CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział dwunasty

Czy nadal słuchasz mnie z niedowierzaniem? Jesteś zdumiony? Przestraszony? A może zaczynasz się poważniej zastanawiać nad tym, co usłyszałeś? Pozwól, że będę kontynuował swoją opowieść, zostało jeszcze parę godzin do świtu.

Droga do Edenbridge nie była długa. Miałem dziwne wrażenie, że już ją kiedyś wielokrotnie przemierzałem. Gdy usłyszałem nazwę tego miasteczka na złomowisku, obudziło się we mnie jakieś wspomnienie. Nie byłem pewny, co znaczyło dla mnie to miasteczko, czy mieszkałem w nim, czy też byłem z nim związany w jakiś inny sposób. Wiedziałem jednak, że muszę się tam znaleźć i zacząć poszukiwania. Poza tym jaki inny miałem wybór?

Musiałem biec co najmniej godzinę, nieraz o mały włos unikając przejechania przez nieuważnych kierowców, nim znalazłem się na wysypisku, gdzie mogłem się w samotności wyżalić. Wcisnąłem się pod sofę, z której więcej włosia wystawało niż tkwiło w środku, i opuściłem łeb między łapy. Ciągle miałem przed ślepiami strużkę krwi wyciekającą spod zardzewiałego metalu i tworzącą wir w niewielkim zagłębieniu ziemi – miniaturę życia Rumba. Zwierzęta są obdarzone taką samą zdolnością odczuwania bólu jak ludzie, a może nawet większą. Mają ograniczone możliwości wyrażania uczucia żalu. Dzięki wrodzonemu optymizmowi potrafią szybciej odzyskać równowagę. Ja, niestety, cierpiałem jak człowiek i jednocześnie jak zwierzę. I nie było mi lekko.

Pozostałem tam do późnego popołudnia zdezorientowany i przestraszony. Dopiero głód – mój wierny towarzysz – pobudził mnie do działania. Nie pamiętam, gdzie skombinowałem jedzenie, podobnie jak zapomniałem wiele z tej podróży, wiem jednak, że nażarłem się i wkrótce wyruszyłem w drogę. Przez miasto podróżowałem nocą, wybierając ciche, boczne uliczki. Pojawiały się wtedy na nich wypłoszone zgiełkiem dnia stworzenia żyjące w ciemnościach. Spotykałem inne istoty – koty, psy, duchy (było ich na ulicach miasta mnóstwo) oraz dziwnych ludzi przemykających z cienia w cień, jak gdyby światło mogło wyrządzić im krzywdę. Unikałem kontaktu ze wszystkimi. Miałem cel i nie zamierzałem dopuścić, by cokolwiek lub ktokolwiek mnie od niego odwiódł.

Przemierzyłem Camberwell, Lewisham i Bromley, kryjąc się za dnia w zapuszczonych parkach, porzuconych domach i na wysypiskach – wszędzie, gdzie nie groziły mi badawcze spojrzenia. Po stracie Rumba, prowokującego mnie do zuchwalstwa, znów stałem się pokorny. Kpił ze mnie, gdy tchórzyłem, groził mi, gdy wypierałem się współudziału w jego planach, ale też śmiał radośnie, gdy go zaskakiwałem.

Wkrótce opuściłem miasto.

Roztoczyła się przede mną wieś w całej krasie zieleni wiosny. Nie była to jeszcze prawdziwa wieś, ponieważ ledwie opuściłem przedmieścia Londynu. Po czerniach, szarościach, brązach, czerwieniach i wszelkiej pstrokaciźnie metropolii zdawało mi się, że przekroczyłem barierę, za którą królowała tylko natura, ludzie zaś odgrywali znikomą rolę. Nie obawiałem się już podróżować w ciągu dnia.

Bujność wyrastających roślin wprawiała mnie w zachwyt. Świeże zielone pędy przebijały się przez skorupę ziemi, by oddychać powietrzem, wystawały spod niej bulwy i cebulki, a na drzewach rozwijały się pąki. Pulsujące powietrze wypełniało mi płuca, dzwoniło w uszach i dodawało energii mym łapom. Zieleń i żółcienie były świeższe, intensywniejsze, a czerwienie i pomarańcze płonęły niemal żywym ogniem. Wszystko lśniło, błyszczało od wilgoci. Wszystko było pełne życia, mocy, sił witalnych – nawet najdelikatniejsze kwiaty. Wstępowało we mnie nowe życie.

Przedarłem się przez żywopłot okalający drogę, ignorując protest ciernistego głogu i kłującej dzikiej róży. Dwie przerażone zięby zaskrzeczały i znieruchomiały, gdy przebiegłem koło ich malutkich skulonych sylwetek. Kiedy przedzierałem się przez glistnik, roślinę, która jako jedna z pierwszych odradza się na wiosnę, zamigotała przede mną grupka jaskrawych gwiazdek jego kwiecia. Wypadłem na pole i zacząłem biegać jak szalony po wilgotnej roli, tarzając się na grzbiecie, dopóki nie przemoczyłem sobie całego futra. Jadłem trawę, spijałem z niej czystą wodę i wykopywałem dołki, chcąc się dowiedzieć, co można w nich znaleźć. Przed moim ciekawskim nosem pryskały żuki, a krety obracały na mnie ślepe oczka. Ośmiocalowy ślimak bez skorupy zwinął się błyskawicznie w śliską szarą kulkę, gdy go powąchałem; posmakowawszy, natychmiast go wyplułem. Starannie przyrządzone ślimaki to być może dla wielu ludzi rozkosz kulinarna, ale na surowo nie nadają się nawet dla psa.

Wkrótce poczułem głód i zacząłem rozglądać się za pożywieniem. Miałem tyle szczęścia, że natrafiłem na młodego królika skubiącego korę drzewa, ale nie aż tyle, by udało mi się go dopaść. Skląłem go, że tak szybko biega, po czym zastanowiłem się, czy bym go zabił, gdyby udało mi się go dopaść. Jeszcze nigdy nie zabiłem żadnego stworzenia, by je pożreć.

Na szczęście w kępie drzew znalazłem trochę późnozimowych grzybów i z rozkoszą je pożarłem. Nie wiem, w jaki sposób orientowałem się, że te grzyby nie są trujące. Czy był to zwierzęcy instynkt, czy też ślad ludzkiej wiedzy o grzybach? Pytanie to prześladowało mnie najwyżej przez sekundę, ponieważ między łapy wlazła mi rozespana mysz leśna, nie odrywając wzroku od ziemi w poszukiwaniu ślimaków. Nie czułem chęci, by ją ścigać czy zabijać, ograniczyłem się do wymierzenia w jej rudobrązowy grzbiet przyjaznego klapsa. Mysz – był to samiec – zatrzymała się, spojrzała na mnie, po czym oddaliła się w takim samym tempie, absolutnie mnie ignorując. Przyglądałem się jej przez chwilę i zdecydowałem, że czas ruszyć się samemu. Miło było pobaraszkować, ale w niczym nie pomagało mi to w odkryciu zagadki własnej tożsamości. Przebiegłem przez pole, przelazłem przez ogrodzenie i wróciłem na drogę.

Nie minęło wiele czasu, a znalazłem się znów między sklepami i kamienicami. Zdążałem jednak dalej, zatrzymawszy się tylko na chwilę, by świsnąć jabłko ze wspaniałej wystawy przed warzywniakiem. Droga stawała się coraz bardziej mi znajoma i gdy tylko minąłem kręte miejskie uliczki, ponownie miałem wrażenie, że musiałem ją już wielokrotnie przemierzać.

Zanim dotarłem do Keston, miałem porządnie obolałe łapy, ale biegłem dalej, dopóki nie znalazłem się w małej osadzie o nazwie Leaves Green. Spędziłem tam początek chłodnej nocy pod drzewem w zagajniku. Wytrącony z równowagi nocnymi wiejskimi odgłosami musiałem w końcu poszukać schronienia w czyimś ogrodzie przed domem. Czułem się o wiele spokojniejszy w pobliżu ludzkiej siedziby.

Następnego dnia niewiele jadłem, nie będę cię jednak nużył wyliczaniem moich niepowodzeń przy zdobywaniu pożywienia. Wystarczy rzec, że gdy docierałem do Westerham, byłem gotów pożreć wołu z kopytami.

W Westerham czekały na mnie niemiłe przeżycia. Muszę ci o nich opowiedzieć.

Rozdział trzynasty

Obudziły mnie kościelne dzwony. Brzmiały tak przenikliwie, jak zazwyczaj w niedzielny poranek, co sprawiło, że moje myśli pogalopowały do innych – ludzkich – czasów.

Świadomość nędzy mojego obecnego położenia wybiła mi z głowy wspomnienia, nim zdołały przesłonić mi cały świat. Przeciągnąłem się cały, krzywiąc się z bólu, gdy stanąłem na łapy. Schroniłem się na noc na przystanku autobusowym, mimo to w kości wlazł mi poranny chłód, który wcale nie chciał ich opuścić. Ziewnąłem, a w żołądku zaburczało mi z głodu. Rozejrzawszy się, stwierdziłem, że nigdzie w pobliżu nie ma sklepów, ruszyłem więc ostrożnie ulicą, wysoko podnosząc nos i czujnie węsząc w poszukiwaniu najsłabszej choćby woni jedzenia. Wkrótce znalazłem się na High Street i ku swojemu przerażeniu stwierdziłem, że rzeczywiście jest niedziela, ponieważ wszystkie sklepy, z wyjątkiem kilku kiosków z gazetami, były pozamykane. Zgnębiony, prezentując zaiste żałosny widok, zatrzymałem się dygocząc z zimna na chodniku. Rozglądałem się w prawo i w lewo, głodny i nie chciany.

Dopiero ponowne bicie dzwonów podsunęło mi pewną myśl. Niewielkie grupki ludzi zmierzały spiesznie w stronę kościoła, ubrane w najlepsze niedzielne stroje. Cechowało ich pogodne usposobienie, mające przeminąć wraz z upływem dnia. Dzieciaki trzymały rodziców za ręce lub wybiegały naprzód, babcie przytrzymywały się łokci pociech w średnim wieku, posępni małżonkowie maszerowali dostojnie u boków rozpromienionych połowic. Powietrze przesiąknięte było życzliwością. Niedzielnemu rytuałowi towarzyszyła wiosenna pogoda, zachęcająca do okazywania wszystkim ludziom pogodnej twarzy i dobrej woli. Być może odnosiło się to również do psów.

Podążyłem za ludźmi do kościoła. Znajdował się na wzgórzu, na poły ukryty przed ulicą za kępą drzew; docierało się doń żwirowaną ścieżką, wijącą się przez przylegający do niego cmentarz. Parę osób zagwizdało na mnie po drodze i poklepało przyjaźnie po grzbiecie, wkrótce jednak wszyscy zniknęli w chłodnym budynku z szarego kamienia. Położyłem się na płaskim nagrobku i czekałem.

Stłumiony śpiew dobiegający z kościoła zachwycił mnie niezmiernie. Czasami włączałem się przy partiach, które były mi znajome. Wydawało mi się, że msza ciągnie się w nieskończoność i wkrótce zaczęły mnie nużyć przydługie przerwy między hymnami. Zacząłem rozglądać się po cmentarzu zdumiony, ile na tym miejscu spoczynku zmarłych mieszkało świetnie się tu czujących zwierząt i owadów. Nieomylny dźwięk wstających jak jeden mąż wiernych oderwał mnie od fascynującej obserwacji tęczowej pajęczyny. Potruchtałem z powrotem pod wielkie drzwi po trawie, by nie urażać obolałych łap. Nie musiałem długo czekać. Ze środka zaczęli się wysypywać wierni. Niektórzy byli podniesieni na duchu, inni zadowoleni, że skończył się cotygodniowy dopust boży. Potrzebny był mi raczej ktoś podniesiony na duchu.

Wkrótce kogoś takiego wypatrzyłem: drobną starszą panią, prawdopodobnie mającą około sześćdziesięciu pięciu lat, bez przerwy się uśmiechającą i chyba znaną przez wszystkich. Same koronki i uprzejmość. Wspaniale.

Spędziła kilka minut na pogawędce z wikarym, co chwila przerywając rozmowę, by pozdrowić mijających ją znajomych i udzielić im błogosławieństwa dłonią w białej rękawiczce. Odczekałem cierpliwie, aż skończyła rozmowę ze sługą bożym, po czym podążyłem za nią. Uśmiechając się błogo i przystając, by zamienić kilka słów ze spotykanymi znajomymi, kobieta w końcu oderwała się od tłumu i w podniosłym nastroju ruszyła żwirowaną ścieżką. Trzymałem się parę jardów za nią, jeszcze nie gotowy, by ją zaczepić, ponieważ nieustannie coś zajmowało jej uwagę. Gdy dotarliśmy do drogi, skręciła w lewo, wspinając się na niewielki pagórek, zasłaniający w końcu miasteczko.

– Dzień dobry, panno Birdle! – wołali ludzie, których mijaliśmy. Pani Birdle reagowała na to pogodnym uśmiechem i skinieniem głowy.

Nadszedł czas, pomyślałem i pogalopowałem przed nią. Zatrzymałem się w odległości czterech jardów, odwróciłem ku pannie Birdle i obdarzyłem ją najsłodszym ze swoich uśmiechów.

– Hau – powiedziałem.

Panna Birdle wyrzuciła w zaskoczeniu dłonie w górę i rozpromieniła się z zachwytu. – Jaki śliczny piesek! – wykrzyknęła. Zamerdałem ogonem z zadowolenia i dumy. Kobieta podeszła do mnie i ujęła mój łeb w dłonie.

– Och, jaki przemiły psiak! – Pogłaskała mnie po grzbiecie. Spróbowałem polizać ją po twarzy, składając sobie w duchu gratulacje, że znalazłem następną Bellę. – Tak, tak, prześliczny! – ciągnęła kobieta.

Po kilku minutach żywiołowych czułości pożegnała się ze mną i ruszyła dalej, pomachawszy mi ręką. Pogalopowałem za nią i spróbowałem wskoczyć jej na ręce. Śliniąc się i uśmiechając rozpaczliwie starałem się wkraść w jej serce i łaski. Muszę przyznać, że czyniłem to wręcz bezwstydnie.

Panna Birdle delikatnie odepchnęła mnie od siebie i poklepała po łbie. – Bądź dobrym pieskiem i zmykaj już – powiedziała w typowy dla siebie uprzejmy sposób.

Przepraszam, Rumbo, ale w tym momencie zaskomlałem.

Co więcej, zwiesiłem łeb, opuściłem ogon i spojrzałem na nią cielęcym wzrokiem. Byłem wzruszający.

Zadziałało, ponieważ panna Birdle niespodziewanie rzekła:

– Och, biedactwo, pewnie kona z głodu! Wystarczy spojrzeć na twoje sterczące żebra! – Prawie dotknąłem brodą ziemi, demonstrując, jak tylko umiałem, swoją biedę. – No chodź, kochaniutki, chodź ze mną, zaopiekuję się tobą. Biedaczysko, wkrótce zapomnisz, co to znaczy głód!

Miałem angaż. Usiłowałem polizać jej twarz, ale powstrzymała mnie zaskakująco silną dłonią. Nie potrzebna mi była zachęta, by pójść za nią, choć pannie Birdle wydawało się to pewnie niezbędne, ponieważ bez przerwy przystawała, odwracała się, klepała po udzie i wołała: No chodź!

Czarująca staruszka kipiała energią. Wkrótce dotarliśmy przed zardzewiałą żelazną bramę, za którą widać było odchodzącą prostopadle od drogi błotnistą ścieżkę. Po obydwu stronach wąskiej ścieżki wiło się splątane poszycie, w którym hałasowały jakieś ukryte stworzenia. Wywęszyłem koło tej często używanej trasy również woń panny Birdle, nie świeżą, z domieszką woni pudru, ale zastarzałą, połączoną z zapachami wielu zwierząt. Co chwila przystawałem, by zbadać jakiś szczególnie interesujący zapach, lecz wołanie panny Birdle kazało mi podążać dalej.

Niespodziewanie znaleźliśmy się na polance przed domkiem o barwie krzemienia. Narożniki domu oraz otwory okien i drzwi były wzmocnione ociosanymi kamieniami. Sceneria była przepiękna – jak z obrazka na opakowaniu czekolady – dokładnie też odpowiadała charakterowi panny Birdle. Zadowolony ze swojej przemyślności potruchtałem pod zniszczone kaprysami aury drzwi i zaczekałem, aż panna Birdle dołączy do mnie.

Otworzyła nie zamknięte na klucz drzwi i skinęła na mnie, bym wszedł do środka. Z radością odkryłem, że wnętrze domku jest równie wytworne jak jego oryginalna fasada. Wiekowe, zużyte i wygodne meble wypełniały główny pokój. Wchodziło się do niego prosto z dworu – nie było tu sieni. Po pokoju rozstawione były zadbane bibeloty, większą część jednej ze ścian zajmował ciekawy staromodny kredens wypełniony delikatną, malowaną porcelaną. Z aprobatą zamachałem ogonem.

– Teraz zobaczymy, czy masz adres na obroży, dobrze? Potem znajdziemy ci coś do zjedzenia. – Panna Birdle odłożyła torebkę na fotel i nachyliła się nade mną. Posłusznie usiadłem, pozwalając jej obejrzeć obrożę, postanawiając za wszelką cenę nie zabić przez nadgorliwość „kury przynoszącej złote jajka”. Panna Birdle przyjrzała się oczami krótkowidza imieniu wydrapanemu na obroży i zacmokała z pewną rozterką.

– Coraz gorzej z moim wzrokiem – powiedziała do mnie i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Gdybym mógł, z niezmierną radością użyczyłbym trochę swojego wyśmienitego wzroku, dzięki któremu mogłem dostrzegać wiele barw składających się na obraz jej twarzy, głęboki błękit jej starzejących się oczu, kolory migoczące dookoła, nawet w spłowiałych meblach. Konieczność zatrzymania tego wszystkiego dla siebie wprawiła mnie w stan frustracji. Nawet Rumbo nie był w stanie pojąć, jak bardzo jestem wyczulony na kolory.

Panna Birdle pogrzebała w torebce, wydobyła z niej okulary w cienkich oprawkach i nakładając je na nos wymruczała: – O wiele lepiej. Patrząc przez okulary, wciąż mrużyła oczy, ale zdołała odczytać moje imię na podłużnej blaszce.

– Fuks – powiedziała. – Fuks. Śmieszne imię dla psa. I nie ma adresu. Niektórzy ludzie są bardzo beztroscy, prawda? Jeszcze nigdy cię tu nie widziałam. Zastanawiam się, skąd się wziąłeś? Założę się, że uciekłeś od pana! Pozwolisz, że przyjrzę się twoim łapkom… – Podniosła moja łapę. – Tak, opuchnięte. Przebyłeś długą drogę. Źle cię traktowano, co? Chudyś jak grabie. Tak być nie powinno.

Głód sprawiał, że zaczynałem się trochę niecierpliwić. Zaskomlałem ponownie, mając nadzieję, że zrozumie te aluzję.

– Tak, tak. Wiem, czego ci potrzeba. Brzuszek jest pusty, prawda?

Szkoda, że ludzie muszą przemawiać do zwierząt jak do dzieci. Skłonny byłem jednak wszystko jej wybaczyć, nawet pogodzić się ze znacznie gorszymi rzeczoma niż ta infantylna gadanina. Postukałem ogonem po dywanie w nadziei, że potraktuje to jako twierdzącą odpowiedź.

– Oczywiście – powiedziała. – Chodź, znajdziemy coś do zjedzenia.

Kuchenka była malutka. W koszu na podłodze leżała Wiktoria pogrążona głęboko we śnie.

Wiktoria była najwstrętniejszym, najohydniejszym kotem, na jakiego trafiłem w obydwu swoich wcieleniach. Stworzenia zwane kotami znane są w świecie zwierzęcym ze swojej nieprzyzwoitości, ponieważ sądzą, że są czymś wyjątkowym i nie mogą zadawać się z byle hołotą. Ten potwór jednak mógłby nawet wśród nich być wyjątkowym okazem nieznośnej pychy. Kocica wyprężyła się jak drut, podnosząc do góry ogon i jeżąc futro. Prychnęła na mnie z odrazą.

„Spokojnie, kotku – powiedziałem nerwowo. – Jestem tu tylko gościem”.

– Nic się nie stało, Wiktorio – rzekła panna Birdle, też zaniepokojona. – Ten biedny psiak kona z głodu. Zamierzam mu tylko dać coś do jedzenia i wyprawić w dalszą drogę.

Jednakże rozsądna argumentacja nie dociera do kotów. Wiktoria błyskawicznie wyskoczyła z kosza na zlew i czmychnęła przez na wpół otwarte okno.

– Och, niech mnie – westchnęła panna Birdle. – Zdenerwowałeś moją Wiktorię. – I z tymi słowami urocza damulka wymierzyła mi solidnego kopniaka w żebra.

Byłem tak wstrząśnięty, że sądziłem, iż przywidziało mi się to tylko. Ból w boku przekonał mnie jednak, że to prawda.

– No, zobaczymy, co możesz dostać – powiedziała z namysłem panna Birdle, przykładając palec wskazujący do kącika ust i zaglądając do szafki, którą właśnie otworzyła. Zachowywała się, jak gdyby nic się nie stało i przez chwilę zastanowiłem się, czy tak nie było w rzeczywistości. Jednak łupanie w żebrach świadczyło, że, niestety, się stało.

Na razie więc trzymałem się od niej na bezpieczną odległość, przyglądając się bacznie, gdy stawiała przede mną miskę z siekaną wątróbką. Jedzenie było cudowne, przyjemność psuła mi jednak nieufność. Nie rozumiałem tego, co się wydarzyło. Wylizałem miskę do czysta i podziękowałem, przykładając wielką wagę do dobrych manier. Panna Birdle podrapała mnie za uszami i z zadowoleniem zacmokała na widok pustej miski.

– Musiałeś być bardzo głodny, nieprawdaż? – powiedziała. – Założę się, że teraz chce ci się pić. Dam ci trochę wody.

Napełniła tę samą miskę wodą i postawiła przede mną. Wychłeptałem wodę łapczywie.

– No, chodź, malutki, damy teraz odpocząć twoim biednym łapkom.

Podążyłem za panią Birdle do dużego pokoju. Poklepała włochaty dywan przed nie rozpalonym kominkiem. – Połóż się tutaj grzecznie i wygodnie, a ja rozpalę dla nas ogień. Wciąż jest jeszcze za zimno dla moich starych kości. Lubię ciepło, wiesz?

Paplała tak, przykładając zapałkę do ułożonego już w kominku drewna. Jej słowa brzmiały błogo i uspokajająco. Sprawiły, że znów stałem się ufny, pewien, że dziwny incydent, jaki miał miejsce w kuchni, był z jej strony wpadką, omyłką, nietaktem wywołanym przez wstrząsający dla niej widok ukochanego kota wyskakującego w panice przez okno. Może też staruszka pośliznęła się tylko. Zdrzemnąłem się koło panny Birdle, która zasiadła przed kominkiem w fotelu; jej słowa natchnęły mnie błogim poczuciem bezpieczeństwa.

Obudziłem się na obiad. Nie był obfity, ponieważ starsza pani mieszkała sama, ale i tak dostałem dużą część z tego, co przygotowała. Kot wrócił, jeszcze bardziej wytrącony z równowagi, kiedy zobaczył mnie jedzącego pożywienie, które w jego mniemaniu jemu się słusznie należało. Panna Birdle z wielkim zatroskaniem pobiegła do kuchni i przyniosła Wiktorii puszkę pokarmu dla kotów. Nałożyła go sporo na talerzyk i postawiła przed boczącą się kocicą. Spoglądając na mnie z pogróżką, Wiktoria zaczęła pożywiać się w charakterystyczny – wykwintny, lecz drapieżny – koci sposób, całkowicie odmienny niż niechlujne, mlaskające psie żarcie. Wkrótce uporałem się z moją działką obiadu panny Birdle i beztrosko podszedłem do Wiktorii zobaczyć, jak jej idzie. Gotów byłem pomóc jej wyczyścić talerz, gdyby była taka potrzeba. Zniechęciło mnie odstręczające prychnięcie. Zdecydowałem się rozsiąść u stóp panny Birdle, przybierając starannie wypracowany, miernie proszący wyraz pyska. Trafiło mi się jeszcze kilka smakowitych kąsków, więc moja uniżoność nie okazała się daremna. To oczywiście zdegustowało kotkę jeszcze bardziej, jednak nie przejmowałem się jej fochami.

Gdy panna Birdle sprzątnęła ze stołu i pozmywała naczynia, znów rozsiedliśmy się przed kominkiem. Wiktoria wyniośle trzymała się z dala i ułożyła na kolanach pani dopiero po długich namowach. Wszyscy zdrzemnęliśmy się, ja z łbem spoczywającym na stopach w bamboszach mojej dobrodziejki. Było mi ciepło, czułem się zadowolony – i bardziej bezpieczny niż kiedykolwiek wcześniej. Kusiło mnie, by zostać ze starszą panią i zapomnieć o moich poszukiwaniach, mogących na mnie sprowadzić jedynie dalsze nieszczęścia. Mógłbym tu być szczęśliwy, kocica to małe zmartwienie, nic, czym trzeba by się poważnie przejmować. Potrzebowałem ludzkiej dobroci, chciałem do kogoś należeć. Straciłem drogiego przyjaciela, a dla małego mieszańca świat jest wielki i groźny. Zawsze mogłem zacząć ponowne poszukiwania mojej przeszłości, gdy tylko nauczyłbym się wieść tę egzystencję, jaka została mi przypisana. Byłbym towarzyszem dla panny Birdle. Dawałoby mi to stałą kartkę na mięso.

Takie myśli przemykały mi przez łeb podczas drzemki. Zdecydowałem w końcu, że zostanę tu tak długo, jak się to okaże możliwe.

W końcu panna Birdle się obudziła i zaczęła przygotowywać do wyjścia. – Nigdy nie opuszczam popołudniowej mszy – powiedziała do mnie.

Skinąłem z aprobatą łbem, ale się nie podniosłem z wygrzanego miejsca. Słyszałem, jak starsza pani jakiś czas krząta się na górze, a później stukanie butów na schodach. Panna Birdle pojawiła się w drzwiach, doskonale się prezentując w białych rękawiczkach i ciemnoniebieskim, słomkowym kapeluszu. Miała na sobie różowy kostium i jaskrawoszmaragdową bluzkę z golfem. Wyglądała olśniewająco.

– Chodź, Fuks, czas na ciebie – powiedziała. Poderwałem łeb. A to co miało znaczyć?

„Jak to czas na mnie?”, zapytałem.

– Tak, czas na ciebie, Fuks. Nie mogę cię zatrzymać, należysz do kogoś innego. Może nie szuka cię zbyt gorliwie, ale należysz do niego. Miałabym kłopoty, gdyby cię tu odkryto, więc obawiam się, że musisz odejść. – Potrząsnęła głową przepraszająco i ku mojemu przerażeniu złapawszy mnie za obrożę, pociągnęła ku drzwiom. Jak na starszą osobę miała dużo siły. Nic mi nie pomogło zapieranie się łapami o podłogę. Wiktoria ucieszyła się, gdy zobaczyła, że jestem wleczony do wyjścia i z satysfakcją śmiała się na parapecie.

„Proszę mi pozwolić zostać – błagałem pannę Birdle. – Nie należę do nikogo, jestem sam”.

Na nic to się zdało – znalazłem się na progu. Panna Birdle zamknęła drzwi i ruszyła ścieżką, nawołując mnie za sobą. Nie miałem wyboru, więc ruszyłem za nią.

Przy bramie poklepała mnie po łbie i odepchnęła lekko od siebie.

– Zmykaj – ponagliła mnie. – Do domu! Bądź posłuszny, Fuks.

Ani myślałem się ruszyć z miejsca. Po paru minutach panna Birdle dała mi spokój i podreptała swoją drogą.

Obejrzała się jeszcze dwukrotnie, zanim dotarła na szczyt pagórka, chcąc się upewnić, że nie idę za nią. Odczekałem cierpliwie, aż zniknęła mi z oczu, po czym przecisnąłem się pod bramą i wróciłem błotnistą ścieżką do domku. Wiktoria zobaczywszy mnie przez okno, zaczęła krzyczeć, żebym sobie poszedł.

„Za Chiny – powiedziałem, siadając na tylnych łapach. Miałem zamiar czekać na powrót starszej pani. – Podoba mi się tutaj. Dlaczego miałabyś mieć to wszystko dla siebie?”

„Bo byłam tu pierwsza – odrzekła Wiktoria z rozdrażnieniem. – Nie masz żadnego prawa tu zostać”.

„Słuchaj, swobodnie możemy mieszkać tu oboje – powiedziałem, starając się być rozsądnym. – Moglibyśmy zostać przyjaciółmi. – Zadrżałem na myśl o zawarciu przyjaźni z tą wstrętną kreaturą, ale byłem gotów upokorzyć się, byle tylko zostać w tym miłym, przytulnym domku. – Nie wchodziłbym ci w paradę – powiedziałem najprzymilniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – Mogłabyś pierwsza sobie wybierać najsmaczniejsze kąski, ile byś chciała (dopóki nie zaznajomiłbym się lepiej ze starszą panią, pomyślałem). Wybrałabyś sobie najlepsze miejsce do spania (dopóki nie wkradłbym się w łaski panny Birdle). Mogłabyś grać pierwsze skrzypce w domu, nie przeszkadzałoby mi to (dopóki nie zostalibyśmy kiedyś sami, wtedy pokazałbym ci, kto tu naprawdę jest szefem). I co ty na to?”

„Spadaj”, powiedziała kotka.

Dałem sobie spokój. Będzie musiała pogodzić się z moją obecnością w domu.

Panna Birdle wróciła mniej więcej godzinę później. Na mój widok zaczęła kręcić głową. Obdarzyłem ją swym najbardziej proszącym uśmiechem.

– Jesteś wredne psisko – skarciła mnie, lecz w jej głosie nie słychać było gniewu.

Wpuściła mnie do domku. Zacząłem bardzo gorliwie lizać jej stopy w pończochach. Smakowały obrzydliwie, ale skoro zdecydowałem się płaszczyć, to zamierzałem robić to do końca. Żałowałem, że nie stać mnie na taką godność jak Rumba, ale nic tak nie skłania do pokory, jak brak poczucia bezpieczeństwa.

Cóż, zostałem na tę noc. i na następną. Jednak trzeciego wieczoru moje kłopoty zaczęły się na dobre.


O dziewiątej trzydzieści panna Birdle wypuszczała mnie na dwór, bym posłusznie dopełnił toalety. Wiedziałem, że tego się po mnie spodziewa, i za nic nie miałem zamiaru nawalić (przepraszam za kalambur – był nieumyślny).

Po chwili wpuszczała mnie z powrotem do domu i zamykała na noc w małym pokoiku na tyłach domku, gdzie przechowywała najrozmaitsze graty. Większość z nich nie nadawała się do gryzienia. Stały tam stare ramy od obrazów, fortepian, stareńka odłączona kuchenka gazowa i tym podobne graty.

Było tam tylko tyle miejsca, bym mógł zwinąć się pod klawiaturą fortepianu. Tam spędzałem noce, zrazu w wielkiej niewygodzie i przestraszony (pierwszą noc przepłakałem, ale drugą jakoś wytrzymałem). Panna Birdle zamykała drzwi, by nie dopuścić mnie do Wiktorii, która nocowała w kuchni. Nie zawarłem przyjaźni z kocicą i panna Birdle doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

Trzeciego wieczoru starsza pani nie zamknęła dokładnie drzwi. Rygiel nie zaskoczył i drzwi były uchylone. Prawdopodobnie nic by z tego nie wynikło, gdyby w środku nocy nie obudził mnie hałas. Ktoś tłukł się po kuchni. Mam lekki sen i nawet cichy odgłos kroków potrafi mnie zbudzić. Podpełzłem do drzwi i uchyliłem je powoli nosem. Dźwięk zdecydowanie dobiegał z kuchni. Stwierdziłem, że to zapewne Wiktoria się po niej kręci, i wróciłbym prawdopodobnie na swoje legowisko, gdyby nie dwaj agitatorzy – głód i pragnienie – którzy podburzyli mój żołądek. Wyprawa do kuchni mogłaby się okazać owocna.

Wypełzłem po cichu z rupieciarni i przeszedłem przez korytarzyk prowadzący do kuchni. Panna Birdle zawsze zostawiała w nim zapaloną małą lampkę (podejrzewam, że trochę się bała, ponieważ mieszkała sama). Nie miałem kłopotów z dotarciem do otwartych drzwi do kuchni.

Wepchnąwszy w nie nos, rozejrzałem się w ciemnościach. Przestraszyłem się na widok dwóch skośnych ślepi.

„To ty, Wiktorio?”, zapytałem.

„A niby kto!”, padła swarliwa odpowiedź.

Wsunąłem się głębiej.

„Co robisz?”

„Nie twój interes. Wracaj do swojego pokoju.”

Dostrzegłem jednak, czym zajmuje się Wiktoria. W łapach trzymała niewielką mysz polną. Schowawszy pazury, najwyraźniej igrała z nieszczęsnym stworzeniem, którego grzbiet wygięty był w łuk z paraliżującego strachu, a drobniutkie czarne ślepka lśniły jak zahipnotyzowane. Mysz musiała wleźć do domu w poszukiwaniu jedzenia. Brak myszy domowych (bez wątpienia wynik czujności Wiktorii) był dla niej zachętą, może też była zbyt głupia (lub głodna), by zdać sobie sprawę z obecności kota. W każdym razie nie miała co do tego obecnie żadnych wątpliwości; płaciła surową cenę natury za brak ostrożności.

Mysz – ten mysz – był przerażony, przyjąłem więc na siebie rolę jego rzecznika.

,,Co zamierzasz z nim zrobić?”

„Nie twój interes”, padła zwięzła replika.

Wszedłem dalej do kuchni i powtórzyłem pytanie. Tym razem musiałem się zadowolić świszczącym prychnięciem zamiast odpowiedzi.

W naturze zwierząt nie leży współczucie dla swoich pobratymców, ale żałosne położenie bezbronnego stworzenia zaapelowało do drugiej strony mojej natury – ludzkiej.

„Puść go, Wiktorio”, powiedziałem spokojnie.

„Pewnie, gdy tylko odgryzę mu łeb”, rzekła.

Co rzekłszy, zabrała się do spełnienia swej groźby, byle tylko mnie zirytować.

Błyskawicznie rzuciłem się w stronę Wiktorii i zacisnąłem szczęki na jej łbie. Zaczęliśmy się szamotać: mysz z łebkiem w paszczy kota, kot z głową w moim pysku.

Zmusiłem Wiktorię, by wypuściła z pyszczka przerażoną mysz polną, zanim wyrządziła jej poważniejszą krzywdę. Z satysfakcją ujrzałem, jak przerażone stworzonko smyrga w ciemny kąt, gdzie bez wątpienia znajdowała się dziura. Wiktoria pisnęła i wyrwała łeb z mojego pyska, orając mi pazurami mostek. Zaskomlałem czując żądlący ból i rzuciłem się na nią ponownie, tym razem rozwścieczony nie na żarty.

Zaczęliśmy ganiać w kółko po kuchni, przewracając krzesła, wpadając z rozpędu na szafki, krzycząc i wrzeszcząc na siebie. Ogarnął nas zbyt wielki zwierzęcy gniew, byśmy zważali na czyniony hałas i wyrządzane szkody. W pewnym momencie udało mi się złapać koniec ogona Wiktorii. Kotka zahamowała w miejscu, wydając z siebie okrzyk zaskoczenia. Obróciła się i przejechała ostrymi pazurami po moim pysku. Musiałem ją puścić, ale od tej chwili koniuszek ogona miała łysy. Rzuciłem się za nią, lecz Wiktoria wskoczyła na suszarkę do naczyń, strącając stertę statków pozostawionych przez pannę Birdle. Porcelana roztrzaskała się na kamiennej posadzce w drobny mak. Usiłowałem także wskoczyć na zlew i prawie mi się to udało, gdy nagle widok Wiktorii czmychającej łbem naprzód przez zamknięte okno zaskoczył mnie tak bardzo, że straciłem równowagę i ześliznąłem się na podłogę. Jeszcze nigdy nie widziałem, by kot – czy jakiekolwiek inne zwierzę – zrobiło coś takiego!

Leżałem na podłodze całkiem oszołomiony, gdy nagle w drzwiach pojawiła się postać w białej nocnej koszuli. Na widok zjawy zamarłem na chwilę, dopiero potem uświadomiłem sobie, że to panna Birdle. Wtedy zamarłem ponownie.

Jej oczy zdawały się ciskać błyskawice w ciemności. Siwe włosy zwisały bezładnie na ramiona, a powiewna koszula nocna trzeszczała naelektryzowana. Cała dygotała od narastającej furii, przez co zdawało się, że jej kruche ciało rozsypie się na kawałki. Otwarte usta drżały, ale nie dobywały się z nich żadne słowa. Zdolna była jedynie do nieartykułowanego gulgotania. Zdołała jednak unieść drżącą rękę i włączyć światło. Jaskrawe oświetlenie ukazało mnie leżącego pośród roztrzaskanej zastawy.

Przełknąłem ślinę i spróbowałem przepraszać. Gotów byłem zwalić na kotkę winę za wszystko, jednak skrzeczenie, które wydobywała z siebie starsza pani, przekonało mnie, że w tej chwili nie mam co sobie strzępić języka. Zwiałem pod kuchenny stół.

Niestety, marna to była osłona. Obuta w elegancki bambosz stopa zderzyła się z moimi żebrami ze stuprocentową dokładnością. Jeszcze parę razy oberwałem po bokach, zanim wpadłem na pomysł, że lepiej zmykać spod stołu. Rzuciłem się w stronę otwartych drzwi, nieludzko przestraszony zachowaniem przemiłej staruszki. Przemiła staruszka cisnęła za mną krzesłem. Zawyłem, gdy spadło mi na grzbiet. Panna Bridle ruszyła za mną, wymachując dziko ramionami. Kopniakami i ciosami pięści prawie pozbawiła mnie przytomności. Byłem przerażony, ile wykazywała przy tym siły. Złapała mnie za obrożę, powlokła do zagraconego pokoju „gościnnego”. Wrzuciła do środka i zatrzasnęła za mną drzwi. Zza drzwi usłyszałem stek wyzwisk. Staruszka używała języka, do którego przywykłem na złomowisku Szefa, ale którego nie spodziewałem się usłyszeć w przytulnym wiejskim domku z ust przemiłej starszej damy. Leżałem dygocząc i rozpaczliwie starając się zachować kontrolę nad jelitami i pęcherzem. Wystarczająco już popadłem w niełaskę.

Spędziłem okropną noc. Nikt lepiej ode mnie nie zdaje sobie sprawy z trafności powiedzenia „pieski żywot”. Sądzę, że żadne inne zwierzę nie przechodzi takiej huśtawki nastrojów co pies. Może sami sobie przysparzamy kłopotów, może jesteśmy przeczuleni, a może po prostu głupi. Może jesteśmy zbyt „ludzcy”.

Prawie nie spałem. Spodziewałem się, że lada chwila otworzą się drzwi i do środka wpadnie prastary demon, by wymierzyć mi dalszy ciąg kary. Drzwi jednak pozostały zamknięte. Przez trzy kolejne dni.

Skamlałem, wyłem, gniewałem się i warczałem, nic to jednak nie dało. Zanieczyściłem podłogę i płakałem, ponieważ wiedziałem, że czekają mnie przez to kolejne kłopoty. Zdychałem z głodu i przeklinałem mysz, przez którą wpadłem w takie opały. Paliło mnie w gardle, bo nie miałem nic do picia i przeklinałem złośliwego kota, który wpakował mnie w takie położenie. Łapy zesztywniały mi z braku ruchu i przeklinałem pannę Birdle za starczą sklerozę. Jak mogła zmieniać się z dnia na dzień z czarującej, delikatnej starszej pani w szalejące monstrum? Dobrze, zgadza się, że w pewnym stopniu byłem winny – istotnie, jej kot wyskoczył przez okno, rozbijając szybę – ale czy to był wystarczający powód, żeby głodzić mnie w zamknięciu? Litowałem się nad sobą, wpadłem w czarną rozpacz, okresowo przemieniającą się we wściekłość i z powrotem w żałość.

Trzeciego dnia klamka zaskrzypiała, obróciła się i drzwi powoli się uchyliły.

Skuliłem się pod fortepianem, ledwie ważąc się podnieść wzrok. Gotów byłem przyjąć kolejne lanie z godnością.

– No chodź, Fuks. Gniewasz się? – Panna Birdle uśmiechała się do mnie słodkim, babcinym uśmiechem. W jej spojrzeniu widniała łagodność charakterystyczna wyłącznie dla ludzi bardzo młodych i bardzo starych. Westchnąłem i odmówiłem wyjścia.

– Chodź już, Fuks. Przebaczyłam ci wszystko.

Aha, pomyślałem, aż do kolejnego napadu.

– Chodź, zobacz, co ci przyniosłam. – Panna Birdle zostawiła otwarte drzwi i przeszła do kuchni, wołając mnie kusząco. Doszła mnie woń mięsa i z opuszczonym ogonem ostrożnie podążyłem śladem starszej pani. Zastałem ją przy wykładaniu do miski na posadzce całej puszki pokarmu dla psów.

Ja mogłem być niepokorny, ale mój żołądek był innego zdania, nalegał, żebym wszedł do kuchni i się najadł. Co oczywiście zrobiłem, ograniczając walkę ze sobą do niezbędnego minimum. Jednak cały czas uważnie śledziłem zachowanie starszej pani. Wkrótce uporałem się z jedzeniem i wodą, które od niej dostałem, ale moje zdenerwowanie nie przeminęło tak szybko. Wiktoria przyglądała mi się przez cały czas z koszyka stojącego w rogu kuchni, powoli wyginając ogon w jedną i drugą stronę, co świadczyło o chłodnej furii. Nie zwracałem na nią uwagi, właściwie jednak byłem zadowolony, że skok przez okno nie wyrządził jej poważniejszej krzywdy. (Przyjemność sprawił mi również widok jej gołego koniuszka ogona).

Skuliłem się i odsunąłem, gdy panna Birdle wyciągnęła do mnie rękę. Jej spokojne słowa rozluźniły jednak moje napięte nerwy. Pozwoliłem się jej pogłaskać i wkrótce znów zostaliśmy przyjaciółmi. Pozostaliśmy nimi jeszcze przez następne dwa tygodnie.

Wiktoria starała się nie wchodzić mi w drogę i muszę przyznać, że ze swej strony również dokładałem starań, by ją omijać. Biegałem za panną Birdle, gdy szła na zakupy do miasteczka, zawsze starając się przy tych okazjach zachowywać jak najprzykładniej. Pokusa, by coś ściągnąć, była niemal nie do odparcia, jednak jakoś sobie z nią radziłem. Byłem w miarę dobrze karmiony i wkrótce zapomniałem o całym incydencie z Wiktorią i myszą. Panna Birdle przedstawiła mnie wszystkim swoim przyjaciółkom i przyjaciołom (zdawało się, że zna wszystkich w miasteczku); byłem bardzo hołubiony. Popołudniami uganiałem się po polach za domkiem, dokuczając mieszkającym tam zwierzętom, wdychając słodycz pączkującego kwiecia i rozkoszując się ciepłem nadchodzącej wiosny. Roztaczały się przede mną coraz to nowe barwy, coraz to nowe zapachy drażniły moje powonienie; życie znów stało się dobre. Byłem coraz zdrowszy. Dwa tygodnie szczęścia – a potem kotu znów udało się wszystko zepsuć.

Było słoneczne popołudnie. Panna Birdle krzątała się we frontowym ogródku, doglądając kiełkujących kwiatów. Wchodziłem i wychodziłem przez otwarte drzwi, sycąc się radością z przebywania w domu, w którym miałem wolną rękę (łapę?). Za trzecim czy czwartym przejściem przez drzwi podeszła do mnie Wiktoria. Powinieniem wyczuć, że coś się święci, ponieważ z krzywym uśmieszkiem wszczęła ze mną rozmowę. Jak ostatni idiota chcąc wszędzie, gdzie się da, zjednywać sobie przyjaciół, dałem sobie spokój z podejrzliwością i rozłożywszy się na wycieraczce, zacząłem odpowiadać na jej pytania, gotując się do miłej pogawędki. Jak już powiedziałem, koty podobnie jak szczury nie są specjalnie rozmowne. Byłem zadowolony, że Wiktoria się stara. Oceniłem, że pogodziła się wreszcie z moją obecnością w domu i pragnie jak najlepiej ułożyć nasze stosunki. Pytała mnie, skąd przychodzę, czy znam inne koty, czy lubię ryby – tego rodzaju czcza konwersacja. Przez cały jednak czas szperała spojrzeniem żółtych ślepi po pokoju, jak gdyby czegoś się spodziewała. Kiedy w końcu jej wzrok spoczął na kredensie z elegancką porcelaną, uśmiechnęła się do siebie. Wtedy przyszła pora na obelgi: czego tu szuka taki parszywy kundel jak ja? Czy wszystkie psy są tak głupie jak ja? Dlaczego tak śmierdzę? i inne podobne uprzejmostki. Mrugałem ślepiami, zaskoczony nagłą zmianą jej zachowania. Czyżbym ją czymś obraził?

Podeszła bliżej, tak że znaleźliśmy się niemal nos w nos, i utkwiła we mnie pełne napięcia spojrzenie.

„Jesteś brudnym, zapchlonym, lizusowskim, robaczywym kundlem! Jesteś złodziejem i bandytą! – Spojrzała na mnie z pewną satysfakcją. – Twoją matką była hiena, która spółkowała z szakalem! Jesteś prostak i cham!”

Jest wiele obelg, którymi można bezkarnie obrzucić psa, ale z jedną nigdy się nie pogodzi, na jedną zawsze się obrazi. Właśnie o tę chodzi – brudas! (Naturalnie, często jesteśmy brudni, ale nie lubimy, kiedy się nam to wypomina). Warknąłem, żeby się zamknęła.

Wiktoria oczywiście nie zwróciła na to uwagi i kontynuowała potok obelg. Rzucała oszczerstwa niegodne zacytowania. Niektóre z nich były bardzo wyrafinowane jak na kogoś o tak ubogim słownictwie. Mimo to zniósłbym pewnie wylewane przez nią pomyje, gdyby w końcu nie napluła mi w pysk. Rzuciłem się na nią, o co jej oczywiście chodziło.

Skoczyła na kredens, miaucząc i prychając. Usiłowałem wspiąć się za nią, wrzeszcząc na całe gardło, sam wyszukując dość pomysłowe obelgi. Wiktoria cofała się po kredensie, podczas gdy ja bezskutecznie starałem się do niej dobrać. W końcu, gdy skuliła się pod ścianą, przewróciły się zdobione talerze, balansujące na brzegach na pierwszej półce.

W drzwiach pojawił się cień, ale półgłówek (a jak mnie inaczej nazwać?) szczekał dalej na miauczącego kota. Obecność panny Birdle uświadomiłem sobie dopiero wówczas, gdy oberwałem po grzbiecie. Rzuciłem się w stronę drzwi, ale starszej pani jak gdyby wyrosły skrzydełka u pięt, ponieważ znalazła się przy nich przede mną. Zatrzasnęła je i odwróciła się w moją stronę, ściskając jak lancę grabie w węźlastej dłoni. Ich zębaty koniec prawie dotykał mojego nosa. Spojrzałem pannie Birdle w twarz i ścisnęło mnie w gardle.

Oblicze starszej pani przybrało pąsową barwę. Drobne popękane żyłki na jej czole zdawały się nabrzmiewać jak ropuchy, a niegdyś łagodne oczy napierały na oczodoły, jak gdyby lada chwila miały z nich wyskoczyć i stoczyć się po policzkach. Ruszyłem się ułamek sekundy przed nią i dzięki temu grabie rąbnęły w podłogę zaledwie o cale ode mnie. Wykonaliśmy błyskawiczną rundkę dookoła pokoju, podczas gdy kocica przyglądała się nam z szerokim uśmiechem na pyszczku z bezpiecznego schronienia na wierzchu kredensu. Przy trzecim okrążeniu panna Birdle dostrzegła kotkę i wymierzyła jej cios grabiami (podejrzewam, że nie za jej bezczelność, wynikało to raczej ze złości, że nie mogła się dobrać do mnie). Wiktoria dostała tak, że zatrzeszczały jej kości, i jak kula armatnia została zdmuchnięta na podłogę, dołączając do mnie. Niestety (dla nas) machnięcie grabiami strąciło z kredensu jeszcze kilka sztuk zastawy, włącznie z wiszącymi filiżankami i małą antyczną wazą. Podążyły śladem kota, ale oczywiście nie zaczęły się z nami bawić w berka, lecz rozbite legły beż życia tam, gdzie upadły.

Pełen wściekłości wrzask za nami oznaczał, że nie należy się spodziewać poprawy położenia: panna Birdle teraz dopiero wpadła w szał! Wiktoria wybrała na swoje schronienie wąską przestrzeń miedzy sofą a frontową ścianą przy oknie. Wepchnąłem się za nią, w pośpiechu o mało nie włażąc jej na plecy. Było tu ciasno, ale udało się nam pokonać połowę pogrążonego w półmroku szlaku. I tu zatrzymaliśmy się, dygocząc. Gdybyśmy przesuwali się dalej, wynurzylibyśmy się po drugiej stronie.

„To twoja wina”, powiedziała faryzeuszowskim tonem kotka.

Nim zdołałem zaprotestować, poczułem na zadzie koniec trzonka od grabi. Zostałem nagle pchnięty w wyjątkowo bolesny i niegodny sposób. Spleceni w bezładny kłąb zaczęliśmy przepychać się do drugiego końca wąskiego tunelu. Cel pomagały nam osiągnąć brutalne szturchnięcia od tyłu. Razem wypadliśmy zza sofy. Starsza pani natychmiast rzuciła się nam na spotkanie.

Będąc większym celem zdecydowanie częściej obrywałem grabiami, miło mi jednak stwierdzić, że panna Birdle nie zaniedbywała także swojej kotki. Bawiliśmy się tak jeszcze przez parę minut w kucanego berka, nim Wiktoria zdecydowała, że lepiej salwować się ucieczką przez komin. Ona do góry – sadza w dół. Kłęby, które buchnęły z kominka, były wręcz niesamowite. Zaiste piekielne. Nie poprawiło to humoru panny Birdle, sadza bowiem osiadła ciemną warstwą na wszystkim dookoła kominka.

Do zwyczajów starszej pani należało układanie drewna każdego poranka i rozpalanie go wieczorami, nawet wtedy, gdy się ociepliło. Tym razem zdecydowała się jednak pospieszyć z wykonaniem dziennego rozkładu. Zabrała się do rozpalania ognia.

Przypatrywałem się ze zgrozą, jak papier czernieje i zajmują się ogniem szczapki drewna. Zapomniawszy na razie o mnie, panna Birdle zasiadła na fotelu przed kominkiem, złożywszy w gotowości grabie na kolanach. Wpatrywaliśmy się w kominek – panna Birdle z nieubłaganą zawziętością, ja z krańcową grozą. W pokoju panował totalny bałagan, zniknęły resztki przytulności.

Płomienie zaczęły lizać drwa, dym buchnął w górę, z komina posypała się znów sadza i dobiegło nas krztuszenie się. Kot siedział w środku niezdolny wspiąć się wyżej. Zesztywniałe usta panny Birdle wykrzywiły się w okrutnym uśmieszku. Czekaliśmy w ciszy przerywanej jedynie potrzaskiwaniem płonącego drewna.

Na odgłos stukania do drzwi oboje podskoczyliśmy.

Panna Birdle odwróciła głowę. W jej spojrzeniu dostrzegłem panikę. Stukanie powtórzyło się, stłumiony głos zawołał: – Panno Birdle, jest tam pani?

Starsza pani rzuciła się do działania. Grabie wepchnęła za sofę, postawiła poprzewracane fotele, a rozbitą porcelanę zmiotła pod jeden z foteli. Tylko wybrudzony sadzą dywan i pewien nieporządek wskazywały, że w pokoju działo się coś odbiegającego od normy. Panna Birdle odczekała jeszcze kilka sekund. Poprawiła fryzurę, doprowadziła do ładu swoje ubranie, po czym podeszła do drzwi.

Wikary z uniesioną już do kolejnego zapukania dłonią uśmiechnął się przepraszająco do panny Birdle.

– Bardzo przepraszam, że przeszkadzam – powiedział. – Przychodzę w sprawie kwiatów na niedzielną uroczystość. Czy możemy liczyć na pani udział w tym roku, panno Birdle? Nie wątpię, że i tym razem cudownie je pani ułoży.

Starsza pani uśmiechnęła się do niego słodko.

– Oczywiście, księże Shelton. Czy kiedykolwiek zawiodłam?

Przemiana, jaka się w niej dokonała, była zdumiewająca: demon-prześladowca zamienił się z powrotem w wiekowego anioła niewinności. Wdzięczyła się i łasiła do wikarego, a wikary wdzięczył się i łasił do niej; a kot przez cały czas wędził się w kominie.

– To jest ten pani przybłąkany towarzysz? – usłyszałem pytanie wikarego.

– Och, bardzo sobie chwali pobyt u mnie – powiedziała panna Birdle. Miała na tyle bezczelności, że odwróciła się i uśmiechnęła do mnie.

– Chodź, Fuks, przywitaj się z księdzem wikarym.

Pewnie powinienem był podbiec do osoby duchownej i zacząć lizać jej dłoń, merdając ogonem dla okazania, jak bardzo mnie cieszy jej widok. Byłem jednak tak wstrząśnięty, że stać było mnie jedynie na ukrycie się za fotelem.

– Aha, nie lubi obcych, prawda? – zachichotał wikary.

Nie byłem pewny, czy mówi do panny Birdle, ponieważ jego głos nabrał prostackiego tonu, jakiego ludzie zazwyczaj używają przy zwracaniu się do zwierząt. Obydwoje wpatrywali się we mnie z czułością.

– Tak, Fuks jest bardzo lękliwy – powiedziała panna Birdle głosem ociekającym miodem.

– Czy policja odnalazła jego właściciela? – spytał wikary.

– Konstabl Hollingbery powiedział mi nie dalej jak wczoraj, że nikt nie zgłosił meldunku o jego zaginięciu, więc sądzę, że ktokolwiek był panem Fuksa, nie tęskni za nim przesadnie.

Obydwoje zacmokali ze współczuciem i popatrzyli w moją stronę z wywracającą trzewia litością.

– Trudno – powiedział pogodnie wikary. – W każdym razie znalazł się teraz w dobrym domu. Nie wątpię, że to docenia. Na pewno to dobry piesek, prawda? – zwrócił się bezpośrednio do mnie.

O tak, pomyślałem. A kicia to bardzo dobry kotek. Dobrze uwędzony.

– Och, panno Birdle, zdaje się, że tu pełno dymu. Zapchał się pani komin?

Starsza pani zaśmiała się i bez zmrużenia oka powiedziała: – Ach, nie, zawsze tak jest, gdy pale po raz pierwszy po dłuższej przerwie. Trochę trwa, zanim w kominie zrobi się porządny ciąg.

– Trzeba by się tym zająć, panno Birdle. Nie warto niszczyć takiego przemiłego mieszkanka paskudnym dymem. Przyślę jutro mojego parobka, żeby się tym zajął. A co do spotkania Koła Gospodyń w przyszłym tygodniu…

W tym właśnie momencie Wiktoria wypadła ze swego ukrycia.

Wikary wpatrywał się z rozdziawionymi ustami w pokrytego sadzami kota, który prychając i wrzeszcząc spadł w ogień, po czym wyprysnął z niego prosto w otwarte drzwi. Wiktoria przemknęła koło wikarego tak szybko, że mógł jedynie przyglądać się w osłupieniu, jak tlące się, sczerniałe zwierzę znika, pozostawiając za sobą smugę rzednącego dymu. Z wciąż otwartymi ustami wikary przeniósł spojrzenie na starą parafiankę i pytająco uniósł brwi.

– Cały czas zastanawiałam się, gdzie zniknęła Wiktoria – powiedziała panna Birdle.


* * * * *

Kot już nie wrócił, przynajmniej dopóty, dopóki nie opuściłem panny Birdle. Poważnie wątpię, czy Wiktoria zrobiła to kiedykolwiek. Życie w domku potoczyło się dalej w swój normalny szalony sposób; moja dobrodziejka zapomniała o całym incydencie, jak gdyby się nigdy nie wydarzył. Przez następny tydzień kilkakrotnie stawała we frontowych drzwiach i nawoływała Wiktorię, podejrzewam jednak, że ta była już parę hrabstw dalej (wciąż prześladują mnie koszmary, w których tląca się Wiktoria kręci się niedaleko w ciemnościach, obserwując mnie). Wkrótce jednak panna Birdle zapomniała zupełnie o Wiktorii i całą uwagę poświęciła mnie. Chyba nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli powiem, że nie mogłem jej już obdarzyć pełnym zaufaniem. Czas spędzałem na niespokojnym wyczekiwaniu na kolejny wybuch. Czułem się jak na polu minowym, czyniłem wszystko, by powściągać swojego niespokojnego ducha. Przychodziło mi do głowy (łba), by ją opuścić, muszę się jednak przyznać, że pokusa dobrej strawy i wygodnego legowiska była silniejsza niż lęk przed tym, co może się jeszcze wydarzyć. Jednym słowem, byłem głupi (Rumbo miał rację). Sam jestem zdumiony, jak idiotyczna okazała się moja kolejna omyłka.

Pewnej nocy na skraju kuchennego zlewu znalazłem sympatyczny, nadający się do żucia plastykowy przedmiot. Po zniknięciu Wiktorii kuchnia stała się teraz moją sypialnią, a jej kosz moim legowiskiem. Często myszkowałem po niej nocami lub bladym porankiem. i tej nocy miałem szczęście: znalazłem coś do zabawy. Niezbyt twardy, nie za miękki przedmiot, skrzypiący, kiedy zaciskało się na nim zęby. Nie nadawał się do zjedzenia, przyjemnie było jednak patrzeć na jego różową powierzchnię z białymi, karbowanymi brzegami. Miałem dzięki niemu zabawę na długie godziny.

Kiedy jednak następnego poranka panna Birdle weszła do kuchni, nie wykazywała najmniejszych objawów rozbawienia. Jej bezzębne usta rozwarły się, by wydać niemy krzyk wściekłości. Gdy ujrzałem nagie dziąsła, uświadomiłem sobie, co leży przede mną przeżute, powykręcane i zszargane.

– Moje fępy! – wykrztusiła z siebie panna Birdle po pierwszym bezgłośnym okrzyku. – Moje fhtuthne fępy!

W jej oczach pojawił się dobrze mi znajomy błysk.

Zgadza się, jestem głupi. Tak głupi, że czasami sam siebie zdumiewam. Dla najgłupszego nawet psa nadchodzi jednak chwila, w której wie dokładnie, co powinien zrobić. Tak było i ze mną.

Wyskoczyłem przez okno tak samo jak Wiktoria (już przez nową szybę). Przerażenie pomogło mi dokonać to, czego nie udało mi się poprzednim razem (to znaczy wskoczyć na zlew). Widok panny Birdle sięgającej po długi nóż do rozbierania mięsa, wiszący pomiędzy jej kulinarnymi pomocnikami, świadczył, że zanosi się na jej największy napad. Stwierdziłem, że nie warto czekać, by dowiedzieć się, jaki będzie miał przebieg.

Przeskoczyłem przez kwiaty, przelazłem przez krzaki, po czym wypadłem na otwarte pola. Przerażający widok panny Birdle w długiej białej koszuli nocnej, goniącej za mną ze złowieszczo wyglądającym nożem kuchennym w ręku, pomógł mi w pokonaniu sporego dystansu. Bez wątpienia posiadanie czterech nóg pomaga w ciągłych ucieczkach.

Oddaliłem się na znaczną odległość od wiejskiego domku i wyczerpany zwaliłem się na ziemię, podjąwszy solenne postanowienie, że nigdy już tam nie wrócę. Nawet pies nie zasługiwał na taki żywot. Zadrżałem na myśl o schizofrenicznej damulce, tak czarującej w jednej chwili, a tak krwiożerczej w następnej. Czy wszystkie przyjaciółki panny Birdle dawały się zwieść jej staromodnej uprzejmości, czarującemu staropanieństwu? Czy nikt nie dostrzegał tego, co tkwiło pod tą pozłotą, gotowego do wychynięcia na wierzch przy najdrobniejszej prowokacji? Podejrzewam, że nie. Wydawało się, że jest powszechnie lubiana przez mieszkańców miasteczka. Wszyscy kochali pannę Birdle. I panna Birdle kochała wszystkich. Któż by podejrzewał, że zniewalająca swym wdziękiem starsza pani ma w sobie choćby najdrobniejszą żyłkę okrucieństwa? Komuż przyszłoby to do głowy? Znając uroczą stronę jej osobowości nawet mnie było trudno uwierzyć, że jej uprzejmość mogła zmienić się w brutalność. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie zaufam rozkosznym starszym paniom. Jak wytłumaczyć takie zwichrowanie ludzkiej natury? Co czyniło ją dobrą w jednej chwili, a złą w następnej? To zupełnie proste. Miała nie po kolei w głowie.

Rozdział czternasty

Pieski żywot, pogoda pod psem, psu na budę, na psa urok, pies na baby, gryźć się jak psy, nie dla psa kiełbasa, kochać jak psy dziada w ciasnej ulicy, pies na sianie, tu jest pies pogrzebany, psim swędem, użył jak pies w studni – dlaczego tak często się nas obraża? Nie mówi się kreci żywot, królikowi na norę czy żaba na baby. Prawda, używa się czasami nazw gatunków zwierząt na określenie ludzkich cech – zając (tchórz), małpa (ktoś obrzydliwy), gęś (idiotka), odnoszą się one jednak do poszczególnych osób, nie rozciągają się jak odium na cały gatunek. Jedynie psy szarga się bezustannie – no właśnie, wiesza się na nich psy. Nazw zwierząt używa się nawet czasem jako komplementów: słoń nigdy nie zapomina (nieprawda), szczęśliwy jak skowronek (bzdura), odważny jak lew (zdecydowanie nieprawda), mądry jak sowa (czyste kpiny). Gdzie jednak komplementy dla psów? A mimo to ludzie nas lubią, hołubią i uważają za najlepszych przyjaciół. Strzeżemy człowieka, służymy mu za przewodnika, potrafimy się z nim bawić i polować. Urządzacie nawet wyścigi z udziałem moich pobratymców. Wykorzystujecie nas do pracy i zdobywacie za nas nagrody. Jesteśmy wierni, ufni i kochamy was – nawet najgorszy człowiek może być adorowany przez psa. Dlaczego więc uważacie nasze unię za uwłaczające? Dlaczego nie mówicie, że ktoś jest „wolny jak pies”, „dumny jak pies” czy „sprytny jak pies”? Dlaczego nieszczęśliwe życie ma zwać się pieskim żywotem? Dlaczego rozpustnik ma być nazywany psem na baby? Dlaczego noce bywają takie zimne, że nawet psa żal na nie wygnać? Co zrobiliśmy, żeby nam tak urągać? Czy to dlatego, że bez przerwy popadamy w jakieś biedy? Czy dlatego, że wydajemy się głupi? Czy to dlatego, że pozornie jesteśmy nadpobudliwi i zbyt skorzy do ulegania emocjom? Czy dlatego, że jesteśmy zajadli w walce, ale tchórzymy, gdy wznosi się nad nami dłoń pana? A może dlatego, że czystość nie należy do naszych zwyczajów? Czy dlatego, że jesteśmy bardziej podobni do ludzi niż jakiekolwiek inne zwierzę?

Czy uświadamiacie sobie, że nasze nieszczęścia są podobne do waszych, że nasze osobowości stanowią uproszczone odbicie waszych? Czy żałujecie, kochacie i nienawidzicie nas dlatego, że dostrzegacie w psach swoje człowieczeństwo? Czy właśnie dlatego obrażacie nasze imię? Czy w ten sposób nie obrażacie również siebie?

Leżąc zdyszany na trawie, w pełni sobie uświadomiłem, co znaczy „psi żywot”. Czy zawsze w życiu musiały spotykać mnie zawody i nieszczęścia? Widzisz, znów górę brała ludzka część mojej natury, zwierzęta bowiem nie zwykły tak filozofować (z pewnymi wyjątkami). Strach i ta prastara ludzka cecha, czyli litowanie się nad sobą, przebudziły uśpioną stronę mojej osobowości; zacząłem myśleć znów ludzkimi pojęciami.

Otrząsnąłem się z użalania nad sobą tak, jak to czynią psy i podniosłem na równe łapy. Miałem cel, który zaniedbałem; musiałem teraz zabrać się do kontynuowania moich poszukiwań.

Dzień był cudownie świeży, a powietrze przesycone aromatycznymi zapachami. Znów nie miałem ani pana, ani przyjaciela, ale dzięki temu byłem wolny. Mogłem robić, co chciałem i iść tam, dokąd miałem ochotę. Byłem odpowiedzialny jedynie przed sobą.

Nie zastanawiając się dłużej, zerwałem się do sprintu. Znów zacząłem pędzić ile sił w nogach, lecz tym razem nie uciekałem od czegoś, ale biegłem ku czemuś. Instynktownie wybrałem kierunek i wkrótce znalazłem się z powrotem na drodze prowadzącej do miasteczka, które wydawało mi się znajome.

Za każdym razem, gdy przemykały koło mnie samochody, wystraszony odskakiwałem na pobocze. Mimo wielu miesięcy spędzonych w ruchliwym mieście wciąż bardzo się bałem tych mechanicznych monstrów. Wiedziałem jednak – nie wiem skąd – że kiedyś, w innym życiu, prowadziłem podobny pojazd. Dotarłem do gęsto zalesionego obszaru i zdecydowałem się na skręcenie między drzewa, wiedząc, że dzięki temu oszczędzę sobie kilka mil drogi.

Las okazał się fascynujący. Rozbrzmiewał brzęczeniem niewidocznych stworzeń. Niewidocznych z początku, wkrótce bowiem zacząłem dostrzegać stworzenia, którym (ku mojemu zaskoczeniu) zdolny byłem przypisać właściwe nazwy. Były to żuki, komary, ważki, moskity, muchy końskie, osy i pszczoły. Z liścia na liść przefruwały pazie królowej. Ryjówki, myszy polne i krety przemykały w poszyciu, a wokół skakało pełno szarych wiewiórek. Siedzący na gałęzi dzięcioł przyjrzał mi się z zaciekawieniem, ignorując moje serdeczne przywitanie. Przestraszona sarna wyskoczyła ze swojego ukrycia, gdy prawie w nie wlazłem. Niezliczone tysiące mszyc (tych samych co na burakach cukrowych) wysysały soki z liści i łodyg, wydzielając rosę miodową, zbieraną przez pszczoły i mrówki. Ptaki – droździki, zięby i sójki, i mnóstwo innych – przelatywały z gałęzi na gałąź i nurkowały w poszycie w poszukiwaniu pożywienia. Dżdżownice wynurzały się i zakopywały w ziemię pod moimi łapami. Byłem zdumiony bogactwem życia tętniącego w lesie, nawet nieco oszołomiony, nigdy bowiem nie zdawałem sobie sprawy, że jest tu taki ruch. Intensywność barw przyprawiała mnie prawie o ból oczu. Nieustający hałaśliwy gwar wibrował mi we łbie. Wprawiające w zachwyt doznania sprawiły, że wydawało mi się, iż wreszcie zacząłem żyć pełnią życia.

Cały dzień spędziłem na radosnych poszukiwaniach i badaniach lasu. Wszystko postrzegałem nowymi oczyma i z całkowicie nowym nastawieniem, ponieważ nie byłem już wyłącznie obserwatorem, ale także mieszkańcem tego świata. Tu i ówdzie zawierałem przyjaźnie, aczkolwiek zaprzątnięte własnymi sprawami zwierzęta przeważnie mnie ignorowały – zarówno owady, jak i ptaki oraz gady. Zupełnie nie można było przewidzieć ich nastawienia w stosunku do mnie, na przykład raz uciąłem sobie bardzo przyjemną pogawędkę z jadowitą żmiją, podczas gdy innym razem elegancka ruda wiewiórka, na którą się natknąłem, okazała się wyjątkową impertynentką. Wygląd zwierząt nie miał nic wspólnego z ich naturą. Rozmowa ze żmiją była oczywiście osobliwa, ponieważ żmije mają tylko ucho wewnętrzne, odbierające wibracje za pośrednictwem czaszki. Powtórnie uświadomiłem sobie, że komunikujemy się za pomocą myśli. Stwierdziłem, że niesprawiedliwie oczernia się żmije, ta bowiem, którą spotkałem, okazała się dobroduszna – podobnie zresztą jak prawie wszystkie, które napotkałem później.

Zapomniałem na jakiś czas o głodzie i bez przeszkód rozkoszowałem się otoczeniem, wąchając ślady przejścia i zaznaczone uryną i wydzieliną gruczołów zapachowych granice terytoriów rozmaitych zwierząt. Od czasu do czasu też znaczyłem swoją drogę, raczej jako pamiątkę mojego pobytu – „Fuks tu był” – niżby to miało pomóc w odnalezieniu drogi powrotnej. Nie zamierzałem nigdzie wracać.

Przedrzemałem na słońcu całe popołudnie i gdy się przebudziłem, poszedłem nad strumyk napić się wody. Siedziała tam żaba, pożerająca długiego różowego robaka. Oskrobywała go lepkimi palcami z błota. Żaba – samiec – przerwała na chwilę posiłek i wybałuszonymi ślepiami przyjrzała mi się z zaciekawieniem. W tym czasie biedne robaczysko rozpaczliwie próbowało się wyswobodzić. Żaba mrugnęła dwukrotnie i wróciła do jedzenia. Robak zniknął jak żywe spaghetti. Na pożegnanie machnął jeszcze ogonkiem (łebkiem?) przed opuszczeniem tego świata, przy czym żaba wybałuszyła ślepia jeszcze bardziej niż przedtem.

„Ładna pogoda”, powiedziałem uprzejmie.

Żaba mrugnęła raz jeszcze i rzekła:

„Rzeczywiście, dość ładna.”

Zastanowiłem się przez chwilę, jak by smakowała, ale oceniłem, że nie jest wystarczająco apetyczna. Przypomniałem sobie, że jej udka mogłyby być dość dobre.

„Chyba się jeszcze nie spotkaliśmy”, stwierdziła żaba.

„Tylko tędy przechodzę”, odrzekłem.

„Przechodzę? Co masz na myśli?”

„Noo… jestem w podróży.”

„Dokąd?”

„Do miasta.”

„Co to jest miasto?”

„Po prostu miasto. Miejsce, gdzie żyją ludzie.”

„Ludzie?”

„Wielkie stworzenia, na dwóch nogach.”

„Nigdy nie słyszałem”, zdziwiła się żaba.

„Ludzie nigdy tędy nie przechodzili?”

„Nigdy ich nie widziałem – powtórzyła. – Miasta też. Tu nie ma miast.”

„Miasto jest niedaleko stąd.”

„Niemożliwe. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.”

„Nie, nie w lesie, ale dalej.”

„Nie ma żadnego dalej.”

„Oczywiście, że jest! Świat jest o wiele większy niż ten las.”

„Jaki las?”

„Dookoła nas – powiedziałem, wskazując nosem. – Za tymi drzewami.”

„Za nimi nic nie ma. O niczym innym nie wiem.”

„Nigdy nie opuszczałeś tej polany?”

„Po co?”

„Zobaczyć, co jest dalej.”

„Dalej nie ma nic. Znam wszystko.”

„Nie znasz. Świat jest o wiele większy.”

„Mylisz się.”

„Nigdy mnie przedtem nie widziałaś, zgadza się?”

„Owszem.”

„No właśnie. Przybywam spoza lasu.”

Żaba zamyśliła się przez chwilę.

„Dlaczego? – zapytała w końcu. – Dlaczego przybyłeś spoza lasu?”

„Bo podróżuję. Chcę dotrzeć do pewnego miejsca.”

„Jakiego?”

„Do miasta.”

„Co to jest miasto?”

„Miejsce w którym… och, nieważne!”

Żaba natychmiast dała sobie spokój z wypytywaniem. Tak naprawdę nie interesowało jej to wszystko.

Ruszyłem dalej, zdesperowany.

„Nigdy nie zmienisz się w przystojnego księcia!”, krzyknąłem jeszcze na pożegnanie.

„Co to znaczy: przystojny?!”, odkrzyknęła żaba.

Rozmowa ta kazała mi zastanowić się nad zwierzęcym punktem widzenia. Płaz najwyraźniej sądził, że świat obejmuje wyłącznie to, co znajduje się w polu jego widzenia. Nie chodziło nawet o to, czy dalej znajdowało się cokolwiek, ponieważ żaba w ogóle o to nie zapytała. Tak właśnie jest ze wszystkimi zwierzętami (poza nielicznymi wyjątkami, do których się zaliczam) – świat składa się wyłącznie z tego, co jest im znajome, i niczego innego.

Spędziłem niespokojną noc pod dębem. Prawie w ogóle nie spałem z powodu hałasu czynionego przez parę sów (jedna huczała a druga szczebiotała). Nie tyle straszyło mnie ich nawoływanie, ile niespodziewane wypady za bezbronne krety krzątające się w dole. Nieoczekiwane skrzeczenia uwieńczone piskiem przerażenia ofiary wytrącały mnie z równowagi. Nie miałem odwagi narazić się sowom, ponieważ wydawały się silne i złośliwe, nie odważyłem się również szukać w ciemnościach nowego miejsca na nocleg. W końcu udało mi się jednak zapaść w niespokojny sen.

A później wyruszyłem na polowanie na kury z moim nowym przyjacielem (jak mi się wtedy wydawało) – rudym lisem.


* * * * *

Przebudziło mnie szczekanie. Było jeszcze ciemno – oceniłem, że do świtu pozostało parę godzin. Szczekanie rozbrzmiewało gdzieś z bliska. Leżąc w całkowitym bezruchu starałem się ustalić, skąd dobiega i kto je wydaje. Czyżby w lesie były jakieś szczeniaki? Upewniwszy się, że sowy odpoczywają, cały spięty, powoli zacząłem pełznąć w kierunku, skąd słychać było szczekanie. Niedaleko, w zagłębieniu pod wystającym korzeniem drzewa, natrafiłem na lisią jamę. W nozdrza uderzyła mnie piżmowa woń ekskrementów oraz zapach pożywienia. Dostrzegłem wpatrujące się we mnie dwie pary ślepi.

„Kto to jest?”, zapytał ktoś na poły agresywnie, na poły z przestrachem.

„Proszę się nie denerwować – powiedziałem spiesznie uspokajającym tonem. – To tylko ja.”

„Pies?” – padło pytanie i jedna para ślepi odsunęła się od drugiej. Z półmroku wysunął się lis. Raczej wyczułem, niż dostrzegłem, że tam była ona – lisica.

„No?”, ponagliła mnie.

„Hm, tak, jestem psem”, powiedziałem.

„Czego tu chcesz?” – Jej głos przybrał nagle groźne zabarwienie.

„Usłyszałem twoje szczeniaki. Byłem po prostu ciekawy.”

Wydawało się, że lisica stwierdziła, iż nie stanowię zagrożenia, ponieważ się odprężyła.

„Co robisz w tych lasach? – zapytała. – Psy rzadko pokazują się tutaj w nocy.”

„Podróżuję.” – Nie powiedziałem, dokąd. Pewnie by też nie zrozumiała.

„Do domów, w których mieszkają wielkie zwierzęta?”

„Tak, do miasta.”

„Jesteś z farmy?”

„Farmy?”

„Farmy po drugiej stronie lasu. Za łąkami.”

Jej świat był większy niż żaby.

„Nie, nie jestem stamtąd. Jestem z wielkiego miasta.”

„Aha.”

Lisica najwidoczniej przestała się mną interesować, ponieważ odwróciła się tyłem. Nagle z ciemności rozległ się słaby głosik: „Mamo, jestem głodny”. Brzmiała w nim wyraźna skarga.

„Siedź cicho! Zaraz wracam.”

„Ja też jestem głodny”, powiedziałem, i tak było w istocie.

Lisica obróciła błyskawicznie łeb w moją stronę.

„No to idź, poszukaj sobie jedzenia!”

„Eee… Nie wiem, jak się do tego zabrać w lesie.”

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

„Nie potrafisz zdobyć sobie pożywienia? Nie dasz rady upolować królika, myszy czy wiewiórki?”

„Jeszcze nigdy nie byłem do tego zmuszony. Zabijałem szczury i myszy, ale nigdy nic większego.”

Lisica potrząsnęła z niedowierzaniem łbem.

„No to jak ci się udało przeżyć? Myślę, że dokarmiały cię wielkie istoty – widziałam, że wy z nimi trzymacie. Dajecie się nawet wykorzystywać do polowań na nas!”

„Nie ja! Ja jestem z miasta. Nigdy nie polowałem na lisy.”

„Dlaczego miałabym ci uwierzyć? Skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz mnie oszukać?” Zademonstrowała mi spiczaste ząbki w uśmiechu, który praktycznie był pogróżką.

„Jeśli chcesz, pójdę sobie. Nie chcę cię denerwować. Może jednak moglibyśmy z twoim partnerem zdobyć coś do jedzenia.”

„Nie mam już partnera!” – rzuciła gniewnie lisica. W jej słowach słychać było ból.

„Co się z nim stało?”, zapytałem.

„Został złapany i zabity”, z trudem powiedziała lisica.

„Mamo, znajdź nam coś do jedzenia”, dobiegła znów płaczliwa prośba.

„Cóż, może mógłbym ci pomóc”, zasugerowałem.

„Phi – prychnęła lisica, ale jej głos natychmiast się zmienił. – Może i przydasz się na coś”, powiedziała w końcu z namysłem.

Wyprężyłem się.

„Zrobię wszystko. Umieram z głodu.”

„No dobrze. Dzieci, zostaniecie tutaj. Macie nie wychodzić! Zrozumiano?”

Małe lisy potwierdziły.

„No to chodźmy.” Lisica przeszła obok mnie, ocierając się o mnie.

„Dokąd?”, zapytałem gorliwie, ruszając za nią.

„Zobaczysz.”

„Jak masz na imię?”, zawołałem.

„Bądź cicho! – skarciła mnie szeptem, po czym zapytała: – Co to jest imię?”

„To, jak się nazywasz.”

„Nazywam się lis. Lisica, dokładniej mówiąc. Ty nazywasz się pies, zgadza się?”

„Nie. Ja jestem psem. Ty jesteś lisicą. Nazywam się Fuks.”

„Idiotyzm. Fuks to robak!”*

„Tak, ale ludzie nazwali mnie Fuksem – bo miewałem szczęście, czyli fuksa. To takie ich wyrażenie.”

Wzruszyła ramionami, podejrzewając mnie o głupotę. I nie odezwała się do mnie ani słowem przez następne półtorej mili. Potem zbliżyła się do mnie i rzekła:

„Jesteśmy już prawie na miejscu. Od tej pory masz się zachowywać bardzo cicho i bardzo ostrożnie poruszać.”

„Dobrze”, wyszeptałem. Dygotałem z podniecenia.

Ujrzałem przed nami farmę. Z zapachu, jaki od niej dobiegał, oceniłem, że nastawiona jest głównie na produkcję mleka.

„Co zrobimy? Zabijemy krowę?”, zapytałem zupełnie poważnie. Przepełniał mnie entuzjazm.

„Zgłupiałeś? – syknęła lisica. – Zapolujemy na kury. Trzymają ich tu trochę.”

I bardzo dobrze, pomyślałem. To też może być bardzo interesujące.

Popełzliśmy w stronę farmy. Dokładnie naśladowałem styl lisicy: czołgałem się do przodu w absolutnej ciszy, węszyłem, zatrzymywałem się, nasłuchiwałem, po czym znów ruszałem po cichu od krzaka do krzaka, przekradając się przez wysoką trawę. Zauważyłem, że wiatr wieje w naszą stronę: niósł od farmy cudowne zapachy. Dotarliśmy do wielkiej otwartej szopy i wśliznęliśmy się do niej bez przeszkód. Po lewej stronie znajdowały się wielkie bele zeszłorocznej słomy jęczmiennej, a po prawej spiętrzone wysoko worki nawozu. Gdy wyleźliśmy z drugiej strony szopy, przystanąłem przy korycie z wodą i nachłeptałem się jej do woli.

„No, chodź! – wyszeptała niecierpliwie lisica. – Nie ma na to czasu. Wkrótce świt.”

Podreptałem za nią, czując się odświeżony. Nerwy miałem napięte jak postronki. Przemknąłem z lisicą przez podwórze służące do suszenia ziarna, koło koryt i silosu, a w końcu obok ohydnie śmierdzącego dołu na nawóz. Zmarszczyłem nos – nie za dużo tego dobrego? – i przyspieszyłem kroku za chytrą lisicą. Z wielkiej obory słychać było donośne chrapanie krów. Zapach jęczmienia z mijanego gigantycznego silosu zbożowego prawie zabił woń gnoju (aczkolwiek nie do końca). Wkrótce pokonaliśmy podwórze. Dojrzałem przed sobą mroczne zarysy domu oświetlonego księżycową poświatą.

Lis zatrzymał się i zaczął węszyć. Po chwili nasłuchiwania rozluźnił się i odwrócił w moją stronę.

„Jest tu tylko jeden twój ziomek, wielka, okrutna bestia. Musimy uważać, żeby go nie zbudzić, śpi koło domu. Zrobimy tak… – Podeszła bliżej i stwierdziłem, że jest całkiem atrakcyjna na swój drapieżny sposób. – Kury trzymane są tam, za siatką. Jest cienka, ale wytrzymała. Jeśli uda mi się ją dobrze złapać zębami, zdołam ją podnieść, byśmy mogli przeleźć pod spodem. Nie jest to trudne, wymaga tylko odrobiny wprawy. Gdy znajdziemy się w środku, rozpęta się piekło… (Czy rzeczywiście rozumiała ideę piekła, czy tylko tak sobie tłumaczyłem w myślach to, co mi przekazywała?)… Będziemy mieli bardzo mało czasu na złapanie kur i ucieczkę.”

Jestem pewny, że jej ślepia musiały błyszczeć z podniecenia w ciemności, ale byłem zbyt podekscytowany – albo zbyt tępy – by to zauważyć.

„Kiedy będziemy uciekać, musimy się rozdzielić – kontynuowała lisica. – Żeby psisko i dwunogie istoty, które go trzymają, straciły orientację. Dwunoga istota…”

„Człowiek”, wtrąciłem.

„Co?”

„Człowiek. Tak nazywa się ta istota.”

„Tak jak Fuks?”

„Nie, ona jest człowiekiem.”

Lisica wzruszyła barkami.

„Nieistotne. Człowiek ma długi, krzyczący kołek. Potrafi również zabijać – sama widziałam – musisz więc uważać. Najlepiej będzie, jeśli pobiegniesz przez podwórze w tę stronę, bo jest tu za czym się ukryć. Ja będę uciekała w przeciwną stronę, przez pola, bo jestem chyba od ciebie szybsza. Zgoda?”

„Zgoda”, powiedziałem gorliwie. (Rumbo pewnie się przewracał w grobie.)

W milczeniu zaczęliśmy się skradać bez tchu. Wkrótce dotarliśmy do kurnika ogrodzonego siatką. Wybieg dla kur nie był zbyt duży – farmer prawdopodobnie traktował ich hodowlę jako zajęcie uboczne, a dochody czerpał przede wszystkim z krów. Kur było trzydzieści do pięćdziesięciu. Od czasu do czasu słychać było ze środka szelest skrzydeł, ale kury bez wątpienia nie wyczuły naszej obecności.

Lisica próbowała chwycić w zęby spód siatki. W końcu się jej to udało i podciągnęła ją z całej siły w górę. Drut oderwał się od deski, do której był przybity, moja wspólniczka nie zdołała jednak utrzymać go w zębach. Siatka opadła luźno. Dźwięk szarpanych drutów przebudził kury. Usłyszeliśmy, jak wiercą się w kurniku. Zaraz zaczną hałasować.

Lisica spróbowała jeszcze raz podnieść drut – tym razem z powodzeniem. Między nim a deską pozostała spora wolna przestrzeń.

„Szybko”, szepnęła i wcisnęła się do środka.

Usiłowałem podążyć jej śladem, ale ponieważ byłem większy, utknąłem w połowie drogi, wbijając sobie na dodatek drut w grzbiet. Lisica tymczasem pokonała krótki dystans, podniosła nosem niewielką klapkę i błyskawicznie wpadła do kurnika. Zdrętwiałem ze strachu, słysząc dobiegające ze środka gdakanie i trzepot skrzydeł. Szybko jednak odzyskałem zdolność ruchu, gdy od strony domu dobiegło mnie gardłowe warczenie. Próbowałem się uwolnić, zdając sobie sprawę, że zaraz pojawi się farmer z „krzyczącym kołkiem”.

Klapka dla kur nagle stanęła otworem i ze środka zaczęło wysypywać się rozgdakane ptactwo, siejąc na wszystkie strony pierzem jak z rozprutej poduszki.

Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale w kurzym stadzie podobnie jak w wielu zwierzęcych grupach panuje hierarchia, zwana w tym wypadku „porządkiem dziobania”. Ten, kto dziobie najsilniej i najzłośliwiej, zostaje przywódcą; ktoś, kto ustępuje tylko jemu, musi się go słuchać, ale jest również szefem dla całej reszty, i tak dalej, aż do najsłabszych. Teraz jednak wydawało mi się, że nastała absolutna równość.

Kury rozbiegły się jak szalone, współzawodnicząc jedynie w tym, która wyżej frunie.

W końcu ze środka wynurzyła się lisica, niosąca w pysku kurę prawie tak dużą jak ona. Rzuciła się do siatki, pod którą tkwiłem, nie mogąc się ruszyć ani w przód, ani w tył.

„Wyłaź stąd!”, padła stłumiona komenda.

„Utknąłem!”, odkrzyknąłem.

„Szybko, pies tu goni!”, krzyknęła, desperacko biegając w lewo i prawo wzdłuż ogrodzenia.

Jednakże pies musiał być na łańcuchu, ponieważ wciąż szczekał z daleka. Potem dobiegł nas łoskot otwieranego okna.

To dodało mi ostrogi. Potężnym szarpnięciem w tył oswobodziłem się z ogrodzenia, okrutnie rozdrapując sobie grzbiet. Ja i lisica z kurą błyskawicznie rzuciliśmy się do ucieczki.

„Biegnij tędy!”, krzyknęła do mnie lisica, wypluwając z pyska pęk piór.

„Dobrze!”, zgodziłem się. i oczywiście pobiegłem w stronę domu, psa i farmera ze strzelbą, podczas gdy moja przyjaciółka zaczęła oddalać się w przeciwnym kierunku.

Pokonałem połowę drogi, nie zatrzymałem się i powiedziałem sobie: spokojnie! Obejrzałem się w porę, by zobaczyć, jak ciemna sylwetka lisicy z kurą niknie za polem w żywopłocie.

Odwróciłem się ponownie, słysząc łoskot otwieranych drzwi. Ze środka wyskoczył farmer w spodniach, kaftanie i ciężkich buciorach. Widok tego, co trzymał w rękach, sprawił, że o mało nie zemdlałem. Pies prawie odchodził od zmysłów, pragnąc się do mnie dorwać. Zobaczyłem, że jest to krzepko wyglądający buldog. Miałem wrażenie, że jego łańcuch zerwie się lada chwila.

Jęknąłem i zastanowiłem się, w którą stronę zmykać. Po lewej stronie miałem róg obory, po prawej zabudowania gospodarcze. Przede mną był rozwścieczony pies i jego pan. Miałem do dyspozycji tylko jedną drogę, którą, oczywiście, wybrała lisica. Zawróciłem o sto osiemdziesiąt stopni i rzuciłem się w stronę otwartych pól.

Farmera całkiem zatkało ze zdziwienia, kiedy koło kurnika zobaczył psa (czyli mnie). Usłyszałem, że schodzi z ganku. Nie musiałem się oglądać, by wiedzieć, że podnosi strzelbę do ramienia. Odgłos wystrzału kazał mi zrewidować zdanie: to była jednak dubeltówka. Świst śrutu koło uszu. Farmer nie był najgorszym strzelcem. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Serce tłukło mi się opętańczo jak metronom wybijający rytm łapom.

Kroki farmera ucichły. Przymierzał się pewnie do kolejnego strzału. Skuliłem się, by stać się jak najmniejszym celem, i zygzakami pomknąłem w stronę pól. Wystraszone przeze mnie kury poderwały się w powietrze – bez wątpienia sądziły, że wróciłem po dokładkę.

Nagle poczułem, że mój ogon rozpada się na strzępy. Zaskowyczałem urywanymi szczęknięciami, jakie wydają psy, którym stała się krzywda. Nie zatrzymywałem się jednak, czując ulgę, że jeszcze jestem w stanie biec dalej. Szczekanie za mną stało się wręcz furiackie. Zorientowałem się, że buldog został spuszczony z łańcucha. Szalał z chęci zatopienia kłów w moim gardle. Zapraszające pola pomknęły mi na spotkanie. Przelazłem pod ogrodzeniem i wypadłem na nie. Miałem wrażenie, że ogon pali mi się płomieniem.

„Bierz go!”, rozległ się rozkaz. Zorientowałem się, że potworny pies dogania mnie. Rozciągające się przede mną w blasku księżyca pole zdawało się robić coraz dłuższe i szersze, a żywopłot po jego drugiej stronie malał, zamiast rosnąć. Buldog jeszcze mnie nie dogonił, słyszałem już jednak za sobą jego ciężkie sapanie. Przestał szczekać, by zaoszczędzić tchu i energii. Sukinsyn, rzeczywiście chciał mnie złapać.

W duchu przeklinałem się za głupotę, że odegrałem dla lisicy rolę zasłony dymnej. Byłem tak zły, że o mało nie wyładowałem wściekłości na goniącym mnie psie. O mało…, a jednak nie zrobiłem tego. Tak głupi mimo wszystko nie byłem.

Buldog zdawał się dyszeć prosto w moje lewe ucho. Zorientowałem się, że jest naprawdę blisko. Obróciłem błyskawicznie łeb, by zobaczyć, jak blisko, i natychmiast tego pożałowałem – jego wyszczerzone kły niemal dosięgały mojego lewego boku.

Skręciłem, a buldog kłapnąwszy zębiskami, przewrócił się i przekoziołkował w trawę. Natychmiast się poderwał i skoczył za mną, lecz powtórnie skręciłem, tak iż znów biegł w niewłaściwą stronę.

Przede mną zamajaczył żywopłot. Ucieszyłem się, że przestał się bawić ze mną w chowanego. Zanurkowałem weń, modląc się, żebym nie zaplątał się w pędach krzewów. Buldog rzucił się za mną. Kolce poorały nam skórę, a wystraszone ptaki zaczęły hałasować z urazą. Przelecieliśmy przez żywopłot i znaleźliśmy się na sąsiednim polu. Wiedząc, że buldog zaraz mnie dogoni, znów zacząłem biec zygzakami. Na szczęście buldog nie był zbyt błyskotliwy i kilkakrotnie dał się nabrać na moje zwody. Było to jednak bardzo wyczerpujące, parę razy też przejechał mi kłami po bokach, ale w końcu nawet jemu zaczęło brakować sił. Po którymś wyjątkowo udanym manewrze odsądziłem się od niego na co najmniej pięć metrów i przystanąłem, by złapać tchu. Buldog też się zatrzymał. Wpatrzyliśmy się w siebie, ciężko dysząc z wysiłku.

„Słuchaj – wychrypiałem. – Porozmawiajmy spokojnie.”

Buldog jednak nie miał nastroju do pertraktacji. Zerwał się z miejsca i rzucił z warczeniem w moją stronę. Zacząłem więc znów uciekać.

Po drodze wyczułem znajomy zapach. Lisy zazwyczaj bardzo starannie maskują swoją woń – zawracają, wspinają się na drzewa, wskakują do wody i włażą między owce – kiedy jednak dźwigają w pysku ociekającą krwią, martwą kurę, z której sypie się pierze, to zupełnie inna historia. Lisica pozostawiła ślad tak wyraźny jak pasy na jezdni.

Buldog również zwęszył lisicę i na moment stracił zainteresowanie mną, po czym obaj pobiegliśmy jej śladem. Pokonaliśmy jeszcze jeden żywopłot i znaleźliśmy się w lesie, wymijając pnie i gęste kępy krzewów. Przestraszone nocne zwierzęta zmykały na nasz widok do nor, hałaśliwie protestując przeciw najściu.

Nie sądzę, by buldog widział w nocy równie dobrze jak ja – był zapewne o wiele starszy – zwolnił bowiem nieco biegu i kilkakrotnie z okrzykiem bólu wpadł na pnie drzew. Odbiłem się od niego i zacząłem mieć nadzieję, że uda mi się go zgubić. Wówczas wpadłem na lisicę.

Kura utrudniała jej ucieczkę. Widocznie musiała ją zgubić po drodze i teraz po nią wróciła. Nie żywiłem wobec lisicy złych zamiarów – zbyt przerażał mnie mój prześladowca, by zawracać sobie łeb chęcią odwetu – i prawdopodobnie w ogóle bym jej nie zauważył, gdybym nie wpadł na nią, skuloną przy ziemi. Zwaliliśmy się na siebie i przetoczyliśmy jak jeden kłąb – pies, kura i lis – lecz natychmiast rozdzieliliśmy się, gdy do zabawy dołączył buldog. Gryzł wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego szczęk. Na szczęście (dla mnie i lisicy) udało się nam porzucić go z kurą w zębach. Prawdę mówiąc, rozszarpał ją na strzępy.

Farmer z pewnością musiał się ucieszyć, kiedy buldog wrócił do domu ze skrwawionym, oblepionym pierzem pyskiem.

Ruszyliśmy w różne strony: lisica do szczeniąt, a ja, by znaleźć jakiś zakątek, w którym spokojnie mógłbym wylizać swoje rany. Z każdą minutą robiło się jaśniej. Śpieszyłem się, by opuścić ten teren. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie się skierować, pragnąłem jednak pokonać przed wschodem słońca jak największy dystans. Wiedziałem (skąd?), że farmerzy zadają sobie wiele trudu, by odszukać bezpańskie psy, nękające ich zwierzynę domową. Farmer, z którym miałem do czynienia, bez wątpienia uważał mnie właśnie za takiego rabusia. Ogon palił mnie okrutnie, przez co wszystkie inne rany wydawały się mniej bolesne, nie odważyłem się jednak zatrzymać, by zbadać, jakie poniosłem obrażenia. Przepłynąłem strumień, do którego dotarłem, z radością napawając się kojącym ból chłodem wody. Z niechęcią wygrzebywałem się na drugi brzeg. Otrząsnąłem się porządnie i ruszyłem w drogę, chcąc znaleźć się jak najdalej od farmy.

Gdy w końcu znalazłem schronienie dla siebie, słońce już wzeszło i z każdą chwilą przygrzewało coraz silniej. Rany bolały i piekły. Nie byłem zdolny do czegokolwiek, zwaliłem się więc na ziemię, by odzyskać siły. Po jakimś czasie zdołałem obrócić głowę i przyjrzeć się ogonowi. Rana nie była nawet w połowie tak groźna, jak się spodziewałem. Straciłem jedynie koniuszek ogona i sporo sierści. Wiktoria byłaby zadowolona, nasze ogony wyglądały teraz podobnie. Kłucia zadrapań na grzbiecie i bokach od siatki i zębów buldoga nie były zbyt bolesne, ale uciążliwe. Złożyłem łeb między łapy i zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, słońce było już wysoko na niebie i mocno przygrzewało. Z gorąca zaschło mi w gardle, a rany pulsowały tępym bólem. W brzuchu burczało mi z głodu. Podniósłszy się, stwierdziłem, że leżałem w zagłębieniu łagodnego stoku. Przede mną rozciągała się dolinka. Po drugiej stronie dolinki wznosiły się wzgórza zwieńczone kępami buków. Ruszyłem w dół, mając nadzieję znaleźć tam jakieś źródełko. Po drodze skubałem rozmaite trawy. Trawa – konkretnie owcza kostrzewa – nie była zbyt smaczna. Wiedziałem jednak, że jada ją wiele zwierząt z dolin, więc przynajmniej powinna być pożywna. Znów się zastanowiłem, skąd wiedziałem o takich rzeczach? Skąd wiedziałem, że winniczek, którego trąciłem pyskiem, wykorzystywał do budowy skorupki wapń zawarty w glebie nizinnych hrabstw? Skąd wiedziałem, że ptak, śpiewający nie opodal, to skowronek? Skąd wiedziałem, że motyl, który przeleciał koło mnie, to adonis, przedwcześnie obudzony z zimowego snu przez ciepłe promienie słoneczne? Najwidoczniej w przeszłym życiu interesowałem się przyrodą i wiele czasu spędziłem na poznawaniu tajników natury. Czyżbym był przyrodnikiem lub botanikiem? A może miałem tylko takie hobby? Może zostałem wychowany na wsi i dlatego bez problemu przypominałem sobie nazwy i obyczaje zwierząt? Potrząsnąłem łbem z frustracją: musiałem się dowiedzieć, kim i czym byłem. Dlaczego umarłem i w jaki sposób stałem się psem. Musiałem się też dowiedzieć, kim był mężczyzna z moich snów, który wydawał się promieniować złem, zagrażać mojej rodzinie. Moja rodzina – żona i córka… Musiałem je odnaleźć, musiałem dać im znać, że żyję. Musiałem im przekazać, że jestem psem. Czy ktoś mógłby mi w tym pomóc?

Był ktoś taki. Minęły jednak dwie noce, zanim go spotkałem.

Rozdział piętnasty

Słuchaj uważnie tego, co ci teraz powiem. Przedstawię ci ważny fragment mojej historii, kiedy dowiedziałem się, dlaczego zaistniałem jako pies. Może stanowić to dla ciebie wsparcie. Jeśli się z tym nie pogodzisz, trudno, to zależy od ciebie. Pamiętaj jednak, o co cię prosiłem: miej umysł otwarty.


* * * * *

Wędrowałem przez dwa kolejne dni, w końcu z ulga odnalazłem właściwą drogę. Postanowiłem nie marnować więcej czasu, lecz odnaleźć swój dom i zdobyć odpowiedzi na trapiące mnie pytania.

Coraz ciężej przychodziło mi odczytywanie znaków drogowych; musiałem długo się w nie wpatrywać, wytężając całą uwagę. Jednakże odnalazłem właściwą drogę i trzymałem się jej zadowolony, że w końcu dotarłem do następnego miasteczka. Znalezienie się wśród ludzi (i sklepów) oznaczało dla mnie możliwość zdobycia jedzenia. Kilkoro ludzi zlitowało się nade mną mimo mojego okropnego wyglądu (inni zaś przeganiali mnie, jak gdybym był czymś plugawym) i rzucali mi ochłapy. Spędziłem noc u pewnej rodziny, która mnie przygarnęła z zamiarem zatrzymania, jednak następnego ranka, gdy wypuszczono mnie, bym załatwił swoją potrzebę, ruszyłem w stronę następnego miasta. Czułem się obrzydliwie, odrzucając dobroć tej rodziny, lecz nic nie mogło mnie już odwieść od mojego celu.

W kolejnym mieście poszukiwanie jedzenia szło mi gorzej, ale poradziłem sobie jakoś. Droga stawała się coraz bardziej znajoma. Zorientowałem się, że znajduję się niedaleko domu. Moje podniecenie rosło.

Gdy zapadł zmierzch, znajdowałem się w drodze między miasteczkami, zszedłem więc z drogi i zaszyłem się głęboko w lesie. Głodny (oczywiście) i zmęczony (naturalnie) szukałem schronienia na sen. Nie wiem, czy kiedykolwiek spędziłeś samotnie noc w lesie, jest to jednak doświadczenie przyprawiające o dreszcz. Przede wszystkim jest ciemno jak u Murzyna za koszulą (nie ma latarni ulicznych), a zewsząd rozlega się potrzaskiwanie suchych gałązek i krzątające się zwierzęta nocne. Widzę dobrze w ciemności – lepiej niż ty – ale i tak było mi ciężko cokolwiek wypatrzyć w mroku. Serce mi łomotało na widok dziwnych pełgających światełek, dopóki po bliższym ich zbadaniu nie okazało się, że to para robaczków świętojańskich. Przestraszyłem się też niebieskawozielonkawej poświaty, która, jak się okazało, pochodziła od grzybów na spróchniałym pniu drzewa.

Słychać było krążące w powietrzu nietoperze. Ich wysokie piski sprawiały, że podskakiwałem ze strachu. Tuptający, Bóg wie gdzie, jeż przejechał mi kolcami po nosie. Zastanawiałem się, czy może wrócić na pobocze szosy, jednak oślepiające światła i ryczące silniki przejeżdżających samochodów były jeszcze bardziej przerażające.

W nocy w lesie panuje prawie taki sam ruch jak za dnia, jeśli pominąć fakt, że zwierzęta zachowują się ciszej i poruszają ostrożniej, jakby ukradkiem. Zacząłem się zachowywać podobnie. Przekradałem się przez poszycie w poszukiwaniu spokojnego miejsca na spoczynek. W końcu znalazłem sympatyczny kopczyk miękkiej ziemi pod pokrytą gęstym listowiem najniższą gałęzią drzewa. Zaszyłem się w tym przytulnym kąciku gotów do zaśnięcia, miałem jednak dziwne przeczucie, że zdarzy się coś ważnego. Okazało się, że instynkt słusznie mi podpowiadał. Sen przerwał mi borsuk i to on właśnie wyjaśnił mi wiele spraw.

Nie udało mi się zasnąć głęboko. Leżałem w ciemnościach, a przy najsłabszym odgłosie otwierałem ślepia. Dźwięk przesypywanej ziemi gdzieś za mną sprawił, że podskoczyłem i odwróciłem się, by sprawdzić, jaka jest przyczyna hałasu. W wylocie nory na skarpie ukazały się trzy szerokie białe pasy. Podrygujący nos na końcu środkowego pasa węszył we wszystkie strony.

Nos znieruchomiał, gdy dotarła do niego moja woń.

„Kto tam?”, rozległo się pytanie.

Nie odpowiedziałem – byłem gotów zmykać.

Białe pasy stały się szersze – właściciel podziemnego mieszkania podszedł bliżej.

„Śmieszny zapach – powiedział. – Niech no ci się przyjrzę.”

Po obu stronach środkowego białego pasa dostrzegłem błyszczące ślepka. Pomyślałem, że to borsuk. I rzeczywiście tak było; dwa czarne pasy łączące się na łbie nadawały mu podobieństwo do zebry. Cofnąłem się, zdając sobie sprawę, że jeśli to stworzenie się rozeźli, może zachowywać się bardzo gwałtownie.

„To… hmmm… pies? Tak, jesteś psem, zgadza się”, domyślił się borsuk.

Odchrząknąłem, nie mogąc się zdecydować, zostać czy uciekać.

„Nie bój się – powiedział borsuk. – Nie będę ci dokuczał, pod warunkiem, że nie masz zamiaru zrobić mi krzywdy.” Wygramolił się z nory. Ujrzałem, że jego pokryte szorstką sierścią ciało ma co najmniej metr długości.

„Tak, poznałem cię po zapachu. Rzadko się zdarza, żeby jakiś pies pojawił się tu sam. Jesteś sam, zgadza się? Nie polujesz po nocy z farmerem?”

Borsuk podobnie jak lis nie dowierzał psom z powodu ich związków z ludźmi. Odzyskałem głos i nerwowo zapewniłem go, że jestem absolutnie sam.

Zdawało się, że zaskoczyło to borsuka. Wyczułem raczej, niż zobaczyłem, że przygląda mi się uważnie. Cokolwiek sobie myślał, musiał przerwać, gdyż z nory wyszedł drugi borsuk. Zapewne była to jego samica.

„Co się dzieje? Kto to?”, usłyszałem jej ostry głos.

„Siedź cicho. To tylko pies. Nie zamierza nam zrobić nic złego – odpowiedział jej samiec. – Dlaczego jesteś sam w lesie, przyjacielu? Zgubiłeś się?”

Byłem zbyt zdenerwowany, żeby od razu odpowiedzieć. Wykorzystała to samica, która wtrąciła się piskliwie:

„Przegoń go! Chce złapać nasze dzieci!”

„Ależ nie… – wydusiłem z siebie. – Proszę tak nie myśleć. Wędruję tylko. Zaraz sobie pójdę dalej. Proszę się nie denerwować.” Odwróciłem się, by potruchtać w ciemność.

„Chwileczkę – powiedział szybko samiec. – Nie odchodź jeszcze. Chciałbym z tobą porozmawiać.”

Teraz bałem się uciekać.

„Przegoń go! Przegoń go! Nie podoba mi się”, ponaglała go samica.

„Cicho! – skarcił ją spokojnie, lecz surowo. – Ruszaj na łowy. Zostaw mi porządny ślad, żebym mógł cię znaleźć. Później do ciebie dołączę.”

Samica miała na tyle rozsądku, że się nie sprzeczała. Posapując minęła mnie. Zamiast komentarza roztoczyła ohydną woń z gruczołów zapachowych w okolicy odbytu.

„Podejdź bliżej – powiedział samiec po zniknięciu swej towarzyszki. – Chcę ci się przyjrzeć.”

Jego wielgachne ciało się zmniejszyło. Uświadomiłem sobie, że poprzednio na mój widok musiał nastroszyć sierść, która wróciła teraz do normalnego położenia.

Nerwowo podszedłem bliżej, gotów rzucić się do ucieczki.

„Masz pana?”

„Nie, nie należę do nikogo. Kiedyś tak, ale już nie.”

„Źle cię traktowano?”

„Rzadko zdarza się szczęśliwy pies.”

Na te słowa borsuk pokiwał łbem.

„Rzadko kiedy zwierzęta są szczęśliwe, ale i z ludźmi jest podobnie”, powiedział sentencjonalnie.

Tym razem ja przyjrzałem mu się ze zdumieniem. Co on mógł wiedzieć na temat ludzi?

Borsuk rozsiadł się wygodnie na ziemi i zaprosił mnie, abym zrobił to samo. Po chwili wahania usłuchałem go.

„Opowiedz mi o sobie. Czy ludzie dali ci jakieś imię?”, zapytał.

„Fuks – powiedziałem, znów zaskoczony jego wiedzą. Zdawał się bardzo „ludzki” jak na borsuka. – A ty?” – zapytałem.

Borsuk zaśmiał się cicho.

„Dzikie zwierzęta nie mają imion. Sami wiemy, kim jesteśmy. Tylko ludzie nadają zwierzętom imiona.”

„Skąd o tym wiesz? To znaczy o ludziach?”

Borsuk zaśmiał się na głos.

„Kiedyś byłem człowiekiem”, powiedział.

Byłem oszołomiony. Czyżbym się przesłyszał? Opadła mi szczęka.

Borsuk roześmiał się ponownie. Wystraszony – zwalczając chęć, by wziąć nogi za pas – wyjąkałem:

„B-byłeś kiedyś…”

„Tak. Ty również. Tak samo jak wszystkie zwierzęta.”

„Ale… ale ja wiem, że byłem człowiekiem! Zdawało mi się, że jestem wyjątkiem! Ja…”

Uśmiechnął się i przerwał mi dalsze jąkanie.

„Już dobrze. Od chwili, gdy cię pierwszy raz powąchałem, wiedziałem, że jesteś inny niż reszta. Spotykałem zwierzęta podobne do ciebie, ale ty jesteś wyjątkowy. Uspokój się i opowiedz mi o sobie, a potem ja powiem ci co nieco o sobie – o nas.”

Próbując uspokoić łomoczące mi w piersi serce, zacząłem opowiadać borsukowi o swoim życiu: o pierwszych wspomnieniach z targu, schronisku dla psów, złomowisku samochodów, Szefie, Rumbie, starszej pani oraz o epizodzie z chytrą lisicą. Opowiedziałem mu, dokąd zdążałem, o swoich ludzkich wspomnieniach. W miarę opowiadania uspokoiłem się, choć ekscytacja nie ustępowała. Cudownie było rozmawiać z kimś w ten sposób, zwierzyć się komuś, kto uważnie słuchał, kto rozumiał, co mówiłem, co czułem. Borsuk przez cały czas opowieści milczał, od czasu do czasu kiwając łbem, w innych momentach potrząsając nim ze współczuciem. Kiedy skończyłem, byłem całkiem wyczerpany, ale równocześnie czułem osobliwe uniesienie. Czułem, że jak gdyby spadł mi z serca wielki ciężar. Nie byłem sam – istniał jeszcze ktoś, kto wiedział to, co ja! Utkwiłem żarliwe spojrzenie w borsuka.

„Dlaczego chcesz się dostać do tego miasteczka – do Edenbridge?”

„Zobaczyć moją rodzinę, oczywiście! Moją żonę i córkę! Chcę dać im znać, że nie umarłem.”

Borsuk milczał przez chwilę, po czym powiedział:

„Przecież umarłeś.”

Byłem tak wstrząśnięty, że o mało nie stanęło mi serce.

„O czym ty mówisz? Przecież żyję! Nie jako człowiek, ale jako pies. Żyję w ciele psa!”

„Nie, człowiek, którym byłeś, umarł. Człowiek, którego znały twoja żona i córka, nie żyje. Byłbyś dla nich tylko psem.”

„Dlaczego? – zawyłem. – W jaki sposób stałem się psem? Dlaczego?!”

„Dlaczego psem? Mogłeś równie dobrze zostać każdym innym stworzeniem. Zależało to przede wszystkim od twojego poprzedniego życia.”

Otrząsnąłem się sfrustrowany i jęknąłem:

„Nie rozumiem.”

„Nie wierzysz w reinkarnację, Fuks?”, spytał borsuk.

„Reinkarnację? Życie po raz kolejny jako ktoś inny w innym czasie? Nie wiem. Nie sądzę.”

„Jesteś żywym dowodem, że to prawda.”

„Nie, musi być jakieś inne wyjaśnienie.”

„Na przykład?”

„Nie. mam pojęcia. Dlaczego jednak miałbym wracać na ziemię jako ktoś inny – jakieś inne stworzenie?”

„A jaki byłby sens, gdyby żyło się tylko raz?”

„A jaki, gdyby dwa razy?”, odparowałem.

„Czy też trzy lub cztery? Człowiek musi się uczyć, Fuks. Wszystkiego nie nauczy się w ciągu jednego życia. Wiele religii na ziemi głosi wiarę w reinkarnację w zwierzęcym wcieleniu. Człowiek musi się uczyć we wszystkich fazach rozwoju.”

„Czego?”

„Pokory.”

„Dlaczego miałbym się uczyć pokory? Po co?”

„Byś mógł przejść do kolejnego stadium.”

„Mianowicie?”

„Nie wiem. Jeszcze go nie osiągnąłem. Wierzę, że jest dobre. Czuję to.”

„Skąd więc tyle wiesz? Co ciebie czyni wyjątkowym?”

„Jestem na ziemi już bardzo długo, Fuks. Obserwowałem, uczyłem się, żyłem wiele razy. Myślę, że moim zadaniem jest pomagać takim jak ty.”

Mówił cicho i dziwnie uspokajająco, nie chciałem jednak przyjąć do wiadomości tego, co chciał mi przekazać.

„Słuchaj, plącze mi się wszystko – powiedziałem. – Chcesz powiedzieć, że mam pogodzić się z tym, że jestem psem?”

„Musisz przyjmować wszystko, co daje ci życie. i przyjmować to w pełnym słowa tego znaczeniu. Musisz nauczyć się pokory, Fuks, a to stanie się dopiero wtedy, gdy zaakceptujesz swoje położenie. Wówczas będziesz gotów do przejścia do kolejnego stadium.”

„Chwileczkę – powiedziałem zrozpaczony, zmieniając taktykę – twierdzisz, że wszyscy stajemy się zwierzętami po śmierci, tak?”

Borsuk pokiwał łbem.

„Prawie wszyscy. Ptakami, rybami, ssakami, owadami – nie ma reguł określających, do jakiego gatunku się trafi.”

„Ale przecież na świecie żyją teraz miliardy miliardów żywych istot. Nie wszystkie mogą być kolejnymi wcieleniami ludzi, nasza cywilizacja nie trwała tak długo.”

Borsuk się roześmiał.

„Oczywiście, masz rację. Obecnie znanych jest co najmniej milion gatunków, z czego ponad trzy czwarte to owady – najbardziej zaawansowane formy życia.”

„Owady są najbardziej zaawansowane?” – spytałem niedowierzającym tonem.

„Zgadza się. Pozwól jednak, że odpowiem na pierwszą część twojego pytania. Nasza planeta jest bardzo stara i przeżyła wiele razy spłukujące ją do czysta powodzie. Ich celem było umożliwienie nowego początku życia, stałe powtarzanie cyklu ewolucyjnego, pozwalającego za każdym razem nauczyć się nam trochę więcej. Nasza cywilizacja bynajmniej nie była pierwsza.”

„I ci… ci ludzie wciąż wracają na ziemię, wciąż… się uczą?”

„Oczywiście. Przeważająca część postępu zależy od pamięci genetycznej gatunku, a nie od doświadczenia poszczególnych jego członków.”

„W każdym razie bez względu na to, kiedy to się zaczęło, człowiek pochodzi od zwierząt, prawda? W jaki sposób zwierzęta mogą być wcieleniami ludzi, skoro były na ziemi pierwsze?”

Borsuk skomentował to tylko śmiechem.

Wyobrażasz sobie, jak się czułem: połowa mej natury chciała mu uwierzyć, ponieważ potrzebowałem odpowiedzi (a on przemawiał w rzeczowy, bardzo spokojny sposób), a druga połowa zastanawiała się, czy nie był pozbawiony zmysłów.

„Powiedziałeś, że owady są bardziej zaawansowane w rozwoju…”

„Tak, godzą się ze swoim życiem, które jest krótsze i zapewne bardziej pracowite. Cykl życiowy samicy muszki owocowej trwa dziesięć dni, a na przykład żółw potrafi dożyć trzystu lat.”

„Strach pomyśleć, co żółw musiał zrobić w poprzednim wcieleniu, by zasłużyć sobie na taką pokutę”, powiedziałem sucho.

„Pokutę? Tak, to dobre określenie”, rzekł z namysłem borsuk.

Jęknąłem w duchu i podskoczyłem, gdy borsuk się roześmiał.

„Za wiele tego dla ciebie? – spytał. – To zrozumiałe. Pomyśl jednak, dlaczego niektóre stworzenia są dla człowieka odrażające? Dlaczego się je rozdeptuje, maltretuje, zabija czy też po prostu gardzi nimi? Może te stworzenia były tak ohydne w poprzednim wcieleniu, że część tej ohydy przetrwała? Może to kara za przeszłe winy? Węże spędzają życie, pełzając na brzuchu, pająka człowiek nieodmiennie rozgniata, gdy go tylko zobaczy. Ludzie robakami gardzą, na widok ślimaków ogarnia ich dreszcz. Biedne raki gotuje się żywcem. Ich śmierć jest jednak błogosławieństwem, wybawieniem od nędznej egzystencji. Natura dała im krótki żywot, a instynkt człowieka każe mu zabijać te zwierzęta. Czyni to nie tylko z odrazy, ale i ze współczucia, chęci położenia kresu ich cierpieniom. Zapłaciły za swoje. Pod powierzchnią ziemi żyje mnóstwo stworzeń, Fuks, na których nigdy nie spoczęło oko człowieka. Na przykład robaków, które żyją w płomieniach blisko jądra ziemi. Jakież zło musiały wyrządzić, by zasłużyć sobie na taką egzystencję? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego ludzie uważają, że piekło znajduje się w dole? A dlaczego spoglądają w górę, gdy mówią „niebo”? Czyżbyśmy byli obdarzeni instynktowną wiedzą o tych rzeczach? Dlaczego tylu ludzi lęka się śmierci, podczas gdy inni czekają na nią z utęsknieniem? Czyżby wiedzieli, że to wymuszona hibernacja, jedynie przerwa przed życiem w innym wcieleniu, w którym trzeba będzie odpowiedzieć za wyrządzone zło? Nic dziwnego, że ci, którzy wiodą spokojne życie, mają mniej powodów, by się bać.”

Borsuk przerwał, by zaczerpnąć tchu lub też dać mi czas na przemyślenie tego, co powiedział.

„A jak wytłumaczysz istnienie duchów? – spytałem. – Wiem, że istnieją, bo je widziałem – ciągle je widuję. Dlaczego nie odrodziły się jako zwierzęta? Czy też przeszły przez to stadium? Czy właśnie do takiego poziomu zmierzamy? Jeśli tak, nie jestem pewny, czy chcę go osiągnąć.”

„Ależ nie. Obawiam się, że nie osiągnęły jeszcze naszego stadium rozwoju, Fuks. Są bliżej świata niż w poprzednim wcieleniu – dlatego łatwiej jest nam je dostrzegać – ale się zgubiły. Dlatego właśnie roztaczają wokół siebie intensywną aurę smutku. Są oszołomione i zagubione. Z niewielką pomocą odnajdą w końcu drogę i się odrodzą.”

Odrodzenie. Uderzyło mnie to słowo. Czy dlatego mój wzrok, barwy, które postrzegałem, były tak niewiarygodnie jaskrawe? Czy dlatego byłem w stanie wyczuwać najsubtelniejsze i najsilniejsze zapachy? Czy dlatego, że byłem odrodzony, zachowałem niejasne wspomnienia poprzedniego istnienia? Mogłem porównywać stare zmysły z nowymi! Noworodek widzi wszystko po raz pierwszy, wszystko jest dla niego nowe, nie mające precedensów, wkrótce jednak uczy się adaptować wzrok, tłumić barwy, eliminować zbędne elementy kształtów – uczy się nie przyjmować tego, co widzi, takim, jakim jest w rzeczywistości. Mózg uczy się sortować to, co postrzega, i przepuszczać stopniowo dane. Mój wzrok nie był już tak dobry jak w czasach szczenięctwa. Ze słuchem było podobnie. Mózg na początku był zdolny do przyjmowania wszystkich informacji, nauczył się teraz selekcjonować materiał do przyswojenia i nie był już tak wszystkim oszołomiony jak przedtem.

Wyrzuciłem z głowy takie myśli i spytałem:

„A dlaczego inne zwierzęta nie pamiętają przeszłości? Dlaczego nie są takie same jak ja?”

„Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć, Fuks. Jesteś inny, ale nie wiem dlaczego. Może reprezentujesz wyższy etap rozwoju? Kolejny stopień ewolucji? Spotykałem inne podobne stworzenia, ale nikogo takiego jak ty. Może rzeczywiście jesteś tylko fuksem. Chciałbym to wiedzieć.”

„Nie jesteś taki jak ja? Rumbo był prawie taki sam. Także szczur, którego kiedyś spotkaliśmy.”

„Tak, jesteśmy trochę do ciebie podobni. Przypuszczam, że ja bardziej niż twój przyjaciel Rumbo i szczur. Jesteś jednak wyjątkowy, Fuks. Ja również, ale – jak ci powiedziałem – w inny sposób. Istnieję, by pomagać. Może Rumbo i szczur byli podobni do ciebie, ale sądzę, że inaczej niż ja. Niewykluczone, że jesteś zwiastunem, iż wszystko może ulec przemianie.”

„Dlaczego jednak pamiętam tylko fragmenty? Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć wszystkiego?”

„Nie powinieneś pamiętać. Wiele stworzeń jest obdarzonych tymi samymi cechami osobowości co w poprzednich wcieleniach, ale wiele ma też tylko niejasne ich wspomnienia, myślą jednak inaczej niż ty, nie ludzkimi kategoriami. Walka, jaka się w tobie toczy – ludzkiej i psiej natury – jak sądzę, w końcu rozstrzygnie się sama. Albo staniesz się wyłącznie psem, albo osiągniesz równowagę obydwóch części. Mam nadzieję, że stanie się to drugie – mogłoby to oznaczać postęp dla nas wszystkich. Pamiętaj jednak, że już nigdy nie staniesz się człowiekiem.”

Ogarnęła mnie rozpacz. Czego się spodziewałem? Że jakimś cudem któregoś dnia wrócę do starego ciała? Że będę mógł dalej prowadzić zwyczajne życie? Zawyłem w ciemności i rozpłakałem się jak nigdy przedtem.

W końcu pozbawionym wszelkiej nadziei głosem zwróciłem się do borsuka:

„Co mam teraz robić? Jak mam żyć?”

Borsuk podszedł bliżej i powiedział bardzo spokojnie:

„Pogódź się z tym. Pogódź się, że jesteś psem i to wyjątkowym psem. Może zresztą nie jesteś aż takim wyjątkiem, ale w każdym razie musisz żyć jak pies.”

„Muszę się dowiedzieć, kim byłem!”

„To ci nic nie da. Zapomnij o przeszłości i rodzinie – nie mają teraz z tobą nic wspólnego.”

„Potrzebują mnie!”

„Nie możesz nic dla nich zrobić.”

Podniosłem się z ziemi i popatrzyłem na niego ponuro.

„Nie rozumiesz. Koło nich kręci się ktoś zły. Potrzebują mojej ochrony. Myślę, że ten ktoś mnie zabił!”

Borsuk ze znużeniem pokręcił łbem.

„To nieważne, Fuks. Nic już na to nie poradzisz. Musisz zapomnieć o swojej przeszłości. Możesz pożałować, jeśli tam wrócisz.”

„Nie! – warknąłem. – Może dlatego tak dużo pamiętam. Może dlatego jestem inny. Potrzebują mojej pomocy!

Zapamiętałem to, mimo że umarłem. Muszę do nich wrócić!”

Uciekłem od borsuka, bojąc się, że każe mi ze sobą zostać. Kiedy jednak oddaliłem się na bezpieczną odległość, odwróciłem się i krzyknąłem:

„Kim jesteś, borsuku? Kim byłeś?!”

Odpowiedzi nie było. Borsuk zniknął w ciemnościach.

Rozdział szesnasty

Mocna rzecz, prawda? Trochę przerażająca? Rzeczywiście, byłem przerażony. Czy dostrzegasz jednak sens, jaki w tym wszystkim tkwi? Jeśli jest jakiś cel, do którego zmierzamy – czy jest nim doskonałość, szczęście, ostateczny spokój umysłu czy jakkolwiek to nazwać – to najwyraźniej nie jest łatwo go osiągnąć. Trzeba sobie na to zasłużyć. Nie wiem dlaczego i wciąż nie jestem pewny, czy sam w to wierzę (a przecież jestem psem, który niegdyś był człowiekiem), więc nie będę cię winił, jeśli masz wątpliwości. Lecz, jak już kilkakrotnie powtarzałem, miej umysł otwarty.


* * * * *

Znalazłem się na High Street w Edenbridge chyba następnego dnia. Nie jestem pewny, ile czasu zabrało mi dotarcie tam, ponieważ jak sobie pewnie wyobrażasz, w moim umyśle panował zamęt po spotkaniu z borsukiem. Musiałem się pogodzić z tym, że umarłem jako człowiek (jeśli miałem wierzyć w rewelacje borsuka), że nigdy już nim nie będę w następnych wcieleniach. Skoro jednak umarłem, jak to się stało? Ze starości? Nie wiem, czemu wątpiłem w to. We wspomnieniach żona wydawała mi się całkiem młoda, a córka nie mogła mieć więcej niż pięć lub sześć lat. Wskutek choroby? Być może. Dlaczego w takim razie żywiłem bardzo nieprzyjazne uczucia wobec owego tajemniczego mężczyzny? Dlaczego wydawał mi się zły? Czy mnie zabił?

Byłem pewny, że taka właśnie jest odpowiedź, bo niby dlaczego miałbym odczuwać w stosunku do niego nienawiść? Byłem zdecydowany dojść prawdy. Przede wszystkim musiałem jednak odnaleźć moją rodzinę.

Na High Street było tłoczno od kupujących i ciężarówek dostawczych. Widok ten był mi dziwnie znajomy. Musiałem tu mieszkać, powiedziałem sobie, i pewnie dlatego tak przyciągało mnie to niewielkie miasteczko. Po prostu inaczej nie trzymałoby się to kupy, powtarzałem sobie.

Kupujących musiał zastanawiać widok mieszańca krążącego po ulicy, wpatrującego się w twarze mijających go ludzi, zaglądającego ukradkiem do otwartych sklepowych drzwi. Ignorowałem wszelkie przywoływania, ponieważ miałem o wiele ważniejsze zadanie niż beztroskie igraszki.

Do późnego popołudnia nie posunąłem się ani o krok do przodu. Nie przypominałem sobie dokładnie żadnego sklepu, baru ani ludzi, choć wszystko wydawało mi się dziwnie znajome. Dał mi znać o sobie stary druh – dokuczliwy głód, wcale nie zamierzał wypuścić mnie ze swych objęć tylko dlatego, że miałem inne problemy na głowie. Sklepikarze przeganiali mnie, gdy tylko wtykałem węszący nos za drzwi. Kłapnięcie zębami koło przeładowanej siatki z zakupami przypłaciłem trzepnięciem po pysku i potokiem przekleństw.

Nie chcąc narobić sobie kłopotów (nie zamierzałem dać się złapać przez policję, ponieważ musiałem zostać w miasteczku do zdarzenia się czegoś, co przywróciłoby mi pamięć), opuściłem główną ulicę i znalazłem się w sporej dzielnicy willowej. Do Edenbridge w ciągu ostatnich dwudziestu lat przeprowadziło się wielu mieszkańców południowych dzielnic Londynu, porzucając slumsy na rzecz domów w eleganckiej wiejskiej okolicy. Wielu z nich przywykło do nowego środowiska, ale byli i tacy (jak Lenny, wspólnik Szefa), którzy wciąż tęsknili za starym otoczeniem i spędzali mnóstwo czasu na krążeniu między dwiema całkowicie odmiennymi społecznościami. Zdawałem sobie z tego sprawę, ponieważ najprawdopodobniej mieszkałem w tym miasteczku i znałem jego historię. Nie wiedziałem jednak dokładnie, gdzie mieszkałem. Czy w jednej z tych willi? Nie, chyba nie.

Pobiegłem za dwoma chłopcami do ich domu, ku ich wielkiemu zadowoleniu. Dzięki temu poderwałem kilka smakowitych kąsków od ich boczącej się, ale łaskawej matki. Nie najadłem się do syta, wystarczyło jednak na tyle, by kontynuować poszukiwania. Wymknąłem się więc przez ogród i pobiegłem z powrotem na High Street.

Tym razem skręcałem we wszystkie boczne uliczki po jednej stronie po kolei. Później to samo zrobiłem po drugiej stronie, nic jednak nie wyzwoliło fali wspomnień, której się spodziewałem.

Zapadła noc, a ja pogrążyłem się w czarnej rozpaczy. Nie posunąłem się ani o krok w swoich poszukiwaniach. Byłem pewny, że po dotarciu do miasteczka uda mi się bez trudu odnaleźć mój dom – znajoma sceneria posłużyłaby mi za przewodnika – tymczasem tak się nie stało. Myśli moje wciąż błądziły w ciemnościach, tak jak ja po mieście.

Dotarłem na sam kres miasta, mijając most, wielki garaż i szpital. Przede mną rozpościerały się tylko ciemne pola. Zrozpaczony wlazłem na teren szpitala, znalazłem zakątek na tyłach białego parterowego budynku i zasnąłem.

Następnego ranka obudził mnie cudowny zapach potraw. Kierując się tym zapachem, dotarłem do otwartego okna, przez które się wydobywał. Wspiąwszy się na tylne łapy, położyłem łeb na parapecie. Niestety, okno było zbyt wysoko, bym mógł zajrzeć do środka, lecz wystawiwszy nos, napawałem się wspaniałymi zapachami. Głośno wyraziłem aprobatę, po czym nade mną pojawiła się wielka okrągła, z ciemnymi włosami głowa, szczerząca w uśmiechu białe zęby. Na twarz postawnej kobiety na mój widok wykwitł czerwonopomarańczowy rumieniec.

– Głodny jesteś, mordko? – spytała kobieta. Zamerdałem ogonem z ożywieniem. – Zaczekaj chwilę, nie odchodź – powiedziała.

Po chwili pojawiła się znów rozpromieniona twarz kucharki. Uśmiech, jaki na niej widniał, groził, że głowa rozpadnie się na połówki. Przed moim nosem zakołysał się cienki płat na poły przypalonego boczku.

– Wtrząchnij to, słodziutki – powiedziała kucharka, wrzucając mi gorący skrawek mięsa do pyska.

Wyplułem boczek natychmiast, ponieważ oparzył mi gardło. Poczekałem chwilę, po czym łapczywie go połknąłem.

– Dobry piesek – dobiegł mnie z góry głos kobiety. Koło mnie na żwir pacnął jeszcze jeden plasterek boczku. Nie ostał się dłużej niż poprzedni. Podniosłem łeb i z nadzieją wywiesiłem język.

– Łapczywy jesteś, wiesz? – powiedziała kolorowa (wielokolorowa) kucharka ze śmiechem. – No dobrze, dostaniesz jeszcze jeden, ale później zmykaj, bo mi się za ciebie oberwie!

Obiecany trzeci plasterek zniknął również szybko, po czym znowu podniosłem łeb, licząc na jeszcze. Wciąż chichocząc kobieta pogroziła mi palcem i kończąc naszą znajomość, zamknęła okno.

Dzięki takiemu nie najgorszemu początkowi dnia odzyskałem nieco humoru. Ruszyłem w stronę głównego wejścia do szpitala. Miałem w brzuchu ciepłe jedzenie i czekał mnie cały dzień poszukiwań. Może życie (czy też śmierć) nie było takie najgorsze! Jak powiedziałem, psy to urodzeni optymiści.

Pokonałem bramę i skręciłem w stronę High Street. Byłem pewny, że jedynie tam mogę znaleźć coś czy kogoś, kogo znałem.

Zamyślony wszedłem na jezdnię i wrzasnąłem z przerażenia, gdy koło mnie z rykiem przejechał zielony potwór. Autobus zjechał na pobocze, a ja uciekłem na drugą stronę drogi z podkulonym ogonem, ścigany przekleństwami kierowcy i gniewnym wyciem klaksonu. Skuliłem się w żywopłocie, łypiąc ze strachu ślepiami. Kierowca po ostatnim groźnym geście wrzucił wreszcie bieg i powoli odjechał.

Z rzędu okien mijającego mnie autobusu wyglądały w moją stronę twarze pasażerów. Niektórzy wpatrywali się we mnie oskarżycielsko, inni z politowaniem. Jedna para oczu przyglądała mi się najdłużej. Mała dziewczynka odwróciła głowę i wpatrywała się we mnie przez tylną szybę, dopóki nie zniknąłem jej z oczu.

Dopiero gdy autobus zniknął za mostem, uświadomiłem sobie, na kogo patrzyłem i kto mnie się przyglądał. Była to moja córka, Gillian. Nazywałem ją Polly, ponieważ bardziej mi się podobało to imię. Miałem rację! Edenbridge było moim domem! Odnalazłem rodzinę!

Jednak nie do końca. Autobus odjechał, mnie się przypomniały imiona mojej córki i drobna sprzeczka na ich temat. I co dalej? Czekałem na pojawienie się innych wspomnień. Jednak nic więcej nie wypłynęło z głębin mojej pamięci.

Jęknąłem z rozpaczy i tęsknoty. Ruszyłem za autobusem, zdecydowany go dogonić, by nie zmarnować szansy wynikającej z tego spotkania. Gdy dotarłem na most, dostrzegłem autobus w oddali stojący na przystanku. Naszczekując gorliwie, przyśpieszyłem tempo. Pomknąłem High Street jak kula armatnia. Na nic mi się to jednak zdało: autobus ruszył powoli z przystanku i potoczył się długą ulicą. Patrzyłem za nim, jak staje się coraz mniejszy. Narastający ból w łapach zmusił mnie do zatrzymania się. Ledwie dyszałem z wysiłku.

Przegrałem. Autobus z moją córką zniknął w oddali.

Kolejne dwa dni spędziłem na meczących poszukiwaniach – poszukiwaniach w miasteczku i w swoim umyśle. Okazały się bezowocne. Dzięki szczodrości kolorowej kucharki ze szpitala regularnie jadałem śniadania i kolacje. Resztę czasu spędzałem na krążeniu po mieście i jego obrzeżach. Wszystko okazało się bezskuteczne. Wreszcie trzeciego dnia – musiała być to sobota, sądząc po tłumie kupujących – powiodło mi się.

Krążyłem w tę i z powrotem po High Street, starając się jak najmniej rzucać się w oczy (kilka osób próbowało mnie już złapać, zaczynali też poznawać mnie sklepikarze). Trafiłem na zaułek prowadzący na parking na tyłach sklepów i nagle zobaczyłem tam znajomą małą figurkę, podskakującą koło kobiety. Zniknęły za rogiem, natychmiast jednak sobie uświadomiłem, kto to był. Serce o mało nie wyskoczyło mi gardłem, nagle straciłem władzę w nogach.

„Carol! – wychrypiałem. – Carol! Poiły! Zaczekajcie na mnie! Stańcie!”

Kupujący musieli pomyśleć, że zabłąkał się pomiędzy nich wściekły pies. Zamarli na dźwięk mojego szczekania i ze zdumieniem przyglądali się, jak chwiejnie wchodzę w zaułek. Czułem się jak w złym śnie: wstrząs sprawił, że nogi zamieniły mi się w galaretę i za nic nie chciały funkcjonować. Starałem się wziąć w garść, zdając sobie sprawę, że była to szansa, której nie mogłem stracić. Usiłowałem tchnąć siły w odmawiające posłuszeństwa kończyny. W końcu mi się to udało, straciłem jednak cenne sekundy. Ruszyłem w pościg za matką i córką, za moją żoną i dzieckiem. Zdążyłem zobaczyć, że wsiadają do zielonego renault.

„Carol! Zatrzymaj się! To ja!”

Obydwie odwróciły się i popatrzyły w moją stronę. Na ich twarzach pojawiło się zaskoczenie, które zastąpił strach.

– Szybko, Gillian – usłyszałem głos mojej żony – wsiadaj do samochodu i zamknij drzwi.

„Nie, Carol, to ja! Nie poznajesz mnie?”

Błyskawicznie pokonałem parking i przypadłem szczekając do zielonego renault. Rozpaczliwie pragnąłem, by żona mnie poznała.

Żona i córka wpatrywały się we mnie z przerażeniem. Nie potrafiłem na tyle dojść do siebie, by się opanować; ogarnęło mnie zbyt wielkie podniecenie. Carol opuściła okno po swojej stronie i zaczęła machać na mnie ręką: – Precz, idź sobie! Brzydki pies!

„Carol, na miłość boską, to ja, Nigel!” (Nigel? Przypomniałem sobie, że tak brzmiało moje poprzednie imię. Chyba wolałem to niż „Horacy”).

– Mamo, to ten biedny piesek, o którym ci opowiadałam. Ten, którego o mało nie przejechał autobus – usłyszałem głos mojej córki.

Córki? Zastanowiłem się. Czy rzeczywiście była to moja córka? Wydawała się o wiele starsza, niż pamiętałem. Przynajmniej o dwa lub trzy lata. Tą kobietą była jednak Carol i wołała na dziewczynkę Gillian. Oczywiście, że to była moja córka!

Znów skoczyłem na bok samochodu i przytknąłem nos do opuszczonej do połowy szyby.

„Polly, to ja twój tatuś! Nie przypominasz mnie sobie, Polly?”, spytałem błagalnie.

Carol trzepnęła mnie po łbie, nie złośliwie, lecz w samoobronie. Silnik samochodu ożył, odezwały się zmieniane biegi i samochód powoli ruszył z miejsca.

„Nie! – krzyknąłem. – Nie zostawiaj mnie, Carol! Proszę cię, nie zostawiaj mnie!”

Rzuciłem się niebezpiecznie blisko odjeżdżającego samochodu, wkrótce jednak zostałem z tyłu. Szlochałem na widok wymykających się moich dwóch kobiet. Wiedziałem, że nigdy nie dogonię samochodu, że znów znikają z mojego życia. Miałem ochotę rzucić się im pod koła, byle je tylko zatrzymać. Powstrzymał mnie jednak zdrowy rozsądek i mój stary druh, tchórzostwo.

„Wróćcie, wróćcie!”, krzyczałem, ale oczywiście nie wróciły.

Ujrzałem jeszcze przerażone oczy Poiły, gdy samochód skręcał z wąskiej uliczki na drogę w stronę przedmieścia. Siłą woli chciałem zmusić żonę do zatrzymania się, ale na próżno. Odjechały.

Wielu gapiów przyglądało mi się z zaciekawieniem. Miałem na tyle rozumu, że zmyłem się, nim komuś wpadło do głowy donieść o mnie policji. Ruszyłem za renault. Po drodze w mojej głowie kłębiły się coraz to nowe wspomnienia.

Wkrótce przypomniałem sobie, gdzie mieszkałem.

Rozdział siedemnasty

Marsh Green to mała wioska tuż pod Edenbridge. Ma jedną uliczkę. Na jednym jej końcu znajduje się kościół, a na drugim bar, do tego dochodzi sklep wielobranżowy w środku i kilka domów w dwóch rzędach. Zatrzymałem się właśnie przed jednym z tych domów i utkwiłem w nim wzrok.

Wiedziałem, że kiedyś mieszkałem tu z żoną i córką. Nazywałem się Nigel Nettle. Pochodziłem z Tonbridge w hrabstwie Kent. Jako chłopiec często pomagałem tamtejszym farmerom (stąd moja wiedza o wsi i zwierzętach), ale karierę zrobiłem – któż by uwierzył – jako producent tworzyw sztucznych. Udało mi się założyć małą fabryczkę w Edenbridge (w niewielkiej dzielnicy przemysłowej pod miasteczkiem) i wyspecjalizowałem się w produkcji elastycznych tworzyw do pakowania. W miarę rozwoju interesu zakładałem filie w innych rejonach. Przeprowadziliśmy się do Marsh Green, by być bliżej fabryczki, i coraz więcej czasu zajmowały mi dojazdy do Londynu w sprawach firmy (dlatego właśnie znajoma była mi droga do metropolii).

O ile sobie przypominałem, byliśmy bardzo szczęśliwi; miłość do Carol nie malała z upływem czasu, lecz stawała się coraz dojrzalsza. Poiły była radością naszej rodziny, mieliśmy wymarzony dom, a przedsiębiorstwo szybko się powiększało. Co się więc stało? Umarłem, oto co.

Jak i kiedy (Polly była teraz o wiele większa, niż sobie przypominałem), tego jeszcze się musiałem dowiedzieć; byłem jednak coraz bardziej przekonany, że moja śmierć łączyła się z tajemniczym mężczyzną, który tak często pojawiał się w moich snach i wspomnieniach, a którego mimo to nie udawało mi się rozpoznać. Jeśli wciąż stanowił zagrożenie dla mojej rodziny (ta myśl mnie nie opuszczała) i jeśli miał coś wspólnego z moją śmiercią (coś mi podpowiadało, że był jej przyczyną), wtedy musiałbym znaleźć sposób, jak się z nim porachować. Teraz jednak chciałem natychmiast znaleźć się koło Carol i Polly.

O ile pamiętani, było około piątej po południu. Słońce kryło się za ciężką opończą chmur. Znajdowałem się u wylotu drogi i wpatrywałem się w stojący przede mną dom. Ściany parteru zbudowane były z czerwonej cegły, a pierwsze piętro pokrywały czerwone płytki; otwory okien i drzwi pomalowano na biało. Rozlewało się we mnie dziwne ciepło; bez przerwy przełykałem ślinę.

Musiałem się opanować. Zachowanie takie jak w Edenbridge nie miało sensu. Wystraszyłoby jeszcze bardziej żonę i córkę. Zachowuj się jak normalny pies; kiedy się do ciebie przyzwyczają, będzie mnóstwo czasu na przekazanie im, kim jesteś – tłumaczyłem sobie.

Podniosłem łapą rygiel w bramce do ogrodu, pchnąłem bramkę i ruszyłem ścieżką, panując nad rozdygotanymi nerwami i drżącym ciałem. Dotarłem do frontowych drzwi i poskrobałem w nie łapą.

Cisza. Spróbowałem raz jeszcze. i tym razem nie było reakcji. Wiedziałem, że są w środku, ponieważ zielony renault stał w otwartym garażu po lewej stronie.

Zaszczekałem, zrazu cicho, potem głośniej:

„Carol! – wołałem. – To ja, Carol, otwórz drzwi!”

Usłyszałem w środku kroki zbliżające się korytarzem. Z wielkim wysiłkiem woli powstrzymałem się od szczekania i powarkiwania. Drzwi uchyliły się lekko i przez dwucalową szparę wyjrzało oko.

– Mamo, to znowu ten pies! – zawołała Polly. Szczelina zwęziła się. Oko wpatrywało się we mnie z zainteresowaniem, ale i z obawą.

Na korytarzu rozległy się ponownie kroki, po czym nad okiem Poiły pojawiło się oko Carol. Popatrzyła na mnie ze zdumieniem.

– Jak się tu znalazłeś? – zapytała.

„Pamiętałem, gdzie mieszkamy, Carol. Nie mogłem pogonić za samochodem, ale pamiętałem. Nie zabrało mi to wiele czasu!” – Z trudem się hamowałem.

– Uciekaj! Bądź dobrym psem, idź sobie! – pogoniła mnie Carol.

Zaskomlałem. Nie chciałem odchodzić, ledwie ich odnalazłszy.

– Och, mamusiu, on jest chyba głodny – powiedziała Polly.

– Może być niebezpieczny, kochanie. Nie możemy ryzykować.

„Proszę – jęknąłem, obdarzając je najbardziej błagalnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać. – Potrzebuję was, nie wyrzucajcie mnie!”

– Patrz, mamo, on chyba płacze.

Istotnie tak było. Łzy spływały mi po policzkach.

– To niemożliwe. Psy nie płaczą – powiedziała Carol. Jest jednak inaczej. Prawdę mówiąc, nie płakałem, ale ryczałem jak bóbr.

– Proszę, mamo, wpuść go. Jestem pewna, że nie zrobi nam krzywdy – powiedziała błagalnie Polly. Carol popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.

– Bo ja wiem? Nie wygląda na bardzo groźnego, ale z psami nigdy nic nie wiadomo. Trudno przewidzieć ich zachowanie.

Płaszczyłem się przed nimi, starając się wyglądać jak najżałośniej. Byłem zdolny skruszyć najtwardsze serce, a wiedziałem, że serce mojej żony nie należało do twardych.

– No dobrze, wchodź do środka – powiedziała z westchnieniem.

Drzwi się otworzyły. Wpadłem do środka jak błyskawica, jednocześnie śmiejąc się i płacząc, całując i liżąc im stopy oraz dłonie. Żona i córka z początku cofnęły się przestraszone, wkrótce jednak zdały sobie sprawę, że nie mam wobec nich złych zamiarów.

– Jest uroczy, mamusiu! – zawołała Polly i przyklękła na oba kolana, by się ze mną pobawić. Na twarzy Carol na moment pojawił się lęk, znikł jednak, gdy ujrzała, jak obsypuję buzię Poiły wilgotnymi pocałunkami. Nie potrafię przekazać ci, jak się w tamtej chwili czułem – nawet teraz na jej wspomnienie serce podchodzi mi do gardła. Jeśli jednak chwile życia kończą się jak epizody w książce, byłby to koniec rozdziału. Może nawet koniec książki.

Moja żona przyłączyła się do córki. Przykucnęła i czule głaskała mnie po karku. Popełniłem błąd, starając się ją objąć i pocałować w usta. Krzyknęła przestraszona, ale i zachwycona. Przewróciliśmy się na dywanik w korytarzu, chichocząc szaleńczo. Starając się mnie oderwać od matki, Poiły wbiła mi palec w żebra. Zacząłem się zwijać po podłodze od łaskotek. Mocny uścisk zamienił się w delikatne łaskotanie, gdy Polly uświadomiła sobie, że jestem na nie wrażliwy. Zabawa skończyła się, gdy trysnęła ze mnie pierwsza strużka uryny (starałem się temu zapobiec, ale nigdy nie radziłem sobie najlepiej z pęcherzem). Carol zerwała się z podłogi i pociągnęła mnie za obrożę do drzwi.

Znów znalazłem się na ścieżce. Chcąc przekonać żonę, że naprawdę jestem czyściochem, wykonałem przesadzoną pantomimę z uniesieniem łapy (co samo w sobie jest sztuką) i zroszeniem grządki z kwiatami. Carol nie była z tego zbyt zadowolona, ale zrozumiała, że w ten sposób chciałem czegoś dowieść. Czekałem cierpliwie, uśmiechając się do niej promiennie i szaleńczo machając ogonem, tak że tworzył rozmazaną plamę, desperacko pragnąc objąć ją i powiedzieć, jak bardzo wciąż ją kocham, póki znów nie zaprosiła mnie do domu.

„Dziękuję!”, szczeknąłem i wpadłem pomiędzy jej nogami na korytarzyk.

Polly pogoniła za mną. Jej śmiech dźwięczał w moich uszach jak najpiękniejsza muzyka. Dotarłem do kuchni i zacząłem się sycić jej widokiem. Wspomnienia wracały jak starzy znajomi z przechadzki. Wszystko było znajome: wielki stary poczerniały piec z żelazną płytą – relikt przeszłości, który zdecydowaliśmy się zachować, okrągły sosnowy stół pokryty rozmyślnie wydrapanymi inicjałami, kółeczkami, krzyżykami, napisami KOCHAM CIĘ, WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO i wszelkimi innymi, jakie uznaliśmy za godne zachowania dla potomności, antyczny zegar, który zawsze informował nas, że jest wpół do czwartej, ale czynił to w skończenie elegancki sposób, niebiesko – żółta waza na parapecie, wyglądająca, jak gdyby powstała z układanki (rezultat moich troskliwych prac konserwatorskich po tym, jak Polly strąciła ją na podłogę, tłumacząc się później, że „ona tylko przechodziła obok”). W kuchni, oczywiście, znajdowały się też nowe sprzęty, ale uważałem je tu za obce wtręty. Westchnąłem, gotów znów zalać się łzami, gdy z nostalgii wyrwała mnie dłoń Carol, chwytająca za obrożę.

– Zobaczymy, czyj jesteś – powiedziała Carol, obracając blaszkę z imieniem. – Fuks? Tak się nazywasz? Polly przyłożyła dłoń do ust i zachichotała szczebiotliwie.

– Nie ma adresu. Nikt cię nie chce, co? – spytała Carol, kręcąc głową. Przytaknąłem.

– Możemy go zatrzymać? – spytała Polly z podnieceniem.

– Nie – odpowiedziała zdecydowanie Carol. – Zabierzemy go jutro na posterunek i sprawdzimy, czy nikt nie zgłosił jego zaginięcia.

– Ale zatrzymamy go, jeśli nikt nie będzie go chciał?

– Nie wiem, będziemy musiały spytać wujka Rega.

„Wujek Reg? A któż to taki?”, pomyślałem.

Polly na razie to wystarczyło. Zaczęła przegarniać palcami sierść na moim grzbiecie. – Możemy nakarmić Fuksa, mamo? Na pewno jest bardzo głodny.

– No dobrze, zobaczę, co mamy dla niego.

„Proszę, Carol, nie mów o mnie w trzeciej osobie. Mów mi Fuks, nawet Horacy, ale nie tak.”

Carol podeszła do lodówki, której tu kiedyś nie było, i zajrzała do środka.

– Na pewno masz ochotę na nogę jagnięcia lub soczysty stek, co, Fuks?

Pokiwałem głową, oblizując się, Carol jednak zamknęła lodówkę i powiedziała do Polly:

– Pobiegnij do sklepu, kup mu puszkę pokarmu dla psów. To mu powinno z powodzeniem wystarczyć do jutra.

– Mogę zabrać Fuksa ze sobą, mamo? – Poiły podskoczyła z radością, ucieszona perspektywą wyprawy. Udzieliła mi się jej radość.

– Dobrze, ale pilnuj, żeby nie wbiegł na jezdnię.

Ruszyliśmy więc, córka i ja, dziewczynka i pies, drogą, która dochodziła do ulicy prowadzącej ku jedynemu sklepowi w wiosce. Po drodze się bawiliśmy; zapomniałem nawet na kilka chwil, że jestem ojcem Polly – stałem się jej towarzyszem zabawy. Trzymałem się blisko jej stóp, co jakiś czas podskakując, by chwycić zębami za sweterek. Gdy się potknęła i upadła, polizałem jej twarz. Usiłowałem też wylizać jej otarte kolana, ale odepchnęła mnie i pomachała przed nosem ostrzegawczo podniesionym palcem. Kiedy kupowała mi jedzenie w sklepie, zachowywałem się przykładnie, nie dając się skusić stercie łatwych do sięgnięcia chrupek „wielosmakowych”. Wróciliśmy biegiem. Pozwoliłem jej wyprzedzać się przez większość drogi, a gdy dotarła do bramy, ukryłem się za drzewem. Polly rozejrzała się zaskoczona i zawołała mnie po imieniu. Zagrzebałem się w wysoką trawę pod pniem i nie wychodziłem. Usłyszałem kroki kierujące się z powrotem drogą i gdy znalazły się koło mojej kryjówki, zerwałem się, okrążyłem drzewo i pognałem do bramy. Polly rzuciła się za mną w pościg, ale nie miała szans w tej gonitwie.

Rozchichotana i zdyszana, dopadła mnie wreszcie, zarzuciła mi ręce na szyję i uścisnęła mocno.

Weszliśmy do domu – mojego domu. Polly opowiedziała Carol o wszystkim, co się zdarzyło. Pół puszki pokarmu znalazło się na talerzu na podłodze przede mną oraz miska pełna wody. Dorwałem się do jedzenia i sprzątnąłem wszystko. Później poprosiłem o dokładkę. I otrzymałem.

Wszystko było cacy. Byłem w domu ze swoją rodziną. Miałem pełen brzuch i nadzieję w sercu. Zamierzałem znaleźć sposób poinformowania ich, kim byłem, a gdyby mi się nie powiodło… cóż, czy rzeczywiście miało to takie znaczenie? Wystarczy, że byłem z nimi i mogłem je chronić przed tajemniczym intruzem. Moja prawdziwa tożsamość nie była najistotniejsza. Nie martwiłem się mającą nastąpić wizytą na posterunku, bo wiedziałem, że nikt się po mnie nie zgłosi. Byłem pewny, że uda mi się wkraść w łaski żony na tyle, by zdecydowała się mnie zatrzymać. Tak – wszystko było cacy.

Niestety, sprawy zwykły się zawsze obracać przeciwko mnie, kiedy wydawało się, że wszystko jest jak najbardziej cacy.


* * * * *

Zaczęła się pierwsza noc w domu, który był znów moim domem (taką miałem nadzieje). Polly powędrowała do łóżka na górę. Carol siedziała na sofie z podwiniętymi nogami i oglądała telewizję. Leżałem koło niej rozciągnięty na podłodze, nie spuszczając z niej oka. Od czasu do czasu Carol spoglądała na mnie; uśmiechałem się do niej, wzdychając głęboko z ukontentowania. Kilkakrotnie próbowałem jej powiedzieć, kim jestem, lecz najwidoczniej tego nie rozumiała. Kazała mi jedynie przestać szczerzyć zębiska. Zrezygnowałem w końcu i poddałem się ogarniającemu mnie zmęczeniu. Nie zasypiałem – byłem na to zbyt szczęśliwy. Pełnym podziwu wzrokiem patrzyłem na żonę.

Nieznacznie się postarzała. W kącikach oczu i na szyi pojawiły się kreseczki, których nie było tam wcześniej. Wyczuwało się w niej smutek, był to jednak smutek głęboko ukryty, taki, który widziało się raczej oczami duszy i ciała. Było dla mnie oczywiste, dlaczego tak jest.

Zastanawiałem się, jak sobie beze mnie radzi, jak Poiły przyjęła moją śmierć. Zastanawiałem się, czy pogodziłem się ze stwierdzeniem borsuka, że definitywnie umarłem jako człowiek. W saloniku było nadal tak przyjemnie jak w moich o nim wspomnieniach. Atmosfera całego domu była jednak teraz odmienna. Zniknęła z niego ta część osobowości, którą tworzyłem. To ludzie tworzą atmosferę, nie cegły, drewno czy sprzęty – te stanowią jedynie wystrój domu.

Rozglądałem się za fotografiami, mając nadzieję, że znajdę zdjęcie, z którego dowiem się, jak wyglądałem. Ku mojemu zdumieniu nie było żadnego. Gorączkowo się starałem przypomnieć sobie, czy w domu znajdowała się moja fotografia w ramce, lecz jak to zwykle się zdarzało, gdy usiłowałem sobie coś świadomie przypomnieć, nic z tego nie wychodziło. Być może zdjęcia stanowiły dla Polly i Carol zbyt bolesne wspomnienia i zostały schowane do czasu, aż będzie można na nie patrzeć bez bólu.

Nie miałem pojęcia, jak się dowiedzieć, czy moja firma należy do żony, czy została sprzedana. Nie wyglądało jednak na to, by Carol miała jakieś kłopoty finansowe. Wskazywała na to obecność w domu nowych sprzętów – lodówki w kuchni, nowego telewizora w saloniku oraz rozmaitych mebli.

Mimo zmarszczek Carol była równie atrakcyjna jak kiedyś. Nigdy nie uchodziła za piękność, ale w jej twarzy było coś, co kazało tak o niej myśleć. Jej ciału wszędzie brakowało cala do pulchności jak zawsze. Miała cudowne nogi o wdzięcznym kształcie. Paradoksalne, ale jej widok wywołał w moim psim ciele po raz pierwszy przypływ pożądania, przebudzenie tego głodu. Pożądałem swojej żony, ona jednak była kobietą, a ja psem.

Szybko wróciłem myślami do Polly. Jak ona wyrosła! Straciła dziecięcą pyzatość, ale nadal była urokliwa. Jasna cera i ciemniejące włosy podkreślały niewielką delikatną twarzyczkę. Ze zdumieniem i dziwnym wzruszeniem widziałem, że wieczorem włożyła do oglądania telewizji okulary w brązowych oprawkach. Jeszcze w nich wysubtelniała. Byłem z niej zadowolony. Wyrosła na dobre dziecko, pozbawione drażliwości czy niezgrabności, jaką wykazuje wiele dziewczynek w jej wieku. Między nią a matką zdawała się istnieć wyjątkowa więź, być może zrodzona ze straty bliskiego im obojgu człowieka.

Jak wcześniej zauważyłem, miała mniej więcej siedem lub osiem lat. Zastanawiałem się, jak długo nie żyję.

Na zewnątrz niebo zmatowiało i zaczęła się noc. W powietrzu czuć było wieczorny chłód, Carol włączyła długi, wąski piecyk elektryczny (kolejny nowy sprzęt; kiedyś woleliśmy rozpalać ogień w prawdziwym kominku, buchający wysoko płomieniami; być może romantyzm odszedł wraz ze mną) i wróciła na sofę. Wnętrze pokoju nagle oświetliły reflektory zajeżdżającego pod dom samochodu. Samochód zatrzymał się i ruszył ponownie po otworzeniu przez kierowcę bramy. Carol przekrzywiła głowę i spojrzała w okno, po czym zręcznie poprawiła włosy i wygładziła spódnicę na udach. Światła samochodu jeszcze raz przejechały po salonie i zniknęły. Silnik ucichł, trzasnęły drzwiczki i koło okna przeszła pogrążona w cieniu sylwetka, postukująca po szybie palcami.

Poderwałem łeb i zawarczałem groźnie, nie spuszczając cienia z oka, póki nie zniknął spod okna.

– Cśśś, Fuks, uspokój się – powiedziała Carol, klepiąc mnie po łbie.

Usłyszałem zgrzyt klucza obracającego się w zamku i kroki w korytarzu. Poderwałem się na równe nogi. Zaniepokojona Carol chwyciła mnie za obrożę. Sprężyłem się, zesztywniałem, gdy zaczęły się uchylać drzwi do salonu.

– Halo… – powiedział wchodzący do pokoju mężczyzna z uśmiechem na twarzy.

W tym momencie wyrwałem się Carol i rzuciłem na niego, rycząc z wściekłości i nienawiści. Rozpoznałem tego człowieka.

To on mnie zabił!

Rozdział osiemnasty

Skoczyłem, zębami starając się złapać go za gardło. Udało mu się jednak wystawić rękę. Było to lepsze niż nic, więc wbiłem w nią zęby.

Carol krzyczała, nie zwracałem na nią uwagi. Nie miałem zamiaru pozwolić zbliżyć się do niej temu mordercy. Mężczyzna krzyknął z bólu i wczepił drugą rękę w moją sierść. Zatoczyliśmy się na ościeżnicę drzwi i osunęliśmy na podłogę. Wściekłość dodawała mi sił przy ataku. Czuć było od niego woń strachu, która napawała mnie radością.

Carol usiłowała oderwać mnie od mężczyzny; najwyraźniej bała się, że go zabiję. Nie rozwierałem jednak zaciśniętych szczęk. Czyżby nie rozumiała, że grozi jej niebezpieczeństwo?

Przez kilka chwil patrzyłem mu prosto w twarz. Wydał mi się dziwnie znajomy. On też – być może należy to złożyć na karb mojej wyobraźni – zdawało się, że mnie poznawał. Chwila ta wkrótce minęła i zwaliliśmy się na podłogę, spleceni w bezładny kłąb. Carol zdołała w tym czasie zacisnąć ręce na mojej szyi, równocześnie dusiła mnie i odciągała od mężczyzny, który wolną ręką złapał mnie za pysk, próbując rozluźnić uścisk szczęk. Ich połączone siły zrobiły swoje – musiałem go puścić.

Mężczyzna natychmiast walnął mnie pięścią w podbrzusze. Zaskowyczałem z bólu, z trudem łapiąc powietrze.

Rzuciłem się z powrotem do ataku, mężczyźnie udało się jednak zewrzeć ręce na moich szczękach, unieruchamiając mi łeb. Usiłowałem podrapać go pazurami, ale chroniła go marynarka. Próbowałem przewrócić go. Niestety, szarpnięcie w przód uniemożliwiały mi dłonie Carol zaciśnięte na moim karku. Krzyczałem, żeby mnie puściła, ale spomiędzy zaciśniętych zębów dobywało się jedynie stłumione warczenie.

– Trzymaj go, Carol! – wydyszał mężczyzna. – Wyrzucimy go za drzwi!

Zaciskając mocno rękę na moim pysku, drugą dłonią chwycił obrożę i zaczął ciągnąć mnie korytarzykiem. Carol pomagała mu, trzymając mnie za ogon. Wspólnie wlekli mnie ku wyjściu. W ślepiach wzbierały mi łzy zawodu. Dlaczego Carol mu pomagała?

Gdy znalazłem się w pół drogi do drzwi, ujrzałem przez moment u szczytu schodów Polly. Po jej twarzy spływały łzy.

– Zostań tam! – krzyknęła Carol, gdy ją również spostrzegła. – Nie schodź na dół!

– Co robicie z Fuksem, mamo? – jęknęła Polly. – Dokąd go zabieracie?

– Nic się nie stało, Gillian – powiedział mężczyzna między stęknięciami. – Musimy wyprowadzić go na zewnątrz.

– Dlaczego? Co on zrobił?

Zignorowali jej pytania, ponieważ uświadamiając sobie, że przegrywam, zdwoiłem wysiłki. Szarpnąłem się, kręciłem szyją, zapierałem się łapami w dywanik. Na nic się to zdało, byli silniejsi.

Znaleźliśmy się przy drzwiach wejściowych. Carol je otworzyła. Na sierści poczułem świeży powiew powietrza. Rozpaczliwym wysiłkiem wyrwałem łeb z rąk trzymającego mnie mężczyzny i krzyknąłem: „Carol, to ja, Nigel! Wróciłem do ciebie! Nie pozwól mu, żeby mnie wyrzucił!”

Carol oczywiście usłyszała jedynie wściekłe psie szczekanie.

Zanim zostałem wyrzucony i zatrzasnęły się za mną drzwi, zdążyłem jeszcze rozerwać rękaw marynarki mężczyzny i rozorać mu zębami nadgarstek.

Skakałem na drzwi, wyjąc rozpaczliwie. Dobiegł mnie zza nich głos Carol uspokajającej Poiły. Potem usłyszałem głos mężczyzny. Do uszu dotarły mi jego słowa: „wściekły”, „agresywny”. Zorientowałem się, że rozmawia przez telefon.

„Nie! Nie pozwól mu na to, Carol! Proszę, przecież to ja!” Wiedziałem, że wzywa policję.

I faktycznie, po najwyżej pięciu minutach u wylotu wyboistej drogi pojawiły się światła reflektorów samochodu. W tym czasie biegałem jak szalony pod oknami. Wyłem, wrzeszczałem rozpaczliwie. Carol, Polly i mężczyzna przyglądali mi się przez okno wystraszeni. Ku mojemu przerażeniu ujrzałem, że mężczyzna obejmuje Carol i Poiły ramionami.

Niewielka, niebiesko – biała panda zahamowała z piskiem opon. Drzwi stanęły otworem, jak gdyby samochodowi niespodziewanie wyrosły skrzydła. Ze środka wyskoczyły dwie ciemne sylwetki. Jedna z nich niosła długą tyczkę z doczepioną pętlą. Wiedziałem, do czego służy. Uciekłem więc w noc, ale nie za daleko.


* * * * *

Później, kiedy policja przestała przeszukiwać okolicę, wróciłem ukradkiem pod dom. Usłyszałem głosy, trzaśnięcie drzwi, odgłos zapuszczanego silnika i zgrzyt opon na żwirze, oddalającego się w dół drogi dojazdowej samochodu. Bez wątpienia policja wróci tu następnego dnia, by szczegółowo przeszukać okolicę. Ale na razie byłem bezpieczny.

Czekałem, aż mężczyzna wyjdzie z domu. Zamierzałem podążyć jego śladem lub też od razu się z nim porachować. W końcu zdecydowałem, że to byłby idiotyzm; przestraszyłbym tylko Carol i Polly, zresztą Carol pewnie znów wezwałaby policję. Poza tym mężczyzna był trochę dla mnie za silny. Najlepszym wyjściem byłoby śledzenie go – może nawet zdołałbym zapamiętać zapach pozostawiony przez jego samochód (samochody również są obdarzone dającymi się rozróżnić woniami) – i zaatakowanie znienacka. Był to durny pomysł, ale w końcu byłem durnym psem. Siadłem więc na ziemi i zacząłem czekać.

Kilka godzin później dotarła do mnie prawda, wprawiając w oszołomienie: mężczyzna zamierzał spędzić u Carol całą noc. Jego samochód stał na podjeździe, wiedziałem więc, że nie odjechał. Nie było też powodu, dla którego miałaby go zabrać policja. Został więc na noc!

Jak mogłaś, Carol? W porządku, leżałem już w grobie co najmniej parę lat, ale jednak jak mogłaś. Z nim?! Z człowiekiem, który mnie zamordował? Jak mogłaś zrobić coś takiego po tym wszystkim, co nas łączyło? Czy tak niewiele to dla ciebie znaczyło, że tak szybko zapomniałaś?

Zawyłem na całe gardło. Sekundę później odchyliła się firanka w sypialni. Mojej sypialni!

Jak mogło się coś podobnego zdarzyć? To okropne! Zabił mnie, a później posiadł moją żonę. Zapłaci za to. Och, zadbam o to, by zapłacił!

Uciekłem spod domu, nie mogąc nań dłużej patrzeć. Zbyt przepełniony byłem bólem, zbyt wyraziście stawało mi przed oczami, co działo się w środku. Tłukłem się w ciemnościach, płosząc zwierzęta, niepokojąc śpiących ludzi. W końcu padłem bezwładnie, zapłakany, w zaroślach jeżyn. Tam zostałem do świtu.

Rozdział dziewiętnasty

Bądź cierpliwy – moja opowieść prawie dobiega końca. Czy wciąż mi nie wierzysz? Nie mam ci tego za złe, ponieważ czasami sam nie jestem pewien, czy w to wierzę. Może po prostu jestem psem z halucynacjami. Jak to się jednak dzieje, że mnie rozumiesz? Bo przecież rozumiesz mnie, prawda?

Bardzo cię boli? Zapomnisz o tym. O bólu szybko się zapomina, gdy minie. Boisz się? Mniej się boisz, czy bardziej niż przedtem? Pozwól w każdym razie, że będę kontynuował. Nigdzie się nie śpieszysz, a ja mam do dyspozycji cały czas świata. Na czym stanąłem? Ach, tak…


* * * * *

Świt zastał mnie znów litującego się nad sobą, oszołomionego i rozczarowanego. Jak ci jednak już mówiłem, psy są urodzonymi optymistami. Postanowiłem konstruktywnie podejść do mojego nieszczęścia. Zdecydowałem, że przede wszystkim muszę dowiedzieć się więcej o sobie, na przykład, kiedy umarłem. Nie było to trudne, ponieważ gdy dotarłem do znajomej okolicy, zacząłem sobie coraz więcej przypominać. Hmmm, może nie da się tego nazwać dokładnie wspomnieniami, ale – jak mam to określić? – coraz więcej rozpoznawałem znajomych rzeczy. Znajdowałem się w stronach, gdzie kiedyś mieszkałem. Miałem nadzieję, że dzięki temu odżyją moje wspomnienia.

Następnie musiałem dowiedzieć się, jakie były okoliczności mojej śmierci. Miałem nadzieję, że widok znajomych miejsc może mi w tym pomóc, postanowiłem więc odwiedzić moją fabrykę tworzyw sztucznych.

Przede wszystkim jednak musiałem ustalić datę śmierci.


* * * * *

Bez trudu odnalazłem cmentarz, ponieważ znałem położenie górującego nad nim kościoła (choć nie znane mi było jego wnętrze). Trudniej natomiast było mi odszukać swój grób. Odczytywanie nagrobków było teraz dla mnie znacznie trudniejsze. Poza tym sporo z nich było i tak marnie oznakowanych. Wreszcie po dwóch godzinach odczytywania napisów udało mi się odnaleźć swój grób. Ucieszyłem się, że wygląda schludnie i elegancko. Uważasz to za makabryczne? Przysięgam ci jednak, że śmierć jest najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Szwendanie się koło własnego nagrobka w ogóle nie wytrącało mnie z równowagi.

Miejsce mojego wiecznego (?) spoczynku znaczył mały biały krzyż, na którym widniały zgrabnie wyryte takie oto słowa: NIGEL CLAIREMOUNT NETTLE. UKOCHANY MĄŻ CAROL, KOCHANY OJCIEC GILLIAN. 1943-1975. Umarłem w wieku lat trzydziestu dwóch, mało więc było prawdopodobne, bym umarł śmiercią naturalną. Pod tym widniały wyryte w kamieniu dwa jeszcze słowa, które sprawiły, że przed moimi ślepiami pojawiła się mgła. Głosiły one po prostu: WIECZNIE PAMIĘTANY.

Czyżby? – pomyślałem zgryźliwie.


* * * * *

Bez trudu także zlokalizowałem fabrykę tworzyw sztucznych. Muszę wspomnieć, że po drodze przez miasto coraz lepiej przypominałem sobie sklepy, restauracyjki i bary. Miałem przemożną chęć wejść do jednego z nich i zamówić kufel piwa! Zorientowałem się jednak, że jest niedziela. High Street była bowiem jeszcze pusta, w oddali słychać było wywołujące uczucie winy bicie dzwonów, a bary zostaną otwarte dopiero za parę godzin. Przypomniałem sobie, że zawsze cieszyła mnie odrobina alkoholu wypita do niedzielnego obiadu.

Widok parterowej fabryki milę za miastem obudził stare wspomnienia, mieszaninę dumy, podniecenia i lęku. Był to niewielki, lecz zwarty i nowoczesny budynek. Zobaczyłem, że dobudowano dość duże nowe skrzydło. Przez całą długość nowej ściany ciągnął się napis wykonany także z plastykowych liter (wiedziałem, że świeciły w nocy), głoszący: NETTLE AND NEWMAN – ADVANCED PLASTICS LTD.

Zadumałem się. Newman? Kto to był…? Pewnie się domyśliłeś. Zgadza się, zabił mnie mój wspólnik.

Wszystko zaczynało nabierać kształtu, wszystko zaczynało do siebie pasować. Najbardziej bolesny był fakt, że rzekomy przyjaciel nie zadowolił się przejęciem mojej fabryki, ale musiał też zabrać mi żonę. Przypomniałem sobie teraz wyraźnie, wyraźnie zobaczyłem jego twarz, jego sylwetkę. Wspólnie zaczęliśmy działać w tej branży, stworzyliśmy zakłady z niczego, razem dzieliliśmy niepowodzenia i razem cieszyliśmy się sukcesami. Miał świetną głowę do interesów (choć czasem niepotrzebnie ryzykował), ja natomiast dysponowałem większą – niemal instynktowną – wiedzą na temat tworzyw sztucznych. Wydaje się to teraz niedorzeczne i głupie, ale byłem dumny z fabryki. Masy plastyczne! Nawet nie nadają się do jedzenia. Przez długi czas byliśmy dobrymi wspólnikami, prawie braćmi, szanującymi swoje uzdolnienia. Nie tylko mojemu cwanemu partnerowi, ale i mnie czasem udawało się wykazać spryt w interesach. O ile pamiętałem, wspólnik bywał uparty, gdy przychodziło do wyboru kierunku działania. Sądzę, że to właśnie jego upór doprowadził do konfliktu.

Tego, czego dotyczyły nasze konflikty, nie mogłem sobie jeszcze przypomnieć, jednak natarczywie stawały mi przed oczyma obrazy zażartej kłótni w końcowym okresie naszej wspólnej pracy. W pewnym momencie wydawało się, że nieporozumienia doprowadzą do rozpadu spółki. Co jednak stało się później?

Najwyraźniej zostałem zamordowany.

Newman. Reginald Newman. Wujek Reg! Właśnie to imię powiedziała Carol, gdy Poiły pytała, czy może mnie zatrzymać w domu. „Będziemy musiały zapytać wujka Rega”, czy coś w tym stylu. Ten drań wcisnął się do mojej rodziny! Czy dlatego właśnie byłem odmieńcem? Czy należałem do tych nieszczęśliwych duchów, które za swoje winy są przywiązane do przeszłej egzystencji, które powstrzymuje jakieś nie wypełnione zadanie? Czy pozwolono mi (czy też wynikało to z mojego wrodzonego uporu?) zatrzymać dawne wspomnienia, bym mógł pomścić doznaną krzywdę?

Najeżyłem się. Dyszałem chęcią zemsty, nie bacząc na nierówne szansę z moim przeciwnikiem. Zamierzałem bronić rodziny. (Nie ma nic gorszego niż idiota natchniony żądzą odwetu!)

Fabryka oczywiście była w niedzielę zamknięta, węszyłem jednak wokół niej, zastanawiając się, co znaczy nowo dodane do fabryki skrzydło. Najwidoczniej mimo mojej śmierci interes nie szedł najgorzej.

Po jakimś czasie się znudziłem. To dziwne, ale firma, która tak wiele znaczyła dla mnie za życia, teraz wydała mi się nieciekawa, wręcz trywialna. Nagle zdałem sobie sprawę, że przeszłość stała się dla mnie czymś bardzo pospolitym. Zostawiłem więc w spokoju fabrykę i zacząłem ganiać króliki na łące.

Kiedy wróciłem później pod swój dom, z zaskoczeniem stwierdziłem, że jest pusty. Z podjazdu zniknął samochód, a w środku panowała absolutna cisza. Dom wydał mi się pustą skorupą – podobnie jak fabryka. Obydwie budowle straciły dla mnie znaczenie. Bez mieszkańców, bez emocjonalnego zaangażowania było to jedynie nagromadzenie cegieł i zaprawy.

Moją największą troską stał się teraz głód – a właściwie zaspokojenie głodu – Potruchtałem więc z powrotem główną uliczką wioski do otwartego bez przerwy sklepu spożywczego. Błyskawiczny rajd na stoisko wielosmakowych chrupek zaopatrzył mnie w niezbyt sycący obiad. Z Marsh Green musiałem się jednak salwować ucieczką.

Dotarłem do otwartych pól, gdy koło mnie zahamował niebiesko – biały wóz patrolowy. Z okna wystawił głowę policjant i zaczął mnie przywoływać. Nie dałem się zwabić. Wiedziałem, że policja będzie miała na mnie oko po ataku na drogiego Reggie'ego poprzedniego wieczoru, nie wolno bowiem napadać na Bogu ducha winnego obywatela, chyba że zostało się do tego celu specjalnie przeszkolonym.

Przez godzinę baraszkowałem radośnie wśród stada włochatek (dla ciebie owiec). W końcu pojawił się zajadły collie, który mnie przepłoszył. Zirytowały mnie owce szydzące z mojego odwrotu, nie było po co jednak zaczynać rozsądnej rozmowy z ich strażnikiem: był zbyt posłuszny człowiekowi.

Napiłem się wody z raźnie toczącego się strumyka, skubnąłem trochę lejków – jadalnych grzybów – i przedrzemałem resztę popołudnia w wysokiej trawie.

Obudziłem się odświeżony, mając w głowie tylko jedno. Wróciłem pod fabrykę i zacząłem czuwać.


* * * * *

Pojawił się następnego ranka, o wiele wcześniej niż którykolwiek z naszych – to znaczy jego – pracowników. Wtrząchałem właśnie młodego królika, którego poprzedniego wieczoru przyłapałem na drzemce na pobliskim polu (przykro mi, ale psie instynkty brały coraz częściej nade mną górę – prawdę mówiąc, byłem bardzo dumny z rezultatu polowania), gdy usłyszałem znajomy dźwięk samochodowego silnika. Skuliłem się, choć i tak nie było mnie widać zza miedzy odgradzającej pole od fabryki, i zawarczałem groźnie. Stopy mężczyzny przy wysiadaniu z samochodu wzniecały małe obłoki kurzu.

Mięśnie napięły mi się na karku, gdy sprężyłem się do ataku. Nie byłem pewny, co mu mogę zrobić, lecz nienawiść nie pozostawiała wiele miejsca na logikę. Gdy już miałem się rzucić do przodu, z szosy zjechał jeszcze jeden samochód i zatrzymał się koło wozu Newmana. Wysiadł z niego pyzaty mężczyzna w szarym garniturze, który pomachał Newmanowi ręką. Jego twarz była mi znajoma. Dopiero jednak, gdy mignął mi w pamięci jego obraz ubranego w biały laboratoryjny fartuch, przypomniałem sobie, że to dyrektor do spraw technicznych. Dobry człowiek, nieco pozbawiony wyobraźni, ale nadrabiał ją sumiennością i pracowitością.

– Znów dzisiaj będzie spiekota, panie Newman – powiedział, uśmiechając się do mojego nieprzyjaciela.

– Nie ma wątpliwości. Pewnie przygrzeje jak wczoraj – odrzekł Newman, wyciągając neseser z tylnego siedzenia swojego wozu.

– Opalił się pan trochę – powiedział dyrektor techniczny. – Pewnie w ogródku?

– Nie, chciałem oderwać się od wszystkiego i zabrałem Carol z Gillian nad morze.

– Nie wątpię, że im się to podobało.

Newman zaśmiał się krótko.

– Tak. Za wiele weekendów spędzałem ostatnio z papierzyskami. Żona nie miała żadnych rozrywek.

Dyrektor techniczny pokiwał głową, czekając, aż Newman otworzy wejście do biur fabryki. – Jak się dziś miewa? – dobiegło mnie jego pytanie.

– Och… o wiele lepiej. Oczywiście wciąż jej go brakuje, mimo że minęło tyle czasu, ale przecież wszyscy za nim tęsknimy… Jak się trochę uspokoi, zajmiemy się planem na ten tydzień… – Ich głosy odzywały się echem w korytarzu, a po zamknięciu drzwi ucichły zupełnie.

Żona? Carol wyszła za niego? Byłem wstrząśnięty. I jeszcze bardziej zraniony. Naprawdę zabrał wszystko!

Wściekłość gotowała się we mnie przez cały dzień. Ukryłem się w pobliżu fabryki i czekałem. W końcu się opanowałem. Z zaciętą mściwością zdecydowałem, że doczekam się jeszcze właściwej chwili.

Newman pojawił się ponownie około południa. W rozluźnionym krawacie i bez marynarki. Pozostałem w ukryciu, ponieważ w pobliżu fabryki znajdowało się zbyt wielu pracowników. Jedni siedzieli w cieniu, opierali się plecami o ścianę i jedli kanapki, inni wygrzewali się na słońcu. Newman wsiadł do samochodu, opuścił okno i odjechał główną drogą.

Zazgrzytałem z rozczarowania zębami. Postanowiłem czekać dalej.

Morderca wrócił mniej więcej godzinę później, lecz i tym razem nie mogłem nic zwojować – wokół był wciąż za duży ruch.

Do wieczora się przespałem. Pracownicy – spośród których wielu rozpoznawałem – opuścili budynek, z radością uciekając przed wyczerpującym żarem. Obsada biura, składająca się z dwóch sekretarek i dyrektora administracyjnego, pracowała mniej więcej godzinę dłużej, a po kolejnej godzinie odjechał dyrektor techniczny, Newman pozostał w fabryce.

Gdy zapadł zmierzch, w skrzydle biurowym zapaliło się światło. Wiedziałem, że pali się w naszym – jego – gabinecie. Wylazłem z ukrycia i podpełzłem pod budynek, zaglądając w okno. Wspiąłem się na tylne łapy, przednimi opierając się o nie wyprawiony mur, bez względu na to jednak, jak bardzo wyciągałem szyję, nie widziałem w środku nic poza świetlówkami na suficie.

Opadłem na łapy i okrążyłem szybko budynek, szukając wejścia, którym mógłbym się dostać do środka. Niestety, nie znalazłem.

Gdy zakończyłem okrążenie, ujrzałem samochód zaparkowany przodem do budynku. Zbliżywszy się do niego, spostrzegłem, że okno po stronie kierowcy jest otwarte, by wnętrze trochę się ochłodziło.

Wiedziałem, co powinienem zrobić w tej sytuacji. Trudniej było to wykonać. Z wielkim wysiłkiem udało mi się przecisnąć przez okno przednią część ciała do samochodu, ponieważ pazury tylnych łap ślizgały się po gładkiej powierzchni drzwi, a następnie przepchnąć brzuch. W końcu zdyszany zwaliłem się na siedzenie kierowcy. Po chwili odpoczynku prześliznąłem się przez lukę między przednimi siedzeniami na tył i ukryłem na podłodze.

Cały byłem rozdygotany.

Minęła co najmniej godzina, nim Newman zdecydował, że dość ma pracy na ten dzień, i opuścił biuro. Zastrzygłem uszami na dźwięk otwieranych drzwi i skuliłem się, gdy Newman otworzył drzwi samochodu. Samochód zakołysał się, gdy wsiadł do środka i rzucił neseser na siedzenie obok siebie. Z całych sił hamowałem się, by nie rzucić się na Newmana, kiedy zapuścił silnik, włączył światła i na wstecznym biegu wyjeżdżał z parkingu. Przerzucił dłoń przez oparcie. Musiałem się powstrzymać, by nie odgryźć mu palców. Chcąc jednak zrealizować swój plan zemsty, nie mogłem polegać tylko na sile zębów.

Czekałem, aż samochód się rozpędzi.

Newman wyjechał na drogę i ruszył na pełnym gazie w stronę miasteczka. Musiał przejechać przez Edenbridge, by dotrzeć do Marsh Green. Wiedziałem, że mam mało czasu na realizację swojego planu, ponieważ wioska znajdowała się niedaleko od miasta. Za miasteczkiem był długi prosty odcinek drogi, która skręcała następnie w stronę Hartfield; mniejsza odnoga drogi do Marsh Green odchodziła na szczycie haku zakrętu. Większość samochodów przejeżdżała z bardzo dużą prędkością przez odcinek przed zakrętem. Przypuszczałem, że i tym razem będzie tak samo, ponieważ o tej porze szosa powinna być prawie pusta. Zamierzałem wtedy właśnie przystąpić do realizacji swego planu, nawet jeśli miałbym przy tym zginąć. Umarłem już raz, bez trudu mogłem umrzeć ponownie. Bo co właściwie miałem do stracenia? Pieski żywot?

Myśl o złu wyrządzonym przez tego człowieka sprawiła, że krew uderzyła mi ponownie do głowy, a serce łomotało w piersi. W głębi gardła wezbrało powoli dobywające się na powierzchnię warczenie jak stopiona lawa pełna nienawiści, szukająca ujścia, torująca sobie drogę i w końcu buchająca na powierzchnię w postaci krzyku, erupcja gwałtowności.

Mężczyzna obejrzał się gwałtownie. Ujrzałem jego zbielałą twarz i oczy rozszerzone ze strachu. Zapomniał zdjąć stopę z pedału gazu; samochód toczył się naprzód nie kierowany. Zdążyłem jeszcze dostrzec, że znajdujemy się tuż przed zakrętem, zanim skoczyłem do przodu.

Newman schylił się, starając uchylić się przed moimi kłami, rzuciłem się jednak za nim i rozharatałem mu ucho. Zawył, ja zawyłem, samochód zawył – i zwaliliśmy się wszyscy z szosy.

Wyrzuciło mnie przez przednią szybę. Nagle skąpała mnie oślepiająca biel, ześliznąłem się po masce samochodu i spadłem w snop świateł reflektorów. Przez ułamek sekundy, trwającej wieki, miałem wrażenie, że pływam w świetlistym łonie. Później ogłuszył mnie ból i pogrążyłem się w ciemności.

Wtedy przypomniałem sobie wszystko i zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.

Rozdział dwudziesty

Reg Newman był moim prawdziwym przyjacielem. Nawet po mojej śmierci.

Uświadomiłem sobie to z bólem, leżąc ogłuszony i pozbawiony tchu na pylistej dróżce – niewielkiej okolonej kamieniami odnodze, odchodzącej prostopadle od szosy, z której korzystali wyłącznie mieszkający przy niej ludzie. Mieliśmy szczęście, że nie wpadliśmy na drzewa porastające pobocze szosy. Samochód wjechał prosto w odnogę drogi i wyhamował raptownie, uderzywszy o wysokie pobocze.

Fragmenty złożyły się w całość, kawałki dopasowały do siebie, układanka odkryła swój sens. Zrozumiałem, dlaczego złe wspomnienia przetrwały po mojej śmierci, która jeszcze bardziej wypaczyła prawdę. Pojąłem, w jaki sposób głupstwa popełnione za życia mogą wypaczyć rozumienie spraw po śmierci, nie dając duszy spokoju. Leżąc w bezruchu poddałem się napływowi wspomnień, równocześnie odczuwając wstyd i ulgę. Zrozumiałem, że obraz wspólnika w moich wspomnieniach był niewyraźny dlatego, że łączyło się to z moją śmiercią, lecz część mnie pragnęła zapomnieć, kiedy i w jaki sposób zginąłem. Prawda była taka, że mogłem winić wyłącznie siebie.

Wielokrotnie kłóciliśmy się przez lata znajomości, ale na ogół któryś z nas ustępował, ponieważ szanował wiedzę drugiego w innych dziedzinach. Reg cenił moją znajomość tworzyw sztucznych, ja jego zmysł handlowy. Ostatnim razem było inaczej. Wówczas żaden z nas nie chciał ustąpić.

Stanęliśmy w obliczu konfliktu, jaki wcześniej czy później musiał się pojawić w miarę rozwoju naszej firmy: zachować dotychczasowy poziom czy rozwijać się dalej. Optowałem za utrzymaniem naszej pozycji w branży miękkich mas plastycznych oraz ulepszeniem i urozmaiceniem naszego asortymentu. Reg głosował za rozszerzeniem interesu. Chciał się zająć masami sztywnymi, interesowały go właściwości polipropylenu. Twierdził, że w końcu szkło przejdzie do historii, zostanie wyparte przez odporniejsze tworzywa sztuczne najpierw w opakowaniach, a następnie wszędzie, gdzie się go używało. Wydawało się, że polipropylen ma wszystkie właściwości potrzebne, by zastąpić szkło: przejrzystość, wytrzymałość, odporność na znaczną różnicę temperatur i zmienne warunki otoczenia.

W owym czasie korzystaliśmy przeważnie z polietylenu jako materiału na opakowania jednorazowe, na przykład na mrożonki czy nawozy ogrodnicze. Przestawienie się na masy sztywne oznaczałoby konieczność dużych inwestycji. Zgadzałem się ze wspólnikiem, że w przyszłości to one opanują rynek, ale twierdziłem, że nie jesteśmy jeszcze gotowi do ich stosowania. W fabryce potrzebne byłyby nowe wtryskarki, trzeba by również zainstalować nową aparaturę do zmiękczania i modelowania surowca. Oznaczałoby to konieczność modernizacji czy też całkowitego przeniesienia fabryki do nowych, większych obiektów. Do tego potrzebny byłby nowy personel niewykwalifikowany i fachowcy, a koszty transportu wzrosłyby niebotycznie z powodu o wiele większej objętości przewożonych materiałów. Wszystko to oznaczało konieczność wyłożenia kapitału inwestycyjnego w wysokości co najmniej kilku milionów funtów oraz dokooptowania nowych wspólników, może nawet fuzji z innymi firmami. Twierdziłem, że interes jak na razie świetnie prosperuje, a przecieranie nowych szlaków lepiej zostawić innym firmom. Poza tym podejmowanie takiego ryzyka wkrótce po kryzysie naftowym w 1973 roku byłoby idiotyzmem. Gdyby się powtórzył lub wynikłyby jakieś poważniejsze kłopoty z uruchomieniem wydobycia ropy z dna Morza Północnego, mnóstwo firm znalazłoby się na mieliźnie. Pora skłaniała raczej do utrzymywania stałego tempa wzrostu, stabilizacji na przyzwoitym poziomie ekonomicznym i wyczekiwania na lepszą koniunkturę. Reg jednak nie chciał się na to zgodzić.

Sugerował, że moje zachowanie wynika z oporów przed wprowadzeniem wspólników do stworzonego przez nas interesu. Oskarżał mnie, że nie potrafię dostrzec niczego poza produktami, jakie obecnie wytwarzaliśmy, że nie myślę o przyszłości. Zarzucał mi upór i brak wyobraźni. Obruszałem się na niego i obwiniałem go o chciwość.

Naturalnie, obydwaj przesadzaliśmy. Wiedzieliśmy, że podczas kłótni, w gniewie często się przejaskrawia.

Sprawa stanęła na ostrzu noża, gdy Reg potajemnie rozpoczął rozmowy z firmą specjalizującą się w twardych masach plastycznych. „Próbowałem ich tylko wybadać”, tłumaczył się, gdy powiedziałem mu, że się o tym dowiedziałem (w. czasie nieobecności Rega odebrałem telefon od dyrektora tamtej firmy, który nie wiedział o naszej różnicy zdań), nie dałem się jednak udobruchać. Odnosiłem się podejrzliwie do „praktyk”, jakie stosował w interesach, choć żywiłem szczery podziw dla jego zręczności. Sprawy zaczynały biec zbyt szybko dla mnie. Stwierdziłem, że moja wiedza fachowa nie znaczy nic wobec jego polityki ekonomicznej. Przepełniał mnie gniew wypływający z obawy.

Reg miał tego dość, przecież kierował się jak najlepiej pojętym dobrem firmy. Negocjował z innymi zakładami, ponieważ obawiał się, że jeśli nie rozszerzymy działalności, w końcu połkną nas większe firmy. Nie przejmował się, że stracilibyśmy sporo ze swej niezależności. W interesach nie można być biernym, stać w miejscu. Jedynie możliwy jest postęp lub… regres. Byłem dla niego zawadą, dopuszczającym do tego, by firma pogrążała się w stagnacji.

W końcu cisnął we mnie telefonem i wybiegł z biura.

Telefon uderzył mnie w ramię. Osunąłem się na fotel, zaskoczony nie tyle bólem, ile niespotykanym zachowaniem Rega. Po kilku sekundach wezbrał we mnie gniew i pobiegłem za nim.

Ledwie zdążyłem zauważyć, że jego samochód wyjeżdża na drogę dojazdową. Wygrzebałem pospiesznie kluczyki z kieszeni, otworzyłem drzwiczki własnego samochodu i wskoczyłem do środka. Docisnąłem z wściekłością pedał gazu do deski i ruszyłem w pościg za Regiem.

Tylne światła Rega tworzyły daleko przede mną dwa czerwone punkciki. Po chwili zaczęły się powiększać. Przemknęliśmy przez Edenbridge, później przez prosty odcinek szosy i w końcu przez łagodny zakręt. Znaleźliśmy się w pozbawionej świateł wiejskiej okolicy. Reflektorami dałem Regowi znak, by się zatrzymał. Chciałem się do niego wtedy dobrać. Reg zjechał w wiejską drogę prowadzącą do Southborough, gdzie mieszkał. Zwolniłem tylko na tyle, by zmieścić się w zakręcie.

Nacisnąłem hamulce, gdy zobaczyłem, że Reg zatrzymał się i wysiadł z samochodu. Mój wóz zakołysał się i stanął. Reg ruszył w moją stronę. Gdy zrównał się ze mną, wyciągnął przed siebie ręce i zaczął mówić: „Słuchaj, zachowujemy się jak szcze…” Zignorowałem jednak wyciągniętą do mnie w geście zgody rękę oraz słowa mające przywrócić mi rozsądek.

Otworzyłem drzwi wozu, odtrąciłem jego rękę i… trzasnąłem go w szczękę. Natychmiast po tym wskoczyłem do samochodu, wrzuciłem wsteczny bieg i wjechałem z powrotem na główną drogę. Widziałem jeszcze, że Reg podnosi się z ziemi. Twarz zalewało mu światło moich reflektorów.

Poruszał ustami – zorientowałem się, że wypowiada moje imię – a na twarzy pojawił mu się wyraz zgrozy.

Gdy wjechałem z powrotem na główną drogę, oślepiło mnie białe światło. Poczułem, że samochód staje dęba i przez przenikliwy ból usłyszałem czyjś krzyk. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to mój krzyk. Potem ból, światło, krzyk stały się nie do zniesienia. Umarłem.

Odpływałem. Mój samochód był całkiem zmiażdżony, kabina ciężarówki, w którą uderzyłem, była pogięta, wydobywał się spod niej kierowca, na jego wystraszonej twarzy malowało się niedowierzanie, Reg starał się wyciągnąć mnie z samochodu, wołał mnie po imieniu i płakał na widok mojego zmasakrowanego ciała. Potem zapadła ciemność. A potem… wydobywałem się z macicy mojej nowej matki.


* * * * *

Podniosłem się. Chwiejnie stanąłem na nogach. Kręciło mi się we łbie, byłem oszołomiony, ale nie tylko od uderzenia w szybę. Oto nagle uświadomiłem sobie, że Reg nie był złym mężczyzną z moich snów. Był przyjacielem za życia i przyjacielem po śmierci. Respektując moją wolę, nie powiększał firmy. Nowe skrzydło świadczyło jedynie, że przynosiła dochody i rozrastała się tak, jak chciałem, że nie zaszły żadne dramatyczne zmiany, a jedynie ulepszenia istniejącego stanu. Czy Reg zachowywał ten stan przez szacunek dla mnie, czy może jego plany spaliły na panewce przez moje niezdecydowanie? Miałem wrażenie, że raczej przez szacunek dla mnie. Do tego Reg, zatwardziały stary kawaler, przyjaciel, który przyznał otwarcie, że dla niego zawsze istniała tylko jedna licząca się kobieta – moja żona – zdecydował się w końcu na ożenek. Nie był to tylko z jego strony szlachetny gest zaopiekowania się pogrążoną w smutku rodziną. Zrobił tak dlatego, że zawsze kochał Carol. Znał ją dużo wcześniej niż ja (to on mi ją przedstawił). Nasza rywalizacja o jej względy była bardzo zażarta. Gdy wygrałem, pozostał bliskim przyjacielem nas obojga.

Nasza spółka w interesach często przeżywała burzliwe kłótnie, rzadko jednak miały one większy wpływ na naszą przyjaźń. Praktycznie stało się to dopiero przy ostatnim konflikcie. Wiem, że gorzko go żałował. Tak jak ja teraz.

Obejrzałem się na samochód. Silnik zgasł, ale reflektory wciąż były włączone. Wzburzony pył osiadał, tworząc widoczne w snopach światła wiry. Zamrugałem oślepiony silnym blaskiem i potykając się wyszedłem poza światła reflektorów. Moje ślepia szybko przyzwyczaiły się do zmiany oświetlenia. Ujrzałem nieruchome ciało Rega, skulone pod rozbitą przednią szybą.

Sprawiał wrażenie martwego.

Jęknąwszy ze strachu, podbiegłem do samochodu i wskoczyłem na maskę. Jedna ręka Rega zwisała bezwładnie. Zalaną księżycową poświatą twarz miał zwróconą w moją stronę. Podczołgałem się i zacząłem zlizywać przepraszająco krew z porozcinanego policzka oraz ucha. Błagałem o wybaczenie za to, co zrobiłem, co myślałem. Nie umieraj, Reg, modliłem się. Nie umieraj bez sensu tak jak ja.

Reg stęknął i się poruszył. Otworzył oczy i spojrzał mi prosto w ślepia. Przysiągłbym, że przez chwilę mnie rozpoznał.

W jego rozszerzonych oczach pojawił się łagodny wyraz. Sprawiał wrażenie, że czytał w moich myślach, jak gdyby rozumiał, co chciałem mu przekazać. Może sobie to tylko wyobraziłem, może był w szoku, niewątpliwie jednak uśmiechnął się do mnie i spróbował pogłaskać bezwładnie zwisającą ręką. W tej chwili oczy zaszły mu mgłą i ponownie stracił przytomność. Poza rozciętym policzkiem i rozharatanym przeze mnie uchem nie był bardzo pokrwawiony. Przednią szybę wybiłem swoim ciałem, uniknął więc uderzenia w nią. Kierownica przytrzymywała go w miejscu, uderzył tylko głową w karoserię nad szybą. Wtedy to właśnie prawdopodobne musiał stracić przytomność. Sama kierownica, cofając się w tulei, także nie wyrządziła mu poważniejszej krzywdy. Następnego dnia „groziły” mu tylko siniaki na żebrach i brzuchu. Nie pachniał śmiercią.

Z oddali dobiegły mnie głosy ludzi, którzy powychodzili z domów, by sprawdzić, co się stało. Stwierdziłem, że czas na mnie. Nie miałem tu nic więcej do roboty.

Wyciągnąłem łeb i pocałowałem Rega w policzek. Drgnął, ale nie odzyskał świadomości.

Zeskoczyłem z maski i pobiegłem w noc.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Tak więc, starcze, wysłuchałeś całej opowieści.

Wierzysz mi? A może myślisz, że ból doprowadza cię do szaleństwa?

Nadciąga świt, a z nią śmierć – dla ciebie. Gdy znalazłem cię zeszłego wieczoru na poboczu, zorientowałem się, że jest za późno, by ci pomóc. Rak żołądka prawie dokonał swojego dzieła.

Jak długo tułałeś się po drogach? Nikt nie troszczył się o ciebie ani ty nie troszczyłeś się o nikogo. Cóż życie ci zrobiło, że od niego uciekałeś? Teraz już prawie się skończyło; przeminęły twoje lata wędrówki.

Ciekaw jestem, czy zrozumiałeś wszystko, co ci opowiedziałem? Myślę, że bliskość śmierci ułatwia nam porozumiewanie się. Jesteś w stadium przejściowym, które umożliwia umierającym odbiór mnóstwa rzeczy, na które przedtem były zamknięte ich umysły. Czy wciąż myślisz, że czeka cię tylko ciemność? Czy też niebo lub piekło? Gdybyż to było takie proste.

Niewiele mam ci więcej do opowiedzenia. Skrywszy się w ciemnościach, czekałem, aż Reg zostanie wyciągnięty z samochodu i odzyska przytomność. Na własnych nogach przeszedł do karetki, która po niego przyjechała. Widziałem, jak rozglądał się, by mnie wypatrzyć w ciemnościach. Pomagający mu ludzie pewnie myśleli, że doznał szoku, gdy bez przerwy pytał, czy nie widzieli psa.

Wkrótce potem opuściłem te okolice, po złożeniu ostatniej wizyty na swoim grobie. Nie wiem dokładnie, dlaczego to zrobiłem; być może chciałem w specyficzny sposób złożyć sobie wyrazy uszanowania. Był to dla mnie koniec pewnego etapu. Niewykluczone, że koniec życia.

Na grobie leżały świeże kwiaty. Nie byłem zapomniany. Wspomnienia: ojca, męża, przyjaciela, zblakły z czasem, zawsze jednak zajmowały znaczącą pozycję w myślach moich bliskich.

Od tego czasu moje życie potoczyło się inaczej. Wspomnienia przeszłego życia nawiedzały mnie jeszcze co jakiś czas, zmieniły się jednak towarzyszące im emocje. Szybko stały się to uczucia psa, jak gdyby po zakończeniu poszukiwań psia natura wzięła górę nad ludzką duszą. Duszą, która stanowiła o moim człowieczeństwie. Czułem się wolny jak ptak. Wolny, by żyć jak pies. Biegłem prawie przez cały dzień i gdy w końcu zwaliłem się z nóg, z głowy wyparowały mi resztki dawnej jaźni. To wszystko zdarzyło się dwa lata temu, według twoich pojęć. Od czasu do czasu wracają do mnie dawne wspomnienia i nawyki. Przypominam sobie, że byłem człowiekiem. Ale tak się dzieje tylko w snach. Gdy znalazłem cię pod przydrożnym żywopłotem, umierającego i obawiającego się śmierci, te ukryte wspomnienia się obudziły. Związana z twym umieraniem aura wytrąciła z uśpienia dawne uczucia, którym towarzyszyły niezwykle wyraźne, niezwykle dojmujące wspomnienia. Być może pomogłeś mi, stary człowieku, bym nie zapomniał całkowicie o moich korzeniach, o moim pochodzeniu. Jak to określił borsuk? „Jesteś wyjątkiem”. Pewnie miał rację. Może prawdą jest wszystko, co mi powiedział. Może powinienem pamiętać. Może mam pomagać takim jak ty. Może…

Wiem jedynie, że coraz bardziej zapominałem, kim byłem, stając się tym, czym jestem.

I, ujmując rzecz ogólnie, cieszy mnie to, czym jestem. Widzę życie z innej perspektywy: z poziomu kolan. To zdumiewająca różnica. Przypomina zbliżanie się do celu z jakiegoś kierunku po to, by nagle stwierdzić, że podejście następuje z przeciwnej strony; to, co znajome, zmienia kształt, zaczyna wyglądać inaczej. Wciąż jest tym samym, znalazło się jednak w nowym kontekście. Rozumiesz, co mam na myśli?

Przemierzyłem cały kraj i pływałem w morzu. Nikt nie był później moim panem, od wielu jednak przyjmowałem pożywienie. Rozmawiałem, bawiłem się i wspólnie posilałem z przedstawicielami tak wielu gatunków, że głowa mnie boli, gdy próbuję je wszystkie zliczyć. Ze zdumieniem i śmiechem odkrywałem nerwice w świecie zwierzęcym: spotkałem świnię, której wydawało się, że jest koniem, byka, któremu grała na nerwach ryjówka z pastwiska, kaczątko, które uważało, że jest brzydkie (i tak było), kozła, któremu wydawało się, że jest Chrystusem, synogarlicę, która bała się latania (wszędzie chadzała piechotą), ropuchę, która rechotała sonety Szekspira (i niewiele poza tym), żmiję, która próbowała poruszać się w pozycji pionowej, lisa – wegetarianina, w końcu ciągle zacietrzewionego cietrzewia.

Stoczyłem krótką walkę z gronostajem (szybko odskoczyliśmy od siebie i pierzchnęliśmy w przeciwne strony, inaczej roznieślibyśmy się na strzępy), zabiłem sowę, która się na mnie rzuciła, walczyłem ze szczurzym stadem i byłem ścigany przez rój pszczół. Dokuczałem owcom i drażniłem konie. Filozofowałem z osłem nad prawdopodobnymi wpływami egzystencjalizmu na sztukę, etykę i psychologię. Śpiewałem z ptakami i żartowałem z jeżem.

I kochałem się z siedmioma sukami.

Twój czas się kończy. Śmierć jest już bardzo blisko. mam nadzieję, że pomogła ci moja opowieść, mam nadzieję, że wniosła trochę ładu w twój rozgorączkowany umysł. Czujesz tę ciężką słodycz w powietrzu? Oznacza ona, że muszę cię opuścić. Czeka na mnie przyjaciółka. Mieszka na farmie trzy miedze stąd i jest gotowa na moje przybycie. Muszę ją tylko jakoś uwolnić z szopy, w której zamknął ją farmer, ale nie powinno sprawić to kłopotu tak sprytnemu psu jak ja.

Jeszcze jedno. Pewnego dnia spotkałem Rumba. Spałem pod drzewem, gdy nagle na nos spadł mi żołądź i usłyszałem: „Cześć, kurduplu!” Spojrzałem w górę i zobaczyłem na gałęzi Rumba szczerzącego do mnie… wiewiórczą gębę. Zasypał mnie gradem żołędzi. Kiedy go zawołałem po imieniu, udał, że nie rozumie, i zwiał. Wiem jednak, że to był on, ponieważ poznałem go po głosie czy też raczej po sposobie myślenia, jeśli wolisz, a poza tym któż inny nazwałby mnie kurduplem?

Sprawiło mi to radość, ale nie miałem ochoty go gonić. Miło było po prostu wiedzieć, że dobry stary Rumbo wrócił między nas.

Musisz mi wybaczyć, naprawdę nie mogę dłużej ignorować woni mojej przyjaciółki. I tak już nie potrzebujesz mnie. Następne stadium musisz pokonać sam. Mam nadzieję, że choć trochę ci w tym pomogłem. Może jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy.

Zegnaj.

Mam nadzieję, że staniesz się psem!

Włóczęga usiłował podążyć spojrzeniem starych zmęczonych oczu za psem, który pogalopował przez szczerbaty żywopłot na sąsiednie pole. Był to jednak dla niego zbyt duży wysiłek.

Jego ciało zwinęło się z bólu i skurczyło w szmatach zastępujących mu ubranie. Przewrócił się na bok, opierając pokryty szczeciną policzek na mokrej trawie. Samotna mrówka, znajdująca się nie dalej niż pięć centymetrów od jego oka, przypatrywała mu się obojętnie.

Włóczęga próbował ułożyć usta w uśmiech, ból mu jednak na to nie pozwolił. Zbierając resztkę sił, podniósł z wysiłkiem trzęsącą się rękę i spróbował zgnieść palcem drobne ciałko stworzonka, które jednak umknęło i ukryło się w przypominającej mu dżunglę trawie. Z piersi włóczęgi wydobyło się ostatnie, urywane westchnienie, z którym opuściło go życie.

Umarł. I zaczął czekać.


***

Загрузка...