne środki podtrzymywania życia przygotowano dla nas w Pierścieniu Dwa tak, że jeśli chcieliśmy, mogliśmy pracować całą dobę na okrągło. Jednak niemal połowę naszego czasu wolnego spędzaliśmy na „Skyfac l”. Shara musiała poświęcać połowę z trzech dni w tygodniu Carringtonowi, a znaczną cześć swego nominalnego czasu wolnego spędzała na zewnątrz, w kosmosie, ubrana w skafander. Najpierw była to świadoma próba przezwyciężenia naturalnego leku przed próżnią, lecz szybko stało się to pretekstem do medytacji, do ucieczki, do artystycznej zadumy — stało się próbą czerpania z kontemplacji zimnych, czarnych głębin wystarczającego wejrzenia w istotę pozaziemskiego bytu, by potem móc w nim tańczyć.

Ja wykorzystywałem swój czas na droczenie się z inżynierami, technikami, elektrykami i cholernie głupim delegatem związku zawodowego, który obstawał przy tym, aby druga Sala Klubowa, ukończona czy nie, stała się własnością hipotetycznej przyszłej załogi i personelu administracyjnego. Uzyskanie jego zgody na prowadzenie tam prac kosztowało mnie zdarcie gardła i izolacji z nerwów. Zbyt dużo nocy spędzałem zaharowując się, miast spać. Drobny przykład: każda ściana wewnętrzna w całym tym cholernym Drugim Pierścieniu była pomalowana identycznym odcieniem turkusu — i nie potrafili go dobrać, żeby zamalować te przeklętą wideościane w Sali Klubowej. Dopiero Mc Gillicuddy uchronił mnie przed atakiem apopleksji — za jego sugestią zmyłem trzecią już warstwę latexu, zdemontowałem zainstalowaną na zewnątrz kamerę, która przekazywała obraz na ścianę — ekran, przeniosłem ją do wnętrza i wycelowałem w ścianę przyległego do Sali pomieszczenia. To znowu uczyniło nas przyjaciółmi.

Tak było ze wszystkim — prowizorka, improwizacja, spiłowywanie w celu dopasowania i zamalowywanie w celu zasłonięcia. Jeżeli nawaliła kamera, spędzałem czas przeznaczony na sen, konsultując się z nie mającymi akurat dyżuru inżynierami i sprawdzając, jakie części z tych, które są w magazynie mogą mi się przydać. Sprowadzenie czegokolwiek z ogromnej, ziemskiej studni grawitacyjnej było po prostu zbyt kosztowne, a Księżyc nie miał tego, czego potrzebowałem.

W tym czasie Shara pracowała jeszcze ciężej ode mnie. Żeby funkcjonować prawidłowo w warunkach braku ciążenia, ciało musi całkowicie zmienić system koordynacji ruchowej. Musiała zapomnieć wszystko, co kiedykolwiek wiedziała lub nauczyła się o tańcu i przyswoić sobie całkowicie nowy zestaw umiejętności. Okazało się to zadaniem znacznie trudniejszym niż przypuszczaliśmy. McGillicuddy miał rację — to, czego się nauczyła podczas rocznego pobytu w jednej szóstej ciążenia ziemskiego, było przesadzoną próbą zachowania ziemskich wzorców koordynacji. Odrzucenie ich wszystkich na raz było w praktyce łatwiejsze dla mnie.

Ale nie mogłem z nią ćwiczyć — musiałem zaniechać wszelkich pomysłów o filmowaniu z ręki i oprzeć swe plany jedynie na sześciu kamerach stacjonarnych. Na szczęście CLX — 5000S ma wspornik z przegubem kulowym — nawet za tymi przeklętymi, spolaryzowanymi szybami mogłem obracać każdą z kamer o czterdzieści stopni w poziomie. Nauka koordynowania za pomocą pulpitu ruchów wszystkich sześciu jednocześnie, wpłynęła na mnie wprost nadzwyczajnie: podniosła mnie o ten jeden, ostatni szczebel ku zjednoczeniu się z mą sztuką. Stwierdziłem, że potrafię ogarnąć świadomością wszystkie sześć monitorów, widzieć niemal sferycznie, obejmować je wszystkie wzrokiem, patrząc niczym jakieś sześciooczne stworzenie pod wieloma kątami na raz. Moja wyobraźnia stawała się holograficzna, moja świadomość wielowarstwowa. Po raz pierwszy naprawdę zaczynałem rozumieć trójwymiarowość.

W paradę wszedł mi wymiar czwarty. Stwierdzenie, że niemożliwe jest, aby nabrała dostatecznej sprawności w manewrowaniu w stanie nieważkości, by w wymaganym czasie doprowadzić do końca półgodzinny występ, zajęło Sharze dwa dni. Opracowała więc od nowa swój plan zajęć, przystosowując choreografię do wymogów sytuacji.

I jeśli o nią chodzi, wysiłek ten był też tym jedynym, ostatnim szczeblem do apoteozy.

W poniedziałek czwartego tygodnia rozpoczęliśmy zdjęcia do „Wyzwolenia”.


* * *

Ujęcie wprowadzające:

Niewielkie, turkusowe pudło widziane od wewnątrz. Wymiary nieznane, ale barwa wywołuje wrażenie bezmiaru, ogromnych odległości. Bujające się na tle ściany wahadło świadczy, że jest to środowisko o standardowej grawitacji, ale wahadło porusza się tak powoli i ma tak nieokreślony kształt, że nie sposób ocenić jego wielkość, a tym samym wymiary pomieszczenia.

Dzięki temu efektowi w chwili, gdy kamera wycofuje się i jesteśmy gwałtownie przenoszeni do właściwej perspektywy przez pojawienie się Shary — apatycznej, leżącej twarzą do podłogi, z głową zwróconą ku nam, pomieszczenie wydaje się być mniejsze, niż jest w rzeczywistości.

Shara ma na sobie beżowy trykot. Włosy koloru czystego mahoniu są ściągnięte do tyłu w luźny koński ogon, spływający na jedną łopatkę. Zdaje się nie oddychać. Nie daje znaku życia.

Wchodzi podkład muzyczny. Stary dobry Mahavishnu bez pośpiechu podaje na nieużywanych już nylonowych strunach akustycznej gitary akord e — moll. Po obu stronach pomieszczenia pojawia się para małych świec, tkwiących w prostych świecznikach z brązu. Obie są zgaszone.

Jej ciało…nie ma na to słów. Nie porusza się w sensie motorycznym. Można powiedzieć, że przebiega je skurcz, z tym, że to drgniecie rozpoczyna się wyraźnie od jej środka i rozchodzi na wszystkie strony. Shara pęcznieje, jakby cale jej ciało zaczerpnęło pierwszego oddechu życia. Ona żyje.

Zaczynają się jarzyć oba knoty świec. Muzyka przybiera ton spokojnego ponaglenia.

Shara unosi głowę i patrzy w naszym kierunku. Jej wzrok skupia się gdzieś za kamerą, jednak nie w nieskończoności. Jej ciało wije się, faluje, a jarzące się knoty są już węgielkami.

Gwałtowny wyrzut ciała unosi Sharę na kolana, rozsypując jej włosy na ramionach. Mahavishnu rozpoczyna cykliczną kaskadę pasaży, zwiększając coraz bardziej tempo. Z obu knotów zaczynają zakwitać w dół długie, pełzające jeżyki żółtopomarańczowego płomienia, a czubki knotów robią się niebieskie.

Rozkurcz ciała podrywa ją na równe nogi. Dwa płomienie, które opływały dotąd knoty załamują się, spazmują, aby po chwili stać się zwykłymi płomieniami świec, trzepoczącymi w regularnych odstępach. Do gitary dołączają czynele, tamburyn i bas. Świece pozostają w perspektywie, ale ich płomienie kurczą się i w końcu gasną.

Shara zaczyna badać możliwości ruchu. Z początku porusza się tylko prostopadle do linii widzenia kamery, zapoznając się z tym wymiarem. Każdy ruch rąk, nóg czy głowy jest wyraźnym prowokowaniem grawitacji — siły tak nieubłaganej, jak rozpad radioaktywny, jak sama entropia. Najgwałtowniejsze zrywy energii starczają tylko na chwile — poderwana noga opuszcza się, wyrzucone ramie opada. Musi walczyć, żeby utrzymać się na nogach. Nieruchomieje i popada w zadumę.

Jej ręce wyciągają się do kamery i w tym samym momencie zaczynamy ją widzieć z lewego profilu. Wyciąga ręce i po chwili zaczyna poruszać się w tym nowym wymiarze. (Gdy dochodzi do krawędzi kadru, przekazywany przez kamerę obraz zaczyna przesuwać się na naszym ekranie w prawo, natrafia po drodze na obraz przekazywany przez drugą kamerę, która bez zauważalnego przeskoku przejmuje Sharę, gdy gubi ją kamera pierwsza).

Ten nowy wymiar także nie zaspokaja pragnień Shary, która dąży do uwolnienia się od grawitacji. Jednak kombinacja dwóch odkrytych wymiarów umożliwia jej tak wiele permutacji ruchu, że przez chwile miota się w nich, eksperymentując. Przez następne piętnaście minut w tańcu streszczana jest cała przeszłość i historia Shary. W oszałamiającym tempie przewijają się w tym streszczeniu jazz, taniec nowoczesny i co wdzięczniejsze elementy gimnastyki artystycznej na poziomie olimpijskim.

To jest oferta, zdaje się mówić Shara, której nigdy nie zaakceptujecie. To, samo w sobie, nie było wystarczająco dobre.

I nie jest. Nawet mimo tej oszalałej energii i całkowitej nad nią kontroli, jej ciało wciąż powraca do zwykłej postawy wyprostowanej, tej prostej odmowy upadku.

Zaciskając zęby, rozpoczyna serie skoków — coraz dłuższych, coraz wyższych. W końcu zdaje się zawisać w powietrzu przez pełną sekundę, rwąc się do lotu. Kiedy, nieuchronnie, spada, czyni to opornie, w ostatniej dosłownie chwili podciągając nogi i zrywając się natychmiast po wykonaniu przewrotu w przód. Muzycy wpadają w trans. Widzimy ją teraz okiem jednej kamery — tej pierwszej. Zapaliły się znowu obie świece. Są małe, ale płoną jasno.

Skoki są teraz rzadsze i niższe i Shara do każdego dłużej się przygotowuje. Tańczy już od dwudziestu minut, wytężając wszystkie siły; gdy płomienie świec zaczynają zanikać, zanika też jej siła. W końcu wycofuje się pod obojętne wahadło, wydobywa z siebie resztki energii i zrywa się do biegu. Zbliża się szybko do nas. Na krótkim odcinku rozwija niewiarygodną szybkość, rzuca się w podwójne salto i odbiwszy jedną stopę od ziemi wzlatuje w górę, zdając się odpychać od pustego powietrza, by wznieść się jeszcze kilka centymetrów wyżej. Jej ciało wypręża się, oczy i usta rozwierają szeroko, płomienie osiągają maksymalną jasność, muzyka dochodzi do punktu kulminacyjnego zawodząc jękiem torturowanej gitary elektrycznej — spada, ledwie nadążając zamortyzować przewrotem upadek. Przechodzi do pozycji kucznej. Trwa tak przez długą chwile, a potem jej ramiona i głowa opadają stopniowo, ku podłodze. Płomienie świec kurczą się w dziwny sposób i zdają się gasnąć. Dudni teraz sam bas, schodząc do D.

Mięsień po mięśniu, ciało Shary rezygnuje ze zmagań. Powietrze wokół knotów drży, a te zdają się teraz być tak duże jak jej skulona postać.

Z widocznym wysiłkiem Shara unosi twarz do kamery. Maluje się na niej udręka, oczy są niemal zamknięte. Długie solo perkusji.

Wszystko na raz — otwiera szeroko oczy. prostuje ramiona i ściąga je. Jest to najznakomitszy i najpełniejszy gest, jaki można sobie wymarzyć. Filmowany jest w czasie rzeczywistym, a wygląda jak kręcony w zwolnionym tempie. Trwa w tej pozycji. Mahavishnu przemieszcza się z wzrastającą szybkością z niskostrojonej struny basowej do akordu D, z wytłumioną czwartą struną. Shara nie porusza się.

Przełączamy się po raz pierwszy na obraz, przekazywany przez kamerę zainstalowaną w suficie, na dużej wysokości. Gdy szybkość uderzeń w struny gitary wzrasta do punktu, w którym akord zdaje się być nieustającym, wiszącym w powietrzu brzęczeniem, Shara, wciąż skulona, unosi powoli głowę i w końcu patrzy wprost na nas. Zastyga tak na wieczność, jak sprężyna nakręcona do ostatecznych granic…

…i eksploduje, wzbijając się w górę, ku nam. Leci płynnie, szybciej niż się spodziewamy, zbliżając się coraz bardziej i bardziej. W końcu jej ramiona znikają po obu stronach kadru, a ekran wypełnia twarz, obramowana dwiema świecami, które momentalnie rozkwitają kroplami żółtego płomienia. Gitara i bas toną w zespole.

Niemal od razu Shara szybko się od nas oddala i znowu ujęcie robi pierwsza kamera. Widzimy, jak tancerka mknie dziesięć metrów w dół, w kierunku podłogi. W połowie drogi zmienia zamiar i skręca, przechodząc w absolutnie płaską trajektorie, po której przelatuje całą długość pomieszczenia. Uderza o przeciwległą ścianę z łomotem, słyszalnym pomimo muzyki. Jej uda wchłaniają energie kinetyczną, a potem uwalniają ją i znowu pędzi ku nam, ciągnąc za sobą wyprostowane pasmo włosów. Na naszym ekranie rośnie szeroki uśmiech tryumfu.

Przez następne pięć minut wszystkie sześć kamer daremnie usiłuje śledzić, jak Shara miota się po ogromnym pomieszczeniu niczym koliber, próbując wydostać się z klatki. Grawitacja została pokonana. Podstawowe założenie tańca jest obalone.

Shara jest przetransformowana.

Zatrzymuje się wreszcie w połowie drogi miedzy sufitem, a podłogą. Ramiona, nogi, palce, twarz wyprężone na zewnątrz. Jej ciało powoli wiotczeje. Cztery skupione na niej kamery przekazują teraz poczwórny obraz, zespół gra swoje ostatnie E — dur i… cichnie.


* * *

Nie miałem ani czasu, ani sprzętu, żeby przygotować takie efekty specjalne, jakie chciała Shara. Znalazłem więc sposoby na nagięcie rzeczywistości do moich potrzeb. Pierwszy odcinek ze świecą był zdublowanym, puszczonym od końca obrazem zapalonej świecy, filmowanej od góry w bardzo zwolnionym tempie. Drugi odcinek był zwykłą rejestracją liniowej rzeczywistości. Zapaliłem świece, zacząłem kręcić — i kazałem wstrzymać ruch obrotowy Pierścienia. W warunkach zerowej grawitacji świeca zachowuje się dziwnie. Powstające przy spalaniu rzadkie gazy nie unoszą się w górę i nie dopuszczają do płomienia powietrza docierającego doń zwykle od spodu. Płomień przygasa: przyczaja się. Przywróćcie grawitacje po upływie mniej więcej minuty, a znowu ożyje. Pozostała mi tylko pewna manipulacja szybkościami, by zgrać wszystko z muzyką i tańcem Shary. Ten pomysł podsunął mi Harry Stein, brygadzista grupy technicznej zespołu „Skyfac”, który pomagał mi w projektowaniu trików potrzebnych Sharze do następnego tańca.

Rzuciłem obraz na wideościanę w Sali Klubowej Pierścienia Jeden i na czas transmisji na Ziemie zgromadzili się tam wszyscy, którzy mogli oderwać się od swych obowiązków. Prawie o całe pół sekundy wcześniej niż cały świat widzieli dokładnie to, co za pośrednictwem światowego systemu łączności satelitarnej było przekazywane na Ziemie (Carrington załatwił dwadzieścia pięć minut programu bez wstawek reklamowych).

Transmisje spędziłem, obgryzając paznokcie, w kabinie łączności. Obeszło się jednak bez wpadki, wyłączyłem więc swoją konsole i zdążyłem jeszcze do Sali Klubowej, żeby ujrzeć drugą połowę owacji, jaką stojąc zgotowali Sharze członkowie załogi „Skyfac”. Shara stała przed ekranem, obok niej siedział Carrington, a różnice w ich minach uznałem za pouczającą. Przez cały czas wierzyła w siebie, zatwierdziła do rozpowszechnienia swoją taśmę — była świadoma, z tą nieprawdopodobną obiektywnością, do której zdolnych jest niewielu artystów, że ten szalony aplauz jest tym, na co zasługiwała. Ale jej twarz zdradzała, że była głęboko zaskoczona i głęboko wdzięczna za to, że otrzymuje to, na co zasługuje.

Carrington, ze swej strony, promieniał tryumfem dziwnie przemieszanym z ulgą. On również wierzył w Sharę i wsparł ją wielką inwestycją — ale jego wiara była wiarą biznesmana w grę, o której wie, że się opłaci i gdy obserwowałem blask jego oczu i migotanie kropelek potu na czole, zdałem sobie sprawę, że żaden człowiek interesu nigdy nie podejmie kosztownego ryzyka bez obawy, iż może się ono skończyć fiaskiem, które zapoczątkuje powolną utratę jego podstawowego towaru: twarzy.

Widok tego rodzaju tryumfu w zestawieniu z radością Shary zepsuł mi te chwile i zamiast wzruszyć się jej sukcesem, ze zdziwieniem stwierdziłem, że niemal jej nienawidzę. Spostrzegła mnie i pomachała, żebym poszedł i stanął u jej boku przed wiwatującym tłumem, ale odwróciłem się na pięcie i dosłownie wypadłem z sali. Pożyczyłem od Harry’ego Steina flaszkę i zalałem się w trupa.

Nazajutrz rano miałem wrażenie, że moja głowa jest piętnastoamperowym bezpiecznikiem w czterdziestoamperowym obwodzie i że nie pękła jeszcze tylko dzięki naprężeniom powierzchniowym. Bałem się gwałtownie poruszyć. Kac znika powoli, nawet przy małym ciążeniu.

Zabrzęczał telefon — nie miałem czasu go przerobić — i nieznany mi młody człowiek oznajmił uprzejmie, że pan Carrington wzywa mnie do swego gabinetu. Natychmiast. Powiedziałem mu o czopku z drutu kolczastego i co pan Carrington może sobie z nim zrobić — natychmiast. Nie zmieniając wyrazu twarzy powtórzył wiadomość i wyłączył się.

Wpełzłem więc w swoje ubranie, postanowiłem zapuścić brodę i wyszedłem. Po drodze zastanawiałem się na co i po co zamieniłem swoją niezależność.

Gabinet Carringtona był przytłaczająco gustowny, ale przynajmniej oświetlenie miał stonowane. Co najlepsze, system filtrujący potrafił sobie poradzić z dymem — w powietrzu wisiał słodkawy zapach popielniczki. Przyjąłem od Carringtona pokaźną szklanice Maoi — Zowie z czymś zbliżonym do wdzięczności i zacząłem topić w niej swego kaca.

Obok jego biurka siedziała Shara. Miała na sobie trykot i warstwę potu. Najwidoczniej spędziła ranek na próbach do następnego tańca. Czułem się zawstydzony, a co za tym idzie zły i unikając jej oczu nie odpowiedziałem nawet na jej przywitanie. Zaraz za mną weszli Panzella i McGillicuddy, rozprawiając o ostatniej obserwacji tajemniczego obiektu z głębin kosmosu, który ukazał się teraz w pasie asteroidów. Spierali się miedzy sobą, czy wykazuje on oznaki inteligencji, czy nie, a ja pragnąłem tylko, żeby się wreszcie zamknęli.

Carrington odczekał, aż wszyscy usiedliśmy i zapaliliśmy, po czym oparł się biodrem o swoje biurko i uśmiechnął.

— No i jak. Tom?

McGillicuddy rozpromienił się.

— Lepiej niż się spodziewaliśmy, sir. Wszystkie sondaże są zgodne co do tego, że oglądało nas około siedemdziesiąt cztery procent światowej widowni.

— Do diabła z pospólstwem — warknąłem. — Co mówią krytycy?

McGillicuddy zamrugał oczyma.

— No wiec, jak dotąd ogólna reakcja jest taka, że Shara była wspaniała. „Times”…

— Jaka była reakcja mniej niż ogólna? — przerwałem mu znowu.

— Cóż, trudno jest we wszystkim o jednomyślność.

— Ściślej. Prasa taneczna? Liz Zimmer? Migdalski?

— Hmmmm. Zimmer nazwała to wspaniałym tańcem, zepsutym przez zbyt przeładowane zakończenie.

— A Migdalski? — nalegałem.

— Zatytułował swój artykuł „Ale co pokażesz na bis?” — przyznał McGillicuddy. — Jego podstawowa teza brzmi, że był to czarujący, ale niepowtarzalny zryw. Natomiast „Times”…

— Dziękuje ci. Tom — powiedział cicho Carrington. — Tego się właściwie spodziewaliśmy, prawda, moja droga? Wielki plusk, ale jeszcze nikt nie odważy się go nazwać falą przypływu.

Skinęła głową.

— Ale zrobią to, Bryce. Następne dwa tańce dokończą dzieła.

— Panno Drummond — odezwał się Panzella — czy mogę się dowiedzieć dlaczego odegrała to pani w taki właśnie sposób? Dlaczego zastosowała pani interludium w zerowej grawitacji tylko jako dodatek do konwencjonalnego tańca? Na pewno musiała się pani spodziewać, że krytycy nazwą to trikiem.

Shara uśmiechnęła się.

— Szczerze mówiąc, doktorze — odparła — nie miałam wyboru. Uczę się korzystać ze swego ciała w stanie nieważkości, ale wciąż jest to dla mnie świadomy wysiłek, prawie pantomima. Potrzebuje jeszcze kilku tygodni, żeby stał się moją drugą naturą, a musi się stać, jeżeli mam wytrzymać cały występ. Tak więc uciekłam się do tańca konwencjonalnego, doczepiłam pięciominutowe zakończenie z wykorzystaniem tych ruchów w stanie nieważkości, których się dotąd nauczyłam i ku swej nieopisanej uldze stwierdziłam, że tworzą razem sensowną całość tematyczną. Przekazałam Charlie’mu swoje uwagi, a on postarał się już o kształt wizualny i dramatyczny całości — ten trik ze świecami był jego pomysłu i podkreślał to, co chciałam powiedzieć lepiej niż jakakolwiek dekoracja, którą mogliśmy tu zbudować.

— A więc nie skończyła pani jeszcze tego, po co pani do nas przybyła? — spytał Panzella.

— Och, nie. W żadnym wypadku. Mój następny występ udowodni światu, że taniec jest czymś więcej niż tylko kontrolowanym spadaniem. A trzeci… trzeci będzie ukoronowaniem wszystkiego. — Jej twarz się rozjaśniła, stała się natchniona. — Trzeci taniec będzie tym, co pragnęłam zatańczyć przez całe swoje życie. Nie mogę go sobie jeszcze zobrazować — ale wiem, że kiedy stanę się zdolna do jego wykonania, stworze go i to będzie moje największe dzieło.

Panzella chrząknął.

— Ile czasu to pani zajmie?

— Niewiele — odparła. — Będę gotowa do następnych zdjęć za dwa tygodnie i od razu mogę zaczynać prace nad tym ostatnim tańcem. Przy odrobinie szczęścia będę go miała na taśmie przed upływem miesiąca, jaki mi pozostał.

— Panno Drummond — powiedział ponuro Panzella — przykro mi, ale pani już nie ma tego miesiąca. Shara zbladła jak śnieg, a ja uniosłem się z mego fotela. Nawet Carrington wyglądał na zaintrygowanego.

— Ile mam czasu? — spytała Shara.

— Pani ostatnie testy nie wyglądają zachęcająco. Zakładałem, że ustawiczne ćwiczenia i próby wpłyną na spowolnienie adaptacji pani organizmu. Ale większość czasu pracuje pani przy całkowitym braku ciążenia i nie przewidziałem stopnia w jakim pani ciało przywykło do długotrwałego wysiłku w warunkach ziemskich. Występują już u pani objawy syndromu Davisa w…

— Ile mam czasu?

— Dwa tygodnie. Może trzy, jeśli będzie pani spędzać trzy pełne godziny dziennie na forsownych ćwiczeniach przy dwukrotnym przeciążeniu. Możemy to wprowadzić…

— To śmieszne — wybuchnąłem. — Czy pan nic nie wie o plecach tancerzy? Ona się wykończy przy 2g.

— Muszę mieć cztery tygodnie — powiedziała Shara.

— Panno Drummond, bardzo mi przykro.

— Muszę mieć cztery tygodnie.

Twarz Panzelli wyrażała ten sam bezgraniczny smutek, co moja i McGillicuddy”ego, a mnie chciało się rzygać na taki wszechświat, w którym ludzie muszą w ten sposób patrzeć na Sharę.

— A niech to szlag trafi — ryknąłem — ona potrzebuje czterech tygodni.

Panzella potrząsnął swoją kudłatą głową.

— Jeżeli przez cztery tygodnie będzie pozostawać w warunkach całkowitej nieważkości, może umrzeć.

— No to umrę — krzyknęła Shara zrywając się z fotela. — Zaryzykuje. Muszę.

Carrington zakasłał.

— Przykro mi, kochanie, ale nie mogę ci na to pozwolić.

Odwróciła się do niego z furią w oczach.

— Ten twój taniec jest świetną reklamą dla „Skyfaca” — powiedział spokojnie — ale jeśli cię zabije, to może podziałać jak bumerang, nieprawdaż?

Poruszyła ustami i rozpaczliwie starała się zapanować nad sobą. W mojej głowie kłębiło się rojowisko myśli. Umrze? Shara?

— Poza tym — dodał — bardzo cię polubiłem.

— A więc zostanę tu, w kosmosie — wybuchnęła.

— Gdzie? Jedynymi obszarami, w których panują warunki całkowitej nieważkości, są zakłady produkcyjne, a ty nie masz kwalifikacji, żeby w którymś z nich pracować.

— No to, na miłość boską, oddaj mi jedną z tych gondol, tych małych kul, Bryce. Gwarantuje ci większy zwrot twojej inwestycji niż może ci przynieść gondola fabryczna i ja… — głos się jej załamał — …będziesz miał mnie na każde skinienie.

Uśmiechnął się leniwie.

— Tak, ale kiedyś mogę się tobą znudzić. Moja matka ostrzegała mnie bardzo przed podejmowaniem nieodwołalnych decyzji w stosunku do kobiet. Szczególnie tych nieoficjalnych. Poza tym seks w stanie nieważkości wydaje mi się zbytnio wyczerpujący, podobnie jak monotonna dieta.

Niemal odzyskałem głos i znowu go straciłem. Byłem zadowolony, że Carrington jej odmawia, ale sposób, w jaki to robił sprawił, iż zapragnąłem jego krwi.

Shark również zaniemówiła na pewien czas. Kiedy się odezwała, głos miała niski, napięty, niemal błagalny.

— Bryce, to tylko sprawa odpowiedniego rozłożenia w czasie. Jeżeli nadam jeszcze dwa tańce w ciągu najbliższych czterech tygodni, będę miała świat, do którego można wracać. Jeżeli musiałabym teraz wrócić na Ziemie i czekać rok albo dwa, ten trzeci taniec przejdzie bez echa — nikt go nie będzie oglądał i nie będą już pamiętali dwóch pierwszych. To moja jedyna szansa, Bryce. Pozwól mi zaryzykować. Panzella nie może na pewno stwierdzić, że cztery tygodnie mnie zabiją.

— Nie mogę gwarantować, że je przeżyjesz — powiedział doktor.

— Nie może pan gwarantować, że którekolwiek z nas przeżyje dzisiejszy dzień — warknęła.

Znów odwróciła się w stronę Carringtona i utkwiła w nim wzrok. — Bryce, pozwól mi zaryzykować. — Jej twarz dokonała straszliwego wysiłku i wykrzywiła się w uśmiechu. — To ci się opłaci.

Carrington smakował ten jej uśmiech i pełne poddanie w jej głosie jak człowiek rozkoszujący się czerwonym winem. Miałem chęć rozszarpać go własnymi rękoma i zębami na kawałki i jednocześnie modliłem się, żeby dorzucił jeszcze jedno okrucieństwo, aby ostatecznie odwieść ją od tego zamiaru. Ale nie doceniłem jego rzeczywistego okrucieństwa.

— Prowadź dalej swoje próby, moja droga — powiedział w końcu. — Podejmiemy ostateczną decyzje, gdy przyjdzie na to czas. Będę musiał to przemyśleć.

Nie pamiętam, abym kiedykolwiek w życiu czuł się równie bezradny jak wtedy, równie bezsilny. Wiedząc, że to daremne, powiedziałem:

— Sharo, nie mogę pozwolić, abyś ryzykowała życiem…

— Ja to zrobię, Charlie — przerwała mi — z tobą czy bez ciebie. Nikt nie rozumie tego co robię na tyle dobrze, żeby to rejestrować tak jak ty, ale jeśli chcesz się wycofać, nie mogę cię zatrzymywać.

Carrington obserwował mnie z jakimś obojętnym zainteresowaniem.

— No wiec? — nalegała.

Zakląłem szpetnie.

— Znasz odpowiedź.

— No to bierzmy się do roboty.


* * *

Nowicjusze są transportowani na ciężarnych kijach od mioteł. Starzy wyjadacze zwieszają się na rękach ze śluzy i dyndają, trzymając się uchwytów po zewnętrznej stronie wirującego Pierścienia (nie jest to trudne przy ciążeniu mniejszym niż połowa ziemskiego). Zwracają się twarzą w kierunku wirowania i kiedy pod horyzontem pojawia się miejsce przeznaczenia, po prostu puszczają uchwyt. Niezbędnych korekt kursu dokonuje się za pomocą silniczków rakietowych wbudowanych w rękawice i buty. Pokonywane odległości nie są duże. A jednak tacy śmiałkowie stanowią tylko nieliczną gromadkę starych wyg.

Mając za sobą więcej godzin spędzonych w stanie nieważkości niż niektórzy technicy od lat zatrudnieni na „Skyfac”, byliśmy z Sharą starymi wyjadaczami. Z naszych silniczków korzystaliśmy rzadko i efektywnie, głównie po to, by wygasić energie, kinetyczną, nadawaną nam przez Pierścień, który opuszczaliśmy. Mieliśmy larynogofony i odbiorniczki wielkości aparatów słuchowych, ale w drodze przez pustkę, nie rozmawialiśmy. Znalezienie się w środowisku pozbawionym lokalnego pionu — wyraźnie określonej „góry” i „dołu” — myśli i wywołuje niepokój bardziej, niż może to sobie wyobrazić ktoś, kto nigdy nie opuszczał Ziemi. Z tego tylko powodu, wszystkie konstrukcje zespołu „Skyfac” są ustawiane w tej samej, wyimaginowanej „ekliptyce”, ale niewiele to pomaga. Zastanawiałem się niejednokrotnie, czy kiedykolwiek do tego przywyknę — a jeszcze częściej zastanawiałem się, czy w ogóle powinienem przyzwyczajać się do braku bólu w nodze. Zdawała się już boleć mnie mniej nawet niż przy wirowaniu.

Wylądowaliśmy na powierzchni naszego nowego studia z impetem mniejszym niż lądujący na ziemi spadochroniarz. Była to stalowa kula, obłożona bateriami słonecznymi i ekranami cieplnymi. Połączono ją z innymi trzema kulami, znajdującymi się w różnych stadiach budowy. Nawet teraz pracowali na nich chłopcy Harry”ego Steina. McGillicuddy powiedział mi, że po ukończeniu ten kompleks wykorzystywany będzie do „przetwarzania w kontrolowanej gęstości”, a kiedy powiedziałem: „Co pan powie?” dodał: „Spienianie dyspersyjne i odlewanie w kontrolowanej gęstości”, jak gdyby to wyjaśniało wszystko. Może i wyjaśniało. W chwili obecnej było to studio Shary.

Śluza prowadziła do dość ciasnej przestrzeni roboczej, otaczającej mniejszą kule wewnętrzną, która miała średnice jakichś pięćdziesięciu metrów. Wewnętrzna kula była również hermetyczna i docelowo miała zawierać próżnie, teraz jednak jej śluzy stały otworem. Zdjęliśmy skafandry, a Shara, trzymając się wspornika, zdjęła ze swego skafandra bransoletki z silniczkami rakietowymi i nałożyła je na kostki nóg. Potem zapięła na przegubach obrączki z takimi samymi silniczkami. Jako biżuteria były trochę za masywne — ale mogły pracować nieprzerwanie przez dwadzieścia minut, przy czym w normalnej atmosferze i przy odpowiednim oświetleniu ich praca była zupełnie niewidoczna. Bez nich taniec przy zerowym ciążeniu byłby niewypowiedzianie trudniejszy.

Gdy zapinała ostatni pasek, podpłynąłem do niej od przodu i chwyciłem się za wspornik.

— Sharo…

— Poradzę sobie, Charlie. Będę ćwiczyła przy trzykrotnym przeciążeniu i spała przy dwukrotnym, ale dopnę swego. Wiem, że potrafię.

— Mogłabyś opuścić „Masa to czasownik” i przejść od razu do „Gwiezdnego tańca”.

Potrząsnęła głową.

— Nie jestem jeszcze do niego gotowa i nie jest jeszcze gotowa widownia. Najpierw muszę przeprowadzić ich i siebie przez taniec w kuli, w przestrzeni zamkniętej, zanim będę gotowa do tańca w otwartym kosmosie albo zanim oni będą gotowi do jego odbioru. Muszę uwolnić swój i ich umysły od każdego z przyjętych wyobrażeń o tańcu, zmienić wszystkie jego założenia. Nawet dwa etapy to za mało — ale to jest nieprzekraczalne minimum — jej oczy złagodniały. — Charlie, ja muszę.

— Wiem — burknąłem i odwróciłem się od niej. Łzy są przykrą rzeczą w stanie nieważkości — nigdzie nie spływają. Tworzą po prostu głupio wyglądające, wypukłe szkła kontaktowe, w których pływa świat. Zacząłem podciągać się po powierzchni kuli w kierunku stanowiska kamery, którą pracowałem, Shara zaś wpłynęła do jej wnętrza, żeby rozpocząć próbę.

Instalując swój sprzęt, przeciągając kable pomiędzy wspornikami i dołączając je do dryfujących rozgałęziaczy, modliłem się. Po raz pierwszy od lat. Modliłem się, żeby Sharze się udało. Żeby udało się nam obojgu.

Następne dwanaście dni było najtrudniejszym okresem mego życia. Shara pracowała równie ciężko, jak ja. Połowę każdego dnia spędzała na próbach w studio, połowę reszty na ćwiczeniach w 2,5 g (to maksimum, na jakie zgodził się Panzella), a trzy z pozostałych sześciu godzin w łóżku Carringtona, starając się zadowolić go na tyle, żeby pozwolił jej na wydłużenie limitu czasu. Może spała przez te kilka godzin które jej pozostawały. Wiem tylko, że nigdy nie wyglądała na zmęczoną, nigdy nie pokazywała po sobie zniechęcenia i nigdy nie traciła swej zawziętej determinacji. Uparcie, opornie jej ciało wyzbywało się niezgrabności, przybierając wdzięk w środowisku, w którym wymaga to nadzwyczajnej koncentracji. Jak dziecko uczy się chodzić, tak Shara uczyła się latać.

Ja zaś zaczynałem się nawet przyzwyczajać do braku bólu w nodze.


* * *

Cóż mogę powiedzieć o „Masie”, skoro jej nie widzieliście? Nie sposób jej opisać, tak samo, jak nie można słowami opisać symfonii. Konwencjonalna terminologia taneczna jest, ze względu na wbudowane w nią założenia, zupełnie bezużyteczna i jeśli w ogóle obeznani jesteście z nową nomenklaturą, to musicie znać „Masa to czasownik”, z której czerpie ona swoje nazewnictwo.

Niewiele też mogę powiedzieć o technicznych aspektach „Masy”. Nie było w niej żadnych efektów specjalnych, nie było nawet podkładu muzycznego. Wspaniała muzyka Raoula Brindle”a skomponowana została na podstawie samego tańca i nałożona na ścieżkę dźwiękową za moim pozwoleniem w dwa lata później. Ale nagrodę Emmy dostałem za oryginalną, niemą wersje. Cały mój wkład, poza montażem i zainstalowaniem dwóch trampolin, sprowadzał się do zamaskowania źródeł rozproszonego światła, które grupami otaczały obiektywy kamer i takiego ich połączenia, że były zasilane tylko wtedy, gdy nie znajdowały się w kadrze pracującej kamery. Dzięki temu Shara była wciąż oświetlona od przodu i miała dwa (nie zawsze jednakowej wielkości) cienie. Nie próbowałem nawet wprowadzać błyskotliwej pracy kamer; po prostu rejestrowałem jej taniec zmieniając ujęcie tylko wtedy, gdy wychodziła mi z kadru.

Nie, „Masę” można opisać jedynie terminami symbolicznymi, a zatem ubogo. Mogę tylko powiedzieć, że Shara pokazała, iż masa i bezwładność, podobnie jak grawitacja, są zdolne do dostarczenia konfliktu dynamicznego, który jest podstawą tańca. Mogę wam powiedzieć, że wydestylowała z nich taki rodzaj tańca, który mogła wyobrazić sobie tylko grupa składająca się z akrobaty, pilota uprawiającego akrobacje, lotniczą, pilota piszącego po niebie dymem wypuszczanym z samolotu i podwodnej baleriny. Mogę wam powiedzieć, że panując nad ciałem zgodnie ze swą wolą i nad samą przestrzenią zgodnie ze swą potrzebą, zburzyła ostatnią granice, jaka leżała miedzy nią a absolutną swobodą ruchu.

I wciąż jeszcze powiedziałem mniej niż nic. Ponieważ Shara znalazła coś więcej niż samą wolność — ona znalazła sens. „Masa” była ponad wszystko przeżyciem duchowym — jej dwuznaczny tytuł odzwierciedla tematyczną niejednoznaczność tego, co technologiczne, z tym co teologiczne: Shara uczyniła konfrontacje człowieka z bytem aktem przejściowym, dosłownym spotkaniem Boga w pół drogi. Nie zamierzam sugerować, że jej taniec w jakimkolwiek momencie odwoływał się do zewnętrznego Boga — dyskretnej istoty z białą brodą lub bez niej. Jej taniec odwoływał się do rzeczywistości, wyrażał sobą Trzy Wieczne Pytania zadawane przez każdą rozumną istotę, jaka kiedykolwiek żyła.

Jej taniec obserwował ją samą i pytał: jak to się stało, że jestem tutaj?

Jej taniec obserwował wszechświat, w którym istniał i pytał: jak to się stało, że to wszystko jest tu ze mną?

I w końcu, obserwując ją na tle swojego wszechświata, zadawał pytanie: Dlaczego jestem taka samotna?

I zadawszy te pytania otworzyła ciało i dusze przed tym wszechświatem i gdy odpowiedź nie nadeszła, skurczyła się w sobie. Nie w sensie dramatycznym, przypominającym kurczenie się sprężyny. Było to podobne fizycznie, a zarazem zupełnie inne zjawisko. Był to akt introspekcji, zwrócenie na siebie oka duszy, aby w swym wnętrzu szukać odpowiedzi, których nie można znaleźć nigdzie indziej. Jej ciało też zdawało się zapadać w siebie, zmniejszając swą masę tak równomiernie, że jego położenie w przestrzeni nie uległo zmianie.

Kamera wyłączyła się, pozostawiając Sharę samą, sztywną, tęskniącą. Taniec się skończył, pozostawiając trzy pytania, które postawiła, bez odpowiedzi, ich napięcie nie rozładowane. Tylko wyraz cierpliwego oczekiwania na jej twarzy stępił szokującą krawędź niespełnienia, uczynił ją znośnym, małym, błogosławionym znakiem, szepcząc: ciąg dalszy nastąpi.

Osiemnastego dnia mieliśmy to gotowe do obróbki. Shara natychmiast przestała o tym myśleć i przystąpiła do pracy nad choreografią „Gwiezdnego tańca”, ale ja zanim taśma była gotowa do emisji, spędziłem jeszcze dwa ciężkie dni montując ją. Zostało mi cztery dni do wykupionej przez Carringtona półgodzinnej emisji — ale to nie oddech tej nieprzekraczalnej granicy czułem na swym karku.

Gdy ślęczałem nad montażem, przyszedł do mojej pracowni McGillicuddy i chociaż widział łzy spływające mi po policzkach, nie odezwał się ani słowem. Puściłem taśmę i oglądał ją w milczeniu. Wkrótce i jego policzki powilgotniały. Taśma dawno już się skończyła, gdy odezwał się bardzo cicho.

— Lada dzień zamierzam rzucić te. śmierdzącą robotę. Nie odpowiedziałem.

— Byłem przedtem instruktorem karate. Byłem niezły. Mogę znowu uczyć, może stoczyć parą walk zarabiając dziesięć procent tego, co tutaj.

Nie odpowiedziałem.

— Gdy ostatnim razem wychodziliście na zewnątrz widziałem was oboje w śluzie powietrznej. Widziałem jak się przewróciła. Widziałem, jak pomagałeś jej dojść do siebie. Słyszałem, jak kazała ci przyrzec, że nic nie powiesz doktorowi Panzelli.

Czekałem. Pragnąłem zapaść się pod ziemie.

Osuszył sobie twarz.

— Przyszedłem tutaj, żeby ci powiedzieć, że idę poinformować o wszystkim doktora Panzellę. On wymusi na Carringtonie, by Sharę natychmiast odesłać na Ziemie.

— A teraz? — spytałem.

— Widziałem te taśmę.

— I wiesz, że „Gwiezdny taniec” prawdopodobnie ją zabije?

— Tak.

— Wiesz, że musimy jej na to pozwolić?

— Tak.

Pragnąłem umrzeć. Pokiwałem głową.

— A więc wyjdź stąd i daj mi pracować.

Wyszedł.


* * *

Na Wall Street i na pokładzie „Skyfac” było późne popołudnie, gdy ku swej satysfakcji miałem taśmę zmontowaną. Zadzwoniłem do Carringtona, powiedziałem mu, żeby mnie oczekiwał za pół godziny, wziąłem prysznic, ogoliłem się, ubrałem i wyszedłem.

Gdy zjawiłem się w gabinecie Carringtona, był z nim major Sił Kosmicznych, ale nie został mi przedstawiony, więc go zignorowałem. Była tam również Shara, odziana w coś utkanego z pomarańczowego dymu, co odsłaniało cały jej biust. Najpewniej kazał jej się tak ubrać Carrington, ale ona nosiła to z osobliwą, perwersyjną godnością, co jak wyczuwałem irytowało go. Spojrzałem jej w oczy i uśmiechnąłem się.

— Czołem, mała. To dobra taśma.

— Zobaczymy — powiedział Carrington. Wraz z majorem zajęli miejsca za biurkiem, a Shara usiadła obok niego.

Wsunąłem taśmę w szczelinę wmontowanej w ścianę gabinetu aparatury wideo, przygasiłem światła i usiadłem z drugiego boku biurka. Film trwał nieprzerwanie przez dwadzieścia minut bez ścieżki dźwiękowej, zupełnie nagi.

Był wspaniały.

„Osłupienie” to zabawne słowo. Żeby coś wprawiło cię w osłupienie, musi cię trafić w miejsce jeszcze nie opancerzone cynizmem. Zdaje mi się, że ja już się urodziłem cynikiem — o ile dobrze sobie przypominam, w stan osłupienia popadłem tylko trzy razy. Po raz pierwszy przydarzyło mi się to w wieku trzech lat, gdy dowiedziałem się, że istnieją ludzie, którzy mogą z premedytacją dręczyć małe kotki. Po raz drugi osłupiałem w wieku lat siedemnastu, gdy dowiedziałem się, że istnieją ludzie, którzy mogą zażywać LSD, a potem dla zabawy dręczyć innych ludzi. Po raz trzeci osłupiałem, gdy skończyła się „Masa to czasownik”, Carrington zaś idealnie konwersacyjnym tonem powiedział: „Bardzo przyjemne; bardzo wdzięczne. Podoba mi się”, a ja dowiedziałem się w wieku lat czterdziestu pięciu, że istnieją ludzie — nie głupcy, nie kretyni, ale ludzie inteligentni — którzy mogą oglądać taniec Shary i nic nie rozumieć. My wszyscy, nawet ci najbardziej cyniczni, mamy jakieś złudzenia, które pielęgnujemy.

Shara po prostu to przełknęła, ale widziałem, że major był tak samo osłupiały jak ja i z widocznym wysiłkiem panuje nad swą twarzą.

Zadowolony, że mogę odwrócić swą uwagę od wypełniającej mnie odrazy i konsternacji, zacząłem nagle przyglądać mu się uważniej i po raz pierwszy zastanawiać, co on tu robi. Był w moim wieku, szczupły i bardziej ogorzały ode mnie, ze srebrnym puszkiem na wierzchu czaszki i nadzwyczaj bujnym wąsem pod nosem. Wziąłbym go za przyjaciela Carringtona, ale przeczyły temu trzy spostrzeżenia. Coś nieokreślonego w jego oczach powiedziało mi, że jest wojskowym o długim stażu w armii. Coś równie nieokreślonego w jego postawie powiedziało mi, że jest w tej chwili na służbie. I coś zupełnie określonego w linii jego ust skłoniło mnie do przypuszczenia, że obowiązki służbowe, które go tu wezwały, napawają go wstrętem.

Gdy Carrington uprzejmym tonem ciągnął. — A co pan o tym sądzi, majorze? — ten człowiek milczał przez chwile, zbierając myśli i dobierając słów. Kiedy się odezwał, nie zwracał się do Carringtona.

— Panno Drummond — powiedział spokojnie — jestem major William Cox, dowódca SC „Champion” i czuje się, zaszczycony tym, że poznałem panią. To był najgłębiej poruszający film, jaki w życiu widziałem.

Shara podziękowała poważnym tonem.

— To jest Charles Armstead, majorze Cox. On to nakręcił.

Cox spojrzał na mnie z nowym zainteresowaniem.

— Wspaniała robota, panie Armstead.

Wyciągnął rękę, a ja ją uścisnąłem.

Carrington zaczynał zdawać sobie sprawę, że my troje dzielimy miedzy sobą coś, co dla niego jest nieosiągalne.

— Cieszę, się, że się panu podobało, majorze — powiedział nie siląc się na szczerość. — Jutro wieczorem może pan to obejrzeć ponownie w swoim telewizorze, jeżeli nie będzie miał pan służby. I oczywiście będzie dostępne na kasetach. A teraz może przeszlibyśmy do sprawy, która wymaga załatwienia.

— Twarz Coxa zamknęła się, jakby zapiął się na zamek błyskawiczny, stała się sztywno formalna.

— Jak pan sobie życzy, sir.

Zaintrygowany, zacząłem od tego, co ja uważałem za sprawą do załatwienia.

— Chciałbym, żeby tym razem nad emisją czuwał pański szef łączności, panie Carrington. Shara i ja będziemy zbyt zajęci, żeby…

— Nad tą emisją będzie czuwał mój szef łączności, Armstead — przerwał mi Carrington — ale nie sądzę, aby pan był w tym czasie szczególnie zajęty.

Byłem otumaniony z braku snu; moja zdolność kojarzenia uległa spowolnieniu.

Carrington dotknął delikatnie swojego biurka.

— McGillicuddy zamelduje się u mnie natychmiast — powiedział i odsunął rękę. — Widzisz, Armstead. Ty i Shara wracacie natychmiast na Ziemią.

— Co takiego?

— Bryce, nie możesz — krzyknęła Shara. — Obiecałeś.

— Obiecałem? Moja droga, ostatniej nocy nie było przy nas żadnych świadków. No i dobrze się stało, czyż nie mam racji?

Zaniemówiłem z wściekłości. Wszedł McGillicuddy.

— Cześć, Tom — powiedział sympatycznie Carrington. — Jesteś wylany. Wracasz na Ziemie razem z panną Drummond i panem Armsteadem na pokładzie statku majora Coxa. Start za godziną. Nie zapomnij czegoś: — Przeniósł wzrok z McGillicuddy”ego na mnie. — Z biurka Toma można się podłączyć dyskretnie do każdego wideofonu na „Skyfac”. Z mojego biurka można się podłączyć do biurka Toma.

— Bryce, dwa dni — głos Shary był niski. — Bądź człowiekiem, wymień cenę..

— Przepraszam, kochanie — uśmiechnął się lekko. — Doktor Panzella powiadomiony o twoim upadku zajął wyraźne stanowisko. Nawet jednego dnia. Żywa, robisz doskonałą reklamę — jesteś moim darem dla świata. Martwa, będziesz kamieniem u mej szyi. Nie mogą ci pozwolić umrzeć na moim terenie. Spodziewałem się, że możesz stawiać opór, porozumiałem się wiać z przyjacielem — tu spojrzał na Coxa — z wyższego szczebla Dowództwa Sił Kosmicznych, który był na tyle uprzejmy, żeby przysłać tu majora z poleceniem eskortowania cię w drodze do domu. Nie jesteś aresztowana w sensie prawnym — ale zapewniam cię, że nie masz wyboru. Wchodzi tu w grę coś w rodzaju troski o twoje zdrowie. Do widzenia, Sharo — sięgnął po piętrzący się na biurku stos meldunków, a ja zadziwiłem nawet samego siebie.

Zmiotłem z biurka dosłownie wszystko i pochyliwszy głowę wyrżnąłem go bykiem prosto w mostek. Krzesło, na którym siedział, przytwierdzone było do podłogi sworzniami, a więc pękło z trzaskiem. Odzyskałem równowagę na tyle szybko, żeby wyprowadzić jeszcze jeden przepiękny prawy prosty. Wiecie, jak podczas kozłowania odbija się od parkietu piłka do koszykówki? Tak właśnie, w zwolnionym tempie, charakterystycznym dla zmniejszonego ciążenia, odbiła się od podłogi jego głowa.

Cox podniósł mnie potem na nogi i popychając przed sobą wtłoczył w przeciwległy kąt gabinetu.

— Nie — powiedział do mnie, a jego głos musiał mieć w sobie dużo z „nawyku wydawania rozkazów”, ponieważ ochłonąłem od razu. Stałem, dysząc ciężko, podczas gdy Cox pomagał wstać Carringtonowi.

Multimiliarder pomacał swój rozkwaszony nos, popatrzył na powalane krwią palce i rzucił mi pełne nienawiści spojrzenie.

— Nie będziesz już pracował w wideo, Armstead. Jesteś skończony. Bezrobotny, zrozumiałeś?

Cox poklepał go po ramieniu i Carrington odwrócił się gwałtownie.

— Czego pan chce, u diabła? — warknął.

Cox uśmiechnął się.

— Carrington, mój świętej pamięci ojciec powiedział kiedyś: „Bili, wrogów rób sobie z wyboru, nie z przypadku”. Z upływem lat przekonałem się, że była to świetna rada. Zapamiętaj ją sobie.

Shara uśmiechnęła się ironicznie.

Carrington zamrugał oczyma. Potem jego absurdalnie szerokie ramiona poszerzyły się jeszcze bardziej i ryknął:

— Wynoście się stąd wszyscy! Precz z moich oczu!

Milczące porozumienie kazało nam czekać aż i Tom wygłosi swoją kwestie:

— Panie Carrington — powiedział — to rzadki przywilej i wielki zaszczyt być przez pana osobiście wylanym z pracy. Powinienem to sobie zapamiętać na zawsze jako pyrrusową kieskę. — I zgięty w pół wycofał się za nami z gabinetu. Każde z nas podtrzymywane było na duchu przez młodzieńcze poczucie tryumfu, które musiało nam starczyć na pełne dziesięć sekund.

Rozdział 4

Uczucie spadania, które towarzyszy każdemu, kto po raz pierwszy znalazł się w stanie nieważkości, nie jest wcale złudzeniem — ale zanika gwałtownie, gdy ciało nauczy się traktować je jako złudzenie. Teraz, przeżywając ostatnie pół godziny, zanim ponownie znajdę się w polu grawitacyjnym Ziemi, czułem się, jakbym spadał.

„Champion” był trzy razy większy od wahadłowca Carringtona. Ucieszyło mnie to z początku jak dzieciaka, ale później uświadomiłem sobie, że wzywając go, Carrington nie ponosił kosztów paliwa ani utrzymania załogi. Wartownik przy śluzie powietrznej zasalutował nam, gdy wchodziliśmy. Cox zaprowadził nas na rufę, do pomieszczenia, w którym zostaliśmy zakwaterowani. Po drodze zauważył, że do podciągania używałem tylko lewej ręki i gdy się zatrzymaliśmy, powiedział:

— Panie Armstead, mój świętej pamięci ojciec mawiał tak: „Gołą ręką wal w miękkie partie. W twarde wal przyrządami”. Poza tym nie dostrzegam braków w pańskiej technice. Chciałbym uścisnąć pańską dłoń.

Spróbowałem się uśmiechnąć, ale bezskutecznie.

— Podziwiam pański gust w dobieraniu sobie nieprzyjaciół, majorze.

— Mężczyzna nie może żądać lepszej pochwały. Przykro mi, że dopóki nie wylądujemy, nie mogę rozkazać lekarzowi, by obejrzał pańską rękę.

— Niech się pan nią nie przejmuje. Proszę tylko o zwiezienie Shary na dół w sposób szybki i bezbolesny.

Skłonił się Sharze, powiedział, jak bardzo jest mu, itd. i życzył nam wszystkim przyjemnej podróży. Przypięliśmy się pasami do foteli, żeby oczekiwać na odpalenie silników. Zapadło długie i ciężkie milczenie, wypełnione ogólnym przygnębieniem. Nie patrzyliśmy na siebie, jakby obawiając się, iż przez spojrzenia nasz smutek się połączy i osiągnie jakiś rodzaj masy krytycznej. Żal zamknął nam usta i wierzyłem, że było w tym nadzwyczaj mało rozczulania się nad sobą.

I wtedy wydało mi się, że upłynęło masę czasu. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodziły przytłumione, odgłosy jakiejś paplaniny przez interkom, ale nasz nie był włączony do sieci. W końcu jednak zaczęliśmy chaotycznie rozmawiać, dyskutując nad spodziewaną reakcją krytyki na „Masa to tylko słowo”, spierając się, czy warto prowadzić jej analizę, czy też teatr naprawdę umarł… Poruszaliśmy wszystkie tematy naraz, wszystkie z wyjątkiem planów na przyszłość. W końcu nie było już o czym rozmawiać, więc zamknęliśmy się znowu. Powinienem chyba powiedzieć, że znajdowaliśmy się w szoku.

Z niewiadomej przyczyny wyszedłem z niego pierwszy.

— Co jest, u diabła? Czemu to trwa tak długo? — warknąłem ze złością.

Tom zaczął mówić coś uspokajającego, potem zerknął na zegarek i wykrzyknął:

— Masz racją. To już ponad godzinę.

Spojrzałem na zegar ścienny, zaplątałem się beznadziejnie, dopóki nie zorientowałem się, że wskazuje czas Greenwich, zamiast czasu Wall Street i stwierdziłem, że Tom nie myli się.

— Do licha — krzyknąłem — całe cholerne sedno tej awantury tkwi w tym, żeby uchronić Sharę przed przekroczeniem limitu czasu przebywania w stanie nieważkości! Idę na dziób.

— Poczekaj, Charlie — Tom dwiema zdrowymi rękami odpiął pasy szybciej ode mnie. — Zostań tutaj i ochłoń trochę. Pójdę się dowiedzieć skąd ta zwłoka.

Wrócił po kilku minutach. Twarz miał odprężoną.

— Nigdzie nie lecimy. Cox otrzymał rozkazy, żeby się stąd nie ruszać.

— Co? Tom, o czym ty do diabła mówisz?

Jego głos brzmiał całkiem zabawnie.

— Czerwone ćmy. A może raczej podobne do pszczół. W balonie.

Nie mógł po prostu żartować, a to znaczyło, że niedawne przeżycia dokładnie poprzestawiały mu wszystkie klepki w głowie, co z kolei oznaczało, że w jakiś sposób zbłądziłem w mój ulubiony koszmar, w którym każdy oprócz mnie popada w szaleństwo i zaczyna do mnie bełkotać coś, czego nie rozumiem. Pochyliłem więc głowę jak rozwścieczony byk i wypadłem z kajuty tak szybko, że drzwi ledwie zdążyły ustąpić mi z drogi.

Kiedy dopadłem drzwi prowadzących na mostek, pędziłem już tak szybko, że można mnie było zatrzymać tylko przewracając na podłogę. Członkowie załogi zostali kompletnie zaskoczeni. W progu wywiązała się krótka szamotanina i po chwili byłem już na stanowisku dowodzenia. W chwile później doszedłem do wniosku, że mnie również ogarnia szaleństwo, co w jakiś sposób uporządkowało natłok kłębiących się w mej głowie myśli.

Frontowa ściana mostka była jednym, ogromnym ekranem wideo. Kłębiło się na nim, wyraźne na tle czarnej głębi, jak papierosy w mroku, mrowie czerwonych ciem.

Przeświadczenie o nierealności tego zjawiska uspokoiło mnie trochę. Ale w chwile potem Cox przywołał mnie do rzeczywistości, wrzeszcząc.

— Wynoś się stąd, człowieku.

Gdyby mój umysł znajdował się w normalnym stanie, ten krzyk wymiótłby mnie za drzwi i poniósł w najdalszy kąt statku. W mojej obecnej kondycji psychicznej zdołał tylko skłonić mnie do zaakceptowania tej niemożliwej sytuacji. Otrząsnąłem się jak mokry pies i odwróciłem w stronę Coxa.

— Majorze — powiedziałem z desperacją — co się tu dzieje?

Tak jak króla może zadziwić pachołek, który odmawia przyklęknięcia na jego widok, tak Coxa zaskoczył fenomen, że ktoś śmiał nie posłuchać jego rozkazu. Tylko dzięki temu uzyskałem odpowiedź.

— Stanęliśmy oko w oko z inteligentnym, obcym życiem — powiedział krótko. — Przypuszczam, że to rozumne plazmoidy.

Nigdy, ani przez chwile, nie pomyślałem, że ten tajemniczy obiekt, skaczący jak żaba po układzie słonecznym od chwili mojego przybycia na „Skyfac” jest żywy. Uczyniłem wysiłek, żeby to sobie uzmysłowić, po czym zaniechałem tego przekraczającego moją wyobraźnie zadania i wróciłem do priorytetowej sprawy, która mnie tu przywiodła.

— Równie dobrze może to być osiem malutkich reniferków. Nic mnie to nie obchodzi. Musicie natychmiast sprowadzić te. puszkę od konserw z powrotem na Ziemie..

— Sir, na tym statku ogłoszono alarm i znajduje się on obecnie w stanie pogotowia bojowego. W tej chwili stygną nietknięte wszystkie kolacje w Północnej Ameryce. Będę się uważał za szczęściarza, jeśli jeszcze kiedyś ujrzę. Ziemie. A teraz proszę wyjść z mojego stanowiska dowodzenia.

— Przecież pan nic nie rozumie. Shara przekracza swój limit. To wasze opieprzanie się ją zabije. Przecież przyleciał pan tu po to, żeby temu zapobiec, jasna cholera…

— PANIE ARMSTEAD! To jest okręt wojenny. Stoimy twarzą w twarz z ponad pięćdziesięcioma inteligentnymi istotami, które dwadzieścia minut temu pojawiły się nie wiadomo skąd, istotami, które, jak z tego wynika, posługują się napędem, o którym nie mamy zielonego pojęcia, napędem, nie posiadającym żadnych widocznych elementów mechanicznych. Jeżeli dzięki temu poczuje się pan lepiej, to powiem panu, że dociera do mnie, iż mam na pokładzie pasażerów o realnej dla mojego gatunku wartości. Być może nawet więcej wartych niż ten statek i ktokolwiek inny na nim przebywający. Jeśli to pana w jakiś sposób usatysfakcjonuje, to powiem panu, że świadomość tego wywołuje moją rozterkę, której potrzebuje jak pryszcza na tyłku, a możliwość zejścia z tej orbity mam taką samą, jak wyhodowanie sobie rogów. Czy teraz opuści pan ten mostek, czy woli pan, żeby pana wywleczono?

Nie skorzystałem z pozostawionej mi szansy podjęcia decyzji; wywleczono mnie.

Z drugiej jednak strony, zanim wróciłem do naszej kajuty, Cox włączył już nasz wideofon do sieci i za jego pośrednictwem mogliśmy również odbierać obraz przekazywany na stanowisko dowodzenia. Gdy wchodziłem, Shara i Tom z wytężoną uwagą wpatrywali się w ekran. Nie mając nic lepszego do roboty, poszedłem za ich przykładem.

Tom miał rację. Gwałtownością ruchów przypominały raczej pszczoły. Nie mogłem ich dokładnie policzyć: około pięćdziesięciu. I znajdowały się w balonie — niewyraźnym, ledwo widocznym tworze, tkwiącym na pograniczu miedzy przezroczystością a półprzeźroczystością. Chociaż miotały się jak oszalałe, czyniły to tylko w przestrzeni ograniczonej kulistym balonem — nie opuszczały go ani na chwile. Zdawały się nawet nie dotykać jego wewnętrznej powierzchni.

Podczas gdy tak patrzyłem, z moich nerek wypłukane zostały resztki adrenaliny, ale — pozostało mi poczucie udaremnionej potrzeby zrobienia czegoś ważnego. Starałem się pogodzić z faktem, że te efekty specjalne reprezentowały sobą coś, co jest… ważniejsze od Shary. Było to spostrzeżenie przejmujące pierwotnym lekiem, ale nie potrafiłem się od niego uwolnić.

W mojej głowie darły się dwa głosy, każdy wywrzaskujący pytania na całe gardło, każdy ignorujący pytania tego drugiego. Jeden wrzeszczał: — Czy te stworzenia są przyjaźnie nastawione do ludzi? A może wrogo? A czy one w ogóle używają takich pojęć? Jak daleko stąd? Skąd są? Drugi głos był mniej ambitny, ale tak samo donośny; powtarzał tylko w kółko: Jak długo jeszcze możemy pozostawić Sharę w stanie nieważkości, nie skazując jej na śmierć?

Głos Shary był pełen zachwytu.

— One… one tańczą.

Przyjrzałem się uważniej. Jeśli nawet w tym tańcu much nad śmietnikiem istniała jakaś prawidłowość, to ja nie potrafiłem jej dostrzec.

— Dla mnie jest to zwykłe zamieszanie.

Charlie, popatrz uważnie. Tyle oszalałej aktywności, a nigdy nie zderzają się ze sobą, ani ze ściankami tej otoczki, w której się znajdują. Muszą poruszać się po orbitach tak pieczołowicie wychoreografowanych, jak orbity elektronów.

— Czy atomy tańczą?

Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem.

— A nie, Charlie?

— Wiązka laserowa — powiedział Tom.

Spojrzeliśmy oboje na niego.

— Te stworzenia muszą być plazmoidami — człowiek, z którym rozmawiałem powiedział, że widać je na radarze dalekiego zasięgu. Oznaczałoby to, że są one jakiegoś rodzaju zjonizowanymi gazami, tworami, które zwykle powodują lawinę raportów o dostrzeżeniu UFO — zachichotał, potem opanował się. — Założę się, że gdyby te otoczkę dało się przeciąć laserem, to można by je łatwo zdejonizować — poza tym, ta otoczka musi je chronić bez względu na to jaki jest ich metabolizm.

Byłem oszołomiony.

— A więc nie jesteśmy bezbronni?

— Rozmawiacie obaj jak żołnierze — wybuchnęła Shara. — Mówię wam, że one tańczą. Tancerze nie są wojownikami.

— Przestań, Sharo — warknąłem. — Nawet gdyby się zdarzyło, że te stworki chociaż w małym stopniu są do nas podobne, to i tak nie masz racji. Tai chi, karate, kung fu — to przecież są tańce. — Skinieniem głowy wskazałem na ekran. — O tych ożywionych węgielkach wiemy tylko tyle, że podróżują przez przestrzeń międzygwiezdną. To wystarczy, żeby mnie przerazić.

— Popatrz na nie, Charlie — rozkazała.

Popatrzyłem.

Na Boga, nie wyglądały przerażająco. I im dłużej patrzyłem, tym bardziej wydawało mi się, że poruszają się w taneczny sposób, wirując w szaleńczych piruetach trochę za szybko, żeby mogło za nimi nadążyć oko. Nie było to wcale podobne do konwencjonalnego tańca — bardziej przypominało to, co zapoczątkowała Shara tańcem „Masa to tylko słowo”. Przyłapałem się na tym, że mam ochotę włączyć drugą kamerę, dla uzyskania lepszej perspektywy i to sprawiło, iż mój umysł zaczął się wreszcie budzić. Od razu spłodził on dwa pomysły.

— Jak daleko według ciebie znajdujemy się od zespołu „Skyfac”? — spytałem Toma. Przygryzł wargę.

— Niedaleko. Nie czułem przyśpieszeń większych, niż manewrowe. Te cholerne stworki prawdopodobnie zostały tu zwabione przez „Skyfac” — najbardziej chyba oczywisty dowód na istnienie inteligentnego życia w tym układzie planetarnym — skrzywił się. — A może one nie korzystają z planet.

Wyciągnąłem rękę i wcisnąłem klawisz włączający fonie.

— Majorze Cox.

— Wyłącz się z tej sieci!

— Co by pan powiedział na bliższe przyjrzenie się tym stworkom?

— Pozostajemy na miejscu. A teraz przestań mnie pan szarpać za łokieć i wyłącz się pan, bo…

— Czy mnie pan wysłucha? Mam w kosmosie rozmieszczone cztery ruchome, zdalnie sterowane kamery, samowystarczalne pod względem zasilania i oświetlenia, o najlepszej rozdzielczości, jaką można sobie wymarzyć. Zostały przygotowane do filmowania następnego tańca Shary.

Od razu spuścił z tonu.

— Czy może je pan przełączyć na mój statek?

— Sądzę, że tak. Ale będę musiał się dostać do głównej konsoli sterowniczej na Pierścieniu Jeden.

— A, to niedobrze. Nie mogę ograniczać swobody manewru cumując do niego. Co by się stało, gdybym musiał walczyć albo uciekać?

— Majorze, jak to daleko na piechotę?

Trochę go tym zaskoczyłem.

— Parę kilometrów w prostej linii. Ale pan jest przecież szczurem lądowym.

— Przebywam w stanie nieważkości ponad dwa miesiące. Daj mi pan przenośny radar, a wyląduje na Fobosie.

— Mmmm. Jest pan cywilem… Ale niech tam, potrzebna mi lepsza wizja.

— Chwileczkę, jeszcze jedna sprawa. Shara i Tom muszą iść ze mną.

— Wykluczone. To nie wycieczka.

— Majorze Cox, Shara musi powrócić możliwie najszybciej pod działanie pola grawitacyjnego. Warunki panujące na Pierścieniu Jeden będą dla niej odpowiednie — prawdę mówiąc, nawet idealne, jeśli wejdziemy do niego przez te „szprychę” w środku. Shara będzie mogła schodzić nią bardzo powoli i aklimatyzować się stopniowo w sposób, w jaki czynią to nurkowie głębinowi, którzy dekompresują się etapami, tyle że w odwrotną stronę. Tom będzie musiał pójść z nami i zostać z nią — jeśli zemdleje i spadnie na dno tej rury, może sobie złamać nogę. nawet przy jednej szóstej normalnego ciążenia. Poza tym, on ma więcej godzin spędzonych w przestrzeni poza statkiem niż każde z nas.

Przemyślał to.

— Idźcie.

Poszliśmy.

Droga powrotna do Pierścienia Jeden była dłuższa od tras, jakie kiedykolwiek z Sharą pokonywaliśmy, ale pod przewodnictwem Toma przebyliśmy ją przy minimalnych korektach kursu. Pierścień ”Champion” i obcy tworzyli trójkąt równokątny o boku pięciu albo sześciu kilometrów. Widziani z perspektywy obcy zajmowali niemal dwukrotnie większą objętość niż kula o średnicy Pierścienia Jeden ten balon był wielki jak cholera. Nie ustawali ani nie zwalniali w swoim szalonym wirowaniu, ale odnosiłem wrażenie, że nas obserwują. Przywodziło mi to na myśl biologa badającego dziwne błazeństwa nieznanego gatunku owadów. Radia naszych skafandrów mieliśmy wyłączone, żeby uniknąć rozpraszania uwagi i to czyniło mnie bardziej podatnym na takie podejrzenie.

Nie zwracałem nawet uwagi na brak lokalnego pionu. Zbyt byłem zaabsorbowany.

Odłączyłem się od Toma i Shary i pognałem rurą w dół, przeskakując po sześć szczebli na raz. Carrington z dwoma pachołkami oczekiwał mnie w pomieszczeniu recepcyjnym. Wyraźnie było widać, że jest przestraszony jak diabli i że stara się to pokryć gniewem.

— Do cholery, Armstead, to są moje kamery.

— Zamknij się, Carrington. jeśli oddasz te kamery w ręce najlepszego speca — czyli mnie — i jeśli ją przekaże, uzyskane informacje najlepszemu umysłowi strategicznemu w kosmosie — czyli Coxowi być może zdołamy ocalić dla ciebie te twoją przeklętą fabrykę, a przy okazji rasę ludzką.

Ruszyłem naprzód i zeszli mi z drogi. Podziałało. Narażenie na niebezpieczeństwo całej ludzkości mogło przecież przynieść złą prasę.


* * *

Pomimo całej mojej praktyki, trudno mi było kierować jednocześnie i na oko pracą czterech ruchomych kamer rozmieszczonych w przestrzeni kosmicznej. Obcy zupełnie zignorowali ich zbliżanie. Służba łączności „Skyfac” przekazywała rejestrowane przeze mnie obrazy na „Championa” i zapewni a mi połączenie radiowe z Coxem. Zgodnie z jego wskazówkami otoczyłem balon kamerami i manewr wałem nimi tak, jak sobie tego życzył. Kwatera Główna Sił Kosmicznych musiała rejestrować obraz, ale nie słyszałem ich konwersacji z Coxem, za co byłem mu niezmiernie wdzięczny. Przesłałem mu powtórkę w zwolnionym tempie, zbliżenia, nakładki — wszystko, co mogłem. Tory poszczególnych owadów nie stwarzały wrażenia szczególnie symetrycznych, ale wzory zaczęły się powtarzać. Ich szamotanina oglądana w zwolnionym tempie bardziej przypominała taniec i chociaż nie mogłem być tego zupełnie pewien, wydawało mi się, że ruchy ulegają przyspieszeniu. W ich tańcu zaczęło narastać jakieś dramatyczne napięcie.

I wtedy przełączyłem się na obraz przekazywany przez kamerę, która w tle zdejmowała „Skyfaca” i moje serce przemieniło się w ”najczystszą próżnie. Krzyknąłem przerażony — pomiędzy Pierścieniem Jeden a rojem obcych, wolno, ale nieubłaganie zbliżała się do nich figurka w skafandrze próżniowym. To musiała być Shara.

W progu pomieszczenia mikserskiego pojawił się Tom, wspierający się ciężko na ramieniu Harry”ego Steina. Jego twarz ściągnięta była bólem. Stał na jednej nodze. Drugą miał najwyraźniej złamaną.

— Chyba, mimo wszystko… nie będę już mógł walczyć — wykrztusił zdyszanym głosem. — Powiedziała … przepraszam. Tom… wiedziała, że zaraz uderzy mnie z boku… że w ten sposób się mnie pozbędzie. O cholera, Charlie, przepraszam — zwalił się w pusty fotel.

Rozległ się podniecony głos Coxa:

— Co się tam, u diabła, dzieje? Kto to jest?

— Shara! — wrzasnąłem. — Bierz tyłek w troki i wracaj tutaj!

Musiała być na naszej częstotliwości.

— Nie mogę, Charlie. — Jej glos był zdumiewająco silny i bardzo spokojny. — W połowie rury serce zaczęło mnie boleć jak diabli.

— Panno Drummond — wtrącił ostro Cox — jeśli zbliży się pani jeszcze o metr do tych obcych, zniszczę, panią.

Roześmiała się radosnym śmiechem, który ściął mi krew w żyłach.

— Gówno prawda, majorze. Nie powie mi pan, że zamierza bawić się wiązkami laserowymi w pobliżu tych stworków. Poza tym potrzebuje mnie pan tak samo, jak Charlie”ego.

— Co to ma znaczyć?

— Te stworzenia komunikują się za pośrednictwem tańca. To ich odpowiednik mowy, wyrafinowany rodzaj jeżyka.

— Pani nie może tego wiedzieć.

— Czuje to. Wiem to. Do diabła, jak inaczej można się porozumiewać w próżni? Majorze Cox, mowa ludzka dysponuje obecnie jedynym wykwalifikowanym tłumaczem tego jeżyka. Mną. A teraz, czy się pan z łaski swojej zamknie i da mi się nauczyć ich mowy?

— Nie jestem upoważniony do …

Powiedziałem coś niebywałego. Powinienem bełkotać, błagać Share, żeby wróciła, nawet pędzić po skafander próżniowy, żeby siłą ściągnąć ją z powrotem na pokład. Zamiast tego zawołałem:

— Ona ma rację. Zamknij się, Cox.

— Ale…

— Do diabła z twoim „ale”, nie marnuj jej ostatniego wysiłku. Zamknął się.

Wszedł Panzella, zaaplikował Tomowi potężny zastrzyk znieczulający i nastawił mu kostkę, ale ja na nic nie zwracałem uwagi. Przez ponad godzinę obserwowałem Sharę, która przypatrywała się obcym. Sam spoglądałem na nich w pełnym rozpaczy milczeniu i za nic nie mogłem pojąć sensu ich tańca. Wytężałem umysł, starałem się wysnuć jakieś znaczenie z ich szalonego wirowania i nie udawało mi się. Najlepsze, co ze swej strony mogłem uczynić, by pomóc Sharze, to rejestrować dla hipotetycznej potomności wszystko, co się dzieje. Kilka razy krzyknęła przytłumionym głosem i pragnąłem zawołać do niej w odpowiedzi, ale nie zrobiłem tego. Wraz z ostatnim okrzykiem włączyła swoje rakietki, żeby przybliżyć się do roju obcych i na dłuższy czas zawisła nad nim.

Wreszcie w głośniku rozległ się jej głos, z początku matowy i niewyraźny, jak gdyby mówiła przez sen.

— Boże, Charlie. Jakie to dziwne. Jakie dziwne. Zaczynam ich rozumieć.

— Jak to?

— Za każdym razem, gdy zaczynam pojmować znaczenie jakiegoś fragmentu ich tańca … stajemy się sobie bliżsi. To nie jest czysta telepatia. Ja po prostu… lepiej ich poznaje. A może to telepatia, nie wiem. Tańcząc to, co czują, wkładają w to wystarczająco dużo intensywności, żebym ich zrozumiała. Odbieram mniej więcej jedno pojecie na trzy. Coraz lepiej mi idzie.

Głos Coxa był łagodny, ale stanowczy.

— Czego się pani dowiedziała, Sharo?

— Że Tom i Charlie mieli rację. To rasa wojownicza. Bije od nich przeświadczenie o swej wyższości. Ich taniec jest wyzwaniem, prowokacją. Powiedzcie Tomowi, że oni korzystają z planet.

— Co?

— Sądzę, że w jednym ze stadiów swego rozwoju są cieleśni, zmuszęni do przebywania na powierzchni planety. Potem, gdy dostatecznie dojrzeją, stają się… tymi ćmami, tak jak gąsienice stają się motylami, i wyruszają w kosmos.

Po co? — to pytał Cox.

— Aby szukać tarliska. Potrzebna im Ziemia.

Zapadła cisza trwająca może z dziesięć sekund. Potem Cox powiedział spokojnie:

— Wycofaj się, Sharo. Zamierzam się przekonać, jak podziała na nich laser.

— Nie — krzyknęła tak głośno, że spowodowała zniekształcenie w głośniku.

— Majorze — odezwała się błagalnym tonem — nie tędy droga. One potrafią uniknąć wszystkiego albo wytrzymać wszystko, co pan albo Ziemia możecie wobec nich zastosować, niech mi pan wierzy. Wiem to.

— Do diabla, kobieto — powiedział Cox. — Zastanów się, czego ode mnie żądasz? Mam czekać aż zaatakują pierwsi? Zbliżają się już okręty czterech krajów, ale one nie …

— Chwileczkę, majorze. Niech mi pan da trochę czasu.

Zaczął kląć, potem urwał.

— Ile?

Nie odpowiedziała mu wprost.

— Gdyby to zjawisko z telepatią działało w drugą stronę … musi tak działać. Nie jestem dla nich bardziej obca niż oni dla mnie. Prawdopodobnie nawet mniej. Podejrzewam, że niejedno już widzieli. Charlie?

— Jestem.

— Zaczynamy.

Wiedziałem. Wiedziałem to od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem ją na mym monitorze w otwartej przestrzeni kosmicznej. I z lekkiego drżenia jej głosu domyślałem się, czego ode mnie chce. Chciała ode mnie wszystkiego, co miałem i byłem zadowolony, że mogę jej to ofiarować. Z wesołością w głosie, najszczerszą na jaką było mnie stać, powiedziałem:

— Złam nogę, mała — i wyłączyłem mikrofon nim zdołała usłyszeć szloch, których potem nastąpił.

I zatańczyła.

Zaczęła powoli, tak jak ćwiczy się jednym palcem starając się ustalić słowniczek ruchów, które te stworzenia potrafiłyby pojąć. O, widzicie? zdawała się mówić swym ciałem. Ten ruch oznacza pragnienie, tęsknotę, ten — odtrącenie, ten — otwarcie ramion, a ten stopniowane wydatkowanie energii. Czy rozumiecie? Czy wyczuwacie niejednoznaczność w sposobie, w jaki zniekształcam te arabeskę, albo że tak może być rozładowywane napięcie?

I wyglądało na to, że Shara miała rację, że miały nieskończenie większe doświadczenie w kontaktach z zasadniczo odmiennymi kulturami niż my, ponieważ były wspaniałymi lingwistami ruchu. Uświadomiłem sobie później, że może dlatego wybrały ruch do komunikowania się, gdyż jest on bardzo uniwersalny. Człowiek, zanim przemówił, tańczył. W każdym razie Shara zaczęła rozbudowywać swój taniec, one zaś poruszały się coraz wolniej, aż w końcu zawisły nieruchomo w kosmosie i obserwowały ją.

Wkrótce potem Shara musiała uznać, że dostatecznie zdefiniowała swe środki wyrazu, by porozumieć się na migi — bo teraz zaczęła tańczyć naprawdę. Przedtem używała tylko swych mięśni. Teraz posługiwała się również silniczkami rakietowymi. Jej taniec stał się prawdziwym tańcem: czymś więcej niż zbiorem ruchów, czymś, co miało sens i znaczenie. To był niewątpliwie „Gwiezdny taniec” taki, jaki zawsze pragnęła zatańczyć. To, że zupełnie obcym istotom miał on coś do powiedzenia o człowieku i jego naturze, nie było wcale przypadkiem: była to podstawowa i ostateczna wypowiedź największej artystki stulecia, która miała też coś do powiedzenia Panu Bogu.

Światła kamer krzesały srebrne iskry z jej skafandra próżniowego i złote z bliźniaczych zbiorników powietrza przytroczonych do jej pleców. Tu i tam, na tle czarnego tła kosmosu, tkała zawiłości swe go tańca leniwym ruchem, który w jakiś sposób zdawał się pozostawiać za nią echa. I jasne stawało się znaczenie tych wielkich pętli i oszałamiających piruetów.

Jej taniec mówił ni mniej, ni więcej tylko o tragedii bycia żywą istotą, bycia człowiekiem. Mówił wymownie o rozpaczy. Mówił o okrutnym komizmie, nieograniczonej ambicji, ujętej w jarzmo ograniczonych możliwości; o wiecznej nadziei obleczonej w efemeryczną długość życia; o popychającej do czynu, nieugiętej potrzebie dążenia do ukształtowania z góry określonej przyszłości. Mówił o strachu, o głodzie, a najbardziej przekonywająco o samotności i wyobcowaniu, które towarzyszyło zawsze i wszędzie zwierzęciu zwanemu człowiekiem. Opisywał wszechświat widziany oczyma człowieka: wrogie ucieleśnienie entropii, w której wir jesteśmy wrzuceni, a natura nasza nie pozwala nam na kontaktowanie się z innym umysłem inaczej niż przez pośrednika. Mówił o ślepej perwersji, która zmusza człowieka do ogromnych starań na rzecz utrzymania pokoju, a ten, raz osiągnięty, szybko staje się nudny mówił o szaleństwie, o straszliwym paradoksie, przez który człowiek jest zdolny jednocześnie do postępowania rozsądnego i braku rozsądku, na zawsze niezdolny do współpracy, nawet z samym sobą.

Mówił o Sharze i jej życiu.

Coraz to nowe wypowiedzi o nadziei rozpoczynały się tylko po to, by rozpaść się w zamęt i ruinę. Coraz to nowe kaskady energii usiłowały się rozładować i znajdowały tylko frustrację. Naraz zakreśliła figurę, która wydawała mi się znajoma i po kilku chwilach rozpoznałem ją: ruch zamykający „Masa to czasownik”. Nie powtórzony — streszczony, jakby okrojony, coś na kształt echa. Ten nowy kontekst nadał Trzem Pytaniom straszniejszą wymowę. I jak poprzednio, ruch ten przeszedł w ostateczny, bezlitosny skurcz, w to całkowite wchłoniecie w siebie całej energii. Jej ciało stało się wrakiem dryfującym przez kosmos, zapomnianym. Energia jej istnienia wciągnięta do wewnątrz stała się niewidoczona.

Nieruchomi dotąd obcy poruszyli się po raz pierwszy.

I nagle eksplodowała, rozkwitając ze skurczu, w którym trwała nie tak, jak rozwija się sprężyna, ale jak kwiat wytryskujący z nasiona. Siła tego rozkurczu cisnęła nią przez pustkę, jakby galaktyczne wichury porwały ją, niczym huragan mewę. Jej punkt ciężkości zdawał się gnać przez czas i przestrzeń ciskając jej ciało w nowy taniec.

A ten nowy taniec mówił: Oto, co znaczy być człowiekiem: widzieć zasadniczą, egzystencjalną bezowocność wszelkiej swej działalności, wszystkich dążeń — i działać, dążyć do czegoś. Oto, co znaczy być człowiekiem: sięgać wciąż po to, co jest nieosiągalne. Oto, co znaczy być człowiekiem: żyć wiecznie lub umierać próbując. Oto, co znaczy być człowiekiem: wiecznie zadawać pytania, na które nie ma odpowiedzi w nadziei, że zadawanie ich w jakimś stopniu przybliży dzień, kiedy odpowiedź na nie zostanie udzielona. Oto, co znaczy być człowiekiem: walczyć w obliczu pewnej kieski.

Oto, co znaczy być człowiekiem: nie poddawać się.

Mówiła to wszystko wzlatującymi seriami cyklicznych ruchów, które nosiły w sobie majestatyczność wspaniałej symfonii, tak różniących się miedzy sobą, i tak do siebie podobnych jak płatki śniegu. I ten nowy taniec śmiał się tak samo do jutra jak do wczoraj, a najbardziej do dnia dzisiejszego.

Ponieważ to właśnie znaczy być człowiekiem: śmiać się z tego, co ktoś inny nazwałby tragedią.

Obcy jakby utracili swą dziką energie, wstrząśnięci, zafascynowani, może lekko przestraszeni nieposkromionym duchem Shary. Zdawali się czekać, aż taniec osłabnie, aż ona sama opadnie z sił, ale ona zdwoiła wysiłek stając się fajerwerkiem, gwiazdą, a w moim głośniku rozległ się jej śmiech. Zmieniła ognisko swego tańca, zaczęła tańczyć wokół nich w pirotechnicznych bryzgach ruchu, które coraz bardziej zbliżały się do otaczającej ich, ledwo widocznej kuli. Cofali się przed nią i zbili w gromadkę pośrodku swej otoczki nie tyle fizycznie przerażeni, co oszołomieni.

Oto — mówiło jej ciało — co znaczy być człowiekiem: jeśli staje się to konieczne, z uśmiechem na ustach popełnić harakiri.

I po tym straszliwym zapewnieniu, obcy załamali się. Bez żadnego ostrzeżenia ćmy i balon zniknęły, odeszły nie wiadomo dokąd.


* * *

Wiedziałem, że Cox i Tom nadal żyją, bo widziałem ich później, a to znaczy, że prawdopodobnie mówili i robili coś w mojej obecności, ale wtedy ani ich nie zauważyłem, ani nie słyszałem. Nie istnieli dla mnie, jak wszystko inne prócz Shary. Wykrzyknąłem jej imię i zbliżyła się do kamery, na której jarzyło się czerwone światełko. Podpłynęła tak blisko, że za plastykową szybą hełmu widziałem jej twarz.

— Może jesteśmy niepozorni, Charlie — dyszała chwytając łapczywie powietrze — ale, jak Boga kocham, jesteśmy twardzi.

— Sharo … wracaj teraz.

— Wiesz przecież, że nie mogę.

— Po tym wszystkim, czego dokonałaś, Carrington będzie ci musiał dać jakieś pomieszczenie bez grawitacji, w którym mogłabyś zamieszkać.

— Życie banity? Po co? Żeby tańczyć? Charlie, nie mam już nic więcej do powiedzenia.

— To ja do ciebie przyjdę.

— Nie bądź dziecinny. Po co? Żebyś mógł uściskać skafander? Po raz ostatni czule stuknąć się hełmami? Bzdury. Jak dotąd jest to dobre zejście ze sceny — nie psujmy go.

— Shara! — załamałem się kompletnie, poddałem się i rozkleiłem.

— Charlie, posłuchaj mnie — powiedziała łagodnie, ale z naciskiem, który dotarł do mnie nawet w mej rozpaczy. — Słuchaj mnie, bo mój czas się kończy. Mam tu coś dla ciebie. Żywiłam nadzieje, że sam to odkryjesz, ale … będziesz słuchał?

— T… tak.

— Charlie, taniec w stanie nieważkości zdobędzie teraz ogromną popularność. Ja otworzyłam drzwi. Ale sam wiesz jak to jest z modą. Sfuszerują go, o ile szybko nie zadziałasz. Pozostawiam to tobie.

— Co … o czym ty mówisz?

— O tobie, Charlie. Znowu będziesz tańczył.

Głód tlenowy, pomyślałem. Ale przecież tlen nie mógł się jej tak szybko skończyć.

— Okay. Jasne.

— Na miłość boską, przestań mnie rozśmieszać — jestem przy zdrowych zmysłach, uwierz mi. Zauważyłbyś to sam, gdybyś nie był tak cholernie głupi. Czy nie rozumiesz? W stanie nieważkości twoja noga jest dobra.

Opadła mi szczeka.

— Słyszysz mnie, Charlie? Możesz znowu tańczyć!

— Nie — powiedziałem i zacząłem szukać powodu, dlaczego nie. — Ja … ty nie możesz… to jest… a, do cholery, ta noga jest za słaba, abym mógł tańczyć nawet przy zmniejszonym ciążeniu.

— Zapomnij o tym na chwile, a przypomnij sobie to uderzenie w nos, jakim poczęstowałeś Carringtona. Charlie, kiedy skoczyłeś nad biurkiem, odbijałeś się prawą nogą.

Bełkotałem coś przez chwile i wreszcie zamknąłem się.

— Tu cię mam, Charlie. To mój pożegnalny podarunek. Wiesz, że nigdy się w tobie nie zakochałam… ale musisz wiedzieć, że zawsze cię kochałam. Nadal cię kocham.

— Kocham cię, Sharo.

— Żegnaj, Charlie. Rób to dobrze.

I wszystkie cztery rakietki zgasły jednocześnie. Obserwowałem ją jak spada. W chwile potem, gdy była już za daleko, bym mógł ją widzieć, w miejscu, gdzie powinna się znajdować, trysnął długi, żółty płomień, który wygiął się łukiem nad powierzchnią globu, przybladł, a potem rozbłysnął znowu. To eksplodowały zbiorniki powietrza.

Загрузка...