CZĘŚĆ DRUGA

28

Colin nie mógł wychodzić z domu przez siedem dni.

I była to tylko część kary. Matka zadręczała go telefonami – każdego dnia dzwoniła do domu sześć albo siedem razy, sprawdzając jego obecność. Czasem między telefonami upływały dwie lub trzy godziny, a czasem dzwoniła trzy razy w ciągu trzydziestu minut. Nie miał odwagi wymknąć się z domu.

Prawdę mówiąc, nie miał zamiaru nigdzie wychodzić. Był przyzwyczajony do samotności i własne towarzystwo całkowicie mu wystarczało. Przez całe życie jego pokój stanowił największą i najważniejszą część otaczającego go świata, a teraz, przynajmniej przez jakiś czas, musiał mu zastąpić cały wszechświat. Miał swoje książki, horrory, komiksy, modele potworów i radio. Miał co robić przez tydzień, miesiąc albo nawet dłużej. Poza tym bał się, że jeśli wystawi nogę za próg domu, to dopadnie go Roy Borden.

Weezy dała mu także jasno do zrozumienia, że po odbyciu wyroku będzie go przez dłuższy czas obowiązywał okres próbny. Do końca lata miał wracać do domu przed zmrokiem. Nie powiedział jej, co myśli, kiedy ustalała tę zasadę, ale w gruncie rzeczy nie traktował tego zakazu jako kary. I tak nie miał zamiaru wychodzić dokądkolwiek nocą. Dopóki Roy kręcił się gdzieś w okolicy, Colin obawiał się każdego zachodu słońca, jakby był jednym z bohaterów Draculi Brania Stokera.

Oprócz ustanowienia godziny policyjnej Weezy pozbawiła go na miesiąc kieszonkowego. Tym również się nie przejął. Miał dużą metalową skarbonkę w kształcie latającego spodka pełną bilonu i banknotów, które gromadził przez ostatnie parę lat.

Martwiło go tylko to, że te wszystkie ograniczenia zakłócą jego adorację Heather Lipshitz. Nigdy przedtem nie miał sympatii.

Nigdy dotąd żadna dziewczyna nie obdarzyła go swym zainteresowaniem. Ani trochę. Teraz, gdy nadarzyła się okazja nawiązania bliższej znajomości, nie chciał wszystkiego zepsuć.

Zadzwonił do Heather, wyjaśnił całą sytuację, i odwołał randkę. Nie podał jej prawdziwych przyczyn swego aresztu domowego; nie wspomniał, że Roy próbował go zabić. Nie znała go na tyle dobrze, by mogła uwierzyć w tak niesamowitą historię. A spośród wszystkich znanych Colinowi osób Heather była właśnie tą, której opinia liczyła się w tej chwili najbardziej; nie chciał, by pomyślała, że ma do czynienia z wariatem. Wykazała dużo zrozumienia i przełożyli spotkanie na następną środę, dzień, w którym Colin miał odzyskać wolność. Nie przejmowała się nawet tym, że będą musieli pójść na wcześniejszy seans, tak, by mógł wrócić do domu przed zmrokiem. Gawędzili przez dwadzieścia minut o filmach i książkach i Colinowi rozmawiało się z nią łatwiej niż z jakąkolwiek inną dziewczyną, którą miał okazję dotąd poznać.

Gdy odłożył słuchawkę, poczuł się lepiej. Udało mu się przynajmniej zapomnieć na pół godziny o Royu Bordenie.

Dzwonił do Heather przez cały tydzień, codziennie – i nigdy nie brakowało mu słów. Dowiedział się o niej mnóstwa rzeczy, a im więcej się dowiadywał, tym bardziej mu się podobała. Miał nadzieję, że robi na niej równie korzystne wrażenie i nie mógł się doczekać, kiedy znów ją zobaczy.

Spodziewał się, że Roy pojawi się pod jego drzwiami któregoś popołudnia albo przynajmniej zadzwoni i będzie mu groził, ale dni mijały spokojnie. Zastanawiał się, czy nie zacząć działać z samej tylko ciekawości. Codziennie, raz czy dwa, podnosił słuchawkę telefonu, ale zawsze zatrzymywał się na trzeciej cyfrze numeru Bordenów. Dostawał wówczas dreszczy i odkładał słuchawkę.

Przeczytał z pół tuzina paperbacków: science fiction, opowieści typu miecz i czarownik, historie okultystyczne, rzeczy o monstrualnych złoczyńcach, czyli to, co lubił najbardziej. Ale musiało być coś nie tak ze stylem autorów czy z akcją powieści, ponieważ nie budziły w nim już tych dawnych, gwałtownych emocji.

Ponownie przeczytał kilka pozycji, które podczas pierwszej lektury, kilka lat wcześniej, wydawały mu się naprawdę przerażające. Odkrył, że wciąż podoba mu się koloryt, tajemniczość i narastające napięcie powieści Władca lalek Heinleina, ale groza tej książki, która tak silnie niegdyś do niego przemawiała, gdzieś uleciała. Kto tam Johna Campbella i najstraszniejsze powieści Theodora Sturgeona – To i Miś profesora Kinga wciąż podsuwały wyobraźni makabryczne obrazy, ale Colin nie patrzył już lękliwie przez ramię, odwracając kartki.

Miał kłopoty z zasypianiem. Gdy zamykał oczy na dłużej niż na minutę, zaczynał słyszeć dziwne odgłosy: ukradkowy, ale uporczywy hałas, typowy dla kogoś, kto próbuje dostać się do sypialni przez zamknięte drzwi albo okno. Słyszał także jakiś hałas na strychu – coś ciężkiego, wlokącego olbrzymie cielsko tam i z powrotem, jakby w poszukiwaniu dogodnego miejsca do przebicia sufitu sypialni. Myślał o tym, o czym z taką pogardą mówiła jego matka, i przekonywał sam siebie, że na strychu nic się nie kryje; powtarzał sobie, że to tylko imaginacje, twory jego zbyt żywej wyobraźni. Wciąż jednak słyszał te dziwne, niepokojące odgłosy. Po dwóch koszmarnych nocach poddał się i czuwał, czytając aż do świtu. Zasnął dopiero przy świetle wczesnego poranka.

29

W środę rano, w osiem dni po wydarzeniach na złomowisku Pustelnika Hobsona, Colin był wolny. Ale nie miał ochoty wychodzić. Obserwował okolicę z okien parteru. Nie odkrył niczego niezwykłego, ale trawnik frontowy wydawał mu się bardziej niebezpieczny niż pole bitewne, choć nie wybuchały na nim bomby i nie świszczały kule.

Roy nie będzie przecież próbował zrobić niczego w biały dzień.

Jest szalony. Skąd możesz wiedzieć, co zrobi?

Idź. Wyjdź z domu. Działaj.

Jeśli czeka…

Nie możesz przecież ukrywać się w domu przez resztę życia.

Wybrał się do biblioteki. Jadąc na rowerze po słonecznych ulicach co chwila oglądał się za siebie. Był pewien, że Roy podąża za nim.

Choć Colin spał poprzedniej nocy tylko trzy godziny, czekał już przy drzwiach wejściowych do budynku, gdy bibliotekarka, pani Larkin, pojawiła się, by zacząć pracę. Chłopiec przychodził do biblioteki regularnie, dwa razy w tygodniu, i pani Larkin szybko się zorientowała, jakie lubi książki. Gdy go zobaczyła na stopniach biblioteki, powiedziała”

– Dostaliśmy w zeszły piątek nową powieść Arthura C Clarke’a.

– Świetnie.

– Cóż, nie odłożyłam jej od razu na półkę, bo pomyślałam, że przyjdziesz jeszcze tego samego dnia albo najpóźniej w sobotę.

Wszedł za nią do dużego, zimnego, otynkowanego budynku, a następnie do głównej sali, gdzie odgłos ich kroków ginął wśród wysokich półek z książkami i gdzie unosił się zapach kleju i żółknącego papieru.

– Kiedy nie pokazałeś się do poniedziałkowego popołudnia – powiedziała pani Larkin – pomyślałam, że nie mogę dłużej odkładać tej książki. A tak dla twojej informacji – ktoś ją wczoraj wypożyczył parę minut przed piątą.

– Nic nie szkodzi – powiedział Colin. – Bardzo dziękuję, że pani o mnie pomyślała.

Pani Larkin była łagodną, rudowłosą kobietą o zbyt niskim czole, zbyt małych piersiach, zbyt dużym podbródku i zbyt dużym siedzeniu. Nosiła szkła tak grube jak Colin. Kochała książki i moli książkowych, i Colin bardzo ją lubił.

– Właściwie przyszedłem, żeby skorzystać z czytnika – powiedział.

– Och, tak mi przykro, ale nie mamy żadnych książek sf na mikrofilmach.

– Tym razem nie chodzi mi o sf. Chciałbym przejrzeć stare egzemplarze News Register.

– A po cóż to? – Zrobiła minę, jakby ugryzła cytrynę. – Być może to, co powiem, nie jest lojalne wobec rodzinnego miasta, ale News Register to chyba najnudniejsza lektura, jaką można tu znaleźć. Same informacje o wyprzedażach i zebraniach kościelnych, a także sprawozdania z posiedzeń rady miejskiej, na których głupi politycy kłócą się godzinami, czy załatać dziury na Broadway, czy też nie.

– No tak… właściwie to myślę już o początku roku szkolnego – powiedział Colin, zastanawiając się, czy to wyjaśnienie jej też wyda się śmieszne. – Wypracowania z angielskiego zawsze sprawiają mi trochę kłopotów, więc wolę przygotować coś wcześniej.

– Nie wierzę, by cokolwiek w szkole mogło ci sprawiać kłopot – powiedziała pani Larkin.

– W każdym razie… mam pewien pomysł na esej o lecie w Santa Leona, nie o tym, co mnie się przydarzyło, ale w ogóle, o tym jak ludzie spędzali tutaj lato. Chcę się trochę podkształcić.

Uśmiechnęła się z aprobatą.

– Jesteś ambitnym, młodym człowiekiem, co?

– Niezupełnie. – Wzruszył ramionami.

Potrząsnęła głową.

– W ciągu tych wszystkich lat, jakie tu przepracowałam, jesteś chyba pierwszym chłopcem, który zjawia się w bibliotece w czasie letnich wakacji, żeby przygotować się do pracy domowej zadanej na jesień. To bardzo ambitne. Na pewno. I pokrzepiające. Tak trzymaj, a wiele zdołasz osiągnąć.

Colin był zakłopotany. Po pierwsze – nie zasłużył na pochwałę, a po drugie – okłamał panią Larkin. Czuł, jak się czerwieni, i nagle uświadomił sobie, że jest to pierwszy rumieniec od tygodnia, a może od jeszcze dłuższego czasu, co w jego przypadku było niewątpliwym rekordem.

Udał się do stolika, na którym stał czytnik, a pani Larkin przyniosła mu szpule z filmem zawierającym wszystkie strony News Register z czerwca, lipca i sierpnia poprzedniego roku, a także z tych samych miesięcy sprzed dwóch lat. Pokazała mu, jak obsługiwać urządzenie i stała nad nim tak długo, aż upewniła się, że chłopiec nie ma już żadnych pytań. Potem odeszła zostawiając go sam na sam z lekturą.

Rose.

Jakiś Rose.

Jim Rose?

Arthur Rose?

Michael Rose?

Zapamiętał nazwisko przez skojarzenie z różą, ale nie mógł przypomnieć sobie imienia.

Phil Pacino.

Tego pamiętał, ponieważ kojarzył mu się z Alem Pacino, aktorem filmowym.

Postanowił zacząć od Phila. Wybrał więc numery z poprzedniego lata.

Zakładał, że oba śmiertelne wypadki opisano na pierwszych stronach, więc szybko przesuwał mikrofilm, szukając dużych tytułów.

Nie mógł przypomnieć sobie dat, które podał Roy. Zaczął od czerwca i dojechał do pierwszego sierpnia, zanim znalazł właściwą informację.


ŚMIERĆ MIEJSCOWEGO CHŁOPCA W POŻARZE


Czytał ostatni akapit artykułu, gdy wyczuł nieuchwytną obecność Roya. Obrócił się gwałtownie – ale Roya nie było. Nikt nie siedział przy żadnym ze stołów. Nikt nie przeglądał rzędów książek. Pani Larkin nie było przy biurku. Znowu tylko wytwór wyobraźni.

Usiadł i jeszcze raz przeczytał artykuł. Było dokładnie tak, jak mówił Roy. Dom państwa Pacino spłonął do szczętu, nic nie zostało. Strażacy znaleźli w zgliszczach zwęglone ciało Philipa Pacino. Wiek – czternaście lat.

Colin poczuł, jak na czoło występują mu kropelki potu. Przesunął ręką po twarzy, którą potem wytarł o dżinsy.

Zaczął przeglądać egzemplarze z następnego tygodnia, szukając komentarzy. Były trzy.


RAPORT SZEFA STRAŻY POŻARNEJ.

ZABAWA ZAPAŁKAMI


Według końcowego, oficjalnego oświadczenia pożar został spowodowany przez samego Phila Pacino. Chłopiec bawił się zapałkami w pobliżu biurka, na którym składał modele samolotów. Najwidoczniej znajdowało się tam sporo łatwopalnych substancji, w tym kilka tubek i miseczek z klejem, pojemnik z płynem do zapalniczek i otwarta butelka z rozpuszczalnikiem do farb.

Drugi komentarz był dwustronicowym sprawozdaniem z pogrzebu chłopca. Zawierał nekrolog od nauczycieli, łzawe wspomnienia przyjaciół i fragmenty mowy pożegnalnej. Nad trzykolumnowym artykułem widniała fotografia, przedstawiająca pogrążonych w rozpaczy rodziców.

Colin przeczytał to dwukrotnie i z wielkim zainteresowaniem – wśród wymienionych przyjaciół Phila Pacino był Roy Borden.

Dwa dni później wydrukowano długi artykuł wstępny, bardzo ostry – jak na standardy News Register.


ZAPOBIEGANIE TRAGEDII.

KTO PONOSI ODPOWIEDZIALNOŚĆ?


W żadnym z tych czterech artykułów nie pojawiła się nawet najdrobniejsza wzmianka o tym, że policja czy straż pożarna podejrzewają morderstwo albo podpalenie. Nie podawano w wątpliwość, że był to wypadek, skutek nieuwagi czy chłopięcej bezmyślności.

A ja znam prawdę – pomyślał Colin.

Poczuł zmęczenie. Przesiedział tu już prawie dwie godziny. Wyłączył czytnik, wstał i przeciągnął się.

Czytelnia nie była już pusta. Jakaś kobieta w czerwonej sukience przeglądała magazyny. Przy jednym ze stołów, na środku sali, pucołowaty, łysiejący ksiądz czytał ogromną księgę i pracowicie sporządzał notatki.

Colin podszedł do jednego z dwóch dużych bibliotecznych okien i usiadł bokiem na szerokim parapecie. Rozmyślając, patrzył przez zakurzoną szybę. Za oknem rozciągał się widok na cmentarz katolicki, na jego przeciwległym końcu wznosił się kościół Matki Boskiej Frasobliwej, sprawujący pieczę nad szczątkami swych powołanych przez Boga parafian.

– Cześć.

Colin uniósł głowę zaskoczony. Ujrzał przed sobą Heather.

– O, cześć – powiedział podnosząc się z parapetu.

– Nie musisz wstawać – ściszyła głos do szeptu. – Nie mogę tu długo siedzieć. Muszę załatwić parę spraw dla matki. Wstąpiłam tylko po książkę i zobaczyłam, że tu jesteś.

Miała na sobie ciemnoczerwoną koszulkę i białe szorty.

– Wyglądasz wspaniale – powiedział Colin równie cicho.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się.

– Mówię poważnie.

– Dziękuję.

– Bez dwóch zdań.

– Wprawiasz mnie w zakłopotanie.

– Dlaczego? Bo powiedziałem, że wyglądasz wspaniale?

– No… poniekąd, owszem.

– Chcesz powiedzieć, że czułabyś się lepiej, gdybym powiedział, że wyglądasz okropnie?

Roześmiała się speszona.

– Nie. Oczywiście, że nie. Chodzi tylko o to, że… nikt mi nigdy nie powiedział, że wyglądam wspaniale.

– Żartujesz chyba.

– Nie.

– Żaden chłopak ci tego nie mówił? Chyba są ślepi?

Zaczerwieniła się.

– No cóż, wiem dobrze, że nie jestem znowu taka wspaniała.

– Pewnie, że jesteś.

– Mam za duże usta.

– Nieprawda.

– Owszem. Są za duże.

– Mnie się podobają.

– Moje zęby też nie są idealne.

– Są bardzo białe.

– I krzywe.

– Nie aż tak, żebym to zauważył – stwierdził Colin.

– Nie znoszę swoich rąk – powiedziała.

– Co? Dlaczego?

– Popatrz na moje palce. Krótkie i grube. Moja matka ma piękne dłonie. A moje palce wyglądają jak małe kiełbaski.

– To nonsens. Masz ładne palce.

– I mam sterczące kolana – powiedziała.

– Twoje kolana są doskonałe – stwierdził.

– Posłuchaj mnie – powiedziała nerwowo – kiedy chłopak nareszcie mi mówi, że jestem ładna, to staram się go przekonać, że tak nie jest.

Colin odkrył ze zdumieniem, że nawet taka ładna dziewczyna jak Heather może mieć wątpliwości co do samej siebie. Zawsze sądził, że ci, których podziwiał – opaleni na złoto, niebieskoocy, świetnie zbudowani kalifornijscy chłopcy i dziewczęta – byli rasą wybranych, górujących nad istotami niższego rzędu – pewni siebie i swoich celów bez przeszkód prześlizgiwali się przez życie, by zawsze osiągnąć sukces. Był zadowolony i jednocześnie rozczarowany, gdy odkrył rysę na tym micie. Zdał sobie nagle sprawę, że ci wyjątkowi, promienni młodzi ludzie tak naprawdę nie różnią się wiele od niego, że nie górują nad innymi aż tak bardzo, jak sądził, i to odkrycie podniosło go na duchu. Z drugiej jednak strony czuł, że traci coś ważnego – miłe złudzenie, które chwilami ogrzewało go swym blaskiem.

– Czekasz na Roya?

Przesunął się niespokojnie na parapecie.

– Hm… nie. Zajmuję się pewnymi… materiałami.

– Sądziłam, że czekasz właśnie na niego.

– Po prostu odpoczywam. Zrobiłem sobie przerwę.

– Uważam, że to ładne, kiedy tak zjawia się tutaj każdego dnia – powiedziała.

– Kto?

– Roy.

– Gdzie się zjawia?

– Tam – wskazała na coś za szybą.

Colin spojrzał przez okno, a potem znów na dziewczynę.

– Chcesz powiedzieć, że chodzi co dzień do kościoła?

– Nie. Na cmentarz. Nie wiedziałeś?

– Opowiedz mi o tym.

– No cóż… mieszkam naprzeciwko. W tym białym domu z niebieskim paskiem. Widzisz?

– Tak.

– Mogę zauważyć Roya prawie za każdym razem, gdy przychodzi.

– Co on tam robi?

– Odwiedza siostrę.

– Ma siostrę?

– Miał. Ona nie żyje.

– Nigdy o tym nie wspominał.

Heather kiwnęła głową.

– Chyba nie lubi o tym mówić.

– Ani jednym słowem.

– Raz mu powiedziałam, że to naprawdę miłe, no wiesz, że tak często przychodzi na jej grób. Wściekł się na mnie.

– Naprawdę?

– Jak diabli.

– Dlaczego?

– Nie wiem – powiedziała Heather. – Z początku myślałam, że być może wciąż cierpi po jej śmierci. Myślałam, że może tak bardzo, że nie chce o tym mówić. Ale później wyszło na to, że jest wściekły, ponieważ, według niego, przyłapałam go na czymś niewłaściwym. Ale w tym nie ma niczego niewłaściwego. To po prostu trochę dziwne.

Colin zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał od Heather. Wpatrywał się w zalany słońcem cmentarz.

– Jak umarła?

– Nie wiem. To nie wydarzyło się za moich czasów. To znaczy, przeprowadziliśmy się do Santa Leona dopiero trzy lata temu. A ona już od dawna nie żyła.

Siostra.

Martwa siostra.

Czuł, że tu kryje się rozwiązanie całej łamigłówki.

– Cóż – powiedziała Heather, nieświadoma wagi informacji, którą mu właśnie przekazała – muszę iść. Matka dała mi listę zakupów. Spodziewa się, że za jakąś godzinę wrócę ze wszystkim do domu. Nie lubi ludzi, którzy się spóźniają. Mówi, że niepunktualność jest cechą roztrzepanej, egoistycznej osoby. Zobaczymy się o szóstej.

– Przykro mi, że musimy iść na wcześniejszy seans – powiedział Colin.

– Nie szkodzi – odrzekła. – To przecież ten sam film, bez względu na godzinę, o której jest wyświetlany.

– Jak ci mówiłem, muszę być w domu przed dwudziestą pierwszą, czy coś koło tego, zanim zupełnie się ściemni. To istna mordęga.

– Nie – powiedziała. – To nic takiego. Przecież ta kara nie będzie wieczna. Potrwa tylko miesiąc, prawda? Nie martw się tym. Spędzimy fajny wieczór. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia – powiedział.

Patrzył, jak idzie przez pogrążoną w ciszy bibliotekę. Kiedy wyszła, znów spojrzał na cmentarz. Martwa siostra.

30

Colin nie miał problemów ze znalezieniem nagrobka; przypominał latarnię morską. Był większy, bardziej wypolerowany i bardziej ekstrawagancki niż jakikolwiek inny pomnik na cmentarzu. Składał się z segmentów, które wykonano z granitu i marmuru i połączono niemal idealnie. Odznaczał się przemyślnym kształtem i wysokim połyskiem. Szerokie, skantowane litery wcinały się głęboko w pokrytą siecią żyłek lustrzaną taflę marmuru. Widać było, że państwo Bordenowie nie szczędzili pieniędzy.

BELINDA JANE BORDEN – przeczytał napis.

Według daty na płycie nagrobnej umarła ponad sześć lat temu, ostatniego dnia kwietnia. Pomnik wznoszący się u wezgłowia grobu był z pewnością kilka razy większy niż ciało, które upamiętniał, ponieważ Belinda Jane miała tylko pięć lat, gdy złożono ją do ziemi.

Wrócił do biblioteki i poprosił panią Larkin o mikrofilm zawierający wydanie News Register sprzed sześciu lat, z trzydziestego kwietnia.

Całą tę ponurą historię opisano na pierwszej stronie.

Roy zabił swoją siostrzyczkę.

To nie było morderstwo.

Po prostu wypadek. Straszny wypadek.

Nikt nie ponosił winy.

Ośmioletni chłopiec znajduje na kuchennej szafce kluczyki od samochodu ojca. Przychodzi mu do głowy, by zrobić sobie przejażdżkę po sąsiednich uliczkach. Dzięki temu dowiedzie, że jest starszy i mądrzejszy, niż ktokolwiek przypuszcza. Udowodni nawet, że jest na tyle duży, by bawić się kolejką tatusia albo przynajmniej siedzieć obok niego i obserwować pociągi, czego nie wolno mu robić, a czego bardzo pragnie. Samochód stoi na podjeździe. Chłopiec kładzie na siedzeniu poduszkę, by móc patrzeć ponad kierownicę. Ale wtedy odkrywa, że nie jest w stanie dosięgnąć stopą pedału hamulca albo gazu. Szuka jakiegoś przedmiotu i obok garażu znajduje kawałek drewna, długi na trzy stopy drąg sosnowy, który jest właśnie tym, czego potrzebuje. Ocenia, że może go użyć do wciśnięcia pedałów, których nie może dosięgnąć stopami. Jedną ręką trzyma drąg, drugą kierownicę. Siedząc już w samochodzie uruchamia silnik i manipuluje przy biegach. Słyszy to jego matka. Wychodzi przed dom. Widzi swoją małą córeczkę, która staje za samochodem. Matka krzyczy do chłopca i dziewczynki, a oni machają do niej. Gdy matka biegnie w stronę samochodu, chłopcu udaje się w końcu wrzucić wsteczny bieg i wcisnąć drewnianym drągiem pedał gazu. Pojazd rusza do tyłu. Szybko. Wystrzela jak z procy. Uderza dziecko. Dziewczynka upada. Urwany krzyk. Koło najeżdża na jej kruchą czaszkę. Mała główka pęka jak balon wypełniony krwią. I gdy przyjeżdża karetka, lekarz znajduje matkę, siedzącą na trawniku, z rozrzuconymi nogami i bezmyślną twarzą, powtarzającą w kółko to samo: po prostu pękła z trzaskiem. Pękła z trzaskiem i otworzyła się. Jej mała główka. Po prostu pękła z trzaskiem.

Pękła z trzaskiem.

Trzask.

Colin wyłączył czytnik.

Żałował, że nie może równie łatwo wyłączyć swego umysłu.

31

Wrócił do domu parę minut przed piątą. Weezy pojawiła się minutę później.

– Cześć, kapitanie.

– Cześć.

– Jak ci minął dzień?

– Może być.

– Co robiłeś?

– Nic ważnego.

– Chciałabym o tym usłyszeć.

Usiadł na sofie.

– Byłem w bibliotece – powiedział.

– O której wyszedłeś?

– O dziewiątej rano.

– Nie było cię, kiedy wstałam.

– Poszedłem prosto do biblioteki.

– A potem?

– Nigdzie.

– Kiedy wróciłeś do domu?

– Przed chwilą.

Zmarszczyła brwi.

– Byłeś w bibliotece cały dzień?

– Tak.

– Daj spokój.

– Byłem.

Zaczęła przemierzać salon. Wyciągnął się na sofie.

– Złościsz mnie, Colin.

– To prawda, co mówiłem. Lubię czytać.

– Znów będziesz musiał siedzieć w domu.

– Bo poszedłem do biblioteki?

– Nie pyskuj.

Zamknął oczy.

– Gdzie jeszcze byłeś?

– Chyba koniecznie chcesz usłyszeć jakąś smakowitą historyjkę – stwierdził.

– Chcę wiedzieć, gdzie dzisiaj byłeś.

– No cóż – powiedział – poszedłem na plażę.

– Czy trzymałeś się z daleka od tamtych dzieciaków, tak jak ci mówiłam?

– Musiałem spotkać się z kimś na plaży.

– Z kim?

– Ze znajomym dostawcą.

– Co?

– Sprzedaje towar prosto ze swego furgonu.

– O czym ty mówisz?

– Kupiłem słoik po majonezie pełen prochów.

– O mój Boże.

– A potem przyniosłem je tutaj.

– Tutaj? Gdzie? Gdzie one są?

– Porozsypywałem je do celofanowych torebek.

– Gdzie je schowałeś?

– Wziąłem je do miasta i sprzedałem po cenach detalicznych.

– O Jezu. O mój Boże. W coś ty się wpakował? Co się z tobą dzieje?

– Zapłaciłem za towar pięć tysięcy dolców, a sprzedałem za piętnaście.

– Co?

– Wychodzi dziesięć na czysto. Jeśli dam radę zarabiać tyle codziennie, przez cały miesiąc, to zbiorę wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić sobie statek piracki i szmuglować tony opium ze wschodu.

Matka była czerwona na twarzy.

– Co, u diabła, cię opętało? – nie ustępowała.

– Zadzwoń do pani Larkin – powiedział – prawdopodobnie jest jeszcze w pracy.

– Kto to jest pani Larkin?

– Bibliotekarka. Powie ci, gdzie byłem cały dzień.

Weezy wpatrywała się w niego przez chwilę, potem poszła do kuchni, by zadzwonić. Nie mógł w to uwierzyć. Naprawdę dzwoniła do biblioteki. Czuł się poniżony.

Kiedy wróciła do salonu, powiedziała”

– Jednak byłeś cały dzień w bibliotece.

– Owszem.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Bo lubię siedzieć w bibliotece.

– Chodzi mi o tę wymyśloną historię z kupowaniem narkotyków na plaży.

– Sądziłem, że to właśnie chcesz usłyszeć.

– Pewnie ci się wydaje, że to zabawne.

– Trochę.

– Otóż nie.

Usiadła w fotelu.

– Jeśli chodzi o te wszystkie rozmowy, jakie przeprowadziliśmy w ciągu ostatniego tygodnia, to czy pamiętasz choć jedną?

– Każde słowo – odpowiedział.

– Powiedziałam ci, że jeśli chcesz, by ci ufać, to musisz sobie na to zasłużyć. Jeśli chcesz być traktowany jak dorosły, to musisz zachowywać się jak dorosły. Wydaje mi się, że zaczynasz rozumieć i kiedy zaczynam mieć już nadzieję, że gdzieś wreszcie wspólnie dotrzemy, ty wykręcasz taki głupi numer. Czy zdajesz sobie sprawę, jak to na mnie działa?

– Myślę, że tak.

– Te twoje wygłupy, ta twoja historyjka o kupowaniu prochów na plaży… odniosła taki skutek, że jeszcze mniej ci wierzę.

Przez chwilę milczeli. Colin odezwał się pierwszy.

– Jesz kolację w domu?

– Nie mogę, kapitanie. Mam…

– …spotkanie w interesach.

– Zgadza się. Ale zrobię coś do jedzenia przed wyjściem.

– Nie rób sobie kłopotu.

– Nie chcę, żebyś jadł byle co.

– Zrobię sobie kanapkę z serem – powiedział. – To równie dobre jak wszystko inne.

– Wypij do tego szklankę mleka.

– W porządku.

– Jakie masz plany na wieczór?

– Chyba pójdę do kina – powiedział, celowo nie wspominając o Heather.

– Do którego?

– Do Baroneta.

– Co grają?

– Horror.

– Byłoby dobrze, gdybyś już wyrósł z tych bzdur.

Nie odezwał się.

– Pamiętaj, o której masz wrócić – przypomniała mu.

– Idę na wcześniejszy seans – powiedział Colin. – Kończy się przed dwudziestą, będę więc w domu, zanim zapadnie zmrok.

– Skontroluję cię.

– Wiem.

Westchnęła i wstała.

– Lepiej pójdę wziąć prysznic i przebiorę się. – Ruszyła w stronę korytarza, ale odwróciła się i znów na niego spojrzała. – Gdybyś przed chwilą zachował się trochę inaczej, to może nie uważałabym za konieczne cię sprawdzać.

– Przepraszam – powiedział.

A kiedy wyszła, stwierdził: gówno prawda.

32

Pierwsza randka Colina z Heather była wspaniała. Horror był co prawda gorszy, niż się spodziewał, ale przez ostatnie pół godziny naprawdę można się było wystraszyć. Heather bała się bardziej niż on. Nachyliła się jego stronę i wzięła w ciemnościach za rękę, szukając oparcia i opieki. Colin czuł się zaskakująco silny i odważny. Gdy tak siedział w chłodnym kinie, w przytulnej ciemności, rozjaśnionej bladym, migotliwym światłem padającym z ekranu i trzymał za rękę swoją dziewczynę, myślał, że już wie, jak wygląda niebo.

Po kinie, gdy słońce zanurzało się w Pacyfiku, Colin odprowadził ją do domu. Powietrze napływające od strony oceanu było słodkie. Nad ich głowami kołysały się i szeptały palmy.

Dwie przecznice za kinem Heather potknęła się o wystający kawałek chodnika. Nie przewróciła się ani nawet nie straciła równowagi, ale powiedziała”

– Niech to diabli! – Zaczerwieniła się. – Jestem taka niezgrabna.

– Nie powinno się dopuszczać, żeby chodnik był w takim stanie – powiedział Colin. – Ktoś może zrobić sobie krzywdę.

– Nawet gdyby był idealnie równy i gładki, to i tak bym się pewnie potknęła.

– Dlaczego tak twierdzisz?

– Jestem ofiara i niezdara.

– Ależ skąd.

– Owszem, jestem. – Znów ruszyli przed siebie i Heather powiedziała: – Wiele bym dała za to, żeby mieć choć w połowie tyle wdzięku, co moja matka.

– Masz go dużo.

– Jestem niezgrabna. Powinieneś zobaczyć moją matkę. Ona nie chodzi – ona płynie. Gdybyś ją widział w długiej sukni, w czymś dostatecznie długim, co zakryłoby jej stopy, to pomyślałbyś, że w ogóle nie porusza nogami. Pomyślałbyś, że unosi się na poduszce powietrznej.

Szli przez minutę w milczeniu.

Wreszcie Heather westchnęła i odezwała się”

– Jest mną rozczarowana.

– Kto?

– Moja matka.

– Dlaczego?

– Nie potrafię się podciągnąć.

– Do czego?

– Do niej – powiedziała Heather. – Wiesz, że moja matka była Miss Kalifornii?

– Chodzi ci o konkurs piękności?

– Tak. Wygrała. Wygrała też wiele innych konkursów.

– Kiedy to było?

– Siedemnaście lat temu, kiedy była dziewiętnastolatką.

– O rany – powiedział Colin. – To naprawdę coś.

– Kiedy byłam małą dziewczynką, posyłała mnie na różne dziecięce konkursy piękności.

– Tak? Jakie tytuły zdobyłaś?

– Żadnych.

– Trudno w to uwierzyć.

– To prawda.

– Nie zgrywaj się, Heather. Musiałaś coś wygrać.

– Nie, naprawdę. Nigdy nie zajęłam lepszego miejsca niż drugie. A zwykle zajmowałam tylko trzecie.

– Zwykle? Chcesz powiedzieć, że w większości konkursów zajmowałaś albo drugie, albo trzecie miejsce?

– Drugie zajęłam cztery razy. Trzecie dziesięć razy. A pięć razy żadnego.

– Ależ to fantastyczne! – wykrzyknął Colin. – Doszłaś do trzech najwyższych miejsc w czternastu przypadkach na dziewiętnaście!

– W konkursach piękności liczy się tylko numer jeden, zdobycie tytułu – powiedziała Heather. – W konkursach dla dzieci prawie każdy raz na jakiś czas dochodzi do drugiego czy trzeciego miejsca.

– Matka musiała być z ciebie dumna – upierał się Colin.

– Zawsze twierdziła, że tak właśnie jest, za każdym razem, gdy zajmowałam drugie czy trzecie miejsce. Ale ja zawsze miałam wrażenie, że tak naprawdę jest bardzo rozczarowana. Gdy nie zajęłam pierwszego miejsca przed ukończeniem dziesiątego roku życia, przestała mnie już posyłać. Chyba doszła do wniosku, że jestem beznadziejnym przypadkiem.

– Miałaś wspaniałe wyniki!

– Nie zapominaj, że ona była numerem pierwszym – powiedziała Heather. – Była Miss Kalifornii. Nie była numerem drugim czy trzecim. Była numerem pierwszym.

Nie mógł się nadziwić tej uroczej dziewczynie, która zdawała się nie wiedzieć, że jest naprawdę urocza. Jej usta były zmysłowe, a ona myślała, że są za szerokie. Miała wspaniałe białe i równe zęby, a myślała, że są nieco krzywe. O swoich gęstych i lśniących włosach mówiła, że są szare i zwyczajne. Choć była zwinna jak kot, nazywała siebie ofiarą. Była dziewczyną, od której powinna bić pewność siebie, a ją dręczyły wątpliwości. Pod gładką powłoką kryła się istota niepewna i pełna obaw – tak jak Colin. Wszystko to sprawiło, że nagle poczuł się wobec niej bardzo opiekuńczy.

– Gdybym to ja był jednym z sędziów – powiedział – tobyś wygrała wszystkie te konkursy.

Znów oblała się rumieńcem i uśmiechnęła się do niego.

– Jesteś słodki.

W chwilę później dotarli do jej domu i zatrzymali się przy końcu długiego frontowego chodnika.

– Czy wiesz, co mi się w tobie podoba? – spytała.

– Zachodziłem w głowę, próbując sobie wyobrazić, co to może być – powiedział.

– Po pierwsze, nie mówisz o tym, o czym w kółko mówią inni chłopcy. Im się wydaje, że facet powinien interesować się tylko futbolem, baseballem i samochodami. Mnie to nudzi. A poza tym ty nie tylko rozmawiasz – ty również słuchasz. Mało kto to umie.

– No cóż – powiedział – jedną z rzeczy, które w tobie lubię, jest to, że nie przeszkadza ci, że różnię się od innych chłopaków.

Patrzyli na siebie przez chwilę porozumiewawczo i w końcu Heather powiedziała”

– Zadzwonisz jutro, dobrze?

– Zadzwonię.

– Lepiej już wracaj. Nie chcesz chyba, żeby twoja matka się rozgniewała.

Złożyła nieśmiały pocałunek w kąciku jego ust, odwróciła się i pobiegła do domu.

Przez jakiś czas Colin dryfował jak lunatyk, sunąc przed siebie w przyjemnym otępieniu. Lecz nagle uświadomił sobie, że niebo pokrywa się czernią, cienie rozlewają się, a chłód staje się coraz dotkliwszy. Nie obawiał się przekroczenia ustalonej przez matkę godziny powrotu, nie obawiał się Weezy. Ale bał się spotkania z Royem po zmroku. Resztę drogi do domu pokonał biegiem.

33

Colin powrócił do biblioteki w czwartek rano i zabrał się do swojej pracy. W każdym numerze interesowały go teraz tylko dwie rzeczy: strona pierwsza oraz lista przyjęć i zwolnień ze szpitala. Potrzebował jednak sześciu godzin, by znaleźć to, czego szukał.

Równo rok i jeden dzień po śmierci swej siostrzyczki Roy Borden został przyjęty do szpitala miejskiego w Santa Leona. W jednozdaniowej notatce z pierwszomajowego wydania News Register nie było wzmianki o naturze choroby; Colin był jednak pewien, że miało to związek z wypadkiem, o którym Roy nie chciał mówić, z jakimiś obrażeniami, które pozostawiły tak straszne blizny na jego plecach.

Kolejną osobą, widniejącą na liście przyjęć, była Helena Borden. Jego matka. Colin wpatrywał się w jej nazwisko przez dłuższą chwilę, zastanawiając się. Blizny na plecach Roya… było jasne, że prędzej czy później znajdzie jego nazwisko, ale obecność na liście jego matki zdumiała go. Czy oboje byli ranni w tym samym nieszczęśliwym wypadku?

Colin przesunął film do tyłu i uważnie przeglądał każdą stronę gazety z trzydziestego kwietnia i pierwszego maja. Szukał informacji o wypadku samochodowym, wybuchu czy pożarze, jakiejś katastrofie, w której uczestniczyliby Bordenowie. Nie znalazł niczego.

Znów przesunął film do przodu, skończył tę szpulę i parę innych, ale znalazł tylko dwie użyteczne informacje, z których pierwsza była raczej zagadkowa. W dwa dni po hospitalizacji w Santa Leona panią Borden przewieziono do większego szpitala, pod wezwaniem św. Józefa, który znajdował się w stolicy okręgu. Colin zastanawiał się, dlaczego ją przeniesiono, i przychodził mu do głowy tylko jeden powód. Była w tak ciężkim stanie, że wymagała specjalnej opieki, której miejscowy szpital nie mógł zapewnić.

Nie dowiedział się już niczego nowego o pani Borden, ale odkrył, że Roy był leczony w miejskim szpitalu dokładnie trzy tygodnie. Bez względu na przyczynę obrażenia na plecach musiały być naprawdę poważne.

Colin skończył przeglądać mikrofilmy za piętnaście piąta i podszedł do biurka pani Larkin.

– Właśnie zwrócono tę nową powieść Arthura C. Clarke’a – powiedziała, zanim Colin zdążył się odezwać. – Już ją dla ciebie odłożyłam.

Nie miał wielkiej ochoty wypożyczać tej książki właśnie teraz, ale nie chciał wychodzić na niewdzięcznika. Wziął ją, spojrzał na grzbiet, potem na obie okładki.

– Bardzo dziękuję, pani Larkin.

– Powiesz mi, jak ci się podobała.

– Zastanawiałem się, czy nie pomogłaby mi pani wyszukać kilku książek z dziedziny psychologii.

– Jakiej psychologii?

– Jest więcej niż jedna? – Otworzył oczy ze zdumienia.

– No tak – powiedziała – mamy książki dotyczące psychologii zwierząt, psychologii nauczania, psychologię dla każdego, psychologię pracy, polityczną, wieku podeszłego, rozwojową, ogólną, kliniczną freudowską, jungowską…

– Psychologia kliniczna – powiedział Colin. – Tak. Muszę to przeczytać. Ale przydałoby mi się też parę ogólnych opracowań, które wyjaśniłyby mi, jak działa umysł. To znaczy, chciałbym wiedzieć, dlaczego ludzie robią to, co robią. Potrzebuję czegoś, co dałoby mi ogólne pojęcie, coś prostego, coś dla początkujących.

– Sądzę, że znajdziemy coś odpowiedniego – powiedziała.

– Byłbym bardzo wdzięczny.

Kiedy szedł za nią w stronę półek z książkami, spytała”

– Kolejna praca szkolna?

– Tak.

– Czy psychologia kliniczna nie jest zbyt trudnym przedmiotem jak na temat pracy domowej dla ucznia dziesiątej klasy?

– Z pewnością – odrzekł.

34

Colin zjadł kolację w samotności, siedząc w swoim pokoju.

Zadzwonił do Heather i ustalili, że spotkają się na plaży w sobotę. Chciał powiedzieć jej o szaleństwie Roya, ale bał się, że mu nie uwierzy. Poza tym nie był jeszcze na tyle pewien jej uczuć wobec siebie, żeby wyznać jej, że on i Roy są już wrogami. Początkowo zdawała się zafascynowana ich przyjaźnią. Może przestanie się nim interesować, gdy odkryje, że nie jest już kumplem Roya? Wolał więc nie ryzykować.

Później czytał książki z psychologii, które wybrała dla niego pani Larkin. Skończył obydwa tomy przed drugą w nocy. Siedział przez chwilę na łóżku, patrząc przed siebie i rozmyślając. Potem zasnął, wyczerpany pracą umysłową. Tym razem nie śnił koszmarów, a podejrzanych istot na strychu nie zaszczycił nawet jedną myślą.

W piątek rano, zanim Weezy zdążyła się obudzić, poszedł do biblioteki, zwrócił książki i wypożyczył trzy następne.

– Jak tam powieść sf? – spytała pani Larkin.

– Jeszcze nie zacząłem – odpowiedział Colin. – Może dziś wieczór.

Z biblioteki poszedł na przystań. Nie chciał wracać do domu, dopóki była tam Weezy; nie zniósłby następnego przesłuchania. Zjadł śniadanie przy barze w kawiarence na nabrzeżu. Później przespacerował się na południowy koniec nadmorskiego deptaka, oparł się o balustradę i obserwował dziesiątki krabów wygrzewających się na skałach parę stóp niżej.

O jedenastej wrócił do domu. Dostał się do środka, używając zapasowego klucza schowanego w drewnianej donicy przy drzwiach frontowych. Weezy dawno już poszła. Kawa w dzbanku była zimna.

Wyjął z lodówki pepsi i poszedł na górę z trzema książkami z psychologii. Zaczął swoją lekturę, ale zdążył przeczytać tylko jeden paragraf, gdy wyczuł, że nie jest sam.

Posłyszał stłumiony odgłos skrobania.

Coś było w garderobie.

Śmieszne.

Słyszałem to.

Zdawało ci się.

Przeczytał już dwie książki z dziedziny psychologii i wiedział, że prawdopodobnie ulega – jak zdążył wyczytać – mechanizmowi przenoszenia. Tak właśnie to nazywali: przenoszenie. Nie umiał stawić czoła ludziom czy rzeczom, których bał się naprawdę, więc przenosił swój strach na coś innego, coś wymyślonego – wilkołaki, wampiry czy wyimaginowane potwory, kryjące się w garderobie. Tak właśnie postępował przez całe życie.

Owszem, może to prawda – myślał. – Ale jestem pewien, że słyszałem, jak coś porusza się w garderobie.

Wyprostował się na łóżku. Wstrzymał oddech i nasłuchiwał uważnie.

Nic. Cisza.

Drzwi garderoby były szczelnie zamknięte. Nie mógł sobie przypomnieć, czy takie je pozostawił, gdy wychodził z domu.

A jednak! Znowu ten sam ledwie słyszalny odgłos.

Zsunął się cicho z łóżka i zrobił kilka kroków w stronę korytarza.

Gałka przy drzwiach garderoby zaczęła się obracać, a ich skrzydła uchyliły się nieznacznie.

Colin zatrzymał się. Rozpaczliwie pragnął odzyskać władzę w nogach, ale tkwił w miejscu, jakby ktoś rzucił na niego urok. Czuł się jak mucha złapana w locie i wtłoczona za sprawą czarów w kawałek twardego bursztynu. Zza murów swojego magicznego więzienia oglądał narodziny koszmaru. Sparaliżowany strachem wpatrywał się w garderobę.

Nagle drzwi otworzyły się na oścież.

Między ubraniami nie krył się żaden potwór, żaden wilkołak, żaden wampir, żaden przerażający bożek z powieści H.P. Lovercrafta. To był Roy.

Wyglądał na zaskoczonego. Ruszył w stronę łóżka, przekonany, że tam znajdzie swoją ofiarę. Teraz zorientował się, że Colin go wyprzedził i stoi zaledwie kilka kroków od otwartych drzwi, prowadzących na pierwsze piętro. Roy zatrzymał się i przez chwilę obaj chłopcy patrzyli na siebie.

Wreszcie Roy uśmiechnął się szeroko i podniósł w górę obie dłonie, by Colin mógł zobaczyć, co w nich trzyma.

– Nie – powiedział cicho Colin.

W prawej ręce Roya była zapalniczka.

– Nie.

W lewej ręce – pojemnik z płynem do zapalniczek.

– Nie, nie, nie! Wyjdź stąd!

Roy zrobił w jego stronę jeden krok. Potem drugi.

– Nie – powiedział Colin. Ale wciąż nie mógł się poruszyć.

Roy wycelował w niego pojemnik i nacisnął dozownik. Struga przezroczystego płynu przecięła powietrze.

Colin uskoczył w lewo, uciekając spod strumienia i ruszył biegiem.

– Sukinsyn! – krzyknął Roy.

Colin wypadł przez otwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą. W chwili, gdy się zamykały, Roy uderzył w nie z drugiej strony. Colin popędził w stronę schodów.

– Hej! – Roy jednym szarpnięciem otworzył drzwi i wypadł z sypialni.

Colin przeskakiwał po dwa stopnie naraz, ale dotarł tylko do połowy schodów, gdy usłyszał za plecami tupot biegnącego z tyłu Roya. Rzucił się do przodu. Przeskoczył cztery ostatnie stopnie, znalazł się na korytarzu i podbiegł do drzwi wejściowych.

– Mam cię! – wrzasnął Roy triumfalnie za jego plecami. – Mam cię, cholera!

Zanim Colin zdołał otworzyć obydwa zamki przy drzwiach, poczuł, jak coś zimnego i mokrego spływa po jego plecach. Sapnął zdumiony i odwrócił się.

Płyn do zapalniczek!

Roy znów nacisnął dozownik; płyn zmoczył przód jego cienkiej bawełnianej koszuli.

Colin zasłonił oczy rękami. W samą porę.

Palna substancja zachlapała mu czoło, palce, nos i brodę.

Roy wybuchnął śmiechem.

Colin nie mógł oddychać. Opary dusiły go.

– Ale trzask!

Wreszcie pojemnik był pusty. Roy odrzucił opakowanie, które potoczyło się z brzękiem po drewnianej podłodze korytarza.

Krztusząc się i oddychając ze świstem, Colin odsłonił twarz i próbował zobaczyć, co się dzieje. Znów je zamknął. Spod powiek wypływały mu łzy. Choć ciemność zawsze go przerażała, to jednak nigdy nie była taka straszna jak teraz.

– Ty śmierdzący draniu – powiedział Roy. – Teraz zapłacisz za to, że obróciłeś się przeciwko mnie. Teraz zapłacisz. Będziesz się smażył.

Dusząc się, nie mogąc prawie złapać powietrza, chwilowo oślepiony, opanowany histerią, Colin rzucił się w stronę, z której dobiegał głos. Zderzył się z Royem, chwycił go i wpił się w niego.

Roy zatoczył się do tyłu, próbując się wyrwać, jak lis zaatakowany przez zdeterminowanego teriera. Położył dłoń na brodzie Colina, starając się odepchnąć jego głowę, a po chwili złapał go za gardło, chcąc go udusić. Lecz byli zwróceni do siebie twarzami i dzieliła ich zbyt mała odległość, by atak Roya mógł być skuteczny.

– Zrób to teraz – wycharczał Colin przez duszące opary, które zatykały mu nos, usta i płuca. – Zrób to… a usmażymy się… obaj.

Roy znów spróbował go odepchnąć. W trakcie szamotaniny potknął się i upadł.

Colin przewrócił się razem z nim. Desperacko wczepił się w Roya. Od tego zależało jego życie.

Przeklinając, Roy okładał go pięściami, walił po plecach, tłukł po głowie, ciągnął za włosy. Wykręcał nawet Colinowi uszy, aż zdawało się, że całkiem odpadną.

Colin wył z bólu i próbował oddawać ciosy, ale w chwili, gdy puścił Roya, żeby go uderzyć, ten wymknął się i przeturlał po podłodze. Colin starał się go złapać, ale bezskutecznie.

Roy wstał z wysiłkiem z podłogi. Oparł się o ścianę.

Nawet przez zasłonę gryzących łez Colin dostrzegł, że w prawej ręce napastnik wciąż trzyma zapalniczkę.

Roy potarł kciukiem kamień. Nie zaiskrzył, ale z pewnością zaiskrzy następnym razem albo jeszcze następnym.

Colin rzucił się jak oszalały na swego przeciwnika, zderzył się z nim i wytrącił mu z ręki zapalniczkę. Przeleciała przez łukowate przejście i wpadła do salonu, gdzie odbiła się od jakiegoś mebla.

– Ty palancie! – Roy odepchnął go i pobiegł po zapalniczkę.

Oddychając duszącym powietrzem, które otaczało go ze wszystkich stron, Colin ruszył chwiejnym krokiem w stronę drzwi wejściowych. Bez trudu odsunął zasuwkę, ale łańcuch stawiał opór. Męczył się z nim przez kilka chwil, które zdawały się godzinami. Ale tylko zdawały. Wszystko zajęło parę sekund. Albo nawet ułamki sekund. Colin stracił poczucie czasu. Unosił się. Płynął, porwany falą oparów. Miał akurat tyle świeżego powietrza, by nie zemdleć, ale ani hausta więcej. Dlatego zdjęcie łańcucha sprawiało mu tyle problemów. Był zamroczony. Łańcuch zdawał się wyparowywać z jego rąk, tak jak z jego ubrania i twarzy wyparowywał płyn do zapalniczek. Dzwoniło mu w uszach. Łańcuch. Skoncentrować się na łańcuchu. Z każdą upływającą sekundą Colin był coraz słabszy, a łańcuch stawiał coraz większy opór. Przeklęty łańcuch. Obrzydliwy i palący. Za chwilę spłonie. Jak pochodnia. Cholerny, pieprzony łańcuch! Wreszcie, w nagłym przypływie determinacji, wyrwał łańcuch ze szczeliny i otworzył drzwi na oścież. Spodziewając się, że lada chwila za jego plecami strzelą w górę płomienie, wybiegł z domu, przebiegł podwórko, przeskoczył chodnik, przeciął ulicę i zatrzymał się na skraju małego parku. Owionął go cudownie słodki wiatr, który rozganiał opary. Odetchnął głęboko kilka razy, by choć w małym stopniu odzyskać przytomność.

Po przeciwnej stronie ulicy pojawił się Roy. Od razu spostrzegł swoją ofiarę i w kilku susach dopadł chodnika, ale nie przebiegł przez ulicę. Stał w miejscu, z rękami na biodrach, wpatrując się w Colina.

Colin odwzajemnił spojrzenie. Wciąż był oszołomiony. Wciąż miał kłopoty z oddychaniem. Ale mógł głośno wezwać pomocy i biec co sił w nogach, gdyby Roy tylko odważył się zejść z krawężnika.

Uświadamiając sobie, że przegrał, Roy oddalił się. Zanim dotarł do następnej przecznicy, zerknął przez ramię z sześć razy. Przed następną przecznicą spojrzał tylko dwa razy. Przed trzecią w ogóle się nie odwrócił, tylko skręcił na rogu i zniknął.

Wracając do domu, zły na siebie, Colin zatrzymał się przy donicy i wyjął klucz spod liści bluszczu. Był zdumiony swoją bezmyślnością i głupotą. W ciągu minionego miesiąca przyprowadził Roya do domu kilka razy. Roy wiedział, gdzie trzymają zapasowy klucz, a Colin był na tyle nieostrożny, by go teraz również tam zostawiać. Postanowił, że od tej pory będzie go nosił przy sobie i będzie bardziej na siebie uważał.

Znajdował się w stanie wojny.

Ni mniej, ni więcej.

Wszedł do środka i zamknął drzwi.

Poszedł do toalety na końcu korytarza, zdjął z siebie przemoczoną koszulę i rzucił ją na ziemię. Szorował energicznie dłonie, używając dużo perfumowanego mydła i gorącej wody. Następnie kilka razy przemył twarz. Choć wciąż wyczuwał opary, nie czuł jednak obezwładniającego smrodu. Oczy przestały łzawić i znowu mógł normalnie oddychać.

Gdy znalazł się w kuchni, podszedł wprost do telefonu, ale zawahał się, trzymając dłoń na słuchawce. Nie mógł zadzwonić do Weezy. Jedynym dowodem świadczącym o tym, że Roy go zaatakował, była przemoczona koszula, ale wiedział, że to jej nie przekona. Poza tym, zanim dotarłaby do domu, większość płynu dawno by już wyparowała, nie pozostawiając żadnych plam. Pusty pojemnik wciąż leżał na podłodze w korytarzu i były na nim prawdopodobnie odciski palców Roya. Ale, oczywiście, tylko policja mogła zbadać linie papilarne i ustalić, kto dotykał tego jedynego dowodu, jaki mógł teraz przedstawić. Ale przecież policjanci nigdy nie potraktują jego opowieści poważnie. Weezy pomyśli oczywiście, że łykał prochy, i że miał halucynacje. Krótko mówiąc – znów będą kłopoty.

Gdyby wyjaśnił sytuację ojcu i poprosił go o pomoc, stary zadzwoniłby do Weezy i spytał, co się dzieje. A ona opowiedziałaby mu mnóstwo głupich historyjek o prochach i całonocnych imprezach narkotykowych. Choć byłby to oczywisty absurd – Roy wiedział, że udałoby się jej przekonać Franka, ponieważ coś właśnie takiego chciałby usłyszeć. Stary oskarżyłby ją o zaniedbywanie obowiązków rodzicielskich. Zachowałby się jak skończony obłudnik. Wykorzystałby jej porażkę jako pretekst do zaangażowania całej zgrai wygłodniałych adwokatów.

Telefon do Franka Jacobsa prowadziłby w nieunikniony sposób do kolejnego sporu o prawa rodzicielskie, a to była ostatnia rzecz, jakiej Colin pragnął.

Jedynymi osobami, do których mógł się zwrócić, byli jego dziadkowie. Rodzice matki mieszkali w Sarasota, na Florydzie, w wielkim, białym, otynkowanym domu z całym mnóstwem okien i błyszczącymi posadzkami. Staruszkowie ojca mieli niewielką farmę w Vermont. Colin nie widział swoich dziadków od trzech lat i nigdy nie był z nimi szczególnie związany. Gdyby zadzwonił – oddzwoniliby do Weezy. Jego kontakty z nimi nie były aż tak ożywione, by mógł liczyć, że zachowają w tajemnicy jego sekret. I z pewnością nie przejechaliby całego kraju, by stanąć po jego stronie w tej małej wojnie, nawet za milion lat. Było to marzenie ściętej głowy.

Heather? Być może nadszedł już czas, by powiedzieć jej o wszystkim, poprosić o pomoc i radę. Nie mógł bez końca ukrywać zerwania z Royem. Ale co ona mogła zrobić? Była delikatną, raczej nieśmiałą dziewczyną, bardzo ładną, miłą i mądrą, ale nie nadawała się do takiej rozgrywki.

Westchnął.

– Rany.

Zdjął dłoń ze słuchawki.

Na całej ziemi nie było człowieka, od którego mógłby spodziewać się pomocy. Nikogo.

Był tak samotny, jak ktoś stojący na biegunie północnym. Całkowicie, absolutnie, boleśnie samotny. Ale był do tego przyzwyczajony.

Czy kiedykolwiek było inaczej?

Poszedł na górę.

Dawniej, gdy świat wydawał mu się zbyt nieprzyjazny i niezrozumiały, Colin po prostu milczał. Szukał schronienia w fantazjach, w swoim nierealnym świecie potworów, kolekcji komiksów i półek pełnych sf i horrorów. Jego pokój był sanktuarium, okiem cyklonu, gdzie sztorm nie mógł go dosięgnąć, gdzie można było nawet zapomnieć o nim na chwilę. Ten pokój był dla niego tym, czym dla chorego szpital, a dla mnicha klasztor. Leczył jego duszę i ciało, sprawiał, że czuł się w jakiś mistyczny sposób częścią czegoś daleko, daleko ważniejszego i lepszego niż codzienne życie. Jego pokój był magiczny. Był jego kryjówką i sceną, gdzie mógł się schować przed światem i samym sobą, gdzie mógł odgrywać swoje fantazje przed jednoosobową widownią. Jego pokój był miejscem płaczu i zabawy, kościołem i laboratorium, składnicą marzeń.

Teraz było to pomieszczenie jak każde inne. Sufit. Cztery ściany. Podłoga. Okno. Drzwi. Nic ponadto. Jeszcze jedno miejsce, w którym się mieszka.

Gdy Roy wkroczył tu – nieproszony i niechciany, naruszył delikatny urok, który czynił to miejsce wyjątkowym. Na pewno grzebał we wszystkich szufladach, książkach i modelach do składania i tym samym wtargnął w duszę Colina, nawet sobie tego nie uświadamiając. Swoim szorstkim dotykiem pozbawił magii wszystko, co było w tym pokoju, tak jak piorunochron ściąga potężne wyładowania elektryczności i rozprasza je w ziemi, aż wreszcie przestają istnieć. Nic już nie było tu wyjątkowe i Colin wiedział, że nigdy nie będzie. Czuł się napadnięty, zgwałcony, wykorzystany i wyrzucony na śmietnik. Ale Roy Borden ukradł Colinowi znacznie więcej niż tylko prywatność i dumę. Zabrał ze sobą tę resztkę niepewnego poczucia bezpieczeństwa, jaka mu jeszcze pozostała. A nawet więcej, nawet gorzej, gdyż Roy był także złodziejem złudzeń – wziął te wszystkie fałszywe, ale cudownie kojące mity, które Colin przechowywał tak długo i tak starannie.

Był przygnębiony, ale był także świadom tej dziwnej, nowej mocy, która zaczęła się w nim rozpalać. Chociaż o mało nie zginał przed paroma zaledwie minutami, to jednak teraz bał się mniej niż kiedykolwiek w przeszłości. Po raz pierwszy w życiu nie czuł się słaby ani gorszy. Wciąż był tym samym osobnikiem niższej kategorii pod względem fizycznym – chudym, krótkowzrocznym i niezdarnym, ale wewnętrznie czuł się odrodzony i zdolny, by zrobić wszystko, czego tylko zapragnie.

Nie płakał i był z tego dumny.

W tej chwili nie było w nim miejsca na łzy; wypełniała go bez reszty chęć odwetu.

Загрузка...