CZĘŚĆ TRZECIA

35

Colin spędził resztę piątku w swoim pokoju. Czytał fragmenty trzech książek z psychologii, które przyniósł z biblioteki. Niektóre strony studiował kilka razy. Jeśli nie zajmował się lekturą, po prostu rozmyślał. I snuł plany. Gdy następnego dnia rano wyszedł z domu, niebo było wysokie, jasne i bezchmurne. Zamierzał spotkać się z Heather o dwunastej, spędzić popołudnie na plaży i przed zmierzchem wrócić do domu; na wszelki wypadek zabrał jednak ze sobą latarkę. Dotarł na rowerze do plaży, potem do przystani, choć nie miał nic do załatwienia w żadnym z tych miejsc. Jechał do celu okrężną drogą, by się upewnić, że nikt go nie śledzi. Widział, że Roy nie depcze mu po piętach, ale mógł go obserwować z dużej odległości przez tę samą silną lornetkę, przez którą podglądali Sarę Callahan. Z przystani pojechał do centrum informacji turystycznej na północnym krańcu miasta, stamtąd skierował się wprost ku Hawk Drive, do domu Kingmana.

Nawet za dnia opuszczona budowla wyglądała groźnie i niesamowicie. Colin zbliżył się do niej z niepokojem, który zmienił się w strach, zanim zdążył przekroczyć bramę i ruszyć w stronę domu po kamiennym chodniku. Gdyby był urzędnikiem stanowym, który ma decydować o losie tej posesji, albo burmistrzem Santa Leona, kazałby natychmiast zburzyć to miejsce dla dobra obywateli. Wciąż uważał, że dom promieniuje wprost dotykalnym złem, jakąś wyczuwalną groźbą, widoczną jak blask kalifornijskiego słońca, który teraz go oślepiał i ogrzewał jego twarz. Trzy duże czarne ptaki zataczały nad dachem koła, by wreszcie usiąść na kominie. Dom wydawał się żywą istotą, czujną i pełną złośliwej siły. Szare zniszczone ściany były chropowate, chore, rakowate. Rdzewiejące gwoździe przypominały stare rany: stygmaty. Promienie słońca nie rozpraszały tajemniczej pustki za wybitymi szybami i wnętrze domostwa wyglądało, przynajmniej z zewnątrz, tak samo przerażająco jak o północy.

Colin położył swój rower na trawie, wspiął się na zapadnięte schody ganku i zajrzał przez wybite okno w miejscu, gdzie stali razem z Royem pewnej nocy, jeszcze nie tak dawno… Po dokładniejszej inspekcji Colin stwierdził, że do środka domu dociera jednak trochę światła. Widać było każdy zakątek salonu. Kiedyś musiał być miejscem spotkań jakiejś paczki chłopaków – na gołej, odrapanej podłodze walały się opakowania po batonach, puste puszki po napojach i niedopałki papierosów. Nad kominkiem wisiała spłowiała i postrzępiona rozkładówka Playboya – nad tym samym gzymsem, na którym Kingman poustawiał skrwawione głowy swej zamordowanej rodziny. Dzieciaki, które kiedyś tu przychodziły, nie odwiedzały już od dawna tego miejsca – wszystko pokrywała gruba, jednolita warstwa kurzu.

Dom od frontu nie był zamknięty, ale skorodowane zawiasy zapiszczały, kiedy Colin pchnął wypaczone drzwi. Poczuł wokół siebie powiew wiatru, który wzbił w korytarzu małą chmurę kurzu.

Powietrze było przesycone zapachem pleśni i próchniejącego drewna.

Przekradając się z pokoju do pokoju zauważył, że wandale dotarli do każdego zakątka tego ogromnego domostwa. Tam gdzie zachował się kawałek nagiego tynku czy względnie czysty skrawek tapety, widniały imiona chłopców, wulgarne słowa, nieprzyzwoite wierszyki i koślawe rysunki, przedstawiające męskie i żeńskie genitalia. W ścianach wybito dziury o postrzępionych krawędziach – niektóre wielkości dłoni, inne ogromne jak drzwi. Podłogę pokrywały stosy tynku i śmieci.

Gdy Colin stał bez ruchu, dom był nienaturalnie cichy. Lecz gdy tylko się poruszał, cała ta artretyczna konstrukcja reagowała na każdy jego krok; zewsząd dobiegało skrzypienie złączy.

Kilkakrotnie wydawało mu się, że słyszy za plecami jakieś pełzanie, ale gdy się odwracał, nie dostrzegał niczego. Krążył po tej ruinie, nie zaprzątając sobie głowy myślami o potworach i duchach. Ta nowo odkryta odwaga dziwiła go i sprawiała mu przyjemność – choć trochę niepokoiła. Jeszcze kilka tygodni wcześniej za nic w świecie nie przekroczyłby sam progu tego domu, nawet gdyby chodziło o nagrodę w wysokości miliona dolarów.

Spędził w posiadłości Kingmana ponad dwie godziny. Nie ominął żadnego pokoju ani garderoby. Pomieszczenia, których okna były zabite na głucho, oświetlał latarką, którą ze sobą zabrał. Większość czasu spędził na pierwszym piętrze. Zbadał tu każdy kąt i zaplanował jedną czy dwie niespodzianki dla Roya Bordena.

36

A jednak Heather mogła mu pomóc. W gruncie rzeczy stanowiła chyba najważniejszy element jego planu zemsty. Bez jej współpracy musiałby wszystko zmienić. Colin nie chciał, by walczyła z nim razem. Nie zamierzał wykorzystać jej siły czy zręczności. Chciał jej użyć jako przynęty.

Jeśli się zgodzi, to ona także narazi się na niebezpieczeństwo. Ale był pewien, że potrafi ją ochronić. Nie był już tym samym słabym Colinem Jacobsem, który przeprowadził się do Santa Leona na początku lata. Zaskoczy Roya. A zaskoczenie było jednym z elementów jego planu.

Heather czekała na plaży, w cieniu mola. Miała na sobie jednoczęściowy kostium. Nie lubiła kostiumów dwuczęściowych ani bikini czy czegoś podobnego, ponieważ uważała, że nie wygląda w tym dobrze. Colin był przeciwnego zdania i powiedział to Heather. Zauważył, że komplement sprawił jej przyjemność, ale było także jasne, że nie bardzo mu uwierzyła.

Wybrali odpowiednie miejsce na gorącym piachu i rozłożyli swoje ręczniki. Leżeli przez chwilę na plecach, w przyjacielskim milczeniu, wygrzewając się w słońcu.

Wreszcie Colin przekręcił się na bok, unosząc się nieznacznie na łokciu, i spytał”

– Jakie ma dla ciebie znaczenie, że jestem przyjacielem Roya Bordena?

Zmarszczyła brwi, ale nie otworzyła oczu ani też nie zmieniła pozycji.

– Co masz na myśli?

– Jakie ma to dla ciebie znaczenie? – nalegał, czując jak zaczyna walić mu serce.

– Dlaczego miałoby to mieć dla mnie jakieś znaczenie? – spytała. – Nie rozumiem.

Colin wziął głęboki oddech i brnął dalej.

– Czy nadal byś mnie lubiła, gdybym nie był przyjacielem Roya?

Tym razem odwróciła głowę w jego stronę i otworzyła oczy.

– Mówisz poważnie?

– Tak.

Przekręciła się na bok i uniosła na łokciu, żeby spojrzeć mu w twarz. Wiatr rozwiewał jej włosy.

– I ty myślisz, że jestem tobą zainteresowana tylko dlatego, że jesteś najlepszym przyjacielem tej szkolnej gwiazdy?

– No… – Colin zaczerwienił się.

– To okropne – powiedziała, ale w jej głosie nie było złości.

Wzruszył ramionami, zakłopotany, ale wciąż ciekaw jej odpowiedzi.

– I obraźliwe – dodała.

– Przepraszam – powiedział szybko i pojednawczo. – Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Chodzi o to, że… musiałem cię spytać. To dla mnie bardzo ważne wiedzieć, czy ty…

– Lubię cię, ponieważ ty to ty – powiedziała Heather. – Jestem tu właśnie teraz z tobą, bo jest nam fajnie razem. Roy Borden nie ma tu nic do rzeczy. Prawdę mówiąc, jestem tu pomimo tego, że się z nim przyjaźnisz.

– Co?

– Zaliczam się do tej wąskiej grupy, która nie dba o to, co Roy robi, mówi czy myśli. Prawie każdy chce być jego przyjacielem, ale mnie mało obchodzi, czy on w ogóle wie o moim istnieniu.

Colin otworzył oczy ze zdumienia.

– Nie lubisz Roya Bordena?

Zawahała się, po czym powiedziała”

– Jest twoim przyjacielem. Nie chcę o nim źle mówić.

– W tym cała rzecz – prawie krzyknął Colin. – On już nie jest moim przyjacielem. Nienawidzi mnie.

– Co? Co się stało?

– Powiem ci za chwilę. Nie obwiniaj się. Nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie wszystko komuś opowiem. – Colin usiadł na swoim ręczniku. – Ale najpierw muszę wiedzieć, co o nim myślisz. Sądziłem, że go lubisz. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie mi powiedziałaś, było to, że widziałaś nas razem. Więc zdawało mi się, że…

– Po prostu byłam ciekawa – wyjaśniła. – Nie przypominałeś chłopaków, którzy zwykle kręcą się przy nim. A im lepiej cię poznawałam, tym mi się wydawało to dziwniejsze.

– Powiedz mi, dlaczego go nie lubisz.

Heather także usiadła.

Wiatr wiejący od oceanu był ciepły i pachniał solą.

– No cóż – powiedziała – trudno powiedzieć, żebym go nie lubiła. To znaczy, nie jakoś wyjątkowo, z pasją czy coś w tym rodzaju. Nie znam go na tyle dobrze. Ale znam go wystarczająco, by wiedzieć, że nigdy nie mogłabym być jego wielbicielką. Jest w nim coś zepsutego.

– Zepsutego?

– Trudno to wyrazić słowami – powiedziała Heather. – Ale zawsze miałam wrażenie, że Roy nigdy nie jest… szczery. Nigdy. W żadnej sprawie. Wciąż udaje, że jest kimś innym. Najwidoczniej nikt tego nie dostrzega. Ale ja sądzę, że on zawsze manipuluje ludźmi, wykorzystuje ich w taki czy inny sposób, a potem śmieje się z nich w głębi duszy.

– Tak! – powiedział Colin. – O, tak! Dokładnie. Tak właśnie postępuje. I jest w tym dobry. Nie tylko wtedy, gdy chodzi o kolegów. Potrafi także manipulować dorosłymi.

– Moja matka widziała go tylko raz – powiedziała Heather. – Wydawało mi się, że nigdy nie przestanie o nim mówić. Uważała, że jest taki czarujący, taki inteligentny i kulturalny.

– Moja też – powiedział Colin. – Wolałaby, żeby to on był jej synem, nie ja.

– Więc co się stało? – spytała Heather. – Dlaczego ty i Roy nie jesteście już przyjaciółmi?

Opowiedział jej wszystko, zaczynając od dnia, w którym po raz pierwszy spotkał Roya. Opowiedział jej o kocie w klatce dla ptaków. O zabawie kolejką elektryczną. O przyznaniu się Roya do zabicia dwóch chłopców, ot tak, dla zabawy. O jego pragnieniu zgwałcenia i zamordowania Sary Callahan. O koszmarze na złomowisku Pustelnika Hobsona. O napaści w jego domu. Opowiedział jej o tym, co wyczytał w starych numerach News Register, całą historię okropnego wypadku Belindy Jane Borden i o pobycie w szpitalu Roya i pani Borden.

Heather słuchała w pełnym osłupienia milczeniu. Początkowo na jej twarzy malowało się powątpiewanie, ale jej sceptycyzm stopniowo zanikał, by wreszcie ustąpić miejsca coraz głębszemu, choć niechętnemu przekonaniu. Była wstrząśnięta, a gdy Colin skończył, powiedziała”

– Musisz powiadomić policję.

Spojrzał na falujące łagodnie morze i na niebo, pełne nurkujących mew.

– Nie – powiedział. – Nie uwierzą mi.

– Na pewno uwierzą. Mnie przekonałeś.

– Ty to co innego. Ty jesteś dzieciakiem, takim jak ja. A policja to dorośli. Poza tym, jak zadzwonią do mojej matki, żeby spytać, czy wie coś na ten temat, to im powie, że kłamię, i że mam problemy z narkotykami. Bóg jeden wie, co wtedy ze mną zrobią.

– Powiemy moim rodzicom – stwierdziła Heather. – Nie są aż tak źli. Lepsi niż twoi, chyba. Nawet słuchają mnie od czasu do czasu. Spróbujemy ich przekonać. Wiem, że nam się uda.

Potrząsnął głową.

– Nie. Roy już raz oczarował twoją matkę. Pamiętasz? Znów ją oczaruje, jeśli będzie musiał. Uwierzy jemu, nie nam. A jeśli twoi starzy zadzwonią do Weezy, żeby to przedyskutować, to ich przekona, że jestem stukniętym narkomanem. Rozdzielą nas. Nie będzie ci wolno zbliżyć się do mnie. A gdy Roy się zorientuje, że wiesz o wszystkim i że mi wierzysz, będzie chciał zabić nas obydwoje.

Milczała przez chwilę. Potem drgnęła i powiedziała”

– Masz rację.

– Tak – przyznał z żalem w głosie.

– Co zrobimy?

– Spojrzał na nią. – Powiedziałaś „my”?

– Oczywiście, że powiedziałam „my”. – Co ty sobie myślisz, że odwrócę się do ciebie plecami w takiej chwili? Sam nie dasz rady. Nikt by nie dał.

– Miałem nadzieję, że tak powiesz – stwierdził z ulgą.

Wyciągnęła dłoń i wzięła go za rękę.

– Mam pewien plan – powiedział.

– Jaki plan?

– Plan złapania Roya w pułapkę. Jest w nim rola dla ciebie.

– Co miałabym robić?

– Być przynętą – powiedział Colin.

Przedstawił jej swój zamiar.

Kiedy skończył, stwierdziła”

– Sprytne.

– Wszystko pójdzie dobrze.

– Nie jestem taka pewna.

– Dlaczego?

– Bo nie będę dobrą przynętą. Musisz znaleźć dziewczynę, którą Roy uznałby za… pociągającą… sexy. Dziewczynę, której naprawdę by pragnął. – Jej twarz nabrała kolorów. – Nie jestem dość… dobra.

– Mylisz się – zapewnił ją Colin. – Jesteś dobra. Jesteś wspaniała.

Odwróciła głowę i spojrzała na swoje kolana.

– Ładne kolana – powiedział Colin.

– Sterczące.

– Nie.

– Sterczące i czerwone.

– Nie.

Wyczuwając, że tego właśnie pragnie, położył dłoń na jej kolanie, przesunął kilka cali w górę, po udzie, po czym znów zjechał niżej, głaszcząc delikatnie.

Zamknęła oczy, drżąc nieznacznie.

Poczuł reakcję własnego ciała.

– To będzie niebezpieczne – powiedziała.

Nie mógł jej okłamywać. Nie mógł bagatelizować ryzyka tylko po to, by zapewnić sobie jej współpracę.

– Tak – potwierdził. – To będzie bardzo, bardzo niebezpieczne.

Wzięła do ręki garść piachu i pozwoliła, by przesypywał się między jej palcami.

Głaskał delikatnie jej kolano i udo. Patrzył na swoją śmiałą dłoń z podnieceniem i zdziwieniem, jak na coś obdarzonego własną wolą.

– Z drugiej strony – powiedziała – mamy przewagę, bo to my mamy plan.

– I to my go zaskoczymy.

– I będziemy mieli broń – dodała.

– Tak. Pistolet.

– Jesteś pewien, że potrafisz go zdobyć?

– Jak najbardziej.

– W porządku – oświadczyła. – Zrobię to. Załatwimy go. Razem.

Colin poczuł, jak jego żołądek nieprzyjemnie podskakuje, pobudzony dziwnym połączeniem dwu bodźców: pożądania i strachu.

– Colin?

– Co?

– Naprawdę myślisz, że jestem… niezła?

– Tak.

– Ładna?

– Tak.

Spojrzała mu głęboko w oczy, uśmiechnęła się i odwróciła głowę, by znów popatrzeć na morze.

Zdawało mu się, że dostrzegł łzy w jej oczach.

– Lepiej, żebyś już sobie poszedł.

– Dlaczego?

– Nasz plan będzie miał większe szansę powodzenia, jeśli Roy nie będzie wiedział, że się znamy. Jeśli nas tu przypadkiem zobaczy, i to razem, to później może nie dać się złapać na naszą sztuczkę.

Miała rację. Poza tym musiał jeszcze zrobić parę rzeczy i przygotować kilka spraw.

– Zadzwoń do mnie wieczorem – poprosiła Heather.

– Zadzwonię.

– Bądź ostrożny.

– Ty też.

– Colin?

– Tak?

– Myślę, że też jesteś niezły. Jesteś wspaniały.

Uśmiechnął się szeroko i starał się pomyśleć o czymś, co mógłby jej powiedzieć, ale nic mu nie przychodziło do głowy, odwrócił się więc i ruszył biegiem w stronę części parkingu przeznaczonej dla rowerów.

37

Realizacja planu wymagała zakupu drogiego sprzętu i Colin musiał zdobyć znaczną sumę pieniędzy.

Wrócił z plaży do domu. Poszedł na górę do swego pokoju i otworzył metalową skarbonkę w kształcie latającego spodka. Potrząsnął nią; na łóżko wypadły zwinięte w rulon banknoty i mnóstwo monet. Policzył pieniądze i stwierdził, że ma dokładnie siedemdziesiąt jeden dolarów. Stanowiło to mniej więcej jedną trzecią sumy, jakiej potrzebował.

Siedział przez parę minut na łóżku, wpatrując się w pieniądze. Rozważał różne warianty.

Wreszcie podszedł do garderoby i wyciągnął z niej kilka dużych pudeł wypełnionych komiksami. Każdy był zapakowany w plastikową torebkę z zamkiem błyskawicznym. Przejrzał je i wybrał kilka najcenniejszych i najmniej zniszczonych egzemplarzy.

O wpół do drugiej zaniósł sześćdziesiąt komiksów do sklepu pod nazwą „Dom Nostalgii” przy Broadway. Sklep był przeznaczony dla kolekcjonerów literatury sf, pierwszych wydań kryminałów, komiksów i taśm ze starymi audycjami radiowymi.

Pan Plevich, właściciel sklepu, był wysokim, siwowłosym człowiekiem o sumiastych wąsach. Przyciskał do lady swój ogromny brzuch, przeglądając ofertę Colina.

– K – k – kilka naprawdę n – niezłych pozycji – ocenił.

– Ile może pan za nie dać?

– Nie m – m – mogę dać ci za nie t – tyle, ile są warte – powiedział. – Muszę coś z tego m – m – mieć.

– Rozumiem – zgodził się Colin.

– Prawdę powiedziawszy, odradzałbym p – p – pozbywania się ich teraz. To doskonale z – zachowane p – p – p – ierwsze wydania.

– Wiem.

– Już teraz są w – warte znacznie w – w – więcej, niż zapłaciłeś za nie w kiosku. Jeśli potrzymasz je jeszcze d – d – d – dwa lata czy coś koło tego, to prawdopodobnie ich wartość się p – potroi.

– Tak. Ale potrzebuję pieniędzy. Natychmiast.

Pan Plevich mrugnął do niego.

– Masz d – d – dziewczynę?

– Tak. Zbliżają się jej urodziny – skłamał Colin.

– Będziesz t – t – tego żałował. Dź – dź – dziewczyna prędzej czy później odejdzie, a d – dobrym komiksem można się cieszyć o wiele dłużej.

– Ile?

– Myślałem o stu dolarach.

– Dwieście.

– Z – za dużo. Ona n – nie p – p – potrzebuje takiego drogiego p – p – p – rezentu. Co byś powiedział na sto d – dwadzieścia?

– Nie.

Pan Plevich przejrzał jeszcze dwukrotnie zbiór komiksów i w końcu stanęło na stu czterdziestu dolarach w gotówce.

Na następnym skrzyżowaniu znajdowała się filia California Federal Trust. Colin dał kasjerce banknoty ze skarbonki, a ta wydała mu bilon. Z dwustu jedenastoma dolarami w kieszeni udał się do sklepu ze sprzętem elektronicznym na Broadway i kupił najlepszy miniaturowy magnetofon, na jaki było go stać. W domu miał co prawda magnetofon kasetowy, ale był za duży i nieporęczny, a mikrofon nie wyłapywał niczego, co znajdowało się w odległości większej niż trzy czy cztery stopy. Ten, który kupił za sto osiemdziesiąt dziewięć dolarów, dziewięćdziesiąt pięć centów, okazyjnie, po zaniżonej o trzydzieści dolarów cenie – wychwytywał i wyraźnie nagrywał głosy z odległości nawet trzydziestu stóp; tak przynajmniej utrzymywał sprzedawca. Ponadto miał tylko dziewięć cali długości, pięć szerokości i tylko trzy grubości; można więc było łatwo go ukryć.

Zdążył wrócić do domu i schować magnetofon, gdy pięć minut później wpadła matka, by przebrać się przed umówioną kolacją. Dała mu pieniądze, żeby zjadł u Charly’ego. Kiedy wyszła, zrobił sobie kanapkę z serem i popił ją mlekiem czekoladowym.

Po kolacji poszedł do swojego pokoju i eksperymentował jakiś czas z nowym magnetofonem. Był znakomity – nagrywał głos czysto i bez zniekształceń, wychwytywał dźwięki nawet z odległości trzydziestu stóp, tak jak obiecywał sprzedawca, ale przy maksymalnym zasięgu jakość nagrania była znacznie gorsza. Testował urządzenie kilka razy, aż wreszcie uznał, że nadaje się do nagrywania rozmów z odległości dwudziestu pięciu stóp. Powinno wystarczyć.

Poszedł do sypialni matki i zajrzał do szafki nocnej, a później do serwantki. Pistolet leżał w szufladzie. Miał dwa bezpieczniki i kiedy się je przesuwało, zapalały się dwa czerwone światełka na niebiesko – czarnej obudowie broni. Kiedy Colin wspomniał Royowi o pistolecie, powiedział, że nie jest prawdopodobnie nawet załadowany. Ale był. Ponownie zabezpieczył broń i położył ją na swoje miejsce; leżała na stosie matczynych jedwabnych majtek.

Zadzwonił do Heather i znów omawiali szczegóły planu, starając się wyłapać jego słabe punkty, których wcześniej mogli nie zauważyć. Plan zdawał się mieć szansę powodzenia.

– Jutro porozmawiam z panią Borden – powiedział Colin.

– Myślisz, że to naprawdę konieczne?

– Tak. Jeśli uda mi się ją nakłonić, by w ogóle mówiła i nagrać wszystko na taśmę, to zyskamy jeszcze jeden dowód.

– Ale jeśli Roy dowie się, że z nią rozmawiałeś, może nabrać podejrzeń. Może się domyślić, że coś kombinujemy i element zaskoczenia odpadnie.

– Ludzie w tej rodzinie mają problemy z porozumiewaniem się – zapewnił ją Colin. – Może nawet nie wspomni Royowi o naszej rozmowie.

– A może wspomni.

– Musimy zaryzykować. Jeśli zdradzi coś, co pomoże nam wyjaśnić zachowanie Roya, jego motywacje, to łatwiej nam będzie przekonać policję.

– No… dobrze – powiedziała Heather. – Ale zadzwoń do mnie, jak już się z nią spotkasz. Opowiesz mi wszystko.

– Zadzwonię. A jutro wieczorem zastawimy na Roya pułapkę.

Milczała przez chwilę. Potem spytała”

– Tak szybko?

– Nie ma sensu zwlekać.

– Nie zaszkodziłoby, gdybyśmy przez dzień czy dwa przemyśleli wszystko jeszcze raz. Chodzi mi o nasz plan. Może jest w nim jakiś błąd. Może coś przeoczyliśmy.

– Nie przeoczyliśmy – powiedział. – Musi zadziałać.

– No to… w porządku.

– Zawsze możesz się wycofać.

– Nie.

– Nie będę się upierał wbrew tobie.

– Nie – powtórzyła. – Pomogę ci. Potrzebujesz mnie. Zrobimy to jutro wieczorem.

Kilka godzin później, w nocy, Colin obudził się z koszmarnego snu spocony i roztrzęsiony. Nie mógł sobie przypomnieć, czego ten sen dotyczył. Pamiętał tylko, że była w nim Heather. Zbudził go jej krzyk.

38

W niedzielę rano, o wpół do dwunastej, Colin udał się na przystań i usiadł na ławce przy nadmorskim deptaku, skąd miał doskonały widok na sklep pod nazwą „Skarby”. Sprzedawano w nim pamiątki i upominki – pocztówki, lampy zrobione z muszli, paski zrobione z muszli, przyciski do papierów zrobione z muszli, muszle z czekolady, podkoszulki z zabawnymi napisami, książki o Santa Leona, świece w kształcie słynnej dzwonnicy z misji Santa Leona, porcelanowe talerze z widokami Santa Leona, i całe mnóstwo bezużytecznego śmiecia. Matka Roya pracowała w nim popołudniami, przez pięć dni w tygodniu, nie wyłączając niedzieli.

Colin trzymał pod pachą złożoną ortalionową wiatrówkę. Był w niej ukryty nowy magnetofon. Nawet przy nieustępliwej bryzie wiejącej od strony oceanu dzień był o wiele za ciepły, by zakładać kurtkę, ale Colin nie przypuszczał, by pani Borden zwróciła na to uwagę. W końcu nie miała powodów, by traktować go podejrzliwie.

Po deptaku spacerowało mnóstwo ludzi, którzy rozmawiali, śmiali się, oglądali wystawy sklepowe i jedli banany oblewane czekoladą; sporą grupę stanowiły atrakcyjne, długonogie nastolatki w szortach albo bikini. Colin zmuszał się, by na nie nie patrzeć. Nie chciał, by cokolwiek go rozpraszało, gdyż obawiał się, że nie zauważy pani Borden i będzie musiał spotkać się z nią w gwarnym sklepie.

Dostrzegł ją dziesięć po dwunastej. Była chudą kobietą o ptasich kształtach. Szła szybko, z głową podniesioną do góry i cofniętymi ramionami, w sposób typowy dla ludzi interesu.

Sięgnął do zawiniętej kurtki i włączył magnetofon, następnie wstał i przebiegł na drugą stronę deptaka. Dogonił ją, zanim zdążyła wejść do sklepu.

– Pani Borden?

Zatrzymała się gwałtownie na dźwięk swojego nazwiska i odwróciła się w jego stronę. Była wyraźnie zaskoczona. Nie poznała go.

– Spotkaliśmy się dwa razy – powiedział – ale za każdym razem widzieliśmy się bardzo krótko. Nazywam się Colin Jacobs. Jestem przyjacielem Roya.

– Ach tak. Przypominam sobie.

– Muszę z panią porozmawiać.

– Spieszę się do pracy.

– To bardzo ważne.

Spojrzała na zegarek.

– Naprawdę to bardzo ważne.

Zawahała się, zerknąwszy na sklep.

– Chodzi o pani córkę – powiedział.

Podniosła raptownie głowę.

– Chodzi o Belindę Jane.

Helena Borden była ładnie opalona. Na dźwięk imienia zmarłej córki opalenizna nie zniknęła z jej twarzy, ale widać było, jak odpływa z niej krew. Nagle kobieta wydała się stara i chora.

– Wiem, jak umarła – powiedział Colin.

Pani Borden milczała.

– Roy opowiadał mi o tym – skłamał Colin.

Zdawało się, że kobieta zastygła. Jej oczy były lodowate.

– Rozmawialiśmy o Belindzie całymi godzinami – powiedział.

Kiedy się odezwała, jej cienkie wargi ledwie się poruszały.

– To nie twoja sprawa.

– Roy zrobił z tego moją sprawę – powiedział Colin. – Nie chciałem tego słuchać. Ale on zdradził mi sekret.

Patrzyła na niego z nienawiścią.

– Straszny sekret. Sekret jej śmierci.

– To nie żaden sekret. Widziałam. To był… wypadek. Straszny wypadek.

– Naprawdę? Jest pani absolutnie pewna?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Zdradził mi ten sekret i kazał przysiąc, że nikomu nie powiem. Ale przed panią nie mogę tego zataić. To zbyt straszne.

– Co on ci powiedział?

– Wyjaśnił, dlaczego ją zabił.

– To był wypadek.

– Planował to parę miesięcy – skłamał Colin.

Złapała go nagle za ramię i poprowadziła na drugą stronę deptaka do stojącej na uboczu ławeczki, tuż przy balustradzie.

W tym samym ręku trzymał kurtkę i bał się, że kobieta zauważy magnetofon. Nie zauważyła. Usiedli obok siebie, plecami do morza.

– Mówił ci, że ją zabił?

– Tak.

Potrząsnęła głową.

– Nie. To musiał być wypadek. Musiał. Roy miał wtedy tylko osiem lat.

– Zdarza się chyba, że niektóre dzieci rodzą się złe – powiedział Colin. – Chodzi mi o to, rozumie pani, że nie jest ich tak wiele. Jest ich bardzo mało. Ale z drugiej strony, co jakiś czas czyta się o tym w gazetach, o tym, jak dzieci popełniają straszne zbrodnie. Sądzę, rozumie pani, że jedno na sto tysięcy rodzi się właśnie takie. Wie pani o tym? Rodzi się złe. I cokolwiek taki dzieciak by zrobił, nie można obwiniać ani jego rodziny, ani szkoły, bo rozumie pani, on się taki już urodził.

Przyglądała mu się z uwagą, gdy ciągnął tę swoją przemowę, ale nie był pewien, czy dotarło do niej choć jedno jego słowo. Kiedy wreszcie przerwał, milczała przez chwilę, po czym spytała”

– Czego on chce ode mnie?

Colin otworzył oczy ze zdumienia.

– Kto?

– Roy. Dlaczego napuścił cię na mnie?

– Nie zrobił tego – zaprotestował Colin. – Proszę, niech mu pani nie mówi, że z panią rozmawiałem. Proszę, pani Borden. Gdyby wiedział, że tu jestem i opowiadam pani to wszystko, toby mnie zabił.

– Śmierć Belindy była wypadkiem – powiedziała. Ale w jej głosie nie było przekonania.

– Nie zawsze tak pani uważała – powiedział.

– Skąd wiesz?

– Dlatego go pani zbiła.

– Nie zbiłam.

– Powiedział mi.

– Kłamał.

– To skąd wzięły się te blizny?

Poruszyła się nerwowo.

– To było w rok po śmierci Belindy.

– Co on ci powiedział?

– Że go pani zbiła, ponieważ wiedziała pani, że on ją zabił.

– Tak powiedział?

– Tak.

Odwróciła się nieznacznie, by spojrzeć na morze.

– Właśnie skończyłam czyścić i woskować podłogę w kuchni. Była czysta jak łza. Idealna. Absolutnie nieskazitelna. Można było jeść z tej podłogi. I wtedy wszedł do kuchni w tych swoich zabłoconych buciorach. Naigrawał się ze mnie. Nie odezwał się słowem, ale kiedy zobaczyłam, jak idzie po tej podłodze w tych zabłoconych buciorach, od razu wiedziałam, że się ze mnie naigrawa. Najpierw zabił Belindę, a teraz drwił sobie ze mnie, i wtedy jedno i drugie wydawało się równie złe. Chciałam go zamordować.

Colin odetchnął z ulgą. Wcale nie był pewien, czy to właśnie pani Borden była sprawczynią tych blizn na plecach syna. Opierał się na przeczuciu i teraz, gdy okazało się ono prawdą, był już znacznie pewniejszy słuszności kolejnych elementów swej teorii.

– Wiedziałam, że zabił ją naumyślnie. Ale oni mi nie uwierzyli – powiedziała.

– Wiem.

– Zawsze wiedziałam. Nigdy nie miałam wątpliwości. Zabił swoją siostrzyczkę. – Mówiła teraz do siebie, patrząc daleko w morze i w przeszłość. – Gdy go biłam, próbowałam tylko zmusić go do wyznania prawdy. Belinda zasługiwała na to, czyż nie? Nie żyła i zasługiwała na to, by jej zabójca został ukarany. Ale oni mi nie uwierzyli.

Jej głos zamarł i milczała tak długo, aż Colin postanowił interweniować.

– Roy śmiał się z tego. Uważał za zabawne to, że nikt nie bierze pani poważnie.

Nie potrzebowała szczególnej zachęty.

– Powiedzieli, że mam nerwowe załamanie. Wysłali mnie do szpitala okręgowego. Poddali terapii. Jakbym była jakąś wariatką. Drogi psychiatra. Traktował mnie jak dziecko. Głupi człowiek. Byłam tam długo – aż zdałam sobie sprawę, że wystarczy tylko powiedzieć, że myliłam się co do Roya.

– Nigdy się pani nie myliła.

Spojrzała na niego.

– Powiedział ci, dlaczego zabił Belindę?

– Tak.

– Więc dlaczego?

Colin poruszył się niespokojnie, ponieważ nie był przygotowany na to pytanie i nie chciał, by się zorientowała, że kłamie od początku tej dziwnej rozmowy. Kierował nią, starając się wyciągać z niej rzeczy, które chciał mieć na taśmie. Powiedziała już trochę, ale nie wszystko. Miał nadzieję, że będzie mu ufała, dopóki nie nagra tego, czego potrzebował.

Na szczęście, kiedy się wahał, pani Borden odpowiedziała za niego.

– To była zazdrość, prawda? Był zazdrosny o moją małą dziewczynkę, ponieważ po jej przyjściu na świat uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie będzie jednym z nas.

– Tak. To właśnie mi powiedział – stwierdził Colin, choć nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi.

– To był błąd – powiedziała. – Nigdy nie powinniśmy byli go adoptować.

– Adoptować?

– Nie powiedział ci tego?

– No… nie.

Zawalił sprawę. Pani Borden zacznie się teraz zastanawiać, dlaczego Roy ujawnił wszystko, każdy paskudny sekret, tylko nie to. Potem się zorientuje, że Roy nie powiedział mu niczego o Belindzie Jane, że Colin wyssał sobie to wszystko z palca, i że po prostu prowadzi z nią jakąś dziwaczną grę.

Ale zaskoczyła go. Była tak zagłębiona w swoich wspomnieniach i tak poruszona faktem, że jej syn przyznał się do siostrobójstwa, że nie miała na tyle przytomności umysłu, by zastanowić się nad zagadkowymi brakami w wiadomościach Colina.

– Pragnęliśmy dziecka bardziej niż czegokolwiek innego w świecie – patrzyła w morze. – Własnego dziecka. Ale lekarze orzekli, że nigdy nie będziemy go mieli. To była moja wina. Coś było ze mną… nie tak. Alex, mój mąż, był strasznie przygnębiony. Strasznie. Tak bardzo pragnął mieć własne dziecko. Ale lekarze mówili, że to po prostu niemożliwe. Odwiedziliśmy z pół tuzina specjalistów i wszyscy mówili to samo. Nawet cienia szansy. Z mojego powodu. Więc namówiłam go na adopcję. Znów moja wina. Całkowicie. To był zły pomysł. Nie wiemy nawet, kim byli rodzice Roya – albo czym byli. To gryzie Alexa. Jacy ludzie spłodzili Roya? Co było w nich złego? Jakie skazy i choroby przekazali mu w dziedzictwie? Przyjęcie go do naszego domu było strasznym błędem. Już po paru miesiącach wiedziałam, że nie pasował do nas. Był dobrym dzieckiem, lecz Alex nie mógł się do niego przekonać. Tak bardzo pragnęłam, by Alex miał swoje dziecko, ale on pragnął dziecka, w którego żyłach płynęłaby jego własna krew. To dla niego bardzo ważne. Nie masz pojęcia, jak ważne. Dziecko zaadoptowane nie ma nic wspólnego z twoim ciałem – twierdzi Alex. Mówi, że nigdy nie będzie się takiego dziecka czuło tak blisko, jak własnej krwi. Mówi, że przypomina to tresurę dzikiego zwierzęcia – nigdy się nie wie, kiedy takie zwierzę obróci się przeciwko tobie, ponieważ w głębi swego wnętrza nie jest wcale takim, jakim pragnąłeś go uczynić. A zatem była to następna zła rzecz, jaką zrobiłam: sprowadziłam do domu czyjeś dziecko. Obcego. A on obrócił się przeciwko nam. Zawsze zrobię coś nie tak. Zawiodłam Alexa. To, czego pragnął, to było nasze własne dziecko.

Kiedy Colin siedział na ławce, czekając na nią, spodziewał się, że będzie miał problemy z nakłonieniem jej do mówienia. Ale okazało się, że nacisnął właściwy guzik. Nie miała zamiaru skończyć. Ciągnęła swój monolog jednostajnym głosem, niczym bohater wiersza o starym marynarzu Coleridge’a, skazanym na opowiadanie swojej historii każdemu, kto tylko zechce słuchać. Przypominała robota, którego mechanizm miał się za chwilę wyczerpać i któremu pozostało niewiele czasu. Pod chłodną skorupą opanowania, typową dla kobiety interesu, kryło się rozchwianie i niepewność, wywołujące silny, wewnętrzny żar. Gdy tak słuchał tego, co mówi, wydawało mu się, że za chwilę dotrze do niego dźwięk zakleszczających się przekładni, pękających sprężyn i wybuchających lamp elektronowych.

– Gdy Roy był u nas już dwa i pół roku – powiedziała – stwierdziłam, że będę miała dziecko. Lekarze mylili się. O mało nie umarłam przy porodzie i nie ulegało wątpliwości, że jest to moje pierwsze i ostatnie dziecko, ale miałam je. Mylili się. Skomplikowane testy i konsultacje, niebotyczne honoraria, to było na nic, mylili się. Była dzieckiem zesłanym w cudowny sposób. Bóg już na samym początku zdecydował, że otrzymamy w darze coś nieosiągalnego, cudowne dziecko, ten niezwykły dar, a ja nie miałam dość cierpliwości, by na nie czekać. Nie miałam dość wiary. Miałam jej o wiele za mało. Nienawidzę się za to. Namówiłam Alexa na adopcję. Potem przyszła na świat Belinda, dziecko, które było nam przeznaczone. A ja nie miałam wiary. Więc po pięciu latach odebrano nam naszą dziewczynkę. Roy nam ją odebrał. Dziecko, które nigdy nie było nam przeznaczone, odebrało nam to, które zesłał Bóg. Rozumiesz?

Fascynacja Colina ustąpiła miejsca zakłopotaniu. Nie musiał ani nie chciał znać tych wszystkich brudnych szczegółów. Rozejrzał się ostrożnie, by upewnić się, że nikt nie podsłuchuje, ale w pobliżu ławki nie było nikogo.

Przestała patrzeć w morze i spojrzała mu w oczy.

– Dlaczego tu przyszedłeś, młody człowieku? Dlaczego zdradzasz mi tajemnicę Roya?

Wzruszył ramionami.

– Sądziłem, że powinna pani wiedzieć.

– Spodziewasz się, że coś mu zrobię?

– A ma pani taki zamiar?

– Bardzo bym chciała – powiedziała z najczystszą nienawiścią w głosie. – Ale nie mogę. Jeśli zacznę mówić, że to on zabił moją małą dziewczynkę, to wszystko zacznie się od nowa. Znów mnie wyślą do tego szpitala.

– Rozumiem. – Spodziewał się tego, zanim jeszcze odezwał się do niej.

– Nikt mi nigdy nie uwierzy, jeśli chodzi o Roya – dodała. – I kto uwierzy tobie? Dowiedziałam się od twojej matki, że masz problemy z narkotykami.

– Nie. To nieprawda.

– Kto uwierzy któremukolwiek z nas?

– Nikt – odpowiedział.

– Potrzebujemy dowodu.

– Tak.

– Nieodpartego dowodu.

– Racja.

– Czegoś namacalnego – powiedziała. – Może…gdybyś potrafił nakłonić go, by znów ci wszystko opowiedział… o tym, jak ją zabił naumyślnie… i gdybyś miał przy sobie magnetofon, ukryty gdzieś…

Colin drgnął na wzmiankę o magnetofonie.

– To niezły pomysł…

– Musi istnieć jakiś sposób – powiedziała.

– Tak.

– Pomyślimy o tym.

– W porządku.

– Zastanów się, jak zastawić na niego pułapkę.

– OK.

– Wtedy znów się spotkamy.

– Tak?

– Tutaj – powiedziała. – Jutro.

– Ale…

– Zawsze występowałam przeciwko niemu tylko ja – powiedziała, przysuwając się bliżej Colina. Poczuł na twarzy jej oddech. Rozpoznał zapach: miętowa guma do żucia. – Ale teraz jesteś jeszcze ty. Teraz już dwoje ludzi zna prawdę o nim. Razem powinniśmy coś wymyślić, żeby go załatwić. Chcę, by wszyscy dowiedzieli się, jak zaplanował zabójstwo mojej małej dziewczynki. Kiedy się dowiedzą, to chyba nie będą się spodziewać, że zechcę dłużej trzymać go w swoim domu? Odeślemy go tam, skąd przyszedł. Sąsiedzi nie będą gadali. Nie powiedzą słowa, gdy się dowiedzą, co zrobił. Uwolnię się od niego. Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego. – Zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Będziesz moim sprzymierzeńcem, prawda?

Nagle nawiedziła go szalona myśl, że ta kobieta za chwilę zaproponuje mu rytuał braterstwa krwi.

– Będziesz? – ponowiła pytanie.

– Zgoda. – A naprawdę nie miał najmniejszego zamiaru spotykać się z nią; była równie przerażająca jak Roy.

Położyła dłoń na jego policzku i Colin zaczął się bezwiednie cofać, zanim uświadomił sobie, że był to z jej strony tylko gest czułości. Jej palce były zimne.

– Jesteś dobrym chłopcem – powiedziała. – Dobrze postąpiłeś, przychodząc do mnie.

Pragnął, by cofnęła swą dłoń.

– Zawsze znałam prawdę – powiedziała – ale to ogromna ulga wiedzieć, że jest ktoś jeszcze, kto ją zna. Przyjdź tu jutro. O tej samej porze.

– Oczywiście – zapewnił, żeby tylko się jej pozbyć.

Wstała nagle i odeszła w stronę sklepu.

Patrząc w ślad za nią, Colin myślał, że była bardziej przerażająca niż wszystkie potwory razem wzięte, jakich bał się dotąd. Christopher Lee, Peter Cushing, Borys Karloff, Bela Lugosi – żaden z nich nigdy nie sportretował postaci tak mrożącej krew w żyłach jak Helena Borden. Była gorsza niż upiór czy wampir, podwójnie niebezpieczna, bo występowała w przebraniu. Wyglądała całkiem zwyczajnie, nawet szaro, nie odznaczając się niczym szczególnym, ale w środku była potworem. Wciąż czuł na twarzy dotyk jej lodowatych palców.

Wyjął spod kurtki magnetofon i wyłączył go.

Wydawało się niewiarygodne, ale wstydził się, że powiedział jej parę rzeczy o Royu, wstydził się też z powodu gorliwości, z jaką grał na nienawiści pani Borden do syna. Było prawdą, że Roy cierpiał na chorobę psychiczną; było również prawdą, że zabijał; ale nie było prawdą, że zawsze był taki. Wcale nie urodził się „zły”, jak to określił Colin. Nie było w nim mniej cech ludzkich niż w kimkolwiek innym. Nie zamordował swojej siostry z zimną krwią. Sądząc po znanych Colinowi okolicznościach, śmierć Belindy Jane była przypadkowa. Choroba Roya rozwinęła się jako skutek tej tragedii.

Przygnębiony, wstał z ławki i poszedł na parking. Zdjął łańcuch, którym przypiął rower do stojaka.

Nie chciał już mścić się na Royu. Chciał tylko położyć kres jego okrucieństwu. Chciał zdobyć dowody, dzięki którym odpowiednie władze uwierzą w tę historię i podejmą działania.

Zaczynał już odczuwać znużenie tym wszystkim.

Choć nie było sensu mówić im tego, choć nigdy by nie zrozumieli, pan i pani Borden też byli zabójcami. Sprawili, że Roy stał się żywym trupem.

39

Colin zadzwonił do Heather.

– Rozmawiałeś z matką Roya? – spytała.

– Tak. I dowiedziałem się więcej, niż się spodziewałem.

– Opowiedz mi.

– To zbyt skomplikowane na telefon. Musisz posłuchać taśmy.

– A może byś przyniósł ją tutaj? Rodzice wyszli na cały dzień.

– Będę u ciebie za piętnaście minut.

– Nie wchodź głównym wejściem – powiedziała. – Roy może być akurat na cmentarzu, po drugiej stronie ulicy. Nigdy nie wiadomo. Wejdź alejką od tyłu.

Upewnił się, że nie jest śledzony i gdy dotarł na miejsce, Heather czekała na niego na patio z drugiej strony domu. Weszli do miłej, żółtobiałej kuchni, usiedli przy stole i wysłuchali nagranej na taśmie rozmowy z panią Borden.

Gdy wreszcie Colin wyłączył magnetofon, Heather powiedziała”

– To straszne.

– Wiem.

– Biedny Roy.

– Rozumiem, co masz na myśli – powiedział Colin posępnie.

– Jest mi przykro, że mówiłam o nim te wszystkie rzeczy. To nie jego wina, że jest taki, jaki jest, prawda?

– Mnie też to poruszyło. Ale nie wolno nam rozczulać się nad nim. Jeszcze nie. Broń nas, panie Boże. Nie wolno nam zapominać, że jest niebezpieczny. Pamiętaj, że zabiłby mnie z radością – a ciebie zgwałcił i zamordował – gdyby tylko był przekonany, że nie spotka go za to żadna kara.

Kuchenny zegar tykał głucho.

Heather odezwała się”

– Gdybyśmy dali tę taśmę policji, to może by uwierzyli.

– W co? Że Roy był maltretowanym dzieckiem? Maltretowanym być może do tego stopnia, że wyrósł na psychopatę? Owszem. Może dałoby się ich o tym przekonać, zgoda. Ale taśma niczego nie dowodzi. Nie dowodzi, że Roy zabił tych dwu chłopców, albo że próbował wykoleić pociąg tamtej nocy, albo że próbuje mnie zabić. Potrzebujemy czegoś więcej. Musimy zrealizować cały nasz plan.

– Dziś wieczór – powiedziała.

– Tak.

40

Weezy wróciła do domu o wpół do szóstej i wspólnie zjedli wczesną kolację. Przyniosła z Delikatesów różne rzeczy: szynkę krojoną, pierś indyczą w plasterkach, ser, sałatkę makaronową i pomidorową, pikle z koprem i trójkątne kawałki sernika. Było mnóstwo jedzenia, ale żadne z nich nie jadło zbyt dużo. Matka zawsze dbała o figurę, liczyła każdą dodatkową uncję, a Colin za bardzo martwił się nadchodzącą nocą, by mieć dobry apetyt.

– Wracasz do galerii? – spytał.

– Za jakąś godzinę.

– Będziesz w domu o dziewiątej?

– Obawiam się, że nie. Zamykamy o dziewiątej, zamiatamy, odkurzamy meble i znów otwieramy o dziesiątej.

– Po co?

– Mamy prywatny pokaz nowego artysty, tylko za zaproszeniami.

– O dziesiątej wieczorem?

– To ma być eleganckie spotkanie po kolacji. Goście będą mogli napić się brandy albo szampana. Nieźle, co?

– Tak myślę.

Nałożyła sobie trochę musztardy, umoczyła w niej zwinięty plaster szynki i skubała delikatnie.

– Przyjdą nasi najlepsi klienci.

– Do kiedy to potrwa?

– Do północy czy coś koło tego.

– Wrócisz potem do domu?

– Spodziewam się.

Spróbował sernika.

– Nie zapomnij o obowiązkowej godzinie powrotu – powiedziała.

– Nie zapomnę.

– Masz być w domu przed zmrokiem.

– Możesz mi ufać.

– Mam nadzieję. W twoim własnym interesie, mam nadzieję.

– Zadzwoń i sprawdź, jeśli chcesz.

– Prawdopodobnie tak zrobię.

– Będę tutaj – skłamał.

Colin odczekał, aż matka weźmie prysznic, przebierze się i wyjdzie, po czym udał się do jej pokoju i wyjął z szuflady pistolet. Włożył go do małego kartonowego pudełka. A także magnetofon, dwie latarki i plastikową butelkę z keczupem. Wyjął z bieliźniarki ścierkę i przeciął wzdłuż, na dwie równe części. Te dwa kawałki materiału też schował do pudełka. Zszedł do garażu, zdjął ze ściany zwój sznura, który wisiał tam od chwili, w której wprowadzili się do tego domu, i również go zabrał.

Pozostało mu jeszcze trochę czasu przed wyruszeniem do domu Kingmana. Wrócił do swego pokoju i próbował poskładać jeden ze swoich modeli, ale nie dał rady. Nie był w stanie opanować drżenia rąk.

Godzinę przed zapadnięciem zmroku wziął pudełko, zabrał swój sprzęt i wyszedł z domu. Przywiązał pudełko do bagażnika roweru. Następnie udał się okrężną drogą do domu Kingmana na szczycie Hawk Drive, upewniając się, że nikt go nie śledzi.

Heather czekała w drzwiach zrujnowanej posiadłości. Gdy się pojawił, wyszła z cienia. Miała na sobie krótkie niebieskie szorty, białą bluzkę z długimi rękawami i wyglądała pięknie.

Rower położył na ziemi, w wysokiej, suchej trawie, żeby nie było go widać i wziął ze sobą pudełko.

Ten dom był zawsze dziwnym miejscem, ale o zmroku stawał się jeszcze dziwniejszy. Przez kilka wybitych, niczym nie zasłoniętych okien sączył się ukośnie miedziany blask słońca i nadawał wnętrzu jakiś krwawy wygląd. Pyłki kurzu wirowały leniwie w gasnących strugach światła. W jednym rogu błyszczała jak kryształ ogromna pajęczyna. Cienie pełzały niczym żywe istoty.

– Wyglądam okropnie – powiedziała Heather, gdy tylko Colin podszedł do niej.

– Wyglądasz wspaniale. Szałowo.

– Mój szampon nie zadziałał – powiedziała. – Włosy sterczą mi jak druty.

– Masz ładne włosy. Bardzo ładne. Trudno wymarzyć sobie lepsze.

– Nie zainteresuje się mną – powiedziała całkowicie przekonana. – Jak tylko zobaczy, że to właśnie mnie tu uwięziłeś, po prostu odwróci się i odejdzie.

– Nie bądź niemądra. Wyglądasz doskonale. Absolutnie doskonale.

– Naprawdę tak myślisz?

– Naprawdę. – Obdarzył ją ciepłym, czułym i przeciągłym pocałunkiem. Jej wargi były miękkie i drżące. – Chodź – powiedział łagodnie. – Musimy zastawić pułapkę. – Pakował ją w skrajnie niebezpieczną sytuację, wykorzystywał ją, manipulował nią, podobnie jak Roy manipulował nim, i nienawidził siebie za to. Ale nie zamierzał się wycofać, choć jeszcze mógł to zrobić.

Poszła za nim i gdy zaczął wchodzić po schodach prowadzących na piętro, spytała”

– Dlaczego nie na dole?

Zatrzymał się i spojrzał na nią.

– Prawie we wszystkich oknach parteru poodpadały okiennice albo ktoś je wyrwał. Gdybyśmy chcieli przeprowadzić całą tę rzecz tutaj, to światło byłoby widoczne na zewnątrz. Moglibyśmy kogoś tu zwabić. Jakieś dzieciaki. Coś mogłoby nam przeszkodzić, zanim skończylibyśmy z Royem. A w niektórych oknach na piętrze wciąż są okiennice.

– Gdyby coś poszło nie tak – zawahała się – to łatwiej byłoby nam uciec przed nim z parteru.

– Wszystko pójdzie jak trzeba – powiedział. – Poza tym mamy broń. Zapomniałaś? – poklepał pudełko, które niósł pod pachą.

Znów ruszył pod górę i z ulgą stwierdził, że Heather idzie za nim.

Korytarz na piętrze był pogrążony w mroku, a pokój, który interesował Colina, w ciemnościach, z wyjątkiem strużek późnego, popołudniowego słońca, sączących się przy krawędziach zabitych okiennic. Zapalił latarkę.

Już wcześniej wybrał tę dużą sypialnię, znajdującą się na lewo od schodów. Stara pożółkła tapeta obłaziła ze ścian i zwisała z sufitu długimi płachtami niby dekoracja z chorągiewek – pozostałość po jakimś festynie sprzed stu lat. Pokój był zakurzony i pachniał lekko pleśnią, ale nie było tu gruzu, jak w pozostałych pomieszczeniach; leżały tam tylko porozrzucane fragmenty drewnianego zbrojenia ścian, kilka kawałków tynku i parę pasków tapety – wszystko pod ścianą naprzeciwko drzwi.

Podał Heather latarkę i odstawił pudełko. Wziął drugą latarkę i oparł o ścianę w taki sposób, aby strumień światła padał na sufit i odbijał się od niego.

– To niesamowite miejsce – powiedziała Heather.

– Nie ma się czego bać – uspokoił ją Colin.

Wyjął z pudełka magnetofon i postawił na podłodze, przy ścianie naprzeciwko drzwi. Zebrał trochę gruzu i ostrożnie go zakrył, zostawiając na wierzchu jedynie głowicę mikrofonu, którą ukrył w małej kieszonce ze zwiniętego kawałka tapety.

– Czy wygląda naturalnie? – spytał.

– Tak mi się wydaje.

– Przyjrzyj się dokładnie.

Zrobiła, jak jej kazał.

– W porządku. Nie widać, żeby ktoś to zrobił specjalnie.

– Ale czy widać magnetofon?

– Nie.

Wziął drugą latarkę i oświetlił kupkę śmieci, sprawdzając, czy nie dojrzy jakiegoś szczegółu, który mógłby ujawnić sztuczkę.

– W porządku – zadecydował w końcu, zadowolony z wykonanej pracy. – Myślę, że nawet na to nie spojrzy.

– I co dalej? – spytała.

– Musisz wyglądać, jakbyś była trochę poturbowana – powiedział Colin. – Roy nie uwierzy w tę historyjkę, jeśli nie będziesz sprawiała wrażenia kogoś, kto stawiał opór. – Wyjął z torby plastikową butelkę z keczupem.

– Po co to?

– Krew.

– Mówisz poważnie?

– Przyznaję, że to dość ograne – stwierdził Colin. – Ale powinno być skuteczne.

Wycisnął trochę keczupu na palce, a następnie posmarował jej lewą skroń, sklejając złote włosy.

– Fuj. – Skrzywiła się.

Colin odsunął się o kilka stóp i przyjrzał jej się.

– Dobrze – zadecydował. – Ta krew jest jeszcze za jasna. Za czerwona. Ale kiedy wyschnie, powinna wyglądać zupełnie naturalnie.

– Gdybyśmy naprawdę się szamotali, o czym chcesz go przekonać, to moje ubranie powinno być zmiętoszone i brudne – zauważyła.

– Słusznie.

Wyciągnęła do połowy bluzkę z szortów. Pochyliła się, położyła dłonie na zakurzonej podłodze, a potem wytarła je o ubranie.

Kiedy się wyprostowała, Colin przyjrzał jej się krytycznie, szukając oznak fałszu, starając się patrzeć na nią oczami Roya.

– Tak. Teraz lepiej. Ale przydałoby się zrobić coś jeszcze.

– O co chodzi?

– Dobrze byłoby oderwać jeden rękaw bluzki.

Zmarszczyła brwi.

– To jeden z moich lepszych ciuchów.

– Oddam ci forsę.

Potrząsnęła głową.

– Nie. Powiedziałam, że ci pomogę. Wchodzę w to na całego. No dalej. Drzyj.

Szarpnął materiał po obu stronach szwu na ramieniu, raz, drugi, trzeci. Wreszcie szew puścił i rękaw zwisał teraz, oderwany do połowy.

– Tak – pochwalił swoje dzieło. – To załatwia sprawę. Wyglądasz bardzo, bardzo przekonująco.

– Ale czy Roy w ogóle będzie chciał coś ze mną zrobić, kiedy jestem taka potargana?

– To zabawne… – Colin przyglądał jej się w zamyśleniu. – Ale w jakiś niezrozumiały sposób jesteś jeszcze bardziej pociągająca niż przedtem.

– Jesteś pewien? Chodzi mi o to, że jestem brudna. Nawet jak wychodzę z wanny, to nie wyglądam porywająco.

– Wyglądasz świetnie – zapewnił ją. – Tak jak trzeba.

– Ale jeśli wszystko ma zadziałać, to… no… Roy musi mieć ochotę mnie zgwałcić. Oczywiście, nigdy mu się to nie uda. Ale musi mieć ochotę.

Colin ponownie uświadomił sobie, na jakie niebezpieczeństwo naraża Heather i nie odczuwał do siebie z tego powodu sympatii.

– Jest jeszcze coś, co warto by zrobić – powiedziała.

Zanim pojął, co zamierza zrobić, chwyciła poły bluzki i pociągnęła z całej siły. Strzeliły guziki; jeden z nich trafił Colina w brodę. Rozerwała bluzkę na całej długości i przez chwilę widział jej drobną, piękną, drżącą pierś i ciemną sutkę, ale po chwili poły zbiegły się z powrotem i nie mógł już dostrzec niczego oprócz miękkiej, słodkiej wyniosłości, która znaczyła szczyt jej piersi.

Podniósł wzrok, napotykając jej oczy.

Jej twarz płonęła rumieńcem.

Obydwoje milczeli przez chwilę.

Oblizał wargi. W gardle poczuł nagłą suchość.

Wreszcie, drżąc, odezwała się”

– Sama nie wiem. Może to niewiele pomoże. Chodzi o to, że nie mam szczególnie dużo do pokazania.

– Znakomicie – powiedział niepewnym głosem. – Teraz jest znakomicie.

Odwrócił wzrok, podszedł do kartonowego pudła i wyjął zwój sznura.

– Wolałabym nie być związana – powiedziała.

– Nie ma innej możliwości – stwierdził. – Ale tak naprawdę nie będziesz związana. W każdym razie niezbyt mocno. Po prostu owinę ci parę razy nadgarstki. Nie zrobię żadnego węzła. Będziesz mogła uwolnić się w mgnieniu oka. A jeśli będą jakieś węzły, to takie, które łatwo dadzą się rozsupłać. Pokażę ci. Będziesz mogła wyplątać się ze sznura w ciągu paru sekund, jeśli będziesz musiała. Ale nie będziesz musiała. Nie zbliży się do ciebie. Nie tknie cię. Nic się nie stanie. Mam broń.

Usiadła na podłodze, opierając się plecami o ścianę.

– Żeby mieć to już za sobą.

Zanim skończył ją wiązać, zapadła noc i zniknęły nawet strużki światła przenikające przez nierówne krawędzie starych, rozłupanych okiennic.

– Czas zadzwonić – powiedział Colin.

– Będę się okropnie bała.

– To potrwa tylko parę minut.

– Czy nie mógłbyś zostawić obu latarek?

Jej strach poruszył go; pamiętał to paraliżujące uczucie z własnego doświadczenia. Nie mógł jednak zmienić decyzji.

– Nie mogę. Sam muszę mieć jedną, żebym nie skręcił sobie karku, wychodząc z domu, a później wracając w tych ciemnościach.

– Szkoda, że nie wziąłeś trzech.

– Ta jedna ci wystarczy – powiedział, wiedząc, że ta odrobina światła będzie żałośnie małą pociechą w tym okropnym miejscu.

– Wracaj szybko.

– Wrócę.

Wstał i ruszył przed siebie. W drzwiach odwrócił się i spojrzał na nią. Była tak bezbronna, że z trudem się opanował, by nie zawrócić, nie rozwiązać jej i – nie odesłać do domu. Ale musiał złapać Roya w potrzask, utrwalić na taśmie prawdę, a to był najprostszy sposób, by tego dokonać.

Opuścił pokój, zbiegł po schodach na parter, a następnie wyszedł z domu głównym wejściem.

Plan się powiedzie.

Musi.

Jeśli coś pójdzie nie tak, ich skrwawione głowy ozdobią gzyms kominka w domu Kingmana.

41

Colin wszedł do budki telefonicznej przy stacji benzynowej, cztery przecznice za posiadłością Kingmana. Wykręcił numer Bordenów.

Słuchawkę podniósł Roy.

– Halo?

– Czy to ty, bracie krwi?

Roy nie odpowiedział.

– Myliłem się – powiedział Colin.

Roy milczał.

– Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że się myliłem.

– W czym?

– We wszystkim. Myliłem się, łamiąc naszą przysięgę krwi.

– Czego chcesz?

– Chcę, żebyśmy znów byli przyjaciółmi.

– To niemożliwe.

– Jesteś mądrzejszy od nich wszystkich – powiedział Colin. – Jesteś mądrzejszy i twardszy. Masz rację; to banda durniów. Dorośli też. Łatwo nimi manipulować. Teraz to zrozumiałem. Nie jestem jednym z nich. Nigdy nie byłem. Jestem taki jak ty. Chcę być po twojej stronie.

Roy znów milczał.

– Udowodnię, że jestem po twojej stronie – powiedział Colin. – Zrobię to, czego ode mnie oczekiwałeś. Pomogę ci kogoś zabić.

– Zabić? Znów się nałykałeś prochów, Colin? Gadasz bez sensu.

– Myślisz, że ktoś nas podsłuchuje – powiedział Colin. – Nie ma nikogo. Ale jeśli nie chcesz rozmawiać przez telefon, to pogadajmy twarzą w twarz.

– Kiedy?

– Teraz.

– Gdzie?

– W domu Kingmana – powiedział Colin.

– Dlaczego tam?

– Bo to najlepsze miejsce.

– Znam lepsze.

– Ale nie dla naszego celu. Ta rudera stoi na uboczu, a tego właśnie potrzebujemy.

– Do czego? O czym ty mówisz?

– Wypieprzymy ją, a potem zabijemy – powiedział Colin.

– Oszalałeś? Co to za słowa?

– Nikt nie podsłuchuje, Roy.

– Jesteś stuknięty.

– Spodoba ci się – powiedział Colin.

– Chyba się naćpałeś.

– Jest niezła.

– Kto?

– Dziewczyna, którą dla nas skombinowałem.

– Ty zorganizowałeś dziewczynę?

– Nie wie, co jest grane.

– Kto to jest?

– Jest moim darem dla ciebie – powiedział Colin.

– Jaka dziewczyna? Jak ma na imię?

– Przyjdź i zobacz.

Roy nie odpowiedział.

– Boisz się mnie? – spytał Colin.

– Jeszcze czego.

– Więc daj mi szansę. Spotkajmy się u Kingmana.

– Ty i twoi naćpani kumple szykują się na mnie – powiedział Roy. – Chcesz mnie załatwić?

Colin roześmiał się nieprzyjemnie.

– Jesteś dobry, Roy. Jesteś naprawdę świetny. Dlatego chcę być po twojej stronie. Nikt nie jest tak sprytny jak ty.

– Musisz skończyć z tymi prochami – powiedział Roy. – Narkotyki zabijają, Colin. Wykończysz się.

– Więc przyjdź tu i pogadaj o tym ze mną. Przekonaj mnie, żebym z tym skończył.

– Muszę zrobić coś dla mojego ojca. Nie mogę się od tego wykręcić. Nie dam rady wyrwać się stąd przez najbliższą godzinę.

– W porządku – powiedział Colin. – Jest prawie piętnaście po dziewiątej. Spotkajmy się o wpół do jedenastej.

Colin odwiesił słuchawkę, otworzył drzwi budki i ruszył przed siebie szaleńczym pędem. Przyciskając łokcie do boków biegł w górę stromego wzgórza tak szybko jak tylko umiał.

Dotarł do domu Kingmana, przeszedł przez bramę i pobiegł do drzwi. Gdy znalazł się w środku, zaczął się wspinać po trzeszczących schodach i zanim dostał się na piętro, usłyszał Heather wołającą go niepewnym głosem.

Wciąż była w pierwszej sypialni na lewo. Siedziała w tym samym miejscu, w którym ją pozostawił – skrępowana i piękna.

– Bałam się, że to ktoś obcy – powiedziała.

– Nic ci nie jest?

– Jedna latarka to za mało – powiedziała. – Było tu za ciemno.

– Przepraszam.

– I wydaje mi się, że tu są szczury. Słyszałam jakieś chrobotanie w ścianach.

– Już niedługo – powiedział. Pochylił się nad kartonowym pudłem i wyciągnął dwa długie paski materiału zrobione ze ścierki, które przyniósł z domu. – Wszystko zaczyna nabierać tempa.

– Rozmawiałeś z Royem?

– Tak.

– Przyjdzie?

– Powiedział, że coś musi zrobić dla ojca i że nie da rady dotrzeć tu przed wpół do jedenastej.

– Więc nie musiałeś mnie wiązać? – spytała.

– Owszem, musiałem – odpowiedział. – Nie rozluźniaj sznura. On już tu idzie.

– Wydawało mi się, że powiedziałeś wpół do jedenastej.

– Kłamał.

– Skąd wiesz?

– Po prostu wiem. Próbuje dotrzeć tu przede mną i zastawić pułapkę. Sądzi, że jestem tak głupi jak niegdyś.

– Colin… boję się.

– Wszystko będzie dobrze.

– Naprawdę?

– Mam broń.

– A jeśli będziesz musiał jej użyć?

– Nie będę musiał.

– On może cię do tego zmusić.

– Więc jej użyję. Użyję jej, jeśli mnie zmusi, użyję…

– Ale wówczas będziesz winien…

– …w samoobronie – powiedział Colin.

– Czy możesz użyć pistoletu?

– W obronie własnej. Pewnie. Oczywiście.

– Nie jesteś zabójcą.

– Tylko go zranię, jeśli będę musiał – powiedział. – A teraz pospieszmy się. Muszę cię zakneblować. I to dość mocno, jeśli ma to wyglądać przekonująco, ale powiesz mi, czy nie będzie ci zbyt ciasno. – Zakneblował jej usta dwoma kawałkami ścierki. W porządku?

Wydała z siebie niezrozumiały dźwięk.

– Potrząśnij głową – tak lub nie. Czy jest ci za ciasno?

Potrząsnęła głową, dając znak: nie.

Zauważył, że jej wątpliwości pogłębiają się z każdą chwilą. Żałowała, że w ogóle się na to wszystko zgodziła. W jej oczach błysnęła iskierka najprawdziwszego strachu, ale tym lepiej; teraz wyglądała tak, jakby naprawdę była bezradną ofiarą. Roy, ze swoim instynktem przebiegłego, okrutnego zwierzęcia, natychmiast wyczuje jej przerażenie i da się zwieść jego przekonującej sile.

Colin podszedł do magnetofonu, uniósł śmieci, które go zakrywały, włączył go, i ostrożnie umieścił cały kamuflaż na swoim miejscu. Znów spojrzał na Heather.

– Wychodzę poczekać na niego u szczytu schodów. Nie martw się.

Wyszedł z pokoju, zabierając ze sobą pistolet, latarkę i kartonowe pudło, które teraz zawierało tylko plastikową butelkę z keczupem. Zostawił pudło w innym pokoju, a następnie stanął u szczytu schodów i zgasił latarkę.

Dom pogrążył się w gęstej ciemności.

Wetknął pistolet za pasek od spodni, w okolicach krzyża, żeby Roy nie mógł go dojrzeć.

Głośno oddychał, dosłownie dyszał, nie dlatego, że był fizycznie wyczerpany, ale dlatego że się panicznie bał. Próbował się skoncentrować i oddychać cicho, ale to nie było łatwe.

Coś stuknęło na dole.

Wstrzymał oddech, nasłuchiwał.

Następny odgłos.

Pojawił się Roy.

Colin spojrzał na swój elektroniczny zegarek. Minęło dokładnie piętnaście minut od chwili, w której wyszedł z budki telefonicznej.

Było właśnie tak, jak powiedział Heather: Roy kłamał. Chciał być w domu Kingmana przed Colinem. Gdyby ten próbował zastawić pułapkę, chciał, ukryty w cieniu, obserwować przygotowania.

Colin przewidział ten ruch i był zadowolony ze swojej przenikliwości. Stojąc w ciemnym korytarzu, uśmiechał się.

Coś poruszyło się w ścianie obok niego i Colin podskoczył. Mysz. Nic innego. To nie był Roy. Wciąż słyszał go na dole. Tylko mysz. Może szczur. W najgorszym wypadku kilka szczurów. Nie ma się czym przejmować. Ale wiedział, że lepiej nie być zbytnio pewnym siebie, bo w przeciwnym razie stanie się przed upływem nocy tylko pokarmem dla tych szczurów.

Kroki.

Strumień światła z latarki, zakrywanej ręką.

U podnóża schodów zrobiło się jaśniej.

Roy wchodził na górę.

Colin nagle poczuł, że jego plan jest dziecinny, naiwny i głupi. Że nigdy się nie powiedzie. Nawet za milion lat. On i Heather umrą.

Przełknął z wysiłkiem ślinę i zapalił swoją latarkę, kierując snop światła na schody.

– Cześć, Roy.

42

Roy przystanął, po czym skierował światło na Colina.

Patrzyli na siebie przez kilka sekund. Colin dostrzegł nienawiść w oczach Roya i zastanawiał się, czy jego własny strach jest równie widoczny.

– Już tu jesteś – zauważył Roy.

– Dziewczyna jest na górze.

– Nie ma żadnej dziewczyny.

– Chodź, zobacz.

– Kto to jest?

– Chodź, zobacz – powtórzył Colin.

– Jaki numer chcesz wykręcić?

– Żaden. Powiedziałem ci przez telefon. Chcę być po twojej stronie. Próbowałem być po ich stronie. Ale to się nie sprawdziło. Nie wierzą mi. Nie troszczą się o mnie. Nikt. Nienawidzę ich. Wszystkich. Mojej matki też. Miałeś rację co do niej. To pieprzona suka. Miałeś rację co do nich wszystkich. Nigdy mi nie pomogą. Nigdy. I nie chcę wciąż przed tobą uciekać. Nie chcę do końca życia patrzeć przez ramię. Bo ciebie nie można pokonać. Prędzej czy później byś mnie dopadł. Ty jesteś zwycięzcą. W końcu zawsze wygrywasz. Teraz to widzę. Męczy mnie już ciągłe przegrywanie. Dlatego chcę być po twojej strome. Chcę wygrywać. Chcę wyrównać z nimi rachunki, ze wszystkimi. Będę robił to, czego ty zapragniesz, Roy. Wszystko.

– Więc skombinowałeś dla nas dziewczynę?

– Tak.

– Jak ją tu ściągnąłeś?

– Zobaczyłem ją wczoraj – powiedział Colin, próbując udawać podniecenie, by Roy nie poznał, że wcześniej przećwiczył każde słowo tej przemowy. – Jechałem sobie na rowerze, zwykła przejażdżka, i rozmyślałem, zastanawiałem się, co powinienem zrobić, żeby się z tobą pogodzić. Przejeżdżałem tędy i zobaczyłem, że ona siedzi tutaj na tej ścieżce przed domem. Miała ze sobą blok rysunkowy. Interesuje się sztuką. Szkicowała posiadłość. Zatrzymałem się, zacząłem z nią rozmawiać i dowiedziałem się, że pracuje nad rysunkami domu już od kilku dni. Powiedziała, że przyjdzie tu dziś wieczorem, żeby namalować popołudniowe cienie. Od razu wiedziałem, że tego właśnie szukam. Wiedziałem, że jak ci ją dam, to znów będziemy przyjaciółmi. Jest pociągająca jak diabli, Roy. Naprawdę niezła. Zastawiłem na nią pułapkę. A teraz jest tutaj, w jednej z sypialni, związana i zakneblowana.

– Ot, tak po prostu? – spytał Roy.

– Co?

– Tak po prostu zastawiłeś na nią pułapkę i sam jeden związałeś ją i zakneblowałeś. Takie to było łatwe?

– Nie, skąd! – zaprzeczył Colin. – To w ogóle nie było łatwe. Musiałem ją pobić. Ogłuszyć. Spuścić z niej trochę krwi. Ale mam ją. Zobaczysz.

Roy przyglądał mu się z dołu, zastanawiając się nad tym wszystkim i nie mogąc się zdecydować – odejść czy zostać. Jego lodowate oczy świeciły w słabym, zimnym świetle latarki.

– Idziesz? – spytał Colin. – Czy może się boisz?

Roy zaczął powoli wchodzić na schody. Colin wycofał się w stronę otwartych drzwi pokoju, gdzie czekała Heather. Wkroczył na korytarz pierwszego piętra. Chłopców dzieliło nie więcej niż piętnaście stóp.

– Tutaj – powiedział Colin.

Ale Roy ruszył w stronę pokoju, znajdującego się naprzeciwko sypialni, do której chciał go zwabić Colin.

– Co robisz? – spytał Colin.

– Chcę zobaczyć, kto tu jeszcze jest – powiedział Roy.

– Nikt. Mówiłem ci.

– Chcę sam sprawdzić.

Nie spuszczając wzroku z Colina, Roy oświetlił latarką pokój po drugiej stronie korytarza. Colin pomyślał o kartonowym pudle, które tam pozostawił i poczuł, jak serce zaczyna mu wściekle walić. Wiedział, że cały plan runąłby natychmiast, gdyby Roy zauważył butelkę po keczupie. Ale najwidoczniej pudło nie wyróżniało się niczym szczególnym wśród innych śmieci walających się po podłodze upadłej posiadłości, ponieważ Roy nie wszedł do pokoju, by go sprawdzić. Ruszył wzdłuż korytarza, chcąc upewnić się, czy cała reszta piętra jest pusta.

Colin czekał w drzwiach.

– Nikogo nie ma – stwierdził Roy.

– Jestem z tobą szczery.

Roy ruszył w jego stronę.

Colin wycofał się do sypialni i podszedł szybko do Heather. Stanął obok niej.

Wyglądała tak, jakby miała zamiar krzyczeć pomimo zakneblowanych ust. Colin chciał się uśmiechnąć i dodać jej odwagi, ale bał się; Roy mógł w każdej chwili wejść do sypialni i zorientowałby się, że są w zmowie.

Roy wszedł ostrożnie do pokoju. Ruchomy snop światła jego latarki wyczarowywał na ścianach taniec cieni. Gdy zobaczył dziewczynę, zatrzymał się zaskoczony. Stał w odległości zaledwie piętnastu stóp, zasłaniając jedyne wyjście. To była chwila prawdy.

– Czy to…?

– Tak – powiedział stłumionym głosem Colin. – Znasz ją? Niezła, co?

Roy przyglądał jej się z rosnącym zainteresowaniem. Colin zobaczył, że jego spojrzenie zatrzymało się na łuku gładkich, zgrabnych łydek, potem przesunęło na kolana, wreszcie zawisło na jej naprężonych udach. Roy zdawał się przez całą minutę niezdolny do oderwania oczu od tych smukłych, kształtnych nóg. Wreszcie spojrzał wyżej, na jej zniszczoną bluzkę, na wzgórki piersi, które przeświecały przez podarty materiał. Spojrzał na sznury, na knebel w jej ustach i zajrzał w jej szeroko otwarte, przerażone oczy. Stwierdził, że jest naprawdę przestraszona i jej lęk sprawił mu przyjemność. Uśmiechnął się i odwrócił w stronę Colina.

– Zrobiłeś to.

Colin wiedział, że podstęp się udał. Royowi nigdy nie przyszłoby do głowy, że Colin i Heather sami zastawili na niego pułapkę, bez pomocy dorosłych. Gdy tylko Roy zobaczył, że nikogo poza nimi nie ma w domu, że w innych pokojach nie czekają posiłki, był już przekonany. Tamten Colin, którego znał, był zbyt wielkim tchórzem, by próbować czegoś takiego. Ale tamten Colin już nie istniał. A tego nowego nie znał.

– Ty naprawdę, naprawdę to zrobiłeś.

– Czy ci nie mówiłem?

– Ma krew na głowie?

– Musiałem ją dość mocno uderzyć. Była chwilę nieprzytomna – powiedział Colin.

– Jezu.

– Wierzysz mi teraz?

– Naprawdę chcesz ją wypieprzyć? – spytał Roy.

– Tak.

– A potem zabić?

– Tak.

Heather wydała z siebie jakiś dźwięk, ale jej głos był słaby, a słowa niezrozumiałe.

– Jak ją zabijemy? – spytał Roy.

– Masz przy sobie swój scyzoryk?

– Tak.

– Cóż – powiedział Colin. – Ja także mam swój.

– Chcesz ją – zadźgać?

– Tak jak ty kota.

– To może długo potrwać, jeśli scyzorykiem.

– Im dłużej, tym lepiej – prawda?

Roy wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Prawda.

– Więc znów jesteśmy przyjaciółmi?

– Chyba tak.

– Braćmi krwi?

– No… dobrze. Jasne. Zrehabilitowałeś się.

– Nie będziesz już próbował mnie zabić?

– Nigdy bym nie skrzywdził brata krwi.

– Ale przedtem próbowałeś.

– Bo przestałeś się zachowywać jak brat krwi.

– Nie zepchniesz mnie z urwiska jak Steve’a Rose’a?

– On nie był moim bratem krwi – powiedział Roy.

– Nie spryskasz mnie płynem do zapalniczek i nie podpalisz jak Phila Pacino?

– On także nie był moim bratem krwi – powtórzył Roy niecierpliwie.

– Próbowałeś mnie podpalić.

– Dopiero, jak się przekonałem, że złamałeś naszą przysięgę. Nie chciałeś być już dłużej moim bratem krwi, więc stałeś się moim wrogiem. Ale teraz to się zmieniło, chcesz dochować przysięgi, więc jesteś bezpieczny. Nie skrzywdzę cię. Nigdy. Wręcz przeciwnie. Nie rozumiesz? Jesteś moim bratem krwi. Oddałbym za ciebie życie, gdybym musiał.

– W porządku – powiedział Colin.

– Ale nigdy więcej nie obracaj się przeciwko mnie, tak jak już to raz zrobiłeś – powiedział Roy. – Sadzę, że powinno się dać bratu krwi szansę po raz drugi. Ale nie po raz trzeci.

– Nie martw się – uspokoił go Colin. – Od tej chwili jesteśmy razem. Tylko my dwaj.

Roy spojrzał na Heather i oblizał wargi. Złapał się jedną ręką za krocze i potarł się przez spodnie.

– Zabawimy się – powiedział – a zaczniemy od tej małej dziwki. Zobaczysz, Colin. Teraz już rozumiesz. Rozumiesz, co oznacza my przeciwko nim. To będzie istna beczka śmiechu. Prawdziwy trzask.

Pamiętając o nastawionym magnetofonie, czując jak serce o mało nie wyskoczy mu z piersi, gdy Roy zrobił krok w kierunku Heather, Colin powiedział”

– Jeśli chcesz, możemy którejś nocy wrócić na złomowisko i zepchnąć ten stary furgon na tory, pod pociąg.

– Nie – powiedział Roy. – Nie możemy już tego powtórzyć. Nie po tym, jak powiedziałeś swojej starej. Wymyślimy coś nowego. – Zbliżył się do Heather. – No szybciej. Wyciągnijmy ten knebel. Aż mnie świerzbi, żeby włożyć w te śliczne usteczka coś innego.

Colin sięgnął za siebie i wyciągnął zza paska pistolet.

– Nie dotykaj jej.

Roy nawet na niego nie spojrzał. Ruszył w stronę Heather.

– Rozwalę ci łeb, ty sukinsynu! – krzyknął Colin.

Roy był kompletnie zaskoczony. Z początku nie zrozumiał, o co chodzi, ale zobaczył, że Heather z łatwością ściąga sznury, które krępowały jej nadgarstki i zorientował się, że mimo wszystko dał się złapać. Krew odpłynęła mu z twarzy i zrobił się biały z wściekłości.

– Wszystko się nagrało – powiedział Colin. – Mam to na taśmie. Teraz mi uwierzą.

Roy zrobił krok w jego stronę.

– Nie ruszaj się! – ostrzegł Colin, szturchając go pistoletem.

Heather wyciągnęła z ust knebel.

– Dobrze się czujesz? – spytał Colin.

– Będę się czuła lepiej, jak już stąd wyjdziemy – powiedziała.

Odwracając się do Colina, Roy powiedział”

– Ty mały, beznadziejny draniu. Nie masz dość jaj, żeby zastrzelić kogokolwiek.

Wymachując pistoletem, Colin powtórzył ostrzeżenie”

– Zrób jeszcze jeden krok, a przekonasz się, że nie masz racji.

Heather zamarła.

Przez chwilę wszyscy milczeli jak zaklęci. Wreszcie Roy zrobił krok do przodu.

Colin wymierzył pistolet w stopy Roya i oddał ostrzegawczy strzał.

Ale broń nie wypaliła. Spróbował jeszcze raz. Nic.

– Powiedziałeś mi, że pistolet twojej matki jest nie naładowany – powiedział Roy. – Pamiętasz? – Jego twarz wykrzywiał zwierzęcy grymas wściekłości.

Colin jeszcze raz nacisnął spust – szaleńczo, rozpaczliwie. Jeszcze raz. Jeszcze!

Znów nic.

Wiedział, że jest załadowany. Sprawdzał. Do diabła, przecież widział naboje na własne oczy!

I wtedy przypomniał sobie o bezpiecznikach. Zapomniał je przesunąć.

Roy rzucił się na niego, a Heather krzyknęła.

Zanim zdołał dotknąć pistoletu, znalazł się pod znacznie silniejszym przeciwnikiem, i obaj zaczęli się tarzać po grubym dywanie kurzu, i głowa Colina uderzała o podłogę, i Roy bił go na odlew po twarzy, i miażdżył jednym, drugim, trzecim ciosem pięści, które przypominały marmurowe bloki – bił w żebra i w żołądek. Colin, z trudem łapiąc powietrze, próbował posłużyć się pistoletem jak pałką, ale Roy chwycił go za nadgarstek i wyrwał mu broń z ręki, i użył jej tak, jak zamierzał użyć jej Colin, zamachnął się i uderzył Colina w głowę, potem drugi raz… Rozlała się przyjazna ciepła czerń – puszysta i niezwykle pociągająca.

Colin uświadomił sobie, że kolejne ciosy albo pozbawią go przytomności, albo go zabiją, a wtedy nie będzie mógł pomóc Heather. Mógł zrobić tylko jedno – osunął się i udał martwego. Roy przestał go bić i usiadł na nim, dysząc ciężko. Po chwili, dla spokoju sumienia, jeszcze raz uderzył pistoletem w czaszkę Colina.

Colin poczuł, jak ból eksploduje w jego lewym uchu, przepływa przez policzek i wreszcie dociera do grzbietu nosa, jakby wbijano mu w twarz dziesiątki ostrych igieł. Stracił przytomność.

43

Stan nieświadomości nie trwał zbyt długo. Tylko kilka sekund. Obraz Heather, leżącej pod Royem, mignął w czerni, w której unosił się Colin, i ta przerażająca wizja wyrwała go z objęć ciemności.

Heather krzyczała, ale jej krzyk nagle ucichł przerwany gwałtownie odgłosem ciosu spadającego na jej twarz.

Colin nie miał okularów. Widział wszystko jakby za mgłą. Usiadł, spodziewając się w każdej chwili, że Roy skoczy na niego. Pomacał wokół siebie podłogę. Znalazł szkła. Oprawka była skrzywiona, ale soczewki nietknięte. Nałożył okulary, zginając je tak, by pasowały.

Heather leżała na podłodze po drugiej stronie pokoju, płasko na plecach, a Roy siedział na niej okrakiem, odwrócony do Colina plecami. Jej bluzka była rozchylona, a piersi nagie. Roy próbował ściągnąć jej szorty. Szamotała się, więc uderzył ją ponownie. Zaczęła łkać.

Słaby, zalany krwią, ale silny gniewem i determinacją, Colin rzucił się przez cały pokój, chwycił Roya za włosy i ściągnął z dziewczyny. Zatoczyli się do tyłu, upadli bokiem i potoczyli w przeciwnych kierunkach.

Roy zerwał się na równe nogi i chwycił Heather, która biegła w stronę drzwi. Odciągnął ją od wyjścia i pchnął w kierunku ściany. Potknęła się i upadła na ukryty magnetofon.

Colin leżał na czymś twardym, o ostrych krawędziach, lecz z powodu otępienia potrzebował czasu, by uświadomić sobie, że ma pod sobą pistolet. Wyciągnął go i uniósł się na kolana, próbując gorączkowo przesunąć bezpieczniki, gdy zobaczył, że Roy znów rusza w jego stronę. Czuł, jak przed oczyma przelatują mu iskierki bólu.

Roy roześmiał się z okrutną satysfakcją.

– Myślisz, że się przestraszę nie naładowanej broni? Jezu, ale z ciebie pierdoła! Zaraz rozwalę ci łeb, ty mały, głupi pomyleńcu. A potem wypieprzę tę twoją głupią dziewczynę, aż zacznie krwawić.

– Jesteś śmierdzącym, zepsutym draniem! – powiedział Colin, płonąc z wściekłości, o jaką nigdy się nie podejrzewał. Uniósł się z klęczek. – Nie ruszaj się. Nie podchodź. Pistolet był zabezpieczony. Teraz jest odbezpieczony. Słyszysz mnie? Broń jest załadowana. I użyję jej. Przysięgam na Boga, że twoje flaki rozprysną się na ścianie!

Roy wybuchnął śmiechem.

– Colin Jacobs, wielki, bezlitosny zabójca. – Wciąż się zbliżał, uśmiechnięty, pewny siebie.

Colin obrzucił Roya przekleństwami i nacisnął spust. Huk był ogłuszający w tym cichym pokoju o zabitych oknach.

Roy zachwiał się, ale nie dlatego, że Colin go trafił. Był tylko zaskoczony.

Colin ponownie nacisnął spust.

Drugi strzał był też chybiony, ale Roy krzyknął i wyciągnął ręce w pojednawczym geście.

– Nie! Poczekaj! Poczekaj chwilę! Przestań! – Colin szedł naprzód i Roy cofając się natrafił plecami na ścianę. Colin znów nacisnął spust. Nie mógł się powstrzymać. Był rozpalony, rozpalony do białości, płonął gniewem, kipiał, wrzał, był tak gorący z wściekłości, iż wydawało mu się, że za chwilę roztopi się, popłynie jak lawa, każde uderzenie jego serca było potężne jak wybuch wulkanu. Nie był już ludzką istotą, był zwierzęciem, bestią, barbarzyńcą, który toczy brutalną walkę o terytorium z innym samcem, odczuwającym takie jak on pragnienie przelania krwi i którym powoduje straszna i nieodparta żądza dominowania, zdobywania, niszczenia.

Trzeci strzał musnął prawe ramię Roya, a czwarty trafił go prosto w lewą nogę. Upadł, a ciemna krew zabarwiła rękaw jego koszuli i zaczęła przesiąkać przez jedną z nogawek dżinsów. I po raz pierwszy od chwili, w której Colin go poznał, Roy przypominał – przynajmniej z rysów cierpiącej teraz twarzy – dziecko, dziecko, którym był w istocie.

Colin stanął nad nim i ustawił muszkę pistoletu w jednej linii z grzbietem jego nosa. Był bliski pociągnięcia za spust, po raz ostatni. Ale zanim zrobił ten ostateczny krok, zanim pogrążył się w całkowitej dzikości, uświadomił sobie, że w oczach Roya kryje się coś więcej niż tylko strach. Dojrzał w nich również rozpacz. A także żałosne, zagubione spojrzenie, straszliwą i nieprzemijającą samotność. Ale najgorsze było to, że jakaś część Roya błagała go, by strzelił jeszcze raz; jakaś jego część rozpaczliwie pragnęła śmierci.

Colin powoli opuścił broń.

– Sprowadzę pomoc, Roy. Zajmą się twoją nogą. Wszystkim innym też. Pomogą ci. Psychiatrzy. Dobrzy lekarze, Roy. Pomogą ci wyzdrowieć. Nie zabiłeś Belindy. To był wypadek. Pomogą ci to zrozumieć.

Roy zaczął płakać. Chwycił roztrzaskaną nogę obiema rękami i łkał niepowstrzymanie, zawodził i jęczał – może dlatego, że szok już przemijał i rana zaczynała go boleć… a może dlatego, że Colin nie chciał uwolnić go od cierpienia.

Colin też nie mógł powstrzymać łez.

– O Boże, Roy, co oni z tobą zrobili. Co zrobili ze mną. Co my wszyscy robimy sobie nawzajem każdego dnia, każdej godziny… przez cały czas… To straszne. Dlaczego? Na litość boską, dlaczego? – Cisnął pistolet, który przeleciał przez cały pokój, uderzył z trzaskiem o ścianę i stuknął o podłogę. – Posłuchaj, Roy, przyjdę cię odwiedzić – powiedział przez łzy, których nie mógł powstrzymać. – Do szpitala. A potem wszędzie tam, gdzie cię zabiorą. Nie zapomnę, Roy. Nigdy. Przyrzekam. Nie zapomnę, że jesteśmy braćmi krwi.

Roy zdawał się nie słyszeć, zagubiony w bólu i udręce. Heather podeszła do Colina i z wahaniem położyła dłoń na jego poranionej twarzy.

Zauważył, że kuleje.

– Jesteś ranna?

– To nic poważnego – powiedziała. – Skręciłam kostkę, kiedy upadłam. A jak ty?

– Przeżyję.

– Twoja twarz wygląda okropnie. Jest spuchnięta i sina… a w ogóle to robi się czarna.

– Boli – przyznał. – Ale teraz trzeba wezwać karetkę dla Roya. – Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyjął kilka monet. – Masz. W dole ulicy, na stacji benzynowej jest budka telefoniczna. Zadzwoń do szpitala i na policję.

– Lepiej, żebyś ty poszedł – powiedziała. – Z tą skręconą kostką nigdy tam nie dojdę.

– Nie boisz się zostać z nim sama? – spytał Colin.

– Teraz jest nieszkodliwy – powiedziała.

– No… dobra.

– Wracaj prędko.

– Wrócę. I jeszcze jedno, Heather… przepraszam.

– Za co?

– Powiedziałem, że nigdy cię nie tknie. Zawiodłem cię.

– Nic mi nie zrobił – powiedziała. – Ty mnie ochroniłeś. Byłeś świetny.

W jej oczach dostrzegł łzy. Przytulił ją i stali tak przez chwilę.

– Jesteś taka ładna – powiedział.

– Naprawdę?

– Nigdy więcej nie wmawiaj sobie, że jest inaczej. Nigdy więcej nie myśl o sobie źle. Nigdy. Tym, którzy twierdzą inaczej, każ iść do diabła. Jesteś ładna. Pamiętaj o tym. Przyrzeknij, że będziesz o tym pamiętać.

– W porządku.

– Obiecaj mi.

– Obiecuję.

Wyszedł, żeby ratować Roya.

Noc była bardzo ciemna.

Schodząc ze stromego wzgórza, uświadomił sobie, że już nie słyszy głosu nocy. Docierał do niego śpiew ropuch i świerszczy i odległy łoskot pociągu. Ale ten głuchy, złowieszczy pomruk, który, jak mu się zdawało, zawsze dobiegał z ciemności, ten odgłos tajemnej, mitycznej mocy realizującej z mozołem cele odwiecznego zła, umilkł. Po przejściu kilku kroków zrozumiał, że głos nocy był w nim, w jego fantazjach i majakach, i że zawsze tak było. Był w każdym, szeptał złośliwie, dwadzieścia cztery godziny na dobę, a najważniejszym zadaniem było zignorowanie go, stłumienie, niepoddawanie się jego zdradzieckim namowom.

Wezwał karetkę, potem policję.

Загрузка...