Ciepło słońca grzało moje powieki, domagając się, ale niezbyt natarczywie, bym je otworzył. Wciskające się w uszy dźwięki dotarły w końcu do mojej świadomości. Chaotyczny zgiełk przerywały przenikliwe piski.
Powoli, niemal niechętnie, otworzyłem zaspane oczy. Powieki rozkleiły mi się z trudnością do połowy. Jak przez mgłę dostrzegłem obok ciemne futrzaste ciało, równie duże jak ja. Żebra pogrążonej we śnie istoty unosiły się rytmicznie w górę i w dół. Otworzyłem usta, z których wydarło się ziewnięcie. Oczy rozwarły mi się do reszty. Dookoła mnie leżały inne istoty, szare i czarne. Niektóre miały krótkie i gładkie futerka, inne długie i zmierzwione. Błysnęło nade mną coś białego i poczułem skubnięcie w ucho. Odsunąłem się ze skowytem. Gdzie byłem? Kim, a może czym byłem?
Zrazu nieprzyjemne, po chwili dziwnie podniecające wonie dotarły do mych nozdrzy. Zmarszczyłem nos, wciągając te przenikliwe zapachy, i od razu poczułem się bezpiecznie. Przycisnąłem się do innych ciepłych ciał, byle dalej od energicznej białej paskudy, która w końcu dała mi spokój i skokami ruszyła w stronę barierki kojca. Wspięła się i przednimi łapami wsparła na siatce, z zapałem wymachując zadkiem i krótkim ogonem. Czyjaś wielka biaława dłoń opuściła się i wyniosła istotę poza zasięg mego wzroku.
Znów zaskowyczałem, tym razem wstrząśnięty, ponieważ dłoń była taka wielka i silna! A zapachy dobywające się z niej były kompletnie obce. Przerażające, jednak… interesujące. Usiłowałem się wcisnąć jeszcze głębiej w kłąb włochatych stworzeń, starając się nawiązać z nimi jakiś kontakt. Dlaczego otaczały mnie te koszmarne zwierzęta i dlaczego były mi takie bliskie?
Sen mnie opuścił całkowicie. Do reszty oprzytomniały zadygotałem. Znajdowałem się w czymś w rodzaju kojca (wydawał mi się bardzo duży), którego posadzka pokryta była słomą. Siatka kojca była bardzo wysoka, o wiele wyższa ode mnie. Moimi towarzyszami były psy. O ile pamiętam, w tym momencie wcale nie odczuwałem strachu, tylko najprawdopodobniej byłem całkowicie zdezorientowany. Pamiętam, że dyszałem gwałtownie i mimowolnie trochę się zmoczyłem. Nie było tego więcej niż nikły strumyczek. Przypominam sobie, że starałem się wcisnąć pomiędzy dwa pulchne ciała, z którymi niejasno odczuwałem jakieś pokrewieństwo, umykającą mi więź. Domyślam się teraz, że poczucie bliskości wynikało z faktu, iż rzeczywiście byliśmy rodzeństwem. Wtedy jednak reagowałem wyłącznie instynktownie.
Rozejrzałem się dookoła, nie podnosząc zanadto głowy (łba?). Brodę wciąż miałem zakopaną w słomie. Wszystko było jakieś stłumione, odcienie barw wydawały się prawie niemożliwe do rozróżnienia, stanowiły jedynie rozmaite warianty szarości i brudnego brązu. Ale ja w umyśle dopowiadałem sobie barwy, ponieważ już je kiedyś widziałem… kiedyś… Kiedyś? Kiedy?
Byłem tak zdezorientowany, że już samo pytanie, nie mówiąc o odpowiedzi, było co najmniej dziwne.
Po chwili zacząłem rozróżniać kolory, sięgając po nie pamięcią jakby z przeszłości… Podejrzewam, że dar tej pamięci odróżniał mnie od pozostałych podobnych mi stworzeń. Powoli miękkie szarości zamieniły się w jasne brązy, szarości ciemniejsze w intensywniejszą brunatność. Czerń pozostała czernią, tyle że głębszą. Roztoczyła się nagle przede mną cała paleta barw tęczy, wypełniając głowę zamętem, oślepiając intensywnością. To, co przedtem było czarne, stawało się ciemnoniebieskie, barwy indygo, setkami odcieni brązów. Fajerwerk kolorów tak ranił mi ślepia, że musiałem zacisnąć powieki. Mimo to barwy nadal przeciskały się przez nie. Wreszcie widmo ułożyło się we właściwym porządku, barwy odnalazły prawidłową równowagę. To, co było oślepiające, stało się przytłumione, odcienie zaczęły ze sobą harmonizować. Kiedy otworzyłem oczy, monochromatyczny obraz zamienił się w strojne, ruchome malowidło, w którym każda barwa była samoistna – ale jednak stapiała się z innymi – i występowała koło swoich przeciwieństw. Do dziś czuję zachwyt, kiedy nagle, bez ostrzeżenia, objawiają mi się nowe, zaskakujące barwy, które wydaje się są stworzone wyłącznie dla mnie, choć uświadamiam sobie, że istniały zawsze, tylko ja ich nie zauważałem. Są one teraz bardziej stłumione, ale świeższe i bardziej interesujące niż w przeszłości. Podejrzewam, że wynika to z tego, iż świat wówczas wydawał mi się większy, przebywanie zaś bliżej ziemi zbliża do natury.
Przeszedłszy przez to osobliwe stadium, którego ani nie rozumiałem, ani doceniałem, stałem się nieco śmielszy w moich badaniach. Podniosłem łeb ze słomy i wyciągnąłem szyję. Przede mną przesuwały się twarze, na których widniały urocze, czułe uśmiechy. Wówczas wyglądały dla mnie wszystkie jednakowo; nie potrafiłem odróżniać mężczyzn od kobiet, a tym bardziej poszczególnych osób. Nie zdawałem sobie również sprawy, czym były te olbrzymie istoty. Być może to trochę dziwne, ale od razu zacząłem odróżniać mniejsze olbrzymy i to nawet nie tylko od dorosłych, ale od siebie nawzajem. Kilkoro z nich patrzyło na mnie z góry i wydawało dziwne odgłosy, spoglądając wyczekująco na większe olbrzymy, które stały za nimi. Ponad gigantami dostrzegałem sterczące wysoko w niebo wielkie budynki z szarej cegły. Samo niebo zdawało się niezmiernie niebieskie, głębokie i przejrzyste. Niebo to najczystsza rzecz, jaką kiedykolwiek poznałem; bez względu na to, czy jest nim zimny lazur poranka, imponujący błękit kobaltowy w ciągu dnia, czy wydziergana srebrem czerń nocy. Nawet w najciemniejsze dni, gdy błękit zamaskowany jest przez posępne zwały chmur, najdrobniejsze jego przebłyski sprawiają, że ściska mi się serce. Wówczas miałem wrażenie, że widzę niebo po raz pierwszy. I w pewnym sensie tak było. Widziałem je pierwszy raz… innymi oczami.
Jak zaklęty wpatrywałem się przez kilka chwil w błękitny nieboskłon i słoneczne promienie, aż ślepia zaszły mi mgłą. Zatrzepotałem gwałtownie powiekami. Nagle dotarło do mnie, czym jestem. Nie byłem tym odkryciem wstrząśnięty. Bez sprzeciwu zaakceptowałem fakt, czym jestem. Dopiero dużo później, kiedy odżyły dawne wspomnienia, zacząłem kwestionować swoje nowe wcielenie. Wówczas jednak to, że jestem psem, uważałem za całkowicie normalne.
Czyżbym wyczuwał u ciebie powątpiewanie, a może coś jeszcze? Może odrobinę strachu? Proszę jedynie, byś pozwolił swemu umysłowi słuchać, byś na razie zapomniał o swoich przekonaniach i uprzedzeniach; kiedy skończę opowieść, zdecydujesz, co o niej sądzić. Dla mnie też jest mnóstwo spraw niejasnych i wiem, że nigdy nie pojmę ich do końca – przynajmniej nie w tym wcieleniu. Niewykluczone jednak, że moje opowiadanie pomoże ci choć trochę zrozumieć to, co cię czeka. Może też dzięki temu będziesz się odrobinę mniej bał.
Gdy rozglądałem się dookoła całkowicie odmiennym od twojego wzrokiem, poczułem, że coś zaciska się na futrze na moim karku. Nagle zostałem uniesiony w powietrze, rozpaczliwie wymachując nogami. Wielka, szorstka dłoń wsunęła się pod moje pośladki, przez co uścisk na karku trochę zelżał. Nie spodobała mi się ani twardość tych dłoni, ani ich zapach. Każda woń dobywająca się z nich była nowa i samoistna. Nie łączyły się w jeden zapach; każda miała własną tożsamość i dopiero wspólnie dawały pojęcie o mężczyźnie, który nimi pachniał. Trudno mi to wyjaśnić, ale tak jak ludzie rozpoznają innych przez łączenie w umyśle różnych cech – kształtu nosa, barwy włosów i oczu, karnacji skóry, układu warg i budowy ciała – tak my, zwierzęta, rozpoznajemy inne istoty przez połączenie ich zapachów. Można na nich o wiele bardziej polegać, ponieważ cechy fizyczne mogą zostać zamaskowane lub mogą się zmienić z upływem lat. Nie można jednak ukryć swojego zapachu. Stanowi on konglomerat powstały ze wszystkiego, co się w życiu robiło, i żadne szorowanie go nie usunie. Identyfikujemy cię dzięki jedzeniu, które spożyłeś, ubraniu, które nosiłeś, i miejscom, w których byłeś; żadna ocena wzrokowa nie jest pewniejsza.
Sądzę, że giganta, który mnie wyjął z kojca (nie rozporządzałem jeszcze wówczas pojęciem „człowiek”), czuć było tytoniem, trunkami, tłustym jedzeniem i zapachem – który, jak stwierdziłem, jest obecny zawsze i wszędzie – seksu. Zapachy te były dla mnie wtedy całkowicie nowe i, jak powiedziałem, przerażające. Nieprzyjemne, lecz interesujące. Jedyną znajomą wonią był uspokajający zapach psa, którego uczepiłem się, by czerpać zeń otuchę. Ujrzałem, jak mi się wydawało, miliony dwunogich istot snujących się ulicą w jedną i drugą stronę. Wydawane przez nie hałasy raniły mi uszy i napełniały przerażeniem. Oczywiście byłem na ulicznym targu i nawet wówczas, w tym wczesnym stadium życia, niejasno to rozpoznawałem. Miejsce to było mi jakby znajome. Gdzieś blisko mego ucha rozległy się chrapliwe, burkliwe dźwięki. Nerwowo rzuciłem łbem w tę stronę. Dźwięki wydobywały się z ust trzymającej mnie istoty. Nie twierdzę, że rozpoznałem słowa, ale ogólnie pojąłem, o co chodzi mówiącemu.
Tuż obok usłyszałem drugi głos. Zostałem wepchnięty w inne ręce. Ich woń była całkowicie odmienna. Zdaje mi się, że i tu obecne były zapachy jedzenia i picia, brak jednak było fetoru nikotyny. Było też coś jeszcze – sprawiająca wrażenie perfum łagodność. Woń ta nie jest ciekawa, ale kojąca. Nie było jej wiele, lecz w porównaniu z dłońmi, które mnie właśnie puściły, poczułem się tak, jakbym został skąpany w najdelikatniejszym pachnidle. Zacząłem lizać te dłonie, wciąż bowiem czuć było na nich zapach jedzenia. Cudownie jest lizać ludzkie ręce i twarze. Wydzielany przez pory na całym ciele pot zawiera zapach ostatnio spożywanego jedzenia, a sól dodaje mu wyjątkowego smaku. Smak jest subtelny i ulotny, ale aromat ten w połączeniu z ekscytującym łaskotaniem jeżyka o skórę wywołuje uwielbianą przez każdego psa przyjemność. Zrozum, to nie tyle pieszczota (choć po pewnym czasie znany smak staje się przyjemniejszy niż nowy, a lizanie staje się niemal dowodem miłości), ile rozkoszne doznanie dla kubków smakowych.
Olbrzym przyciskał mnie do piersi. Jego ręka przesunęła się po moim łbie i delikatnie poskrobała za uszami. Przyprawiło mnie to niemal o drgawki; spróbowałem skubnąć go w nos. Przekrzywił głowę z odgłosem, który zdołałem zinterpretować jako pomruk czystego zadowolenia, więc nasiliłem wysiłki, by jeszcze raz dostać się do tej sterczącej baryłkowatej cechy jego fizjonomii. W końcu udało mi się polizać jego szorstki podbródek. Zaskoczony chropowatością odsunąłem się na chwilę, przemogła jednak ekscytacja i ponowiłem atak. Tym razem zostałem zdecydowanie powstrzymany i z powrotem włożony do kojca. Natychmiast wspiąłem się w górę, starając się dostać do przyjaznego olbrzyma. Oparłem się przednimi łapami o drewnianą barierkę kojca. Przyłączyła się do mnie biała istota, która próbowała zepchnąć mnie z zajętego stanowiska. Udało mi się ją odsunąć. Kiedy zobaczyłem, że kilka zielonych kawałków papieru powędrowało do rumianej, szorstkiej dłoni olbrzyma trzymającego mnie w kojcu, poczułem, że za chwilę zdarzy się coś miłego. I faktycznie. Po chwili znów się znalazłem wysoko w powietrzu i przyjemnie pachnący olbrzym przycisnął mnie do piersi. Zaskomlałem cicho i próbowałem polizać mu wielką twarz. Instynkt mi podpowiadał, że lepiej będzie wyzwolić się spod opieki rumianego olbrzyma – właściciela kojca – ponieważ z jego cielska sączyła się złość. Spojrzawszy na pozostałe kłębki w kojcu, poczułem odrobinę żalu; w końcu byli to moi bracia, moi przyjaciele. Kiedy oddalałem się przytulony do piersi olbrzyma, przeniknęło mnie przejmujące uczucie smutku, a umysł wypełnił na moment obraz o wiele większego psa, prawdopodobnie mojej matki. Na dźwięk mojego skomlenia dłoń olbrzyma zaczęła mnie delikatnie gładzić, a z jego ust doszło mnie łagodne mruczenie.
Tłumy dwunogich istot wydały mi się jeszcze straszniejsze, kiedy zaczęliśmy się między nimi przeciskać. Dygotałem ze strachu. W panice wcisnąłem łeb w fałd skóry wielkiego zwierzęcia, które mnie niosło. Pozwoliło na to, okazując współczucie wobec mego przerażenia, i starało się mnie uspokoić. Co jakiś czas wytykałem łeb, ale zgiełk i rozmigotane barwy sprawiały, że natychmiast chowałem go z powrotem. Puls bijący w szerokiej klatce piersiowej olbrzyma uspokajał mnie. Wkrótce opuściliśmy targ i wyszliśmy na ulicę. Usłyszałem nowe, jeszcze bardziej przerażające dźwięki.
Wyszarpnąłem łeb z ukrycia. Szczęka opadła mi z przerażenia na widok olbrzymich potworów szarżujących wprost na nas. Mijały nas zaledwie o centymetry, pozostawiając za sobą wiry wzburzonego powietrza. Były to nie znane mi zwierzęta, o wiele dziwniejsze niż dwunogie istoty, w jakiś koszmarny sposób pozbawione wszelkich cech poza siłą i wielkością. Wydawany przez nie odór przyprawiał o mdłości, nie czuć też było od nich jadła ani potu. Nie opodal pojawił się jeszcze okropniejszy potwór: był cały ogniście czerwony i cztery razy większy od innych. Ledwie miałem czas dostrzec, że miał okrągłe łapy, obracające się z niesamowitą prędkością. Pryskając kropelkami uryny, wyskoczyłem z ramion mojego pana na szary chodnik. Rzuciłem się w przeciwnym niż nadciągająca bestia kierunku. Z tyłu rozległy się krzyki, ale się nie zatrzymałem. Zanurkowałem między dwoma olbrzymami, którzy spróbowali zagrodzić mi drogę. Przede mną wyciągnęła się czyjaś stopa, ale przeskoczyłem nad nią, nie zmieniając nawet tempa biegu. Skręciłem w bok, gdy wyciągnęły się ku mnie z góry wielkie ręce. Zeskoczyłem z chodnika i wpadłem w sam środek niknących potworów. Uszy wypełniały mi zgrzyty i piski, a przed oczami migały jedynie ogromne, niewyraźne kształty. Wciąż jednak gnałem, nie obracając łba na boki, nie korzystając w ogóle z nowo nabytej cechy, to znaczy z szerokiego kąta widzenia. W polu widzenia miałem przed sobą tylko czarną dziurę. Nagle w tym momencie coś poruszyło się w mojej pamięci: Przez chwilę byłem kimś innym, wysoko nad ziemią, i odczuwałem ten sam strach co teraz. Coś się na mnie rzuciło, coś białego i oślepiającego. Potem nastąpiła eksplozja światła i wszystko zniknęło w bólu.
Znów byłem psem, mknącym na wprost hamujących z piskiem opon samochodów i autobusów.
Pewnie wówczas zostały pobudzone – ale jeszcze nie przebudzone, nie odsłonięte – wspomnienia, uczucia, instynkty. Zaczęły żyć na nowo, ale mój psi mózg nie był przygotowany na ich przyjęcie.
Wpadłem do sklepu i zahamowałem z poślizgiem na posadzce, starając się nie wpaść na coś wysokiego, na czym stały jaskrawo kolorowe przedmioty. Gdy rąbnąłem w to łbem, zakołysało się niebezpiecznie, ale przytrzymane zostało przez ręce dwunogich istot wykrzykujących coś w podnieceniu. Wypatrzyłem kolejną dziurę i pomknąłem ku niej, wpadając za zakrętem w przyjemny ciemny zakątek. Przycupnąłem tam, dygocząc, z otwartym szeroko pyskiem i wywieszonym jak połeć surowej wątroby językiem. W żołądku mi się kotłowało, gdy łapczywie wciągałem w płuca powietrze. Mój azyl nie okazał się na długo bezpieczny; czyjeś dłonie złapały mnie za skórę na karku i wyszarpnęły z zakątka. Ciągnięto mnie po posadzce wśród gniewnych pomruków. Całkowicie ignorowano moje protestujące skamlanie. Kilka razy przyłożono mi w łeb, ale nawet nie poczułem bólu. Gdy dociągnięto mnie do progu, spróbowałem wbić pazury w nie poddającą się, lśniącą posadzkę. Nie miałem żadnej ochoty znaleźć się znów wśród tamtych morderczych potworów.
W drzwiach pojawił się jakiś ciemny cień. Do mych nozdrzy dotarły znajome zapachy. Wciąż nie byłem pewny, czy mogę zaufać olbrzymowi, ale instynkt podpowiadał mi, że nie mam innego wyjścia. Kiedy więc olbrzym podszedł do mnie, bez protestu pozwoliłem mu się podnieść. Umościłem się na jego piersi, poszukałem uspokajającego bicia serca i przestałem zwracać uwagę na rozlegające się zewsząd gniewne głosy. Bicie serca miało teraz trochę inny rytm, było nieco szybsze, mimo to stanowiło dla mnie wielką pociechę. Awantura została zażegnana wbrew woli dążących do niej uczestników gniewnej dyskusji. Palce olbrzyma wpijały mi się w ciało jak stalowe kleszcze. Mojemu opiekunowi otwarły się gruczoły potowe. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że świeży pot to oznaka gniewu lub niezadowolenia. Besztając mnie, wyszedł na ulicę. Byłem nieszczęśliwy.
Tempo bicia serca opiekuna stopniowo wróciło do normy, a uścisk na moim karku się rozluźnił. Po chwili zaczął mnie głaskać i skrobać za uchem. Wkrótce nabrałem tyle odwagi, by wysunąć nos spod marynarki i spojrzeć na niego. Gdy pochylił nade mną głowę, znów polizałem go po nosie i poczułem zapach ciepłego uczucia. Jego twarz nabrała osobliwego wyrazu. Wtedy właśnie zacząłem rozpoznawać mimikę i kojarzyć ją z nastrojami. Było to pierwsze odkrycie, które odróżniało mnie od innych przedstawicieli mego gatunku. Może wstrząs wywołany ogłuszającym hałasem na ulicy obudził we mnie wspomnienia i zaczęła funkcjonować inna świadomość, a może i tak by się to zdarzyło po jakimś czasie. Wówczas jednak docierało do mnie jedynie to, że błyskawicznie poruszających się na czterech okrągłych nogach stworzeń trzeba się bać i, jeśli o mnie chodzi, gardzić nimi.
Olbrzym nagle zmienił kierunek i skręcił w lewo, otwierając przed sobą wielką drewnianą płytę. Buchnęło zza niej stęchłe powietrze. Kontrast między jaskrawym światłem słońca na zewnątrz i zimną, mroczną, wypełnioną dymem jamą był zdumiewający. Zamknięty w czterech ścianach szmer głosów odbijał się od nich, ohydna woń była zastała i intensywna, a nad wszystkim unosił się wypełniający bez reszty zakątki pomieszczenia ciężki, gorzki zapach. Opiekun usadził mnie między swoimi nogami a gigantyczną drewnianą ścianą, o którą wsparł się tak, że górna połowa jego ciała zniknęła po drugiej stronie. Rozejrzałem się po wnętrzu. Stały tam grupki innych dwunogich stworzeń, wydających z siebie zróżnicowane, interesujące odgłosy, o wiele mniej nieprzyjazne niż na targu. Wszyscy trzymali w dłoniach przezroczyste naczynia z płynem. Podnosili je do ust i pili z nich. Był to fascynujący widok. Pod ścianami dostrzegłem inne grupy siedzące za swego rodzaju platformami, na których rozstawione były naczynia z różnobarwnymi płynami. Znów pojawiło się wspomnienie wywołane znajomym w nieokreślony sposób zapachem, nie potrafiłem jednak jeszcze podążyć jego tropem.
Coś wilgotnego trzepnęło mnie w łeb. Instynktownie się skuliłem. Na podłodze koło mnie rozchlapał się jakiś płyn. Przycisnąłem się do ściany. Nie mogłem się cofnąć, ponieważ zewsząd otaczały mnie górujące nade mną jak pnie drzew nogi. Ciekawość szybko przemogła ostrożność przed mokrymi, lśniącymi plamami. Węsząc, zacząłem posuwać się do przodu. Zapach okazał się mniej nieprzyjemny, niż się z początku wydawało. Powąchałem jedną z kałuż i przesunąłem się ku kolejnej. Spiesznie wetknąłem w nią pysk i wychłeptałem płyn. Smak miał obrzydliwy, uświadomiłem sobie jednak, jak bardzo jestem spragniony. Błyskawicznie wylizałem pozostałe plamy. Doszczętne ich osuszenie zabrało mi chyba nie więcej niż trzy sekundy. Z wyczekiwaniem podniosłem łeb ku mężczyźnie, lecz ten ignorował mnie, zgarbiony tak, że jego głowa niknęła mi z pola widzenia. Wśród panującego zgiełku słyszałem wydawane przez niego znajome odgłosy. Skuliłem się, gdy obca dłoń pogładziła mnie po łbie. Zapach okazał się przyjazny i dobry.
Pod nos podstawiono mi okrągły, żółtobrązowy przedmiot. Woń soli pobudziła moje kubki smakowe tak, że ślinianki zaczęły wydzielać ślinę. Nie zastanawiając się dłużej, złapałem oferowane mi jadło i przeżułem je na lepką papkę. Było chrupkie, lecz ciągnące się i pełne przemiłych zapachów. Było cudowne. Przełknąłem jedną po drugiej trzy sztuki i zakręciłem tylną połową ciała, licząc na więcej. Nie opuszczałem otwartego pyska, ale nie dostałem nic więcej, a pochylająca się nade mną sylwetka wyprostowała się, wydając z gardła dziwne, gulgoczące odgłosy. Rozczarowany, bacznie przyjrzałem się posadzce w poszukiwaniu okruchów, które mogły mi wypaść przy żuciu. Wkrótce podłoga dookoła zrobiła się bardzo czysta. Szczeknąłem cicho na mężczyznę nade mną, domagając się zwrócenia uwagi na mnie. Ten jednak ignorował mnie dalej, co wywołało moje rozdrażnienie. Pociągnąłem za miękką skórę, która zwisała nad jego twardą stopą. (Niedługo później zorientowałem się, że te stworzenia noszą skóry innych zwierząt i w rzeczywistości mogą je zrzucać, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota.)
Natychmiast pojawiła się twarz człowieka. Zostałem podniesiony z podłogi. Okrągła twarz – tak wielka jak moje ciało – patrzyła na mnie z przeciwnej strony połaci lśniącego drewna. Usta rozchyliły się szeroko, obnażając zwarte zęby w różnych odcieniach żółci, zieleni i błękitu. Wydobywające się spomiędzy nich zapachy nakazywały być ostrożnym, nie wzbudzały jednak we mnie paniki. Istota wyciągnęła do mnie wielką, tłustą rękę, w której miękkim ciele zatopiłem zęby. Choć nie miałem jeszcze dość sił, by komukolwiek wyrządzić krzywdę, dłoń wyszarpnęła się z mojego pyska i zdzieliła mnie po łbie. Zacząłem wrzeszczeć na olbrzyma i spróbowałem jeszcze raz skubnąć rękę, która sprawiła mi ból; ta zaś zataczała koła, od czasu do czasu drażniąco klepiąc mnie po nosie. Nos u psa to rzeczywiście czułe miejsce, wiec naprawdę się rozgniewałem. Krzyknąłem znów na człowieka, na co ten huknął na mnie żartobliwie i zwiększył siłę stuknięć w nos. Mój opiekun zdawał się czerpać zadowolenie z widoku drażniącego się ze mną obcego, ponieważ w ogóle nie wyczuwałem u niego zdenerwowania. Bardzo prędko cały mój świat skurczył się do dłoni zataczającej przed moim nosem kręgi. Licząc, że uda mi się ją ukąsić, wyrzuciłem naprzód głowę.
Tym razem spiczastym ząbkom udało się wbić w skórę. Zacisnąłem szczęki ze wszystkich sił. Smak był do niczego, ale przynajmniej miałem niezłą satysfakcję. Olbrzym natychmiast wyszarpnął rękę z mego pyska. Z zadowoleniem dostrzegłem na trzech palcach zgrabny rząd kropelek krwi. Krótki okrzyk bólu podniecił mnie jeszcze bardziej. Rozszczekałem się wyzywająco. Potrząsał ręką w powietrzu, by złagodzić ból. Gdy wykonał gest, jak gdyby chciał mi przyłożyć, mój opiekun schwycił mnie na ręce. Znów znalazłem się na podłodze, bezradny wśród otaczających mnie ze wszystkich stron gigantów. Co najciekawsze, ostre grzmienie, które dochodziło z góry, zdawało się przyjazne w intencjach. Zacząłem odróżniać dźwięk śmiechu od innych odgłosów wydawanych przez wielkie zwierzęta.
Wciąż zdezorientowany wszystkim, co przydarzyło mi się tego dnia, dygocząc z podniecenia, rozstawiłem łapy i nasiusiałem na posadzkę. Kałuża się rozlewała pode mną; musiałem rozsunąć łapy jeszcze szerzej, by ich nie zamoczyć. Nagle poczułem uderzenie w bok i gniewne burczenie, po czym powleczono mnie za kark po podłodze ku wyjściu. Gdy promienie słońca trafiły w me źrenice po wynurzeniu się z półmroku, przycupnąłem oślepiony. Olbrzym przykucnął koło mnie, wydając z siebie gniewne pomruki i wymachując palcem przed moim nosem. Oczywiście spróbowałem ugryźć go w palec, ale mocne łupnięcie w krzyż ostrzegło mnie, że nie było to właściwe zachowanie. Poczułem się niezmiernie żałośnie i podkuliłem ogon pod siebie. Olbrzym widocznie wyczuł moją rozpacz, ponieważ ton jego głosu złagodniał. Znów znalazłem się wysoko, przytulony do jego piersi.
Kiedy ruszył z miejsca, dotarł do mych uszu nowy bodziec. Podniosłem z zaskoczeniem łeb. Olbrzym złożył usta w dziwne kółko i wydmuchiwał przez nie powietrze, wydając przywołujący, wysoki odgłos. Przyjrzałem mu się przez chwilę, po czym zawołałem do niego z zachętą. Olbrzym urwał natychmiast i spojrzał na mnie. Poczułem, że jest zadowolony. Zaczął na nowo wydawać ten odgłos. Gwizdanie podziałało na mnie kojąco; wtuliłem się w zagłębienie jego ramienia, wsunąwszy zad w zgięcie łokcia. Palce olbrzyma podtrzymywały mój mostek, a głowę przytuliłem do jego serca. Zaczynałem odczuwać senność.
Bardzo dobrze, że czułem zmęczenie, ponieważ kolejny etap mojej traumatyzującej podróży przebiegł we wnętrzu jednego z tych mamucich czerwonych stworzeń. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie są one żywymi istotami jak olbrzym czy ja; były jednak przez to jeszcze bardziej niepokojące. Senność przemogła mój lęk. Przez większą część podróży drzemałem na kolanach olbrzyma.
W moim kolejnym wspomnieniu znajduje się długa, ponura droga z równie ponurymi domami po obydwu stronach. Naturalnie nie wiedziałem wtedy jeszcze, czym są domy lub droga. Świat był dla mnie pełen dziwnych, nie powiązanych ze sobą kształtów pozbawionych znaczenia. Ponieważ byłem wyjątkowym stworzeniem, szybko zacząłem się uczyć. Większość zwierząt zadowala się akceptacją rzeczywistości, nie jej poznawaniem.
Olbrzym zatrzymał się i pchnął fragment drewnianego ogrodzenia, sięgającego mu do pasa. Przeszedł tędy na twardą, płaską powierzchnię, otoczoną z dwóch stron pięknym zielonym futrem. Natychmiast uświadomiłem sobie, że olśniewająca zieloność o wielu odcieniach to żyjąca, oddychająca istota. Olbrzym wsadził rękę w swoją skórę i wyciągnął z niej cienki przedmiot. Wetknął go w otwór w drewnianej płycie, przed którą się zatrzymaliśmy, i przekręcił szybkim ruchem. Prostokątny, ostrokanciasty, wyższy od nas obu, jaskrawobrunatny (nawet ciemny brąz może być jaskrawy, jeśli postrzega się rzeczy tak jak ja) przedmiot rozwarł się na oścież. Weszliśmy do środka pomieszczenia.
W moim psim życiu był to pierwszy prawdziwy mój dom.
Nie zostałem w nim długo.
Pierwsze miesiące pobytu w nim stanowią dla mnie ciąg zlewających się ze sobą zdarzeń. Sądzę, że mój nowy mózg starał się wówczas przystosować do dziwacznego sposobu egzystencji. Pamiętam, że byłem wsadzany do koszyka, w którym nie chciałem siedzieć, pamiętam białe, szeleszczące płachty, które rozkładano wokół mnie na podłodze, pamiętam ciemność nocy i samotność.
Pamiętam, jak na mnie krzyczano, jak wtykano mój nos w ohydnie śmierdzące kałuże i – jeszcze gorzej – w lepką, obrzydliwą maź, której zapachu nie mogłem się później pozbyć przez długie godziny. Pamiętam, jak wymachiwano przed moim nosem poszarpanymi i porozrywanymi kawałkami materiału przy akompaniamencie histerycznego skrzeczenia towarzyszki mojego opiekuna. Pamiętam również podniecająco pachnące miejsce, w którym mieszały się wonie wielu stworzeń, dając raj dla nozdrzy, ale gdzie jakieś monstrum w luźnej białej skórze ukłuło mnie w grzbiet długim cienkim przedmiotem. Pamiętam, jak wiązano mi na szyi irytujący kawałek wyschniętej skóry, od czasu do czasu dołączając do niej jeszcze dłuższy kawałek, za pomocą którego mój opiekun przytrzymywał mnie lub ciągnął za sobą, gdy wychodziliśmy na spacer. Pamiętam lęk przed wielkimi stworzeniami, nie-zwierzętami, które nas ścigały. Rychło jednak traciły zainteresowanie i przemykały obok z rykiem, i nie miały chęci stratować nas na śmierć.
Jeśli to wszystko zabrzmiało tak, jak gdyby mój żywot szczeniaka był okropny, to widocznie nie wyraziłem się właściwie. Zdarzały się przecież także cudowne chwile spokoju i radości. Pamiętam błogie popołudnia spędzane na kolanach mojego opiekuna siedzącego w fotelu przed kosmykowatą gorącą istotą, która oparzyła mi nos, kiedy spróbowałem ją powąchać. Pamiętam, jak dłoń olbrzyma gładziła mnie od nosa do koniuszka ogona. Pamiętam, jak pierwszy raz wyprowadzono mnie na zielone, żywe i oddychające futro, którego zapach był tak wonny, tak pełen życia. Biegałem, skakałem, tarzałem się w tej miękkości; wąchałem, żułem, dosłownie syciłem się jej obfitością. Pamiętam pościg za zabawną istotą o spiczastych uszach, mieszkającą ze stworzeniami po drugiej stronie muru. Futerko sterczało jej ze skóry jak tysiące igiełek, ogon miała wyprężony jak drut i chlastała mnie nieustającym potokiem obelg. Setnie się ubawiłem. Pamiętam, jak dokuczałem mojemu opiekunowi, zabierając mu śmieszne stare kawałki skóry, które nakładał na stopy, i uciekając przed nim, dopóki się nie poddał wyczerpany. Przysuwałem się wówczas w jego stronę, kładłem skóry przed nim ze szczęśliwym uśmiechem i zwiewałem z nimi ponownie, zanim miał szansę je chwycić. Pamiętani cudowne kąski, którymi mnie karmiono, jedzenie, którego kosztowania najpierw odmawiałem, ponieważ było niesmaczne, lecz kiedy skurcze głodowe przezwyciężały mój wstręt, zjadałem je z rozkoszą, mlaskając głośno i śliniąc się obficie. Pamiętam koc, który dopóty gryzłem i deptałem, dopóki nie zamienił się w wystrzępioną starą ścierkę, ale z którym za nic nie chciałem się rozstać. Moją ulubioną kość, którą ukryłem pod krzewem rosnącym za łatą zieleni, tuż za naszą przezroczystą ścianą. Wszystko to przypominam sobie dość mgliście, ale z nostalgią i czułością.
Podejrzewam, że byłem znerwicowanym szczeniakiem, ale i ty byłbyś taki, gdybyś przeszedł przez to co ja. Co, zresztą, może i tobie się przytrafić.
Nie jestem pewien, jak długo mieszkałem z olbrzymem i jego towarzyszką – sądzę, że co najmniej trzy lub cztery miesiące. Był to zwyczajny psi żywot – moje ludzkie zmysły jeszcze się nie przebudziły, ale gotowe były przy najmniejszym impulsie przedrzeć się na powierzchnię psiej świadomości. Zadowolony jestem, że mogłem przyzwyczaić się do mojej nowej powłoki, zanim poznałem przerażającą prawdę. Następne stadium nie było odległe, a ja, oczywiście, byłem na nie całkowicie nie przygotowany.
Przypuszczam, że pozbyto się mnie dlatego, iż nie sposób było ze mną wytrzymać. Wiem, że olbrzym lubił mnie, nawet kochał na swój sposób. Ciągle jeszcze pamiętam jego czułość, po dziś dzień czuję jego dobroć. W tamte pierwsze, wypełnione grozą, noce – gdy wyłem w ciemności z tęsknoty za rodzeństwem i matką – brał mnie do swego legowiska. Spałem na podłodze koło niego, ku wielkiemu niezadowoleniu jego towarzyszki, zwłaszcza gdy znajdowała rankiem mokre plamy i rozproszone miękkie, lepkie kopczyki na gąbczastej podłodze. Wydaje mi się, że to właśnie od początku nastawiło ją do mnie wrogo. Nasze stosunki nigdy nie wyszły poza fazę wzajemnej ostrożności. Myślę, że najtrafniejszym stwierdzeniem będzie, iż traktowała mnie po prostu jak psa.
Słowa były wówczas dla mnie jedynie pozbawionymi znaczenia dźwiękami, ale już wtedy wyczuwałem ich podkład emocjonalny. Nie kłopocząc się zrozumieniem, czułem, że stanowię w tej rodzinie namiastkę czegoś innego. Łatwo domyślić się, czego. O ile pamiętam, była to dojrzała, samotna para. Po odgłosach, które do siebie wydawali, można było stwierdzić, że olbrzyma przepełnia wstyd, a jego towarzyszka szydzi z niego. Jako szczeniakowi i tak nie było mi łatwo, a atmosfera panująca między nimi wcale nie pomagała w osiągnięciu równowagi emocjonalnej. Bez dwóch zdań, marnie sprawdzałem się jako namiastka. i dlatego pewnego dnia znów znalazłem się wśród swoich towarzyszy.
Moim drugim domem było schronisko dla psów.
Tam właśnie nastąpił przełom.
Przebywałem w schronisku mniej więcej tydzień, całkiem szczęśliwy w towarzystwie moich nowych przyjaciół, choć niektórzy z nich byli dość obcesowi. Karmiony byłem w miarę nieźle (trzeba było jednak walczyć o pożywienie; klasyczny przykład walki o dominację w zwierzęcym stadzie) i bardzo dobrze o mnie dbano. Wielkie dwunogie zwierzęta przez większą część dnia przechadzały się przed nami, przywoływały nas, wydawały idiotyczne, gruchające głosy, po czym wskazywały na któregoś z nas. Pewien starszy pies powiedział mi, że stworzenia te nazywają się ludźmi i to one wszystkim rządzą. Władają całym światem. Kiedy zapytałem, czym jest świat, odwrócił się z niesmakiem i podbiegł do ludzi, wytykając nos przez siatkę ogrodzenia w wyrazie hołdu. Wkrótce dowiedziałem się, że to zawodowiec w grze o wybór psa do opieki, nie pierwszy raz bowiem znajdował się w schronisku. Dowiedziałem się również, że lepiej być wybranym przez ludzi, bo w przeciwnym wypadku w końcu mogą przyjść po ciebie białoskórzy, nad którymi wisiała woń śmierci.
Co bardziej doświadczone psy opowiadały mi, że ludzie potrafią w dowolnej chwili zrzucać z siebie skórę, ponieważ jest ona martwa jak ta, która wisiała na mojej szyi, że tak jak my dzielą się na samce i samice, a swoje szczeniaki nazywają dziećmi. Jeśli powtarzają do ciebie pewien dźwięk, czasami szorstko, a czasami łaskawie, jest to prawdopodobnie twoje imię. Jeśli jesteś posłuszny, potrafią żywić cię i opiekować się tobą. Bardzo dawno temu nauczyli się chodzić na dwóch łapach i od tamtego czasu czują się lepsi. Są trochę głupi, ale potrafią być bardzo dobrzy.
Potrafią zabić każde zwierzę, nawet większe od siebie. I to czyni ich panami świata.
Dowiedziałem się, że jestem mieszańcem, czyli inaczej mówiąc, kundlem. Psy naturalnie nie mają żadnego systemu klasowego, ale poszczególne rasy odznaczają się różnymi cechami. Labrador myśliwski jest na przykład łagodny i inteligentny, podczas gdy chart jest zazwyczaj porywczy i nieco neurotyczny, zawsze ma w pogotowiu ciętą replikę. Dziwne, że psy wiedzą, do jakiej rasy należą: terier wie, że jest terierem, a spaniel spanielem. Jednakże szkocki terier nie wyczuwa różnicy między sobą a airedalem, cocker-spaniel nie wie, że różni się od spaniela odmiany clumber. Nie są to różnice na tyle istotne, by zwracać na nie uwagę.
Nauczyłem się też, że im większy pies, tym z zasady jest łagodniejszy. Najwięcej hałasu robi zawsze psi drobiazg. Wówczas do niego właśnie, się zaliczałem.
Wyłem, by dostać swój jedyny w ciągu dnia posiłek, skamlałem przestraszony nocnymi ciemnościami, nękałem głupsze psy, chandryczyłem się z silniejszymi. Warczałem i zgrzytałem zębami na wszystko, co mnie denerwowało, a czasami bardzo rozgniewany goniłem za długą rzeczą, która zawijała się z tyłu mojego ciała (nigdy jej nie złapałem i dość długo trwało, nim pogodziłem się z tym, że nigdy mi się to nie powiedzie). Drażniły mnie nawet pchły i gdy widziałem, że jakaś skacze po grzbiecie towarzysza, rzucałem się za nią, przyszczypując mu skórę. Robił się zwykle wtedy niezły rejwach i białoskóry wylewał studzącą temperamenty zimną wodę na nasze kłębowisko.
Wkrótce zostałem zakwalifikowany jako rozrabiaka i często separowano mnie w oddzielnej klatce. Stawałem się przez to jeszcze bardziej ponury i drażliwy. Doszedłem do przekonania, że nikt mnie nie kocha. Ludzie sobie w ogóle nie uświadamiali, jakie mam problemy!
Problemy te oczywiście tkwiły we mnie zagrzebane bardzo głęboko. Toczył się tam niezwykły konflikt. Wiedziałem, że jestem psem, a jednocześnie zmysły, instynkty – nazwij to intuicją – podpowiadały mi, że kiedyś było inaczej. Uświadomiłem to sobie pewnej zimnej, wypełnionej snami nocy.
Spałem na skraju grupy włochatych ciał, które spychały mnie od siebie – nie byłem wówczas najpopularniejszy wśród innych psów – a głowę przepełniały mi dziwne obrazy. Otóż byłem wysoki, niepewnie balansowałem na dwóch łapach, a głowę miałem na tym samym poziomie co ludzie. Widziałem, że idzie w moją stronę człowiecza samica, której twarz promieniowała ciepłem. Z jej ust wydobywały się miłe dźwięki. Zdawało mi się, że ją znam. Zamachałem ogonem, co sprawiło, że o mało się nie przewróciłem. Usłyszałem łagodny, znajomy mi dźwięk z jej ust ułożonych w osobliwe kółko. Jej głowa znajdowała się zaledwie o centymetry od mojej. Zbliżała się coraz bardziej. W końcu zetknęła się z moją. Wysunąłem język i polizałem ją po nosie.
Odsunęła się ode mnie, mimowolnie wydając cichy okrzyk. Po zapachu ciała, który nagle doszedł moich nozdrzy, stwierdziłem, że jest zaskoczona. Jeszcze bardziej się zdziwiła, gdy zacząłem ziając i szybciej wymachiwać ogonem. Cofnęła się, a ja podążyłem za nią niepewnie na dwóch łapach.
Zaczęła przede mną uciekać. Chcąc za nią pogonić, musiałem opaść na przednie łapy. Głowę przepełniała mi kakofonia dźwięków, feeria kolorów i kompozycja różnych zapachów. Wszystko było chaosem, wszystko pogrążone było w zamęcie. Przede mną pojawiły się inne ludzkie twarze. Jedna z nich należała do malutkiego, prześlicznego żeńskiego ludzia-dziecka. Potarła główkę o mój łeb, po czym wspięła mi się na grzbiet, kopiąc mnie po bokach. Zaczęliśmy baraszkować na zielonej istocie. Czułem, że pęknę z radości. Potem niebo zasnuła ciemność. Inna twarz. Płonął na niej gniew. Zniknąłem i znalazłem się w kojcu. Na targu. Potem znalazłem się wśród jakichś ciał, które zamarły i stały się lodowato zimne. Należały do psów, które pootwierały oczy i wpatrywały się we mnie.
Później zapadła absolutna ciemność.
Byłem jednak bezpieczny. Było mi ciepło. Niedaleko rozlegało się głośne, rytmiczne, kojące stukanie. Tak blisko, że niemal w mym wnętrzu. Zewsząd dobiegały inne, cichsze, ale bardzo natarczywe dźwięki. Wszystko, wszędzie, było miękkie; otaczał mnie dający i podtrzymujący życie płyn. Znajdowałem się w łonie matki i odczuwałem zadowolenie.
Potem coś zaczęło mnie pchać z tyłu – pojawiły się krótkie brutalne skurcze. Zostałem wypchnięty z mojego bezpiecznego gniazdka, wrzucony w długi czarny tunel prowadzący w surowe, zimne zewnętrze. Opierałem się. Chciałem tu zostać. Wiedziałem, jak jest na zewnątrz. Byłem tam kiedyś. Proszę, błagam, pozwólcie mi zostać! Nie wyrzucajcie mnie. Nie chcę żyć. Śmierć jest przyjemniejsza.
Działające na mnie siły były jednak potężne. Śmierć okazała się silniejsza, podobnie nowe życie.
Pierwsza wyszła głowa. Przez chwilę moje ciałko pozostawało w pół drogi. W kolejce czekali inni, którzy zniecierpliwieni popchnęli mnie w błogości płynącej z ignorancji. Zadygotałem. Oczy nie chciały mi się otworzyć; rzeczywistość sama znajdzie sobie do mnie drogę. Czułem dookoła siebie inne lepkie, wilgotne ciałka. Potem zaczął mnie osuszać szorstki jak papier ścierny język. Wylizany z lepkiej cieczy leżałem nieruchomo, pokorny i bezbronny.
Odrodzony.
Krzyknąłem; krzyk mnie obudził.
Czułem, że głowa rozleci mi się od naporu nowej wiedzy. Nie byłem psem, byłem człowiekiem. Egzystowałem przedtem jako człowiek i w jakiś sposób zostałem uwięziony w zwierzęcym ciele. Ciele psa. Jak? i dlaczego? Na szczęście nie przychodziła mi do głowy żadna odpowiedź. Gdyby tak się stało, gdyby objawiła mi się z całą ostrością w tej chwili, najprawdopodobniej bym oszalał.
Mój krzyk obudził pozostałe psy. Cała zagroda wypełniła się hałaśliwym szczekaniem. Psy kłapały szczękami i rzucały się w moją stronę, ja jednak stałem jak zamurowany, dygoczący, zbyt oszołomiony, by zareagować. Wiedziałem, że byłem człowiekiem, widziałem siebie. Widziałem moją żonę i córkę. Przed oczami ukazywały mi się odtwarzane w pamięci rozmaite obrazy, stapiając się ze sobą, rozdzielając, łącząc ponownie, doprowadzając mnie do stanu krańcowej dezorientacji.
Nagle cała zagroda została zalana światłem. Zacisnąłem ślepia, by nie czuć bólu, i otworzyłem je znowu, gdy usłyszałem męskie głosy. Do środka weszło dwóch białoskórych, narzekając i pokrzykując na szczekające opętańczo psy.
– To znów ten mały popapraniec! – powiedział jeden z białoskórych. – Od kiedy tu jest, mamy z nim same kłopoty.
Dłoń jednego z nich zacisnęła się brutalnie na moim karku. Wyciągnięto mnie za obrożę i powleczono długim korytarzem koło podobnych klatek. We wszystkich szczekały szaleńczo psy, czyniąc nieznośny hałas. Wrzucono mnie do ciemnego boksu – psiarni oddzielonej od pozostałych, w której izolowano szczególnie nieznośne osobniki. Kiedy zamykały się za mną drzwi, usłyszałem, jak jeden z mężczyzn powiedział: – Chyba trzeba go będzie jutro uśpić. i tak nikt nie weźmie takiego kundla, a wprowadza tu tylko zamieszanie.
Nie słyszałem ściszonej odpowiedzi drugiego mężczyzny. Wydany przed chwilą brutalny wyrok przejął mnie taką grozą, że długo nie mogłem dojść do siebie. Znieruchomiały w ciemności, rozgorączkowany, zapłakałem. Co się ze mną stało? I dlaczego moje nowe życie okazało się tak krótkie? Zrozpaczony osunąłem się na posadzkę.
Wkrótce jednak zwyciężył instynkt samozachowawczy. Zacząłem dochodzić do ładu z nie uporządkowanymi myślami i użalaniem się nad swoim losem. Byłem kiedyś człowiekiem, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Obdarzony byłem ludzkim umysłem. Rozumiałem znaczenie słów wypowiedzianych przez dwóch mężczyzn. Czy mogłem mówić? Spróbowałem, ale z krtani wydobył się jedynie patetyczny pisk. Próbowałem zawołać, lecz było to jedynie psie wycie. Usiłowałem wrócić myślami do poprzedniego życia, jednakże gdy tylko zaczynałem się nad tym zastanawiać, obrazy umykały mi z pamięci. W jaki sposób stałem się psem? Czyżby wyjęto mój mózg z ludzkiego ciała i przeszczepiono do psiego organizmu? Czyżby jakiś szaleniec przeprowadzał eksperymenty z utrzymaniem przy życiu mózgu z umierającego ciała? Nie, to nie było możliwe, ponieważ pamiętałem ze snu swoje narodzenie pośród psiego miotu, pamiętałem, że suka oblizywała mnie z lepkich wód płodowych. Może jednak było to tylko złudzenie? Czyżbym rzeczywiście był rezultatem obłędnej operacji? Gdyby tak było, znajdowałbym się pod nieustanną opieką w jakimś wyśmienicie zaopatrzonym laboratorium. Ciało moje podłączone byłoby do aparatury, a nie wrzucone do mrocznego drewnianego lochu.
Musiało być jakieś wytłumaczenie. Nieważne, czy logiczne, czy absolutnie szalone. Przyrzekłem sobie, że je odnajdę. Tajemnica ta ocaliła mi władze umysłowe, jak sądzę, ponieważ miałem przed sobą cel. Przeznaczenie, jeśli wolisz.
Przede wszystkim musiałem się uspokoić. Ze zdziwieniem wspominam teraz, jak logicznie zacząłem myśleć tamtej nocy i nie załamałem się po odkryciu przerażającej paraliżującej prawdy. Czasami tak bywa, że wstrząsy psychiczne przytłumiają aktywność wrażliwych komórek mózgowych, pozwalając myśleć w logiczny sposób.
Nie zamierzałem zmusić swojej pamięci do wyjawienia mi wszystkich sekretów – jeszcze nie wtedy. Zresztą i tak nie byłoby to możliwe. Zamierzałem dać sobie czas na złożenie całości z fragmentów, na ukształtowanie się obrazów, na odnalezienie przeszłości.
Przede wszystkim jednak musiałem uciekać.
Ze snu zbudził mnie dźwięk odsuwanego rygla. Spałem twardo, nic mi się nie śniło. Sądzę, że mój wyczerpany mózg zawiesił na resztę nocy działalność, by dać mi szansę powrotu do równowagi po przebytych wstrząsach.
Ziewnąłem i przeciągnąłem się. Nagle zrobiłem się czujny. Musiałem wykorzystać nadarzającą się szansę. Skoro miano mnie dziś uśmiercić, musiałem spróbować uciec już teraz, gdy jeszcze nie uważano na każdy mój ruch. Kiedy przychodzą, żeby zabrać cię do celi śmierci, zachowują się ostrożnie, wystrzegają się zrobienia czegoś, co by wskazywało, że mają poczucie winy, iż biorą udział w egzekucji. Wiedz jednak, że zwierzęta łatwo wyczuwają ludzkie stany emocjonalne, ponieważ aury ludzi mają tak samo duże natężenie jak fale radiowe. Nawet owady potrafią się do nich dostroić. Nawet rośliny. Zwierzę staje się wrażliwe na odczucia swojego kata i może zachowywać się rozmaicie: albo spokojnie, z przygnębieniem, albo histerycznie i wtedy trzeba użyć w stosunku do niego siły. Dobrzy weterynarze i hodowcy zwierząt wiedzą o tym, starają się więc ukryć swoje uczucia, by oszukać zwierzęta; zazwyczaj jednak im się to nie udaje i wtedy zaczynają się kłopoty.
Miałem nadzieję, że składana mi wizyta ma raczej towarzyski niż złowieszczy charakter. Do środka zajrzała znajoma osiemnasto- lub dziewiętnastoletnia dziewczyna z obsługi w białym fartuchu. Ledwie zdążyła powiedzieć: „Cześć, mały”, gdy wyczułem w niej woń smutku. Ruszyłem z miejsca jak wystrzelona kula. Dziewczyna nawet nie próbowała mnie łapać, gdy przemknąłem koło niej. Była zbyt zaskoczona lub może nawet podświadomie zadowolona, że próbuję wyrwać się na wolność.
Pośliznąłem się, starając się skręcić przed przeciwległym boksem. Zaskrobałem pazurami po szorstkim cemencie. Błyskawicznie przemknąłem przez dziedziniec, szukając drogi na wolność. Dziewczyna ruszyła za mną bez specjalnego pośpiechu, a ja bezładnie biegałem z kąta w kąt. Trafiłem na drzwi prowadzące na ulicę, ale w żaden sposób nie mogłem ich otworzyć. Przepełniała mnie rozpacz, że jestem psem; gdybym był człowiekiem, bez kłopotu odsunąłbym zasuwę i wydostał się na zewnątrz. (Wówczas jednak, oczywiście, nie znalazłbym się w takiej sytuacji.)
Odwróciłem się i zacząłem warczeć na zbliżającą się dziewczynę, szepczącą do mnie ciche, uspokajające słowa. Zjeżyłem się i przywarowałem na przednich łapach, zbierając siły w dygoczące mięśnie ud. Dziewczyna zawahała się, jej niepewność i obawa docierała do mnie szybko następującymi po sobie falami.
Patrzyliśmy na siebie. Czułem, że jest jej mnie żal, ja również jej żałowałem. Żadne z nas nie chciało przestraszyć drugiego.
W drugim końcu dziedzińca otworzyły się drzwi prowadzące do wnętrza budynku i pojawił się mężczyzna o gniewnym wyrazie twarzy.
– Dlaczego się tak grzebiesz, Judith? Chyba wyraźnie kazałem ci, byś przyprowadziła kundla z dziewiątki.
Kiedy ujrzał, że prężę się przed Judith, gniew na jego obliczu zastąpiła desperacja. Ruszył w moją stronę, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Dostrzegłem swoją szansę – nie zamknął za sobą drzwi.
Przemknąłem koło dziewczyny i mężczyzny, który dotarł już na środek dziedzińca. Rozpostarł ręce i nogi, jak gdyby chciał się na mnie rzucić. Wpadłem mu między nogi; daremnie próbował zrobić nożyce i zawył z bólu, gdy uderzył kolanem o kolano. Zostawiłem go z tyłu i wskoczyłem w otwarte drzwi. Znalazłem się w długim, ciemnym korytarzu z drzwiami po obu stronach. Na końcu korytarza widniały wielkie, wspaniałe drzwi na ulicę. Wrzask za mną sprawił, że desperacko rzuciłem się w poszukiwaniu wyjścia.
Jedne z drzwi po lewej stronie były lekko uchylone. Nie zatrzymując się, wpadłem do środka. Kobieta, która właśnie klęczała na podłodze i wtykała w kontakt sznur od elektrycznego czajnika, zobaczywszy mnie, zaskoczona, zastygła w bezruchu. Gdy wreszcie dźwignęła się na jedno kolano, w panice wpadłem pod stół. Wśród woni psów wyczułem w nozdrzach również zapach świeżego powietrza. Podniosłem łeb i ujrzałem otwarte okno. Kobieta wsunęła pod stół rękę. Zaczęła nawoływać mnie przyjaznym tonem. Błyskawicznie wskoczyłem na parapet i wyskoczyłem przez okno.
Świetnie. Znalazłem się z powrotem na dziedzińcu.
Dziewczyna o imieniu Judith dostrzegła mnie i zawołała mężczyznę, który wbiegł za mną do budynku. Na nic się to jednak zdało, bo jej wołanie zginęło w jazgocie, który podniosły inne psy. Nie zatrzymując się wpadłem z powrotem do budynku za ścigającym mnie mężczyzną.
Krzyknął zaskoczony, gdy przemknąłem koło niego, i natychmiast rzucił się za mną. Byłem pewny, że obsługa wykaże na tyle zdrowego rozsądku, aby odciąć mi wszystkie drogi ucieczki, zanim jeszcze raz powtórzę trasę drzwi-okno-drzwi, zignorowałem więc otwarte drzwi do gabinetu. Znalazłem inną drogę: po przeciwnej stronie wyjścia na ulicę pięły się na piętro szerokie, wykładane ciemnym drewnem schody. Niezgrabnie wyhamowałem i zawróciłem, po czym wbiegłem na stopnie, pracując niewielkimi łapami jak tłokami. Mężczyzna wpadł na schody za mną; nadzwyczaj długie nogi dawały mu nade mną przewagę. Pochylił się do przodu, wyciągnął ręce i nagle poczułem, że nie mogę już dalej biec, ponieważ bezlitośnie zacisnął dłonie na mojej prawej tylnej łapie. Zaskowyczałem z bólu, starając się piąć dalej w górę. Bezskutecznie… Nie miałem sił, by wyrwać się z potężnego uścisku.
Mężczyzna przyciągnął mnie ku sobie zdecydowanym szarpnięciem, a drugą ręką chwycił za kark. Podniósł do góry i mocno przycisnął do piersi. Miałem przynajmniej tę satysfakcję (aczkolwiek nie zamierzoną), że na niego nasikałem.
Na moje szczęście tę właśnie chwilę ktoś wybrał, by stawić się do pracy. Gdy przez uchylone drzwi do środka wszedł mężczyzna z aktówką, na korytarz wlało się jaskrawe słoneczne światło. Zaskoczony wpatrzył się w rozgrywającą się przed nim scenę. Dziewczyna i kobieta z gabinetu z lękiem przyglądały się podskakującemu, klnącemu na potęgę pracownikowi, rozpaczliwie – ale bezskutecznie – starającemu się uchylić przed spadającym na niego żółtym strumieniem uryny.
Nadszedł czas na ugryzienie w rękę mego prześladowcę, co też uczyniłem. Nie miałem wprawdzie jeszcze dość silnych szczęk, ale moje zęby były ostre jak igły. Przebiły skórę i zatopiły się na tyle głęboko, na ile tylko miałem sił je zacisnąć. Przeszywający ból sprawił, że mężczyzna zawył i rozluźnił uścisk; jak sądzę, połączenie wilgoci z jednej strony i żądlącego ognia z drugiej nie pozostawiało mu żadnego wyboru. Spadłem na schody i stoczyłem się z nich, skowycząc raczej ze strachu niż z bólu. Kiedy sturlałem się do ich podnóża, niepewnie podniosłem się na łapy, potrząsnąłem lekko łbem i wypadłem na zalaną słonecznym światłem ulicę.
Poczułem się, jak gdybym przebił rozpiętą na kole papierową planszę i przedostał się z ciemnego, przygnębiającego świata do innego, pełnego jasności i nadziei. Niewątpliwie był to skutek zaznania wolności, kontrastu między mrocznym wnętrzem budynku a jaskrawym światłem słonecznym oraz przeróżnymi podniecającymi zapachami żywych istot na zewnątrz. Byłem wolny. I wolność dodawała skrzydeł moim młodym kończynom. Uciekałem, nie ścigany, zresztą i tak nic ani nikt na świecie nie byłby w stanie mnie dogonić. Rozkoszowałem się wolnością, a po głowie tłukły mi się niepokojące pytania.
Biegłem do kresu sił, umykając przed przejeżdżającymi samochodami, ignorując przywoływania zaciekawionych i krzyki przestraszonych, mając w głowie jedynie ucieczkę – wyrwanie się na wolność. Przebiegałem przez jezdnie, nie bacząc na niebezpieczeństwo, ponieważ silniejszy był strach przed schwytaniem. Trafiłem w końcu na zaciszne tylne uliczki. Mimo to nie zwolniłem tempa biegu. W ciszy słychać było tylko stukot moich pazurów o cementowe chodniki. Wbiegłem na dziedziniec stareńkiej kamienicy z czerwonej cegły, pociemniałej od brudu nagromadzonego przez lata, i przycupnąłem w mrocznej klatce schodowej, drżąc i dysząc z wywieszonym językiem. Oczy miałem wytrzeszczone ze strachu, który wciąż odczuwałem, a całe ciało dygotało ze skrajnego wyczerpania. Przebiegłem przynajmniej dwie mile bez odpoczynku. Dla młodego szczeniaka jest to pokaźny dystans.
Osunąłem się na zimną kamienną posadzkę i usiłowałem zaprowadzić jaki taki ład w zmąconych myślach. Jak bezwładna kupka kości musiałem przeleżeć tam co najmniej godzinę, zbyt wyczerpany, by ruszyć się z miejsca, zbyt oszołomiony, by móc myśleć. Poprzednie uniesienie ustąpiło wraz z energią, którą zużyłem na bieg. W końcu poderwał mnie odgłos ciężkich kroków. Nastawiłem uszu, by zyskać więcej informacji. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak ostry mam słuch. Minęło kilka długich sekund, nim zbliżająca się osoba pojawiła się w moim polu widzenia. Olbrzymia sylwetka zasłoniła większość wpadającego na schody światła. Okazało się, że jest to potwornie gruba kobieta. Stwierdzenie, że oprócz niej nic nie widziałem, jest zapewne trochę przesadzone, ale tak właśnie wydawało mi się w tym momencie. To cielsko zawładnęło całkowicie moją wyobraźnią. Miałem wrażenie, że za chwilę mnie pochłonie, że grozi mi zgniecenie przez jej bok i że stanę się kolejną z mnóstwa warstw, z których się składała. Skuliłem się i zapiszczałem cicho, całkowicie wyzbyty dumy i godności. Męstwo nie było w stanie maskować mego tchórzostwa, bo nie byłem już mężczyzną. Moja narastająca panika ustąpiła na dźwięk słów tej kobiety.
– No, malutki, co tu robisz?
Głos kobiety był równie ekspansywny jak jej ciało, w dudniących i chrapliwych słowach brzmiała jednak dobroć i zadowolenie. Kobieta ze stęknięciem postawiła na posadzce wypchane siatki i pochyliła się nade mną.
– No jak, skąd się tu wziąłeś? Zgubiłeś się?
Jej gardłowy akcent sugerował, że pochodzi z Londynu, prawdopodobnie z East lub South Endu. Cofnąłem się przed wyciągniętą w moją stronę ręką, choć lęk ustąpił pod wpływem tonu jej głosu. Zdawałem sobie sprawę, że gdybym znalazł się w uścisku tych wielkich łapsk z serdelkowatymi palcami, żadną siłą nie mógłbym się z nich uwolnić. Kobieta wykazała cierpliwość i zrozumienie. Nie mogłem poza tym oprzeć się cudownemu aromatowi płynącemu z tych palców.
Kilkakrotnie na próbę wciągnąłem ukradkiem powietrze w nozdrza, potem nabrałem go w całe płuca. Zacząłem się ślinić. Wywaliłem jęzor na wierzch i omal nie zacząłem przewracać ślepiami z ekstazy. Czegóż ta kobieta nie jadła! Czułem boczek, fasolę, mięso z przyprawami (którego nie potrafiłem zidentyfikować), ser, chleb, masło – och, masło! – marmoladę (nieciekawy zapach), cebulę, ziemniaki, inny rodzaj mięsa (bodajże wołowinę) i mnóstwo innych potraw. Wszystko przesycone było zapachem przyziemności, prawie tak, jakby wyjadała kartofle prosto z gleby. Jednakże nie przeszkadzało mi to, a wprost przeciwnie, dodawało jeszcze kuszącego aromatu. Oto była kobieta wierząca w jedzenie, wielbiąca je dłońmi i podniebieniem. Żadne sztućce z nierdzewnej stali nie opóźniały podróży do ochoczo pracujących szczęk, gdy mogła się ona dokonać szybciej i z mniejszym kłopotem przy wykorzystaniu rąk. Moje oddanie dla tej osoby narastało z każdym liźnięciem.
Dopiero gdy kompletnie wylizałem z zapachów tłuste dłonie, poświęciłem więcej uwagi reszcie kobiety.
Ciemnoniebieskie uśmiechnięte oczy spoglądały na mnie z rdzawej twarzy. Rdzawej? Och, byłbyś zdumiony wiedząc, jakie barwy potrafią przybierać ludzkie twarze, gdybyś postrzegał je tak jak ja. Tuż pod skórą pulchnych, zaczerwienionych policzków biegły szkarłatne i niebieskawe żyłki. Widać było i inne barwy – przeważnie żółte i pomarańczowe – bez przerwy zmieniające odcienie pod wpływem gry naczyniowej. Szare i brunatne włoski sterczały z podbródka jak kolce jeżozwierza. Całe oblicze przecinały głębokie bruzdy, biorące początek w kącikach oczu, ciągnące się przez policzki, na czole splatające się ze sobą, zlewające się, przecinające i stopniowo zanikające. Ta twarz była cudowna!
Pamiętaj, że to wszystko zobaczyłem w mrocznej klatce schodowej, przy nikłym świetle, które padało zza pleców kobiety. Tak doskonały był mój nowy wzrok, dopóki czas go nie osłabił.
Kobieta zacmokała i zaśmiała się krótko.
– Głodne jesteś, biedactwo, prawda? Ale nie boisz się mnie, co? Wiesz, że jestem twoją przyjaciółką.
Pozwoliłem jej przegarnąć dłonią sierść na moim grzbiecie. Podziałało to na mnie kojąco. Wywęszyłem woń świeżej żywności wydobywającą się z siatek z zakupami i przysunąłem się w ich stronę.
– Aha, czujesz jedzonko, co?
Kiwnąłem łbem. Konałem z głodu.
– Dobrze, rozejrzyjmy się, czy komuś nie zginąłeś.
Wyprostowała się i ciężko stąpając, skierowała w stronę wyjścia. Potruchtałem za nią. Obydwoje wystawiliśmy głowy na podwórze i rozejrzeliśmy się. Było całkowicie puste.
– No dobrze, chodź, zobaczymy, może uda się coś dla ciebie wykroić.
Stara kobieta zawróciła do mrocznej klatki schodowej. podniosła z głośnym stęknięciem siatki i skręciła w boczny korytarzyk za schodami, nawołując mnie zachęcająco. Poczłapałem za nią, orientując się po ruchu mięśni na zadzie, że merdam ogonem.
Postawiwszy siatki koło mocno zniszczonych zielonych drzwi, kobieta wyciągnęła z żakietu portmonetkę i pogrzebała w niej w poszukiwaniu kluczy, przeklinając zawodzący wzrok. Otworzyła zamek zdecydowanym ruchem, świadczącym o przyzwyczajeniu i znajomości kaprysów mechanizmu, podniosła znów siatki i zniknęła w środku. Ostrożnie podszedłem do drzwi i wystawiłem za nie nos. Stęchła woń, która do mnie doszła, nie była ani przyjemna, ani nieprzyjemna; świadczyła o ciągnącym się od dawna zaniedbaniu.
– Chodź, mały – zawołała kobieta. – Nie masz się czego bać, Bella nic ci nie zrobi.
Mimo to nie wchodziłem do środka. Moja nieufność nie ulotniła się jeszcze do reszty. Kobieta zachęcająco poklepała się po kolanie; nie było to proste przy jej proporcjach. Nie namyślając się dłużej, rzuciłem się w jej stronę, merdając ogonem tak, że dygotał mi cały zad.
– Świetnie, malutki – wychrypiała kobieta.
Nie tylko rozumiałem słowa, ale także rozumiałem dokładnie ich sens. Rzeczywiście, było świetnie.
Zapomniałem się i spróbowałem do niej przemówić; sądzę, że chciałem jej powiedzieć, że jest dobra i zapytać, dlaczego stałem się psem. Jednakże udało mi się tylko zaszczekać.
– No, co takiego? Głodny? Naturalnie! Zobaczmy, co uda się dla ciebie znaleźć.
Przeszła przez kolejne drzwi i po chwili dobiegły mnie odgłosy otwieranych i zamykanych szafek. Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego Bella wydaje przy tym niskie chrypliwe dźwięki. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że śpiewa, wtrącając co chwila między „mmmm” i „lala” pojedyncze słowa.
Skupiłem uwagę na dźwięku skwierczącego tłuszczu. Wspaniała woń zaczynających się gotować serdelków wciągnęła mnie do kuchni jak pył do odkurzacza. Przyskoczyłem do Belli i wsparłem się o jej masywne udo. Frenetyczne wymachiwanie ogonem groziło mi przewróceniem się. Kobieta uśmiechnęła się, słysząc moje podniecone skomlenie i położyła wielką dłoń na moim łbie.
– Biedaczysko. Zaczekaj jeszcze minutkę. Pewnie zjadłbyś nawet surowe, co? Poczekaj jeszcze chwilkę. Zaraz podzielimy się serdelkami. No, bądź cierpliwy. – Odepchnęła mnie delikatnie. Ale smakowita woń była tak podniecająca, że skoczyłem na kuchenkę, starając się zajrzeć do patelni.
– Oparzysz się! – skarciła mnie Bella. – Chodź, posiedzisz na zewnątrz, żebyś sobie nie zrobił krzywdy.
Zgarnęła mnie z podłogi, kaczkowatym chodem podeszła do drzwi kuchennych i wystawiła mnie z niej ze stęknięciem. Usiłowałem wcisnąć głowę w zwężającą się szczelinę w drzwiach. Cofnąłem się jednak, gdyż mój nos znalazł się w niebezpieczeństwie. Wstyd mi się przyznać, że skamlałem i skrobałem w drzwi kuchni, myśląc jedynie o napełnieniu brzucha przyprawiającymi o zawrót głowy kiełbaskami. Zapomniałem o pytaniach na temat obecnej mojej egzystencji, pokonany silniejszym pragnieniem zaspokojenia głodu.
W końcu, po wyczekiwaniu, które zdawało się trwać w nieskończoność, drzwi się otworzyły i pogodny głos zawołał mnie do środka. Nie trzeba było mi tego powtarzać; wpadłem do kuchni i rzuciłem się prosto do talerza, na którym leżały trzy cudownie pachnące serdelki. Zapiszczałem, gdy sparzyłem się pierwszym, który złapałem w pysk. Stara kobieta zachichotała na widok moich łapczywych usiłowań pożarcia skwierczącego mięsa. Znów oparzyłem sobie język i powtórnie byłem zmuszony upuścić serdelek na podłogę. Udało mi się przełknąć jego kęs, ale boleśnie oparzyłem sobie gardło. Bella doszła do wniosku, że lepiej będzie odebrać mi serdelki. Zacząłem na nią szczekać.
– Bądź cierpliwy – zganiła mnie. – Zrobisz sobie tylko krzywdę.
Zręcznie wzięła w palce serdelek, który nadgryzłem, i zaczęła nań dmuchać długo i dokładnie. Kiedy doszła do wniosku, że serdelek już ostygł, wrzuciła go w mój podstawiony, zwrócony w górę pysk. Połknąłem go błyskawicznie w dwóch kęsach i zacząłem błagalnie dopraszać się o więcej. Bella powtórzyła rytuał dmuchania, ignorując me prośby. Drugi serdelek smakował mi jeszcze bardziej. Pyszne mięso wypełniało sokami mój pysk i mogę szczerze powiedzieć, że nigdy w życiu – ludzkim i psim – nie zachwycałem się tak jedzeniem.
Kiedy połknąłem trzeci serdelek, stara kobieta wróciła do patelni. Nałożyła po dwa serdelki na dwie grube kroniki chleba leżące na stole. Niemal z czułością posmarowała je musztardą i nakryła kolejnymi kromkami, jak gdyby układała je do snu jak dzieci. Nie krępując się, rozwarła szczęki i ugryzła tak wielki kęs kanapki, jaki tylko mogła pomieścić w ustach. Zacisnęła zęby i gdy odjęła od ust chleb, widniała w nim wielka, półkolista szczerba. Przypatrywałem się temu z zazdrością. Spróbowałem wskoczyć jej na kolana. Widok jej wielkich przeżuwających szczęk doprowadzał mnie wprost do szaleństwa. Konałem z głodu! Czy nie miała nade mną litości?
Bella zaśmiała się i trzymając mnie na dystans, pogładziła po łbie, nie dopuszczając, bym dosięgnął kłapiącymi szczękami kanapki. Miałem szczęście, ponieważ reszta serdelka wypadła spomiędzy kromek chleba na podłogę. Rzuciłem się na niego natychmiast. Oblizałem się i podniosłem łeb, licząc na dokładkę.
– No dobrze, łotrzyku. Widocznie jesteś bardziej głodny ode mnie. – Uśmiechnęła się i położyła resztę kanapki na mój talerz na podłodze.
I tak ucztowaliśmy, ja i gruba kobieta, szczęśliwi w swoim towarzystwie. Obydwoje w ciągu kilku sekund unicestwiliśmy wszystkie serdelki, uśmiechając się do siebie z zadowoleniem i głośno mlaskając.
Wciąż byłem głodny, ale przynajmniej zaspokoiłem pierwszy głód. Wypiłem trochę wody, którą Bella podsunęła mi na talerzu do zupy, po czym wylizałem z jej rąk resztki jedzenia. Prosiłem o więcej, ale mnie nie rozumiała. Dźwignęła się z krzesła i zaczęła rozpakowywać siatki z zakupami, podczas gdy ja bacznie pilnowałem, czy na podłogę nie spadną jakieś okruchy. Ryzykując zgniecenie przemykałem się między jej zdumiewająco masywnymi nogami i choć nic jadalnego nie spadło na podłogę, bardzo mi się spodobała ta zabawa.
Bella wstawiła mój wylizany do czysta talerz do zlewu i zawołała, bym poszedł za nią. Poczłapałem do frontowego pokoju i wdrapałem się na starą wersalkę, którą czuć było stęchlizną. Bella także osunęła się na nią z westchnieniem. Skoczyłem jej na kolana, oparłem się przednimi łapami o olbrzymie piersi i zacząłem z wdzięcznością lizać jej twarz. Było to bardzo przyjemne uczucie. Bella głaskała mnie po grzbiecie. Po jakimś czasie głaskanie stało się wolniejsze i rzadsze, a jej oddech coraz płytszy i spokojniejszy.
Niedługo potem Bella dźwignęła przypominające pnie nogi na wersalkę i wsparła głowę na oparciu. Prawie natychmiast zasnęła. Jej chrapanie działało na mnie dziwnie uspokajająco. Wcisnąłem się między górujące brzuszysko i oparcie wersalki i niebawem sam zapadłem w sen.
Obudziłem się nagle z uczuciem strachu. Znieruchomiałem natychmiast, słysząc dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Usiłowałem wstać, ale moje łapy zaklinowały się między starą kobietą a oparciem wersalki. Podniosłem łeb i zacząłem szczekać na całe gardło. Bella obudziła się przerażona. Przez chwilę rozglądała się wokoło, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie się znajduje.
„Bella, ktoś próbuje dostać się do środka!”, powiedziałem.
Oczywiście nie rozumiała mnie i szorstko nakazała przestać szczekać. Byłem jednak zbyt młody, zbyt pobudliwy, by się uspokoić. Szczekałem coraz głośniej, coraz bardziej wyzywająco.
Do środka wtoczył się mężczyzna, roztaczając wokół obrzydliwe wyziewy alkoholu. Byłem kilkakrotnie w barze z moim poprzednim panem i wprawdzie zapach alkoholu zawsze był dla mnie nieprzyjemny, ale nie niepokojący. Ten człowiek jednak miał złą, chorą woń.
– Co jest, do cholery?
Mężczyzna potykając się ruszył w naszą stronę. Był młody, miał jakieś trzydzieści, może trzydzieści pięć lat, zaczątki łysiny i rysy zapowiadające, że będzie wyglądać tak samo jak Bella. Miał nieporządne, ale nie wymięte ubranie, nie nosił koszuli, lecz luźny sweter pod marynarka. W odróżnieniu od grubokościstej, wylewnej Belli był niski i wstrętny. Dla mnie oczywiście był olbrzymem, ale małym, obrzydliwym olbrzymem.
– Znów nie byłeś w pracy? – spytała Bella, jeszcze ociężała od snu.
Mężczyzna zignorował ją i rzucił się, by mnie schwytać. Usta wykrzywił w okropnym uśmiechu. Zawarczałem i kłapnąłem zębami przed jego dłonią. Absolutnie nie spodobał mi się ten człowiek.
– Zostaw psiaka! – Bella odepchnęła jego rękę i spuściła nogi na podłogę, przez co zsunąłem się w opróżnione przez nią miejsce.
– I ty nazywasz to coś psem? – Mężczyzna trzepnął mnie po karku ze złośliwością imitującą żartobliwość. Ostrzegłem go, żeby nie robił tego więcej. – Skąd go wytrzasnęłaś? Wiesz, że w kamienicy nie wolno trzymać psów.
– Zostaw go w spokoju. Znalazłam go na dworze, umierał z głodu, biedaczek. – Bella podniosła się, górując nade mną i padalcem, który, jak podejrzewałem, był jej synem. – Śmierdzisz wódą – powiedziała. – Co z robotą? Nie możesz się tak bez końca obijać.
Padalec zaklął na robotę i swoją matkę.
– Gdzie mój obiad? – zapytał.
– Pies go zjadł.
Jęknąłem w duchu. Nie był to najlepszy sposób na zaskarbienie przychylności padalca.
– Nie powinien był tego robić, do cholery!
– Nie wiedziałam, że przyjdziesz do chałupy, nie? Myślałam, że poszłeś do roboty.
– Ale nie poszłem, więc dawaj mi tu coś do żarcia.
Sądzę, że Bella powinna złapać go za kark i wsadzić mu łeb do kubła z zimną wodą – była na to wystarczająco wielka. Zamiast tego pomaszerowała do kuchni. Wkrótce do naszych uszu dotarły odgłosy otwieranych i zamykanych szafek.
Mężczyzna popatrzył na mnie pogardliwie z góry. Z lękiem spojrzałem na niego.
– Won! – rozkazał, wykonując kciukiem gest nakazujący mi zejście z wersalki.
„Odczep się!”, odpowiedziałem z większą dozą pewności siebie, niż rzeczywiście czułem.
– Powiedziałem won!! – Mężczyzna rzucił się na mnie i zmiótł z luksusowej grzędy z siłą, której się po nim nie spodziewałem. Bez przerwy musiałem sobie przypominać, że jestem tylko psem, na dodatek dość słabym. Zaskowyczałem ze strachu i pogalopowałem do kuchni, szukając ochrony u Belli.
– No dobrze, malutki, nie bój się. Nie zwracaj na niego uwagi. Damy mu obiad i zaraz walnie się do wyra, jak amen w pacierzu.
Bella krzątała się przy przygotowywaniu posiłku dla padalca, podczas gdy ja trzymałem się tak blisko niej, jak tylko mogłem. Zapachy jedzenia zaczęły od nowa drażnić moje podniebienie i wkrótce stwierdziłem, że znowu jestem tak samo głodny jak przedtem. Wsparłem łapy o jej tłuste udo i zacząłem błagać Bellę, żeby mnie nakarmiła.
– Złaź ze mnie, natychmiast. Nic nie dostaniesz! – Trzepnęła mnie po karku bardziej zdecydowanie niż przedtem. – Zjadłeś już obiad, teraz jego kolej.
Nie ustawałem w błaganiach, Bella jednak je ignorowała. Zaczęła mówić, być może do mnie, być może tylko po to, żeby się uspokoić: – Wdał się w ojca. Licho w nim siedzi, ale co zrobić? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mógł wyrosnąć chłopak na porządnego człowieka, ale się zmarnował. Tak jak stary, niech mu Bóg da wieczne odpoczywanie. Widać od razu, że jego krew. Bóg mi świadkiem, że starałam się jak mogłam. Utrzymywałam go – utrzymywałam ich obu, kiedy nie mieli roboty. To przez nich się tak postarzałam.
Woń jedzenia doprowadzała mnie do szału.
– Poderwał parę razy niezłe dziewczyny, ale nie potrafił ich utrzymać – ciągnęła Bella. – Wiały, gdzie pieprz rośnie, gdy wychodziło na wierzch, co z niego za ziółko. Nigdy się nie zmieni. Arnold, już prawie gotowe! Nie kładź się spać!
Szynka, jaja, cała góra serdelków! Och, Boże!
Bella zaczęła smarować masłem kromki chleba, a ja sterczałem koło kuchenki jak wmurowany, całkowicie nie zwracając uwagi na pryskający od czasu do czasu z patelni gorący tłuszcz. Bella odepchnęła mnie nogą z drogi i przełożyła zawartość patelni na talerz. Postawiła go na stole i zaczęła grzebać w szufladzie w poszukiwaniu noża i widelca.
– Arnold! Obiad gotowy! – zawołała. Odpowiedzi nie było. Stęknąwszy z irytacją i przybrawszy zdeterminowany wyraz twarzy, Bella przeszła do frontowego pokoju.
Obiad na stole aż się prosił, żeby się do niego zabrać.
Na nieszczęście krzesło, na którym poprzednio siedziała Bella, stało koło kuchennego stołu. Wdrapałem się na nie, spadając przy pierwszej próbie i ponawiając wysiłki z desperacką gorliwością, po czym wsparłem łapy o skraj stołu. Bella wyszła z kuchni na nie dłużej niż parę sekund. wystarczyło mi to jednak, żeby pożreć dwa płatki boczku i półtora serdelka. Jaja zachowałem na koniec.
Mój krzyk strachu zabrzmiał równocześnie z okrzykiem grozy Belli. Do tego dołączył się kakofoniczny, gniewny wrzask padalca. Zeskoczyłem ze stołu w momencie, gdy syn wypadł zza matki. Wyciągał zakrzywione palce, by mnie zadusić. Na szczęście, Bella swoim masywnym ciałem częściowo zagrodziła mu drogę. Padalec potknął się o jej tłuste udo, stracił równowagę i wywalił na podłogę tak bezwładnie, jak to się zdarza tylko pijakom.
Bella też była na mnie zła. Zorientowałem się, że szykuje się do wymierzenia mi przypominającymi konary drzewa rękami srogiej kary, starałem się więc przez cały czas znajdować się po przeciwnej stronie stołu niż ona. Zaczęliśmy krążyć wokół miejsca mojego występku. Przypadłem do podłogi, wyprężywszy wysoko dygoczące pośladki. Kiedy Bella okrążyła stół, rzuciłem się pod niego i wyprysnąłem ku wyjściu z kuchni… prosto w ramiona padalca.
Obydwoma rękami podniósł mnie, mocno ściskając za kark. Jego wykrzywiona w demonicznym uśmiechu twarz znalazła się o kilka cali od mojego pyska. Moja szamotanina sprawiła, że Arnold niebezpiecznie się zachwiał i razem ze mną zwalił na stół. Rozpaczliwie skrobiąc po jego powierzchni zrzuciłem ze stołu żałosne resztki obiadu. Keczup, posmarowany masłem chleb i Bóg jeden wie co jeszcze wylądowało na podłodze.
– Zabiję! – zdążył wydusić z siebie padalec, nim zatopiłem zęby w jego spiczastym nosie. (Założę się, że po dziś dzień ma na nim dwa rzędy dołeczków.) – Ściobgnij bgo! – wrzasnął do matki.
Poczułem, jak zaciskają się na mym karku przypominające banany palce. Bella szarpnęła mnie, a ja z przyjemnością zobaczyłem pojawiające się na nosie padalca równoległe krwawe pręgi. Padalec zawył z bólu, złapał się rękami za twarz i zaczął podskakiwać w miejscu, jakby stepował.
– O Jezusie! – jęknęła Bella. – Zmykaj, nie możesz tu zostać!
Wyniosła mnie z kuchni, osłaniając ciałem przed podskakującym synem, by nie wyszarpnął mnie z jej rąk. Nie sądzę, bym chciał tam dłużej zostać, więc prawie nie protestowałem, kiedy Bella otworzyła frontowe drzwi i wyrzuciła mnie na korytarz. Ciężką ręką klepnęła mnie po zadzie po raz ostatni.
– No, ruszaj w swoją drogę! – powiedziała ze współczuciem w głosie i zamknęła drzwi, zostawiając mnie samego na korytarzu.
Przez chwilę spoglądałem tęsknie na drzwi, kiedy jednak ponownie gwałtownie się otworzyły i pojawił się w nich trzęsący się z gniewu padalec z krwawiącym nosem, uświadomiłem sobie, że nie będzie zdrowo tu zostać. Pomknąłem więc do wyjścia, a padalec pogalopował za mną.
Sądzę, że strach jest silniejszym bodźcem niż gniew; w każdym razie bardzo szybko zostawiłem padalca daleko z tyłu.
Znów kolej na niejasne obrazy: samochody, ludzie, budynki, wszystko rozmyte, wszystko nie do końca rzeczywiste. Podczas ucieczki przystanąłem jedynie raz przy wydzielającym oszałamiający zapach słupie latarni. Zatrzymałem się z poślizgiem, zadnie łapy wyjechały mi przed przednie, i niezgrabnie zawróciłem. Potruchtałem do zroszonej nektarami kolumny, węsząc wyczulonymi do granic możliwości nozdrzami. Latarnia wydzielała najciekawszy z zapachów, jakie ostatnio poznałem. Była psem, rozumiesz, psem w liczbie mnogiej. U podnóża tej betonowej struktury czuć było woń sześciu czy siedmiu osobników mojego gatunku, nie wspominając o zapachach kilku ludzi. Upajałem się nią niemal z zawrotem głowy. Wąchałem już przedtem drzewa i latarnie, teraz jednak czułem się tak, jak gdyby moje zmysły budziły się na nowo albo nabierały nowej ostrości. Niemalże widziałem psy, które odwiedziły ten strzelisty urynał, niemalże z nimi rozmawiałem, jakby zostawiły dla mnie nagrane wiadomości. Wyczuwałem nawet ich płeć, co, jak sądzę, miało związek z zainteresowaniem, jakie psy żywią wobec swego moczu, z rolą, jaką pełni on w realizacji instynktu seksualnego, w poszukiwaniach partnera. Młode psy i suki pozostawiły swoje wizytówki z informacją: „Byłem tu, to jest moja trasa; jeśli cię to obchodzi, może się zdarzyć, że będę przechodził tędy ponownie”. Byłem wówczas za młody, by wytrącały mnie z równowagi jakieś seksualne podteksty. Kwaśne, lecz aromatyczne wonie ciekawiły mnie z zupełnie innego powodu. Mówiły: „oto towarzystwo”.
Kiedy nasyciłem nozdrza zapachami spod latarni, zacząłem obwąchiwać krawężnik. Nie zwracałem uwagi na przechodniów, całkowicie pochłonięty podążaniem śladami interesujących zapachów. Nie minęło wiele czasu, gdy do moich uszu dotarło coś jeszcze bardziej interesującego. Zrazu był to jedynie zgiełk przypominający gęganie podekscytowanych gęsi, lecz gdy zbliżyłem się bardziej do jego źródła, okazało się, że są to bez wątpienia głosy wydawane przez ludzi. Przyśpieszyłem kroku, zaczynając czuć uniesienie. Dźwięki zdawały się nieść ze sobą fale ekscytacji.
Dotarłszy do szerokiej jezdni, zawahałem się przez moment, ale na szczęście nie czyhały tu na mnie żadne smoki. Odgłosy były coraz głośniejsze i wreszcie po wykonaniu zakrętu natrafiłem na ich źródło: wielki plac pełen biegających, skaczących, krzyczących, wrzeszczących, chichoczących, płaczących, bawiących się dzieci. Trafiłem na szkołę. Mój ogon, jakby zupełnie ode mnie niezależna część ciała, zaczął kręcić się jak oszalały. Rzuciłem się do ogrodzenia boiska i wystawiłem przez nie nos.
Ujrzała mnie grupka małych dziewczynek. Podbiegły do mnie radośnie i wyciągnęły ręce przez pręty ogrodzenia, by pogładzić mnie po grzbiecie. Pokrzykiwały z zachwytem, gdy próbowałem skubać je po palcach, starających się pogładzić mnie po łbie; nie zamierzałem gryźć dziewczęcych rączek, chciałem jedynie spróbować smaku ich ciał, ich aromatu. Wkrótce koło mnie zebrała się duża grupa chłopców i dziewczynek. Co więksi chłopcy przepychali się do przodu. Łapczywie chwytałem wciskane mi w pysk toffi, a dzieci błyskawicznie zabierały palce, gdy zdawało się, że je połknę razem z cukierkiem. Drobna dziewczynka z jasnoblond włosami przysunęła twarz do mojego pyska. Polizałem jej nos i policzek. Nie odsunęła się, lecz objęła mnie za szyję.
Wtedy właśnie wróciły nawiedzające mnie ulotne wspomnienia. Kiedyś miałem taką dziewczynkę! Wydało mi się, że właśnie ta, która mnie teraz obejmowała, należała kiedyś do mnie. Przed oczyma pojawiły mi się jednak inne rysy. Moja córka miała takie same jasne włosy okalające urwisowatą twarzyczkę, ale niebieskie, nie brązowe, oczy. Wyrwał mi się okrzyk nadziei, lecz dziewczynka sądziła, że to jęk strachu. Usiłowała mnie uspokoić. Prosiła, bym się nie bał. Stałem jak sparaliżowany. Po głowie tłukła mi się jedna myśl: byłem człowiekiem! Dlaczego stałem się psem?!
Po chwili paraliż ustąpił, świadomość dawnego istnienia skryła się w zakątku, w którym stale przebywała, i znów stałem się tylko psem. (Choć pewność, że w rzeczywistości byłem człowiekiem, prawie mnie nie opuszczała przez pierwsze miesiące mojego życia, a poczucie człowieczeństwa w konflikcie z psią naturą odgrywało bardzo zmienną rolę.)
Znów zacząłem wymachiwać ogonem jak flagą. Z wdzięcznością przyjąłem od dzieci więcej cukierków. Dzieciaki hałasowały nade mną, usiłując metodą prób i błędów ustalić, jak się wabię. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jak się wcześniej nazywałem. Na mojej obroży chłopcy nie znaleźli żadnego imienia. Człaptuś, King, Reks, Dupogąb (Dupogąb! – co za popapraniec mógł to wymyślić) – na dźwięk tych wszystkich imion wymachiwałem ogonem jak szalony. Nie znaczyły dla mnie nic, tak samo zresztą jak dla wszystkich psów, które reagują wyłącznie na znany dźwięk. Byłem po prostu szczęśliwy, że znalazłem się wśród przyjaciół.
Nagle zabrzmiał ostry dźwięk dzwonka. Po kilku kolejnych dzwonkach dzieci niechętnie oderwały się ode mnie. Wcisnąłem się z całych sił miedzy pręty ogrodzenia, chcąc pobiec za nimi. Jasnowłosa odeszła ostatnia, uścisnąwszy mnie mocno na pożegnanie. Przywoływałem dzieci szczekaniem, lecz ustawiły się w szeregu, plecami do mnie. Co chwila któreś z nich rzucało na mnie ukradkowe spojrzenie, starając się stłumić chichot, który wyraźnie był widoczny po ich podskakujących barkach. Potem szeregiem podążyły do nędznego budynku. Drzwi zamknęły się bezapelacyjnie.
Pustym wzrokiem wpatrywałem się w boisko zrozpaczony, że straciłem moich nowych przyjaciół. Uśmiechnąłem się i wyprostowałem, gdy zobaczyłem w oknach małe twarzyczki. Wkrótce pojawiło się koło nich starsze, pomarszczone oblicze nauczyciela, który surowym głosem nakazywał dzieciom wrócić do ławek. Chłopcu, który się ociągał z wykonaniem polecenia, wykręcił ucho. Zostałem tam jeszcze przez kilka minut, mając nadzieję, że dzieci powrócą, w końcu jednak rozczarowany wyjąłem łeb spomiędzy prętów ogrodzenia.
Psy są w zasadzie stworzeniami o pogodnym usposobieniu. W ich naturze przeważa zachłanna ciekawość, gdy więc koło mnie przejechał stary mężczyzna na rowerze, z którego kierownicy zwieszały się siatki z zakupami, zapomniałem o rozczarowaniu i pogalopowałem za nim. Z dziury w spodzie siatki wystawała jakaś zielona łodyga z liśćmi. Sądzę, że był to rabarbar – przypominam sobie słodką, przyprawiającą o ślinienie, woń. Łodyga wyglądała bardzo apetycznie. Wkrótce doścignąłem rowerzystę, był bowiem bardzo stary i pedałował powoli. Nim miał szansę mnie zauważyć, skoczyłem i wyszarpnąłem intrygującą mnie łodygę. Miałem zarówno szczęście, jak i nieszczęście.
Wyciągając nagłym szarpnięciem łodygę przez dziurę w siatce, pozbawiłem rowerzystę równowagi. Zwalił się na mnie wraz z rowerem. Zabrakło mi tchu, więc zamiast zawyć, wydawałem z siebie tylko słabe skomlenie. Zakrztusiłem się, walcząc o złapanie powietrza, i przeprosiłem starca, że go przewróciłem. Lecz zamiast słów wyartykułowałem jedynie serię zdyszanych pomruków, których starzec nie pojął. Zaczął wymachiwać rękami, chcąc mnie uderzyć. Nawet nie współczuł mi, że byłem głodny. Klął i jęczał, jak gdyby został rzucony przez byka na łoże fakira pełne gwoździ. A przecież spadł na mnie, dzięki czemu mniej się potłukł!
Nie miało sensu, bym tu dłużej został – starzec i tak nie był w nastroju do ofiarowania mi czegokolwiek do jedzenia – spróbowałem więc wydobyć się spod roweru i mężczyzny. Znacznie pomogło mi w tym kilka solidnych szturchnięć. Z zachwytem stwierdziłem, że zawartość siatki wysypała się na jezdnię. Zignorowałem długie, czerwone łodygi, których smak nie zachwycił mnie specjalnie, i rzuciłem się na soczyste, czerwone jabłko. Zacisnąłem na nim szczęki, co było nie byle jakim wyczynem, zważywszy na jego rozmiary, po czym szybko wycofałem się poza zasięg pięści rozgniewanego starca, nie zwracając uwagi na miotane przez niego obelgi. Miałem szczęście, że nogi zaplątały mu się w ramę roweru, na pewno bowiem wykorzystałby je do nadania mi większego pędu. W bezpiecznej odległości zatrzymałem się i położyłem jabłko na ziemię. Chciałem znów przeprosić starego mężczyznę za nieumyślne spowodowanie jego bolesnego upadku, lecz purpurowa twarz i wygrażająca pięść przekonały mnie, że nie da się ułagodzić. Podniosłem więc jabłko i ruszyłem dalej. Po chwili jeszcze raz się obejrzałem i zobaczyłem, że dwóch przechodniów podnosi starca z ziemi. Gdy prostował się i sprawdzał działanie starych nóg, stwierdziłem, że nic mu się nie stało i nie zatrzymywałem się więcej.
Znalazłem dość spokojną boczną uliczkę i przycupnąłem pod ścianą, by pożreć swój łup. W pierwszych miesiącach życia miałem wprost nienasycony apetyt. „Eksperci” twierdzący, że psa powinno się karmić raz dziennie, po prostu bredzą. Bez wątpienia pies może przeżyć cały dzień na jednym posiłku, ale tak samo jest z człowiekiem. Jak byś się czuł, gdybyś miał świadomość, że niczego więcej nie dostaniesz? A co powiedziałbyś na post przez jeden dzień w tygodniu, co również zalecają rzekomi „znawcy”? Jaki jest pożytek ze lśniącej sierści i wilgotnego nosa, jeśli żołądek ściska się z głodu? Pożarłem jabłko razem z szypułką. Tego dnia nie jadłem nic więcej. Oślepiające światło słońca przyprawiało mnie o senność, dzięki której zapominałem o swoich problemach. Zasnąłem.
Przebudza mnie jeden z (tak typowych dla klimatu Anglii) letnich przelotnych deszczów. Automatycznie spojrzałem na nadgarstek, by dowiedzieć się, która godzina. Oprzytomniałem na widok owłosionej psiej łapy. Zerwałem się i otrząsnąłem, po czym rozejrzałem dookoła. Była mniej więcej piąta po południu, a w brzuchu ściskało mnie z głodu.
Ruszyłem wąską uliczką, z uwagą węsząc w poszukiwaniu nowych zapachów. Rzuciłem się za żukiem, który przeciął mi drogę, zawołałem na powitanie do psa, którego jakiś człowiek prowadził na smyczy po przeciwnej stronie ulicy. Pies, mały corgi, pogardliwie zignorował mnie, a ja nie interesowałem się nim na tyle, by kontynuować próby nawiązania rozmowy. Gdy tak biegłem, powoli zaświtało mi we łbie, że potrzebuję jakiegoś bezpiecznego schronienia, w którym mógłbym wypocząć i dojść do ładu z chaotycznymi myślami. Potrzebowałem jedzenia i opieki. Przydałoby mi się też trochę współczucia.
Tego dnia go jednak nie znalazłem.
Wepchnąłem zad głębiej w bramę, chroniąc go przed mżawką ochlapującą mi nos i pysk. Całe popołudnie spędziłem na wędrówkach i ciągłym dziwieniu się czemuś lub komuś. W końcu słońce zasnuła opończa mżawki, a ludzie stali się jeszcze bardziej nieprzystępni. Nieco wcześniej ulice zrobiły się na jakiś czas tak zatłoczone, że zrozpaczony poszukałem schronienia pod wiaduktem kolejowym. Pod wieczór tłumy przerzedziły się, wyszedłem więc na ulicę. Łaziłem ze zwieszonym ogonem, nie odrywając oczu od chodnika. W miarę ściemniania się uczucie osamotnienia stało się tak dotkliwe, że kusiło mnie, by wrócić do przytułku dla psów: Powrót Syna Marnotrawnego, Lassie Znów w Domu. Nie odstraszała mnie już myśl, że zostałbym uśpiony – to znaczy zamordowany. Byłbym dobry, korzyłbym się nawet przed najpodlejszym psem, a opiekunowie przebaczyliby mi, daliby mi jeszcze jedną szansę, bym dowiódł, że jestem godny być niegodnym stworzeniem, zwyczajnym psem. Lecz nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie znajdował się przytułek.
Z tęsknotą wpatrywałem się w oświetlone okna, rozpaczliwie pragnąc towarzystwa. Na ulicy było zimno i pusto. Syciłem się zapraszającymi zapachami, deszcz gnał mnie jednak dalej, szukającego i nie znajdującego.
Było już późno, po ulicach przemykały jedynie sporadycznie samotne wozy. Skuliłem się w jakiejś bramie, a moja znękana dusza skuliła się we mnie. Ze zmęczenia opadły mi powieki, ale głód nie pozwalał mi zasnąć. Zrozpaczony zacząłem się trapić pytaniami bez odpowiedzi.
Nie znałem tego miejsca, lecz wiedziałem, że jestem w Londynie. Czy pochodziłem z Londynu? Nie, nie stąd. Skąd to wiedziałem? Po prostu wiedziałem. Przypominałem sobie zielone pola, otwartą przestrzeń, jakieś niezbyt duże miasteczko, w którym przeżyłem większą część mojego życia. Gdzie się ono znajdowało? Gdybym tylko potrafił je odnaleźć! Mimo to znałem Londyn, a przecież nigdy do tej pory nie byłem jako pies w tych okolicach. Czyżbym kiedyś tu pracował? Nagle przed oczami stanął mi obraz dobiegającej sześćdziesiątki kobiety, pulchnej, lecz nie otyłej. Uśmiechała się ciepło i wyciągała przed siebie ręce – zdawało mi się, że do mnie. Bezgłośnie przyzywała mnie do siebie. Wtem jej twarz przemieniła się w psi pysk także pełen miłości, ciepła i troskliwości. Po chwili obie moje matki zniknęły i ukazała się postać mężczyzny. Był przystojny, ale poza tym niczym się specjalnie nie wyróżniał. Poczułem do niego dziwną nienawiść. Czy to byłem ja? Moje znużone myśli kotłowały się dalej bez ładu i składu. Przypomniałem sobie dziecko – miałem pewność, że jest moje – oraz dziewczynę, młodą kobietę, moją żonę, dom, ulicę, błotnistą ścieżkę, miasteczko. Prawie przypomniałem sobie nazwę miasteczka, natomiast imiona kobiety i dziecka krążyły jeszcze gdzieś na skraju świadomości, za cienką jak bańka mydlana barierą. Moja twarz wynurzała się z dna oceanu pamięci i już-już właśnie miała się pojawić na jego powierzchni, kiedy koło mnie przejechał samochód i twarze rozpierzchły się jak wystraszone ryby.
Patrzyłem, jak światła samochodu znikają w oddali. Wraz z nimi niknęły ich odbicia na mokrej jezdni. Nagle dołączyły do nich odbicia świateł hamowania, zanim pojazd skręcił za róg (nawet to wydawało mi się znajome). Byłem sam, z pustą głową, w pustym świecie. Potem ujrzałem ducha.
Czy widziałeś kiedyś ducha? Prawdopodobnie nie. Na pewno jednak widziałeś kiedyś, jak pies pozornie bez powodu staję się czujny, nastawia uszu i jeży sierść? Bez wątpienia myślałeś wtedy, że dosłyszał coś, czego ty nie usłyszałeś, kogoś przechodzącego koło domu lub innego psa szczekającego gdzieś w oddali. Wielokrotnie miałeś rację, lecz częstokroć działo się tak dlatego, że pies wyczuł obecność ducha. Nie zawsze wpadał z tego powodu w panikę, czasem był tylko zaniepokojony. Zależy to od natury ducha, który może być przyjazny lub nie.
Myślisz, że ja się zagalopowałem? Posłuchaj zatem dalej!
Składająca się wyłącznie z cienia, rozmyta sylwetka ducha podpłynęła do mnie z przeciwnej strony ulicy. Duch mnie nie widział, a nawet jeśli widział, to nie zwracał na mnie uwagi. Gdy się przybliżył, udało mi się rozróżnić jego twarz, barki i część korpusu. Zdawało mi się, że widmo ma na sobie marynarkę, a na pewno dostrzegałem kołnierzyk koszuli i krawat. Dlaczego nie był nagi? Dlaczego ciała astralne zawsze są ubrane? Nie zadawaj mi takich pytań, jestem tylko psem.
Przyznaję, że byłem zaniepokojony. Jestem pewien, że duch nie emanował złem, było to jednak pierwsze widmo, które widziałem w obydwu moich wcieleniach. Nagle zaschło mi w pysku. Byłem zbyt przerażony, żeby choć zaskomleć. Całkowicie opuściła mnie władza w łapach.
Duch miał najsmutniejsze oblicze, jakie przyszło mi kiedykolwiek oglądać. Jego twarz świadczyła o tym, że człowiek ten zaznał wszelkiego zła, jakie jest udziałem ludzkości, że przyswoił sobie pierwszą lekcję śmierci. Duch minął mnie tak blisko, że mógłbym go dotknąć. Widziałem poprzez niego siąpiącą mżawkę. Po chwili zniknął wśród nocy, a ja zacząłem się zastanawiać, czy nie wyobraziłem sobie tego wszystkiego. Na pewno nie, widziałem bowiem później jeszcze mnóstwo innych wędrujących duchów. Większość z nich pogrążona była w takim samym smutku, ponieważ nie zdawały sobie sprawy, że była to jedynie przejściowa faza ich egzystencji. Minęło jednak wiele czasu, zanim dowiedziałem się, co znaczy ich obecność wśród żywych.
Przeżycie to pozbawiło mnie resztek sił. Zapadłem w głęboki, niczym nie zakłócony sen.
Obudziło mnie łagodne poszturchiwanie.
Zmieniłem pozycję ciała, ułożyłem się wygodniej i spróbowałem je zignorować. Było jednak zbyt zimno, by ponownie zapaść w sen. Otworzyłem więc ślepia i ujrzałem pochylającego się nade mną wielkiego, czarnego psa.
„Chodź, mały, niech cię tu nie znajdą śpiącego.”
Zamrugałem raptownie ślepiami, całkiem już przebudzony.
„Skąd się urwałeś? Uciekłeś z domu, czy się ciebie pozbyli?” – Wielki pies uśmiechnął się do mnie.
Zadrżałem i podniosłem się chwiejnie na równe łapy.
„Kim jesteś?”, spytałem, nie mogąc stłumić ziewnięcia. Przeciągnąłem się energicznie. Wygiąłem zesztywniały grzbiet, wypiąłem zad, po czym z rozmachem wyprostowałem po kolei tylne łapy.
„Wołają na mnie Rumbo. Nazywasz się jakoś?”
Potrząsnąłem łbem.
„Może. W każdym razie nie przypominam sobie tego.”
Pies przyglądał mi się w milczeniu przez parę chwil, po czym obwąchał mnie ze wszystkich stron.
„Jest w tobie coś dziwnego”, skonstatował w końcu.
Przełknąłem głośno ślinę, zdumiony tym eufemizmem.
„Ty też nie jesteś podobny do innych psów, które znałem”, powiedziałem.
I rzeczywiście tak było. Wyczułem to od razu. Był w pewien sposób bardziej rozgarnięty. Mniej, by tak rzec, psi czy też… bardziej ludzki.
„Wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Niektórzy są tylko bardziej tępi od reszty, to wszystko. Z tobą jednak jest inaczej. Na pewno jesteś psem, co?”
O mało co nie zwierzyłem mu się wtedy ze wszystkich swoich problemów, ale wielki pies stracił nagle zainteresowanie tego rodzaju rozważaniami i wrócił do bardziej przyziemnych spraw.
„Jesteś głodny?”, spytał.
Tak bardzo, że mógłbym zjeść wołu z kopytami, pomyślałem, energicznie kiwając łbem.
„No to chodź, znajdziemy coś do jedzenia.” Odwrócił się i ruszył raźno ulicą. Musiałem przejść w kłus, by za nim nadążyć.
Był to mniej więcej pięcio- czy sześcioletni kościsty „wielorasowiec”. Wyobraź sobie pozbawionego cętek dalmatyńczyka, pokrytego w całości czarną sierścią, pozbawionego też elegancji linii, z zadkiem jak krowa, nadmiernym wygięciem w tył tylnych łap i słabymi pęcinami, a będziesz miał w miarę pełny obraz Rumba. Na pewno nie był szpetny – przynajmniej nie dla mnie – ale też nie zdobyłby na psiej wystawie żadnej nagrody.
„Chodź, szczeniaku! – zawołał przez ramię. – Nie możemy się spóźnić na śniadanie.”
Przyspieszyłem, by dorównać mu kroku i powiedziałem bez tchu:
„Jak myślisz, możemy się zatrzymać na chwilę? Muszę coś zrobić.”
„Co? A, to. Dobrze.”
Zatrzymał się. Rozkraczyłem się koło niego. Odwrócił się z niesmakiem i potruchtał do najbliższego słupa latarni. Podniósł łapę i ulżył sobie w fachowy sposób.
„Unikniesz wpadek, jeśli będziesz to robił w ten sposób”, zawołał do mnie, gdy z wysiłkiem przesuwałam łapę, której zagroziło, że znajdzie się w powiększającej się kałuży.
Uśmiechnąłem się do niego z zakłopotaniem zadowolony, że ulice były zupełnie puste i żaden człowiek nie mógł mnie zobaczyć w tej pozbawionej godności pozie. Czułem wstyd, że jestem zmuszony do takiej czynności. Był to znak toczącej się we mnie walki między psią i ludzką naturą.
Rumbo podbiegł do mnie i powąchał kałużę, której byłem sprawcą, a ja zrobiłem to samo koło latarni. Nasyciwszy zapachami swe nozdrza, ruszyliśmy dalej.
„Dokąd idziemy?”, spytałem Rumba. Ten jednak zignorował moje pytanie.
Przyspieszał, wyraźnie coraz bardziej podekscytowany. Wtedy właśnie wyczułem zapach jedzenia i wybiłem sobie z głowy wszelkie pytania.
Trafiliśmy na bardziej ruchliwe ulice. Rumbo sprawiał wrażenie, jakby zgiełk i ruch wcale go nie niepokoił. Trzymałem się go tak blisko, jak tylko mogłem, co parę chwil obijając się barkiem o jego udo. Wciąż bałem się ulic. Autobusy wydawały mi się ruchomymi kamienicami, a samochody szarżującymi słoniami. Mój nadczuły wzrok jedynie pogarszał sytuację; oślepiające barwy sprawiały, że odczuwałem jeszcze większy strach. Rumbo natomiast wydawał się niczym nie przejmować. Zręcznie wymijał przechodniów i po pasach pokonywał niebezpieczne jezdnie, zawsze czekając, aż jakiś człowiek przejdzie po nich pierwszy. Podążałem za nim, starając się być ruchomym przedłużeniem jego ciała.
Dotarliśmy do hałaśliwego miejsca, w którym mimo wczesnej pory było mnóstwo ludzi, krzątających się, śpieszących, krzyczących, niespokojnych. Zgiełk czyniony przez wrzeszczących ludzi, skrzypiące na betonie koła ręcznych wózków i klaksony furgonetek był ogłuszający. W powietrzu unosiła się ciężka woń mnóstwa różnych owoców, zalatujących ziemią warzyw i surowych kartofli. Gdyby nie panujący tu bezład, wydawałoby mi się, że znalazłem się w raju.
Znajdowaliśmy się na targu, a właściwie nie na targu ulicznym, lecz w krytej hali targowej, do której przyszli restauratorzy, sprzedawcy z zieleniaków, handlarze uliczni – wszyscy, którzy handlowali owocami, warzywami czy kwiatami – by hurtem zakupić towar. Przyjeżdżały tu ciężarówki z egzotycznymi owocami przywożonymi na statkach do londyńskiego portu. Pełne po brzegi samochody jechały stąd do najrozmaitszych miejscowości kraju lub z powrotem do portu, gdzie kontenery z towarami ładowano na statki handlowe. Wykłócano się tu grubiańsko przy zawieraniu transakcji i zaciągano kredyty – oczywiście jeżeli spłacone były wcześniejsze długi.
Zwalisty mężczyzna z czerwoną twarzą i byczym karkiem, w nie pierwszej świeżości białym niegdyś fartuchu pchał koło nas wózek załadowany do pełna niebezpiecznie chwiejącymi się pudłami zielonkawożółtych bananów. Śpiewał na cały głos, przestając jedynie po to, by przyjaźnie rzucić jakieś niewybredne słówko do spotykanych znajomków. Nie orientował się, że kiść bananów balansuje niepewnie na wierzchu pudła. Gdy tylko to dostrzegłem, ruszyłem za nim, lecz zatrzymałem się po ostrym warknięciu Rumba.
„Ani mi się waż – ostrzegł mnie. – Obedrą cię tu ze skóry, jeśli złapią na kradzieży.”
Wesoły mężczyzna z wózkiem zatrzymał się, obejrzał i zauważył chyboczącą się na wierzchu kiść bananów. Okrążył wózek i wrzucił banany do środka pudła. Zobaczył nas i wracając do rączek wózka, przystanął, by poklepać Rumba po grzbiecie. Stwierdziłem, że takie klepnięcie złamałoby mi kręgosłup. Mój nowy przyjaciel zamachał ogonem i spróbował polizać dłoń mężczyzny.
– Cześć, stary. Widzę, że przyprowadziłeś dziś ze sobą kumpla, co? – spytał tragarz, wyciągając do mnie rękę.
Cofnąłem się. Moje nowe ciało było zbyt delikatne na tak obcesowe traktowanie. Mężczyzna zachichotał, wrócił do wózka i zaczął znów śpiewać fałszując.
Byłem zaskoczony zachowaniem Rumba. Dlaczego zjawiliśmy się tutaj, jeśli nie mogliśmy zdobyć jedzenia?
„Chodź”, powiedział, jak gdyby odpowiadając na moje pytanie. Ruszyliśmy dalej, okrążając sprzedawców, tragarzy i kupujących, torując sobie drogę w panującym tu tłoku.
Co parę metrów ludzie przyjaźnie klepali Rumba po grzbiecie. Tu i ówdzie przeganiali go, a raz musieliśmy wyminąć jakiegoś złośliwego dziadygę, który chciał nas kopnąć. W zasadzie jednak wydawało się, że mój towarzysz jest tu dobrze znany i akceptowany. Rumbo musiał nad tym długo pracować, ponieważ na ogół zwierzęta – z wyjątkiem łapiących szczury kotów – nie są tolerowane na targach z żywnością, zwłaszcza kiedy są bezpańskie.
Do moich nozdrzy dotarł nowy cudowny zapach, bez trudu zagłuszający wonie warzyw i owoców. Wywierał piorunujący efekt na mój burczący żołądek. Była to woń smażącego się mięsa. Zorientowałem się, w którą stronę zdąża Rumbo i wysforowałem się przed niego, skacząc prawie na blat przewoźnego barku z przekąskami. Był dla mnie za wysoki, zdołałem się więc tylko wspiąć na niego i z nadzieją wystawić łeb. Nic nie widziałem. Jedynie do mych nozdrzy dochodziła smakowita woń.
Kiedy Rumbo dołączył do mnie, wydawało mi się, że jest porządnie zdenerwowany.
„Spadaj stąd, kurduplu – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wszystko zepsujesz.”
Posłusznie spuściłem łapy ze ścianki barku, nie chcąc wytrącić z równowagi nowego przyjaciela. Rumbo przeszedł koło mnie i zajął pozycję, z której był widoczny dla człowieka stojącego za kontuarem, po czym szczeknął kilkakrotnie. Nad blatem pojawiła się pomarszczona stara twarz mężczyzny, który uśmiechnął się, obnażając żółtawe pieńki zębów.
– Cześć, Rumbo. Jak se radzisz? Coś by się wtrząchnęło, nie? Może da się coś wyskrobać.
Głowa starego mężczyzny zniknęła z pola widzenia. Przyskoczyłem do Rumba, zachwycony perspektywą jedzenia.
„Siedź spokojnie, szczeniaku. Nie naprzykrzaj się, bo nic nie dostaniemy”, poinstruował mnie Rumbo karcącym tonem.
Usiłowałem ze wszystkich sił zachować spokój, gdy jednak człowiek zza lady pochylił się ku nam z soczystym serdelkiem w dłoni, tego było dla mnie za wiele. Zacząłem skakać z radości, licząc na poczęstunek.
– No co, ściągnąłeś swojego kumpla? To nie psia jadłodajnia, Rumbo. Nie mogę karmić wszystkich twoich koleżków. – Człowiek z dezaprobatą pokręcił głową, ale rzucił nam serdelek. Skoczyłem w jego stronę, mój towarzysz był jednak szybszy. Pożerając serdelek, jednocześnie warczał na mnie, co nie jest tak proste, jak się wydaje. Przełknął ostatni kęs, oblizał pysk jęzorem i burknął:
„Nie pozwalaj sobie, pętaku. Dostaniesz swoje, bądź tylko cierpliwy.”
Podniósł wzrok na człowieka, który śmiał się z naszej dwójki, i zapytał: „A szczeniak dostanie coś?”
– Coś mi się zdaje, że chcesz wydębić poczęstunek dla tego psiaka, hę? – spytał mężczyzna.
Na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech, powieki starych oczu uniosły się marszcząc, a haczykowaty nos jakby zakrzywił się jeszcze bardziej. Jego twarz miała ciekawą barwę: żółtą, z ciemnymi mahoniowymi kreskami biegnącymi równolegle ze zmarszczkami. Cerę miał tłustą, lecz równocześnie suchą; oliwkowa opalenizna dotyczyła jak gdyby wyłącznie naskórka.
– No dobra, zobaczymy. – Gdy się odwrócił i już miał coś dla mnie wygrzebać, za nami rozległ się głos:
– Kubek herbaty, Bert. – Jeden z tragarzy oparł się o kontuar i ziewnął. Spojrzał na nas z góry i cmoknął językiem na powitanie. – Lepiej uważaj, Bert, bo kontrol czepi się, że dokarmiasz za dużo kundli.
Bert napełnił kubek ciemnobrązową herbatą z metalowego czajnika i powiedział: – Ta jest. Zwykle przyłazi tylko ten większy. Dzisiaj ściągnął drugiego. Kto wie, może ten mały to jego robota, w każdym razie na to wygląda, no nie?
– Nieee… – odparł tragarz. – Duży to kundel pełną gębą, a młodziak to tylko mieszaniec. Sporo w nim z labradora, do tego… no, niech ja się przyjrzę… trochę z teriera. Ładny maluch.
Zadowolony z komplementu zamachałem ogonem i spojrzałem na Berta,
– No dobra, dobra, wiem, czego chcesz. Masz serdelka. Zjedz i zmykaj, bo mi zabiorą pozwolenie.
Rzucił mi serdelek, który udało mi się chwycić w locie. Musiałem go jednak natychmiast wypuścić, ponieważ sparzyłem sobie język. Rumbo złapał go, odgryzł połowę i połknął. Rzuciłem się na resztę i zeżarłem ją łapczywie. Rumbo odsunął się na bok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Oczy zaszły mi wilgocią od żaru, poczułem ciepłą kulę przesuwającą się wzdłuż przełyku.
„Przykro mi, kurduplu, ale znalazłeś się tu tylko dlatego, że cię przyprowadziłem. Musisz nauczyć się szacunku”. Rumbo podniósł wzrok na starego sprzedawcę, warknął tytułem podziękowania i truchtem ruszył z powrotem.
Popatrzyłem na dwóch chichoczących mężczyzn, podziękowałem i pobiegłem za Rumbem.
„Dokąd teraz, Rumbo?”, krzyknąłem za nim.
„Nie podnoś głosu – skarcił mnie, czekając, aż do niego dołączę. – Dowcip polega na tym, by w takim miejscu jak to nie rzucać się w oczy. Dlatego właśnie jestem tutaj tolerowany, że zachowuję się porządnie, nie włażę ludziom w drogę i… – spojrzał na mnie znacząco, ponieważ zauważył, że mam ochotę pogonić za pomarańczą, która stoczyła się ze stoiska -…nigdy nic nie biorę, jeśli mi ktoś tego nie zaoferuje.”
Dałem sobie spokój z pomarańczą.
Opuściliśmy halę, dostając po drodze do spółki czarnego rozmiękłego banana. W podskokach wymknęliśmy się na mniej uczęszczane uliczki.
„Dokąd teraz?”, zapytałem.
„Teraz ukradniemy trochę jedzenia”, odpowiedział Rumbo.
„Ale sam powiedziałeś w hali, że…”
„Tam byliśmy gośćmi.”
„Aha.”
Znaleźliśmy jatkę przy ruchliwej głównej ulicy. Rumbo zahamował i zajrzał przez otwarte wejście.
„Musimy tu uważać. Obrobiłem ją w zeszłym tygodniu”, wyszeptał.
„Hmm, posłuchaj, Rumbo, nie sądzę, że…”
Rumbo uciszył mnie: „Masz wleźć w tamten róg. i żeby cię sprzedawca nie zauważył, dopóki się tam nie znajdziesz.”
„Słuchaj, ja…”
„Kiedy się tam znajdziesz, pokaż mu się, a później wiesz, co masz robić.”
„Co?”
„Wiesz.”
„Nie wiem. O co ci chodzi?”
Rumbo jęknął na głos.
„Chrońcie mnie przed tępymi bachorami – powiedział. – Rób co do ciebie należy.”
„Nie mogę. Nie mogę tam wleźć i zrobić tego, o czym myślisz.”
„Oczywiście, że możesz i zrobisz to.”
„Ale nie jestem w nastroju.”
Jednak myśl o niebezpieczeństwie natychmiast wprawiła mnie we właściwy nastrój.
„Dasz sobie radę”, powiedział wesoło Rumbo.
Znów zapuścił żurawia do sklepu.
„Ruszaj, teraz jest odpowiednia chwila! Facet rąbie mięso na pniaku. Do środka, natychmiast!”
Wepchnął mnie do środka, dla zachęty szczypiąc potężnymi szczękami w kark. Jestem pewien, że nigdy nie widziałeś, jak dwa psy planują skok przed sklepem rzeźnickim, a w dodatku tak dobrana para jak Rumbo i ja. Na pewno jednak zdarzało ci się widzieć psy kradnące dzieciom lody i lizaki, pewny też jestem, że od czasu do czasu łapałeś własnego psa na kradzieży. Zapewne nie widziałeś też (a może nie zwróciłeś uwagi) zorganizowanej psiej przestępczości. Choć większość psów jest na to za głupia, zapewniam cię, że ona istnieje.
Wsunąłem się do sklepu i przywarowałem pod ladą, gdzie rąbiący mięso rzeźnik nie mógł mnie dostrzec; błagalnie wyglądałem na zewnątrz na mojego partnera. W jego ciemnobrązowych ślepiach nie było zmiłowania. Dotarłszy do końca lady wyjrzałem zza niej ostrożnie. Każdy dźwięk spadającego tasaka sprawiał, że nerwowo podskakiwałem. Rzuciłem się w róg, skuliłem i starałem się wycisnąć coś z jelit. Na szczęście był wczesny ranek i w sklepie nie było klientów. Po kilku stęknięciach moje wysiłki zostały uwieńczone niejakim powodzeniem. Niestety, zapomniałem o tym, że mam zwrócić na siebie uwagę. Mógłbym tak siedzieć jeszcze długo, gdyby Rumbo nie zdenerwował się na mnie i nie zaczął szczekać.
Rzeźnik znieruchomiał z uniesionym do połowy tasakiem i spojrzał w stronę drzwi.
– Och, to znowu ty? Poczekaj, niech no cię tylko dorwę! – zagroził.
Pospiesznie położył tasak na pniaku i ruszył dookoła lady w stronę wyjścia. W tym momencie zauważył mnie.
Nasze spojrzenia się spotkały: jego zdziwione i nieufne, moje również zdziwione i aż za dobrze świadome, co się za chwilę wydarzy.
– Ojjj! – wrzasnął rzeźnik, zaczynając poruszać się w zupełnie innym tempie.
Uniosłem się do połowy i zamiast rzucić się w tej chwili do ucieczki, poczłapałem w stronę otwartych drzwi powłócząc nogami i kołysząc się jak kaczka. Całą uwagę rzeźnik skupił na mnie, podczas gdy Rumbo natychmiast wpadł do środka i zaczął szukać wśród mięsa najsmaczniejszego kąska. Purpurowy ze złości sklepikarz złapał po drodze masywną szczotkę, którą wykorzystuje się zarówno do zamiatania, jak i do zmywania posadzek. Zaczął nią wymachiwać w powietrzu jak rycerską lancą, mierząc w mój grzbiet. Nie miałem gdzie się przed nią schować, a słabość kończyn jedynie pogarszała moje położenie.
Na szczęście szczotka pokryta była długą szczeciną. Wprawdzie twardą, ale o wiele bardziej miękką niż trzonek.
Zaskowyczałem, gdy szczecina zderzyła się z moim zadkiem. Rzeźnik zadał mi cios z pełnego rozmachu; potoczyłem się jak postrzelony królik po posadzce, w końcu jednak poderwałem się i rzuciłem do wyjścia. Rumbo biegł niedaleko za mną z przynajmniej półkilowym kawałem surowego steku zwieszającym mu się z pyska.
– Ojjjj! – usłyszałem jedynie, gdy wypadliśmy z jatki na ulicę. Mój wspólnik dotrzymywał mi tempa, chichocząc z dumy nad własnym sprytem.
Na nasz widok mężczyźni i kobiety spiesznie usuwali się z drogi. Tylko jeden człowiek z głupoty postanowił spróbować wyrwać mięso dyndające z pyska Rumba. Rumbo był na to za chytry; zgrabnie uskoczył przed wyciągniętą ręką i mężczyzna wyłożył się za nim na kolana. Pobiegliśmy dalej; Rumbo miarowo i spokojnie, rozbawiony moją paniką. W końcu zawołał przez zaciśnięte zęby:
„Tędy, kurduplu, do parku!”
Bardzo mnie korciło, by pobiec w swoją stronę, zostawić tego złodzieja, ale głód był silniejszy. Poza tym zasłużyłem sobie na udział w łupie. Wpadłem za nim przez zardzewiałą żelazną bramę do parku, sprawiającego na mnie wrażenie nieskończoności zielonych drzew i zarośli. W rzeczywistości jednak musiał być niewielki. Rumbo zniknął za kępą krzaków. Podążyłem za nim. Zdyszany, wywracając ślepiami ze zmęczenia padłem jak zabity obok niego na zieloną trawę. Patrzył na mnie uśmiechając się kącikami pyska, gdy łapałem wielkie hausty powietrza, i z zadowoleniem pokiwał łbem.
„Dobrze się spisałeś, szczeniaku – powiedział. – Może coś z ciebie wyrośnie, jeśli ktoś tobą pokieruje. Jesteś inny niż zwykłe durne psy.”
Doskonale wiedziałem o tym, ale jego pochwała sprawiła mi przyjemność. Mimo to burknąłem:
„Ten człowiek mógł zrobić mi krzywdę. Nie potrafię biec tak szybko jak ty.”
„Pies zawsze prześcignie człowieka. Nigdy by cię nie złapał.”
„Uderzył mnie”. – Zawierciłem tyłkiem, by się upewnić, czy nie wyrządził mi krzywdy.
Rumbo uśmiechnął się.
„Nauczysz się znosić w życiu nie takie przykrości, szczeniaku. Ludzie to dziwaczne stworzenia”.
Zwrócił uwagę na mięso leżące między jego przednimi łapami. Poszturchał je nosem, śliniąc przy okazji.
„Chodź, dostaniesz swoją porcję.”
Podniosłem się i otrząsnąłem.
„Muszę najpierw coś dokończyć”, powiedziałem półgłosem i pobiegłem w gęste krzaki.
Kiedy wróciłem parę minut później, Rumbo porządnie już napoczął surowy stek, mlaskając i cmokając w odrażający sposób. Przyskoczyłem do niego spiesznie i dobrałem się do mięsa w równie obrzydliwy sposób. Był to wyśmienity posiłek, najlepszy, jaki jadłem do tej pory. Być może podniecenie spowodowane ucieczką i napięcie podczas kradzieży zaostrzyły mój apetyt, bo nawet serdelki u Belli tak mi nie smakowały.
Rozłożyliśmy się w krzakach, oblizując z zadowoleniem pyski, w których wciąż czuliśmy rozkoszny smak krwi. Po chwili odwróciłem się do mojego towarzysza i zapytałem, czy często kradnie mięso w ten sposób.
„Kradnę? Co to znaczy, kradnę? Pies musi jeść, żeby żyć, trzeba więc zdobywać pożywienie, gdzie się da. Nie można polegać na tym, co się dostanie od człowieka. Zdechłoby się z głodu. Trzeba się więc bez przerwy rozglądać i łapać, co pod pysk popadnie.”
„Tak ściśle rzecz biorąc, to my napadliśmy na tę jatkę i ukradliśmy mięso”, upierałem się.
„My nie popełniamy takich czynów jak kradzież, ponieważ jesteśmy tylko zwierzętami.”
Rumbo popatrzył na mnie znacząco.
Wzruszyłem ramionami nie mając ochoty na razie na dalsze roztrząsanie tej kwestii. Zastanawiałem się, skąd i co naprawdę Rumbo wie na ten temat.
Rumbo poderwał się nagle z ziemi.
„Chodź, szczeniaku, zabawimy się!”, krzyknął i rzucił się pędem przez krzaki na otwarty teren porośnięty trawą.
Raptem nabrałem energii, jak gdyby ktoś przekręcił we mnie przełącznik. Pomknąłem z wyprostowanym ogonem i błyszczącymi ślepiami za starszym psem, radośnie naszczekując. Ścigaliśmy się, tarzaliśmy po trawie, mocowaliśmy się. Rumbo dokuczał mi niemiłosiernie, demonstrując swoją siłę, szybkość i zwrotność. Poddawał się moim dzikim atakom, by po chwili bez wysiłku odrzucić mnie na bok minimalnym ruchem barków, gdy tylko zaczynałem myśleć, że go pokonałem. Byłem zachwycony.
Cudownie było tarzać się w trawie, szorować o nią grzbietem, wdychać jej uderzającą do głowy woń. Byłbym szczęśliwy, mogąc tu zostać przez resztę dnia. Po około dziesięciu minutach zjawił się jednak ponury dozorca parku i przegonił nas. Z początku szydziliśmy z niego, dokuczaliśmy mu, podchodząc do niego i zmykając, gdy się na nas zamierzał. Rumbo był o wiele śmielszy, skakał wtedy na dozorcę, popychając go przednimi łapami w plecy, gdy jego uwaga była skoncentrowana na mnie. Gniewne przekleństwa stróża sprawiały, że tarzaliśmy się ze śmiechu. Wkrótce Rumbo znudził się zabawą i bez słowa wybiegł przez bramę, nie czekając, aż do niego dołączę.
„Zaczekaj, Rumbo!”, zawołałem. Rumbo przeszedł w trucht pozwalając mi się dogonić.
„Dokąd teraz?”, spytałem.
„Na śniadanie”, odrzekł.
Rumbo prowadził zawikłaną trasą bocznymi uliczkami. W końcu dotarliśmy do ogrodzenia z blachy falistej, ciągnącego się przez całą przecznicę. Znaleźliśmy dziurę w blaszanym płocie i Rumbo wlazł przez nią do środka, węsząc w poszukiwaniu jakiegoś znajomego zapachu.
„Dobrze – powiedział do mnie. – Jest w biurze. Słuchaj mnie teraz uważnie, szczeniaku, masz zachowywać się grzecznie i cicho. Szef nie ma za dużo cierpliwości do psów, więc mu się nie naprzykrzaj. Jeśli się do ciebie odezwie, masz machać ogonem i rżnąć idiotę. Nie udawaj cwaniaka. Jeśli jest w złym nastroju, kiwnę ci łbem i wtedy zejdziesz mu z oczu. Spróbujemy później coś z niego wydębić. Zrozumiałeś?”
Skinąłem łbem, zaczynając obawiać się spotkania z „Szefem”. Rozejrzawszy się, stwierdziłem, że znajdujemy się na wielkim placu pełnym porozbijanych i rozłożonych na części starych samochodów, spiętrzonych w sterty wyglądające tak, jakby miały się za chwilę wywrócić. Wokół wielkich stert gdzieniegdzie stały mniejsze, które, jak zauważyłem, składały się głównie z rdzewiejących części i akcesoriów samochodowych. W końcu dziedzińca stał wyglądający na ledwie działający żuraw. Zorientowałem się, że trafiliśmy na cmentarzysko samochodów.
Rumbo ruszył w stronę rozwalającego się drewnianego baraku stojącego w centrum królestwa rdzewiejącego metalu. Zatrzymał się pod drzwiami, skrobiąc w nie i szczekając cicho. Lśniący nowy rover zaparkowany koło baraku wyglądał wśród rozpadających się wraków jak perła na stercie gnoju. W jaskrawym świetle poranka błyszczał, rzekłbyś, pogardliwie.
Drzwi baraku się otwarły i ze środka wyszedł Szef.
– O, Rumbo! Cześć, stary! – uśmiechnął się promiennie do wymachującego ogonem swojego przyjaciela. Widać było, że jest w dobrym nastroju. – Znów wybyłeś na całą noc? Wiesz chyba, że robisz tu za stróża, więc skończ z tym łazikowaniem, bo mnie już od tego boli głowa.
Przykucnął przed Rumbem i pogłaskał go. Dodatkowo na przywitanie dał mu kuksańca w bok. Rumbo był bardzo dobrym psem: zamachał ogonem i szurnął łapami, przez cały czas uśmiechając się do Szefa, ale nie rzucając mu się w ramiona. Wywiesił luźno jęzor, co chwila starając się polizać twarz mężczyzny. Szef był masywnej postury, długa skórzana marynarka wybrzuszała mu się na barach. Wyglądał na twardego człowieka, zahartowanego przez przeciwności losu, ale i nawykłego do kosztowania dobrych stron życia – wytrawnych trunków i smakowitych kąsków. Z ust sterczało mu grube cygaro, sprawiające wrażenie przedłużenia spłaszczonego nosa; bez któregokolwiek z tych elementów wyglądałby głupio. Zaczynające rzednieć włosy okrywały uszy i falami spływały na kark. Na jednej ręce miał wykwintny sygnet z dukatowego złota, a na drugiej przewyższający go wystawnością duży pierścień z diamentem.
– Kogo przyprowadziłeś ze sobą? – Szef spojrzał na mnie z zaskoczeniem malującym się na twarzy. – Przygruchałeś sobie przyjaciółkę, co?
Zjeżyłem się obrażony. Na szczęście Szef za chwilę sam się poprawił: – Ach, nie, widać, że to przyjaciel. No co, chłopcze, podejdź tu. – Wyciągnął do mnie rękę, ale cofnąłem się przed nią z obawą.
„Podejdź bliżej, kurduplu”, powiedział cicho Rumbo, ostrzegając mnie z irytacją.
Podpełzłem powoli do przodu, przepełniony lękiem przed tym mężczyzną, wyczuwałem w nim bowiem dziwną mieszaninę łagodności i okrucieństwa. Na ogół psy wyczuwają w ludziach połączenie obu tych cech, jednak któraś z nich zwykle znacznie przeważa. U Szefa obydwie te cechy się równoważyły. Dopiero później zorientowałem się, że u ludzi jego pokroju to bardzo częste zjawisko. Polizałem mu palce, gotów czmychnąć przy pierwszej oznace agresywnych zamiarów. Kiedy poniosło mnie i znęcony pysznym smakiem zacząłem łapczywie lizać jego dłoń, powstrzymał mnie, zaciskając rękę na moich szczękach.
– Jak się wabisz, co? – Szef szarpnął moją obrożę. Wystraszony spróbowałem się wyrwać. „Spokojnie, szczeniaku, nic ci nie zrobi. Jeśli się tylko właściwie zachowasz”, zwrócił się do mnie Rumbo.
– Nie ma imienia ani adresu? Komuś nie bardzo na tobie zależało. – Szef puścił mnie i żartobliwie popchnął w stronę Rumba. Gdy się wyprostował, poczułem, że już zapomniał o mnie.
– No dobrze, Rumbo, zobaczymy, co ci przysyła moja kobita. – Szef podszedł do bagażnika rovera i wyciągnął z niego interesująco się zapowiadającą plastykową torbę: interesującą, ponieważ wybrzuszającą się od – jak podpowiadały nam nosy – jedzenia. Zaczęliśmy tańczyć wokół nóg Szefa, który trzymał torbę poza naszym zasięgiem. – No już dobrze, dobrze. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie mieliście nic w pyskach od tygodnia.
Rumbo uśmiechnął się do mnie.
Szef przeszedł na tył drewnianego baraku, gdzie leżała stara plastykowa miednica i wytrząsnął do niej zawartość torby. Posypała się bogata mieszanina resztek: pokryta mięsem kość, przemoknięte płatki kukurydziane, kawałki tłuszczu z boczku i pół tabliczki czekolady. Gdybym był człowiekiem, zrobiłoby mi się na ten widok niedobrze; dla psa jednak były to gastronomiczne delicje. Natychmiast z Rumbem wetknęliśmy pyski w mieszaninę odpadków i przez jakiś czas pochłonięci byliśmy wyłącznie napełnianiem brzuchów. Naturalnie Rumbo wybierał co smaczniejsze kąski, ale i mnie nie powiodło się najgorzej.
Kiedy już miska została wylizana do czysta, mój przyjaciel przeszedł do drugiej, podstawionej pod kran, z którego kapała woda. Zaczął łapczywie chłeptać wodę. Ja z brzuchem pękającym od żarcia uczyniłem to samo. Potem osunęliśmy się na ziemię zbyt nażarci, by się ruszyć.
„Każdego dnia tak jadasz, Rumbo?”, spytałem.
„Nie, nie zawsze. Bywa, że Szef niczego nie przynosi. Czasami trwa to nawet parę dni. I nie zawsze udaje mi się coś ukraść. Sklepikarze w okolicy nauczyli się już na mnie uważać.”
Szef zniknął w baraku. Słychać było hałaśliwą muzykę z radia.
„Zawsze należałeś do Szefa?”
„Mówiąc szczerze, nie pamiętam. Znam go, odkąd sięgam pamięcią. – Rumbo zamyślił się głęboko, po czym powiedział: – Nie, to na nic. Mąci mi się w głowie, gdy zbyt mocno się nad czymś zastanawiam. Czasami, kiedy wącham pewnych ludzi, przypominam sobie zapachy, które wydają mi się znajome. Nie mogę sobie jednak przypomnieć, bym kiedyś nie znał Szefa. Chyba jestem z nim od początku.”
„Jest dobry dla ciebie?”
„Przeważnie. Czasem mnie wiąże, kiedy chce, żebym został na miejscu przez całą noc, a czasami porządnie mnie skopie, kiedy szczekam za głośno, ale nic na to nie poradzę. Ma kilkoro wrednych przyjaciół. Ponosi mnie, kiedy się zjawiają.”
„Co robią?”
„Przeważnie gadają. Siedzą przez parę godzin w baraku, kłócąc się i głośno rechocąc. Jest paru stałych pracowników, którzy robią przy tych wrakach, wyciągają z nich części oraz ściągają pomocników. Nigdy nie ma tu za wiele ruchu.”
„A Szef co robi?”
„Nie jesteś zbyt ciekawy, kurduplu?”
„Przepraszam, interesuje mnie to po prostu.”
Rumbo przyglądał mi się przez chwilę podejrzliwie.
„Jesteś odmienny od reszty psów, zgadza się? Jesteś… no, inny niż ja. Chociaż trochę podobny. Większość psów to skończeni idioci. Też jesteś głupi, ale w inny sposób. Skąd właściwie jesteś, szczeniaku?”
Opowiedziałem mu wszystko, co pamiętałem. Odkryłem, że również zaczynam zapominać o swojej przeszłości. Pamiętałem jeszcze targ, na którym zostałem sprzedany, ale niewiele z tego, co się wydarzyło później, zanim trafiłem do przytułku dla psów. Coś takiego przydarza mi się coraz częściej: miewam przebłyski, podczas których przypominam sobie wszystko, po czym mój umysł znów staje się czystą, nie zapisaną kartą. Pozostaje jedynie mgliste, rozmazane wspomnienie mojej przeszłości oraz pochodzenia. Często zapominam nawet, że byłem człowiekiem.
Nie zwierzyłem się wówczas Rumbowi z lęków i podejrzeń dotyczących mojego ludzkiego pochodzenia, bo nie chciałem go do siebie zrazić. Potrzebowałem go, by utrzymać się przy życiu jako pies. Widzisz, zwierzętom jest łatwiej pogodzić się z sytuacją, w jakiej się znajdują, i właśnie zwierzęca część mojej natury pomagała mi wytrzymać obecność doprowadzających do szaleństwa myśli.
„Miałeś wielkie szczęście, że uciekłeś ze schroniska, szczeniaku. Mnóstwo psów tam zginęło”, powiedział Rumbo.
„Byłeś w nim kiedyś?”
„Nie, ja nie. Jak długo starczy mi sił, by uciekać, tak długo mnie nie złapią.”
„Rumbo, dlaczego nie wszystkie psy są takie jak my? To znaczy, dlaczego nie mówią jak my, dlaczego nie myślą tak jak my?”
Rumbo wzruszył ramionami.
„Po prostu jesteśmy inni.”
„Rumbo, czy kiedyś byłeś… czy pamiętasz, że byłeś… hmmm, czy zawsze byłeś psem?”
Rumbo poderwał łeb do góry.
„O czym ty gadasz? Oczywiście, że zawsze byłem psem. A czym innym mógłbym być?”
„Och, tak tylko zapytałem. – Opuściłem łeb na łapy, byłem nieszczęśliwy. – Wyobraziłem sobie coś bez sensu.”
„Dziwny z ciebie szczeniak. Uważaj, żebyś nie wpakował mnie w tarapaty, bo się pożegnamy. i przestań zadawać głupie pytania.”
„Przepraszam, Rumbo – powiedziałem i szybko zmieniłem temat. – Czym zajmuje się Szef?”, spytałem ponownie.
Wrogie spojrzenie Rumba i jego wyszczerzone zęby na jakiś czas pohamowały moją ciekawość. Zdecydowałem się na krótką drzemkę, ale zanim zapadłem w sen, przyszła mi do głowy dziwna myśl.
„Dlaczego ludzie nas nie rozumieją, kiedy mówimy, Rumbo?”
„Nie wiem – zabrzmiała jego senna odpowiedź. – Szef czasami rozumie, kiedy coś do niego mówię, przeważnie jednak nie zwraca na mnie uwagi. Najwyżej każe mi przestać szczekać. Ludzie czasami są równie głupi jak najgłupsze psy. Daj mi teraz spokój, jestem zmęczony.”
Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że nie porozumiewamy się przy użyciu słów; komunikowaliśmy się za pomocą umysłów. Wszystkie zwierzęta i owady – a nawet ryby – potrafią się porozumiewać albo za pomocą dźwięków, zapachów, albo ruchów. Później dowiedziałem się, że nawet najbardziej tępe stworzenia potrafią nawiązywać taką czy inną myślową więź z innymi przedstawicielami własnego lub innego gatunku. Nie da się tego wyjaśnić wyłącznie fizycznym kontaktem, jak bowiem wytłumaczyć zbieranie się pojedynczych owadów w chmarę szarańczy, co sprawia, że mrówki – wojowniczki dokonują wspólnych marszów, w jaki sposób lemingi podejmują decyzję o skoku do morza? Instynkt, komunikowanie się za pomocą wydzielin, zmysł przetrwania gatunku – to wszystko spełnia swoją rolę, ale istota sprawy jest o wiele głębsza. Jestem psem i wiem coś na ten temat.
Nie wiedziałem jednak o tym, będąc szczeniakiem, w którego łbie na dodatek panował zamęt. Znalazłem przyjaciela, z którym mogłem porozumiewać się myślami, kogoś, kto był bardziej podobny do mnie niż do innych napotkanych psów. Od tamtego czasu miałem jeszcze kilku druhów, ale żadnego takiego jak stary Rumbo. Przyglądałem mu się z czułością zamglonym wzrokiem, dopóki nie zapadłem w sen.
Tamte dni z Rumbem były wspaniałe. Pierwszy poranek stanowił jedynie wprowadzenie do dalszej edukacji. Większość czasu spędzaliśmy na uganianiu się za jedzeniem. Prawie każdego ranka składaliśmy wizytę w hali targowej, gdzie handlowano warzywami (powoli zaświtało mi, że była to Nine Elms, którą bezmyślnie przeniesiono z okolicy Covent Garden w mało znane miejsce w południowym biegu Tamizy; pojąłem, że znajduję się w Londynie, gdzieś w okolicy Vauxhall), a później wpadaliśmy do sklepów, rozglądając się, czy można z nich coś ukraść. Wkrótce nauczyłem się być równie szybki i przebiegły jak Rumbo, lecz nigdy nie stałem się tak śmiały. Rumbo znikał w otwartych drzwiach i po chwili pojawiał się, niosąc w pysku paczkę herbatników, bochenek chleba czy cokolwiek, w co dawało się wbić zęby. Kiedyś wyrwał się ze sklepu z nogą jagnięcia, ale nie zawędrowaliśmy z nią daleko; za nami wypadła ciemnoskóra kobieta i tak przestraszyła Rumba, że upuścił mięso i zwiał, nim na chodniku rozbiła się ciśnięta przez kobietę butelka po mleku.
Pewnego razu trafiliśmy na dostawczą furgonetkę z cukierni. Pełna była tac ze słodko pachnącymi bułeczkami i ciastami, nie wspominając o świeżo wypieczonym chlebie. Rumbo odczekał, aż kierowca wniesie do sklepu wielką tacę z wyrobami, po czym wskoczył na otwarty tył furgonetki. Oczywiście tchórzliwie zostałem z tyłu i z zazdrością przyglądałem się, jak Rumbo wyskakuje ze środka z cudowną słodką bułką lepiącą się do zębów. Przycupnął pod samochodem i pożarł bułkę. Kiedy kierowca z następną tacą ruszył do sklepu, Rumbo znowu wskoczył do furgonetki, przełykając jeszcze resztki swego łupu. Tym razem dobrał się do czekoladowego ptysia z drugiej tacy. Powtórzył swój wyczyn trzykrotnie, za każdym razem kryjąc się, kiedy wracał kierowca, pod samochodem. W końcu dureń (czyli ja) postanowił też spróbować szczęścia. Odczekałem, aż mężczyzna zniknie we wnętrzu sklepu, wdrapałem się na furgonetkę (niemały wyczyn dla szczeniaka) i gorączkowo zacząłem obwąchiwać wonne tace pełne wypieków. Nie muszę dodawać, że Rumbo wpadał i wypadał w jednej chwili, ja zaś musiałem marudzić i przebierać. W końcu zdecydowałem się na smakowicie wyglądającą cytrynową bezę, przedkładając ją nad czekoladowego ptysia, ociekającego kremem. W tym momencie w tylnych drzwiach furgonetki pojawił się cień.
Zaskowyczałem ze strachu, a człowiek krzyknął ze zdziwienia. Jego zaskoczenie zmieniło się w agresywność, a mój strach w przerażenie. Usiłowałem mu wyjaśnić, że konałem z głodu, ale kierowca nawet nie chciał o tym słyszeć. Rzucił się do przodu, starając się złapać mnie za obrożę. Cofnąłem się w głąb furgonetki. Mężczyzna zaklął i wlazł do środka, kucając, by nie uderzyć się głową o niski dach. Cofnąłem się jeszcze głębiej, jak tylko było można, przed nacierającym mężczyzną. Okazało się, że niewystarczająco. To niemiłe uczucie, gdy wiesz, że za chwilę stanie ci się krzywda. Muszę przyznać, że wpadłem w pełną prostrację z powodu nieszczęścia, jakie stało się moim udziałem. Dlaczego pozwoliłem się skorumpować temu złodziejowi Rumbowi, łotrowi w psiej postaci? Dlaczego pozwoliłem się namówić temu obrzydliwemu kundlowi na prowadzenie nędznego żywota pospolitego złodziejaszka?
Stary dobry Rumbo jednak natychmiast znalazł się przy furgonie, warcząc za plecami kierowcy. Był wspaniały! Mężczyzna odwrócił się z przerażeniem w oczach, rąbnął głową w dach, stracił równowagę i przewrócił się na tace z kruchą zawartością. Pośliznął się i zwalił na podłogę ciężarówki, nurzając łokcie w kremie i lukrze.
Wyminąłem jego sterczące w górę stopy i zeskoczyłem z pomostu, natychmiast zrywając się do ucieczki. Rumbo wstrzymał się jeszcze chwilę, by porwać ostatnie ciasteczko, po czym rzucił się za mną. Kiedy zatrzymaliśmy się mniej więcej sto mil dalej, oblizywał się z zadowoleniem. Wydyszałem podziękowania, a Rumbo uśmiechnął się z wyższością.
„Czasami, kurduplu, jesteś równie głupi jak inne szczeniaki. Może nawet jeszcze głupszy. Sądzę jednak, że na nauczenie psa niezbędnych sztuczek zawsze potrzeba trochę czasu.”
Nie wiadomo, dlaczego wydało mu się to bardzo śmieszne. Powtarzał to później przez resztę dnia.
Inną sztuczką Rumba była taktyka dywersji – wykorzystywanie mnie w charakterze przynęty. Podbiegałem do dźwigającej siatki z zakupami niczego nie podejrzewającej gospodyni i roztaczałem przed nią moje wdzięki szczenięcia, by postawiła swoje brzemię na ziemi i zaczęła się ze mną bawić. Czasami już wtedy dostawałem jakiś kąsek. Było to łatwiejsze, jeśli kobieta z zakupami miała przy sobie dzieci, zmuszały ją bowiem do zajęcia się mną. Jeśli nie miała na to ochoty, musiała odciągać ode mnie dzieciaki siłą. Kiedy cała uwaga kobiety skupiała się na mnie, liżącym ją po twarzy lub przewracającym się przed nią na grzbiet, by mnie pogłaskała, Rumbo plądrował nie strzeżone siatki. Zmykał, gdy trafił na coś pysznego, zdając się na mój własny spryt. Wówczas przepraszałem kobietę i oddalałem się statecznie. Często nasze niecne zamiary były odkrywane, zanim je zrealizowaliśmy, nie psuło nam to jednak zabawy.
Inną wspaniałą zabawą było odbieranie słodyczy dzieciom. Matki krzyczały, a dzieciaki płakały, gdy uciekaliśmy z naszym łupem. Niespodziewane rajdy na dzieci gromadzące się wokół sprzedawców lodów zawsze kończyły się sukcesem, a dzwonki ich wózków wskazywały nam nieomylnie, gdzie się znajdują. Na nieszczęście zbliżanie się zimy zmusiło nas do zakończenia tego rodzaju działalności, parki bowiem opustoszały, a i sprzedawcy lodów zapadli w zimowy sen.
Rumbo uwielbiał dokuczać psom. Wszystkie inne zwierzęta traktował jak pośledniejsze od siebie. Gardził zwłaszcza psią głupotą; przedstawicieli tego gatunku traktował jako bardziej upośledzone na umyśle od wszystkich innych stworzeń. Nie wiem, dlaczego żywił takie przekonanie; być może dlatego, że było mu za nie wstyd, za to, że nie były obdarzone jego inteligencją, jego godnością. Tak, mimo iż był łotrzykiem, Rumbo zachowywał się z wielką godnością. Na przykład nigdy nie błagał, nie dopraszał się; kradł jedzenie i prosił o nie, ale nigdy się przy tym nie poniżał. Czasami parodiował psy dopraszające się o jedzenie albo czułość, czynił to zawsze z cynizmu i dla zabawy. Nauczył mnie, że istoty żywe wykorzystują siebie nawzajem; aby istnieć w całym tego słowa znaczeniu, trzeba korzystać z życia. W jego opinii psy same uczyniły się niewolnikami człowieka. Rumbo nie był własnością Szefa, tylko pracował dla niego, strzegąc złomowiska, za co zarabiał na swoje utrzymanie, choć było ono zaiste psie. Szef to rozumiał i ich stosunek opierał się na wzajemnym szacunku. Nie byłem pewny, czy Szef był obdarzony uczuciami wyższymi, zachowywałem jednak swoje zdanie dla siebie, ponieważ byłem jedynie podopiecznym mojego mistrza i nauczyciela – Rumba.
W każdym razie Rumbo nie przepuszczał żadnej okazji, by uświadomić innym psom ich głupotę. Najdotkliwiej szydził z pudli, niemiłosiernie wyśmiewając ich przystrzygane loki. Zaśmiewał się też do rozpuku z biednych jamników. Nie dbał, kto padał ofiarą jego złośliwości, alzatczyk czy chihuahua. Przypominam sobie, że kiedyś pogrążył się w głębokim zamyśleniu, gdy spotkaliśmy dobermana.
Często wpadaliśmy wspólnie albo oddzielnie w nie byle jakie opały. Inne psy wyczuwały, że się różnimy od nich i dochodziło na tym tle do bijatyk. Cierpiałem, bo byłem tylko szczeniakiem, niewątpliwie mnie to jednak zahartowało. Nauczyłem się o wiele szybciej biegać.
Rumbo z łatwością mógłby zostać przywódcą psiej zgrai, był bowiem równocześnie silny i inteligentny, co w psim świecie jest pożądanym połączeniem. Lecz przede wszystkim był samotnikiem, podążał własnymi ścieżkami i nie zawracał sobie głowy myślami o innych. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie przygarnął. Mogę jedynie podejrzewać, że stało się tak, ponieważ byliśmy podobni do siebie i różniliśmy się od innych psów.
Był również Romeem. Rumbo kochał damy. i nieważne były rozmiary i rasy, nie odgrywały one dla niego żadnej roli. Znikał na całe dnie. Wracał wyczerpany, ale z zadowolonym uśmieszkiem na pysku. Kiedy pytałem go, gdzie się podziewał, odpowiadał, że zrozumiem, kiedy dorosnę.
Zawsze wiedziałem, kiedy zniknie, ponieważ powietrze wypełniała wówczas dziwnie podniecająca woń. Rumbo prężył się, węszył i nagle wypadał ze złomowiska, a ja daremnie usiłowałem za nim nadążyć. Oczywiście był to zapach suki w rui, gdzieś w sąsiedztwie lub kilka mil dalej. Byłem wtedy za młody, by zdawać sobie sprawę z takich rzeczy. Czekałem więc cierpliwie na jego powrót, krzywiąc się i gniewając, że mnie zostawił. Po powrocie przez kilka dni o wiele łatwiej współżyło się z Rumbem.
Inną naszą wspaniałą rozrywką było łapanie szczurów. Boże, jakże on nienawidził szczurów! Zadbał o to, by nigdy nie było ich wiele na złomowisku, ale co jakiś czas dwa czy trzy przeprowadzały na jego terenie rekonesans, szukając świeżego źródła pożywienia. Rumbo zawsze wyczuwał ich pojawienie się jakimś szóstym zmysłem. Jeżył sierść i pogardliwie krzywił wargi, obnażając żółte, ustawione w wachlarzyk zęby, warczał gardłowo i groźnie. Bałem się wtedy śmiertelnie. Następnie powoli zaczynał się czołgać, szperając wokół starych wraków. Zbliżając się do swoich ofiar jak łowca podchodzący zwierzynę, zapominał o mojej obecności. Z początku trzymałem się na uboczu, ponieważ te kreatury swoim wyglądem napawały mnie przerażeniem. Mój lęk na ich widok przechodził w pogardę i odrazę, a w końcu zamieniał się w nienawiść i gniew, który pomógł mi przemóc strach. Zaczęliśmy wspólnie gromić szczury.
Zważ, że niektóre z nich były bardzo dzielne, mimo iż tak obrzydliwe. Ich pogarda dla strachu mogła wynikać po trosze z widoku pozornie bezbronnego szczeniaka, przez co w pierwszych miesiącach towarzyszenia Rumbowi ciągle groziło mi niebezpieczeństwo. Tylko dzięki niemu znajduję się jeszcze w jednym kawałku. (Naturalnie Rumbo szybko sobie uświadomił, jak wspaniałą przynętą na szczury rozporządza; nie minęło wiele czasu, nim za moją wypływającą z jego podpuszczenia zgodą zacząłem odgrywać tę rolę.) W miarę upływu czasu moje ciało stało się bardziej żylaste – myślę, że mimo łupieżczego trybu życia można było mnie nazwać chudzielcem. Nogi mi się wydłużyły, szczęki i zęby stały się silniejsze. Szczury przestały traktować mnie jak potencjalne pożywienie i zaczęły wykazywać wobec mnie większy szacunek.
Nigdy nie zjadaliśmy szczurów. Rozrywaliśmy je na strzępy, łamaliśmy im kości. Nie smakowało nam ich mięso bez względu na to, jak bardzo byliśmy głodni.
Rumbo uwielbiał się z nimi drażnić, gdy zagnaliśmy je w kąt. Szczury syczały i przeklinały go, groziły mu, szczerzyły okrutne ząbki, Rumbo jednak uśmiechał się tylko drapieżnie i drażnił je dalej. Przysuwał się powoli, nie spuszczając z nich oczu. Szczury kuliły się, sprężały do skoku, nerwowo przebierając tylnymi łapami. Kiedy rzucały się do ataku, Rumbo wykańczał je. Wpadali na siebie w powietrzu; walka, która się wywiązywała, rozgrywała się zbyt błyskawicznie, by oko mogło ją prześledzić. Wynik był nieuchronnie taki sam: ostry pisk, ciałko ze sterczącą sierścią wylatujące w górę, a potem skoki Rumba po przeciwniku z przetrąconym karkiem, lądującym w agonalnych podrygach na ziemi. Ja tymczasem radziłem sobie z kompanami przeciwnika. Wkrótce nauczyłem się robić to równie zręcznie – lecz nigdy z równą rozkoszą – co Rumbo.
Jednakże pewnego dnia o mało nie ponieśliśmy porażki.
Była zima i błoto na złomowisku zamarzło na kość. Złomowisko było opustoszałe i zamknięte – musiała być niedziela. Rumbo i ja grzaliśmy się na tylnym siedzeniu morrisa 1100 po wypadku, które służyło nam za tymczasowe mieszkanie, dopóki nie dostaniemy czegoś odpowiedniejszego. (Nasza poprzednia siedziba, przestronny zephyr, rozleciała się doszczętnie i samochód wysłano do przerobu na żyletki.) Nagle Rumbo podskoczył. Natychmiast poszedłem za jego przykładem. Usłyszeliśmy hałas i wyczuliśmy w powietrzu znajomą przykrą woń. Wypełzliśmy po cichu z rozpadającego się samochodu i podążyliśmy labiryntem wraków przez wąskie alejki wśród stert metalu ku źródłu wstrętnej woni. Przyciągał nas szczurzy zapach; dobiegające ciche odgłosy sprawiały, że strzygliśmy uszami. Wkrótce zlokalizowaliśmy szczura.
Albo to on natknął się na nas.
Zatrzymaliśmy się przed zakrętem w labiryncie porzuconych samochodów, zdając sobie dokładnie sprawę, że ofiara znajduje się za nim. Dobiegła nas silna woń i wyraźne ciche dźwięki. Przygotowaliśmy się do ataku, gdy nagle szczur pojawił się przed nami.
Był to największy szczur, jakiego kiedykolwiek widziałem. O połowę tylko mniejszy ode mnie (a do tego czasu znacznie urosłem). Miał brązową sierść i długie, złowieszcze siekacze. Stwór był równie zaskoczony niespodziewaną konfrontacją jak my. Zniknął natychmiast, a my zostaliśmy na miejscu, mrugając z niedowierzaniem ślepiami. Po chwili wypadliśmy zza zakrętu, lecz szczura nie było.
„Szukacie mnie?”, dobiegł nas głos gdzieś z góry. Rozejrzeliśmy się niepewnie i w końcu dostrzegliśmy szczura. Ulokował się na dachu samochodu i patrzył na nas z pogardą.
„Tu jestem, cherlaki. Pewnie chcielibyście się do mnie dobrać?”, spytał.
Szczury w zasadzie nie wdają się w takie konwersacje. Większość z nich jedynie klnie, pluje na nas lub krzywi się niemiłosiernie. Tym razem trafiliśmy na najrozmowniejszego szczura, jakiego dane było nam spotkać.
„Słyszałem o was dwóch – ciągnął szczur. – Przysparzacie nam mnóstwo kłopotów. Tak przynajmniej mówili mi ci, którym udało się wam wymknąć. (Nie dacie rady wyłapać wszystkich.) Czekałem na to spotkanie, zwłaszcza na ciebie. – Ostatnie słowa skierował do Rumba. – Myślicie, że potraficie stawić mi czoło?”
Musiałem podziwiać odwagę Rumba, ponieważ sam miałem ochotę zaszyć się w mysią dziurę. Choć szczur nie dorównywał mi wielkością, jego drapieżne pazury i zęby sugerowały, że potrafią porządnie poharatać psią skórę. Rumbo jednakże odezwał się z absolutnym spokojem:
„Zejdziesz, paplo, na dół, czy też będę musiał tam wleźć, żeby się do ciebie dobrać?”
Nie do wiary, szczur się roześmiał, a one rzadko to czynią. Usadowił się wygodniej na dachu wozu i odpalił:
„Zejdę, kundlu, kiedy będę miał ochotę. Najpierw chcę z tobą porozmawiać. (Z pewnością nie był to zwykły szczur.) Co właściwie masz przeciwko nam, szczurom, przyjacielu? Wiem, że nie kochają nas ani ludzie, ani zwierzęta, ale ty wyjątkowo nas nie znosisz, nieprawdaż? To dlatego że jesteśmy ścierwojadami? Przecież jesteś, prawdę mówiąc, jeszcze gorszy. Czyż wszystkie zwierzęta domowe nie żywią się odpadami, które raczy im rzucić człowiek? Czy nie są pasożytami? Oczywiście wolałbyś, żeby nie określać zwierząt domowych słowem „zniewolone”, bo zdaje ci się, że sam wybrałeś taki sposób życia, prawda? A może nienawidzisz nas dlatego, że jesteśmy wolni, że nie zostaliśmy udomowieni, nie… – zawiesił głos, uśmiechając się przekornie. -…wykastrowani tak jak ty?”
Rumbo zjeżył się, słysząc ostatnią uwagę.
„Nie jestem wykastrowany, szczurza gębo. Nigdy tego ze mną nie zrobią!”
„Nie trzeba tego pojmować dosłownie, dobrze wiesz – powiedział z zadowoleniem szczur. – Mówię o twoim umyśle.”
„Wciąż robię, co chcę.”
„Rzeczywiście? – zachichotał szczur. – My, pasożyty, przynajmniej jesteśmy wolni, nikt nas nie dozoruje, nie; mamy żadnych opiekunów.”
„A któż by cię zechciał, do cholery? – powiedział szyderczo Rumbo. – Kiedy robi się ciężko, rzucacie się sobie do gardła.”
„To się nazywa walka o przetrwanie, psie. Przetrwanie. – Szczur był niezadowolony. Wyprostował się. – Nienawidzisz nas, ponieważ wiesz, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy: ludzie, zwierzęta, owady. Wiesz też, że szczury żyją w sposób, który inne zwierzęta starają się ukryć. Czyż nie tak, psie?”
„Nie, nie jest tak, i dobrze o tym wiesz!”
Trochę za dużo było tych aluzji do tego, o czym ponoć wszyscy wiedzieli. Ja w każdym razie nie pojmowałem, o co chodzi.
Rumbo ruszył w stronę szczura, najeżywszy sierść.
„Są powody, dla których szczury żyją tak, jak żyją, tak samo, jak jest powód, dla którego psy zachowują się tak, jak się zachowują – i dobrze o tym wiesz.”
„Tak, istnieje też powód, dla którego rozerwę ci gardło”, prychnął szczur.
„Niedoczekanie twoje, szczurza gębo!”
Jeszcze przez kilka minut przerzucali się obelgami, nim nienawiść wzięła górę. Gdy doszło do walki, miała ona dziwny przebieg.
I szczur, i pies zamilkli nagle, jak gdyby wszystko zostało już powiedziane. Wpatrywali się sobie nawzajem w ślepia: Rumbo w żółte, złe oczka szczura, szczur w brązowe, wytrzeszczone ślepia Rumba. W obydwóch parach wyraźnie odczytać można było nienawiść. Napięcie między nimi rosło w ciszy, która wydawała się krzyczeć, pełna jadu. W końcu szczur skoczył z piskiem z dachu.
Rumbo był przygotowany na atak. Uskoczył, a szczur wylądował ciężko na ziemi. Rumbo rzucił się szczurowi na kark, ten odwrócił się i odparował atak. Zęby zazgrzytały o siebie, a pazury wpiły się w ciała.
Stałem nieruchomo, oszołomiony i przestraszony, przyglądając się, jak obydwaj starają się rozszarpać na kawałki. Spomiędzy szamoczących się ciał dobywały się warknięcia. piski i pomruki. Skowyt Rumba pobudził mnie do czynu. Skoczyłem do przodu, szczekając na cały głos, licząc na to, że gniew doda mi odwagi. Niewiele mogłem zrobić, ponieważ szczur i pies spleceni ze sobą kotłowali się szaleńczo, przetaczając się w kółko, rozszarpując sobie łapami skórę, gryząc się, raniąc, wydzierając kępy sierści. Przyskakiwałem do nich, gdy tylko widziałem na wierzchu brunatne futro i skubałem je zębami.
Zupełnie niespodziewanie walczący się rozdzielili. Dyszeli wyczerpani, ale wciąż wpatrywali się w siebie z nienawiścią. Spostrzegłem, że Rumbo ma fatalnie poharatany bark, a jedno ucho szczura zwisa w strzępach. Obydwaj przypadli do ziemi dygocząc, z ich gardeł wydobywały się chrapliwe pomruki. Pomyślałem, że być może są zbyt wyczerpani, by kontynuować walkę, lecz szybko przekonałem się, że jedynie zbierali siły do ostatecznego rozstrzygnięcia.
Skoczyli znów do siebie. Tym razem przyłączyłem się do nich. Rumbo wpił zęby w gardziel szczura. Ja złapałem szczura za przednią łapę. Niedobrze mi się zrobiło od smaku świeżej krwi, lecz z całych sił zaciskałem zęby. Szczur wiercił się, szarpał i kłapał zębami. Poczułem przenikliwy ból w barku, gdy rozjechał go siekaczem. Ostry ból zmusił mnie do rozluźnienia uchwytu na jego łapie, co wystarczyło, by szczur wykręcił się i uderzył mnie obydwiema tylnymi nogami. Potoczyłem się po zamarzniętym błocie.
Natychmiast rzuciłem się na niego ponownie i zarobiłem głęboką rysę na nosie od jego pazura. Z bólu cofnąłem się na chwilę, ale równie szybko rzuciłem się na niego raz jeszcze. Rumbo wciąż trzymał szczura za gardło, starając się unieść go w powietrze i potrząsnąć nim. Wykorzystywał tę sztuczkę do łamania szczurom karków. Tym razem jednak szczur był za duży i za ciężki. Zaciśnięcie zębów na jego gardle uchroniło przynajmniej Rumba przed solidniejszymi obrażeniami od szczurzych zębów. Miałem przeciętą skórę na barku, ale byłoby o wiele gorzej, gdyby szczur mógł zatopić w nim siekacze. Był tak silny, że udało mu się wyrwać. Odbiegł od nas, zawrócił i rzucił się znów do ataku, wymachując łbem na prawo i lewo, by haratać wystawionymi zębiskami nasze delikatne w porównaniu z nim ciała. Rumbo zaczął rozpaczliwie szczekać, gdy z boku chlusnęła mu krew. Zatoczył się, a szczur z okrzykiem triumfu rzucił się na niego. W podnieceniu zapomniał jednak o mnie.
Skoczyłem mu na kark, powaliłem na ziemię swoim ciężarem i zacisnąłem kły na czubku łba, łamiąc ząb o jego czaszkę. Resztą nie ma się co chlubić: Rumbo przyłączył się do mnie i wspólnie dobiliśmy szczura. Gryzoń nie miał lekkiej śmierci i po dziś dzień żywię wobec niego niechętny podziw za śmiałość wykazaną w walce z dwoma silniejszymi od niego przeciwnikami. Kiedy wreszcie przestał się ciskać i wyzionął ducha, czułem się nie tylko wyczerpany, ale również zawstydzony. Przecież on też miał prawo żyć tak jak i my; nie można też było zaprzeczyć, że wykazał wielką odwagę. Myślę, że Rumbo także był zawstydzony, chociaż nic na ten temat nie powiedział.
Odciągnął martwe ciało pod wrak samochodu (nie wiem dlaczego; podejrzewam, że miała to być forma pogrzebu) i wrócił, by wylizać moje rany.
„Dzielnie się spisałeś, szczeniaku – powiedział ze znużeniem między kolejnymi liźnięciami. W jego głosie brzmiała jakaś dziwna zaduma. – To była wielka bestia. Całkowicie odmienna od tych, które dotychczas spotkałem.”
Zaskomlałem, gdy językiem przesunął po rozcięciu na moim nosie.
„O co mu chodziło, kiedy powiedział, że wszyscy jesteśmy tacy sami, Rumbo?”
„Mylił się, wcale nie jesteśmy tacy sami.”
I to było wszystko, co mój przyjaciel miał do powiedzenia na ten temat.
Incydent ze szczurem skwasił przyjemność, jaką odczuwałem przy zabijaniu tych zwierząt. Naturalnie, walczyłem z nimi, upokarzałem je, ale od tamtej pory pozwalałem im na ucieczkę. Rumbo wkrótce zorientował się, że niechętnie zabijam szczury. Złościło go to. Wciąż nienawidził tych stworzeń i uśmiercał je przy każdej okazji, być może z mniejszą ochotą, ale za to z zimną determinacją.
Nie będę rozwodzić się nad naszymi potyczkami ze szczurzą zarazą, była to bowiem nieprzyjemna, ohydna cześć mojego psiego życia – na szczęście dość krótka. Muszę jednak wspomnieć o jeszcze jednym incydencie, ponieważ dowodzi on, jak wielka była nienawiść Rumba do tych nieszczęsnych, wyklętych stworzeń.
Trafiliśmy kiedyś na szczurze gniazdo. Znajdowało się ono w najdalszym końcu złomowiska, w samochodzie leżącym na dnie całego zwału. Dach miał kompletnie wgnieciony, brak było też drzwi. W poprutym tylnym siedzeniu natrafiliśmy na gromadkę około tuzina drobniutkich różowych szczurząt, ssących odpoczywającą po porodzie matkę. Szczurzęta jeszcze lśniły od wód płodowych. Ich zapach przyciągnął nas jak magnes. i w końcu udało nam się wcisnąć pod stertę wozów, by się do nich dobrać. Kiedy ujrzałem szczurzęta i zatrwożoną rodzicielkę, przygotowałem się do odwrotu. Chciałem zostawić je w spokoju, ale Rumbo ani o tym myślał. Rzucił się na nie z furią, jakiej przedtem u niego nie widziałem.
Nawoływałem go, błagałem, lecz nie zważał na moje prośby. Uciekłem spod samochodów, nie chcąc być świadkiem tej jatki. Wybiegłem za ogrodzenie, wciąż wyobrażając sobie sceny mordu.
Przez parę następnych dni nie rozmawialiśmy ze sobą. Wytrąciła mnie z równowagi postawa Rumba, a on nie mógł pojąć, o co mi chodzi. Prawdę mówiąc, bardzo długo trwało, nim pogodziłem się z brutalnością zwierzęcego życia. Oczywiście, moje „człowieczeństwo” utrudniało mi ten proces (postęp lub regres, zależnie od punktu widzenia). Myślę, że Rumbo złożył mój posępny nastrój na karb mąk wieku dojrzewania. Bo faktycznie rosłem. Prawie całkowicie zniknęły moje szczenięce okrągłości. Miałem długie i silne nogi (choć byłem jeszcze nieco za szeroki w kłębie). Stępiłem sobie pazury podczas nieustannego biegania po asfalcie, przez co stały się twarde i mocne, niezwykle mocne. Dysponowałem nadal wyśmienitym wzrokiem. (Rumbo był obdarzony zwykłym psim wzrokiem, dużo gorszym od ludzkiego, ledwie zdolnym do odróżniania barw. Dobrze jednak orientował się w ciemności, może nawet lepiej ode mnie.) Cieszyłem się wyjątkowo dobrym apetytem. Nie miałem robaczycy, kamienia nazębnego, parchów, zatwardzenia, biegunek, zapalenia pęcherza, egzemy, woszczyny ani jakichkolwiek innych zwykłych szczenięcych schorzeń. Ale za to dokuczały mi bardzo pchły. I to one właśnie sprawiły, że pogodziłem się z Rumbem.
Zaobserwowałem, że Rumbo coraz częściej się drapie. Muszę przyznać, że było to zajęcie, któremu i ja poświęcałem prawie cały wolny czas. Ssałem skórę i skrobałem sierść tylnymi łapami. Kiedy zobaczyłem te potworki skaczące po grzbiecie mojego towarzysza jak koniki polne na wrzosowisku, zdegustowany tym widokiem odezwałem się wreszcie do Rumba:
„Czy Szef kiedykolwiek cię kąpał, Rumbo?”
Rumbo przestał się drapać i utkwił we mnie zdumione spojrzenie.
„Pchły cię denerwują, szczeniaku?”
„Denerwują? Czuję się jak chodzące schronisko dla pasożytów.”
„Hm, nie spodobałoby ci się, jak Szef sobie z nimi u mnie radził”, uśmiechnął się Rumbo.
Zapytałem, na czym polegała ta jego metoda.
„Kiedy miał już dość mojego drapania się albo nie wytrzymywał bijącego ode mnie smrodu, przywiązywał mnie do rynny i polewał wodą ze szlaucha. Gdy zaczynam za bardzo cuchnąć, staram się trzymać od niego z daleka.”
Zadygotałem na samą myśl o zimnym prysznicu. Był środek zimy.
„Jest inny sposób – ciągnął Rumbo. – Równie wstrętny, ale przynajmniej o wiele skuteczniejszy.”
„Nieważne, wszystko jest lepsze od tego swędzenia.”
„Cóż – zawahał się – zwykle rezerwuję to na cieplejszą pogodę, skoro jednak nalegasz…”
Zająłem zwykłą pozycję – to znaczy z łbem przy jego boku – i ruszyliśmy za złomowisko. Zabrał mnie do parku, tym razem dużego, dość daleko od naszego domu. W parku był staw, do którego kazał mi wskoczyć.
„Żartujesz? – powiedziałem. – Zamarzniemy na śmierć. Poza tym nie jestem pewny, czy umiem pływać.”
„Nie bądź idiotą – rzekł Rumbo. – Wszystkie psy potrafią pływać. A co do zimna, zapewniam cię, że będzie to o wiele przyjemniejsze niż prysznic Szefa. No już, spróbuj!”
Z tymi słowami Rumbo rzucił się do wody, ku wielkiej uciesze grupki dzieci spacerujących z rodzicami po parku tego zimowego poranka. Pewnie i z zadowoleniem wypłynął na środek stawu. Zanurkował nawet, czego jeszcze nigdy nie widziałem w psim wykonaniu. Wyobrażałem sobie panikę wśród pcheł na jego łbie, kiedy stwierdziły nagle, że znika ich ostatnie schronienie. Ich przerażenie, gdy znalazły się w lodowatej wodzie. Rumbo zatoczył łuk i skierował się w moją stronę, nawołując, bym do niego dołączył. Byłem jednak zbyt wielkim tchórzem.
Rumbo dotarł do brzegu i wygramolił się z wody. Paniusie zaczęły odciągać swoje pociechy, ponieważ wiedziały, co teraz nastąpi. Dureń (czyli ja), oczywiście, nie wiedział.
Zostałem doszczętnie przemoczony lodowatym prysznicem, gdy mój (przebiegły) przyjaciel otrząsnął się, by pozbyć się z sierści nadmiaru wody. Czułem równocześnie gniew i wstyd za moją głupotę. Często przecież widziałem w poprzednim życiu otrząsające się z wody psy. Więc dlaczego dałem się tak zmoczyć? W każdym razie stałem jak skończony idiota, ociekając wodą, tak zmarznięty, jak gdybym rzeczywiście pływał.
„No, kurduplu, jesteś dość mokry. Nic ci się już nie stanie, jeżeli wskoczysz do wody”, roześmiał się Rumbo.
Dygocząc, musiałem przyznać mu rację. Podczołgałem się więc do skraju stawu i ostrożnie zanurzyłem łapę w wodzie. Natychmiast wyjąłem ją z powrotem: wydawało mi się, że woda ma temperaturę poniżej zera! Odwróciłem się, by powiedzieć Rumbowi, że zmieniłem zdanie, że wytrzymam jeszcze parę miesięcy, aż zrobi się cieplej. Na ułamek sekundy, nim wpadł na mnie, dostrzegłem jego ciemną sylwetkę. Zrzucił mnie z brzegu. Ze skowytem runąłem łbem naprzód do stawu. Rumbo wskoczył za mną.
Krztusząc się, wypłynąłem na powierzchnię, łapczywie chwytałem powietrze. Dławiłem się, oczy, uszy, nos i gardło wypełniała mi woda.
„Ooch! – wrzeszczałem. – Ooooch!!!”
Przez czyniony przez siebie hałas słyszałem śmiech Rumba. Miałem ochotę pobić go, utopić łotra, musiałem się jednak przede wszystkim zająć ratowaniem swego życia w lodowatym stawie. Kłapałem zębami i rozpaczliwie łapałem powietrze w płuca. Bardzo prędko – kiedy dotarło do mnie, że daję sobie radę i pływam – przykrość minęła i zacząłem czerpać radość z nowego przeżycia. Ledwie, ledwie utrzymując nos nad powierzchnią wody, odpychałem się tylnymi łapami i wiosłowałem przednimi, dzięki czemu nie zesztywniały mi całkiem z zimna. Zorientowałem się, że mogę wykorzystywać ogon jako ster.
„Jak ci się to podoba, szczeniaku?”, usłyszałem wołanie Rumba.
Rozejrzawszy się stwierdziłem, że dotarł na środek stawu. Podążyłem w jego stronę.
„B-bardzo, R-rumbo, al-le jest s-strasznie z-zimno”, odpowiedziałem, zapomniawszy o gniewie.
„Ha! Poczekaj, aż wyjdziesz na brzeg! – Zanurkował ponownie i wypłynął z uśmiechem. – No, pod wodę, szczeniaku. Zanurz się, bo nigdy nie pozbędziesz się pcheł!”
Przypomniałem sobie, po co tu przyszliśmy i zanurzyłem głowę pod powierzchnię. Wypłynąłem krztusząc się.
„Jeszcze raz, szczeniaku! Zrób to porządnie, inaczej ich nie wytopisz!”
Zanurkowałem ponownie, tym razem wstrzymując oddech i zostając pod wodą tak długo, jak tylko mogłem. Nie wiem, co pomyśleli sobie ludzie na brzegu, widok bowiem dwóch kundli, zachowujących się jak tresowane foki, musiał być z pewnością osobliwy. Zaczęliśmy baraszkować w wodzie, ochlapując się i wpadając na siebie nawzajem, doszczętnie się przy tym oczyszczając dzięki energicznym ruchom. Wystarczyło nam pięć minut, po których za obopólną zgodą skierowaliśmy się do brzegu. Wygramoliliśmy się z wody, rozmyślnie ochlapując gapiów, i pobawiliśmy się w ganianego, by trochę przeschnąć.
Wracając do domu, śmieliśmy się i chichotaliśmy, czując się odświeżeni i pełni wigoru jak nigdy przedtem – i oczywiście głodni, jakbyśmy przez całe życie nic nie jedli. Znaleźliśmy zawinięte w papier kanapki, które jeden z robotników rozmontowujących silnik bezmyślnie zostawił na ławce, i umknęliśmy z nimi, w parę sekund później zagrzebując się w naszym legowisku. Ku mojemu zaskoczeniu tym razem podzieliliśmy się łupem po połowie, Rumbo nawet nie próbował zabrać sobie lwiej części. Uśmiechnął się do mnie, gdy spiesznie wykańczałem ostatnie okruchy. Oblizawszy się z ukontentowaniem, też się uśmiechnąłem. Zapomnieliśmy o naszych odmiennych poglądach i znów byliśmy przyjaciółmi. Zaszła jednak subtelna zmiana: wprawdzie nie byłem jeszcze całkiem równy Rumbowi, ale różnica nas dzieląca znacznie się zmniejszyła.
Uczeń zaczął dorównywać mistrzowi.
A co z uczuciem, że jestem człowiekiem w ciele psa?
Cóż, oczywiście nie opuszczało mnie, lecz nie odgrywało już decydującej roli w moim myśleniu. Rozwijałem się jako pies; proces ten pochłaniał mi większość czasu. Miałem ciągle świadomość swojego pochodzenia, a moje ludzkie uczucia często brały górę nad zwierzęcą naturą, obdarzony byłem jednak psimi siłami fizycznymi i takimiż zmysłami (z wyjątkiem nadzwyczaj ostrego wzroku), które rządziły moim zachowaniem. Wielokrotnie, przeważnie nocami, na powierzchnię mojego umysłu wyłaniały się wspomnienia i nękające mnie w nieskończoność pytania. Przeważnie byłem bez reszty psem, pozbawionym jakichkolwiek – poza psimi – myśli.
Uświadomiłem sobie, że wraz z Rumbem różnimy się od innych psów i byłem pewien, że on to także zauważył. Odkryłem, że wielki szczur również był inny niż reszta jego towarzyszy. Jednakże Rumbo na moje pytania, co o tym sądzi, odpowiadał wymijająco i nigdy się nie dowiedziałem, czy pojął tę różnicę, czy też stanowiła dla niego taką samą zagadkę jak dla mnie. Wzruszał barkami i zbywał mnie uwagami w stylu: „Niektóre stworzenia są bardziej głupie od innych, to wszystko”. Często przyglądał mi się badawczo.
I tak żyłem z Rumbem, podczas gdy chęć poznania zagadki mojego istnienia pozostawała w zawieszeniu. Uczyłem się wieść psią egzystencję.
Tak jak wszystkie psy byłem nieskończenie ciekawski. Musiałem wszystko powąchać, musiałem szarpać za wszystko, co sterczało, musiałem gryźć wszystko, co nadawało się do pogryzienia. Rumbo czasem tracił cierpliwość, beształ mnie, że jestem takim samym durnym szczeniakiem jak inne (chociaż też lubił węszyć i gryźć), zazwyczaj karcił mnie również za moją zbytnią ciekawość. Podczas wielu popołudni i wieczorów odpowiadał na moje pytania (gdy był odprężony i rozluźniony, w nastroju do rozmowy), kiedy jednak zastanawiał się nad czymś długo i głęboko, zaczynał tracić wątek i się denerwował. Często wydawało mi się, że wreszcie dowiem się od niego czegoś ważnego, na przykład o mojej obecnej, dziwnej egzystencji lub dlaczego wydawaliśmy się bardziej zaawansowani w rozwoju od reszty naszego gatunku, gdy nagle w jego oczach pojawiał się wyraz roztargnienia i zapadał w długie, sprawiające wrażenie transu, milczenie. Bałem się, że jego szukający odpowiedzi umysł zagubi się i nie będzie w stanie odnaleźć drogi powrotnej, że Rumbo już nie wyjdzie z tego stanu, że stanie się psem takim jak wszystkie inne. Ale po chwili Rumbo zaczynał mrugać ślepiami, rozglądał się dookoła zdumiony, jakby nie miał pojęcia, gdzie się znalazł, i kontynuował rozmowę, ignorując zadane mu przez mnie pytanie. W takich chwilach czułem wielkie napięcie i lęk, dlatego starałem się nie doprowadzać do takich sytuacji.
Lęk odczuwałem również wówczas, gdy widywałem duchy. Nie zdarzało się to często, ale wytrącało mnie z równowagi. Duchy przepływały koło mnie w milczeniu, wytwarzając wokół siebie aurę nieskończonej samotności (choć nie było to ich świadomym zamiarem). Niektóre sprawiały wrażenie, że doznały szoku, ponieważ brutalnie wyrwano je z ziemskich ciał. Zamieraliśmy z Rumbem na ich widok, ale nigdy nie szczekaliśmy jak inne psy. Mój towarzysz ostrzegał je cichym warczeniem, aby trzymały się od nas z daleka, duchy się jednak nami nie interesowały. Przepływały obok, niczym nie zdradzając, że zdają sobie sprawę z naszej obecności. Pewnego razu – było to w pełnym świetle dnia – cztery czy pięć ciasno stłoczonych przy sobie duchów płynęło przez plac złomowiska jak mały dryfujący obłok. Rumbo nie potrafi wyjaśnić tego zjawiska i zapomniał o duchach natychmiast po ich zniknięciu, lecz mnie długi czas nie dawało to spokoju.
Na złomowisku coraz częściej zaczęły się pojawić śmiertelne istoty. Pracowało na nim zawsze dwóch lub trzech mężczyzn w kombinezonach, którzy rozbierali wraki na części. Przewijał się również ciągły strumień klientów szukających tanich elementów do swych wozów. Dźwigiem ładowano zmiażdżone karoserie na gigantyczne (gigantyczne dla mnie) ciężarówki, a następnie cenny metal wywożono za bramę. Na szczyty chwiejnie balansujących stert wrzucano bezceremonialnie pojazdy doszczętnie rozbite lub tak stare, że nie dawało się z nich już nic wycisnąć. Moją ciekawość wzbudziło zupełnie innego rodzaju ożywienie na złomowisku.
U Szefa coraz częściej pojawiali się klienci, których wcale nie interesowało złomowisko. Znikali oni na całe godziny w baraku Szefa. Przychodzili dwójkami i trójkami, po czym w identycznych grupkach znikali. Przybywali z różnych stron, przeważnie z Wandsworth i Kennington, zdarzali się także goście z Stepney, Tooting, Clapham, z „domieszką” przybyszów z sąsiednich hrabstw. Dowiadywałem się o tym z podsłuchanych rozmów, gdy stałem pod barakiem Szefa czekając, aż się pojawi (często spóźniał się z jedzeniem). Niektórzy goście nawet bawili się ze mną albo drażnili w przyjazny sposób. Rumbo popatrywał spod oka na moje dziecinne zachowanie wobec tych mężczyzn. Ponieważ nigdy nie dostawaliśmy od nich jedzenia, więc nie odgrywali w jego życiu istotniejszej roli. (Rumbo był bardzo wybredny w wyborze osób, które respektował i obdarzał przyjaźnią). Ja jednak – jak każdy szczeniak – chciałem być kochany przez wszystkich. Nie wiedziałem, na czym polegają interesy, które ubijali z Szefem (zauważyłem, że traktowano go z wielkim szacunkiem), i specjalnie mnie to nie obchodziło. Ciekawili mnie tylko dlatego, że pochodzili z innych stron i dzięki nim miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o świecie – nie o tym z najbliższego otoczenia, ale o dalszym. Widzisz, szukałem jakichkolwiek śladów dotyczących mojej osoby. Czułem, że im więcej się dowiaduję – a może odkrywam na nowo – o otaczającym mnie świecie, tym większe mam szansę na rozwiązanie swojej zagadki.
Właśnie przy którejś takiej okazji zdobyłem swe imię. Niektórzy robotnicy wołali na mnie Horacy (Bóg wie, czemu to ich bawiło). Gardziłem tym imieniem. Wymawiali je szyderczo i zazwyczaj ignorowałem ich wołania z dumnie podniesionym nosem – chyba że oferowano mi jedzenie (co zdarzało się bardzo rzadko). Nawet Rumbo w momentach sarkazmu wołał do mnie „Horacy”, a nie „kurduplu”. W końcu nawet ja zacząłem się do niego przyzwyczajać.
Szef nigdy nie zawracał sobie głowy, by wymyślić dla mnie jakieś unię. Nie byłem dla niego na tyle ważny. Poza tym po pierwszym naszym spotkaniu kilka miesięcy wcześniej nie miał wiele okazji, by się do mnie zwracać. W każdym razie byłem mu wdzięczny, że nie podchwycił od pracowników tego ohydnego zawołania.
Oto, jak otrzymałem swoje prawdziwe imię.
Przed barakiem Szefa zgromadziła się niewielka grupka gości, czekających na jego przybycie. Rumbo ganiał za jakąś suką w rui, a ja pałętałem się bez celu po dziedzińcu, bocząc się, że zostałem sam. Potruchtałem do ludzi, mając nadzieję, że podsłuchani coś ciekawego (lub może ktoś obdarzy mnie odrobiną czułości). Zobaczył mnie jeden z młodszych mężczyzn. Przykucnął i wyciągnął do mnie rękę.
– Pies, chodź tu! – zawołał. Ucieszony pogalopowałem w jego stronę.
– Jak się wabisz, piesku? – zapytał mężczyzna. Nie chciałem powiedzieć, że Horacy, więc w milczeniu polizałem jego dłoń.
– Niech no ci się przyjrzę – powiedział mężczyzna, drugą dłonią odwracając moją obrożę. – Żadnego imienia, hm? Zobacz, co mam dla ciebie.
Wstał, sięgnął do kieszeni kurtki i wydobył opakowanie dropsów, na widok których zacząłem wymachiwać ogonem. Wyjął jeden z dropsów i zademonstrował mi go. Natychmiast stanąłem na zadnich łapach, rozdziawiając pysk. Mężczyzna roześmiał się i upuścił drops. Zręcznie schwyciłem go na język, zgniatając zębami, nim zdążyłem opaść na przednie łapy. Przełknąłem i oparłem o nogi mężczyzny moje zabłocone łapy, dopraszając się o następny cukierek; miały przyjemny miętowy smak.
– Och, nie, jeśli chcesz jeszcze jednego, będziesz musiał na niego zarobić. Hej hop, łap! – Podrzucił cukierek w górę.
Skoczyłem i złapałem go zgrabnie w powietrzu. Młody mężczyzna się roześmiał. Jego znudzeni kompani zaczęli przejawiać zainteresowanie tą sceną. Próżnowali koło forda granady, którym przyjechali, przytupując dla ochrony przed chłodem.
– Niech zrobi to jeszcze raz, Lenny – powiedział jeden z nich.
Ten, którego nazywano Lenny, rzucił w górę drugi cukierek, który złapałem w powietrzu.
– Rzuć jeszcze, ale wyżej.
Lenny rzucił. Skoczyłem i odniosłem znowu sukces.
– Straszny spryciarz z ciebie, co? – rzekł Lenny.
Musiałem przyznać mu rację; odczuwałem zadowolenie z siebie. Gdy Lenny ujął miętusa między palec wskazujący i kciuk, przygotowałem się do powtórzenia wyczynu.
– Chwila, Lenny – powiedział tym razem inny z mężczyzn. – Utrudnij mu trochę robotę.
– Niby jak?
Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę. W końcu jeden z nich wypatrzył na parapecie okna baraku kilka cynowych kubków.
– Spróbuj starego numeru z trzema kubkami.
– Stuknij się w łeb! To przecież durna psina – zaprotestował Lenny.
– Nie marudź, zobaczymy, czy sobie poradzi.
Lenny wzruszył ramionami i poszedł po kubki. Stali pracownicy wykorzystywali je podczas przerw śniadaniowych, ale pewnie nie mieliby nic przeciw takiemu ich użyciu. Prawdę mówiąc, zauważyłem, że starali trzymać się z dala od wspólników do interesów swojego szefa. Lenny postawił dwa kubki do góry denkami na równym kawałku gruntu, a ja zacząłem go trącać nosem, żeby dał mi jeszcze jeden cukierek. Odepchnął mnie od siebie, a inny z mężczyzn złapał mnie za obrożę, by nie dopuścić do Lenny'ego.
Lenny wydostał jednego miętusa, zademonstrował mi go przesadnym gestem i włożył pod jeden z kubków. Zacząłem szarpać się w obroży, chcąc dobrać się do cukierka.
Lenny zrobił potem coś zaskakującego, tzn. nie odrywając kubków od ziemi, zaczął zmieniać ich położenie. Robił to powoli, ale to wystarczyło, by zdezorientować zwykłego psa. Lenny odsunął się i dał znak drugiemu mężczyźnie, by mnie puścił. Wyrwałem do przodu i od razu przewróciłem kubek, spod którego dobywał się silny zapach mięty.
Nie miałem pojęcia, dlaczego mężczyźni wykrzykują z radością i dlaczego Lenny jest tak zachwycony, patrząc jak pożeram miętusa. Merdaniem skwitowałem poklepywanie Lenny'ego po grzbiecie, zadowolony, że sprawiłem mu przyjemność.
– No, miał nosa. Fuksem mu się udało. Ale pies nie zrobi tego dwa razy pod rząd – stwierdził jeszcze inny mężczyzna z krzywym uśmieszkiem.
– Na pewno powtórzy. Ten szczeniak to stary cwaniak – stwierdził Lenny. – A może postawisz na to parę groszy?
Reszta wyraziła entuzjastyczną zgodę na propozycję zakładów. Zabawny jest widok grupki znudzonych mężczyzn, znajdujących sobie rozrywkę.
Jeszcze raz przytrzymano mnie, podczas gdy Lenny powtórzył balet z miętówką.
– No dobra, stawiam funciaka, że uda mu się drugi raz – powiedział, tym razem nie tak bezosobowo jak przedtem.
– Dobra.
– Wchodzę.
– Ja też.
I nagle na ziemi znalazły się cztery banknoty. Czterej mężczyźni popatrzyli na mnie z wyczekiwaniem.
Lenny znów zaczął obracać kubki. Jeden z mężczyzn kazał mu robić to szybciej. Usłuchał, i muszę przyznać, że znał się na rzeczy: gołym okiem trudno było rozróżnić ruchy jego rąk. Czułe powonienie rozwiązywało jednak i ten problem. Przewróciłem kubek i połknąłem miętusa w ciągu trzech sekund.
– Fantastycznie! Cholernie cwany skubaniec! – Lenny z zachwytem zgarnął z ziemi cztery funty.
– Mimo to twierdzę, że to był fuks – burknął rozczarowany głos.
– Jak tak gadasz, Ronald, to postaw na to forsę, synu. Stanął kolejny zakład, tym razem bez jednego z mężczyzn, który mruknął:
– On to chyba wywąchuje.
Na chwilę reszta znieruchomiała; o tym nie pomyśleli.
– Nie – powiedział Lenny po chwili namysłu – nie wyniucha cukierka pod kubkiem.
– Cholera go wie, mięta silnie pachnie.
– No dobra, zobaczę, czy mam jakieś inne cuksy. – Pogrzebał bez powodzenia w kieszeniach.
– Zaczekajcie chwilę – odezwał się jeden z mężczyzn i ruszył w stronę granady. Otworzył przednie drzwi, sięgnął do schowka na rękawiczki i wygrzebał pół tabliczki czekolady. – Trzymałem dla dzieciaków – powiedział z niejakim zawstydzeniem. – Zawinę ją w sreberko, żeby nie było czuć zapachu.
Podał czekoladę Lenny'emu. Na jej widok zacząłem się ślinić i musiano mocno mnie trzymać, żebym się nie wyrwał.
– Tak, chyba wystarczy. No dobra, zrobimy to jeszcze raz. – Lenny upewnił się, że czekolada jest starannie owinięta, nim włożył ją pod kubek. Na wierzchu kubka znajdowała się ohydnie wyglądająca tłusta plama.
Czwarty mężczyzna postanowił się teraz przyłączyć do zakładu. Lenny zaczął jeszcze raz błyskawicznie przesuwać kubki. Gdy mnie puszczono, oczywiście natychmiast rzuciłem się do kubka z plamą na wierzchu.
Czekoladę wyrwano mi z pyska, nim zdołałem ją połknąć w całości. Jedynie Lenny zasypał mnie szczodrymi pochwałami.
– Mógłbym zbić majątek na tym psie – powiedział, odłamując kawałek czekolady i wrzucając mi go do pyska. – Ma łeb, nie jest taki durny, na jakiego wygląda. – Najeżyłem się, ale myśl o reszcie czekolady sprawiła, że zachowałem spokój. – Pojedziesz ze mną do Edenbridge, co? Connie i dzieciaki zapieszczą cię na śmierć, a ja będę kasować flotę od ciołków z okolicy.
– To pies Szefa, nie da ci go zabrać – odezwał się ten, na którego wołano Ronald.
– Może. Ma przecież dwa.
– Mimo to mówię, że to tylko fuks. Nie ma tak cwanych psów.
Lenny wzniósł oczy do nieba. – Chcesz się jeszcze raz przekonać?
Ronald miał na to już mniejszą ochotę. Dźwięk samochodu wjeżdżającego na dziedziniec uratował go przed decyzją, czy zaryzykować jeszcze jednego funta. Ze zgrabnego jaguara, który zaparkował za granadą, wysiadł Szef (zmieniał częściej samochody niż niektórzy opony). Miał na sobie gruby kożuszek. W ustach jak zwykle trzymał wielkie cygaro. Mężczyźni powitali go przyjaźnie, lecz wydawało się, że wynika to bardziej z respektu niż sympatii.
– Co tutaj grandzicie? – Szef wetknął ręce w kieszenie i podszedł do mężczyzn, okrążywszy jaguara.
– Bawimy się z psem, Szefie – powiedział Lenny.
– Taaa, piekielnie zmyślna bestia – stwierdził jeden z pozostałych.
Lenny zdawał się wahać przed powiedzeniem Szefowi, za jakiego spryciarza uważa jego psa. Myślę, że zaczynał snuć co do mnie pewne plany.
– Nie da rady, nie powtórzy tego nawet za tysiąc lat – włączył się Ronald.
– Czego, Ron? – spytał z zaciekawieniem Szef.
– Lenny bawi się z psem w „pod którym kubkiem” i pies za każdym razem trafia – odezwał się inny mężczyzna.
– Wariata ze mnie strugacie! – obruszył się Szef.
– Nie, Szefie, mówi, jak jest – zapewniał Lenny. Wiedziony chęcią zbicia natychmiast jeszcze trochę grosza, zapomniał o dalekosiężnych planach ze mną w roli głównej.
– To musiał być fuks. Psy nie są takie zmyślne.
– Tak właśnie mówię, Szefie – włączył się usłużnie Ronald.
– Taaa, i przerżnąłeś forsę, synu, nie? – uśmiechnął się Lenny.
– Ile skasowałeś, Lenny?
– Ee, zaraz policzę, Szefie. Całe osiem funtów.
– Dobrze, stawiam jeszcze osiem, że nie uda mu się tym razem. – Szef miał klasę.
Lenny zawahał się tylko przez sekundę. Zachichotał i wrócił do kubków.
– No, facet, liczę na ciebie. Nie zawiedź mnie – spojrzał na mnie znacząco.
Podobała mi się ta zabawa. Cieszyło mnie sprawianie radości temu człowiekowi, odczuwałem przyjemność, że nie uważa mnie za przeciętnego psa. Ściśle rzecz biorąc, nie dopraszałem się o poczęstunek, ale zarabiałem na niego.
Pod bacznym spojrzeniem Szefa Lenny zaszurał kubkami jeszcze szybciej niż poprzednio, tym razem umieszczając czekoladę pod kubkiem bez tłustej plamy. Wreszcie zdjął dłonie z kubków i podniósł wzrok na Szefa.
– Dobrze? – spytał.
Szef skinął głową. Lenny popatrzył na mnie.
– No, mały, czyń swoją powinność.
W tym właśnie momencie na dziedzińcu pojawił się Rumbo.
Ciekawość przyciągnęła go do naszej grupki. Kiedy ujrzał, że trzymany jestem za obrożę przed dwoma odwróconymi kubkami, uniósł w zdumieniu brew. Natychmiast domyślił się, że odbywa się tu jakaś sztuczka ku uciesze ludzi, że ja, jego protegowany kundel, którego przygarnął, niezdara, w którego starał się tchnąć nieco godności, jestem gwiazdą tego przedstawienia. Wstyd zaczai palić mi uszy. Zwiesiłem łeb, spoglądając żałośnie na Rumba, który stał nieruchomo, wyraźnie dając do zrozumienia, że jest zdegustowany.
– No już, mały – ponaglił mnie Lenny. – Znajdź czekoladkę. Rusz się!
Zwiesiłem ogon; zawiodłem Rumba. Zawsze uczył mnie, by być panem samego siebie, by nigdy nie podlizywać się ludziom, by się przed nimi nie płaszczyć; a ja zachowywałem się jak jakieś tresowane stworzenie z cyrku, wykonujące sztuczki ku ich uciesze. Podszedłem do kubków, przewróciłem łapą pusty i odbiegłem w poszukiwaniu najciemniejszej dziury, w którą mógłbym się zaszyć.
Szef zachichotał. Lenny z rozpaczą złapał się za głowę. Zaśmiewając się, Ronald schylił się, zebrał wygraną Szefa i wręczył mu ją. Gdy znikałem za węgłem baraku, usłyszałem, jak Szef mówi: – Mówiłem ci, że to był fuks. Tak, fuks. To dla niego dobre imię. Hej, Georgie! – zawołał jednego z robotników. – Złap szczeniaka i wygraweruj mu na obroży imię. Będzie się nazywał Fuks. Taaa, to dobre! – Był zadowolony z siebie. Pieniądze nic tu nie znaczyły, ważne było, że dobrze wypadł i starał się utrzymać to wrażenie do końca. Słyszałem go jeszcze, jak rechotał, wchodząc z grupką mężczyzn do baraku: – No, mamy dla niego odpowiednie imię. Od tej pory będzie się wabił Fuks.
Rumbo nigdy więcej nie wspomniał o tym wypadku. Przez kilka kolejnych dni zachowywał się wobec mnie z pewną rezerwą, lecz końcówka mojego występu sprawiła, że zachowałem przed nim trochę twarzy (pyska?). Poza tym dlatego, że potrzebowaliśmy się wzajemnie (do czego sam Rumbo nigdy by się nie przyznał), wkrótce wróciliśmy do dawnej zażyłości.
Lenny przestał się mną interesować. Moja pomyłka zburzyła jego marzenia o zrobieniu wielkich pieniędzy. Kiedy pojawiał się na dziedzińcu, obrzucał mnie jedynie co jakiś czas żałosnymi spojrzeniami, poza tym nie zwracał na mnie uwagi. Robotnik zajmujący się rozbieraniem wraków, Georgie, zabrał mi obrożę i zwrócił później. Rumbo powiedział mi, że na niewielkiej metalowej tabliczce widać teraz jakieś rysy. Założyłem, że było tam wypisane moje imię: FUKS. W każdym razie tak teraz wołali na mnie ludzie ze złomowiska oraz ci na ulicach, którzy zadali sobie trud, by przeczytać imię na obroży. Byłem zadowolony, że nikt już na mnie nie woła Horacy.
Trwały zimowe mrozy i nastały dla nas chudsze czasy. Wciąż odbywaliśmy wyprawy do hali targowej, ale nasze zdobycze spod stoisk stawały się coraz bardziej skąpe i połączone z większym ryzykiem. Sklepikarze znali nas już z wyglądu i przeganiali, gdy tylko się pojawialiśmy, zimno zaś sprawiło, że gospodynie domowe stały się ostrożniejsze i mniej przyjaźnie nastawione. Szybko traciłem przyjemny dla oka szczenięcy wygląd (sądzę, że miałem wtedy siedem lub osiem miesięcy) i ludzie byli teraz mniej skłonni nachylić się, by pogłaskać chudego mieszańca. Z tego powodu stałem się prawie bezużyteczny jako przynęta dla Rumba. Trudne czasy pogłębiły jednak naszą przemyślność: staliśmy się szybsi w napaści i bardziej wyrafinowani w jej planowaniu.
Błyskawiczne przemkniecie przez supermarket przeważnie okazywało się owocne, pod warunkiem że mieliśmy otwartą drogę odwrotu. Zazwyczaj jeden z nas przewracał stertę konserw, by wywołać zamieszanie, podczas gdy drugi skradał się, by złapać, co tylko się dało. Oczekiwałem takich eskapad z wielkim podnieceniem. Wypad na boisko szkolne podczas przerwy obiadowej praktycznie zawsze owocował kanapką czy dwiema, czasami nawet jabłkiem lub kawałkiem czekolady. Uwielbialiśmy wywoływane przez nas pandemonium. Nigdy nie traciliśmy nadziei, że na pobliskich targowiskach ulicznych znajdziemy coś dla nasycenia żołądków. Krzyki i przekleństwa, jakie słyszeliśmy podczas naszych rozbojów na targu, były jednak trochę niepokojące. Co więcej, staliśmy się zbyt bezczelni i doprowadziło to nas do klęski.
Któregoś dnia weszliśmy śmiało z Rumbem na dziedziniec, na który znęciły nas smakowite zapachy przygotowywanego jedzenia. Znaleźliśmy się przed otwartymi drzwiami, spoza których dobywały się kłęby pary. Było to kuchenne wejście jakiejś restauracji. Obydwaj byliśmy zbyt pewni siebie, prawie beztroscy, ponieważ za długo wychodziliśmy z naszych eskapad bez szwanku. Śmiało wkroczyliśmy do środka.
Była to restauracja wysokiej klasy, chociaż trudno byłoby się tego domyślić po stanie, w jakim znajdowała się kuchnia. Że jest to wytworne miejsce, domyśliłem się jedynie po potrawach stojących na stole na środku kuchni. Była tam między innymi pieczona młoda kaczka w sosie pomarańczowym. Otaczały ją i inne dania, jednak nie powodujące aż tak silnego napływania śliny do pyska. Dania czekały na zaniesienie ich na salę (lub wyniesienie przez zgłodniałe psy). Poza szefem kuchni, który odwrócony do nas plecami mieszał w wielkim kotle zupę, kuchnia była pusta. Rumbo rzucił mi krótkie spojrzenie, po czym jednym skokiem znalazł się na stole. Oparłem łapy na skraju stołu i uśmiechnąłem się z błogim zadowoleniem. Zapowiadało się, że tego dnia będziemy mieli pełne brzuchy.
Rumbo nonszalancko szperał między rozmaitymi potrawami (gdyby był człowiekiem, podśpiewywałby w tej chwili pod nosem), aż w końcu dotarł do kaczki. Wywiesił język i zaczął zlizywać sos pomarańczowy. Obejrzał się na mnie i przysiągłbym, że mrugnął do mnie. Z pyska ciekła mi ślina i przestępowałem sfrustrowany z łapy na łapę. Rumbo liznął jeszcze kilkakrotnie i rozwarł szczęki na całą szerokość, by wziąć między nie pieczonego ptaka. W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi do sali restauracyjnej.
Staliśmy jak sparaliżowani, podczas gdy do środka statecznie wkroczył kelner w białej marynarce i niewielkiej czarnej muszce. Jeszcze będąc w drzwiach, wykrzykiwał do szefa kuchni nowe zamówienie. Kelner był dość wysoki (sam rozumiesz, że dla mnie wszyscy ludzie są wielcy), jego kruczoczarne włosy były wybrylantynowane i gładko przylizane. Nad również wybrylantynowanym wąsikiem sterczał długi, zakrzywiony nos. Miał wielkie (zbyt wielkie), wytrzeszczone oczy, które wybałuszył jeszcze bardziej, gdy nas zobaczył. Szczęka opadła mu tak, że prawie przypominał w tym momencie Rumba. Nieświadomie przekrzywił tacę i naczynia zjechały z niej jak lawina. Okropny brzęk tłukących się talerzy wprawił wszystkich od nowa w ruch.
Szef obrócił się na pięcie, chwytając się za serce, kelner wrzasnął (myślę, że był to Włoch), Rumbo złapał kaczkę, a ja się zmoczyłem (jakżeby inaczej?).
Rumbo zeskoczył ze stołu, pośliznął się na lepkiej plamie na posadzce i wypuścił kaczkę. Próbując złapać ją znów w pysk, zaskowyczał, gdy gorąca chochla ciśnięta przez szefa prześliznęła się po jego grzbiecie. Złapał w końcu kaczkę za kuper i chyłkiem pobiegł w stronę wyjścia.
Kelner rzucił w jego stronę pustą tacę, stłumił szloch, ruszył w pościg za Rumbem, pośliznął się na tej samej lepkiej plamie i runął na plecy, jednocześnie nogami wytrącając kaczkę z pyska mojemu towarzyszowi.
Szef kuchni przeniósł ręce od serca do ust, zaryczał w furiackim gniewie, ruszył chwiejnie przed siebie i pośliznął się na tacy, która wylądowała na jeszcze jednej lepkiej plamie z sosu pomarańczowego, pozostawionej przez wleczoną po posadzce kaczkę. Wylądował ciężko (był bardzo słusznej postury) na plecach mikrego kelnera, zaklął i zaczął wściekle wierzgać, wymierzając ciosy psu, kaczce, kelnerowi i wszystkiemu, co znalazło się w jej zasięgu.
Uciekłem.
Rumbo ukradkiem wylazł na dziedziniec mniej więcej pięć minut po mnie. Skorzystał z naszego prywatnego przejścia przez dziurę w ogrodzeniu z karbowanej blachy za stertą wraków na tyłach złomowiska. Wlókł za sobą wystygłą pieczoną kaczkę. Ptak nie prezentował się najlepiej: nie wyglądał już jak reprezentacyjne danie. Mimo to dla dwóch wygłodniałych kundli stanowił prawdziwą ucztę. Po wyssaniu wszystkich kości (ostrzegłem Rumba, żeby ich nie gryzł) uśmialiśmy się z naszej przygody uwieńczonej sukcesem.
Kilka dni później musieliśmy jednak odszczekać naszą radość, że się tak wyrażę. Na dziedzińcu pojawił się policjant w mundurze i spytał jednego z robotników, czy na terenie firmy znajdują się dwa czarne mieszańce. Wpełzliśmy z Rumbem jak najgłębiej pod rozsypujący się ford i popatrzyliśmy na siebie ze strachem. Najwyraźniej sklepikarze zdecydowali się solidarnie działać i złożyli na nas skargę na posterunku. A może napuścił na nas gliny wściekły właściciel restauracji. W każdym razie policjantom nie zabrało dużo czasu ustalenie, gdzie mieszkamy. Wyjrzeliśmy niepewnie spod samochodu i zauważyliśmy, że robotnik z lękiem pokazuje na barak Szefa. Młody policjant, nie spiesząc się, ruszył w jego stronę, po drodze przyglądając się zaparkowanym rozmaitym samochodom. Szef odbywał jedno z regularnych spotkań ze swoimi kolesiami.
Platfus zastukał do drzwi. Pojawił się Szef. Przyglądaliśmy się, jak z uśmiechem odpowiada na pytania policjanta, okazując rozbrajający wdzięk, którego jakoś wcześniej nie zauważyłem. Dłońmi wykonywał gesty świadczące o zdumieniu, trosce i zaniepokojeniu, przy czym poważnie kiwał głową. Później wrócił do przymilnych uśmiechów. Jego cygaro ani na chwilę podczas rozmowy nie opuściło kącika ust. Po ostatnim uspokajającym i lizusowskim uśmiechu Szefa młody policjant pożegnał się i opuścił dziedziniec.
Szef uśmiechał się łaskawie za plecami platfusa, dopóki ten nie zniknął za bramą złomowiska, po czym rozejrzał się dookoła. Na jego obliczu malowała się teraz marsowa mina. Wypatrzył nasze nosy sterczące spod wraku i ruszył w ich kierunku długimi, świadczącymi o determinacji, krokami.
„Uciekamy, kurduplu”, ostrzegł mnie Rumbo.
Spóźniłem się. Szef złapał mnie za kark, zanim zdołałem czmychnąć, i zaczął tłuc mnie zaciśniętą pięścią, przytrzymując mocno za obrożę. Zawsze czułem, że w Szefie tkwi powstrzymywane okrucieństwo (co wcale nie oznacza, że był okrutnym człowiekiem). Tłumioną gwałtowność wyładowywał teraz na mnie. Wyłem z bólu i byłem wdzięczny, że zakończenia bólowe nie są u psa równomiernie rozmieszczone, inaczej ciosy sprawiałyby mi jeszcze większe cierpienie.
Rumbo przyglądał się tej scenie z pewnej odległości, litując się nade mną i zarazem obawiając o swój los.
– Chodź no tu! – zagrzmiał Szef, ale Rumbo ani myślał go usłuchać. Odskoczył dalej. – Czekaj, niech no cię tylko dorwę! – krzyknął mój prześladowca. Rumbo zmył się z dziedzińca.
Szef ochłonął trochę z gniewu, ale nie pohamował jeszcze swojego okrucieństwa. Zawlókł mnie na tył złomowiska, biorąc po drodze kawałek linki, i przywiązał do samochodu znajdującego się na samym dnie sterty wraków.
– Dobrze ci tak! – warczał, zapętlając linkę o pustą ramę okna. – Dobrze! – Przyłożył mi na pożegnanie i odszedł mrucząc, że ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje na złomowisku, to szperający gliniarze. – Dobrze ci tak! – usłyszałem na zakończenie, gdy zatrzaskiwał za sobą drzwi baraku.
Kilka minut później z baraku wyszli kolesie Szefa. Wgramolili się do swoich samochodów i odjechali. Po ich odjeździe z baraku wyszedł znów Szef, zawołał kilkakrotnie Rumba i gdy ten się nie pojawił, zniknął z powrotem. Miałem wrażenie, że jakiś czas nie będziemy oglądać drogiego Rumba.
Szarpałem i ciągnąłem linkę, wołając Szefa, by wrócił i uwolnił mnie. Bez żadnego skutku. Nawet nie chciał o tym słyszeć. Bałem się pociągnąć zbyt mocno za linkę, ponieważ wyglądało na to, że sterta wraków ledwie się trzyma. Nigdy nie miałem pojęcia, jakim cudem tak wysokie zwały samochodów się nie przewracają. Moje wołania zamieniły się najpierw w gniewne okrzyki, potem w żałosne wycie, później w pełne przygnębienia skomlenie. W końcu, gdy złomowisko całkowicie opustoszało, zgnębiony zamilkłem.
Było już ciemno, gdy mój kompan zdecydował się na powrót. Dygotałem z zimna, czułem się nieszczęśliwy i osamotniony.
„Powiedziałem ci, żebyś uciekał”, rzekł Rumbo, wychodząc z ciemności.
Parsknąłem.
„Szef ma okropny charakter – ciągnął Rumbo obwąchując mnie. – Ostatnim razem, kiedy mnie przywiązał, musiałem trzy dni czekać na jedzenie.”
Spojrzałem na niego z wyrzutem.
„Mimo to mogę ci podrzucić czasem jakiś kąsek – dodał pocieszająco. Nagle podniósł łeb. – Oho! Zaczyna padać.”
Na nos spadła mi wielka kropla deszczu.
„Nie bardzo gdzie jest się tu ukryć, co? – skomentował. – Szkoda, że drzwi wozu są zamknięte, mógłbyś wleźć do środka.”
Przyjrzałem mu się badawczo, po czym odwróciłem łeb.
„Zgłodniałeś? – spytał. – Myślę, że nic dla ciebie nie znajdę o tej porze.”
Cały łeb miałem już pokryty mokrymi plamami.
„Szkoda, że zeżarliśmy kaczkę za jednym zamachem. Powinniśmy trochę zostawić.”
Potrząsnął łbem że smutkiem.
Zajrzałem pod samochód, do którego byłem przywiązany, i stwierdziłem, że jest pod nim za mało miejsca, żeby się tam wcisnąć. Robiłem się coraz bardziej mokry.
„No, kurduplu – powiedział z udawaną żartobliwością Rumbo – nie ma sensu, żebyśmy obydwaj mokli. Chyba się gdzieś schowam przed deszczem.”
Popatrzył na mnie przepraszająco. Rzuciłem mu długie, pogardliwe spojrzenie i znów odwróciłem łeb.
„Hmm… no to do rana”, mruknął Rumbo.
Spojrzałem za nim. Mało ochoczo szurał łapami.
„Rumbo?”, zawołałem.
Obejrzał się z uniesionymi brwiami.
„Tak?”
„Wyświadczysz mi uprzejmość?”
„Tak?”
„Daj się wykastrować”, powiedziałem obojętnym tonem.
„Dobranoc”, odpowiedział i potruchtał do naszego ciepłego, przytulnego schronienia.
Deszcz zaczął bębnić rytmicznie na moim ciele. Skuliłem się, jak tylko mogłem, i wcisnąłem łeb w barki. Czekała mnie długa noc.
Była to nie tylko długa, ale i niespokojna noc. Nie tyle ze względu na deszcz (przed wilgocią i chłodem trochę chroniła mnie sierść), ile na niespokojne, dręczące mnie sny, w których odżywały dziwne wspomnienia.
Coś wyzwoliło z najgłębszych zakamarków mojej pamięci nękające mnie myśli. Ujrzałem we śnie miasteczko, a może wieś. Ujrzałem dom. Przepływały przede mną twarze: zobaczyłem żonę i córkę. Znalazłem się w samochodzie. Dłonie na kierownicy należały do mnie. Przejeżdżałem przez miasto. Nagle zobaczyłem rozgniewaną twarz znajomego mężczyzny; jechał oddalającym się ode mnie samochodem. Z nieznanego powodu podążyłem za nim. Było ciemno. Drzewa i żywopłoty migały przy drodze, rozpłaszczone i niesamowite w świetle reflektorów. Samochód przede mną przyhamował i skręcił w wąską drogę. Zatrzymał się, ja również zahamowałem. Znajomy mi mężczyzna wysiadł z samochodu i ruszył w moją stronę. W blasku reflektorów mojego samochodu dostrzegłem, że chyba coś trzyma w wyciągniętej dłoni. Otworzyłem drzwi wozu. Dłoń wysunęła się w moją stronę. Później wszystko zmieniło się w kryształ brylantowego, rozmigotanego światła. Światło zaś stało się ciemnością. A potem nie widziałem już nic.
Rumbo rzucił mi na wpół zjedzoną kanapkę. Powąchałem ją ostrożnie i wyciągnąłem spomiędzy zgniecionych połówek bułki cienki plasterek szynki. Najpierw połknąłem wędlinę i zlizałem masło, po czym zjadłem również bułkę.
„Zeszłej nocy szczekałeś przez sen”, odezwał się Rumbo.
Usiłowałem sobie przypomnieć, co mi się śniło. Po chwili fragmenty połączyły się w całość.
„Rumbo, nie zawsze byłem psem”, powiedziałem.
Rumbo zamyślił się przed odpowiedzią, po czym rzekł:
„Nie rób z siebie idioty.”
„Nie, posłuchaj mnie, Rumbo, proszę cię. Ani ty, ani ja nie jesteśmy tacy jak reszta psów. Dobrze o tym wiesz. Orientujesz się dlaczego?”
„Jesteśmy tylko sprytniejsi.”
„To coś więcej. Wciąż myślimy, czujemy jak ludzie. Nie jesteśmy po prostu sprytniejsi niż inne psy – my pamiętamy, jacy byliśmy!”
„Pamiętam tylko, że zawsze byłem psem.”
„Naprawdę, Rumbo? Nie przypominasz sobie, żebyś chodził wyprostowany? Nie przypominasz sobie, że miałeś ręce, palce, którymi robiłeś rozmaite rzeczy? Nie pamiętasz, że mówiłeś?”
„Mówimy i teraz.”
„Nie, nie mówimy, w każdym razie nie w języku ludzi. Rumbo, wydajemy z siebie dźwięki, ale słowa formułujemy raczej w myślach. Naprawdę tego me zauważasz?”
Wzruszył barkami. Widziałem, że krępuje go ten temat.
„A co to za różnica? Ja rozumiem ciebie, ty rozumiesz mnie.”
„Pomyśl, Rumbo. Rusz głową! Spróbuj sobie przypomnieć, jak było przedtem! Kiedyś…”
„Po co?”
To przyhamowało mnie na chwilę. W końcu powiedziałem:
„Nie chcesz wiedzieć dlaczego? Jak to się stało?”
„Nie”, odpowiedział.
„Ależ, Rumbo, musi być jakiś powód i cel, dlaczego tak się stało.”
„Dlaczego?”
„Nie wiem dlaczego. – W moim głosie zabrzmiało rozczarowanie. – Ale chcę się dowiedzieć!”
„Posłuchaj, kurduplu. Jesteśmy psami. Żyjemy jak psy i jak psy jesteśmy traktowani. Myślimy jak psy… – Na te słowa potrząsnąłem łbem, lecz Rumbo ciągnął dalej: -…i żremy jak psy. Jesteśmy trochę inteligentniejsi od innych. ale trzymamy to dla siebie…”
„Dlaczego nie okażemy ludziom, że jesteśmy inni niż reszta?”, wybuchnąłem.
„Jesteśmy tacy jak reszta, kurduplu. Różnimy się jedynie w szczegółach.”
„To nieprawda!”
„Prawda. Jeszcze do tego dojdziesz. Możemy pokazać ludziom, że jesteśmy sprytniejsi od innych psów. Mnóstwo zwierząt tak robi – i zazwyczaj ląduje w cyrku.”
„To nie to samo! Tam są tylko zwierzęta, które wykuwają sztuczki.”
„Wiesz, że ludzie uczą szympansa mówić? Czy to sztuczka?”
„A skąd ty to wiesz? – Rumbo zrobił zakłopotaną minę. – To coś, co przypomniałeś sobie z przeszłości, tak, Rumbo? Nie psiej, ale ludzkiej, tak? Przeczytałeś o tym?”
„Przeczytałem? Co to znaczy czytać?”
„Rozpoznawanie słów. Na papierze.”
„To niedorzeczne! Papier nie umie mówić!”
„Psy również.”
„My mówimy.”
„Ale inaczej niż ludzie.”
„Oczywiście, nie jesteśmy przecież ludźmi.”
„A czym?”
„Psami.”
„Odmieńcami.”
„Odmieńcami?”
„Tak. Myślę, że byliśmy ludźmi, ale coś się zdarzyło i zostaliśmy psami.”
Rumbo przyjrzał mi się z dziwną miną.
„Chyba wczorajszy deszcz rozmiękczył ci mózg – powiedział powoli, po czym otrząsnął się, jak gdyby chciał strząsnąć z siebie naszą rozmowę. – Idę do parku. Jak chcesz zabrać się ze mną, przegryź linkę.”
Osunąłem się na ziemię. Wyraźnie było widać, że Rumbo uważa dyskusję za zamkniętą.
„Nie – odpowiedziałem z rezygnacją. – Zostanę tu, dopóki Szef mnie nie spuści. Nie chcę, żeby gniewał się na mnie jeszcze bardziej.”
„Jak sobie życzysz. – Odwrócił się i ruszył truchtem. – Spróbuję coś ci przynieść!”, zawołał, przeciskając się przez dziurę w ogrodzeniu.
„Dziękuję”, powiedziałem pod nosem.
Niebawem przyjechał Szef i przyszedł rzucić na mnie okiem. Kilkakrotnie potrząsnął głową i sklął mnie. Próbowałem wyglądać jak najbardziej żałośnie, co najwyraźniej wywarło jakiś efekt, ponieważ wkrótce rozwiązał linkę, pomacał mój mokry grzbiet i kazał mi się przebiec, bym wysechł. Przyjmując jego propozycję, wypadłem ze złomowiska do parku, do którego pobiegł mój towarzysz. Łatwo było podążyć prosto jego wyraźnym śladem, ale przystawanie pod każdą latarnią było o wiele przyjemniejsze.
Zastałem Rumba przy zwąchiwaniu się z małą suką, kapryśnym terierem yorkshire. Jej pani usiłowała za wszelką cenę odpędzić od niej mojego o nieciekawej prezencji towarzysza. Przestałem zawracać sobie głowę zawiłymi rozmyślaniami, ponieważ zapowiadało się na pyszną zabawę. Choć szczerze mówiąc, nie mogłem zrozumieć, co Rumbo widzi w tych psich idiotkach.
Minęły kolejne tygodnie – a może miesiące? – które zamazały się w mojej psiej pamięci. Tylko sporadycznie nękały mnie uporczywe wspomnienia. Spadł śnieg, stopniał i zniknął. Nastąpiły burzliwe wiatry, wyczerpały swoją energię i przeminęły. Spadł deszcz. Pogoda mnie nie przygnębiała, bo ciekawiły mnie jej zmienne nastroje. Wszystkiego doznawałem w nowy sposób, wszystko przeżywałem z innego punktu widzenia: wszystko, co się działo, odkrywałem na nowo. Były to odczucia przypominające wrażenia po wyjściu z wyniszczającej choroby, kiedy wszystko staje się świeże i częstokroć zaskakujące, i gdy na wszystko patrzy się o wiele uważniejszym wzrokiem. Wiesz, że to wszystko już było, ale przyzwyczajenie stępiło ostrość doznawania. Inaczej nie mogę tego opisać.
Najsroższe ataki zimy przeżyliśmy z Rumbem we względnej wygodzie. Musieliśmy wyprawiać się teraz dalej po pożywienie, ponieważ nasza okolica zrobiła się trochę za „gorąca”, ale bardzo cieszyłem się z tych eskapad. Pogłębiła się nasza przyjaźń, bo wyzbyłem się szczeniackiej kapryśności i sam zaczynałem proponować niektóre wyprawy, a nie tylko byłem biernym ich uczestnikiem. Rumbo zaczął mnie nawet częściej nazywać Fuksem niż kurduplem, dlatego że stałem się prawie tak duży jak on. Gdy nie polowaliśmy czy broiliśmy, Rumbo wyprawiał się w pościg za sukami. Nie potrafił zrozumieć mojego braku zainteresowania seksem. Powtarzał mi co jakiś czas, że stałem się już na tyle dorosły, iż powinienem czuć podniecenie ogarniające lędźwie na woń dojrzałego kobiecego ciała – kobiecego w znaczeniu: należącego do suki. Sam się nad tym zastanawiałem, lecz nie udawało mi się zainteresować jakąkolwiek przedstawicielką drugiej polowy psiego gatunku. Sądzę, że moje instynkty nie stały się jeszcze w wystarczającym stopniu psie. Poza tą niewielką troską i sporadycznymi przebłyskami wspomnień dawnego życia nic nie mąciło nam spokoju. Jednak jak wszystkie dobre czasy, tak i te musiały się skończyć.
Dobiegły końca pewnego deszczowego dnia.
Wróciliśmy właśnie z Rumbem z targu warzywnego i obwąchiwaliśmy nowy samochód, który parę dni temu pojawił się na złomowisku. Była to duża ciemnoniebieska furgonetka sieci Transit, z nieznanych powodów zaparkowana z tyłu za stertami wraków. Napisy na jej bokach zamalowano sprayem. Poprzedniego dnia widziałem, jak robotnicy zmieniają jej numery rejestracyjne. Przedni błotnik został zdjęty i zastąpiony o wiele solidniejszym. Kolo furgonetki parkował inny samochód – triumph 2000 – na którym również zmieniono tablice rejestracyjne. Obydwa samochody były ukryte. Przyciągnęła nas woń dobywająca się z ciężarówki – musiano nią kiedyś przewozić żywność – moje człowiecze zdolności rozumowania powinny mi jednak podpowiedzieć, co się tu działo. Nieustanne spotkania w szopie Szefa i jego krzykliwie poubieranych kompanów (które ostatnio stały się jeszcze częstsze), osobliwa zamożność samego Szefa, gniew na policjanta „szperającego” na złomowisku – nie trzeba było się długo zastanawiać, by sobie to wszystko właściwie poukładać. Niestety, mózg, jakim rozporządzałem, nie zaliczał się do najtęższych.
Usłyszeliśmy otwieraną bramę złomowiska. Na dziedziniec wjechał jakiś samochód. Rumbo pomknął między stertami złomu zobaczyć, kto przyjechał. Ku naszemu zaskoczeniu był to sam Szef. Zaskoczenie płynęło z faktu, iż Szef nie był rannym ptaszkiem. Zazwyczaj pojawiał się na składowisku dopiero około dziesiątej, a otwarcie złomowiska i rozpoczęcie pracy pozostawiał pracownikom.
Ignorując nas, skaczących i szczekających koło jego nóg, wielki mężczyzna otworzył drzwi do baraku. Zauważyłem, że zamiast kożuszka miał na sobie starą skórzaną marynarkę, a pod nią ciemnoczerwony sweter z golfem. Miał rękawiczki, co zdarzało mu się dość rzadko. Wyrzuciwszy w błoto niedopałek cygara, Szef wszedł do baraku. Zapowiadało się, że tego dnia nie dostaniemy nic do jedzenia.
Wzruszyliśmy w myślach z Rumbem barkami i odmaszerowaliśmy od szopy. Nie minęło jednak wiele czasu, a odgłos zajeżdżającego samochodu przyciągnął nas pod nią z powrotem. Z samochodu, który podjechał pod barak, wysiadł Lenny z jakimś mężczyzną. Weszli do środka, nie zwracając uwagi na nasze merdające ogony i żarliwe wyrazy pysków. Jeszcze trzech mężczyzn dotarło do baraku na piechotę.
Na dziedzińcu zapanowało dziwne napięcie nerwowe. My też nagle staliśmy się podekscytowani i nadpobudliwi. Głosy dobiegające z baraku były stłumione, nie słychać było zwykłych pokrzykiwań i śmiechu. Przyprawiło nas to o jeszcze większy niepokój.
Wkrótce potem ze środka wyszło sześciu dziwnie odzianych mężczyzn. Pierwsza czwórka miała na sobie ciemnoszare kitle, jakie czasami noszą sklepikarze. Stwierdziłem również, że mężczyźni mają na sobie swetry z golfem. Jeden z nich właśnie ściągał pod brodę golf swojego swetra; wyglądało na to, jakby przed chwilą miał go naciągnięty aż na uszy. Za nimi wyszedł Lenny: nie miał kitla, ale także był ubrany w sweter z golfem. Na końcu wyszedł ubrany w skórzaną marynarkę Szef. Minęli nas w milczeniu, kierując się na tyły złomowiska. Udzieliło się nam ich podenerwowanie, które bez wątpienia zdradzali. Lenny cmoknął na mój widok i bez specjalnego animuszu pstryknął palcami, zignorował mnie jednak, gdy do niego podbiegłem.
Podążyliśmy za szóstką mężczyzn do furgonetki Przez otwarte tylne drzwi do środka wsiadło trzech mężczyzn w kitlach, a czwarty zajął miejsce za kierownicą. Nim Szef wcisnął się na siedzenie triumpha. powiedział do człowieka prowadzącego furgonetkę: – Dobra, wiesz, co masz robić. Staraj się nas trzymać, ale jeśli się rozdzielimy, wiesz, gdzie się spotykamy.
Kierowca skinął głową. Szef odwrócił się i nim zatrzasnął drzwi, zawołał jeszcze: – Nie zapominaj, nic nie robisz, dopóki nie zamacham ręką przez okno.
Uniesionym kciukiem kierowca potwierdził, że zrozumiał.
Lenny siedział już za kierownicą triumpha. Wcisnął gaz do deski. Samochód wyprysnął z dziedzińca z chrzęstem żwiru, duża niebieska furgonetka podążyła za nim. Zorientowałem się, że po raz pierwszy widziałem Szefa bez sterczącego z kącika ust cygara.
Mniej więcej godzinę później wrócił triumph 2000. Wjechał z rykiem silnika przez bramę i skierował się prosto na tył złomowiska. Bramę natychmiast zamknął jeden z pracowników, po czym wrócił do swojej pracy, jak gdyby nic się nie stało.
Pomknęliśmy z Rumbem za samochodem i zdążyliśmy zobaczyć, jak ze środka wysiadają Szef z Lennym. Okrążyli samochód, otworzyli kufer i wyciągnęli wspólnie dużą, sprawiającą wrażenie ciężkiej, metalową skrzynię. Trzymając za rączki po bokach, we dwóch przenieśli ją do baraku. Wrócili po chwili, wyciągnęli z bagażnika cztery lub pięć wypchanych worków i również spiesznie je zanieśli do szopy. Nim wrócili do samochodu, Szef zamknął drzwi baraku. Gdy spróbowaliśmy wspiąć się im na nogi, odepchnęli nas gniewnie. Ich pośpiech zdawał się wynikać z podniecenia – zniknęła nerwowość, jaką widać po nich było rano. Ten nastrój udzielił się również nam. Ostre palniecie w nos przekonało mnie, by trzymać się z dala od tych ludzi. Rumbo również pojął aluzję.
– Dobrze, Lenny, pozbądź się tej gabloty – powiedział Szef, wyciągając cygaro z wewnętrznej kieszeni skórzanej marynarki. – Nie przejmuj się kitlami na tylnym siedzeniu. Są już niepotrzebne. Porzuć ją tak daleko, jak ci się tylko podoba, ale nie rozbijaj się nią za długo.
– Dobra, Szefie – powiedział Lenny. Nim zapuścił silnik, Szef podał mu cygaro przez uchyloną szybkę.
– Masz, dobrze się spisałeś, chłopcze. Widzimy się w środę, nie wcześniej!
Lenny wetknął cygaro w usta, uśmiechnął się, wrzucił bieg i odjechał. W tej samej chwili przed bramą z piskiem opon zahamował wóz policyjny, całkowicie blokując wyjazd. Zaroiło się od niebieskich mundurów. Z drugiego policyjnego wozu, który podjechał pod bramę, wysypała się następna grupa policjantów.
Lenny zbladł i błyskawicznie wyskoczył z triumpha, zaczął uciekać przez dziedziniec. Szef, który dotarł już do połowy drogi do baraku, gdy pojawiła się policja, stał jak porażony przez kilka sekund, po czym obrócił się na pięcie i rzucił w naszą stronę. Domyśliłem się, że chce z Lennym pokonać ogrodzenie z blachy falistej i zniknąć w bocznych uliczkach.
Szefowi powiodło się trochę lepiej niż Lenny'emu, któremu nie udało się zbyt daleko uciec. Któryś z policjantów przewrócił go na ziemię. Lenny natychmiast zniknął pod umundurowanymi funkcjonariuszami. Krzyczał i klął, ale nie zdołał się uwolnić.
Reszta policjantów pobiegła za Szefem, który przegalopował koło nas, wyrzucając po drodze cygaro. Krzyczano, by się zatrzymał, Szef jednak nie usłuchał. Wpadł w labirynt samochodowych wraków.
Rumbo był zarówno wystraszony, jak i zagniewany. Nie podobali mu się ubrani na niebiesko ludzie ani to, że ścigali Szefa, jego pana. Zaczął warczeć i rozkazywać im, by się zatrzymali. Ale na nic się to zdało. Policjanci nie bali się Rumba. Rumbo skoczył na jednego z nich i wpił mocno zęby w rękaw. Zaczął go z wściekłością szarpać. Mężczyzna przewrócił się, przekoziołkował w błocie i przygniótł Rumba.
„Nie, Rumbo, nie! – zawołałem. – Zostaw go! Zrobią ci krzywdę!”
Rumbo jednak zbyt się rozzłościł, by mnie słuchać. Było to jego terytorium, a człowiek, którego ścigano, był jego panem. Któryś z policjantów kopnął go w żebra. Rumbo zaskowyczał z bólu i rozluźnił uścisk zębów na rękawie leżącego policjanta. Dostał w nos solidną drewnianą pałką i padł na policjanta, który natychmiast zerwał się na równe nogi i dołączył do pościgu za Szefem.
„Nic ci się nie stało?” – spytałem, podbiegając do Rumba.
Jęknął i zwiesił ogon.
„Bierz się za nich! Nie pozwól im złapać Szefa!”
Kręcił się w kółko oszołomiony, potykając się i potrząsając łbem.
Zanurkowałem w przejście między stertami zniszczonych samochodów i rzuciłem się w pościg za ścigającymi. Ujrzałem Szefa wspinającego się na maskę samochodu. Policjant chwycił go za stopę, ale Szef wierzgnął z furią i pechowy policjant przewrócił się na plecy. Szef wspiął się na dach samochodu i wskoczył na następny. Gdyby udało mu się dostać na drugą stronę sterty wraków, znalazłby się blisko ogrodzenia i mógłby zeskoczyć na ulicę sąsiadującą ze złomowiskiem. Samochód, na który się wspinał, nie miał pewnego oparcia i przez moment zachwiał się niebezpiecznie, Szef o mało nie stracił równowagi.
Dwaj policjanci zaczęli wspinać się za Szefem, podczas gdy pozostali rozbiegli się, aby odciąć mu drogę ucieczki. Nie mogłem stać bezczynnie i przyglądać się, jak łapią Szefa. Rumbo był mu wierny, a ja nie zamierzałem być gorszy. Złapałem zębami za siedzenie jednego ze wspinających się platfusów, zgrabnie zacisnąłem zęby i pociągnąłem. Gliniarz zwalił się na ziemię. Zaczął tłuc mnie pięściami, ale w furii ledwie czułem uderzenia.
Wsparł mnie warczący i zgrzytający zębami Rumbo. Policjant musiał wezwać swoich kolegów na pomoc, wrzeszcząc, że psy rozszarpują go na kawałki.
Cóż, nie zachowywaliśmy się najdelikatniej, ale też nie jak dzikusy (prawdę mówiąc, w tej chwili traktowaliśmy to trochę jako zgrywę).
Drugi policjant zeskoczył z karoserii samochodu i podbiegł do nas. Próbując nas rozdzielić, zaczął okładać mnie i Rumba pięściami, co wprawiło Rumba w jeszcze większe rozdrażnienie. Całą uwagę przeniósł na nowego prześladowcę. Policjantów przybywało z każdą sekundą. Zorientowałem się, że przy takiej ich przewadze liczebnej nie mamy żadnych szans.
„To na nic, Rumbo! – zawołałem. – Ich jest za dużo!”
„Walcz, kurduplu! – wydusił Rumbo, zaciskając zęby na ubraniu i mięsie. – Dzięki nam Szef ma szansę uciec!”
Byliśmy bezradni. Poczułem dłoń zaciskającą się na obroży. Odciągnięto mnie i rzucono miedzy sterty wraków. Wylądowałem na masce samochodu i osunąłem się na ziemię, ciężko dysząc. Tak samo potraktowano Rumba. W jego przypadku musiało interweniować aż dwóch policjantów.
Przez ten czas Szef wdrapał się na dach drugiego samochodu i gorączkowo rozglądał się dookoła. Ze wszystkich stron zbliżały się ku niemu niebieskie mundury. Zaczął obrzucać wyzwiskami wspinających się po niego policjantów.
– Uważajcie! – wrzasnął jeden z nich. – Chce przewrócić samochody!
Policjanci czmychnęli na bezpieczną odległość. Ujrzałem, że szef przechodzi na dach kolejnego na poły zgniecionego wraku i wsuwa stopę pod ten, na którym stał, wykorzystując ją jako dźwignię. Samochód niebezpiecznie się zachwiał i niewiele było potrzeba, by go strącić. Kłopot polegał na tym, że samochód, na który przeszedł Szef, również stracił równowagę.
Co gorsza, Rumbo jeszcze raz rzucił się na napierających policjantów.
Nie zdążył nawet się zorientować, co się stało… Tym się jedynie pocieszam. Jeszcze przed sekundą warował przy ziemi, szczerząc zęby na policjantów, a teraz leżał przywalony zwałami chrzęszczącego złomu.
„Rumbo! – wrzasnąłem i rzuciłem się do przodu, nim jeszcze spadające wraki znieruchomiały. – Rumbo! Rumbo!”
Kręciłem się wokół poskręcanej sterty blachy, zaglądałem pod spód, usiłując cokolwiek dostrzec, starałem się znaleźć jakąś drogę, by wcisnąć się pod wraki. Pragnąłem, by mój przyjaciel cudownie ocalał, nie chciałem pogodzić się z tym, co było już, niestety, nieuniknione.
Ciemna stróżka ciemnoczerwonej krwi wyciekającej spod samochodów brutalnie uświadomiła mi smutną prawdę. Biedny Rumbo nie miał żadnej szansy.
Zawyłem. Takie wycie słychać czasami podczas głębokiej, głuchej nocy. Jest to wołanie stworzenia, które dotarło do kresu udręki. Potem się rozpłakałem.
Szef cierpiał straszliwie, ręce miał zmiażdżone pod wrakami. i tak miał szczęście: mogły go całkiem przygnieść.
Czyjaś ręka odciągnęła mnie delikatnie od metalowego grobowca. Czułem współczucie płynące od prowadzącego mnie policjanta. Byłem zbyt zrozpaczony, by protestować. Rumbo nie żył. W tym momencie pragnąłem tego samego. Usłyszałem, jak któryś z oficerów każe wezwać natychmiast karetkę dla rannego. Ujrzałem dwóch cywilów wynoszących metalową skrzynię z baraku i kiwających głowami innemu mężczyźnie przesłuchującemu Lenny'ego. Rozgniewany Lenny głośno krzyczał, przytrzymywany przez dwóch mundurowych:
– Kto to zrobił? Kto nas wsypał?!
– Od dawna uważamy na to miejsce, synu – powiedział stojący przed nim mężczyzna. – Od kiedy jeden z naszych chłopaków wypatrzył na tyłach złomowiska samochód Ronnie Smileya. Wiemy wszyscy, w czym kręci Ronnie, nieprawdaż? Pomyśleliśmy więc, że zaczekamy trochę i zobaczymy, co z tego wyniknie. Bardzo nas zaciekawiło, dlaczego dołujecie tu najpierw skradzioną furgonetkę, a później triumpha. Przyfilowaliśmy jeszcze uważniej, kiedy stwierdziliśmy, że samochody nie wyjeżdżają ze złomowiska. Aż do dzisiejszego poranka. – Zaśmiał się z wyraźnej złości Lenny'ego. – Och, nie przejmuj się, nie tylko o to biegało. To złomowisko od dawna wydawało się nam podejrzane. Zachodziliśmy w głowę, skąd wasz Szef ma tyle szmalu. Teraz wiemy, prawda?
Lenny posępny jak noc odwrócił wzrok. Policjant w cywilu zauważył, że mundurowy odprowadza mnie na bok i powiedział:
– To śmieszne. Konstabl, prowadząc „śledztwo” w sprawie zwykłej złodziejskiej pary kundli, przy okazji odkrywa gablotę Smileya. Jaki pan, taki kram, prawda?
Skinął głową mężczyźnie, który mocno trzymał wyrywającego się Lenny'ego. Zaciągnięto go w stronę jednego z wozów policyjnych stojących koło wjazdu na złomowisko. Zanim Lenny zniknął w jego wnętrzu, rzucił mi ostatnie przenikliwe spojrzenie, od którego zadrżałem. i wtedy właśnie dotarło do mnie, dokąd powinienem pójść. Myśl ta przedarła się przez oszołomienie i poraziła mnie niemal fizycznie.
Wykręciłem łeb i kłapnąłem zębami koło trzymającej mnie ręki. Przestraszony policjant natychmiast cofnął dłoń. Byłem wolny. Wypadłem na ulicę i znów biegłem, biegłem, biegłem przed siebie.
Tym razem jednak wiedziałem, dokąd biegnę.